P R Z E J A Ś N I E N I A

P R Z E J A Ś N I E N I A P R Z E J A Ś N I E N I A

aleksandrzak.net
from aleksandrzak.net More from this publisher

FELIETONPolska to fascynujący kraj. Tu dzieje się wiele niezwykle ciekawychrzeczy. Wiele tragedii na miarę wręcz antyczną. Tylko dlaczegoo tym wszystkim milczy współczesna literatura?Zdarzenia, które przytaczam wyciągnąłem z jednego tylko,starego już numeru tygodnika „Nie”. Wszystkie z rubryki „Wieścigminne” – która to rubryka, jak twierdzi redakcja, odnotowujewiadomości „zaczerpnięte (…) w dobrej wierze z prasy lokalnejjako godne upowszechnienia”.27-latka ze Starachowic poinformowała policję o awanturzeswoich 56-letnich rodziców. Policjanci pojechali na miejsce i,usłyszawszy zza drzwi charkot, siłą weszli do mieszkania. Zobaczylimężczyznę przywiązanego za szyję do kaloryfera i kobietę, któraciągnęła go za nogi. Oboje byli pijani.Poszukiwanego od czterech lat listem gończym 57-letniegoStanisława R. zatrzymali policjanci z łódzkiego komisariatu.Żeby zmylić policję, poszukiwany rozpuścił plotkę, że nie żyje.Był o tym przekonany nawet jego syn. Policjanci wpadli na jegotrop podczas rozmowy z obecnym konkubentem jednej z jegobyłych przyjaciółek. Mężczyzna poinformował ich, że poszukiwanyStanisław R. jednak żyje.Zmarł w czasie wesołej biesiady 56-letni mieszkaniec Skopanianieopodal Tarnobrzegu. Sekcja zwłok ustaliła, że zakrztusił siękawałkami mięsa, które utknęły mu w krtani. Nikt nie udzielił mupomocy, bo pozostali byli zbyt pijani.Wielka literatura na miaręwielkiego narodu35-letni mieszkaniec Głogówka chciał zniechęcić 13-letniegosyna do palenia papierosów. W tym celu kazał mu jeść tytoń. Gdychłopiec zaczął wymiotować i zemdlał, ojciec wezwał pogotowie.13-latek znalazł się w szpitalu. U ojca stwierdzono ponad 2promile alkoholu.Chełmscy policjanci zatrzymali 24-letniego mężczyznę, któryciężko ranił szablą swą 70-letnią babcię. Kobieta w ciężkim stanieprzebywa w szpitalu. Poszło o głośną muzykę. Babcia prosiławnuczka o jej ściszenie. Wnuczek pobił ją i skopał, a na konieczdzielił szablą przez łeb.W jednej z miejscowości pod Słupskiem pijany 44-latek wyrzucił17-miesięczną wnuczkę przez okno. Mieszkanie było na parterzei dziecku nic się nie stało. Prokurator postawi zarzuty także babci,która piła wódkę razem z dziadkiem.W Sosnowcu 35-letni mężczyzna spadł z IV piętra na ziemię.Z połamanymi żebrami trafił do szpitala. Mężczyzna chciał napićsię z kolegą, który został zamknięty w mieszkaniu. Wszedł więcna dach, a potem po rynnie chciał wskoczyć na balkon.W sanatorium w Iwoniczu-Zdroju pijany kuracjusz pokłócił sięz dwiema kobietami czekającymi przed gabinetem na przyjęcieprzez lekarza. W pewnej chwili wyjął broń, wymierzył w ichkierunku, w wulgarny sposób zapowiedział, że je załatwi i zrobiporządek. Do sanatorium przyjechała policja i zawiozła kuracjuszado izby wytrzeźwień.Na skrzyżowaniu dróg w Babicy w powiecie strzyżowskimw poprzek drogi stał samochód. Wewnątrz siedzieli się trzejmężczyźni, którzy nie dawali oznak życia. Przyjechały służbyratunkowe. Wszyscy byli pijani. Najtrzeźwiejszy miał 3 promile.We wsi Nowinka na trasie Augustów-Suwałki kierowca równiarkizabłądził przy odstawianiu sprzętu po pracy i uderzył w tira stojącegow korku. Badanie alkomatem wykazało 2,1 promila.Policjanci zatrzymali nietrzeźwego 17-letniego mieszkańcagminy Gnojno w województwie świętokrzyskim, który z kasetkisklepowej skradł 20-złotowy banknot. Gdy nakryła go na kradzieżypowracająca z zaplecza ekspedientka, chłopak połknąłdowód winy.Nad kanałem Obry w Kościanie trzech chłopców znęcało sięnad nutrią. Zwierzę opiekowało się młodymi i nie mogło uciec.Oprawcy zebrali stos kamieni i rzucali nimi w nutrię do momentu,gdy nie wypłynęła na powierzchnię.Za uśmiercenie psów ze szczególnym okrucieństwem odpowie37-letnia mieszkanka Tomaszowa Mazowieckiego. Kobieta spaliław piecu trzy szczenięta. Za szczeniętami do pieca wskoczyła ichmatka. Zdechła następnego dnia.Do pięciu lat więzienia grozi 38-latkowi, który chciał ukraśćkucyka w stajni w jednej z miejscowości w gminie Miękinia.Został spłoszony w momencie, gdy zdążył już zawiązać na szyizwierzęcia pętlę z kabla. Po zatrzymaniu stwierdził, że chciałzabić zwierzę i je zjeść.Pijany 38-letni mężczyzna ze Skwierzyny skatował łopatąkundelka, bo „za dużo szczekał”, a potem zakopał go za stodołą.Zwierzę przeżyło dzięki dzieciom, które to widziały.Tematy na wielką prozę (poezję, dramat, film – niepotrzebneskreślić), jak widać, leżą na ulicy. Lub na szosie. Nic tylko braći pisać. Nie zapominajmy bowiem, że wielki naród łaknie wielkiejliteratury.Antoni PawlakPuentując burzliwą dyskusję nadastrologicznie uwarunkowanymipredyspozycjami dowolnego Bliźniakado pływania po powierzchnidowolnego problemu, przyjaciółkadokarmiła mnie komplementem:Małgorzato, uważam, że powinnaśrządzić światem. Byłby bałagan, ale zato jaki twórczy. Tyle wstępu. Czas natwórcze refleksje, niech będą dwie:o pisaniu dziennika:od dawna noszę się z zamiarem -czy raczej roznosi mnie zamiar - zaprowadzenia dziennika. Ta formarozprawiania się z codziennością wychodzi naprzeciw wielu ambiwalentnympotrzebom, choć nie mam jeszcze wiedzy, czy choćodrobinę je zaspokaja. Znajoma kręcąca się po obrzeżach literackopiśmienniczychporadziła: Pisz o tym, co nierealne – albo o tym, corealne, a pozwoli Ci to być kimś innym – albo sobą. W każdym raziepisanie stwarza pewien komfort. Jestem przekonana, że w każdymz możliwych wariantów - dyskomfort także.Jako astrologiczny Bliźniak zostałam w naturalny sposób solidnieprzystosowana do sprawnego funkcjonowania w (mikro)klimaciesprzecznych pokus i potrzeb, a w konsekwencji – sprzecznychdziałań, a także do równie sprzecznych przyjemności i problemówzwiązanych z oddawaniem się we władanie wyżej wymienionym, jaki emocji generowanych w tzw. trakcie. Mądra Matka Natura uposażyłamnie na szczęście jednocześnie, jako typowego (immanentniesprzeczne? niech żyje decorum!) Bliźniaka, w komplet mechanizmówumożliwiających Absolutną Adaptację (czy będzie – jak mawiawyrosły na naszych oczach klasyk - semantycznym nadużyciemroboczy skrót AA?).Oczywiście na drugim biegunie (nomen omen) bliźniaczych talentówakomodacyjno-asymilacyjnych, a także towarzyszącej im organicznejwręcz potrzeby lawirowania między skrajnościami, odbijaniasię od bandy do bandy, czai się widmo schizofrenii. Jednakże początekchoroby występuje zazwyczaj we wczesnej dorosłości. Ergo? Niżejpodpisanej - nie grozi. Statystycznie jestem więc już bezpieczna.Statystyczne bezpieczeństwo brzmi nieźle, niemal uspokaja. Niemal,jeśli odgrzebię w pamięci pozornie banalny epizod farmaceutycznofatalistyczny:otóż przeczytałam kiedyś informację na ulotce leku, żeu 0,0001 chorych zażywających ów specyfik zdarza się nietolerancjaszkieł kontaktowych. Przeczytałam, rzecz jasna, czerwonymi oczami.Poczułam wtedy zarówno zaszczyt, jak i (właśnie: zarówno – jak i)grozę: być wybrańcem losu, jednorożcem, mieszkańcem nieuczęszczanychobrzeży etc. Jednocześnie uświadomiłam sobie raz na zawsze:rachunek prawdopodobieństwa jest przeciwko mnie.BliźniaczerefleksjeMiało być o pisaniu dziennika? To było nieuniknione: zapach gorzkichmigdałów przypominał mu zawsze los trudnych miłości. Kiedyprzed wielu laty przeczytałam pierwsze zdanie Miłości w czasachzarazy, stało się dla mnie w okamgnieniu jasne: jeśli ktoś zabierasię za pisanie czegoś, co ma ambicję dryfować w okolice literatury(a ów ktoś nie może przecież wykluczyć, że nawet jeśli popisujesobie zwykły codziennik - potomni mogą zechcieć zarobić na jegoekshibicjonizmie), nawałnica zmagań czeka go j u ż przy pierwszymzdaniu. Tę grę wstępną należałoby traktować oczywiście z największapowagą, jak najlepsze miejsce reklamowe, jak przestrzeń, na którejautor ma szansę zachęcić legendarnego przeciętnego czytelnika dodalszej lektury, rozbudzić apetyt, przechwycić jego uwagę. Możnaskorzystać przy konstruowaniu pierwszego zdania z recepty Hitchcocka.Ale można – i Bliźniak we mnie chyba jednak pójdzie tymtropem - znaleźć skrajnie odmienną, bardzo przyjazną receptę, którapozwala się wywinąć z tego autorskiego obowiązku metodą WirginiiWolf: Nie ma żadnego powodu, dla którego należałoby się spodziewaćjakichś szczególnych wydarzeń na pierwszą stronę nowego zeszytu.Let It Be. Oczywiście, zakładając, że kiedykolwiek niżej podpisanej,a wyżej poddanej brutalnej autoanalizie pod kątem przydatności dopisania dziennika – ów się przydarzy.i o drażliwej kwestii stosunku do obowiązków:o wiele lat młodsza i o wiele doświadczeń w kreatywnymautoganieniu uboższa przyjaciółka zaserwowała mi mailowotakie oto zwierzenie: muszę nauczyć się na jutro 500 hiszpańskichsłówek, które widzę pierwszy raz w życiu, nie umiem jeszcze anijednego, jest dwudziesta z minutami, chce mi się spać. Piszę do Ciebiezamiast wziąć się do roboty. To się nazywa apologia nonsensu.Czegokolwiek apologią by to nie było, jako żywo, przypomniało miowo coś zamierzchłe, bo aż przedmaturalne, czasy i postanowienia.Te ostatnie przechodziły zresztą burzliwą ewolucję (a niech pachnieoksymoronem: nie da się inaczej tak specyficznej metamorfozynazwać), np. w przypadku języka polskiego od planu pt. codziennie1 lektura, przez codziennie 1 epoka, po codziennie 1 klasa. W ramachrealizacji, a raczej kontestacji, kolejnych postaci tego sprytnego planu,zdążyłam wtedy, co następuje:1. zapoznać się z sąsiadami, którzy zlewali mi się w anonimowejedno przez poprzednie lata;2. zaangażować się w losy bohaterów pierwszej polskiej telenoweli,W labiryncie, którym to gatunkiem (na tamten moment intuicyjnie,nie znaliśmy tu przecież tego „dobra kultury”) gardziłam pogardągłęboką, a jednak jednorazowo możliwą do zwalczenia;3. odbyć wiele rozmów telefonicznych, kawiarnianych, podblokowych,klatkowych, przytrzepakowych, okołośmietnikowych etc., słowem –rozwinęłam w sobie uśpioną do-tych-pór potrzebę, a zarazem zdolność,komunikowania się ze światem w każdej możliwej odsłonie, przy każdejmożliwej okazji, o każdej możliwej, a nawet niemożliwej, porze;4. uzupełnić braki w oczytaniu, czyli podkarmić potrzebną Bliźniakowijak tlen, zgrubną, bo rozwijaną głównie w celu podkręceniawartości na giełdzie towarzyskiej, erudycję (znów oksymoron?)w zakresie gatunków typu: fantastyka, romans, horror, legenda,ballada, felieton, poradnik dla dowolnej grupy porady spragnionej: np.dla działkowców POD, otyłych zaawansowanie, gospodyń domowych,wędkarzy rzecznych, szydełkarzy początkujących itd.Analizując ów historiozoficzny rys rozwoju stosunku do obowiązków,stwierdzam: nicnierobienie jest mi organicznie bliskie. Biorącjednak pod uwagę powyższe 4 punkty: odważę się wokół własnegoprzykładu nadbudować teorię, że nicnierobienie bywa twórcze, ba:potrafi przynosić wymierne korzyści – rodzinne, działkowe, sąsiedzkie,telenowelowe, a nawet: wędkarskie.Co więc poradzić młodej przyjaciółce? Jeśli mój głos w sprawie maznaczenie – niech pozbędzie się niewyczuwalnego na pierwszy rzutoka, ale na dłuższą metę przytłaczająco obecnego (jak z doświadczeniawiem, a z empatii suponuję) poczucia winy z powodu drobnejbłahostki (pleonazm, proszę o wybaczenie, to z potrzeby dobitnegozaakcentowania), błahostki pt. opieprzam się.I leniwa istota ma coś do zaoferowania światu: dobry charakter(na przykład), ładne oczy (mało którym oczom można odmówićurody, zakładam, że i tu ze sporym prawdopodobieństwem trafiam),zdolność wychowywania dziecka/psa, a może nawet cerowaniaskarpetek, podlewania kwiatków, smażenia naleśników, recytacji naakademiach okolicznościowych etc. Każda leniwa istota, więc i mojamłoda przyjaciółka w tej liczbie. Ta ostatnia ma zresztą wiele więcejzalet, równoważących drobną, jak wyżej wykazano, przywarę, zalet,o których świat się w swoim czasie pewnie sam dowie, a o których jaz kolei nie mogę rozpisywać się w tym miejscu zbyt wylewnie. Bo? Boobowiązki* wzywają.Małgorzata Szadkowska-Borysszadkowska.borys@gmail.com* 1. «konieczność zrobienia czegoś wynikająca z nakazu moralnego lub prawnego;też: to, co ktoś musi zrobić powodowany taką koniecznością»* 2. daw. «praca w charakterze służącej» (za: Słownikiem języka polskiego PWN))2 Migotania, przejaśnienia 24/25


Bartosz JastrzębskiPieniądze to temat pospolity, metafizycznie błahy i przyziemny.Trudno tu o wzbogacającą ludzkie istnienie wzniosłość, trudnoo urokliwe meandry stylu wysokiego, który powoduje, iż przezchwilę chociaż wierzymy, iż życie ludzkie jest czymś więcej i czymślepszym niż rzeczywiście jest. A przecież może to właśnie tejwzniosłości, by nie rzec - sentymentalnie nieco - duchowegopiękna i głębi, brakuje człowiekowi w jego znojnej, cyklicznieprzygniatanej rozmaitymi kryzysami codzienności, brakuje szybowaniamyślami w świecie dalekim od zwyczajnych, powtarzalnychczynności, podtrzymujących fizyczną egzystencję i społeczno-ekonomiczneusytuowanie. Potrzeba zatem pogłosów i prześwitówz innego świata, by ten tutaj chciało się w ogóle podtrzymywaći troszczyć o niego, trzeba odległości, metapoziomu, by poziom„zero”, poziom manipulacyjno-zakupowej codzienności, zobaczyćw jakiejś niefrustrującej i godnej uwagi perspektywie. O to jednakniełatwo. Skutecznie nas bowiem przekonano, iż każde „meta”,czyli także każdy dystans, który się dzięki niemu osiąga, jest tylkosłownikową ekstrawagancją szalonych marzycieli, znudzonych,zasobnych intelektualistów lub filozoficznie niedouczonych, żałosnychnaiwniaków, niepojmujących szlachetnych, odwiecznychzasad umysłowego ergo językowego konstruktywizmu. Wymyślilisobie oni owe słowniki nie dlatego, że coś odkryli (nie ma bowiemodkrywania, jest tylko tworzenie), lecz po to, by samemu poczuć się„meta” jako tych niezwykłych słowników włodarze, szafarze prawdprzekraczających zwykłą, ludzką mizerię i potwierdzających przezto ich własną wyjątkowość oraz roszczenie do władzy. W końcujednak zdemaskowano uzurpatorów i wyśmiano wszystkie ichsztuczki i językowe wygibasy zabaw w dualistyczną metafizykę.To właśnie usłyszeliśmy o wszelkich rzekomych metapoziomachludzkiej egzystencji, o słowach wyrażających coś innego niż „zrazu”i „zwykle” powszedniego życia. Wygląda tedy na to, że owo życiew żaden sposób nie jest opromienione blaskiem boskiej chwały,że nie jest jutrznią wiecznej szczęśliwości, jak co niektóre z tychmetafizyk ośmielały się twierdzić. Jest takie oto, zwyczajne poprostu, w zwyczajności zanurzone jak ręka poszukująca w kieszeniportfela. Pozostaje więc do dyskusji namacalny konkret bieżącychspraw rozpościerający się pomiędzy kuchnią, ubikacją, łóżkiemi tym wszystkim, co pozwala w niezakłócony sposób korzystaćzarówno z jednego, drugiego, jak i trzeciego, i co sprowadzaegzystencję do kwestii podtrzymywania socjo-neurobiologicznierozumianego życia. A w samym sercu tego – pieniądze, czylipospolitość i małostkowość handlu oraz codziennych szacunkówopłacalności. Simmel zauważa w tym kontekście: „faktycznieekwiwalent, jakim jest powszechny środek wymiany – pieniądz– pozbawia rzeczy wartości także w wyższym sensie. Pieniądz jest„podły”, bo służy jako ekwiwalent dowolnej rzeczy: dostojeństwoprzysługuje tylko temu, co indywidualne; to, co odpowiadawielu wartościom, odpowiada najniższej z nich i dlatego takżenajwyższą ściąga na najniższy poziom. Na tym polega tragizmwszelkiej niwelacji, że sprowadza całość do poziomu najniższegojej elementu” 1 . Pieniądz zatem „spłaszcza” rzeczywistość, sprowadzabyt do wspólnego mianownika, eliminuje inne wymiarysensów i znaczeń, jakby w myśl ekonomicznego odpowiednikabrzytwy Ockhama: nie należy mnożyć sfer rzeczywistości (czy teżschematów interpretacyjnych tejże rzeczywistości) nad potrzebę,zwłaszcza jeśli zasady ekonomiczne tłumaczą byt wystarczającodobrze, by w nim funkcjonować. Równocześnie jednak, właśniejako taka wszechwładna i jedyna skala wartości dla wszystkiego,jest pieniądz w dzisiejszym świecie nieodzowny, albowiem „pieniądzw przeciwieństwie do wszystkich specyficznych wartościjest czymś bezosobistym i bezbarwnym, i właśnie wskutek tegobraku charakteru – coraz bardziej widocznego w toku rozwojukultury, jako że pieniądz staje się ekwiwalentem coraz większejliczby coraz różnorodniejszych rzeczy – świadczy bezmierneusługi” 2 . O tych usługach właśnie – kupowanych niemałymegzystencjalnym kosztem - będziemy tu mówić. One bowiemstanowią, że z teoretycznym także namysłem można się nadwalutą pochylać.Jest zatem tak, że – pod nieobecność wieczności i wiecznychspraw, ku którym się ongiś z pietyzmem zwracano – mowyo pieniądzach nie unikniemy, bo zakotwiczają nas one wśródrzeczy, a także ludzi, czyli po prostu w tym, co jest dla nas dzisiajrzeczywistością. W rzeczywistość trzeba się jednak wkupić. Czyinnego niż ten, który go otacza. Niektóre spośród przedmiotów dobrostanu przy minimum cierpienia. Jak zauważa Walzer: „O ilemogą o takich innych światach, innych czasach i miejscach, nie możemy wydawać pieniędzy na poziomie wyższym niż to,przypominać. Słowem, mogą one stać się znakami, których co uważa się za konieczne do przetrwania, o ile nie posiadamysignifie odsyła do głęboko zakorzenionych, konstytutywnych dla jakiejś dozy wolnego czasu i komfortu, które można kupić zanaszego jestestwa obrazów i uczuć. Przywiązanie do przedmiotów pieniądze, cierpimy niedostatek poważniejszy niż ubóstwo jakoi ludzi poświadcza też jak bardzo – na ogół – chcemy być. I nie takie, cierpimy swego rodzaju głód znaczenia społecznego,zniknąć całkiem. Kultywujemy przedmioty, bo wiemy, że niektóre cierpimy poczucie społecznego wydziedziczenia. [...]. O ile niez nich mogą trwać dłużej niż człowiek i o człowieku (wraz z jego posiadamy pewnej liczby rzeczy wymaganych społecznie, nieświatem) już nieistniejącym zaświadczać. Dlatego też z takim możemy cieszyć się uznaniem społecznym i być uważani zapietyzmem przechowujemy pamiątki, artefakty z przeszłości, osoby pełnosprawne” 5 . Przy czym nie chodzi tylko (i głównie)że poświadczają one zwycięstwo ludzkiej myśli i kunsztu rąk o dość ogólne uznanie społeczne, lecz także o to, w jaki sposóbnad okrucieństwem czasu. Kultura, materializująca się przecież będziemy w stanie ułożyć nasze relacje z ludźmi, konkretnymiw przedmiotach, jest tedy namiastką nieśmiertelności, pełni ludźmi, w tym również z tymi ważnymi dla nas. Mianowicie, cofunkcję konsolacyjną w obliczu nieodwołalnego unicestwienia będziemy w stanie im zaoferować, na ile będziemy w stanie ichwszystkich ludzi. W rzeczach i poprzez nie zwyciężamy czas, i to zabezpieczyć, jakie przyjemności (lub nieprzyjemności) staną sięnawet wówczas gdy – zamiast przechowywać – nieustannie ich udziałem, gdy będą kroczyć blisko nas. Zatem, jakimi będziemywymieniamy przedmioty. Wtedy bowiem mamy dojmujące mężami, kochankami, przyjaciółmi, rodzicami... Nie mam tu nawrażenie, iż czas ów jest ich niewyczerpywalnym zdrojem i łatwiej myśli jakiejś wulgarnie rozumianej interesowności współbycia,zapominamy, że jest również ich pełzającym kresem.wykorzystywania lub pozwalania się wykorzystywać, lecz możliwąformę, jakość i przestrzeń tych relacji. To, czy będziemyTak tedy, po pierwsze, rzeczy. Przedmioty zapełniają naszświat, przedmioty ten świat konstytuują. Tworzą jego smak, styl mogli zaprosić kogoś do kina, kawiarni lub na dobry obiad, czyi konsystencję - jakość. Są źródłem estetycznego powabu, emanująswą dodaną, symboliczną wartością, sprawiają przyjemność będziemy w stanie zabrać go w piękne lub z innych przyczynbędziemy mogli mu kupić naszą ulubioną i ważną książkę. Czysamym swym istnieniem i przynależeniem do kręgu tego, co godne zobaczenia miejsce. Czy będzie w naszej mocy sprawić mumoje, kręgu, który z kolei jest miarą mej pracy i zaangażowania radość, na przykład tak jak dziecku, gdy kupujemy mu prezent,w świat. Przedmioty, w przeciwieństwie do ludzi, zawsze pozwalają a szczęście jego jest wówczas autentyczne i przez to zniewalające,się dotykać, oglądać i w pełni, bez reszty, mieć. W tym sensie są nawet jeśli jego przyczyna zdaje się być marnej jakości. Uczynićwdzięczne i urokliwe niczym patriarchalny ideał kobiety. Poprzez więc radość, którą i my będziemy się cieszyć, bo łatwiej przecieżnie samookreślamy się, wyznaczając kontury naszej tożsamości. i szlachetniej radować się z zadowolenia innych, niż generowaćWszak widzimy w nich historię swych pragnień, których koleje je autotelicznie i pożywać samemu tylko. O to w końcu idzie, czywyznaczają część wewnętrznych dziejów naszego bycia. Dzięki będziemy w stanie drugiemu coś dać lub pomóc, kiedy będzierzeczom odsuwamy ponurą prawdę o absurdalności egzystencji, tego potrzebował – ubrać go i nakarmić. Chodzi więc o rzeczyjej braku jakiegokolwiek „skąd?” i „dokąd?”, braku ostatecznego, proste, zwyczajne, niezbyt wzniosłe, lecz ważne, w które pieniądzebezwzględnie obowiązującego celu, ku któremu myśl i działanie w sposób konieczny są uwikłane. Rzecz tyczy się możliwościczłowieka mogłyby się kierować. A rzeczy te nabywamy właśnie za ekspresji naszej istoty, dawania świadectwa naszym uczuciom,pieniądze, za sprawą kupna, transakcji. Stąd też musi się pojawić wyrażania i spełniania naszych i ludzi nam bliskich pragnień, niei pojawia się myśl, że „nie ma nic poniżającego w kupowaniu tylko tych przyziemnych i trywialnych, ale także tych celującychi sprzedawaniu – nic poniżającego w pragnieniu posiadania tej (nieco) wyżej. Pieniądze zahaczają więc o rzeczy istotne i smakkoszuli (żeby ją założyć, żeby mnie w niej widziano) ani w pragnie-tej istotności w pewnej mierze im się udziela.raczej: rzeczywistość tę trzeba dopiero stworzyć z rzeczy zakupionych,bo przecież sami ich już robić nie potrafimy. Otoczyć się własnym imieniem i nazwiskiem), i nie ma nic poniżającegoniu posiadania tej książki (żeby ją przeczytać, żeby ją oznaczyćtedy przedmiotami, które pozwolą spełnić wymóg troski o swe w udostępnianiu tych rzeczy za pewną cenę, jeżeli nawet jest towłasne bycie i uczynią to bycie znośnym, a najlepiej przyjemnym.Ponadto przedmioty te – książki, płyty, zastawy, ubrania, W niektórych czasach i miejscach nie było nic poniżającego nietaka cena, że nie mogę kupić obydwóch tych rzeczy zarazem” 3 .obrazki, meble, samochody, domy w końcu - odwzorować mają tylko w zakupie książki czy koszuli, lecz także żony na przykład.i poświadczyć naszą tożsamość. Jakie by nie były – są wszak One też, żony, chciały – i pewnie nadal chcą, tylko w inny sposóbnasze i przez nas wybrane. W przedmiotach nam poręcznych - mieć wymierną wartość, mężczyźni zaś chcieli uczciwie nabyći codziennie współtowarzyszących chcemy ją nieustannie widzieć to, co wartościowe, by ozdabiało im byt i potwierdzało ich status,i afirmować, potwierdzić, iż jest czymś więcej niż nietrwałym a więc wzmacniało z kolei ich poczucie wartości. Wspominaobłokiem przypadkowych uwarunkowań. Ostatecznie to bibeloty o tym Simmel: „kobiety z ludu Kaffer nie uważają ich sprzedażyi narzędzia codzienności określają naszą odmienność, ustanawiajątożsamość – a przynajmniej jakąś jej część – w sposób i im więcej wołów i krów kosztowały, tym bardziej wartościoweza poniżenie, wręcz przeciwnie – dziewczęta są z tego dumne,wymierny i widoczny dla wszystkich. Są ekspozycją jaźni. Ktoś, się czują [...]. Czyni to zrozumiałym fakt, że w niektórych plemionachamerykańskich oddanie dziewczyny bez ceny uważanekto nie miałby nic, byłby w dzisiejszym świecie – pewnie teżw każdym innym - nikim. Nawet kloszardzi, pozbawieni niemal jest za istną degradację jej i całej jej rodziny, i nawet jej przyszłewszystkiego, przywiązują się do swoich drobnostek, do swych dzieci nie są traktowane lepiej niż bękarty” 4 . Mamy tu więc ówdrobnych śmieci: tępych nożyków, starych kubków, zardzewiałych powracający motyw: pieniądz wprawdzie homogenizuje wartość,dwukółek, kolorowych wycinków, szmat i kartonów. Każdy chce ale przynajmniej ją ustala i podtrzymuje.coś mieć – choćby dla innych owo coś nic nie znaczyło - w czym Rzeczy owe, co ozdabiają i ulepszają istnienie, trzeba zatemskraplałoby się jego pożądanie bytu, z czym mógłby złączyć jakąś nabyć, ludzi zaś - także niezbędnych do konstruowania naszegoprywatnego świata - w taki czy inny sposób, zjednać, historię, dokleić wyobrażenia, czemu mógłby nadać jakiś sensczylii zobaczyć refleksy tego, co ważne. Dostrzec przebłyski świataPi niądzedowieść im, iż bycie z nami będzie dla nich źródłem psychicznegoESEJGazeta literacka 3


I pieniądze z jednego jeszcze względu są nieodzowne. Dziękinim kupujemy usługi, czyli to, czego żadną miarą nie mamyochoty – lub możliwości – sami robić. A przyznał to nawet Freud, żeunikanie przykrości, tego, co bolesne lub wstrętne, bywa silniejsząpobudką działania niż poszukiwanie rozkoszy. Bo wyobraźmysobie, jakim pasmem trudów, klęsk i zgryzot byłoby nasze życie,gdybyśmy wszystko – niczym ludzie archaiczni – musieli robićsami. Byłby to niekończący się koszmar nieudanych prób, piekłoprzymusu robienia tego, czego nie umiemy i nie lubimy robić.Pieniądze są tedy po to, aby się wykupić od tego, co niewdzięczne,nieznośne, męczące, nie wyłączając przymusu myślenia o nichwłaśnie, bo ten należy do najgorszych.I tak, biorąc pod uwagę te wszystkie dobrodziejstwa, jakie zasprawą pieniędzy stają się naszym udziałem, łatwo zapominamyo początkowych zastrzeżeniach, podług których pieniądzspłaszcza i sprowadza do najniższego mianownika rzeczywistośći wszelkie wartości. Bo przecież dobrze byłoby mieć trochęgotówki. Zagarnąć ją jednym, sprytnym, a zwycięskim, ruchemlub choćby uskładać powoli, jeśli już nie można inaczej. Na samąmyśl o tym wyobraźnia zaczyna działać gorączkowo, jakkolwiekbyśmy się od tego nie odżegnywali. Można byłoby myślećwówczas ściślej, można byłoby działać efektowniej i bardziej„po naszemu”, załatwić z „ułańską” iście fantazją parę zaległychspraw i spełnić kilka zalegających od dawna gdzieś na dnieumysłu życzeń - wszak urok pieniędzy to w dużej mierze właśnieurok naszych pragnień i wizji. Dowieść więc niedowiarkom, jakbardzo się mylili, pokazać wrogom, jaką potęgę mają naprzeciwsiebie przy całej ich słabości. Można byłoby wówczas porzucićobmierzłą często pracę i oddać się błogiemu wylegiwaniu. Poprostu odpocząć w końcu, bo życie męczy, a zarabianie pieniędzyto już szczególnie źle się w ekonomice sił przedstawia. Ogólniezatem nie chcemy wiele. Rzec można: minimum. Aż prosi sięzacytować tu Heinego, który również wyznaje ubóstwo swychżyczeń: „Jestem człowiekiem o najbardziej pojednawczymsposobie myślenia. I takie są moje życzenia: skromny domek podstrzechą, przy tym jednak dobre łóżko, dobre jedzenie, mlekoi masło bardzo świeże, przed oknami kwiaty, przed drzwiamikilka pięknych drzew, a jeśli dobry Bóg zechce mnie całkiemuszczęśliwić, to niech mi da ucieszyć się widokiem sześciu lubsiedmiu moich wrogów wiszących na tych drzewach. Ze wzruszeniemwybaczę im przed śmiercią wszystkie krzywdy, jakie miwyrządzili w życiu – tak, trzeba wybaczać swoim wrogom, alenie wcześniej nim zawisną na gałęzi” 6 . I – jak powiedziano – mytakże skromne i całkiem ludzkie mamy życzenia, nieodbiegającedaleko od tych, o których mówi poeta. I gdyby się dało spełnićje bez tykania przebrzydłej mamony, to byśmy to na pewnochętnie zrobili. Ale się nie da i w tym problem.Zważywszy więc na to, co powyżej, pojawia się tu takie, oczywiste,zagrożenie: że jako środek tak cenny i użyteczny pieniądzłatwo może stać się celem samym w sobie. Niczym klucz otwierającywszystkie drzwi i eminentnie zawierający już w sobiewszystko to, co za tymi drzwiami się znajduje, niczym czarodziejskaróżdżka, którą sprawić można wszystko – dobrobyt, spokój,bezpieczeństwo, szczęście po prostu. Zatem rację ma Simmel,gdy powiada, iż „żaden inny przedmiot, który ma wartość tylkojako środek, nie zdołał tak energicznie, tak kompletnie i z takimikonsekwencjami dla całości życia stać się – pozornie lub rzeczywiście– celem dążeń i samoistnym źródłem satysfakcji” 7 . Przysłaniasobą wówczas, gdy tak się stanie, wszelkie widoki, ku którym miałnas prowadzić, nakazuje nieustanne gromadzenie, bo przecieżnie można – tak po prawdzie - mieć za dużo pieniędzy, tak jaknie sposób cierpieć nadmiaru szczęścia czy przyjemności. Cieszychłodnym ciężarem monety i dyskretnym, liściastym szelestembanknotu. Zmusza do biegu i gonitwy – wszak nie podobna byćapatycznym i opieszałym w rozpromienianiu siebie i innych.Wślizguje się w życie umysłu i instaluje się w nim nieusuwalnie,rozmieniając myśli na drobne. Straszy po nocach swym własnymniedoborem, co ruiną jest spraw dużych i małych. Każe się szukaćna wszelkich gościńcach rzeczywistości, które przemierzamy,próbując odnaleźć siebie i to, co własne. Trochę po protestanckurzec można, iż staje się widomym znakiem przychylności bogów,za którą nieraz przecież tęsknimy. W swej obecności lub nie, towszak wieczny towarzysz człowieka, lokator jego myśli, kieszenii kont, jednako i władca, i służebny. Tak samo szatańska pokusa,symbol bezdusznego Imperium, dźwięczący diabelskim chichotemnaszej własnej zachłanności, jak i moralnie czysty wdowigrosz. Słowem, bożek to o podwójnym obliczu i być może dlategowłaśnie tak dobrze leżący nam w dłoni. I na języku, gdy w końcustaje się opłatą dla Charona.1 G. Simmel, Pisma socjologiczne, przeł. M. Łukasiewicz, Oficyna Naukowa,Warszawa 2008, s. 109.2 Ibid., s. 103.3 Ibid., s. 174.4 G. Simmel, Filozofia pieniądza, przeł. A. Przyłębski, Wydawnictwo FundacjiHumaniora, Poznań 1997, s. 346.5 M. Walzer, Sfery sprawiedliwości. Obrona pluralizmu i wolności, przeł. M. Szczubiałka,Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2007, s. 168.6 Cyt. Za: Z. Freud, Człowiek, religia, kultura, przeł. J. Prokopiuk, Ksiażka i Wiedza,Warszawa 1967, s. 282.7 Ibid., s. 111.Rys. Sara Filipiak4 Migotania, przejaśnienia 24/25


Miriam Akavia(Fragmenty z Listu do Jeanette) - opowiadanieTo była wspaniała wycieczka! W tenisówkach i dżinsach,z plecakami na ramionach dotarliśmy aż do Laplandii.Parę dni spędziliśmy w przystani turystycznej w Abisko,blisko Bieguna - daleko od cywilizacji. Stąd już pieszowędrowaliśmy dalej, po lasach, łąkach i stepach, a potem,przepięknym fiordem dotarliśmy aż do malowniczegomiasta Narvik.Po powrocie do domu napisałam, choć nie jest to moimzwyczajem, długi list do mojej jedynej kuzynki - filigranowej,ślicznej Jeanette.Jeanette jako dziecko nazywała się Dziunia. Miała pięćlat, kiedy w 1942 przeszmuglowano ją samą, z obcymiludźmi, z Polski do Słowacji, stamtąd dojechała jakoś domandatorskiej (Mandat Brytyjski) Palestyny. Tu posłano jądo internatu dla sierot i zapytano o imię.„Nazywałam się Dziunia” - odpowiedziało dziecko –„a teraz nie wiem, jak się nazywam”.Jej nowi opiekunowie spojrzeli po sobie. Jeden z nichpowiedział, że Dziunia to Szajndel, drugi powiedział, żeSzajndel to Jafa. A trzeci powiedział do niej:„Tu będziesz nazywała się Jafa”.Mała Jafa’le miała wielkie, smutne oczy, ale wyrosła napiękną i mądrą dziewczynę. Ukończyła studia na uniwersytecie,wyszła za mąż za lekarza, wyjechała z nim do Ameryki.Tam nazywa się Jeanette. Ma czworo dzieci, jest urocza,włada paroma językami i pracuje na posadzie państwowej,jako radca do spraw imigracji. Pierwsze lata swojego życiawymazała kompletnie ze świadomości, nigdy o nich niemówi, nigdy się nimi nie legitymuje.Dlatego właśnie napisałam jej o tej niezwykłej wycieczcena Północ. Temat zupełnie neutralny. Tematów „żydowskich”Jeanettte nie lubi.My, Izraelczycy, mamy kompleksy ludzi, którzy długi czaspozbawieni byli wolności, a i teraz są jakby zamknięci. Napewno dlatego tak bardzo lubimy podróżować. Lubimywsiąść do samolotu (pociągiem nie możemy wyjechaćz naszego kraju), i wyfrunąć z naszego naładowanegodynamitem rejonu, w szeroki, wolny świat. Lubimy odetchnąćinnym powietrzem i odczuć wielkie przestrzenie.Na krótki czas zapomnieć o morzu nienawiści, które nasotacza. Być na równi z innymi, jednymi z wielu.Dlatego tak bardzo cieszyła nas ta wycieczka. Piękna,bogata, dobrze zorganizowana i zaopatrzona we wszystkoSzwecja, taka na swój sposób naiwna, nie rozumiejąca nicz naszych skomplikowanych stosunków z sąsiadami, nierozumiejąca za wiele, co się naprawdę na świecie dzieje.Dobry kraj, a komu tam nudno, nie wie wcale, jak namtrochę takich nudów brak.Wędrowaliśmy więc po pięknej Skandynawii, oceniająckażdą chwilę naszego tutaj pobytu. Sypialiśmy w pociągach,w luksusowych sypialnych wagonach lub w młodzieżowychhotelach. Spotykaliśmy wszędzie młodych chłopcówi młode dziewczęta, z wielkimi kolorowymi plecakami, ześpiworami. Rozczochrane włosy, roześmiane twarze, nałańcuszkach czasami serduszko, czasami krzyżyk, czasamiGwiazda Dawida, a czasami i to, i to, i to. Pochodzeniei wyznanie, to błahe, nikogo nie obchodzące tu sprawy.Wszyscy po przyjacielsku odnoszą się tutaj do wszystkich,nikogo nic nie obchodzi.Ze Sztokholmu polecieliśmy do Kiruny. To największemiasto w Europie (pod względem obszaru), wybudowanenad i pod ziemią. Całkiem inne niż znane nam miasta,niemniej jednak ciekawe.Z Kiruny jechaliśmy już dalej pociągiem. Pociąg mknąłpoprzez piękne krajobrazy, ogromne obszary zielonej,sytej i nie spragnionej ziemi, nie osiedlonej, nieważnejdla nikogo, nie potrzebnej nikomu, nie będącej obiektemżadnego sporu.Jechaliśmy dalej, w krainę dziewiczych cudów, w krainęnie skalaną cywilizacją. Ku Laplandii.Za oknami naszego pociągu przegalopował inny pociągw odwrotnym kierunku. Pociągi to jedyny środek lokomocjitutaj. Tylko one mogą cię przenieść z miejsca na miejsce,one - i twoje własne nogi!Po dwóch godzinach jazdy, pociąg zwolnił bieg i zatrzymałsię. Konduktor krzyknął:„ABISKO !”Wymieniliśmy zdziwione spojrzenia. To tutaj? Tu przecieżnie ma nic. Ni szos, ni domów... Nasi szwedzcy przyjacieledawali nam do zrozumienia, że to właśnie tu:„Pospieszcie się, pociąg zaraz ruszy” - poganiali nas.Zeszliśmy z wagonu.„Jak tu pięknie i cicho!”.Pociąg odjechał, a my zostaliśmy wśród błogiej ciszyw tym pięknym zakątku świata. I tu od razu zobaczyliśmyIch. Niektórzy zeszli przed chwilą z wagonów, jak my, innibyli już tutaj przednami, i teraz szli nam naprzeciw: młodzi chłopcy i młodedziewczyny, rozczochrani, roześmiani, mówiący wielomajęzykami, bo z całego prawie świata, a i bez języków rozumiejącysię doskonale.Wmieszaliśmy się pomiędzy nich, byliśmy jak oni.Hotel w Abisko jest czysty i wygodny i nic poza tym.Żadnego luksusu. W biurze wzięto od nas pieniądze i skierowanonas do pokoi.„Nazajutrz” - powiedziano nam – „wyjdzie pierwszawycieczka pieszo”.BiałenoceWieczorem zaproszono nas na spotkanie z Raulem. Raul,wysoki wysportowany blondyn, dawał instrukcje co donocejutrzejszej wycieczki.„Konieczne są gumowe kalosze” - tłumaczył Raul.Nie rozumieliśmy o co chodzi, nie byliśmy zresztą odosobnieni.Ktoś poprosił, by Raul mówił po angielsku.„O.K.” - powiedział Raul i powtórzył wszystko po angielsku.– „Ziemia przesiąknięta jest wodą i nogi grzęzną. Dlategokonieczne są gumowe kalosze”.Staliśmy przed nim zdziwieni.„U nas jest sucho... ” zaczęłam, ale Raul zajęty swoją pracąnie zwrócił na mnie uwagi i mówił dalej:„Gumowe kalosze można wypożyczyć tu, na dole. Są dowyboru, w różnych kolorach i rozmiarach”.Załatwiliśmy kalosze i zmęczeni poszliśmy spać.Nazajutrz, o wschodzie słońca, zebrała się wokół Raulagromadka licząca może dwadzieścia osób. Wszyscy w dżinsachi trykotowych koszulkach, na nogach gumowe kalosze.W napięciu czekałam, aż Raul zażąda nakrycia głowy, zaopatrzeniasię w wodę do picia. Ale nic takiego nie nastąpiło.Przypomniałam sobie, że tu słońce nie tak strasznie parzy,a powietrze nie tak bardzo suszy.BiałeRuszyliśmy w drogę wijącą się między rzekami i jeziorami.Piliśmy wodę prosto z wodospadów i skakaliśmyz kamienia na kamień po strumykach, nad którymi niema mostów.„Jak pięknie i jak przyjemnie!” - co parę chwil wymykałymi się z ust te słowa. –„Jak wspaniale!”. Tego dnia przeszliśmyjakieś dwadzieścia kilometrów. Wróciliśmy do hoteluszczęśliwi, choć obolali. Raul radził napełnić wannę ciepłąwodą i zanurzyć się w niej dla odprężenia mięśni. Zdziwionawidziałam, że Raul skonsumował całą paczkę czekolady.Nazajutrz dotarliśmy spacerem do norweskiej granicy.Nie Raul, lecz ktoś z turystów powiedział ot tak sobie:„To tutaj, tędy przemycili Norwedzy w 1943 swoichwszystkich Żydów, w ciągu jednej nocy uratowali ich...”Nikt nie zareagował. Ludzie tutaj nie lubią, jak sięim przypomina. Niektórzy twierdzą, że za często się tefakty wspomina i że wiele jest w tych opowiadaniachprzesady.OPOWIADANIERys. Sara FilipiakGazeta literacka 5


Andrzej WołosewiczMuszę wtłaczać każde zdanie w zęby upartych i nie dających się uprościć faktówWiliam JamesJest pewien kłopot z etyką. Jest także kłopot z kłopotu tegoprezentacją, z jego jasnym dla czytelnika przedstawieniem.Ale trzeba!Inspiracją jest tu dla mnie myśl Zygmunta Baumana z jego„Etyki ponowoczesnej”. Ujmuję ją krótko: etyka przeciw moralności.Albo nieco szerzej: wypieranie moralności przez etykę,moralnej jaźni przez kodeksy etyczne, odpowiedzialności moralnejprzez konformizm wobec zalegalizowanych konwencji,autonomii przez heteronomię. Ponieważ uznaję, że udało sięBaumanowi powiedzieć coś istotnego o nas, o naszym podejściudo moralności, etyki, naszej powinności wobec innych, jestemw obowiązku zrekonstruować jego stanowisko. Będzie mi to –też – potrzebne do przedstawienia własnych uwag o sytuacjimoralnej człowieka. I taką kolejność prezentacji przyjmuję:w części pierwszej będę mówił o Baumanie (oraz – bardzowybiórczo – o odniesieniu doń krytyków), w drugiej będziepora na moje odniesienie do pewnych cech etyki (moralności),które wydają mi się dobrze opisywać złożoność zjawisketyczno-moralnych.INowoczesna metoda zajmowania się kwestiami etycznymipolega – zdaniem Baumana – na jednoczesnym reagowaniupolitycznym i filozoficznym. W polityce, a więc w sferze praktyki,uruchomiony zostaje wzmożony wysiłek ustawodawstwaw sferze intelektualnej następują usilne poszukiwania absolutówi fundamentów etycznych (w ostateczności w dociekaniachfilozoficznych). Efektem takiego podejścia jest, z jednej strony,traktowanie moralności jako czegoś wydzielonego z całokształtuludzkich myśli, uczuć i działań jako ich odrębnego aspektu,zofowie, zabierają się do sporządzenia przepisów etycznych, sąjuż istoty, którym przypadło być moralnymi bez ograniczeń i bezluksusu skodyfikowanej dobroci.” 3 Jaźń moralna nie ma fundamentu!:„straszną prawdą o moralności jest jej niekonieczność(podkreślenie – A.W.), niezdeterminowanie w żadnym ze znaczeń,które uznawałby ontologia” 4 Odpowiedzialność wyprzedzawszelkie międzyosobowe zaangażowanie, dzięki czemu „możeszzaufać mądremu, że działając autonomicznie będzie czynił dobrze.Ale nie możesz wszystkich uważać za mądrych” 5 . O obowiązkuwiem (dzięki etyce), ale moją odpowiedzialność, powiadaBauman, jedynie czuję! Dlatego „jesteśmy chyba skazani na to,by popełniać czyny zarazem nierozsądne i nie moralne – ale teżi czyny nierozsądne, ale moralne, a także – rozsądne, ale niemoralne.”6 Tyle skrótowej prezentacji koncepcji Baumana, którąon oczywiście buduje na podstawie szczegółowego wywoduodwołującego się w swych uzasadnieniach do empirii (pokonkrety odsyłam oczywiście do książki). To w zetknięciu z niąnajlepiej przekonać się, które stanowiska są raczej, jak powiadaBauman, dezyderatami metodologicznymi niż zaczerpniętymiz życia faktami. A to próba opisu konkretnych zjawisk taknaprawdę przeprowadza nas ze względnie bezpiecznej sferypojęć do zjawisk, które te pojęcia rzekomo opisują. Prof. Przełęckiprzywołał swego czasu 7 wypowiedź Ajdukiewicza, że łatwiejwymyślić całą teorię, niż podać jeden ilustrujący ją przykład.Stąd nie przekonują mnie takie podejścia do Baumana, jakiezaprezentował Legutko w odpowiedzi na ankietę poznańskiego„Czasu Kultury” odżegnując się od poglądów Baumana w ramachszerszej kontestacji metod (albo raczej – jego zdaniem – ichbraku) leżących u podstaw postmodernistycznego myślenia:„Jeśli chodzi o ankietę na temat Baumana, to niestety muszęMiędzy etykąa m o r a l n o ś c i ą,jego sposób podejścia do moralności zdaje się lepiej niż Sarełłyodnosić się do takiego ich skomplikowania, które znajdujemyw słowach Heidera Camary: „Gdy daję biednym chleb, nazywająmnie świętym. Gdy pytam, dlaczego biedni nie mają chleba,nazywają mnie komunistą”. Metoda: wszystko albo nic (mam namyśli tak podejście Legutki, jak i Sarełły) nie zawsze wydaje siębyć najlepsza. (Podobne odczucie macoszego odniesienia żywięwobec wielu krytyk fenomenologii.) Tyle pokrótce o etycznomoralnychrozważaniach Baumana. Odwołałem się do nich, bosądzę, że mówią coś ważnego o sytuacji moralnej współczesnegoczłowieka i mówią w sposób przekonujący.Wsparcie sprzeciwu Baumana wobec zawsze totalizujących,niezależnie od ich proweniencji, zabiegów wszelkich etykprzychodzi czasem z rejonów zupełnie poza filozoficznychrozważań. Myślę o wydanej przed laty książce Piotra Kłodkowskiego„Wojna światów? O iluzji wartości uniwersalnych”(Wydawnictwo Znak, Kraków 2002). Filozof, który się do niej nieodniesie albo przynajmniej jej nie przeczyta, a chce się współcześniezajmować wartościami, nie może mienić się filozofem.Kłodkowski także przekonuje, że w antyuniwersalizmie jest cośna rzeczy. Dlatego poglądy Baumana zainspirowały mnie dowłasnych refleksji, które – zgodnie z zapowiedzią – zamierzamteraz przedstawić.IIUżywałem często słów mojego ulubionego Fryderyka ChrystianaHebbla: „grzesznicy przeciw estetyce są gorsi od grzesznikówprzeciw moralności, bo ci ostatni mają przynajmniej jako takiepojęcie o idei, którą obrażają, a tamci nie”. To mi pozwalało podkreślić,w jak trudnej dziedzinie wartości robię, robiąc w estetyce,ESEJalbo dramat nie skodyfikowanej dobrocia z drugiej, wytworzenie komplementarnej doń praktyki opartejna wierze w możliwość jednoznacznego niesprzecznego kodeksuetycznego. 1 Otóż ponowoczesność polega na odrzuceniutakiej metody z jednoczesnym podjęciem analizy typowonowoczesnych niepokojów i trosk moralnych. Zachodzi zatemkonieczność szukania tak nowego sposobu ich postrzeganiajak i propozycji nowych rozstrzygnięć.Punktem wyjścia jest jaźń nieskrępowana (niczym!), przeciwieństwojaźni usytuowanej, czyli jaźni ustawionej zawszeprzeciw jakiejś innej jaźni usytuowanej inaczej, zakorzenionejw innym polis, powiada Bauman. W konsekwencji „akt moralnypoczyna się w samotności, wspólnota wyłania się u jego kresu– jako „zespołowość moralna”, wspólne, choć nie wspólnieplanowane, osiągnięcie podmiotów moralnych, z których każdysięga poza własną samotność w porywie samopoświęcenia, jakiejest zarazem istotą i wyrazem „bycia dla”. Nie jesteśmy istotamimoralnymi dzięki społeczeństwu (zawdzięczamy społeczeństwuto tylko, że jesteśmy istotami etycznymi, że podporządkowujemysię etycznemu prawu) – żyjemy w społeczeństwie, jesteśmy społeczeństwemdzięki temu, że jesteśmy istotami moralnymi.(podkreślenia – A.W.)”. 2 Nasze każdorazowe „bycie z” poprzedza„bycie dla” – decyduje o tym pierwotność nieskrępowanej jaźnimoralnej. Bauman szuka jej uzasadnienia, genezy, zakorzenieniaw przyrodniczych, przedspołecznych impulsach moralnych,jednakich dla wszystkich istot ludzkich (w przeciwieństwie doistotnie nas różnicujących rezultatów „społecznego przerobu”,jego ustawodawczych, porządkujących i wychowawczychzabiegów).Oczywiście, nie daje to sytuacji komfortowej, wręcz przeciwnie,raczej dramat na miarę Camusowskiego, choć inny nieco.Dlatego Bauman dodaje: „W sercu społeczeństwa tkwi samotnośćosoby moralnej. Zanim społeczeństwo, jego prawodawcy i filo-odmówić. Napisałem dla „Znaku” recenzję z dwóch jego książeki na więcej nie mam ochoty. Jego starych prac socjologicznych nieznam, natomiast rozprawy o postmodernizmie i w duchu postmodernistycznymcenię wyjątkowo nisko, czemu dałem wyraz – mamnadzieję, że dość wyraźny i poparty wyczerpującą argumentacją– we wzmiankowanej recenzji. (…) Mówiąc brutalnie, szkoda miczasu na zajmowanie się dłużej Baumanem. Są ciekawsi autorzy,a przede wszystkim są ciekawsi antagoniści, z którymi polemikawydaje mi się bardziej angażująca intelektualnie i umysłowo rozwijająca.”8 Każdy, także Legutko, ma do tego niekwestionowaneprawo, użyłem jego przykładu tylko dla podzielenia się kłopotemtakim mianowicie: czasami odrzucenie jakiegoś (w tym wypadkupostnowoczesnego) myślenia uniemożliwia wyłapanie tych jegowątków czy fragmentów, które są ewidentnie dobrą robotąintelektualną. 9 Na marginesie warto zauważyć, że pomieszczona- obok Legutkowego odrzucenia – krytyka koncepcji Baumana,w interesującym mnie tutaj zakresie tyczącym moralności,dokonana przez ks. Sarełłę potwierdza niejako – i moim zdaniemdobitnie! – kłopoty z etyką, bowiem ks. Sarełło krytykujeBaumana właśnie z pozycji uniwersalizującej etyki. Nie wdającsię w tym miejscu w ewidentny spór, zwracam jedynie uwagęna nieporozumienie, na jakim jest on, ze strony Sarełły, oparty.Chodzi o to, że u Baumana mamy wyraźne i zdecydowane opowiedzeniesię przeciw relatywizmowi moralnemu i nihilizmowi.Tyle, że sytuuje się ono w – jak nazywa to Bauman – naturalnej„nieracjonalności” zjawisk moralnych, w nieuleczalnej aporetycznościnaszej kondycji moralnej, w perspektywie pozbawionejowego luksusu skodyfikowanej dobroci. Dlatego tak dobrze zesposobem podejścia zaproponowanym przez Baumana korespondująsłowa Wiliama Jamesa z listu do brata Henry’ego poukończeniu „Zasad psychologii”: „Muszę wtłaczać każde zdaniew zęby upartych i nie dających się uprościć faktów” 10 I dlategoi swobodnie przejść do dalszych rozważań. Teraz używam słówHebbla dla uwypuklenia problemów tych drugich grzeszników,czyli strony moralnej. Chodzi o wspólnotę doświadczeń w tymsensie, w jakim wszyscy jakoś się etycznie i moralnie zachowujemy,co jest wszak poza dyskusją. Kwestią wysiłku, predyspozycjii zdecydowania umysłu pozostaje tylko, kto zechce wniknąć,analizować, przyglądać się wspólnej wszystkim sferze przeżyći doświadczeń moralnych, a komu z takimi rozważaniami niepo drodze. Z natury rzeczy, z natury ludzkiego w świecie bytowaniazanurzeni jesteśmy w „byciu dla” i „byciu z”, gdy pięknem,sztuką zajmować się możemy, acz nie musimy. Na tym polegapodniesione przez Hebbla zróżnicowanie wśród grzeszników.Chcę tym samym odbrązowić nieco przestrzeń moralno-etycznegonamysłu, wyrwać spod wyłącznej kurateli filozofówzawodowcówi otworzyć szerzej na zainteresowaną, myślącąi czytającą publiczność. Sądzę, że pogląd Baumana o jaźniotwartej (nieskrępowanej), impulsie moralnym itd.. wzmacniamoje stanowisko o swego rodzaju „zdemokratyzowaniu” kwestiimoralnych, o ile nie etycznych, bo te wymagają już znajomościowych strukturotwórczych socjalizacji, zarówno najwyższegoszczebla państwowo-ustawodawczego (z jego odniesieniamiontologizacyjnymi lub, choć rzadziej, i bez nich), jak i szczeblabezpośrednich zabiegów wychowawczych.Chcę zarysować, obok Baumanowej, inną własność sytuacjimoralnej człowieka 11 . Wychodzę od akceptacji poglądu, żenasza moralność czymkolwiek by nie była, swoją prawdę przejawiatylko i wyłącznie w czynach, tzn. nie tylko to, co mówimy,czy co sobie myślimy, lecz dopiero nasze zachowanie, jegoświadectwo wystawia nam moralną cenzurkę. Wobec tego nictu nie jest zdecydowane ostatecznie i póki człowiek żyw… 12 Aleto, co mnie szczególnie interesuje, dotyczy jakby mocy, zakresu,„przedmiotu” naszego moralnego odniesienia. Podważam tezęGazeta literacka 7


Antoni PawlakPawlakjestbaneremBógnie reklamowymMilan Kundera w znakomitym opowiadaniu „Edward i Bóg”napisał; „Ci, którzy wywalczyli zwycięstwo rewolucji, kultywująw sobie dumę, która nazywa się: stać po właściwej stroniebarykady. Kiedy od rewolucji minie już dziesięć, dwanaście lat(...) linia barykady zaczyna się rozpływać, a wraz z nią równieżi ta właściwa strona. Nic dziwnego, że entuzjaści rewolucji czująsię oszukani i pośpiesznie zaczynają szukać barykady zastępczej;dzięki religii mogą (jako ateiści przeciw wierzącym) stać znowuw pełni chwały po właściwie stronie i w ten sposób zachowywaćtak dla nich cenny patos wyższości, do którego przywykli”.Ten mechanizm jest zwrotny – wielu ludzi w PRL, aby zamanifestowaćswą niezgodę na swojską formę komunizmu wykorzystywałoreligię, dzięki czemu mogło stać „w pełni chwały po właściwiestronie”. Pełne kościoły były więc, w pewnym stopniu, nie tyledowodem wiary narodu, co wyrazem niezgody na rzeczywistośćpolityczną. Religia, wiara w Boga była użytecznym narzędziemdla wszystkich – i dla władzy, i dla społeczeństwa.Po roku 1989 Bóg wkroczył w życie publiczne. Przeróżne instytucjerozpoczęły wyścig do Boga, lub w jego sąsiedztwo. Nastąpiłistny wysyp pielgrzymek – wojska, policji, polityków, urzędników.Bóg stał się czymś w rodzaju miernika „naszości”. Innymi słowyzaczął pełnić rolę baneru reklamowego. A Bóg – bez względu nato czy istnieje, czy nie – jest zbyt poważną sprawą, by pełnić rolęznaku towarowego.Wiara – niewiara. Ta opozycja nie powinna i nie może stanowićo naszej wartości. Zresztą – czym tak naprawdę jest wiara,czym niewiara? Nie jest prosto odpowiedzieć na to pytanie. Miałtego świadomość Woody Allen, gdy zapytany, czy jest ateistą,powiedział; „Dla ciebie jestem ateistą, dla Boga – konstruktywnąopozycją”. Problem bowiem leży przede wszystkim w kulturze –niczego nie powinno się manifestować z nadmierną ostentacją.Nie ma powodu, by ostentacyjnie manifestować wiarę. Podobniejak nieznośna jest ostentacja niewiary.Nigdy nie stanowiło dla mnie problemu, czy ktoś jest wierzącyczy nie. Ludzi oceniam po innych ich przymiotach. I boli mnie, żena człowieka, który w towarzystwie deklaruje się jako niewierzącypatrzy się z lekka podejrzliwie. Jak na chorego – z mieszankąpolitowania i nagany. Tak jakby niewiara była wstydliwą chorobą.A nie ma w tym nic wstydliwego, ot przypadłość taka.Problem sprowadza się tak naprawdę do tego, że jednymludziom Bóg jest do życia potrzebny, a innym nie. Jedynym Bóggwarantuje sens istnienia – innym niekoniecznie. Jedni wierzą,że po śmierci Bóg nada sens ich życiu, a drudzy wierzą – czasamirównie gorliwie – iż po śmierci czeka nas tylko nicość i chłód.I nie ma tu miejsca na spory, kto jest lepszy, a kto gorszy. Tu tychkategorii zastosować się po prostu nie można.Na wszelkie zdziwione pytania – „Jak to, to ty nie wierzyszw Boga?” – jest tylko jedna dobra odpowiedź. Mianowicie ta,którą często stosował Jacek Kuroń –„Cóż, widocznie Bóg poskąpiłmi łaski wiary”.Rozmowa z człowiekiem wierzącymPiotrowi Cieleszowikiedy rozmawiamy o Bogu nasze słowa mijają się obojętniejak przechodnie w przejściu podziemnym twój Bóg i mój Bógsą sobie równie dalecy jak daleka jest wiara od niewiarytwój Bóg jest tabletką życia trzymaną pod językiemby ją przegryźć w chwili trwogi mnie w dzieciństwie opowiadanoBoga jako starca z brzemieniem długiej brody pamiętam że się go bałemi byłem pewien że mnie nie lubi potem okazało się że Bóg jest czymśw rodzaju figury geometrycznej z kartki zeszytu od religii śledziło mniecyklopie oko wpisane w trójkąt kiedy podrosłem ksiądzkatecheta przyznał że to wszystko nieprawda bo Bógjest bytem nieosobowym i absolutem często wtedy z nimobcowałem bo absolut kojarzył mi się z gatunkiem wódkio tej samej nazwie i podobnym działaniu dziś wiemże Bóg jest dobrotliwym starszym panem w białej szacie i śmiesznymnakryciu głowy co jakiś czas ukazuje się w oknie z widokiemna dziedziniec rozległy jak Jezioro Genezaret spoglądana wybrukowany głowami plac i wie że nie jest w stanienikogo wesprzeć w chwili śmierci ani z czystymsumieniem obiecać że po drugiej stronie jest cokolwiek pozapustką więc bezradnie rozkłada ręce a ludziewidząc ten gest myślą że ich błogosławiKrzysztof GąsiorowskiGąsiorowski Raz po razktoś mnie pyta...Raz po raz ktoś mnie pyta, czy wierzę w Boga. Gdybym miałwięcej odwagi, i cywilnej, i intelektualnej odpowiedziałbymzapewne, jak nie przymierzając niejaki Maleszka: dobre pytanie,dobre pytanie! I nie byłaby to odpowiedź tak bardzo od rzeczy.Jest to zaprawdę, zaiste, pytanie nie do uniknięcia i wydobywaz pomroczności nasze kainowe grzechy, judaszowe zdrady,bez względu na to, kim bywaliśmy. Dużo by o tym mówić.Zastanawiająco za dużo.Pytają mnie, czy wierzę w Boga chyba częściej – przynajmniejmam takie wrażenie – niż pytywano dawniej; co też jest, sądzę,nie bez znaczenia.Bo są to różne pytania. Niby, na pozór, jest to jedno i tosamo pytanie, lecz jest zadawane w różnym celu, z różnymiintencjami. Właściwie należałoby przede wszystkim zapytaćnaszego interlokutora: no tak, to dobre pytanie, ale po comnie pytasz?.Część z tych indagacji miewa bowiem charakter jawnie pozareligijny,ideologiczny, polityczny zgoła. Pytający chce się dowiedzieć,do jakiej opcji światopoglądowej się przypisujesz. Zatem,czy jesteś swój czy obcy; protekcja i wykluczenie.Ongiś, w PRL-u, poprawną, oficjalnie oczekiwaną, odpowiedziąbyło zaprzeczanie, że jest się wierzącym. Ten, kto nie wierzyłw Boga, niejako łatwiej aprobował ustrój. Wielu Polakom niewygodniebyło wtedy wyrzec się wiary, stanowiła ona pewienrodzaj narodowego oporu / pomińmy, tak ważną dla prostowierzących, kwestię religijnej otuchy, przydatnej w tamtychtrudnych czasach/. Niekiedy przypomina się mi pewne wydarzeniez czupurnej młodości. Zdawałem maturę w 1952 roku. Wtedyjeszcze w wielu liceach / poza TPD-owskimi/ były, już nieobowiązkowe,lekcje religii. Równocześnie w sąsiedniej sali gorliwiZMP- owcy i obiboki głośno puszczali, poniekąd zakazany, więcdodatkowo kuszący, jazz. Tak się jakoś złożyło, że wygasł wtedy wemnie, wyniesiony dzieciństwa, rozpęd religijny. Wziąłem jeszczeudział w rekolekcjach, nie dałem dyla na plażę, ale do komuniijuż nie przystąpiłem. Niemniej, na lekcje religii chodziłem dokońca. To nie była manifestacja, nie ma się czym chwalić, możenie chciałem podpaść katechecie Raczej młodzieńcza przekora.Może chciałem wiarę lub niewiarę w Boga uczynić wreszcieswoją prywatną sprawą; co wcale nie jest takie proste i łatwe;jeśli w ogóle możliwe.Dzisiaj w Polsce, w czasach soft power, warto obnosić się z wiarą.To się opłaca, to bywa dobrze widziane. Przez decydentów, przezpodległe im media. Co nie przydaje takim głośnym wyznaniomwiarygodności. / Och, odpuśćmy sobie brata Rydzyka i te jegomoherowe hełmy, chociaż daleko mi do pobłażliwego śmiechu./Jest dziś tych wierzących, praktykujących coś jakby za dużo. I zbytwielu z nich ma czyste sumienie, a to znaczy... żyje z potępień.Szuka winnych. W pewnym / wyższym? / sensie etycznie niewygodnie,bo za wygodnie, być dziś w Polsce człowiekiem szczerzewierzącym; zapewne.Tak czy owak, pytanie o wiarę w Boga zawsze bywa jakośuwikłane w życie publiczne. Dopiero świadomość religijna, więźkościelna i powiązania polityczne składają na naszą przygodęz boskością. Nie lekceważyłbym tego nacisku zbiorowości nanaszą świadomość i naszą nieświadomość. Nigdy do końca niewywikłamy się z tego uwikłania. Nasza nowa demokracja też jestjakoś przymiotnikowa: są oni, są równi, są równiejsi. Zazwyczajtylko ci, którzy akurat znajdują się po „ słusznej” stronie twierdzą,że ich postawa religijna jest docześnie bezinteresowna. Nie ma takdobrze. Trzeba to chociaż wiedzieć, zdawać sobie z tego sprawę,brać to pod uwagę zarówno wtedy, kiedy ktoś nas pyta o Boga,jak i wtedy, gdy my pytamy.Oczywiście, nie zamierzam tu poważnych i samoistnychproblemów religijnych - w ich wersji chrześcijańskiej/ katolicy,protestanci/ czy też, powiedzmy, islamskiej / sunnici, szyici/- sprowadzać do nieuniknionych gier politycznych, do walkwyznawców, narodów, cywilizacji. Pamiętam o tych miliardachludzi rozmaitych wyznań, którzy od tysiącleci wierzyli i wierząw siłę wyższą. A może oni wiedzą coś, co nie jest mi dostępne,czego nie doceniam, co przegapiłem?W swoim ostatnim wywiadzie M. Heidegger wyraził był przypuszczenie,że dopiero za jakieś 400 lat obecność Boga staje siędla ludzi z powrotem oczywista. A przecież nawet to nie rozwiążeproblemu. Wiara w istnienie Boga nie jest równoznaczna z wiarąw jego bezinteresowną przychylność. Można wierzyć w Boga10 Migotania, przejaśnienia 24/25


a niezbyt wierzyć Bogu, który być może ma własne, nie-ludzkie,sprawy. Najprawdopodobniej ludzie są Bogu do czegoś potrzebni!Nie stworzyłby nas / jeśli nas stworzył / ot, tak bez powodu. Tonie miałoby Sensu. Mój ty Boże, zatroskałeś się o nas, bo... nieistnieliśmy!? Przeobrażanie się Jahwe z bezwzględnego Sędziegow miłującego Ojca trwało tysiące lat. W końcu zesłanie Syna, abyten doświadczył nieszczęścia, bólu, śmierci budzi podziw, wdzięczność,ale wcale nie jest takie jednoznaczne. Chyba że Wszechmogącynie wszystko może, jest ograniczony, zniewolony swoimdziełem. Jak mi się kiedyś napisało: „Litości dla Boga!”. DymówHolocaustu długo jeszcze nie rozproszą żarliwi dewoci i zawzięciortodoksi. A jednak tylu ludzi wciąż na Boga liczy. Pozwolę sobiezacytować dawny wiersz / Z tomu „Powrót Atlantów”/Popocatepetl *Kto to wie, być możei mieszkaszw tamtym domu, w ogrodziepod wulkanem, za żywopłotemz królewskich cierni...Ale czemu tak gorączkowozapewniają mnie o tym cibiedacy?Zaiste, miło byłoby miećsąsiada na tym pustkowiu, pod syczącymi gwiazdami.Kto chce, niech zaufa –kolczasty żywopłot, furtka icoś w rodzaju klepsydryz napisem: uwaga,dobry pies.* LowryJak powiedziałem, coraz częściej spotykam się z pytaniemo Boga, i nie są to tylko pytania lustracyjne. Poważniej, a nawetzobowiązująco odnoszę się do takich pytań, gdy zadaje mi jektoś, kto, przypuszczam, sam ma z tym kłopoty. A miewają je ci,którzy wierzą, chcą wierzyć, jak i ci, którzy nie wierzą, a przynajmniejchcą nie wierzyć. Z kimś takim skłony jestem dzielić siępodejrzeniami. Tyle, że raczej szeptem, aby mnie nie usłyszało„wielkie ucho obłoków pełne”. Przypuszczam, że na takie pytanianależy po sokratejsku odpowiadać pytaniem. Ale tym razemnajpierw zapytałbym nie, po co, ale, dlaczego mnie pytasz. O co?O jakiego Boga ci chodzi... O jaką wiarę... I tak byśmy razembrnęli przez ciemny /dantejski?/ „las, po którym snują się wciążrozwidlające ścieżki”.Coraz częściej spotykam takich nagle speszonych ludzi. Dzisiaj,gdy ateizm stracił instytucjonalne wsparcie, dotarła do nas jaktsunami fala sekularyzacji, już nie obciążonej podejrzeniemo oportunizm, o konformizm. Gdy już nie należy, nie opłacasię, głosić śmierci Boga - można się zastanowić czemu to Jegoobraz tak w nas gaśnie, bo gaśnie. I dość pretensjonalne, mimocałej ku nim sympatii, wydają mi się te wszystkie Oazy, ci księżabrzdąkający na gitarze... Nasze straszne problemy z Bogiem zacząłzastępować problem Braku Boga. Doprawdy, nie wiadomo cogorsze. Lecz być może jest to jakiś punkt wyjścia? Wołamy, Boże,Boże jakby on się zagubił. Nieistnienie Boga! Bóg nieistniejący! !!Jakiś humanista powiedział, że gdyby Boga nie było, należałobygo wymyślić. Efektowne. Tylko, że wszystkie ludzkie próby ustanowieniatu na Ziemi Królestwa Bożego zaczynają się i wieńcząrzezią. Dopiero wielki upływ krwi zmusza nas do opamiętaniai metafizycznej pokory. Pozostawmy w gestii choćby i nieistniejącegoBoga nasze zbawienie.Aby nie ugrzęznąć w scholastycznej kazuistyce, na pytanie czywierzę w istnienie Boga powinienem odpowiedzieć /hm, prosto/:„Raczej nie wierzę, ale...” Ale! Do tego „ Ale” zdaje się wedle mniesprowadzać istota problemu. Nie uważam się więc za osobęwierzącą, nie uważam się więc za ateistę, nie uważam się teżza agnostyka... Diabli wiedzą. Znalazłem się na tym padole niez własnej woli, ktoś mnie urodził i jestem, a przecież mogło mnienie być / nie chcę się grzebać w rodzinnych plotkach i intrygach./;jestem jednak, aż jestem, potrafię sobie wyobrazić świat bezemnie, nie jestem jednak w stanie pomyśleć Nicości, ex definitione.Nikt nie potrafi, nawet wielcy mistycy w swoje noce ciemne; tamcoś jest - j e s t ciemno / tak na marginesie, poczytajcie sobiewiersze Staszka Czycza o „ciemnie”/.Być może bywam czymś w rodzaju homo religiosus / uchodzęza poetę metafizykującego, hermetycznego/, bowiem jednegotu jestem pewien. Problem / z greckiego – problema to zasłona,przeszkoda, a nie, jak myślałem, furtka do istoty rzeczy/ problemz istnieniem Boga czy też problem Boga jest dla mnie problemem re a l n y m. I to bez względu na to, czy akurat jestem skłonny sądzić,że On jednak jakoś istnieje. Czy też, że Go nie ma. Czy też, że nato pytanie nie istnieje odpowiedź, przynajmniej w kategoriachrozumu / nie Umysłu /, o czym „zapewniał nas już ten staruszekKant”, przypomina Woland – p. Bułhakow /.Jest to dla mnie problem realny. Może nie tyle dotkliwy –np. nawet nie zamierzam się przymierzać do Simone Weil, tejgenialnej, oszalałej Żydówki, która twierdzi, że aby dotrzeć doBoga „ nie wystarcza nieszczęście, potrzebne jest nieszczęściebez pocieszenia”; o, qurfa, ja się w to nie bawię, Może nie tyledotkliwy, nie spędza mi to snu z powiek / „to tam, w zaświatachnie ma snu i umarli przez wieczność całą leżą nieruchomo z rozdartymioczami; tylko tu, w życiu, na Ziemi można nieco od Nicościodpocząć...”/, nie tyle dotkliwy, co nieustępliwy: „ o czymś byś niemyślał, rozmyślisz o Bogu”. I tyle, aż tyle.Zgoła konwulsyjną potrzebę Boga to ja widziałem na własneoczy. Tak się złożyło, że - dzięki siostrze - zdążyłem jeszcze pojechaćdo Izraela, odwiedzić ową Ziemię <strong>Ś</strong>więtą. Tam od pytania o Boganie sposób się wykręcić. Może i dlatego, że miałem niedawnoudar mózgu i niebezpiecznie skakało mi ciśnienie, że wlokłemsię, omdlewając, po Drodze Krzyżowej / głupio to brzmi, mamnadzieję, że nie bluźnię/ było to dla mnie wstrząsające, zgołaosłupiające przeżycie. Rok mi minął, a wciąż nie umiem się zeńotrząsnąć. Nie jestem chyba Żydem, ale – powiadam Wam - ktonie był w Jerozolimie, jeszcze nigdzie nie był / znów pchają misię tu wykrzykniki/.Pomińmy krwawiącą politykę, to balansujące na urwisku tragediinapięcie pomiędzy izraelitami i muzułmanami, nienawidzącymi sięsemickimi dziećmi tego samego Boga / wykrzyknik? /. Spróbujmy,choćby na chwilę, w ogóle ominąć, czego właściwe nie wolno,historię polityczną tej krainy. Zajmijmy się wymiarem sakralnymtego bieguna świata. Zaczyna się to od krajobrazu. Nigdzie niewidziałem tak nieludzkiego pejzażu. Piaski i kamienie. Kamieniei piaski. Wulkaniczne, osadowe. I jakby tego było za mało, nawzgórzach Golan ta pustynia została pomnożona milionami min,nie można schodzić z szosy. Piaski i miny. Pustynia pustyń / znowuwykrzyknik? /. Widziałem, co prawda, coś podobnego w Iraku /nawet napisałem poemat „ Pobojowisko Faoh”/, ale tam to byłaenklawa śmierci. Tutaj życie jest enklawą. Każdy, każdy chwast,który w moim kraju się depcze, nie zauważając, tutaj, po stronieizraelskiej, jest objęty państwową ochroną i podłączony do rurkiz wodą, wodą życia. I to tutejsze okrutne, ludożercze słońce. Takto przynajmniej ten żar odbierałem po tym swoim udarze księżycowym.W kawiarence, w ogródku, w gaju palmowym pracowałyskrzydlate wentylatory i zwilżacze, co mi się kojarzyło z Aniołami.Takiego morderczego słońca doświadczyłem co prawda jużna Bałkanach, gdzie bywałem wiele razy, gdzie się urodził mójnieszczęsny brat. Bywałem tam wielokroć, jeszcze przed tą rzezią,która tam wciąż się tliła / Napisałem o tym poemat „ Bałkańskiesłońce; trupojad”. No tak, ale wtedy jeszcze nie zaznałem Ziemi<strong>Ś</strong>więtej. To było małe wino. /Pojechaliśmy nad /nomen omen/ Morze Martwe. A nie możnaby tak go było nazwać, powiedzmy: Morzem w soli? Nie, tuwszędzie się dzieje walka o życie, a może o śmierć. Egzystencjalnekamieniołomy. Zgoła piekielny upał. Nasze maleńkie ludzkie cieniekryją się pod nami przed słońcem. Po tej gęstej wodzie możei można chodzić, o czym mówi Pismo. Najgłębsza / znów – nomenomen / na tej Ziemi depresja. Tak, ewentualne nieistnienie Bogamusi tu wprawiać w przerażenie. Ewentualne istnienie także, boto Bóg bezlitosny. Napiłbym się, lecz nie sprzedają tu alkoholu,nawet tego jarmarcznego wina z Kanny Galijskiej, które gdzieindziej można nabyć w każdym kiosku..Wracamy, zatrzymując się na chwilę w Jerycho, i na wiecznośćpod nowotestamentowym drzewem figowym, wracamy doJerozolimy /wykrzyknik! /. O, Jeruzalem! Wymijając, na ile tomożliwe, acz to niemożliwe, całą tutejszą sakralną starożytnąarchitekturę – Golgota, ten najwyższy szczyt chrześcijańskiejkultury, znajduje się kilkadziesiąt metrów pod powierzchniąwielowiekowych gruzów; wsadziłem, jak każdy turysta, rękęw otwór po Krzyżu – przypatrzymy się współczesności, która tunie zmienia się od wieków.Pędzące tłumy. Jakby uciekano z pożaru, albo, niby ćmy, dopożaru pędzono. Tłumy muzułmanów /znów mają jakie swojeświęto? / niemal zderzają się z tłumami chrześcijan wszelkiejmaści... Gdyby nie te młode umundurowane Żydówki /obowiązkowasłużba wojskowa obejmuje tu także kobiety/, ze swymiwielkimi fallicznymi maszynowymi karabinami /podniecający,co tu ukrywać, widok; szkoda, że Bruno Schulz nie mógł już ichzobaczyć/ ci ludzie by się zadeptali. Wszędzie gdzieś idą pejsaci,ortodoksyjni Żydzi w czarnych, kowbojskich kapeluszach. Prędzejczy później dotrą do <strong>Ś</strong>ciany Płaczu, gdzie będą się nabożniekiwać nad Pismem, a która tu też pełni rolę skrzynki na listy doStwórcy, niegdyś w Paryżu działała też taka świecka pneumatycznapoczta. Wszystko to mi przypomina film S.F. Oto miasto, nad którenadlatuje i nadlatuje ogromny spodek. A ci ludzie wierzą, chcą,potrzebują wierzyć, że oto nadciąga Przyjaciel, Zbawca, którynas stąd wyciągnie.Próbowałem ongiś wyobrazić sobie, co on tu widzi. Wydałemzbiorek p.t. „Z punktu widzenia UFO” /wiersze o stanie wojennym/.Napisało mi się wiersz, w którym miałem być „ jednymz pomniejszych bogów..., śmiertelnym, nie wszechmogącym:który wszakże już może zaszkodzić...” :..... spoglądasz z wysokana coś w rodzaju dewońskiego lasu:to, co my, ludzie nazywamy – mrówka,szamoce się w tych trawach,taszcząc kilkakroć większe od niejskrzydełko / czyżby to duszyczka / ważki...... mógłbyś przecieżskrócić tę jej mękę, tę mrówczą drogę krzyżową,owady żyją, zatem też cierpią/ albo inaczej - cierpieniez nich też korzysta! /.Zarzekałem się, że nie będę tu mówił o historii politycznej/historia, postęp to pomysł żydowski, co prawda o proweniencjimetafizycznej/.Religia i biznes... Dwadzieścia dolarów kosztujewypożyczenie miniatury Krzyża, którą pobożni chrześcijańscypielgrzymi wnoszą, zmieniając się, na Golgotę. Dwadzieściadolarów kosztuje wypożyczenie lnianej koszuli, w której można,jak jakiś baptysta, wziąć chrzest w wyciekającej z wysychającegoJeziora Galilejskiego, mętnej strudze Jordanu.Nawet Muzeum Holocaustu, gdzie na fotografiach rozpoznawałemniekiedy znane mi z dzieciństwa obrazy i ulice, stanowiłojeden naturalnych elementów tej strasznej /nomen omen?/Ziemi <strong>Ś</strong>więtej. Nawet ten imponujący mi dekret, nakazujący, abywszystkie nowe domy w tym mieście były, jak ongiś, obłożonetzw. jerozolimskim piaskowcem, dotyczy tutejszej Natury. Wiem,o czym mówię, brałem udział w odgruzowywaniu Warszawy,w rekonstrukcji Nowego <strong>Ś</strong>wiatu, Starego Miasta...Utknąłem dopiero, jednak, pod tym trzymetrowym murem,który rozdziela żydowską i arabską Jerozolimę. Chcieliśmy zobaczyćBetlejem, nocowaliśmy w Betlejem, które jest dziś osadąpalestyńską. Za każdym razem przejeżdżaliśmy przez posterunekgraniczny. Nasz przewodnik, Żyd, nb. z Polski, wysiadał z autokaru.Słabo się czułem, nie mogłem pić, nie zaprzyjaźniałem się więcz rosyjskimi Żydami, którzy tu wszędzie prowadzą hotele. Oniśpiewali piosenki Okudżawy, gościłem go niegdyś, niegdyś, japoszedłem na dach i wpatrywałem się w niebo nocne, i w gwiazdy,te „ jasne kropki po ciemnych zdaniach”.Wróciłem do kraju. Mój ty Boże, a ja narzekam na to, co tu sięwyprawia! Ten zaśmiecony trawnik byłby tam boskim cudem.Okrutny jest nasz Bóg żydowski. Nawet jeśli go nie ma.. Kochany,poczciwy poeta, ksiądz Jan Twardowski, kilka razy się z Nimspotkałem, który twierdzi, że „ niebezpieczniej jest się urodzić, niżumrzeć”, przypomina mi ów, „dziejący się” pod wzniesionymi przezPiłsudskiego murami warszawskiego Starego Miasta, posążekkilkuletniego powstańca w hełmie, który mu spada na oczy i uszy,tą spiżową kreacją powinien się zająć psychiatra.Jednak się zestarzałem. Coraz częściej pisuję wiersze o Bogu,w którego istnienie w zasadzie nie wierzę. Każdy powód jestdobry. Oto przykład:GwóźdźPrzygląda się w skupieniu- gwoździowi. Co ten gwóźdźna tym świecie robi? Przecieżnie jest z Krzyża wyjęty.Chociaż, kto wie. Wcaleby się nie zdziwił.Dziwi się, że niktsię nie dziwi, czemu, dlaczego –ten gwóźdź istnieje. Przecieżmogło go nie być! A tak,można powiedzieć - na tym gwoździuwisi cały Wszechświat,z wszystkimi gwiazdami/czego próbują dowieść fizycyi metafizycy/..Aby się przekonać, że żyję,chyba sobie ten gwóźdźw dłoń wbiję. Amen..22.03. 2009-09-22Rys. Sara FilipiakGazeta literacka 11


Andrzej ŻurowskiGIGANCI TEATRUzastanawia się wraz ze swoimi rozmówcamiCo zostało z naszego teatru?...Spotkanie szóste: Andrzej ŁAPICKIAndrzej Żurowski: Kiedy przed blisko dwudziestu laty, po pożarzei niekończącej się odbudowie gmachu, nie mieliśmy TeatruNarodowego, uznałem, że właśnie wówczas, i że to właśnie pananależy o to zapytać: Jakim powinien być nasz teatr narodowy? Czyostoją klasyki, taką „Comédie Polonaise” – ostoją stylów aktorskich;a może winien to być teatr polityczny, europejski, współczesny?Odpowiedział pan wówczas bez wahania:Andrzej Łapicki: Ja bym się przychylał do tej pierwszej pańskiejwersji teatru narodowego, bo w tym pytaniu jest zawarta jużjakaś odpowiedź… Teatr Narodowy to nie może być jedenz wielu teatrów w Polsce. W ogóle wadą polskiego teatru, jakmi się wydaje, w skali krajowej jest to, że wszystkie teatry sątakie same, to znaczy – wszystkie teatry grają to samo, lepiejczy gorzej.Niektóre bywają lepsze…Tak; z tą jedną różnicą, że niektórym się to udaje, a niektórymnie. Natomiast, wie pan, no, nie wiem… Mazepa bywagrany i w Gorzowie i czasami, bardzo rzadko, w Warszawie.Ale w każdym razie ten repertuar – i klasyczny, i współczesnyprzebiega przez wszystkie sceny. I niestety, komedyjki błahebywają grane teraz na czołowych scenach Warszawy równiechętnie, jak na scenach dalekiej prowincji. Tak że wydaje misię, że stworzenie takiego teatru……sceny narodowej…Sceny narodowej! Właśnie: nawet już w samej nazwie jestpewien oblig wobec społeczeństwa, wobec widowni. Więcto powinien być teatr, który zajmuje się przede wszystkimrepertuarem narodowym. Ja wiem, że to się wydaje akademickiei to się wydaje nudne, ale ja z uporem będę powtarzał,że bez tego wzorca nie może istnieć w ogóle sztuka teatralnaw Polsce. Musi być scena narodowa, na której powinien byćgrany przede wszystkim repertuar narodowy i powinno byćto w dobrym sensie tego słowa – akademickie. Takie jest mojezdanie. To znaczy – to powinno być wzorcowe, to powinno byćklasyczne, to powinno być bardzo ostrożne w przyjmowaniuróżnych eksperymentalnych form traktowania klasyki. Bo, jakwiemy, jest to bardzo mylące; czasami nawet przedstawienie, nodosyć efektowne, jest niesłychanie mylące – mylące widownię.To znaczy: młoda widownia, która przychodzi na przedstawienieeksperymentalne Złotej czaszki Słowackiego, nie mażadnego pojęcia o Słowackim, ponieważ widzi tylko wysiłekinscenizatora i nic więcej. Wydaje mi się, że to powinien byćteatr, który będzie dawał pierwszeństwo autorowi, polskiemuautorowi, przed inscenizacją. Co nie znaczy oczywiście, że toma być tylko nudne odbębnianie tekstów. To powinien byćteatr twórczy, to powinien być teatr z myślą, to powinien byćteatr, no, na najwyższym poziomie zawodowym. I tu powinienbyć wzorcem właśnie – powinien być wzorcem zawodowym.Tak mi się wydaje.Tak się panu wydawało; więcej – tak pan uważał. Tak pan widziałi rozumiał prymarne zadania narodowej sceny. Był pan o tymgłęboko przekonany. Wręcz pewien. Tak to było przed bez mała…dwudziestu laty. W zgoła odmiennych czasach teatru, Polski, świata.Czy nadal podtrzymuje pan swe ówczesne rudymenta? Co zostałoz naszego teatru? Choćby z tego – jakby powiedział Słowacki,„napowietrznego” – teatru ideału, jak go sobie wyobrażaliśmy??Fot. Mariusz KubikZałóżmy, że pan gra na takiej scenie – na scenie narodowej, jakaowymi laty miała dopiero powstać, owej scenie z marzeń i wedlepańskich wyobrażeń… Ironia i sceptycyzm – można by chyba powiedzieć,że są to jak gdyby węzłowe znamiona pańskiego aktorstwa.To, że pan się w tej chwili uśmiecha, też by to potwierdzało. Niejako cechy bohaterów, których pan gra, tylko cechy…12 Migotania, przejaśnienia 24/25


…moje własne……cechy autora tych bohaterów, czyli pańskie. No dobrze, ale zaironią i sceptycyzmem lubi czyhać totalny relatywizm…No… Tak, tak, tak… Ale zaczął pan od tego, że – wyobraźmysobie – ja jestem na scenie narodowej i wszystko zależy odemnie. Co bym grał, i co bym chciał tam widzieć, i co bym możereżyserował. Wydaje się, że te cechy, które pan tutaj przypisałmi, nie przekreślają mojej możliwości zajęcia się tym repertuarem.Dlatego, że na przykład Fredro, no to jest, myślę…; no,leży w granicach tych możliwości i moich, i tych cech zarówno,które pan mi przypisał. Przecież Fredro jest ironiczny, i możnago nazwać też sceptycznym, ale Fredro jest przy tym ciepłym.Ta jego ironia nie ma jadowitego charakteru i ten sceptycyzmnie jest pozbawiony takich słonecznych akcentów. I ja myślę,że… Ja przyznam się, że jest to mój ulubiony autor i ja widzę,no… Lubię tę atmosferę jego sztuk po prostu i lubię jego. Mamjakiś prywatny stosunek do niego w ogóle.Relatywizm to znaczy, że to jest chłodne, że to jest z dystansemi za chwilę będziemy mówić o tym, że granie z dystansem,i tak dalej, co jest…. To mnie lekko irytuje, muszę panupowiedzieć.Ależ skąd! Przecież poczucie relatywizmu wcale nie musi nieśćz sobą postawę chłodną…No nie…Może nas doprowadzać do rozpaczy to, że wszystko jest relatywne.No tak, ale relatywizm to znaczy, że właściwie wszystko jestobojętne, że ja jestem obojętny wobec rzeczywistości,…… że nic nie jest pewne.Że nic nie jest pewne… No, to jest cechą, powiedzmy, no nietyle relatywizmu, ile właśnie sceptycyzmu chyba. Relatywizmma w sobie coś pejoratywnego i tego określenia bym unikał. Niewydaje mi się, żebym tak traktował relatywnie rzeczywistość.Wie pan – szczególnie w czasach, kiedy byłem dosyć w środkutej rzeczywistości, wydaje mi się. I w teatrze nigdy też nie byłemchyba – pomimo takiego mojego wizerunku, który pan tu byłłaskaw narysować – to ja niezupełnie się z nim zgadzam, dlategosię uśmiechałem wtedy.W ślad za ironią i sceptycyzmem nasuwa się od razu pojęcie: racjonalizm.I cieszę się, że pan przypomniał Fredrę. Zresztą bardzoskromnie go pan przypomniał, bo i pańskie przedstawienia Fredry nascenie, i szczególną chyba rolę w dziejach polskiego teatru telewizjigrają pańskie inscenizacje miniatur, jednoaktówek Fredry.No tak, przez całe lata powtarzane, tak.Czy racjonalizm mógłby pan uznać – również jako aktor, nie tylkojako człowiek – za swoją postawę?Tak, ja kieruję się na ogół w życiu rozumem i, oczywiście,w życiu scenicznym też. Dlatego ja nie potrafię tego oddzielić.Wie pan, przecież my jesteśmy tacy, jacy jesteśmy; my niemożemy oderwać się od swojej osobowości na scenie. I to jestnieprawdą, że aktor na scenie zmienia się w ogóle w kogoś innego.Nie – tylko aktor pewne cechy swojej osobowości umieszczaw tych postaciach. Albo odwrotnie – znajduje w swojej osobowościpewne cechy tych postaci, które są również jego cechami.I tylko wtedy można prawdziwie coś na scenie pokazać. Niemożna się zmienić w ogóle w kogo innego, żeby nie było nicze mnie. To są pewne takie liczmany, takie obiegowe pojęcia,które też mnie denerwują bardzo, że ktoś tylko gra siebie, alboktoś się zmienia. Przeważnie się zmienia dlatego, że przylepinos, albo włoży perukę i jest kimś innym. Ale tak naprawdę toprzecież charakter tego aktora – u największych! – ten charakterzawsze jest dominującą cechą w jego postaciach scenicznych.U największych aktorów – użyjmy takiego słowa obiegowego:u największych aktorów charakterystycznych, to znaczy tych,którzy zmieniają zawsze charaktery tych postaci, które grają,a wydaje się, że nie przypisują im swojego charakteru – to jestnieprawda, ponieważ zza tych masek zawsze wyziera twarztego aktora. To jest nieprawda; tylko jedni te nosy lepią, a drudzyich nie lepią. I wydaje mi się naprawdę większą sztukąpokazanie różnych charakterów, różnych postaci za pomocąswojej osobowości pozornie niezmienianej, niż ta druga droga,którą zresztą cenię, gdzie mamy też wielkich mistrzów w tymgatunków aktorskim.Niemniej pozycję zawodową pan zdobywał w zupełnie innym kręgurepertuaru i jak gdyby przy nieco innych pryncypiach estetycznych.Pozwolę sobie przypomnieć „Zaproszenie do zamku”…Anouilh’a, tak.…1956 rok, polska prapremiera. To chyba była znakomita szkołaaktorska. Po tym przedstawieniu nazwano pana najbardziej francuskimz polskich aktorów.Ja panu powiem – to był szczególny moment w ogóle. To byłszczególny moment w teatrze dlatego – jak pan pamięta, możenawet, no, nie ze swoich doświadczeń – ale to było po tymciemnym okresie, gdzie taki repertuar w ogóle nie był możliwyw teatrze. Lekka komedia francuska, w ogóle nic takiego niegrano. I ja też byłem dosyć uwięziony w tym aktorstwie i tymtakim socrealistycznym sosie. Nie mogłem sobie znaleźć miejscaw tym repertuarze, który był, i w ogóle się nie rozwijałemprzez kilka ładnych lat. Dlatego, że nie mogłem nic pokazać;nie mogłem pokazać tego, co pan łaskawie nazywa osobowością,czy swojego charakteru w ogóle. Nie mogłem pokazaćna scenie, ponieważ nie było tych postaci, w których mogłemsię zademonstrować. Dopiero to, że ten repertuar raptem sięujawnił i raptem mogłem zagrać tych bliźniaków, otworzyło mipewne możliwości aktorskie. I po prostu raptem pokazałem,że, no, mam swoje miejsce na scenie.I chyba pokochał pan ten repertuar. Pierwsza rola pańska, jakąwidziałem, to właśnie wówczas, kiedy pan wskakiwał na szafęu Saganki…To było… Tak, tak – Zamek w Szwecji; też zamek, tak, i teżfrancuskie. Tak, przez pewien czas zajmowałem się tym repertuaremi nie powiem, żeby ten repertuar był mi odległy. Zawszew komediowym repertuarze czułem się pewniej.Dlaczego?Po prostu pewno się do tego urodziłem bardziej.A czy to się wiąże właśnie z pańskim poczuciem ironii i autoironii?No może, nie wiem; to jest kwestia pewnego poczucia humorujakiegoś, kwestia predyspozycji. No naprawdę to nie jest tak,że wszyscy mogą grać wszystko. Ja…To na pewno.Chociaż się niektórym tak zdaje. Ale ja wiem dobrze i wiedziałemdosyć wcześnie, i chyba tu wygrałem – jeżeli możnatak mówić o swoim życiu teatralnym – tylko to, że za dużo sięnie pchałem w jakieś awantury takie teatralne, które mogłybymnie dobić. To znaczy, że wiedziałem, że się nie nadaję, że niemogę grać Kordiana, wiedziałem, że nie mogę…… no, nigdy nie grał pan oszalałych rezonerów.No, nie grałem. W ogóle bardzo wcześnie zrozumiałem, żew tak zwanym wielkim repertuarze romantycznym nie madla mnie miejsca po prostu. I nie tykałem tego, uciekałem odtego, zresztą nikt rozsądny mi tego nie proponował. Wyłożyłemsię bardzo mocno w takiej roli romantycznego kochankaw przedstawieniu Schillera Celestyna – to było takie słynneprzedstawienie w Łodzi – i to była postać takiego Romea, tylkoz takim hiszpańskim temperamentem…… jak to u Rojasa.Nic z tego nie wyszło, no nic w ogóle z tego nie wyszło. I to byłamoja największa klęska życiowa, ale tu się bardzo wiele nauczyłem,bo zrozumiałem, że to jest nie dla mnie i zacząłem szukaćdla siebie miejsca. Czas nie był sprzyjający, żeby móc, ot tak,znaleźć dla siebie miejsca. Ale, oczywiście, pomógł mi Axer,obsadzając mnie w Ladacznicy z zasadami; takiej sztuce Sartre’a,gdzie grałem z Węgrzynem, co do końca życia będę pamiętał.I tam się wiele rzeczy nauczyłem. I też znalazłem swoje miejsce;zrozumiałem, że to jest dla mnie odpowiedni repertuar – raczejwspółczesny, taki cyniczny, negatywny bohater. Ja przecież mam,jak pan wie, naturę bardzo poczciwą, a jednak w tych negatywnychw tamtym okresie coś osiągnąłem aktorsko.Czyli chce pan powiedzieć, że poszukiwanie u artysty, to w ogromnejmierze zdawanie sobie po trochę sprawy, do czego się człowiek nienadaje…Wydaje mi się, że to jest podstawowe. Bardzo trafnie to pansformułował. I ja to, jak uczę moich studentów, to im przedewszystkim wpajam: że należy siebie odszukać i znaleźć dla siebiemiejsce, i to jest podstawowa rzecz. Im wcześniej taki zrozumie,jakie ma możliwości, tym lepiej. Ja myślę, że to należy przedewszystkim młodym aktorom uświadamiać i oni sami powinnito sobie uświadomić.Po tym aktorze „francuskim” nagle zdumiał pan krytyków warszawskichswoimi rolami z pierwszych lat sześćdziesiątych. „Sposobembycia”, „Jeziorem Bodeńskim”; wszyscy krzyknęli, że to przełom.Wydaje mi się z perspektywy lat, że to nie był żaden przełom – żepo prostu wszedł pan w rolę jakiegoś takiego przewrotnego rezonera,właśnie bez rezonerstwa……tak, tak……bez rezonerstwa, którego pan nie znosi, i że zaczął pan graćówczesnych trzydziestopięcio-, czterdziestolatków, ludzi swojegopokolenia z bagażem analogicznych przeżyć.Coś jest w tym z racji, co pan powiedział. No, ale to niewątpliwiewynikało też z próby, mojej próby rozszerzenia swoichmożliwości. Bo, wie pan, no, komediowy repertuar, bardzodobrze, ale trzeba pójść dalej. Sposób bycia to niewątpliwiebył tekst, który bardzo mi przylegał i którym spróbowałemdać więcej z siebie niż dotychczas. To znaczy sięgnąłem chybagłębiej w ogóle i odważyłem się – to był bardzo moment dlamnie ważny, bo się odważyłem przełamać pewne stereotypy,które przylgnęły do mnie, i jak mi się wydaje, udało mi się coświęcej pokazać z siebie niż dotychczas. Z siebie, podkreślamto wyraźnie.Właśnie. Wiem, że to może zabrzmieć wulgarnie biografistycznie,ale czy pańska własna, AK-owska biografia odegrała w tym rolę?No, wie pan, te wszystkie…Pan, który właśnie – jakeśmy kiedyś rozmawiali – przez warszawskietego dnia piekło szedł do Leona Schillera, żeby od niego wziąćjakieś papiery dla kogoś…… ach nie, to, wie pan…… i Schiller się ucieszył, że pan przyszedł, bowiem – jak powiedział– on dzisiaj nie wychodzi, bo są łapanki…No tak, tak było, tak, tak…I potem pan gra w „Sposobie bycia” człowieka, który jest właściwieczłowiekiem skończonym. Czy to nałożenie biografii nie działajakoś w roli…Proszę pana, doświadczenia życiowe są moim zdaniem bezcennedla aktora. Bo to w końcu się czerpie ze swoich doświadczeń.A zagadki w tym zawodzie nie ma?Nie, zdarza się coś metafizycznego. To znaczy, wie pan… Niegra się tylko swojej biografii przecież ani swoich przeżyć. Imwiększy talent, tym więcej jest możliwości takiego metafizycznegoprzejścia w inny rejon wyobraźni, to znaczy wyobrażeniasiebie w takich sytuacjach oczywiście, w których sam bymnigdy nie był. I to jest właściwie istota aktorstwa. Na niczymwięcej to nie polega, jak na tym, że sobie wyobrażam, że jestemw sytuacjach, w których nigdy w życiu nie byłem. Natomiastdoświadczenie daje możliwości po prostu – pogłębienia, rozszerzenia,stworzenia zaplecza dla postaci, wykreowania bohateraautentycznego. Widz bardzo dokładnie wie, czy ten człowiekjest wiarygodny w danej roli. I to nie tylko jest kwestia talentu– jest również kwestia pewnej wiarygodności osobistej. Ja totak odbieram.No, ale największy chyba błazen współczesnego aktorstwa – mówięto z najwyższym szacunkiem – Dario Fo powiedział kiedyś: „ja topo prostu umiem, a Dario Fo mnie nie obchodzi.”…Tak, ja też jestem zwolennikiem profesjonalizmu w aktorstwie.Jestem rzecznikiem zawodowości. Nie znoszę amatorów i nieznoszę takich rzeczy, jak powoływanie się na natchnienie,nastrój, takiego grania biologicznego, emocjonalnego. Ja tegonienawidzę, w ogóle jestem wrogiem. Bo uważam, że to jestzawód, profesja, którą należy jak najlepiej wykonywać. No,ale żeby wykonywać tę profesję, która polega na poruszeniuwszelkich emocji, pokazaniu wszelkich swoich możliwościpsychicznych, to trzeba wiele wiedzieć o życiu. To na pewno sięprzydaje w tym wszystkim. Natomiast – pan o tym błazeństwiepowiedział – tak, oczywiście, są tacy, no… To jest też cechą tegozawodu, to błazeństwo. I……to szlachetne błazeństwo.Tak, naturalnie, my tu obaj używamy cały czas tego określeniaw formie szlachetnej. I to nie znaczy, że ten błazen musi wszystkoo tym wiedzieć, bo wystarczy, jeżeli po prostu to spływagdzieś na niego, ta łaska talentu. To jest… to jest tak, wie pan:to jest dane. No, naprawdę wielcy aktorzy w naszej historii niewszystko wiedzieli, bo często – jak pan też zna te anegdoty, boje panu powtarzałem – pytali się mnie, który uchodziłem…Niechże pan powtórzy raz jeszcze, bo to anegdoty smaczne.No tak, jeden z aktorów, bardzo znakomitych……Jan Kurnakowicz…To nie, to między innymi; ale ja akurat w tym momencie myślałemo innym; no, lecz z tego gatunku wielkich tych aktorów– grał na scenie postać intelektualisty i grał ją znakomicie.Sam nie rozumiejąc nic z tego, co mówił, oczywiście, ale grałją przekonywająco. I jak schodził ze sceny, to się pytał: „Proszępana, co ja właściwie mówię?” Dlaczego mnie, smarkatego,pytał? Bo ja uchodziłem za inteligenta w teatrze, co wtedy,gdy zaczynałem, było raczej określeniem pejoratywnym. Toznaczyło: jeżeli zagrał rolę inteligentnie, to… no nie, nibytak jakoś kulturalnie, ale nic poza tym nie było. Ja pamiętam,jak płakałem, jak kiedyś jedna z pierwszych recenzji właśniemoich taka była o mnie, że inteligentnie zagrał, to znaczy, żeGazeta literacka 13


do niczego właściwie. I to coś takiego trwało, długo. – Potemsię przełamało, poszło w drugą stronę, bo był taki okres właśnietych późnych lat sześćdziesiątych, kiedy się mówiło tyle o tymintelektualnym aktorstwie, co też jest bzdurą, bo aktorstwa niema intelektualnego albo antyintelektualnego…… dobre jest i złe.Tylko jest dobre i złe. Nic więcej. A jakimi drogami do tegodochodzi aktor, to naprawdę nie powinno nikogo obchodzić.Z tym, że ja uważam, iż aktor winien również mieć pewnątaką autentyczną biografię i pewien… No – po prostu: że jestnie tylko błaznem, ale jeszcze coś sobą reprezentuje i stąd tensposób porozumiewania się z widzem jest głębszy, jeżeli nietylko od postaci, ale i od aktora płynie ten kontakt.No, więc właśnie. Wiele lat temu swój stosunek do pańskich bohaterówscenicznych określił pan jako stosunek… z lotu ptaka..Tak.I to chyba jest obowiązujące w pańskim aktorstwie przez wszystkiete dziesiątki lat uprawiania zawodu. Że chyba bardziej niżportret bohatera zawsze interesował pana komentarz na temattego bohatera.To znaczy, że…… z lotu ptaka.Ja się zgadzam z tym, bo powiedziałem tak.Tylko dlatego?… że ja opisuję… Nie, no nie tylko dlatego, że powiedziałem,ale ja nie zmieniam swoich poglądów na aktorstwo. To znaczy,że opisuję jakby sytuację i opisuję bardziej niż uczestniczę. Too to panu chodzi. Za chwilę będziemy mieli…No właśnie.Zaraz wejdziemy na ten „dystans” mój ukochany. To jest „z lotuptaka”. To znaczy: ja nie zapominam, że jestem aktorem nascenie i że ja mam coś do załatwienia wobec widzów.Przepraszam: to obojętne – czy u Saganki czy u Szekspira?...Oczywiście. W Szekspirze grałem bardzo niewiele, więc trudnomi o tych doświadczeniach mówić. Ale wydaje mi się, że to jestw ogóle zasadą aktorstwa, iż aktor jednocześnie ogląda siebie,chociaż jest w środku. Jest w środku, ale zarazem siebie ogląda,bo inaczej to by było coś nienormalnego w ogóle.Pozwoli pan, że go zacytuję. Mówił pan kiedyś, przed wielu laty:„Normalnego i przeciętnego mężczyznę w średnim wieku musibrzydzić udawanie. I dlatego unikam udawania, a gram sprawywokół siebie, niejako równolegle, dzięki czemu mogę odpowiadaćza to, co robię. Staram się też zawsze dobierać takie teksty i takąproblematykę, które mogłyby być moimi tekstami i moją problematyką.Ale przebierać się za kogoś, być kimś innym, nie – brzydziłbymsię tego.”Taaa…Czy to nie jest trochę…No, trochę przesadziłem.…jak gdyby przeciw, no – przeciw zawodowi?Tak, tak….Prawda?...Jest. Trochę przesadziłem, ale… dalej w to wierzę.Mówił pan o tym, jak gdyby był pan eseistą.No… Tak. Ale wydaje mi się, że też ten esej o postaci to równieżjest rzecz interesująca na scenie. Hm, ja, wie pan, w tych rolach,które uważam za udane, a nie było ich wiele…Pan kokietuje?Nie, mówię prawdę. Bo tak jak oceniam, wie pan, z perspektywytylu lat, to widzę, że na palcach jednej ręki można policzyć te,które naprawdę uważam, że coś znaczyły.To policzmy.No nie, wolałbym, wie pan, nie wdawać się w to, bo może byśmysię różnili. Ale wiem, że te, które uważam za przyzwoicie zagranei które zostały w mojej biografii rzeczywiście… No, to jednakja byłem w środku w tych postaciach. To nie jest tak, że je tylkoopisałem. To jest tak, że miałem pewien emocjonalny stosunekdo tych postaci. Jednocześnie oglądając je „z lotu ptaka”;jednak one nie były pozbawione emocji – odwrotnie; i terazwidzę dokładnie, że wszystkie te postaci, które udało mi sięnaprawdę zarysować wiarygodnie dla widza, były zbudowaneod wewnątrz. Nie pozbawiając się tego oglądu z zewnątrz,jednak potrafiłem siebie pobudzić emocjonalnie. I to tylkomogło spowodować, że to były postaci pełne. Bo ten – terazwidzę to dokładnie – ten opis tylko eseistyczny, jak pan tonazwał, nie jest wystarczający do tego, żeby te sześćdziesiątparę lat być aktorem. Jednak od czasu do czasu gdzieś te emocjeczasami poruszałem. Nigdy nie można pozwolić zapanowaćniekontrolowanym emocjom. Ale to jest chyba w ogóle zasadatego zawodu.No – każdej sztuki.Tak. Więc tutaj jest jakby priorytet intelektu i tego racjonalistycznegospojrzenia na świat. W ogóle uważam – maładygresja – że pogląd na świat aktora powinien przebijać sięprzez wszystkie postaci. Absolutnie. I to jest najbardziej interesujące.Ja, jeżeli oglądam wielkich aktorów światowych, toja wiem, jaki oni mają pogląd na świat. I to mnie najbardziejinteresuje. Naprawdę mnie nie interesuje, że on w tej rolikuleje, a tutaj jest ciepły, a tu gra ojca mafii. Nie, to mnie nieinteresuje; tylko to, że widzę, jak zza tych postaci przezierajego widzenie świata. I to jest najbardziej interesujące. Nanajwyższym szczeblu.Chce pan powiedzieć, że dopiero wówczas zaczyna się rozmowa.No chyba tak! No chyba tak, bo jak inaczej, to podziwiam kogoś,kto bardzo dobrze kogoś imituje.Sztukmistrz.No tak, ale to jest za mało. Lecz mówimy już o tych najwyższychjakby aktorskich osiągnięciach. Ja lubię aktorów, którzy myśląna scenie. I ja widzę, jestem świadkiem myślenia. I uważam,że w ogóle nie ma ciekawszej rzeczy na scenie, jak obserwowaćproces myślowy. To znaczy – on może nic nie mówić w ogóle– ale to jest najbardziej fascynujące i tylko u wielkich to sięzdarza, że aktor milczy i ja widzę przebieg toku myślenia, coobserwuję. To jest coś fantastycznego i wtedy czuję się usatysfakcjonowany.I wtedy cieszę się, że również mogę się do tegozawodu zaliczyć i że są tacy wspaniali aktorzy, którzy umiejąmyśleć na scenie. To bardzo pocieszające.Uprawiał pan ten zawód prawie od początku we wszystkich mediach.Z filmem związał się pan bardzo wcześnie. Kiedy dopiero zdobywałpan pozycję jako aktor teatralny, już był pan sławnym, no powiedzmy:bardzo popularnym aktorem telewizyjnym. Jak zatem dziś, potylu latach – po całych, co tu dużo gadać, epokach – hierarchizujepan te media: teatr, film, telewizję? Przez blisko sześćdziesiąt latgrał pan w nich wszystkich…Tak, i to jakby od początku ich istnienia. Nie od początkuistnienia filmu, ale…… w Polsce powojennej tak.Tak, no chyba tak. A w telewizji od samego początku. Telewizjami dała bardzo wiele, bo zagrałem tam wiele rzeczy, którychnie mógłbym zagrać na scenie. I zaraz panu powiem, dlaczegonie mógłbym. Nie dlatego, że akurat tego repertuaru nie było,albo trudno by mi było ulokować ten repertuar w teatrze, w którymbyłem. Nie. Dlatego, że telewizja umożliwia trochę innysposób grania, który jest mi bardzo bliski. To znaczy: pewne– które jest wadą na scenie – niedogranie, w telewizji czasemwystarcza, i to swoiste jakby niedookreślenie postaci załatwiakamera. Kamera wyciąga z aktora pewne rzeczy, których onjuż nie musi pokazywać. I dlatego w telewizji….… aktor ma jak gdyby większą możliwość zadawania pytań, niżudzielania odpowiedzi.Tak. Ten kontakt jest bliższy z widzem. I dlatego to mi odpowiadałobardzo od początku. I dlatego tam zagrałem bardzo dużorzeczy i lubiłem tam grać. W filmie niewiele rzeczy udało misię zagrać wartościowych. Na pewno ceniłem niezwykle…… Poetę w „Weselu”?...… udział w filmach Wajdy czy Konwickiego. To są tylko temoje wspomnienia z filmu; niewiele tych wspomnień mampozytywnych. Natomiast oczywiście, że teatr stawiam najwyżej.No, nie ja jeden, bo to jest jakby w ogóle źródło aktorstwa. I tojest to najwspanialsze! Mówią o telewizji, że zastępuje, o filmie,że w filmie wszystko zależy od reżysera, od montażu. Aktorjest tam tylko materią – natomiast naprawdę suwerenny aktorjest na scenie. Bo kiedy wychodzi na scenę, to ani mu nikt niepomoże, ani nie przeszkodzi – tu wszystko zależy już tylko odniego. I to jest wspaniałe! Tu się muszę przyznać, że szukająctakich, ot, doraźnych sukcesów, często przedkładałem film czytelewizję ponad teatr, i myślę, że wiele lat zmarnowałem nato, i teraz żałuję, bo pewne możliwości minęły bezpowrotnie.Natomiast teraz, jak patrzę z końca mojej drogi, to widzę bardzowyraźnie, że teatr jest nieporównywalny w ogóle. Jeżeli sięma coś do powiedzenia i jeżeli się umie to powiedzieć i jeżeliwidz zechce słuchać.Á propos: „ma coś do powiedzenia”, i to á propos telewizji. Kiedyśpan to wspaniale określił, właśnie w związku z teatrem telewizji:„Twarz aktora, który wie, co ma powiedzieć widzowi, jest najwspanialszymteatrem świata.” No właśnie… I potem robił pan w teatrzetelewizji Fredrę, Dostojewskiego, i poprzez tę „mapę świata” – twarzpańską, Daniela Olbrychskiego w „Zbrodni i karze”…Tak, ja się tym zawsze kierowałem w telewizji – że twarz jestnajważniejsza i właściwie może być tym jedynym, co na ekranieniezbędne.Są ludzie, którzy uważają, że twarz – mieć twarz – jest w ogólesprawą najważniejszą. Coraz rzadziej…Ja myślę, że na scenie też. Bo właśnie – w ogóle. Ale, wie pan,zrobić „zbliżenie” sobie na scenie, to jest największa sztuka.Zrobić sobie „zbliżenie” bez kamery, bez tych wszystkich podpórektechnicznych, a zrobić to tak, by widz miał wrażenie, żepatrzy oczy w oczy aktorowi. I to jest najwspanialsze, kiedy tosię udaje. To się udaje różnie…A nie sądzi pan, że do tego właśnie zmierza teraz teatr? Mówiliśmyo scenie narodowej, o wielkich teatrach akademickich, ale że właśniedziś, kiedy jesteśmy tacy anonimowi w tłumie, kiedy jest nas tak dużoi nie mamy z sobą intymnego kontaktu, to teatr wraca do aktora.Po szaleństwach wielkich inscenizatorów, wielkich scenografów, żewłaśnie chcemy tego, o czym pan mówi – człowieka, który za mniepowie to, czego ja się boję albo wstydzę…Myślę, że tak – że widz chce obcować z drugim człowiekiem,który stoi naprzeciwko niego. I wydaje mi się, że to jest najważniejsze.No, to możemy z wolna dojść do kwestii kluczowej: co zostałoz naszego teatru?Nic.Pan mówi serio?Niestety, całkiem serio.A co z tradycją fredrowską? Podjął ją pan od międzywojennychmistrzów – od Stanisława Stanisławskiego nade wszystko, ale i odLeszczyńskiego, innych. Podjął pan i przeobrażając wraz z rytmemprzemian gustów, skali myślenia i przeżywania, poniósł pan dalej…Co z tradycją ferdrowską, Mistrzu?[Andrzej Łapicki bezradnie rozkłada ręce.]Pamięta pan, panie Andrzeju, w „Miarce za miarkę” SzekspiraKsiążę tak wikła intrygę, aby patrząc na nią „z lotu ptaka” mócsobie odpowiedzieć na podstawowe pytanie. Brzmi ono: „Obaczę,czy li władza zmienia ludzi.” Co by pan – którego długo mogłembył tytułować „Panie Prezesie”, „Panie Pośle”, czy, jak nadal mogępana tytułować, „Jego Magnificencjo” – co by pan, panie Andrzeju,odpowiedział Księciu z „Miarki za miarkę”?Kiedy mnie pan tak tytułuje, to rzeczywiście znów zaczynamsię czuć tą „władzą”…Zmienia li ona ludzi?Ona może zmienić ludzi. Jeżeli ktoś nie ma samokrytycyzmu,ani nie ogląda „z lotu ptaka” spraw. Tak, że wydaje mi się,że mnie to nie zaszkodziło specjalnie, ten okres polityczny,ponieważ wiem, że ja jestem kim innym – to znaczy, że ja –naprawdę – jestem aktorem. To jest to, co mam, miałem, dospełnienia w życiu. A tymi funkcjami obdarzyło mnie byłospołeczeństwo, środowisko, i musiałem się z tego wywiązaćobowiązkowo. Natomiast nie wiązałem tego z blaskiem jakichśtam zaszczytów władzy; ja tego nie potrzebowałem w ogóle. Takmi się wydaje. To jest – jeżeli ja mogę zagrać króla…Dumnie to brzmi.No, może tak zabrzmiało. Ale jeżeli mogę zagrać króla nascenie, to dlaczego mam być jakimś…… tylko księciem.Właśnie – tylko księciem w życiu. No powiedzmy. No, ale dlaczegoto zabrzmiało tak dumnie? Dlatego, że ja uważam aktorstwoza jeden z najwspanialszych zawodów. I stąd ja bronię tegoi jestem dumny, że jestem aktorem.Dlaczego jeden z najwspanialszych zawodów?Dlatego jeden z najwspanialszych zawodów, ponieważ jest tozawód, który ma bezpośredni wpływ na ludzi. To w żadnyminnym zawodzie – może w zawodzie lekarza, może w powołaniukapłana, jest coś z tego, czym może być aktor. Czymmoże być aktor, jeżeli – nie mówię o sobie, ale mówię o ideale– jeżeli ma taką osobowość, która wpływa na ludzi, jeżeli ichprzekonuje, jeżeli porusza, jeżeli zmusza ich do myślenia,jeżeli ich zmusza do emocji, jeżeli ma na nich wpływ. To jestwspaniały zawód. Oczywiście, to jest ideał, do tego trzebadążyć, ale jeżeli się jest w tym zawodzie, to niczego więcejw życiu nie trzeba. Naprawdę. Ja jestem dumny z tego, żejestem aktorem.14 Migotania, przejaśnienia 24/25


Spór apostolskicelnikom mówimy takklawiszy nie wpuszczamymiał powiedzieć Szymon zwanyPiotrem na uczcie u Lewiegoto wszystko przez Judaszamówił później Andrzej brat Szymonaprzez judasza widzieli jak Jezus modli sięi grypsuje - nie słuchał bezczelnie odpowiadałwychowawcy nie chciał powiedzieć komu nadajeprzez kraty w celi potem go bili Annasz i Kajfaszznam ich imiona bo pytałem ludzipod murami więzienia Poncjusz chciał gouniewinnić ale wychowawca nalegał na skazanie –opowiadaTomasz – odważny był a nie bezczelny – prostuje Filipa chciałbyś być wychowawcą Jezusa? czy ktośmógł go wychować? przewracał kramy – broni się Judacelnik czasem weźmie więcej niż mu się należy ale nieukręcisznura nie zadźga w nocy i duszy nikomu nie zabieraznacie Lewiego który przystał do nas był poborcąpodatków i najlepiej wie jak wygląda ta robotaznał litość miał sumienie i dlatego jest z nami –wtrąca milczący dotąd Jan – klawisz zabiera wszystkoco masz przed pójściem do celi nawet sznurówkia potem nie wypuści dopóki duszy nie oddaszbo klawisz nie ma duszy tylko reguły którychstrażnikami są Cesarz i wychowawcaa wychowawca przychodzi na koniec po duszęz lusterkiem które przykłada ci do ustjeśli ją jeszcze maszSławomir MatuszPieśni odejścia i powrotuDruga elegia dla EdytyBędę Cię szukał wszędzie –bo moje szukanie jest pełneprawdy i miłości. Będę błądziłbo błądzenie jest szukaniem Ciebie.Szukał w zapoznanych kątach domu:szufladach ze zdjęciami, na twardymdysku, w zapomnianych ulicach miasta– gdzie koty nie chodzą, miejscachspacerów i spotkań, listach, wspólnieczytanych książkach, szafach z ubraniami,koszulce na oparciu krzesła i niebieskimstaniczku pachnącym piersią.Szukał w kwiatach na okniei ziołach w kuchni, wylizanychgarnkach, a pobielonych pleśnią.Będę znajdował Twoje ciepło –w poręczy schodów, poduszce, solniczce,słuchawce telefonu, filiżance z nie dopitąherbatą, łyżeczce którą musnęłaś ustami,pasku od sukienki, odbiciu na obrączce– bo dobry Bóg daje znaleźć szukającym.Będę wertował słowniki, podkreślałzaklęcia i słowa, które słyszałem od Ciebie,głoszone z miłością, nadzieją, dobre słowa,pisane na urodzinowym bileciku:By powoli porządkować kochając;w powieści Nabokowa: Ufając Tobiezawierzam Bogu, że „szach i mat”w grze o tę miłość należy do nas...Na nowe życie z prawdą i miłością. Damy radę.Damy radę. Będę pisał na wodzie,palcem na piasku, na skałach, na murachkościołów, na murach tego miasta –aż do krwi, aż do kości. Żłobił aż miastozrozumie tę miłość. Damy radę – będępisał na kamieniach polnych w drodzedo Lisowic, szukając Ciebie, prosząc ojca.Moje szukanie jest pełne prawdy i miłości.Będę szukał wszędzie Twoich ust i słów,Twojej rady i śmiechu. Twojej ręki, zawstydzenia,radości i stóp do całowania w zimnej pościeli.Będę rwał zęby smokom, wypalał cegły,nosił wodę, karmił wspólnie łabędzie, całowałszyję i oczy, i usta, nosił ciało nadziei – całowałpępek świata i strugał kołyskę. Mojaś Ty, Plenna –odbiorę owoc, jaki dasz. Będę Cię szukałw trzewiach i trzewikach,rozłożonych udach, w kwileniu,bólu, odurzeniu sobą, we włosach i duszy,w splątaniu ramion, losów i uczuć,pieśni razem śpiewanych – aż zaplotąsię w jedną pieśń, której słowa: damy radę.Będę szukał wszędzie, bo moje szukaniejest pełne prawdy, miłości, zawierzenia i płaczu.Bo moje szukanie jest pieśnią, płaczem, jest życiem.Po śmierci Matki nie płakałem tak, jakteraz płaczę, bo zostawiła mnie z Tobą.15 i 16 czerwca 2009 r.z naszych Ciał i naszej Krwikobieta nie może wejśćw ten osobisty związekz Chrystusem-Ofiarą na Krzyżuktóry dał swoje Ciało i swoją Krewkobieta daje ciało i krewale w innym porządku kobietamoże być matką kapłana jakMatka Boża od której Chrystusotrzymał ciało i krewleżę obok Ciebie nagiej i śpiącejczytając te cudze słowa leżę obokCiebie która dałaś miswoje Ciało i swoją Krewktórej kropelkę odnajduję na językuczuję ciepło twoich piersi i brzuchatwoje uda obejmują moje biodraznacząc je krwią leżę obok Ciebie nagieji myślę kim jesteś dla mnieMatką która zrodzi we mnie kapłana?Jezusem Chrystusem który dajeswoje Ciało i swoją Krew czy kimśinnym równie ważnym jak te Dwie Osoby?dałaś mi swoje Ciało i swoją Krewi przyjąłem je jak przyjmuje się Komunięnajgłębiej jak tylko można z największąradością leżymy teraz obok siebie nadzy obojedajemy sobie swoje Ciało i swoją Krewcieszymy się Obopólną Komuniąprzyjmując ją żarliwie jak tylko się daoboje zachwyceni że tak jest i mniej ważnekto w nas jest Matką kto kapłanemwymieniamy się rolami dając i biorącobustronnie swoje Ciała i swoje Krwienie wiemy jeszcze jak damy na imięTrzeciej Osobie zrodzonej z naszych Ciałi naszej Krwi ale wiemy już że dobrze jestże dobrze nam kiedy przygarniam ręką twoją szyjęi tulę piersi ty obejmujesz udami moje Ciałoznacząc je krwią że dobrze między namii jest miejsce dla Osoby Trzeciej która przyjdziektóra z nami śpiewa już swą pieśń własnymiustami w naszych Ciałach i w naszej Krwidla E.A. – 15 sierpnia 2009Miłośćdla Editprzeciw miłości nie można kłamaćbo kłamstwo zabijanie miłość - lecz osobęmiłości nie można rozdzielaćbo rozłączeni chorzy są z miłościmiłości nie zakrzyczysz – bo miłośćz bólu krzyczy najgłośniej w sobietak że niczego już nie słyszytylko zbawczy głos drugiej miłościmiłości nie uśmiercisz bo wróci onajeszcze silniejsza - z obłędem w oczachgdyż miłość jest siostrą śmierci –niemej poetki której nie dane byłokochać być kochaną rodzić24 lipca 2009Rys. Sara FilipiakPOEZJAGazeta literacka 15


Piotr PerzOPOWIADANIAKrajobraz po bitwie nabiera ostrościDopiero teraz, po tylu latach, zaczynamy spostrzegać ledwiekontury z tego, co się wydarzyło. Teraz dopiero, kiedy świadkowiejuż niemal całkowicie wymarli, coś tam zaczyna świtaćludziom w głowach.Posłużono się Borowskim. Posłużono się Klempererem.Posłużono się Schulzem.Posłużono się Sołżenicynem i Herlingiem-Grudzińskim.A kim się w zasadzie nie posłużono?Posługiwano się delikatnie, w zależności od specyfiki zakrętudziejowego. I tak, by nie przesadzić. Przesada mogłabywywołać szok i spadek produktywności mas, pozbawionychnagle motywacji.Borowski ma rację: ten świat to wielki obóz koncentracyjny.Wśród rozrzuconych rzeczy miliardów nieboszczykówchodzą ludzie i schylają się od czasu do czasu, by podnieśćjakiś przedmiot, który wydaje im się użyteczny. Po chwilijednak odrzucają go od siebie i szukają dalej. Wiadomo: przytej masie porzuconych rzeczy – każdy wybór jest przypadkiem.Każda interpretacja – fałszywa. Gdyż tak naprawdę nikogonie interesuje jednostkowy los ofiary. Przy tej masie wszystkostaje się abstrakcją. Chodzi, jak zwykle, tylko o jedno: jak tużyć, by przeżyć.Nauczyć się cieszyć z przybycia transportu śmierci. Bo onda nam chleb. Da nam wodę do picia. I całą, tak niezbędną,resztę.Nawet mieszkania mamy po zmarłych. Zaszczutych naśmierć.Nawet książki i idee mamy po nich. Nawet nawyki i język.Nawet zabawki i spinki do włosów.A reszta to już tylko ckliwe historyjki.Rys. Sara FilipiakFotograficzna pamięćZewnętrzna szyba naszego okna kuchennego bezwiednie zachowuje ślady dwóch morderstw. Pierwsze z nich miało miejscemiesiąc temu.Usłyszałem straszliwy huk i wbiegłem do kuchni. Wyjrzałem przez okno do ogródka.Na trawniku, przed naszym domem, przysiadł drapieżny ptak, szponami przyciskając do ziemi, żywego jeszcze, gołębia. Gołąbpróbował wyrywać się niezdarnie, ale drapieżca oskubywał go już wprawnie z puchu i wyrywał mu kawały mięsa z grzbietu.Mocny, zakrzywiony dziób, wyłupywał gołębiowi oczy.Potem dopiero zobaczyłem ślad ptaka na naszej szybie. Wyglądało to jak fotografia: ślad gołębia, który z całym impetemspadającego nań z nieba drapieżcy zderzył się frontalnie z gładką taflą.Przed kilkoma dniami pojawił się na szybie drugi taki ślad, niemal bliźniaczy, może tylko jeszcze bardziej realistyczny. Drapieżcauczynił z naszego okna swoją własną, oślepiającą gołębia, pułapkę. Gdy tu, w domu, mijają godziny pełne bezruchu, tam, nazewnątrz, wszystko pędzi, napędzając się swoją własną witalnością. I ten świat dobija się do moich okien.A szyba kuchenna spełnia, być może, najważniejsze funkcje fotografii. Zachowuje pamięć o chwili, która już dawno przeminęła.I o istotach, których już nie ma. Obróciły się już w proch, a mimo to straszą jak duchy na gładkiej tafli, gdyż na niej właśnie zaczęłosię ich uśmiercanie. I tutaj kończy się zdarzenie czy też jego czysto mechaniczny aspekt. Reszta to już interpretacja.Gdy drapieżca wyłupywał oczy, myślałem o ludziach mordowanych w Niemczech przez neonazistów. Wcale nie o świeciezwierzęcym. I to nie dlatego, żeby naziści mieli w sobie coś z tego drapieżnego, ptasiego wdzięku. Raczej dlatego, że odwołująsię do majestatu czarnych orłów, do całego patosu drapieżnych symboli. Odwołują się do tej ptasiej konieczności zabijania.Ujrzawszy krwawą scenę w ogródku, w pierwszej chwili, niewiele myśląc, uznałem, że to znak. Że to coś więcej niż zwykły przypadek.A cienie na szybie, cienie ptaków, drama-tycznie rozkładających skrzydła, mają mi przypominać o tym, co się wydarzyło.Potem mogę mieć już pretensje tylko do samego siebie. Że czegoś nie wiedziałem albo nie chciałem zauważyć.Z „Opowieściulotnych”Jazda nocąWracałem z radiostacji polskiej nocą. Kochałem tę czerń wokół. Prześlizgiwałem się po niej i nikt mnie nie widział. Zdarta kasetaz psychodelicznym Davisem podszeptywała mi myśl, że oto frunę. Wznoszę się ponad nieludzką autostradę. Potem opisywałemte chwile bezwstydnie, w stylu Saint-Exupery’ego. Bezwstydnie, gdyż nie miałem prawa porównywać tej jazdy do nocnych lotów.Ale faktem jest, że wypełniał mnie idiotyczny patos. Albo patetyczny idiotyzm.Czasem miałem wrażenie, że w tym pustym aucie napierają na me plecy umarli - ciężarem całkowicie realnym. Wtedy mówiłemna głos: „Tato, nie teraz“. Albo: „Dziadku, nie teraz“ (mój dziadek miał auto już przed wojną).Kiedyś, jadąc tą autostradą, narzekałem na stukoty w silniku. Przy stu dwudziestu kilometrach współpasażer przekręcił kluczykw stacyjce i wyłączył mi silnik. Wpadłem w panikę, gdyż wiedziałem, że za chwilę zablokuje się kierownica. Przez momentpędziliśmy przed siebie jak szybowiec. Wokół nic, tylko świst wiatru. Nagłe zamarcie sił sprawczych, tylko efekt, jaki one wywołują.I taka ciekawość, co będzie dalej. I takie podejrzenie, że za siłą sprawczą kryje się obłęd. Obłęd w mych dłoniach, które rezonowałymechaniczne szaleństwo. I obłęd we mnie, który był rezonansem obłąkanego świata. Wtedy pomyślałem sobie, że to koniec. Aleto nie był koniec, a wnętrze wypełnił pijany śmiech wariata, co siedział koło mnie. A może i we mnie?W te noce prześlizgiwałem się przez mrok, pełen doczesnej ulgi i wiecznej winy. Jak zwykle, jak co dzień. Czułem ciężarskamieniałych nad stołem rąk ojca. Widziałem twarz matki.Teraz widzę twarze wielu zmarłych. Wszystkie patrzą na mnie z wyrzutem. Patrzą tak na mnie, bo zdradziłem. Odszedłemw noc przypadku, a to nie było po ich myśli. Ten mój pęd szaleńca, którego teraz tak się boję.- Nie śpisz? - moja odpowiedź na przedranne przebudzenie żony.Kładę się i, zasypiając, słyszę śmiech mego brata, który zginął przed trzydziestu laty jak młody bóg. Szyderczy śmiech.MuchaStałem przy nim, oparty o drzwi budki spikera. On siedziałtyłem do konsoli i wiercił się na obrotowym krześle. Aparaturaszemrała cichutko. Nasze głosy, rozbrzmiewające w półotwartejbudce, wsiąkały w dźwiękoszczelne ściany, rezonując jaksuche drewno.- Z czasem przyzwyczaisz się tu do wszystkiego - kończyłinstruktaż. - Wszystko to tylko rutyna. Nie ma obaw, będziesztak dobry jak inni. Czytam dzienniki od wielu lat i to jest tak,jakbym już tego wszystkiego nie zauważał.Nagle jednak jego twarz spoważniała. Znieruchomiał naobrotowym krześle. Wiedziałem już, iż nastąpi zaraz jakaśrefleksja, coś ważnego, co może mi się przydać w pracy lubją utrudnić.- Najgorszy jest ten nagły przypływ strachu - zaczął. - Toprzychodzi czasami znikąd i w tym momencie jesteś bezradny.Strach jest tak paraliżujący, iż sądzisz, że to zawał. Kiedyś czytałemdziennik, a kątem oka spostrzegłem muchę, która jakimścudem dostała się do budki. Czytałem dalej, ale równoleglemyślałem coraz to bardziej intensywnie o tej musze.Wiedziałem, że jestem mniej więcej w połowie tekstu. Jednakmucha nie dawała mi spokoju. Czytając dalej wyobrażałemsobie, że mucha wzlatuje nade mnie, zbliża się niby przypadkiem.Krąży i krąży, i jest coraz bliżej. I nagle, znienacka, wpadami do gardła. Rozumiesz, o co mi chodzi. Mucha wpada ci dogardła, a ty opuszkami palców czujesz, że masz jeszcze plikkartek do przeczytania. Ten strach jest najgorszym koszmarem,jaki można sobie wyobrazić. Jest niby uśpiony. Ale zawsze jest.Nie opuszcza człowieka.Bądź taki mądry i odpędź tę natrętną myśl. Odziedziczywszysyndrom muchy, czytałem wam nocne dzienniki. Gdy nadchodziłstrach (i bez muchy), pociłem się nagle, kłykcie bielały miz napięcia. Wykręcałem sobie aż do bólu stawy u rąk.16 Migotania, przejaśnienia 24/25


MiastoTaksówka mknęła przez miasto. Przez otwarte okna samochodu wpadało gorące, nie przynoszące ukojenia powietrze. Taksówkarzpalił papierosa, wymachiwał rękoma w trakcie niekończących się opowieści. Nasze miasto to miasto fabryk i dziewiętnastowiecznychfabrykanckich pałaców.- Ja kocham swoje miasto - mówił taksówkarz. - I jestem z niego dumny. Takiego drugiego nie ma na całym świecie! Przyjezdnimówią, że tu brudno i brzydko. Każdy jest przyzwyczajony do swojego śmietnika. Ja bym stąd nigdy nie wyjechał. Za nic!Siedziałem na tylnym siedzeniu, wessany siłą pędu w oparcie. Źle resorowany samochód podskakiwał na wybojach. Za oknemprzesuwało się miasto.- Jak się tak patrzy normalnie - filozofował dalej - to może jest i brudno. Ale spójrz pan wyżej na domy - co taksówkarz natychmiastuczynił, nie przejmując się ruchem ulicznym - to zobaczy pan cuda! Te wzorki, te aniołeczki wyrzeźbione, te kolumienki!Toż to prawdziwe cacka! Wystarczy tylko zadrzeć głowę i jest się w innym świecie. W prawdziwym świecie sztuki!Słuchałem go nieuważnie. Patrzyłem raczej z lekkim niepokojem, jak lawiruje między samochodami, jak w pełnym pędziewpada w przewężenia ulic.- To są ukryte skarby! Tylko dla wtajemniczonych! No spójrz pan! No spójrz pan tam w górę! Widzisz pan?! Przecież to piękne:ten renesans z barokiem.Fot. T. SamosionekWilki w nocyChodziłem korytarzami pustego teatru. Nie było w nim żywej duszy. Zastanawiałem się, czy towarzyszący mi cień to jeszcze mójcień. Czy niepewne odbicie w szybie z twarzą małego chłopca to jeszcze moje odbicie? A może ten chłopiec mieszka tu od lati tylko ja go widzę?To jeden z darów mojego ojca: to, że mogłem myszkować po pustym teatrze. Ojciec darował mi niecodzienność.Szedłem w zupełnej ciszy. Miękka wykładzina tłumiła moje kroki. Niemal wstrzymy-wałem oddech. Oślepiała mnie plątaninanaturalnego i sztucznego światła. Z duszą na ramieniu przemykałem się przez strefy mroku. Z fotografii na ścianach patrzyły namnie czyjeś oczy. Afisze teatralne stawały się ponure i mroczne w tej ciszy i pustce.Zastanawiałem się nad życiem pustych korytarzy. Nad życiem pustej widowni i sceny. Wyobrażałem sobie, że widownia jestzapełniona duchami widzów, które kontemplują zasuniętą, purpurową kurtynę. One także przechadzają się bez ustanku po foyeri pewnie rozmawiają o spektaklu zasuniętej kurtyny. Byłem prawie pewien, że cały pusty teatr wypełniony jest po brzegi jakąśformą bytu. Niemal słyszałem szepty i szelest sukien.Na horyzoncie pojawiał się młody aktor, który oprowadzał mnie po teatrze. Spotkałem go po bardzo wielu latach w Monachium.Zobaczyłem wypłowiałe oczy rozczarowanego człowieka. Igrał w nich błysk szaleństwa. Coś jakby efekt wieloletniej walkiz prywatnymi demonami.W moich spacerach po pustym teatrze pewnego miejsca bałem się szczególnie. Był to mroczny fragment korytarza z plakatem,z którego spływały na mnie słowa: „Wilki w nocy“.„Wilki w nocy“ - słyszałem w mojej głowie, nawet wtedy, gdy nie patrzyłem w jego stronę.To nie był strach przed wilkami czy przed nocą. Czy przed zmarłymi aktorami. To był strach przed tym, co się stanie. Jakochłopiec wyczulony byłem na metafory. Wiedziałem, że „wilki“ były tu słowem-kluczem. Synonimem żywiołów, które zniwecządobre zamiary. Te jarzące się w mroku czerwone ślepia to siła dająca złudne upojenie potęgą. Wynoszącą doznania do stanupermanentnej euforii. Wszystko to w nas, co nieobliczalne.Bałem się nieobliczalności dorosłych. Zdawało mi się, że będąc w takich stanach, nie są sobą. Zdawało mi się, że ich nie rozpoznaję.Że nie są nawet kimś, tylko czymś. Czymś całkiem obcym, jak meteor tunguski, z którym nie wiadomo, co począć.I myślałem sobie, że za tą karykaturą gniewu Bożego kryje się tylko jedno: zło. Zło niezamierzone.Zło i cierpienie.W oczach aktora, w moich własnych oczach dostrzegam mroczny cień. Ten cień, to zmęczenie sobą.Buszujące w nocy wilki to my. Albo przynajmniej cząstka nas, która jest po prostu niewiarygodnie zła.Największe armie świataNajwiększe armie świata działały na naszą wyobraźnię. Dorastaliśmyw ich cieniu. Przecież Europa Wschodnia była okupowananie przez byle kogo, tylko przez największą armię świata.To w końcu przedstawiciel największej armii świata powiedziałdo nas w pociągu, jadącym do Rumunii: „Wychadit´!“Więc staliśmy, ja i mój ojciec, w gaciach i boso, moja matkaw szlafroku, wypędzeni na korytarz z przedziału sypialnego.Wiedzieliśmy jedno: z nimi się nie dyskutuje. Mój ojciec wiedziało tym od wojny, gdy to po raz ostatni miał bezpośrednikontakt z szorstką słodyczą ich komend.Zresztą ojciec był wiernym słuchaczem zakazanej stacjiradiowej, i do tego czasu wysłuchał już setek odcinków„Archipelagu GUŁag“. Ojciec wsłuchiwał się w strzępy zagłuszanychsłów, leżąc na boku jak Rzymianin. Jego twarz w takichchwilach wyrażała najwyższy stopień skupienia. To był tenrodzaj napięcia, który wytwarza się raczej w trakcie słuchanianiezwykle pięknej muzyki.Mój ojciec milczał. Wszyscy milczeliśmy. W milczeniu patrzyliśmy,jak oni patroszą nasz przedział.I właściwie nie mam nic szczególnego do powiedzenia natemat największych armii świata. Nikt mnie przecież nigdynie uderzył i nie torturował. Nigdy nie musiałem uciekać podkulami ani drżeć ze strachu gdzieś w rowie.Kilka lat później wracałem z wakacji. Pociąg, wywożący mniez Bieszczadów, przejeżdżał przez teren Związku Radzieckiego.Pociąg był eskortowany przez żołnierzy największej armiiświata.- Obok ciebie stoi przedstawiciel największej armii świata- zakpił ponuro przyjaciel.Przedstawiciel największej armii świata pachniał tanimmydłem, stepem i źle wyprawioną skórą. Zdawał się byćz innego świata. Jego azjatyckie oczęta prześlizgiwały się ponas z obojętną uwagą. Patrzył na nas tak, jak się patrzy naminerały czy rośliny. Albo tak, jak to się patrzy rano przez oknow niebo, chcąc dowiedzieć się, czy będzie padać.Znów minęło parę lat. Skurczona Rosja szamotała się,rozdarta. I przeżyłem na jawie to, co mi się latami wcześniejśniło: emerytowani agenci amerykańscy o twarzach sępówgaworzyli w kafejce, tuż obok mnie. W ich oczach jarzyło sięjeszcze to napięcie zimnowojennego czuwania. A może sobieto tylko wymyśliłem. Może widziałem tylko z lekka żylastychstarszych panów. Palili nieśpiesznie papierosy. To też świadczyłoo tym, że należą już do historii tak higienicznej obecniearmii amerykańskiej.Kanadyjskiej zimy jechaliśmy mostem granicznym w kierunkuUSA. Nagle to samo napięcie, ten sam rodzaj nerwowościprzygranicznej zony. Musimy wysiąść z samochodu i udaćsię do budynku. Człowiek w uszance wyjaśnia nam, że niemożemy wjechać na terytorium USA. Uszanki, zaczerwienioneod mrozu twarze. Zamarznięta mgła po horyzont.Gdy byłem mały, dostałem od cioci prezent z Kanady:zatopiony w jakiejś cieczy zimowy krajobraz, umieszczonyw kopule z przezroczystego plastiku. Po wstrząśnięciu niązaczynał padać śnieg. Spędzałem nad tą zabawką długie,smętne godziny, wpatrując się w ten zlodowaciały krajobraz.Wpatrywałem się tak długo, aż zaczynałem odczuwać wyimaginowanychłód. Był to chłód z radzieckiego filmu o królowejśniegu. Zabawiałem się myślą, że to ja właśnie jestem tymchłopcem z Andersena, który ma zlodowaciałe serce.Rzeczywiście, skostniały z zimna, wgapiony w zamarzniętemgły, myślałem sobie, że jakimś cudem znalazłem się pod tymkloszem z dzieciństwa, wypełnionym zimowym krajobrazem.Sterczę tam, wśród prószącego śniegu, jako plastikowa figurka,i szczerzę zęby w idiotycznym uśmiechu, wymyślonym przezprojektanta w fabryce zabawek.Rys. Sara FilipiakGazeta literacka 17


SZKICKrystyna <strong>Ś</strong>miechowicz„Jesteśmy z żelaza. Kto nie był z żelaza, tego już dawno nie ma”- takmówiła Anna Achmatowa o sobie i pokoleniu Srebrnego Wieku.Korniej Czukowski, którego znajomość z poetką przetrwała ponadczterdzieści lat, podkreślał dwie bardzo istotne cechy jej charakteru;pierwsza, to niezwykła godność, widoczna nawet u bardzo młodejosoby i pogłębiająca się z upływem czasu (niezbyt przychylni poetcekoledzy po piórze twierdzili, że jej nieco ceremonialny sposób byciato skutki życia w imperatorskim Carskim Siole). Była damą, czy tow kolejce po naftę, czy w przepełnionym brudnym wagonie kolejowympociągu jadącego do Taszkentu, czy na koniec w zatłoczonej,dusznej sali szpitalnej, jej szlachetność w sposobie bycia zawszewzbudzała szacunek. W każdej z tych okoliczności widać było, żejest kobietą niezwykłą.Druga cecha, to całkowity brak poczucia własności. Rzeczy nie lubiłai nie troszczyła się o nie, posiadała jedynie te absolutnie niezbędne,pozostałe były dla niej ciężarem. Żyła skromnie (najczęściej w cudzychdomach; domach mężów lub przyjaciół). Nie ceniła majątku i bez żalusię go pozbywała, przyjaciele znając tę cechę wiedzieli dobrze, że dziśpodarowane cenne przedmioty, już jutro mogą znaleźć nowych właścicieli.Nie rozstawała się jedynie z tymi, które były serdeczną pamiątką:nazywała je „wiecznymi towarzyszami”... były to: szal podarowany przezMarinę Cwietajewą, rysunek wykonany przez zakochanego w niejAmadea Modiglianiego i pierścień, prezent od Nikołaja Gumilowa;te przedmioty zbytku jeszcze silniej podkreślały jej ubóstwo. Bardzoosobistą rzeczą była także torba podróżna; torba zapchana zeszytami,notatnikami i luźnymi kartkami wierszy. Towarzyszyła jej w każdejpodróży i Achmatowa nigdy się z nią nie rozstawała.Na pytanie zadane przez Anatolija Najmana (przyjaciela, sekretarza,a także biografa poetki), czym jest sława; Anna Achmatowaodpowiedziała, że są różne rodzaje sławy; jedna rzecz, to jechaćmaleńkim landem, z dużym psem u stópi słyszeć kogoś krzyczącego z chodnika „...przecież to Achmatowa”, a druga, gdy stojącna targowisku z workiem przydziałowychśledzi u nóg, słyszysz jak za plecami ktośmówi twój wiersz; „I morza ostry zapachwionął / Od ostryg na półmisku w lodzie.”Więc było i tak, i tak; był wspaniały beztroskiokres petersburskiej bohemy, niezależnościi jeżeli nie bogatego, to jednak życiawygodnego... wyjazdów do Paryża i Włoch.Był także taki, o którym opowiadał poetaWładysław Chodasiewicz, gdy na bazarzeprzy Kanale Obwodowym spotkał Annę Achmatową; stała tam,wysoka i piękna, w skromnej chustce i lichym płaszczu, a przed niąleżał płócienny worek ze śledziami (te śledzie to całomiesięcznyżywnościowy przydział – musiała więc wymienić go na mąkę, kaszę,lub tłuszcz). Pewnego razu na ulicy jakaś kobieta dała jej jałmużnę, tęmonetę – datek ofiarowany ubogiemu – Achmatowa przechowywałaprzez wiele lat. Ale to są wspomnienia z 1922 roku... i to był dopieropoczątek głodowych lat, po nich przyszły następne; lata blokadyi lata „непечати”, gdy po słynnym wystąpieniu Andrieja Żdanowabył zakaz druku jej wierszy (poetkę wykluczono ze Związku PisarzyRadzieckich, zabrano kartki żywnościowe, pozbawiono możliwościpracy, było to jednoznaczne ze skazaniem na śmierć głodową!).Achmatowa ciągle nie dojadała, znajomi i przyjaciele próbowaliPomnik A. Achmatowej, Nabrzeże Robespierrajej pomóc, co tak skomentowała „...oni wszyscy traktują mnie jakchorą i przynoszą pomarańcze, a ja jestem po prostu głodna” (aleczęściej przynosili to, co jeszcze było dostępne; trochę kaszy, kawałekchleba, trzy kostki cukru), a przecież tym, co przynoszono dzieliła sięjeszcze z N. Puninem. Ale wtedy wszyscy byli głodni; głodował całyPetersburg, głodował cały kraj. A późniejsze lata nie były lepsze. Takjak wszyscy mieszkańcy Leningradu przeżywała okropności blokadyi podobnie jak inni przygotowywała worki z piaskiem i pełniła dyżuryna dachu Pałacu Zimowego. Pozostała w Petersburgu na przekórokropnościom rewolucji, Wielkiej Wojny Ojczyźnianej i blokady.Pozostała, choć tak wielu wtedy wyjeżdżało; wyjechali jej czytelnicy,przyjaciele i wyznawcy.A w czasie blokady powstały wstrząsające strofy...„Nie chroniły mnie pod obcym niebemObce skrzydła wśród obcych obszarów-Ja ze swym narodem byłam wtedyTam, gdzie na nieszczęście był mój naród.”(tłum. Eugenia Siemaszkiewicz)Na koniec, wylatując z oblężonego miasta (na wyraźny rozkaz władz,które postanowiły ratować artystów, a w każdym razie tych, którychnie zdążono jeszcze zlikwidować), zabrała ze sobą to co najcenniejsze:świadectwo tamtych dni, fragmenty pamiętnika pisanego przezprzyjaciółkę Olgę Bergholc.Wszystkie miasta posiadają swoje klucze, dzięki którym możemylepiej je poznać, dokładniej się im przyjrzeć, zrozumieć i być możepokochać. Takim kluczem do spojrzenia na Petersburg, może byćwielka poetka - Anna Andriejewna Achmatowa.Dworzec Witebski:Pociąg z Polski do Sankt Petersburga przyjeżdża o godzinie szóstejrano na Dworzec Witebski i tutaj zaczyna się spotkanie z poetką.Z trudem wstający późnowrześniowy dzień i piękne wnętrze staregoPetersburgAnny Achmatowejdworca pamiętają niewątpliwie wszystko. Tutaj, pewnego jesiennegodnia, czekając na pociąg, spotkała poetę Gieorgija Czułkowa, któremuw trakcie rozmowy przyznała się, że pisze wiersze. On był już wtedyznanym poetą, ona piękną szarooką nieznajomą. Bez entuzjazmu(przekonany, że to jedna z wielu piszących wtedy dam) poprosił, bypowiedziała któryś z wierszy, a już po chwili, żarliwym, nieznoszącymsprzeciwu tonem prosił... więcej, więcej! Także tutaj, gdy Achmatowawitała powracającego z dalekiej podróży męża, Nikołaj Gumilow poraz pierwszy przyznał, „jesteś poetą”. Dworzec Witebski – to słynnydawny Dworzec Carskosielski, na schodach tego dworca zmarł naatak serca poeta Innokientij Annienski (Achmatowa powtarzaławielokrotnie, że nigdy więcej nie przeżyła tak wielkiego wzruszenia,jak czytając jego poezję). To jego uważała za swojego nauczycielai mistrza. Nazwany „carskosielskim”, gdyż z tego dworca, podobniejak teraz, już za życia poetki można było dojechać do CarskiegoSioła i Anna Andriejewna ten dworzec znała doskonale (w CarskimSiole mieszkała dwukrotnie; prawie od niemowlęctwa do lat gimnazjalnych,a później, po raz drugi, jako młoda mężatka, żona poetyNikołaja Gumilowa). Jest jeszcze jeden wątek łączący ją z DworcemWitebskim (Carskosielskim). Nikołaj Gumilow wielokrotnie powtarzał,że z jego popularnością nie odważą się go „ruszyć”. Niestety, myliłsię. W smutny dzień pogrzebu Aleksandra Błoka (10 sierpnia 1921r.),gdy prawie cały Petersburg odprowadzał ukochanego poetę nacmentarz Smoleński, Anna Achmatowa, uczestnicząca w pogrzebiepoety, dowiedziała się o aresztowaniu męża (wtedy już byłego męża),a trzy tygodnie później, czytając na peronie Dworca Carskosielskiego,gazetę „Piotrogradzka Prawda”, zobaczyła pełną listę rozstrzelanych– wśród sześćdziesięciu jeden skazanych było nazwisko NikołajaGumilowa. W samym centrum miasta w soborze Kazańskim, w dzieńpo opublikowaniu listy odbywały się msze żałobne za zmarłych,w czasie których z odwagą wymieniano nazwiska zamordowanych,a o Gumilowie zaczęto mówić, pisać i wydawać jego wiersze dopierow stulecie urodzin w 1986 roku – od kaźni Gumilowa upłynęło 65 lat,a od śmierci Achmatowej, dwadzieścia.Mieszkania i adresy:W czerwcu 1944 roku powróciła z ewakuacji i początkowo mieszkałau swoich przyjaciół na Nabrzeżu Kutuzowa, ponieważ mieszkanie naFontance pozbawione było okien, kanalizacji i światła. Ale jeszczew tym samym roku, jesienią, przeniosła się do Pałacu Szeremietiewych,do swego dawnego domu - zwanego Domem na Fontance(do mieszkania Puninych). A pierwsze wrażenie po powrocie domiasta z ewakuacji, to niesamowita ilość szkła, które leżało dosłowniePomnik przed budynkiem Gimnazjum nr 209wszędzie; zalegało jezdnie, chodniki, parki, ciągle je sprzątano i ciąglepojawiało się, nie wiadomo skąd.Dom na Fontance to najbardziej znany adres poetki, mieszkała tamz przerwami 30 lat, a Pałac Szeremietiewych, to jeden z najpiękniejszychpałaców Petersburga, jego fronton otwiera się na rzekę Fontankę,dopływ Newy (stąd druga nazwa „Fontannyj Dom”). Początkowomieszkała w północnym skrzydle pałacu z drugim mężem WładimiremSzilejką, asyrologiem i nauczycielem wnuków ostatniego hrabiegoSzeremietiewa, następnie już z nowym mężem, historykiem sztuki,Nikołajem Nikołajewiczem Puninem, w południowej części pałacu.Tutaj, po sierpniu 1946 roku (wystąpienie Żdanowa na posiedzeniuZwiązku Pisarzy), w korytarzu postawiono „dyżurnego”, który każdegowchodzącego pytał; -do kogo - jeżeli padało nazwisko Achmatowej,sprawdzano i spisywano dokumenty.Petersburg był dla Anny Andriejewny domem, żyła tam wbrewwszystkiemu (nie zwabiła jej ani Zielona Wyspa, ani emigracyjny Paryż);wiecznie szukająca schronienia, mieszkająca w cudzych domach,domach mężów lub przyjaciółek. W różnych okresach miejscem pobytubyły: dom nr 18, na Nabrzeżu rzeki Fontanki, wyspa Wasilewska,tutaj mieszkała w czasie rewolucji, narożny dom – Nabrzeże Francuskiei Nabrzeże rzeki Fontanki (tutaj poetka mieszkała w czasie wielkiejpowodzi, w 1924 roku). Jako młoda mężatka dwukrotnie mieszkaław umeblowanych pokojach na Newskim Prospekcie. Następnie byłwspomniany już pałac hrabiego Szeremietiewa, Pałac Marmurowy,róg ulicy Milionnej i Marsowego Pola, skąd blisko było do kabaretuPiwnica Komediantów (miejsca spotkań artystów po zamknięciukabaretu Pod Bezpańskim Psem) i Ogrodu Letniego – ulubionegoparku poetów, ze wspaniałym pomnikiem Kryłowa i niezliczoną ilościąbiałych marmurowych posągów. Następnie dom pod numerem 4na ulicy Krasnoj Konnicy, tuż obok Ogrodu Taurydzkiego, i ostatniemieszkanie; Dom Pisarza przy ulicy Lenina.Miejsca ikony:Na Placu Sztuk, w piwnicy narożnego domu (Plac Sztuk nr 5) mieściłasię jedna z najbardziej znanych petersburskich scen teatralno–kabaretowych,literacka kawiarnia Pod Bezpańskim Psem, bywali tamwszyscy: i sławni, i ci, którym dopiero przyszłość przyniosła sławę,przychodzili: Błok, Diagilew, Mandelsztam, Majakowski, Meyerhold,Gumilow, Iwanow, Szostakowicz. Anna Achmatowa miała tam swójulubiony stolik w głębi mrocznej sali tuż obok pianina i małej estrady.Dzisiejsza kawiarnia żyje już jedynie dawną sławą, nie pozostałow niej nic z tamtej atmosfery szczęśliwych zawrotów głowy, choćjak dawniej przychodzą tu artyści, a bezpańskie psy zalegają ławyi nisze garderoby. Zamówienia przyjmują młode, obojętne kelnerki,które być może wierszy nie czytają nigdy... i jedynie szatniarka, starszapani - wie - dlaczego właśnie tutaj tak chętnie przychodzą turyści,więc prowadzi ich do mrocznej salki i wskazując miejsce w głębi,obok fortepianu, mówi, że tam zwykła siadać Achmatowa. Po razostatni poetka znalazła się w kabarecie przypadkowo (zamkniętogo bardzo szybko, w atmosferze skandalu). W artykule pt. „Ostatniepół godziny w Bezpańskim Psie” Anna Achmatowa opisuje, w jakichokolicznościach znalazła się w kabarecie. Jest wrzesień 1941 roku,przyjaciel poetki Boris Wiktorowicz Tomaszewski, z którym łączyłają wieloletnia przyjaźń, przyjechał do Domu na Fontance, by pomóc18 Migotania, przejaśnienia 24/25


jej przedostać się do schronu w piwnicy kwartału nad kanałem Gribojedowa.Po drodze, nagle tramwaj zatrzymano z powodu alarmulotniczego, nie było gdzie się schronić, biegną; jedno podwórko,drugie, trzecie, widzą schody prowadzące w dół, nagle jednoczesnyokrzyk „...Pies”.Jeszcze jeden znaczący punkt na planie miasta; sobór <strong>Ś</strong>więtegoMikołaja, tam 10 marca 1966 roku odbyło się nabożeństwo żałobne(poetka zmarła 5 marca w sanatorium Domodiedowo pod Moskwą)i stamtąd kondukt przejechał do wsi Komarowo. Achmatowa byłaosobą głęboko wierzącą i szczególnie upodobała sobie właśnie ten;błękitno-biały barokowy sobór /Николо Богоявленский МорскойCобор/. Tam modliła się przed obrazem swojej patronki, św. AnnyProrokini. Aleksiej Batałow wspomina, że po śmierci Achmatowej, gdychowano ją na Komarowskim cmentarzu, należało zgodnie z woląpoetki, na grobie postawić krzyż (przypominam był rok 1966 i docerkwi chodziły jedynie staruszki), i ten krzyż robiony w pracowniLenfilmu, jako rekwizyt do bliżej nie określonego „obrazu”, artystawiózł przez miasto na dachu swojego samochodu na ulicę Lenina(ostatni adres poetki). A samochód (stary moskwicz nazwany –Ania)to podarunek od Anny Achmatowej.Pomniki:Pierwszy pomnik poetki, który stanął w jej mieście - (Achmatowasiedzi poważna, wyprostowana) znajduje się na wprost Gimnazjum,ulica Wosstanija nr 8, następny przed Wydziałem FilologicznymUniwersytetu Petersburskiego.Trzeci w ogrodzie Fotannego Domu, postawiony w 40 rocznicęśmierci (5 marca 2006) roku, w ogrodzie, który Achmatowa nazywałamagicznym... gdyż, jak mówiła, „tam spotykają się cienie petersburskiejhistorii” i w którym bardzo lubiła odpoczywać. W albumie ze zdjęciami(każdy zwiedzający Muzeum Anny Achmatowej, może wziąć go doręki i strona po stronie oglądać stare rodzinne fotografie), widzimypoetkę; odpoczywającą w ogrodzie, zajętą rozmową z Puninem,kokieteryjne zdjęcie Achmatowej opartej o kratę bramy prowadzącejdo północnej części Pałacu Szeremietiewów, lub leżącą w pozycjisfinksa na postumencie zniszczonego w czasie wojny pomnika.18 grudnia 2006 roku (by szybko nadrobić zaległości - i oddaćpoetce to, co dawno już los jej przyznał) w Petersburgu postawionojeszcze jeden pomnik. Miejsce na pomnik wybrała sama Achmatowa,pisząc o tym w swoim poetyckim testamencie. Na niewielkim placuprzy Nabrzeżu Robespierra stoi pomnik z brązu na ciemnoczerwonymgranitowym postumencie (kiedyś miał tam powstać park AnnyAchmatowej, ale od decyzji do wykonania upłynęło wiele lat, przezten czas wokół wyrosły nowe budynki i z całego zamysłu pozostałjedynie pomnik); wysoka, smukła, jakby w półobrocie z twarzą zwróconąw kierunku czerwonych budynków, które widać za rzeką, naprzeciwległym brzegu Newy. Te budynki to słynne Kriesty (Krzyże),więzienie śledcze, tutaj więziony był syn Anny Andriejewny i tutaj,jeżeli paczki przyjmowano, znaczyło, że człowiek żyje. To właśniew tych więziennych kolejkach, w których setki kobiet wystawałygodzinami, Achmatowa spędziła prawie 17 miesięcy i tutaj powstawało„Requiem”, najbardziej wstrząsające wiersze poświęcone miastunad Newą.Już siedemnasty miesiąc wołam,Do domu cię przyzywam.Katu rzucałam się do kolan,Synu mój, rano żywa!(tłum. Seweryn Pollak)Petersburskie wyspy:Wyspa Wasiljewska, dom nr 17, Tuczkowyj Zaułek na wprost kościołaśw. Katarzyny tam, młodzi małżonkowie Gumilowowie wynajmowaliskromne, maleńkie mieszkanie, w którym zatrzymywali się nanocleg, gdy wieczór przedłużał się daleko za północ i nie było jużżadnego połączenia z Carskim Siołem. A dom ten nie był zwyczajnymdomem, najpierw była tam fabryka perfum, później mebli, następnieumeblowane pokoje do wynajęcia i tam wprowadził się Władimir I.Uljanow. Mieszkanie to żartobliwie nazywali „chmurką”, od nazwyzaułka, w którym mieszkali. Tutaj odwiedzał ich Aleksandr Błok,stąd wybiegała, by ślizgać się po Newie lub jeździć na nartach, a tużobok mieszkał młody malarz Natan N. Altman i w tym czasie (rok1913) powstawał jeden z najwspanialszych i najbardziej znanych jejportretów. Mieszkanie Altmana mieściło się na mansardzie, przyjacieleprzez okno wychodzili na dach domu skąd rozciągał się najpiękniejszywidok na Petersburg.Druga wyspa, która pojawia się we wspomnieniach poetki, towyspa Gołodaj, to na niej wspólnie z Osipem Mandelsztamem i jegożoną Nadieżdą, szukała mogiły męża rozstrzelanego przez NKWDi stamtąd przyniosła naręcze białych kwiatów mówiąc, że jest wdowąnietypową, gdyż tamte kobiety, kwiaty noszą na grób, a ona jeprzyniosła z mogiły.W ogrodzie Fontannego Domu, tuż przy małej ogrodowej studni,jest jeszcze jeden pomnik - to klon rosnący na wprost okna jej pokoju,ciągle obecny w jej wierszach. Stoi otoczony gęstą siatką, w obronieprzed zbyt gorliwymi wyznawcami. I chociaż samo mieszkaniezdaniem znawców nic nam nie mówi o poetce, to jednak trudnooprzeć się myślom, wchodząc po wąskich drewnianych schodach, żei ona; najpierw młoda, jeszcze pełna nadziei na nowe życie, z nowymmężem, a później stara schorowana kobieta, z trudem wspinała się potych właśnie schodach. W jej pokoju znany z wielu zdjęć szal, niedbalerzucony na krzesło, stara ikona i oczywiście portret, który namalowałAmadeo Modigliani. To o tym portrecie mówiła poetka wracającKaczkina Dużych Plantach(Małe Planty naprzeciw po lewejzależy Górniczą tam czy z powrotemto po prawej)karmisz kaczki na cienkiej linii dniana skrzydle zmierzchu w lusterku zielonej plamyna wodziecyraneczka nie ptak nie ludzieodprowadziłbym ją bo sama nie pójdzieto jak pójdziesz nie odprowadzaj mnie sama pójdęodprowadziłbym ją do samego domuino żebym wiedział że sobie nie komuz Anatolijem Najmanem od notariusza: „jaki majątek; wystarczy wziąćportret pod pachę i wyjść”.Tak można, błądząc po Petersburgu, odnaleźć wszystkie te miejscanaznaczone obecnością wielkiej poetki. Była mężna i wspaniała jakmiasto, w którym żyła.1914przyszła oddać głos do Europarlamentuprawie nic nie widziała słyszałam jej kości(czułam zapach)sprawdziłam na googlachkoszt wyroków śmierciw USA krzesło elektryczne: 31 centówzastrzyk: 600-700 dolarówkomara gazowa: 250 dolarówJezuzostało mi w Polsce dożywocie i śmierć(przecież nie wyjadę do Stanów)kochaj mnieKoszulaprasujesz męską koszulę w kartkęze złości zaciskasz krawat w paski w szafie(dzięki Bogu nie umiesz wiązać)w kuchni rosół wołowy nie z kostki bulionmożna kupić gotowy z liściem laurowympierogi ruskie mrożone gotowe można kupićpizzę zamówićjak pójdziesz to jednakmnie zabierz do domu i daj po drodze komusobie Jasiu sobie nie ludziom nie komuino mnie odprowadź do samego domujak pójdziesz nie daj mnie ludziom nikomuzabierz mnie sobienie odprowadzaj mnie tylko do samego domuPomnik w ogrodzie Fontannego DomuPOEZJAGala Jakubowska-FijałkowskaTerminpo ciężkiej chorobiejak ojczyznę ziemię matkę mniejak siebie samegopokaleczę ci ramiona sobą ciebie siebiejęzykiem palcami gwiazdami deszczemw słońcu w czerwcubędę miała w oczach tęczę gdy już zamknęzostaw to nie gotuj nie zamawiaj głód jestpsychodelicznykolorowy niebieski zajebiście różowypoza tymjuż pora na lato słowikigody ptasie twoje gody gorzkie tobie smutnoa słowik(słowik szary Półwysep Skandynawskisłowik szary w Polsce jesteś słowik)farba z włosów w każdym myciu rdzawi wodęskóra spękana jak Gobi balsam garnier łagodzi piętyłokcie kolana całą pustynię skórę pośladki(gdzie wzrok i słońce nie sięga białe)w różowej flanelowej idziesz spaćDesperadosprzysypiasz nad fontanną między osiemnastą adziewiętnastąsłońce drga w twoich powiekachSalma Hayek zakłada nogę na piękną nogęczekapuszka po piwie toczy się po betoniezegar na wieży wybija dwudziestąbudzisz się nie rozumieszwszyscy liżą włoskie lody ktoś strzela do wieżyw twoje sercekrwawisz przed fontannąpuszka nabiera wodySalma Hayek spokojnie odchodzinie wiedziałeś że jest aż tak piękna i niskametr pięćdziesiąt czterytrzeba było nie palić nie pić nie jeść najwyżejkiełki rzodkiewek fasoli albo kukurydzy(mogłeś już przedtem ziemię)przyszło na koniec i pozwoliłeś imna rzymski płaszcz i szalnawet ci było w tym palium i w białej morfinie dobrzeona myślała że tam umrzesztrwałeś przy niej żeby nie odeszła w lękuod łoża waszego małżeńskiegotwojego śmiertelnegojuż nie miała siły ciebiesiebie umyć rozczesać skręconych gęstych włosówzrozpaczona żonachcesz umierać do siebiepokrzyżowałeś plany trzeba cię było wozić tam dociebiepotem z powrotemi nikt nie wiedział kiedyGazeta literacka 19


ESEJAndrzej C. LeszczyńskiOkruchyOkruchyuwiędłych laurów liśćSzczenięce lata Melchiora Wańkowicza czytałem ze specjalnąuwagą dlatego, że wspomina tam rodzinne strony Mamy i niejednegoz naszych krewnych. Ostatnie zdania, jeśli pamiętam, mówiłyo zrozumieniu i zaakceptowaniu nieuchronności „przemijaniapostaci świata” – choć oczywiście nie umniejsza to żalu za tym, cobyło. Nie chodzi tu o ironicznie wykalkulowaną obojętność wobecprzeszłości (widoczną np. w znanym rysunku Andrzeja Mleczki:Było, minęło, co tam wspominać panie Wacku); raczej o melancholijneuznanie własnej znikomości, ujawnianej przez żywioł istnienia.Tadeusz Sz. pozbawiony jest podobnej melancholii całkowicie.Nie przepuszcza żadnej okazji, często je zresztą sam prowokuje,by ukazać marność dzisiejszego świata. Jego obrona tradycji- rozumianej mitologicznie, jako pierwotny, trwały ład - stajesię okrutną odmową prawa do istnienia wszystkiemu, co współczesnei żywe. Słyszę wypowiadane ze złością słowa: liberalizm,masoneria, demokracja. Mają oznaczać wykolejenie się ludzkości,upadek obyczajów, wiary, honoru i patriotyzmu. Pretekstem doniedawnych narzekań stał się fakt noszenia odkrytego brzuchaprzez kilkunastoletnią wnuczkę. Na domiar złego odkrył, że jejpępek przekłuty jest ozdobną agrafką. Dziewczynaw tym wieku - przypominał jako oczywistość - jestjuż niewiastą (nigdy nie używał innego określenia),a niewiasta powinna na pierwszym miejscu dochowywaćskromności i powściągliwości. Wspomniałemo modzie plażowej sprzed półwiecza i dzisiejszej: czydzisiejsza jest również wykolejona? Z odpowiedziwywnioskowałem, że nie ma nic przeciwko takiemuwykolejaniu się kobiet, pod warunkiem, że nie należądo jego rodziny.Tadeusz zafascynowany jest polszczyzną, w szczególnościjej szeleszczeniem niemożliwym do usłyszeniaw jakimkolwiek innym języku. (Sam ulegam podobnymfascynacjom, wzruszam się czytając początek wierszaLudwiki Amber zatytułowanego Lekcja polskiego -Leszczyna [z tomu Statek na pustyni]: wyprężyło się/wygięło w elastyczny łuk/ słowo „leszczyna”/ zaszeleściłoporuszone deszczem/ w szorstkich liściach/ zapisałowszystkie ścieżki pór roku...). Kiedy jednak mówi o tradycjibędącej fundamentem wiary religijnej, odwołuje siędo łaciny która mogłaby stać się językiem wszystkichludzi, a przynajmniej wszystkich chrześcijan. Zwracammu uwagę, że tradycja z samej natury winna sięgaćpoczątków. Początkiem chrześcijańskiej tradycji jestJezus, który nie znał łaciny. Nie mówił na Górze: „Paternoster, qui es in caelis”. Miał na imię Jeszua, możeJehoszua i prawdopodobnie mówił: „Avvon d-bishmaiya,nith-gaddash shim-mukh”. Łacina wyraziła topo swojemu dopiero cztery wieki później, a kościelnąprawomocność zyskała jeszcze później, po piętnastuwiekach. Słyszę w odpowiedzi, że to wszystko nieważne.Trzeba Jezusa widzieć przede wszystkim jakowodza zwycięskiego, któremu kapłan podczas mszymelduje gotowość wojsk, dlatego też powinien byćzwrócony twarzą ku ołtarzowi.W wywiadzie udzielonym niedługo przed śmiercią,Stanisław Różewicz nie szuka powodów, by przywoływaćobraz hufców zbrojnych. Z ciepłą życzliwościąmówi o świecie, który w coraz mniejszym stopniu jestjego własnym światem. Powiedział między innymi,że bardzo podoba mu się moda odkrywania przezmłode dziewczyny brzuchów. Reżyser wycofuje się ze światatyłem, wciąż weń uważnie wpatrzony. Czyni to bez szczególnegoprzygnębienia, pogodzony z naturalną koleją rzeczy. KalinaJędrusik, podczas rozmowy na temat współczesnych obyczajówteatralnych, powiedziała do Gustawa Holoubka: Guciu, myśmyjuż byli. Zdanie to jest potwierdzeniem obecności, tyle, że mieszczącejsię w czasie przeszłym dokonanym: pora umierać. UwagaStanisława Różewicza o odkrytych brzuchach dziewczyn to słowaczłowieka, którego czas nie dokonał się, skoro jeszcze patrzy nate dziewczyny i chce o nich mówić. Coś podobnego odczuwałinny artysta sceny i filmu, Zygmunt Hübner, gdy w swej Modlitwieprosił: Daj, abym znalazł w sobie wyrozumiałość i tolerancję i dziękinim pogodził się z tym, że racje następnych pokoleń nie muszą byćfałszywe z tej jedynie przyczyny, że ja ich nie podzielam.Tadeusz chciałby zadekretować nie swoje przecież życie, ubraćje w gorset zasad, jak sądzi, ponaddoczesnych, w istocie zaśwziętych z własnego, czyli dość przypadkowego i arbitralnegoupodobania obyczajowego. <strong>Ś</strong>wiat żyje - idzie, poszedł – i otoktoś niezłomny niczym książę Don Fernand, chce wiernie trwaćna zapomnianej przez wszystkich placówce, nie za bardzo jużwiedząc, czego i przed czym broni. Tamtego Japończyka, dlaktórego wojna trwała jeszcze kilkadziesiąt lat po 1945 roku, wiązałachociaż przysięga, tutaj pozostał tylko tradycjonalistyczny upór.Może jednak warto, przynajmniej od czasu do czasu, „z młodyminaprzód iść” i przestać, choćby na chwilę, stroić głowę w corazbardziej przywiędłe liście?Głupole z lodówkiZ letnich sesji Towarzystwa Uniwersytetów Ludowych zapamiętałemwiele pasjonujących rozmów z poznańskimi językoznawcami,Haliną i Tadeuszem Zgółkami. Rozmawialiśmy zazwyczaj przypiwie lech, o które Tadeusz zwracał się słowami: proszę trzygłupole z lodówki, jeden z sokiem i dwa czyste. Profesorostwo,jako wytrawni badacze żywej polszczyzny (gwary uczniowskiej,Rys. Sara Filipiaktekstów rockowych, języka ulicy), potrafili usłyszeć w niej emocjei oceny związane z polityką, obyczajowością czy wiarą religijną.Wbrew purystom, godzili się na obecność w słownikach wszelkichwyrażeń będących w powszechnym użyciu. Jeśli nawet zraniączyjąś wrażliwość, twierdzili, ich akceptacja jest koniecznościąchroniącą język przed zwinięciem się w martwą konwencję.Różnili się w tym względzie od profesora Walerego Pisarka, którywyrażenia niezgodne z utrwalonymi poczuciami językowymiwykluczał z zasobu języka polskiego i mówił, że są najwyżej„niby-polskie”.Józefa Hennelowa złościła się swego czasu na redakcyjnegokrasnoludka, który w „Tygodniku Powszechnym” puszcza do drukuwyrazy wulgarne. Odpowiedział jej Piotr Lindner, że wulgarnesłowa mają czasami moc magiczną. Jako dowód przytacza sytuację,kiedy rzucili się z synem na bandytów krzycząc: „co, kurwa!”,czym skłonili ich do ucieczki. No tak, wtedy może ten okrzykrzeczywiście podziałał, wtedy może wszystko było magiczne,teraz jednak, w druku, już nie jest, żywą magię rzadko kiedy dajesię językowo utrwalić.Trzeba też liczyć się z tym, że magia wyparuje z każdego,najbardziej nawet świętego słowa, gdy używane jest zbyt częstoi bez szczególnego uzasadnienia. W powieści Jamesa BaldwinaInny kraj Rufus, bohater pierwszych kilkudziesięciu stron, popełniasamobójstwo, a skacząc do rzeki wypowiada słowa wielkie,mimo że brzmią obscenicznie. Zwraca się do Boga z nienawiścią,a przecież każda mądra matka, kiedy usłyszy od dziecka: nienawidzęcię, powie: ja też cię kocham. Słowo „kurwa”, wyrażającrozpacz ostateczną, może być słowem sakralnym, kiedy natomiastzastępuje przecinek – pozostaje samą nieprzyzwoitością. Gdypomyślę o tym, że język buduje świat, że „zamieszkujemy język”,jak określał to Emil Cioran; i gdy wyobrażę sobie, w jakim wobectego świecie przebywają ludzie plugawiący język co drugimsłowem, mogę im tylko współczuć. Straszny musi być ich świat.Z lęku przed takim światem bierze się agresja, wyrażają ją noweplugastwa językowe, błędne koło.Rozmawiam o tym z polonistką, emerytowanąnauczycielką, nie zgadza się na takie uproszczenie.Mówi, że dzisiejsza młodzież nie widzi w obscenachniczego obscenicznego, zmieniły się językowe poczucia,zmienia się żywy na szczęście język, niczegonie da się tu zatrzymać. – To są dobre dzieci, proszępana. Wczoraj w autobusie rzucali do siebie tymiswoimi kurwami (ach, jakże zaimponowała mi swoboda,z jaką wypowiedziała to słowo), ale kiedy tylkoweszłam, natychmiast bardzo grzecznie ustąpili mimiejsca. Słucham polonistki i nie wiem: cieszyć się,że są to dobre dzieci, czy martwić się, bo pogubiłysłowa.Mała architekturaZnajomy architekt zapragnął zrobić coś dla ogółumieszkańców osiedla, na którym mieszkaliśmy.Porządkowano właśnie trawniki i zabierano się dowytyczania alejek między blokami, niewielkim stawemi brzydkimi, blaszanymi pawilonami handlowymi.Podczas zebrania rady osiedla zaproponował,że zrobi w czynie społecznym projekt tzw. małejarchitektury. Propozycję z radością przyjęto, wziąłsię więc do pracy i w krótkim czasie stworzył szczegółowyplan pokazujący, w jaki sposób mieszkańcybędą pokonywali trasę od przystanku autobusowegodo supersamu. Mieli najpierw dojść do stawku, poczym łagodnym łukiem skręcić w prawo do sklepu.Wyglądało to naprawdę ładnie, zarówno na papierze,jak i w rzeczywistości. Okazało się jednak, że większośćmieszkańców osiedla nie doceniła wykwintnejharmonii projektu. Zamiast alejką prowadzącą dostawku, ludzie szli do sklepu najkrótszą drogą, naukos, przez dopiero co zasiany trawnik. Początkowowysiłki perswazyjne kolegi architekta polegały na tym,że późnym wieczorem grabił i obsiewał wydeptaneza dnia ścieżki. Kiedy nie nastąpiła poprawa, zacząłw odpowiednich miejscach stawiać tabliczki z prośbąo niedeptanie trawnika. Z czasem zaczął tracićnerwy, na tabliczkach pojawił się napis: „Jak chamiechodzisz!”. Próbowałem tłumaczyć mu, że piękna warto szukaćw życiu, a nie na desce projektanckiej. Mówiłem że w Anglii tworzysię alejki tam, gdzie wcześniej ludzie wydeptali swoje własneścieżki. Daremnie. Poczuł się tak bardzo zraniony, że niedługopotem wyprowadził się z osiedla wraz ze swą liczną i posłusznąjego woli rodziną.Czerwone światłaNa ulicy, przy której mieszkam, przeprowadzono niedawnogruntowny remont. Zamiast trzech dotychczasowych pasówruchu pozostały dwa, przedzielone gustownymi wysepkamiz kamiennej kostki. Uzyskano w ten sposób tzw. spowolnienieruchu kołowego: samochody toczą się z wolna, lecz uparcie,20 Migotania, przejaśnienia 24/25


Rys. Sara Filipiaka zielone światła dla pieszych zapalają się o wiele rzadziej niżprzed remontem. Kto się bardzo śpieszy, gdy tylko zauważy lukęmiędzy pojazdami, przebiega bez większego ryzyka do wysepki,albo i od razu na drugą stronę jezdni.Tym razem ryzyko kryło się gdzie indziej. Był późny wieczór,samochodów jak na lekarstwo. Ignorując czerwone światłoprzeszedłem jezdnię wprost na rozradowaną parę strażnikówmiejskich: niebieskie koszule, ciemne czapki z żółtymi paskamiw kratkę. – No proszę, jakie ładne wykroczenie mamy – przywitałamnie z uśmiechem tleniona blondynka. – Wykroczenie nie możebyć ładne – odparłem, zły na własną nieuwagę. Wtedy wtrącił siępartner blondynki: - No i czemu dyskutujemy? Nie dyskutuje sięjak taka sytuacja jest, tak? – ni to stwierdził, ni zapytał.Jednak dyskusja się rozwinęła. Strażnicy stali na stanowisku,że prawa należy przestrzegać niezależnie od okoliczności, jawskazywałem na niebezpieczeństwo legalizmu, oznaczającegoposłuszeństwo wobec wszelkiej władzy, każdego prawodawcyi jakiegokolwiek prawa. Chcąc ubarwić rozmowę przytoczyłemstary dowcip o kimś, kto tłumaczył swą patriotyczną nieobecnośćw czasie wojny słowami: bo u nas partyzantka była wtedyzakazana. Usłyszałem od razu kilka zasłużonych uwag na tematdemagogii, wspomniano także o różnicy między władzą legalnąi narzuconą, oraz o regułach współżycia i wartości porządku społecznego.Powstrzymałem się od kolejnej demagogicznej pokusy,by powiedzieć, że słowa o porządku najlepiej brzmią w językuniemieckim. Próbowałem za to tłumaczyć złożoność motywówpostępowania. Nie jest tak, że ludzie robią coś, bo prawo na topozwala, a powstrzymują się i nie robią czegoś, gdy jest zakazane.Owszem, tak właśnie sądzą zwolennicy prawnej omnipotencji,jednak odpowiednie nauki, doświadczenie społeczne i tzw.wiedza potoczna pokazują, że nie jest to takie proste, że rzadkokiedy mają miejsce podobne kalkulacje. To, że ludzie robią cośalbo czegoś nie robią, bierze się nie wiadomo skąd. Niewiadomata, to tajemnica, którą najczęściej nazywa się życiem. - Gdybyna przykład uchwalono prawo karzące śmiercią za rzucanieniedopałków na ulicy - zwróciłem się do strażnika widząc jegolekko pożółkłe palce – to myśli pan, że przestaliby rzucać? Milczałodrobinę skonsternowany, po czym zapytał, gdzie pracuję. Kiedyusłyszał, że na uniwersytecie, na filozofii, zobaczyłem w jegooczach determinację mówiącą, że nie dopuści, by jego dziecikiedykolwiek mogły choćby wspomnieć o chęci studiowania tegokierunku. Kłopotliwą ciszę przerwała blondynka, która zamiastmandatu udzieliła mi pouczenia w sprawie zakazu przechodzeniaprzez jezdnię na czerwonych światłach.PulsPodczas obchodów 218. rocznicy urodzin Artura Schopenhauerawystąpił Leszek Bzdyl ze swoim teatrem w czterdziestominutowychSzkicach z Edenu. Zapowiadając spektakl wspomniałem, żeLeszek Bzdyl mieszka na ul. <strong>Ś</strong>w. Ducha, kilkadziesiąt metrów odmiejsca, gdzie przyszedł na świat Artur. (Zwróciłem przy okazjiuwagę na dość interesujący fakt, że nie ma w Gdańsku ulicyBoga Ojca, ani Jezusa Chrystusa, choć przecież są współistotniwraz z Duchem <strong>Ś</strong>więtym. W Starym Testamencie mówi się wprosto bóstwie Ducha <strong>Ś</strong>więtego, który jako Duch Boży jest włodarzemi pełnią zbawienia). Nie adres przecież był powodem zaproszeniaLeszka na sesję. Ważna wydała mi się zbieżność w pojmowaniuekspresji cielesnej. W swoim opus magnum z 1818 roku (<strong>Ś</strong>wiatjako wola i wyobrażenie) pisał Schopenhauer: Akt woli i czynnośćciała nie są dwoma obiektywnie poznanymi rozmaitymi stanami,które łączy więź przyczynowości, nie pozostają w stosunku przyczynyi skutku, lecz są jednym i tym samym, tylko danym na dwazupełnie odmienne sposoby: raz całkiem bezpośrednio, drugi razw naoczności dla intelektu. Czynność ciała jest niczym innym niżuprzedmiotowionym, tj. wstępującym w naoczność aktem woli. Noi jeszcze Schopenhauerowska „teatralność” w pojmowaniu rzeczywistości:świat jako przedstawienie (Vorstellung). Relacja międzypodmiotem i przedmiotem, to – podobnie jak u Williama Szekspira– relacja między widzem i sceną, na której widać zjawiska - ale nieich istotę. Idealny widz, to widz bezinteresowny, kontemplującyestetycznie sztukę, która nie chce imitować zjawisk.Taka właśnie, nieimitująca czegokolwiek, była etiuda Dady vonBzdülöw. Eden, czyli „ogród rozkoszy” (gan `edhen). Stare pytania.Za nami, pozostawiony w pamięci? Stan bezpowrotnie utracony,jak dzieciństwo, jak wszystko, co niemożliwe do powtórzenia?<strong>Ś</strong>wiadectwo grzechu i upadku? Źródło beznadziei, nostalgiii rozpaczy związanej ze starzeniem się? - A może czeka? Jestprzed nami, kreowany przez wyobraźnię i nadzieję? Eden jakoniebo? <strong>Ś</strong>wietlana przyszłość, raj na ziemi? Poszukiwanie ładu,od którego sam ten ruch oddala? Emanuel Swedenborg: Są rajepodobne do ludzkiego ciała. Chyba to zdanie najlepiej oddajeklimat Szkiców.Artur Schopenhauer swój pesymizm uważał za świadectwopostawy rozumnej: stan bytu pokazuje, że nie ma się z czegocieszyć. Podczas poświęconej filozofowi sesji, jedna z referentekszukała w tak pojętym realizmie wątków optymistycznych. Onemuszą tam być, twierdziła, trzeba je tylko chcieć odnaleźć. Nawetwśród ciemnych nut Requiem Mozarta, dodawała, na pewnodałoby się znaleźć nuty jasne. Dziwna sprawa. Zdeklarowany zwolennik„pretekstualności” wszystkiego, co poznawane, admiratortezy o tekście rodzącym się w „czytaniu”, a nie w „pisaniu”, jakośnie potrafię zaakceptować prawa do aż tak szerokiej interpretacjiświatopoglądu Schopenhauera. Czemu właśnie jego? Możez powodu kilku zdań, jakie szczególnie zapadły mi w pamięć?Pokolenia powstają i mijają w szybkim następstwie, a jednostkiwśród trwogi i cierpienia biegną prosto w ramiona śmierci. Przy tymbezustannie pytają: dlaczego? Skąd? Co znaczy cała tragikomediażycia? – i wyciągają błagalnie ramiona ku niebu o odpowiedź. Leczniebo milczy, za to mnichy przynoszą objawienie.Podobny ton można znaleźć u Marka Twaina: Myślę, że światy,które unoszą się i kołyszą w przestrzeni, są jak mikroskopijne nicieniewe krwi płynącej w żyłach jakiegoś ogromnego stworzenia. I właśnieo to stworzenie troszczy się Bóg, nie o nas.Co się tyczy Mozarta, rzecz jest mniej zagadkowa. Oto podstawowepytanie: czy Requiem to notacja - zapis nutowy i partytura,czy koncert i wpadanie dźwięków do ucha? Jeśli partytura, tonie może być w niej żadnej nuty, która wzięta z osobna mogłabybyć „jasna” bądź „ciemna”, takie barwy biorą się dopiero z zestawienianut – z harmonii, tonacji, tempa, melodii itp. I właśniewtedy nie potrafię zobaczyć w zapisie Requiem niczego pozarozpaczą, beznadzieją i żałością, co jeszcze wzmaga posępnatonacja d-moll. Jeśli natomiast Requiem miałoby być fizykalnymożywieniem plamek na pięciolinii, to owszem, możliwebyłoby ożywianie ich – granie – w sposób „jasny” lub „ciemny”;jednak nie spotkałem dotąd wykonania, w którym choć namoment pojawiłby się promyk światła, nie potrafię zresztąnawet wyobrazić sobie takiej możliwości. Przede wszystkimdlatego, że nie ma tam prawie rytmu, nie ma w tej muzyce pulsuoznaczającego życie.Rytm jest strukturą życia i jakkolwiek pojętej „rozmowy”, którajest rdzeniem egzystencji. Pisze o tym Antoni Kępiński właśniew Rytmie życia: Warunkiem życia jest nawiązanie kontaktu z otoczeniem,gdyż bez metabolizmu informacyjnego (wymiany ześrodowiskiem) i energetycznego wszelkie życie ustaje. Kępińskiwielokrotnie wspomina o pulsowaniu, oscylowaniu, własnymrytmie wiązanym z rytmem otoczenia. Zauważyłem, że wyłączamradio słysząc wywiady z politykami nie z powodu tego, comówią. Prawdziwą niechęcią napawa mnie bezrytmiczność ichwypowiedzi, brak zdolności do znalezienia dla siebie miejscaw dialogicznej strukturze. Są monologistami zupełnymi, najbardziejpłytką i banalną myśl muszą wyrazić do końca, nie czują pulsurozmowy, nie potrafią wyciszyć głosu, zawiesić słowa, przerwaćwypowiedzi wtedy, gdy każe tak tętno myślowego spotkania.Wolą być sami ze swoimi założeniami, normatywami i ideologiami,mimo że tyle mówią o znaczeniu komunikowania się i manifestujątroskę o stan mediów. Dopiero teraz widać głębię myśli WerneraHerzoga: Ludzka samotność będzie rosła wprost proporcjonalniedo szybkiego rozwoju form komunikacji.GenyPani Danusia z kiosku pyta, czy wszystko w porządku. W porządku,mówię, a u pani? No nie wiem, chyba nie bardzo, odpowiadanerwowo. Rozmowa dotyczy rzucenia papierosów, ja już prawiedwa lata nie palę, pani Danusia najwidoczniej poniosła kolejnąporażkę. Pocieszam ją, że nie przytyje tak jak ja i nie będziemusiała nowych spodni kupować. Zwracam uwagę na JerzegoGiedroycia, który palił jak smok i przekroczył dziewięćdziesiątkę,a moja Mama nigdy nie miała w ustach papierosa i proszę,sześćdziesiąt kilka lat miała, kiedy umarła na raka. Bo to jestproszę pana sprawa genów - tłumaczy pani Danusia - a ja niemam najlepszych. Nawet mercedesa można w rok zajeździć,a pielęgnowana syrenka wytrzyma dwadzieścia lat, dodaje. Ale- wyrażam wątpliwość - czy jest sens chuchać na syrenkę? PaniDanusia zgadza się i uspokojona podaje gazety.Gazeta literacka 21


Zofia BeszczyńskaOPOWIADANIA<strong>Ś</strong>wiece„przez kilka sekund byłem w dziwnym, mrocznym miejscu.W miejscu, w którym nie istnieje to, co widać,a istnieje to, czego nie widać”Haruki Murakami1.Jest noc; leżę na brzuchu na zasłanym, przykrytym kocem łóżku i czytam przy świecy. Jestem sama, chociażnie sama: w pokoju trwa impreza. Na innych łóżkach siedzą i gadają inni, i chyba coś piją, ale tego nie wiem napewno. Nie wiem: czytam.W tej historii umiera mały chłopiec. Jeszcze ma nadzieję, ale już przychodzi po niego przewodnik: mówiącyludzkim głosem dog, który ma go odprowadzić na Drugą Stronę. Oswaja ze śmiercią.Teraz wiem, że i ja wówczas żegnałam się z dotychczasowym życiem.Z dzieciństwem.„On jest zawsze w tych dziwnych chwilach, które zapamiętujemy później na całe życie (...), kiedy (...) przez momentwszystko wydaje nam się obce, nieznane, przerażające, jakbyśmy się dopiero teraz po raz pierwszy urodzili. I wtedyon (...) jest przy nas”*.My wszyscy, uczestnicy imprezy, pochodzimy znikąd, nie mamy biografii. Dopiero w tym miejscu stajemy się nanowo: stajemy się naprawdę. W tym miejscu i czasie, w tej właśnie chwili.Od niej zacznie się pisać nasza historia.Zwierzątko– Mój dom jest twoim domem. Kiedykolwiek zechcesz – powiedział na koniec.Kto by przypuszczał, że to, co miało być pożegnaniem, okazało się tylko odroczeniem?Że spotkamy się po roku.Ale ja miałam już wtedy Zwierzątko.– Zabieram was na wycieczkę – oznajmił.Zamówił samochód.Pojechaliśmy daleko, gdzie, nie miałam pojęcia. Otoczyły nas góry, ale one rosływszędzie w tym kraju. Był górzysty, bez dostępu do morza, za to z jednym, najpiękniejszymna świecie jeziorem. Gdy się je przepłynęło, trafiało się do miasteczkaz innego czasu.On jednak przywiózł nas gdzie indziej. Chociaż szeroki, starannie utrzymany dziedziniecskłaniał się ku nieruchomej w upale południa wodzie, nie była ona częścią jeziora.Znaleźliśmy się nie w zachwycającym miasteczku, lecz prawosławnym klasztorze.Wewnątrz przywitała nas stara kobieta, drobna i pomarszczona jak orzeszek. To onaopiekowała się klasztorem, gdy mnisi się modlili.Na przykrytym białym obrusem stole czekała butelka rakii, szklaneczki i taca z rachatłukum.Wypiłam, chociaż nie pijam wódki, a już na pewno w południe. Zjadłam, chociażnie jadam słodyczy, a już na pewno przed obiadem. W sali było chłodno i cieniście,staruszka uśmiechała się bezzębnymi ustami. Jej owinięta chustą głowa świeciłajak w aureoli.Na stole lśnił obrus i szkło i nagle pośród nich objawiło mi się Zwierzątko.Mały biały królik o sierści niby puch dmuchawca i ślepiami jak krople krwi. Spojrzałmi prosto w oczy i płynnym, niedostrzegalnym ruchem wskoczył do środka.Mężczyzna obok płynnym, niedostrzegalnym ruchem położył mi dłoń na udzie.Zwierzątko drgnęło. Czerwone oczy błysnęły.Nagle wrócił do mnie sen z wczesnej młodości. Stałam nad rzeką, a z drugiego brzegupatrzyło na mnie małe białe zwierzę o oczach jak diamenty. Wiedziałam, że na mnieczeka, ale nie umiałam przejść przez wodę. Potem znikło.Mężczyzna cofnął dłoń.BrzozaRys. Sara FilipiakPrzez balkon łączący nasze pokoje ostrożnie zajrzał do mojego. Spałam na zasłanymłóżku, twarzą do okna. Ze zgiętymi kolanami, z ramionami splecionymi na piersi.Nagle spostrzegł, że to nie były moje ramiona. Za mną, w objęciu powtarzającymkrzywizny mego ciała, spał mężczyzna.Wycofał się zmieszany.Stanął na balkonie, spojrzał w dół. Na spalonym słońcem podwórku, w gnieździez kamieni, drżała w upale samotna brzoza.Podszedł do okna raz jeszcze, zerknął ponownie.Leżałam w tej samej pozycji, ale sama.Nie dawało mu to spokoju.– Zajrzałem do ciebie – rzucił później od niechcenia. – Spałaś... tak ładnie – dodał.Nie patrzył na mnie.Siedzieliśmy przy okrągłym stoliku ze szklanym blatem, czekając na kawę. Przybalustradzie, rozproszone w zieleni, kwitły drobne czerwone kwiaty. Jak wtedy –pomyślałam. Chociaż najpewniej były to już całkiem inne kwiaty.Tylko tutaj był cień. Trochę dalej, jak na pustyni, migotała w słońcu samotna brzoza.– Jakie to dziwne – powiedziałam. – Widzę ją z okna. A teraz...– Tak. Bardzo dziwne – przyznał.2.Najpierw odszedł Nikodem.Zgasł jak świeca. Choć długo to trwało. Tak jakby ten ktoś w nim, kto chciał żyć, był silniejszy od tego, kto niechciał.Pamiętam go najbardziej nie z czasów, gdy byliśmy młodzi i pełni nadziei, a on z nas wszystkich jaśniał najmocniejszymblaskiem, prawdziwym ogniem, który wydawał się wieczny. Ani z wieczoru, gdy spotkaliśmy się polatach, i po raz pierwszy ze sobą rozmawialiśmy, a ja z trudem go rozpoznałam, on natomiast zachowywał się,jakby widział mnie po raz pierwszy.Naprawdę pamiętam jedną chwilę, która do tej pory płonie we mnie jak świeca. Podczas hucznej imprezy – on,który tak je lubił – zniknął nagle z pokoju pełnego ludzi, by schronić się w drugim, pustym.Stał przy oknie i patrzył w ciemność.Podeszłam do niego, stanęłam za plecami. Nie poruszył się, gdy położyłam mu rękę na ramieniu.– Co się dzieje?– Nic.Staliśmy tak przez chwilę.On był samotny; ja też.Na parapecie postawiłam doniczkę z rośliną – nie poznałam jej nazwy – którą przyniósł mi w prezencie.Gdy zaczął chorować poważnie, kwitła jak opętana, budząc w nas nierozsądną nadzieję. Gdy umarł, została z niejjedna gałązka.Po kilku miesiącach, siedząc samotnie w kawiarni, zobaczyłam mężczyznę podobnego do niego.Za chwilę wstał i bez słowa usiadł przy moim stoliku.3.Dina zniknęła równo rok po jego śmierci.Potem niekiedy widziałam ją na jakiejś imprezie, w tłumie ludzi, odprężoną i wesołą, ale teraz nie jestem jużpewna, czy było to na jawie, czy we śnie.Kiedy odchodziła, paliliśmy świece i piliśmy. We troje. Nigdy przedtem nie byliśmy bliżej siebie.Nigdy potem nie zdarzył się podobny wieczór.4.Jakiś czas potem usłyszeliśmy o Zenonie. Znaleziono go z głową opartą na stole w jego ogrodzie. Akurat miałprzypalić sobie papierosa.Pił za dużo, to prawda. Ale ten papieros...Teraz tłucze się po całym domu, szukając ognia.5.Miałam nowych kolegów. Któregoś dnia natknęłam się na nich w kawiarni; podsunęli mi krzesło. Wspominalipogrzeb kogoś starszego od nas, kogo nie znałam.– Kiedy ja umrę – powiedziałam – nie chcę żadnych ceremonii. Tylko, w rocznicę mojej śmierci, świecę. I żebyktoś o mnie pomyślał.Zamilkli, wpatrzeni w swoje szklanki. Gwar kawiarni przybrał na sile.6.Mężczyzna, który mnie leczył, opuścił ręce zdumiony.– Ma pani kota na ramieniu – powiedział. – Na prawym.– A! – zawołałam ucieszona. – To musi być moja kotka. Umarła dwa miesiące temu.Od razu poczułam się lepiej.„Będę zawsze tam, gdzie i ty (...). Nie bój się. Wszędzie jest to samo. Tam też są tylko odbicia naszych myśli, naszychpragnień, naszych marzeń”*.7.Nieraz widzę, jak siedzimy wszyscy razem przy długim stole w ogrodzie. Zapada zmierzch, więc zapalamy świece:przy okazji odstraszają owady.<strong>Ś</strong>wiece wydobywają z mroku światła i cienie, a wtedy zjawiają się oni. Uwięzieni w Pomiędzy naszych wspomnieńi pragnień. Na zawsze pomiędzy światłem a cieniem.– Patrz, jedna zgasła – powiedziała Żywia.*Tadeusz KonwickiRys. Sara FilipiakOpowiadania pochodzą z tomu „Sny o miłości i śmierci”, który ukaże się w Wydawnictwie „Volumen”.22 Migotania, przejaśnienia 24/25


Janusz KotańskiTwarz po pół wiekui ślad tychwszystkich spojrzeńdotknięćwzruszeńżłobi twarzczyniąc jąruchomą płaskorzeźbąkształtowaną od środkapalcami pamięciEtruski nagrobek***napisać wiersztak szybkojak się hot-dogałyka w bieguby zaraz pognaćdo innych zajęćpilnych potrzebnychśmiertelnie zbytecznychZwiastowanie***gdy leżyszw moich ramionachświat moknielubię teżgruby osadwina w kielichutrudny do zmyciajakby para małżonkówwłaśnie skończyła pićmocny miłosny napójprzed śmiertelnym snem„moc Najwyższego cię zacieni”Ewangelia św. Łukaszaenigmatyczny ten anioła zwięzłyjak Lacedemończykmłodość sięskończyła nieodwołalnietrzeba uczynić skokw tajemniczą świętośćczyni to tedybez dalszej zwłoki/anioł rozwija śnieżnobiałeskrzydła i znika/Maria zostaje samaz Bogiemw głębi ciałamokną bociany na polachdrżą kozice w tatrzańskichżlebachbiałe nosorożce na sawanniestoją przy laterytowychtermitierachkapibary w dżungli przymykająpowiekigdy leżyszw moich ramionachstrumienie deszczuopłukują ziemięzatłoczone ulice Warszawyszerokie aleje Waszyngtonukoszmarne arterie Moskwyniekończące się targowiska Lagosgdy leżyszw moich ramionachwielki płetwalnurkuje w głębinyLodowatego Oceanudelfiny wracają sytepo łowach na makreleośmiornica zmieniapodwodną tęczę kolorówgdy tyśpisz już cichow moich ramionachBieda w LęborkuModlitwa I***(byłem krótszy…)Komis „Retro” na ulicy Kossakawyprzedaje biedę:płyty z winylu,meble z płyt pilśniowych,lampowe radia, hula-hopChłopiec ogolony do skórypilnuje tych skarbówbyć prorokiem,takim biednym ale bystrymPanem Cogito w szelkach.wyjechać do Irakui śpiewać kolędykurdyjskim wojownikomżyczyć stu latpobożności i bojaźnisiłom koalicjimalować pejzaże albopołożyć się na solidnejwydmiei udawać że to mnie niewciągaże nie wciągają mniebandażeod sadzy nie pękają mi płucapozwól mi Paniebyłem krótszy (z otwartą buzią,do której mogła wlecieć duża muchaz oczami jak okna).mój umysł był chaotycznydo tego stopnia, że nie potrafiłemutrzymać się na rowerku jak innichłopcy z kieszeniami pełnymi kamieni i śliwek.tak. kamienie i śliwki były dla nich stworzone.dla mnie stworzono niejasne, wesołe obrazki -- ciepła plama słońca, czerwone kreski brzuchatych chmurz bezwstydnie wystrzelonymi wnętrznościami,śliwka przy ustach, niebieskie pantofelki, korale.teraz jest gorzej, brzydcy starcy wylewają sięz plastikowych kołnierzy szarych przystanków -stoją, śmierdzą i złorzeczą na recepty i renty.mój umysł nie rozumie już głosów.chcę palić pracownie, sztalugiksiążki i ubrania, puszyste płaszcze(strażników pozornej doskonałości i precyzji).chcę zaogniać miasta, wywoływać raka,grzebać starych ludzi, mieć przywilej miejsca,ich krzesełek, ich zniżek. mimo tego nie chcęstygnąć.wybrać priorytetowe zdarzenia. związać supełki, abyzapamiętać.śliniąc się, zasypiać nad fotografiami, nad obiadem.ciągle jeszcze wołać:jestem czubkiem.postawcie mi coś w kamieniu.mój ból kolan. on musi być czyimś centrum.Marek BarańskiKażdy denar z pobliskiego muzeumjest więcej wartniż wszystkie towary z tego sklepuWilla Tugendhata w BrnieLudwig Mies van der Rohe (1928-1930)Miliard lat temu wrzało w kotle naturyaż się zeszkliło w skałę z onyksuW Afryce wyrąbali blok wykroiliz niego taflę drogocennego szkław słońcu na ścianie smuży krwiąjak skaleczonaModlitwa IIList do Janusza T., kolegi z liceumGabinet biologiczny jest terazpokojem nauczycielskim— Wie pan pod słojami z preparatamiznaleźliśmy zdechłego szczura— powiedział dyrektor szkoły,nigdy go nie poznałeśIle było zachodu by zgromadzićto wszystko?Całe lato zbieraliśmy muszelki nad morzemKozetkę naszego Freuda od ptakówwyprowadzono na parterSkarżył mi się niedawno:—Boli mnie serce i źle się czujęCzy jeszcze pamiętasz że dudekto po łacinie upupa epops?Radosław Sobotkakupić pas ziemi gdzieś na południu,wybudować wielką brązową kamienicę:dwa piętra, duże balkony, szerokie parapety,freski między oknami, zdrowe ciała -- żadnych świętych, oblicz bogów czy proroków.pomagać przy budowie, przeklinać bóle kolan,starte nadgarstki, ale dalej pomagać, dokładać,znać wszystkich pracowników, skład kanapek,nawyki, ulubione słówka, stacje radiowe.nazwać to przytułkiem dla uchodźców.i przyjmować uchodźców. dawać białe peleryny,urządzać koncerty, ogniska z kiełbaskami,zacierać ślady po nocach pełnych szkiełi lecącego tynku. po dniach ciężkichjak uderzenie ciała mężczyznyo miejsce, które niedawno nazywano podwórzem.wyrównać trawniczki, posadzić jabłonie,a nade wszystko udawać, że jest siętym ważnym politykiem o mocy mariusza p.i głowie franza k. i za chwilę ma się ustalaćgranice, podpisać dokument potępiający,przyjmować pomysły na embarga(codziennie od ósmej).pozwól mi.DramatycznieAniList do Kazimierza Ł.W Teatrze Wielkim,gdzie byliśmy na „Carmen”obiecałem, że zatelefonuję:— Pozwolę sobie zapytać o pańskiezdrowie — powiedziałem.Dopiero teraz rozumiem jego ripostę:— Pan zadzwoni. Ja będę milczał.Nie zadzwoniłem. On milczy.o świcie jestem bezpieczny tobąjeszcze nie wstaję, dłoniemuskają po wypukłym korpusiejak mucha pielgrzymującaprzez słodkie miejsca.po twoim uśmiechu powstająmoje delikatne Ateny,wierzchołki Kapitolurozciągają wzgórza skóryhybryda jedwabiów i frezjiwiklinuje między koniuszkamiledwie zaczęty dzień, lampy słońcaskaczą po brzuchu jak kozłychmury bombardują taflą wodyuratować te bliskośćw kuliprzykładać do niej uszy i ustarozpłynąć się w tonachautobus jak puszka na wrotkachodjeżdżasz,sfałdowany mięsień językatrzyma słowaalipiec rozpływa jak wulkan.dramatycznieChude i tłusteDobre zdanienie powinno mieć grama tłuszczuTołstoj był na starość chudzieńkiCzy starczy mi bon motówby podtrzymać żar twego papierosa?Czemu nie założyłaś dzisiajzłotych bucików na wysokim obcasie?Chciałem z jednego z nichzatelefonować do twojejskaczącej prawej brwiDziś jest niedzielanależy ubierać się odświętniena biało lub złotoTy wprawdzie miałaś na nogachbiałe sportowe butyi trzymałaś złotą torebkę na kolanachale założyłaś czarną podkoszulkę.Włóż te złote bucikii pozwól mi na siebie spoglądać z dołujak na nasz ratuszmoże wtedy sfotografuję cięza dnia na tle jego wieżybo zwykle kiedy wychodzimyz tej knajpy gdzie wiszą na ścianiegolfowe kije jest już ciemno.Szczęśliwie tej niedzielinie pracowałem mogłem więczobaczyć w dziennym świetletwoje oczy w kolorze orzecha.To one przyciągają mniedo tego baru gdzie wyzbywam siębon motów byle tylko podtrzymywałyżar twego papierosa.POEZJAGazeta literacka 23


POEZJAMariusz Cezary KosmalaCo łaskaKiedy uderzasz głową w ścianę Boga, płyniekrew płaczu i chichoczą usta, które pijąwódkę z roztrzaskanego o zęby kieliszkagoryczy. Ale Bogiem jest ponoć ta liczba,co do której pewności nie ma, że istnieje,chociaż niektórzy twierdzą, że otacza Ziemię.X - o Orfeuszu sonet wydłużonyżonieMałżeństwa przenajświętszą nagość, której wargiakurat cię całują, nagle stracić, tak jakrozumu nieodzowną garstkę? Toteż wariati pomyleniec, bierzesz swój fagot na barkiust i uchodzisz z miasta. Więc trafiasz do Rabki.Stamtąd natomiast prosto do jaskini w Tatrach,zapomniałem jakiej, lecz mniejsza. Płonie watra,koło niej Zmarłych Harnaś - rozkazuje: Graj mi!O, grasz jemu Mozarta koncert fagotowy -słusznie, bo aż tańczyły stalagmity - partięmałej orkiestry z taśmy magnetofonowejI nie opuści aż do śmierciDopadł mnie mój kosmala i za gardło, i zagardło, i pięścią, pięścią w krew mnie, i odgryza,twarz mi odgryza zębów dwuwierszem, i gwałci,gwałci, w brzuch mi się wwierca i rozrywa, kwiatyzrywa kątnicy, serca paproć i ślaz tętnic,więc więdną w jego ręku, bolą, bo wytępićje, wytępić, arytmią otruć i z wątrobywygryźć, wydziobać, w końcu wykasłać do torbyna odpadki i żeby mieć nareszcie świętyspokój, wynieść to. Więc go wynoszę, na śmietnikPapieros jak Duch <strong>Ś</strong>więty żarzy się na wardzei dymi – to cud jakiś, że z wargi nie spadniei że żar papierosa w ogóle nie parzy.Kościół jest zatłoczonym autobusem raczej,dwóch księży i kościelny sprawdzają bilety -kto nie ma, tego papież pod pręgierz i baty.Konfesjonał jest barem, bar konfesjonałem,proboszcz i barman mają twarze takie same,biskup wszystkim kieruje z góry doskonale,hostię pod język wiernym wyznawcom rozdaje,najpierw za darmo, potem za drobną opłatą -i już się niemal wszyscy łamią tym opłatkiem,a jeśli ktoś by nie chciał, biskup ma sposoby,biskup wie, jak przekonać, których hostia boli,i po kolędzie ludzie biskupa znów węszą,a jeśli bezbożnika znajdą, to powiesząpsy na biedaku w każdym z lokalnych kościołówi za pokutę każą, żeby gołym czołem(a więc wziąłeś ze sobą magnetofon także,lunatyku przytomny) odtwarzając, że się,a jakże, i sam Zmarłych Harnaś, co przy watrze,łzami ze śmiechu zalał. Więc już jesteś w lesie,żonę możesz zobaczyć, więc odwracasz głowę...Ej! Niech to diabli!* To nie twoja żona przecież!**24/26 IV 2004* W tym momencie przylatują diabli;** i porywają babę.Marcin Sendecki przeciw poezji niezrozumiałej<strong>Ś</strong>wietne wiersze, lecz szkoda, że nic nie rozumiem...Dla mnie to piękny bełkot do potęgi entej.Każdy wiersz przypomina, że tak powiem, mumię -jakieś bezkształtne strofy, literki pogięte?Dla mnie to piękny bełkot do potęgi entej:znamienite konstrukcje niewiadomej treści,jakieś bezkształtne strofy, literki pogięte -czytam, a jakby mi ktoś w twarz przywalił z pięści:wynoszę, i umywam ręce, lecz ten siedzijuż w mojej umywalce i z powrotem śmierdzi,mną śmierdzi i ze mnie się śmieje moją twarzą,to ja znów pięścią, pięścią w krew go, i za gardło!...4 - 9 IX 2004RutkiKręte jezioro spokojne. Ciepłe słońceo poranku. Cisza. Nie ma nikogo. Tylkowiatr szeleści, na liściach wieszając powiewywestchnień. Do brzegu podpływają łabędzie. Latojest bezboleśnie leśne, znieczulone błękitemi kantatami ptaków. Gdzieś daleko zaszczekałopsem, ale to taka dal jak stąd na inną planetę.Słońce nigdy jeszcze tak nie jaśniało. Ciepełkomiło rozpuszcza się w żyłach. Trawa pachnie pełniąlipca. Już piasek na plaży gryzie w stopy, że do wody!Fale delikatne jak kobiety z wierszy miłosnych.I niebo takie soczyste, napęczniałe lepkimupałem. Nagi, z opalonym ciałem, patrzyszna to wszystko, leżąc sobie w cieniutak długo w ścianę Boga głuchoniemą walić,aż wyjdzie z głowy Jezus i pozwoli spać iść.To kładziesz się do łóżka, obok leży pustka,z głowy ci płynie płaczu krew, chichoczą usta,i w popielniczce żarzy się jeszcze modlitwaporzuconego nagle na korzyść kieliszkapapierosa, więc pijesz tę święconą wódkę,trzy – cztery kieliszeczki, żeby zalać pustkę,która tuż obok, naga, zupełnie jak żona,tak tuli się do ciebie i miłości żąda.17 VIII – 4 X 2007znamienite konstrukcje niewiadomej treści,powykrzywiane lustra zdań bez interpunkcji -czytam, a jakby mi ktoś w twarz przywalił z pięści,lecz czytam godzinami wiersza każdy punkcik,powykrzywiane lustra zdań bez interpunkcji,wystarczy słowo – i nie słyszę własnych myśli.Lecz czytam godzinami wiersza każdy punkcik,choćby ten wiersz był krótki jak ogonek mysi -wystarczy słowo i nie słyszę własnych myśli:każdy wiersz przypomina, że tak powiem, mumię,choćby ten wiersz był krótki jak ogonek mysi.<strong>Ś</strong>wietne wiersze, lecz szkoda, że nic nie rozumiem...6/7 VIII 2008Patrycyjkaz poderżniętym gardłem.20 VI 2008 – 22 III 2009Nieposłuszne kobieciątko, ach! niegrzeczna Patrycyjka -przebiegała przez ulicę na czerwonym. Policyjkawyniuchała Patrycyjkę, nowoczesnym radiowozempodjechała bezszelestnie, zatrzymała i do kozyPatrycyjkę – przestępczynię, terrorystkę – aresztowaćrozkazała. Morderczyni Patrycyjka przerażonazapłakała – Mnie do kozy? Olaboga! Jezusiczku! –i zemdlała aktoreczka Patrycyjka na chodniku.17 VI 200824 Migotania, przejaśnienia 24/25


BUKIECIKdla M.- Przyniosłem ci coś - mówi Marek. - Spodoba ci się.Rozmawiamy w przeciągu. Paru minut. I okno otwarte na rzeczywistość.Dlatego musimy się streszczać.Streszczenie zawiera wstęp i rozwinięcie. Wstęp jest taki, że to, comi Marek przyniósł, sam dostał od kogoś innego. A rozwinięcierozwija się natychmiast.- Jeden mój znajomy - mówi Marek - jechał niedawno pociągiem.I widział na stacji, gdzieś po drodze, taką scenę. Z pociągu wysiadadziewczyna. Młoda, ładna, rozgląda się po peronie. Wyraźnie nakogoś czeka. Wreszcie zobaczyła; macha, uradowana, i idzie doArtur D. LiskowackiRys. Sara FilipiakFRANIAMam psa. Przez jakieś dwa tygodnie w roku. I jeszcze w komórce,na wygaszaczu. Frania pozuje na kobiercu z jesiennych liści.Zdjęcie udało się zrobić cudem, bo Frania jest bardzo ruchliwa.Szczególnie, gdy poczuje na sobie obiektyw fotograficznegoaparatu. Choćby nawet krył się on w telefonie.Frania na zdjęciu jest tym psem, którego obłaskawiłem. Bo słowooswoiłem byłoby tu chyba na wyrost.O ile pamiętam pies został oswojony gdzieś w paleolicie, a i Franię,mająca kiedyś inaczej na imię, oswajał początkowo ktoś inny.I choć się wtedy oswoiła, to później jej raczej przeszło.Bo kiedy ją zobaczyłem w przypałacowym parku, była już psemzdziczałym. Jak mówili ci, którzy próbowali do niej podejść.A na pewno przerażonym. Co było dość łatwo poznać po jejhisterycznym ujadaniu i szczerzeniu zębów na widok każdegoczłowieka.Październik był chłodny, pies głodny, więc obłaskawić go nie byłomi szczególnie trudno. Choć chciałbym wierzyć, że chodziło o cośjeszcze. I że to było to coś, co sprawia, że ludzie i zwierzęta, takjak ludzie między sobą, nawiązują porozumienie od razu, albonie nawiązują go wcale. Mimo prób i starań.- Ale ją pan zblatował - wyraził uznanie pan Zbyszek, który pilnujeporządku wokół pałacu, i, gdyby nie rozmiar posesji, można by gozwać po prostu nocnym stróżem. - Aż piszczy za panem!Miał rację. Było nam z Franią dobrze. Spacerowaliśmy po parku,przynosiliśmy sobie ułamane patyki, płoszyliśmy kosy w krzakach.Na noc wracałem do siebie, uszczęśliwiać ludzkość pisaniempowieści, a Frania znikała gdzieś w ciemnościach, żeby witać mnieradosnym szczekaniem przy porannym spacerze.Obłaskawiliśmy się wzajem na tyle, że po dwóch tygodniach niebałem się już wrócić do domu z uczuciem umiarkowanej literackiejporażki, a Frania nie miała oporów, by uznać pałac za swój.Dostała ode mnie niezbyt wyszukane, ale pasujące do wicherkanad oczami imię oraz życzliwość nowych właścicieli, którzypozwolili jej dołączyć go grona ludzkich i psich domowników.Żyła wśród nich syta i zadbana, ale - jak się dowiadywałem - wobecobcych wciąż nieufna. Ciesząc się zasłużoną opinią ostrego,a nawet agresywnego psa.niej taki typowy dres; wiesz: kark, łysy. A w ręku... kwiaty. Jakiśbukiecik. Miętoli je, za siebie chowa. Ale nic, idzie. Podchodzi,przywitali się, i on jej te kwiaty daje. A ona, zaskoczona, caław uśmiechach, bierze je od niego, i pyta: - O, to dla mnie? - Naco on ramionami wzrusza: - A, kurwa, dla kogo?!Cieszmy się z Markiem tym, co przyniósł. Ale czegoś mi brak.Niby nie wiem czego, a przecież wiem: streszczenie nie miałozakończenia. Bo pociąg ze znajomym Marka odjechał i tych dwojezostało na peronie. Z bukiecikiem.- Dobra - mówię po chwili - ale niby czemu ta historyjka miałabybyć właśnie dla mnie?Nim zdążył odpowiedzieć, już się razem śmiejemy:- A... dla kogo?!Ale że przecież odzyskała (jeśli miała go kiedykolwiek) dom, więci pewność siebie, w związku z czym coraz częściej wybiegała naszosę, za pałacem, by odpędzać samochody.I któryś z nich ją potrącił.Połamał, ale nie zabił. O czym przekonali się weterynarze, którzy -nie bez kłopotów - złożyli ją w jeden kawałek. A ona miała siły, byich obszczekać, a jednego, zdaje się, capnąć nawet za rękę.Tak że historia cała nie ułożyła się w morał o życiu darowanym napróżno, ani o losie zapisanym pod ciemną, psią gwiazdą.Po roku znów przyjechałem do O., z ambicją uszczęśliwienialudzkości ostatecznie i z Franią na wygaszaczu komórki. Alei z obawą, jak wyglądać będzie to spotkanie.Moje z psem, a raczej psa ze mną. Mojej historii o psim zbawieniuz psią rzeczywistością.Przyjechałem nocą, po ciemku, witany zajadłym szczekaniempilnujących pałacu psów. Rozpoznałem głos Frani. Zawołałem ją,po omacku, niepewnie. Zrobiło się cicho. Więc jednak, pomyślałem.Słyszy, wie. I wtedy przybiegła, skomląc i łasząc się do nóg.A potem żyliśmy długo i szczęśliwie.Chodziliśmy po parku, czochrałem jej psi łeb, czując dumę, że taksię w tym łbie zapisałem. I dzieliłem się tą dumą z innymi, którzyudawali, że są równie zafascynowani („że też tak pamięta, jak człowiek!”).Ale sycąc się mą opowieścią i rolą, którą w niej odgrywałem,zacząłem odczuwać niepokój, na ile tej pamięci starczy.Niepokój próżny, więc bardzo ludzki.A potem przyszło objawienie, oczywiste jak psia wierność. Żestarczy na zawsze, bo to jest zawsze chwilowe. Zawsze bezzobowiązań. Bez oczekiwań, bez życzeń. Bo to jest pamięć bezpamiętania. Bez wyrzeczeń i zazdrości. Bez głodu wzajemności.Bez lęku o jego brak. Nieustanna, bo niezauważalna.I mogę tak bez końca przyjeżdżać do O., by witać się z Franią, mogępojawiać się tutaj na parę dni, parę lat, parę minut, i odjeżdżać,znikać, umierać. A potem znowu wracać, jakbym był tu cały czas.Jakby cały czas był tutaj wraz ze mną. A potem znów nie być tunigdy, bez końca.maj 2009Z DZIEJÓW LITERATURY EMIGRACYJNEJ- Pusto - powiedział starszy pan wyskrobując z pucharka resztkikisielu i rozglądając się z dezaprobatą po sali.Faktycznie, tłumów nie było. Raptem trzy stoliki zajęte. A przyinnych nie widać nawet cieni, które - zgodnie z tradycją tegorodzaju miejsc i oczekiwaniami tych, co jeszcze wierzą w życieliterackie po śmierci - powinny krążyć ponad jadalnią, unosićsię nad wazami z zupą nic, talerzami z filetem i marchewką,a zwłaszcza nad upadkiem domów pracy twórczej.Ale trzy stoliki, to jednak trzy stoliki. Pamiętam wiosnę, parę lattemu, gdy zajętych było pięć, a wydawało się, że jest jeszczepuściej. Bo w rogu siedziała dystyngowana, siwa pani i gwizdała.Mówiąc dokładniej, gwizdał jej źle wyregulowany, nastawionyna maksa aparat słuchowy. Choć może nie był nastawiony namaksa, bo siwa pani nie sprawiała wrażenia, że to gwizdaniesłyszy. Przy innych stolikach też nie zwracano uwagi na przeciągły,wibrujący gwizd. Możliwe, że przez grzeczność, ale nie dałbymza to głowy.P., który wpadł wtedy do mnie i specjalnie został na obiedzie, abyzobaczyć z bliska słynnych literatów przy posiłku, czerwieniał nadtalerzem. Może i z szacunku dla miejsca, lecz głównie dlatego, żez coraz większym wysiłkiem tłumił śmiech.Tak że wtedy było w jadalni jeszcze bardziej pusto.Ale starszy, młodo się trzymający pan w białej koszulce w chińskiewzory – chińskie, a może japońskie, bo litery pionowego napisuwystylizowano w układankę z bambusa - miał inne oczekiwaniai doświadczenia.- Kiedy tu byłem tuż po wojnie - powiedział, trochę do swej żony,która wyraźnie na to czekała, ale bardziej chyba do mnie - całajadalnia była pełna. Na wolne miejsca się czekało.Żona pokiwała głową, że pamięta, choć wyglądała na młodszą odmęża o jakieś ćwierć wieku. Co ciekawe, zdawała się za to niewielestarsza od białego pudelka, z którym tu razem przejechali.Kiedyś ze zwierzakami do O. nie wolno było przyjeżdżać. Z żonamiwolno było zawsze, ale nie każdy korzystał.- Usiadłem wtedy koło Putramenta - powiedział starszy pan - a onmnie zaraz za kolano. Tak go trzepnąłem w łapę...- To był Iwaszkiewicz - sprostowała żona i uśmiechnęła się domnie z życzliwością należną uważnemu słuchaczowi.- Iwaszkiewicz tu nie przyjeżdżał - obruszył się bez pretensji.- A od tamtego czasu...? - zapytałem, nie bardzo wiedząc o co.Kisiel też mi się skończył.Na szczęście starszy pan z bambusami na koszulce wiedział chybalepiej, o co pytam.- Od tamtego czasu mieszkam zagranicą. W Kanadzie - wyjaśnił.- Ale z krajem jestem związany, książki tutaj wydaję.- Acha - powiedziałem, odprowadzając wzrokiem pucharek pokisielu, zabrany ze stołu przez panią Hanię.- Tylko że to się nie opłaca w ogóle - westchnęła żona emigracyjnegopisarza.- Bo w Polsce wydają teraz głównie pisarzy zagranicznych - wyjaśniłbliżej starszy pan, o którym wiedziałem już więcej niż to, żenosi koszulkę z utajonym tygrysem, albo ukrytym smokiem.- Tak właśnie mężowi powiedzieli w jednym wydawnictwie- dodała żona pisarza - że oni właśnie zagranicznych tylkowydają.- To jak ma polski pisarz mieć pieniądze na to, by przyjechać doDomu Pracy Twórczej - rozjerzał się znacząco po jadalni.- Ty mieszkasz zagranicą, mógłbyć zmienić nazwisko na zagraniczne- rzekła żona z uśmiechem, w którym można się było domyślićodpowiedzi, jakiej sama zaraz udzieliła - Ale nie chcesz.- Mam swoje - wzruszył ramionami, i wbrew moim przewidywaniomnie podzielił się za mną tym, co ma.- Ale jak o tym opowiedzieliśmy znajomemu... - wtrąciła żona. - Pango na pewno zna, taki z Wolnej Europy... On się nazywa...- Zostawmy nazwiska - rzekł z naciskiem mąż.-... no właśnie - uśmiechnęła się. - To on poradził mężowi innegowydawcę. Dobrego wydawcę.- Bo ja tu rynku nie znam - powiedział pisarz - I dlatego zapłaciłemza moją książkę... osiem tysięcy dolarów. Tyle, co ten wydawcachciał. A jak potem powiedziałem o tym mojemu znajomemu, toon się za głowę złapał. „Osiem tysięcy dolarów!?” - zawołał -„Ty mupowinieneś zapłacić co najwyżej osiem tysięcy złotych!”- Wydawcy w ogóle nie myślą o literaturze - powiedziała żonapisarza i popatrzyła na męża zupełnie inaczej niż wydawca.Nieznacznie odsunąłem krzesło. Było już przecież po deserzei puencie.Ale współczesna literatura emigracyjna - mając widocznie mniejzaufania do odbiorcy, który jest daleko, bo w kraju - hołduje byćmoże przekonaniu, że co dwie puenty, to nie jedna.- Dlatego za następne książki płaciłem w złotówkach - trzepnąłdłońmi o blat stołu, aż bambusowe litery na jego koszulce zastukałyo siebie egzotycznie.- To ile pan w sumie wydał? - zapytałem.- Pięć powieści - powiedział pisarz, który zrozumiał mnie chybatrochę inaczej. Ale zdaje się, że tylko trochę.- I potem się dziwić, że tutaj tak pusto - westchnęła jego żonai skrzypnęła przyzwalająco krzesłem.Mogliśmy wyjść z jadalni i zostawić pustkę samą sobie.OPOWIADANIAGazeta literacka 25


ZAPOWIEDŹBogusław ŻyłkoFilozof nieznany(w Polsce)Aleksandra Bliskaxxx<strong>Ś</strong>niłam Cię w bezczelności pragnieńktóre nocne demony włożyływ moje ciche tętnaAż biel skóry zjednoczonaz czerwienią wschoduwsiąkła w materacpo horyzont ust zatopionychzadrżała przestrzeń wyciągniętaw przerażone strunyw grzbiet kotaAż śmierć przyszła cichomała śmierć zastygła i usnęłaxxxMiędzy słowami jest ciszadeszczowa i sennaMiędzy słowamiw pauzie i bezdźwięku kasztanuco spadł z nieba – dusza schowanai łza co z niej wyciekłaxxxWielki XX – wielki i przerażający jednocześnie – pozostawił posobie wielkie dziedzictwo myśli, które dopiero teraz, w nowejsytuacji historycznej, jesteśmy w stanie należycie poznaći ocenić. Często jest to dziedzictwo ocalone dzięki ofiarnościwielu ludzi, którzy zdołali je przechować często z narażeniemżycia. Dotyczy to zwłaszcza dzieł powstałych pod „niedobrymniebem” Rosji, która tak nierozumnie roztrwoniła skarby kulturyduchowej. Wiele z nich przepadło bezpowrotnie, część czeka naponowne odkrycie w archiwach Łubianki, a część szczęśliwiewraca do krwiobiegu życia intelektualnego.Ten ostatni przypadek można zilustrować dziejami dorobkuwybitnego filozofa, filologa i tłumacza, Gustawa Szpeta(1879–1937), w Polsce, niestety, niemal nieznanego. Rzecztym bardziej niezrozumiała, że – jak przyznają to sami jegorosyjscy biografowie – pochodził z rodziny polskiej. Jego matkaMarcelina była Polką wyznania katolickiego. Ojciec, któregoprzyszły myśliciel nie znał, był węgierskim oficerem. Gustawżywił szacunek do matki, prostej kobiety, która szyciem zdobywałaśrodki potrzebne do wykształcenia syna. Po jej śmierciw 1932 roku, naparstek, którym się posługiwała jako największarelikwia, znajdował się zawsze na jego biurku. O relacjachmiędzy synem i matką (i najbliższą rodziną) świadczą listyGustawa Szpeta (pisane po polsku), które niedawno zostaływydane w Moskwie.Zasługi Szpeta dla kultury rosyjskiej (i nie tylko) są ogromne.Był najwybitniejszym fenomenologiem w Rosji. Osobiściepoznał przed pierwszą wojną światową Edmunda Husserla,z którym przez jakiś czas korespondował. Pierwsza jego dużapraca – Zjawisko i sens – jest najpełniejszym (niepozbawionymakcentów krytycznych) wykładem zasad fenomenologii. Poprzewrocie bolszewickim Szpet, choć nie czuł sympatii domarksizmu, zaangażował się w działalność kulturalną. Publikowałksiążki, organizował placówki naukowo-kulturalne, uczestniczyłw pracach towarzystw naukowych i redakcji czasopism. Podkoniec lat dwudziestych, w związku z postępującą stalinizacjąRys. Sara Filipiakżycia społeczno-politycznego, ogarniającą także właściwiewszystkie dziedziny, Szpet zostaje ogłoszony za osobę ideowoobcą i pole jego działalności zostaje mocno ograniczone. Pozostająmu przekłady (biografowie różnią w ocenie poliglotyzmuSzpeta, jedni mówią o 13 językach, którymi miał on władać, innipodają jeszcze większą liczbę, bo 19) i praca redakcyjna. Wciągustosunkowo krótkiego czasu przełożył około 20 dzieł, wśród nichtak trudne teksty jak Fenomenologia ducha Hegla. Tłumaczyłi komentował również teksty literackie. Wielkim osiągnięciemw tej ostatniej sztuce jest jego obszerny komentarz do KlubuPickwicka Charlesa Dickensa (wydany w osobnej książce).Gustaw Szpet został aresztowany w nocy z 14 na 15 marca1935 roku pod absurdalnymi zarzutami sprzyjania hitlerowskimNiemcom w pracy nad nowym dużym słownikiem niemieckorosyjskimi otrzymał stosunkowo łagodny na owe czasy wyrok– 5 lat zsyłki na Syberię. Dwa lata później, już w Tomsku, zostajeponownie aresztowany i 16 listopada 1937 roku jego życiezostaje ostatecznie przerwane przez pluton egzekucyjny.Ta wybitna postać zasługuje na przybliżeniepolskiemu czytelnikowi. Dodatkowo powiniendo takich działań zachęcać „polski ślad” w jegobiografii, który być może oddziałał (jako językwczesnego dzieciństwa) na kształt jego pisarstwa.Jego nieobecność w polskiej kulturze jestczymś dziwnym. Nie jest to z pewnością normalnasytuacja. Dlatego w następnym numerze„Migotań i przejaśnień” zostanie opublikowanytekst Gustawa Szpeta (z krótką charakterystykąjego poglądów filozoficzno-estetycznych), poktórym – miejmy nadzieję – zaczną ukazywaćsię po polsku jego podstawowe dzieła, obecniewznawiane bądź, z wielką pieczołowitościąi ogromnym nakładem sił, rekonstruowane napodstawie zachowanych rękopisów.To tylko wieczór przeciągający sięczarnym kocim grzbietemPomrukiem wiatru w nagiejsierści drzewTo tylko wieczór płaczew takt odbijającej sięźrenicy oknaTo tylko wieczór w siódmym niebiew niczyim niebie bez dnaxxxRozsypałam dla Ciebiepłatki włosów na poduszcez naparstnicy rosnącej na parapecieTeraz biję i tętnięświatłem zgromadzonym w liściuiskrzę niezmiennieChoć przez chwilęZanim uschnę nim zmrokzasnuje ostatni zielony pędCzujęxxxSpadł deszcz – gorące krople potuwniknęły w spierzchniętą ziemięW ustach jeszcze nie zastygła krewwydartaJej smak uzależniazwabiaPrzyciąga kota nie dopieszczonegoz brzuchem przywartymdo parapetu26 Migotania, przejaśnienia 24/25


Migo t a NiaPRZEJA<strong>Ś</strong>NIENIA


KościołowiskoPlakat PoetyckiMieczysław MachnickiZawodnikPozdrów serdecznie ode mnie naszychtowarzyszy gry w piłkęPlaton do Dionizjosa, ListyCiekawe, jakim był Platon zawodnikiem.Zamyślonym i dlatego piłka obijała sięo jego nogi, czy nadmiernie ruchliwymi piłkę zawsze zostawiał za sobą.Z piłką lubił mieć kontakt, czy bał siękopnąć piłkę, gdy pomyślał, że prędzejczystej idei piłki nakopie niż ją dotknie.Czy piłka jest cieniem w jaskini stadionu.Grał w sandałach, czy uwielbiał boso,może w trampkach reagował prawidłowona gwizdek i zasłaniał uszy przed zgiełkiemtakim obrotem nóg zawiedzionej widowni.Pukał do pustej bramki, czy przed sobąustawiał z sędzią mur przeciwników.Piłkę wyrzucał z outu za daleko,czy świadomie zagrywał na rzut rożny.Piłka leciała łukiem jak zdrowy mocz,czy podskakiwała na wybojach polis.Dobrze w drużynie byłoby mieć Platona.Za jaką cenę można go wytransferować.Widziałeś Go(w tłumie na Kazimierzu, oklaskującymartystów żydowskiego pochodzenia,gdy już wszyscy poszli)Niewidzialni co chwilawybierają jednego,aby się objawiłi zajął miejsce umarłegoten skacze do wodyi wypływa śmiało pod okiemkropliten dołącza do wiatru,który w dom uderzai na dachu okrakiem leciten jak ptak siada na gałęzii chce być wyplutyz pestką wiśnia ten nie ma pomysłu,jak się lepiej ukryć, niżw kulizaszytej w sercuŁopataZasypiałem bez słowai jak umarły pragnąłem,by grabarz na dnie zostawiłłopatę; bym się sam odkopałlub raz jeszcze zabił i miałdwa styliska do ćwiczenia stylu.Ona głębiej była i nie dość,że ręką nie mogłem poprzez ciałosięgnąć, tą związaną węzłemze słonecznym splotem, to kretz moim marzeniem dotarł dotrupa, który leżał pod łopatą.I tam jak ja sobie wyobrażał, żejuż ją trzyma, krzyża nie mającw rękach, że wbił go w pierśkogoś obcego, kto przysięgałna bardziej żywych niż wszyscyświęci, że gdy jak swoją weźmie,to pogłębi to, co być niebem musi,bo będzie w nim pierwszy, a mniepo sobie większy zostawi grób;bym go wypełniał o nim snami,że się pojawia i znów kładzie obok,a między nami nowe kwili słowo.Kościół przy kościelejakby je specjalnie upchniętojak większe tekturowe pudłow mniejszea ten najmniejszyjuż się w żadnym innym nie mógłzmieścićobjęci i ściśnięcijak powinny być kościołyna kształt samochodówna najwęższym zakręciezespoleniz kościołem wszystkich dzwonówwysoko w chmurachod którego dzielikrótki kamienny trapmiedzy morzem i okrętema mnie prowadządwa aniołytą samą drogąjeden na dole a drugi na górzei mówią że jestemkościołem na szalia one mnie ważąbo taki pustyPo zwycięskiej bramce zerwał chitoni odtańczył między słupkami taniec radości.Czy wtedy w zawodniku KS Agorazakochała się poetka Wisława Szymborska.StatekWidziałem scyllęale żadna z kobietna pokładzie statkunie przypominała charybdytak blisko byłem scylliże odwróciła się plecamii nagleprzypomniał mi się zarys wyspyodpłynąłem z niejczy miałem dopiero przypłynąćzamknąłem oczyi jedna powieka położyła sięna drugieji tylko między nimijedno okomogło wpłynąć do drugiegoale to charybda stawiała opórczarnymi rzęsamii przedzierałem się przez niecoraz bardziej sennyjakby kołyska z kamieniakołysała falamina pokładzie statkużadna z kobietnie przypominała ewyNauka JazdySpod przybrzeżnej liny wyjechałem na dnorower był za duży za głęboka rzekaprzy źródle płakała matkaojciec u ujścia czekałi rower sam odjechałnim zobaczyłem w którą stronęteraz i zawsze za siebie się oglądam czynadal widzę nieskończoneGra1Wszyscy w mej wiosce gralina poniemieckiej harmoniia ja się wzbraniałemwydać fałszywy tonWszyscy w mej wiosce szczalido poniemieckich hełmówa ja na łeb je brałemjak kościół dzwon2Wszyscy w mej wiosce szczalido poniemieckich hełmówa ja na łeb je brałemjak kościół dzwonWszyscy w mej wiosce gralina poniemieckiej harmoniia ja się wzbraniałemwydać fałszywy tonLepsze CzasyCzyżbym dalej słyszał?Skarżyła się róża Jerycha,że nie jest różą.Czyżbym dłużej widział?Że pod murami usychai chce, bym spod językawydobył kroplę śliny,którą na lepsze czasy trzymam.Czyżbym się wreszcie domyślał?Jeśli teraz ich nie ma,nigdy ich nie było.Otwieram usta, gdy wokół sami ślepi.Różo, już wiem, zawsze byłaś niema.Już będzie tylko lepiej.Mnie będzie zatykaćgrząska kula i wznosić językaż do podniebienia.Aż coś mnie kłujew gwiazdach i korzeniach.Róża skądkolwiek by byłamoja jest przyziemna.N ieskończone PrzestrzenienieNie zasłaniaj się tyloma oknamityle światów chce przez nie popatrzyća może nawet wtargnąćrozgościć sięwśród setek twoich łokcina coraz mniejszym stolewśród tysiąca kościktóre dziś wyplułeśby o jedną tylko oprzećskóręa potem rozbiegną się po podłodzei zaczną szukać swoich dziureknieskończonemyszynie chowaj się wśród nichzamieć ogonemodsłoń przestronnepiwniceFot. G. NiezgodaPlakat Poetycki28 Migotania, przejaśnienia 24/25


Plakat PoetyckiDuszaMIESIĄC Z ŻYCIA STAREGO POETYjakie pokusy czekająna starego poetę?Wszystkie potłuczone szybymają swój cmentarzto tu przychodzą dusze i patrząprzez magiczne szkiełkaidziesz ulicą, a ona cię widzii się śmieje, gdy miedzy palce wciskamały kamień na swoje szczęściedwakroć więcej zobaczyjeśli dobrze trafisza może nawet zrobisz rysęi rzeka popłynie z całym światemona wsiądzie na statekobrośnie mięśniami i kośćmiwyda rozkaz: naprzódna przylądekjeśli na ląd byłeś za mało celnyi słabyokno też mógłbyś przedziurawićby się słońce wlałodo środka pokojuilu poparzonych trzymałoby wieńceze swojej skóryi przez wielkie okularypatrzyłoby wyżejskąd teraz ktoś tak dziwnie oświetlacmentarzbo kiedy dusze tu się gromadzątam starym pawiomz wygaszonymi ogonamiznów by się chciałotworzyć całośćidziesz ulicą, by je nakarmićprzez swoją szybęKrzysztof Kolumb, OdkrywcaJeśli to, co się wyłoni zza wzgórzanie będzie pociągiem,wolałbym nie dokładać węgla.Niech słońce naturalnie wzejdziejak na skórze pojawia się wyprysk,a my nie wiemy, jak głęboka ranaciągnie pod nim z wojskiembiałych krwinek, które polegnąw walce z czerwonymi.Cokolwiek będzie szukaliśmy noża.Jeśli to, co zza mgły wypłynienie będzie okrętem,nie chcę być delfinem,co śrubą kręci zza szyby w głębinie.Niech wyspa się wynurzy z morzajakby po prostu była utopionai nie było na niej nikogo, kto byprzeszkodził jej kołem ratunkowym.Sama się z piasku na piasek rzuciłajak śnięta we śnie niedośniona ryba.Jeśli to, co zza chmur wybłyśnienie będzie zamkiem błyskawicznym,wolę światełkiem być na szczyciezłamanej zapałki albo tępej szpilki.Niech się ciało mnie wstydzii wystawia kopie kości nie oryginał.Niech się akwarelka na ścianiekrwią nasyca potem spływa łzami.Niech się z pokoju do pokojugłosy zmarłych przenoszą jak żywe.Deszczowa PiosenkaBył sobie chłopiec który bił się ze mnąw pustym hallu kina Warszawaprzed filmem Młoda Gwardiadlatego że byliśmy do siebie podobnichciałbym spotkać swój cień porozmawiaćdlaczego nie pragnął odróżnić się ode mniealbo przyjąć mnie takim jakim jestemja cię kochałem jak brata ale musiałem ci oddaćwyjść z ciemnego hallu na jasne powietrzez czerwoną chusteczkąchciałbym spotkać swój cień dowiedzieć sięczy on wszedł we mnie czy ja w niegoto zależy z której strony padało na nas światłomuszę go zobaczyć jak się porusza przechodziod ręki do oczu i z powrotem czai się w roguz ulgowym biletem za złoty trzydzieści pięćczy to moje oczy i jego ręka czy odwrotnieczyją twarz obciera postrzępiona chusteczkapokonała Kanał zaliczyła Potopuprała ją Wierna rzekaKołoChyba musiano czymś jeździćzanim wynaleziono kołoco to było, jeśli tym być nie mógłkoń czy osiołek;pierwszy kogo tylko poniósłto już upuścił,drugi tam tylko dowiózłskąd ledwo wyruszyłczy to pierwsze koło byłonaprawdę okrągłe,czy raczej było koła połowąjak słońce;bo przejechać pół ziemiw jeden dzień na oczach mogło,całej zaś nie zdążyća może miało kształt oczuszarych i utykało w piachu,niebieskich i topiło się w morzu,a może było z kamieniszlachetnych:przejrzysty rubin, ostry szafiri zielony agat,którym na gałęziachdotąd wykrawa się liście;wiem, to był fioletowy ametyst,takie koło pierwszesię zapadłow grząskiej wiecznościwięc dojechałem na miejsce,lecz nie pamiętam, co mną kręciłoani gdzie jestemŻeby znaleźć się w piaskownicyz dadaistami (...)TADEUSZ RÓŻEWICZStary PoetaNa Skrzyżowaniu UlicCzego chcą od starego poety?Żeby nie pierdział w trakcie wierszai na Trakcie Królewskim.Tak to jest, gdy Traktmyli się z taktem.Trakt wiersza jest szeroki,nie zawsze Traktem Królewskimidzie wycieczka.A jeśli nawet idzie to na widokstarego poety się rozpierzcha.Zwłaszcza kiedy on pierdzina czerwone światła.I na swój wiersz.Tak to jest, gdy taktmyli się z Traktem.Stary Poeta Konwersuje,Gdy KonsumujeStary poeta je robaki,zanim robaki jego zjedzą.Widzą to tylko poety sąsiedzi.Cały dzień spędzają w ogródkui świeże robakigrzebią pośród liści.Niech się o robakach sen poetyziści.Dzień dobry, sąsiadko.Dzień dobry sąsiedzie.A czy tak jeszcze będzie,że bar mleczny pod okno dojedzie?Na pewno po sutym obiedziez robaków i sałaty.A co nam sąsiad znów napisze?Ano, „Powrót taty”.Tata był mleczarzem?Tak, gdy z twarzy ścierał sadzęi nie był kominiarzemjuż na naszych dachach.Przecież pan nam wciskał,że na dachu światatata się przeziębił?Tak, bo się nie owinął szalemz długiego robaka.Zalał go?Ano, śniegiem wapna.I pan ma to po nim,ten smak do robaków?Tak, bo tylko robaczywewiedzą, że na najlepszym żyjąz ludzkich światów!Stary Poeta PiszeStary poeta pisze tak, jakby wierzył,że dożyje sędziwego wieku.Wszystko mu jedno, co za niego piszewózek inwalidzki.Jeśli słabo widzi kładzie sięna linoleum i po śladach kółpróbuje pisać tak jak Bóg:prosto czyli zwyczajnie.Ale kolega Paskal, który się chwiejena swoich zagranicznych prostośladach,zdradza, że oprócz kątów prostychsą jeszcze linie krzywe.To bardzo oburza naszą pielęgniarkę.Wytrząsa ze ścierki kurzprosto pod swoje krzywe nogi.Cóż, widać ją opuścił Bóg.Tak Się N ie PiszePan ma takie dziwne usta,dlaczego pan je zagryzaołówkiem?Tak się nie pisze, pan mówii ołówek panu wypada,a ja się pochylam pochylamjakbym nie ołówek chciałpodnieść, ale poemat poematproszę tak ust nie zaciskać,nie wiem jak mam napisać,żeby nie bolało ołówkaSłowa i PapierNa papierze w kratkęuwalnia i osadzama z nimi widzeniena papierze w liniepod rękę je wiedziepo drabinie bez szczeblina czystym papierzejak na morzuone wypłynąalbo on utoniea na czarnym papierzea na papierze płonącyma na popielesam jest słowemPlakat PoetyckiRys. Sara FilipiakGazeta literacka 29


Agnieszka MasłowieckaOsoby: Kobieta, Tłum, Matka, Terapeuta, Pokurcz, Głos.Kobieta (pośród Tłumu, pełno dymu): Mamo?Tłum (szeptem, wyciągając ręce do Kobiety): Wybierz mnie!Wybierz mnie! Wybierz mnie!K: Mamo?Terapeuta (z boku): Wybierz ją!Tłum: Wybierz mnie! Wybierz mnie! Wybierz mnie!K: Mamo!(Dym gęstnieje.)...Terapeuta: Podejdź do niej.Kobieta podchodzi.Terapeuta: To ona?K. potakuje. Kobiety patrzą na siebie przez chwilę, potem niewytrzymują, odwracają wzrok.K. (patrząc na T).: To ona.T: Jesteś pewna?K: Serce mi zamarło...T: A więc...K: I brzuch mnie boli... (Pokazuje pośrodku). Chyba zemdleję.Matka zgarbiona, z opuszczoną głową.Kobieta kładzie się bokiem na podłodze, trzymając się za brzuch.Ma podkulone kolana.Terapeuta drapie się po brodzie. Tłum się kiwa. Matka obejmujesię ramionami.T. do matki: Masz mocne biodra?M: Myślę, że tak.Terapeuta kładzie na nich swoje dłonie i ściska biodra kobiety,sprawdzając, jak są mocne.T: A twoje piersi? – Terapeuta rozpina bluzkę Matki i dotyka ichpalcami.M: Dość jędrne, gęsto utkane, z drożnymi kanalikami.T. chowa twarz w piersiach Matki. Oddycha głośno.M: Dziś w nocy była pełnia. Nie mogłam spać. Księżyc wlewał sięprzez okno i rozwierał szczeliny moich powiek. Siedziałam nałóżku. Nie włączałam lampy, nie czytałam, nawet nie myślałam.On tam był. Mówiłam już? Była pełnia. Księżyc wlewał się przezokno i rozwierał moje szczeliny. Nie myślałam. Wiedziałam tylko,że jest pełnia i że jak jest pełnia, to nie śpię. Zawsze jest taka nocw miesiącu. Tym razem jednak było inaczej. Coś było inaczej.Mleczne soki księżyca sączyły się do rana.T (do siebie): Dziwka.T. oparty uchem o brzuch Matki, trzyma dłonie na jej biodrach.Klęczy przed nią.M: Potem ubrałam się i poszłam do pracy. Po prostu wstałami poszłam. Nie myślałam wiele. Miałam dużo pracy. Zawsze jestwiele wszystkiego. Następnie zrobiłam zakupy. Kupiłam dwiebułki, masło, pomidory i pięć plasterków łososiowej. Nie, nie,wystarczy, nie trzeba mi więcej, przecież zawsze można dokupić,jak się zje, a przynajmniej nie będzie się marnować. Po co? Nietrzeba mi dużo. Wystarczy niewiele. Mało. Akurat tyle.T: Jak się czujesz?M: Po drodze do domu urwała mi się reklamówka z zakupamii pomidory potoczyły się na schodach. Były dość dojrzałe i niektórepękły, rozpryskując wokół swój czerwony miąższ. Inne tylkolekko zadrasnęły skórkę. Zaniosłam je do kuchni, a te uszkodzonezebrałam potem na szufelkę, szybko, żeby sąsiedzi nie gderali.Potem stało się coś dziwnego.T: Tak?M: Usiadłam przy stole w kuchni i rozwinęłam papier śniadaniowy,w który ekspedientka spakowała wędlinę. Patrzyłam w okno. Byłojasno. Popołudnie, ale słonecznie i ciepło. Po prostu było jasno.Nie tak jasno, jak wtedy, gdy był on.Tłum mruczy (kobiety): Nie tak jasno...(Mężczyźni): Gdy był on...(Razem): Wybierz mnie, wybierz mnie, wybierz mnie...T. zmienia ucho przytknięte do brzucha Matki.M: Nie tak jak wtedy. Niby jasno, ale nie tak.T: Jak się czujesz?M: Nie byłam głodna. Gryzłam bułkę, okruchy sypały się na stół,siedziałam i patrzyłam na dzień za oknem, a potem zjadłampierwszy plasterek. I następny. Siedziałam, gryzłam bułkę bezmasła, było dość jasno, zjadłam wszystkie plasterki wędliny! Naraz. Potem dokończyłam pomidory, które zostały. Nawet wylizałamokruchy. I palce! Nie byłam głodna. Myślałam, że pęknę.T: Co teraz czujesz?M (wzrusza ramionami): Nic nie czuję.T. wstaje. Otrzepuje kolana. Wyciąga paczkę papierosów z kieszeni.Zapala jednego. Nieśpiesznie. Dmucha dymem w twarz Matki.T: Nie musisz.Kobieta (na ziemi, bez emocji, informacyjnie): Rzygać mi sięchce.Tłum okrąża aktorów powoli coraz węższym kręgiem.Tłum do Matki: Pojawią się mdłości. Pojawią się mdłości. Mdłościod miłości. Mdłości z nicości. (Szeptem) Wybierz mnie! Wybierzmnie! Wybierz mnie!Kobieta do Matki (cedząc, akcentując, z niecierpliwością!): Zrobiszto wreszcie, do jasnej cholery?!Terapeuta rozgląda się i wybiera z tłumu mężczyznę. Stawia goprzed Matką.T: Pomieszka z tobą jakiś czas.M (zdumiona, mierząc go wzrokiem): Taki pokurcz??T. do Pokurcza: Znajdź sobie jakieś miejsce.Pokurcz nie może. Próbuje bliżej i dalej od Matki. Chowa się zakimś z tłumu. Jest mu wszędzie źle.T. dobiera mu z tłumu jakąś kobietę i jakiegoś mężczyznę, kobietaklęka od razu i spuszcza głowę, potrząsając nią, jakby lamentowała.Mężczyzna łapie się za głowę, słabnie i kładzie się. Wtedy dopierotwarz mu łagodnieje, uśmiecha się i patrzy na leżącą nieopodalKobietę, wyciąga do niej rękę, ona też, dotykają się koniuszkamipalców. Pokurcz siada na ziemi i wstaje, wychodzi na zewnątrzTłumu, wraca, staje daleko, plecami do Matki i Kobiety.Tłum kiwa się w kręgu i nuci pogodnie: Do jasnej cholery... Dojasnej cholery... Zrób to wreszcie do jasnej cholery... Do cholery...Do jasnej cholery... Zrób to, zrób...Tłum zacieśnia się wokół M., K. i T.M: No dobra.T. klaszcze uradowany z sukcesu terapeutycznego.K (z ulgą): Dzięki Bogu!M (wyniośle): Nie przesadzaj z tą pobożnością.Ktoś z tłumu łapie Matkę za ręce tworząc okrąg z rąk.Kobieta wstaje, przechodzi przez okrąg i podchodzi do Matki.Kładzie jej głowę na ramieniu.K: Dobrze, mamo.K. stoi na przeciwko M. M. nie patrzy na nią, ale przez nią w dal.T: Nie patrzysz na nią.T. przestawia K. tak, by wzrok M. padł na twarz K. Ale wzrok ciągleprzenika gdzieś daleko. T. wykonuje kilka prób. Bezskutecznie.M: Położyłabym się.K (szybko): Nie możesz!T. do M.: Kto tam jest?M. nie odpowiada.T: Kto tam jest? Kto tam leży? Kto leży tam, gdzie chcesz siępołożyć, kobieto? Kto tam leży, gdzie nie jest miejsce na Twojeleżenie, jako, że nie czas? I nie miejsce? Nie twoje to leżenie! Ktotam? Kto? Kto leży? Kto tam jest?M. nagle koncentrując wzrok spogląda na T.M: Nie trzeba mi wiele. Wystarczy mało. Akurat tyle. Niedużochcę.K do M (nie czekając na T.): Oprzyj się o mnie.Kobieta siada Matce u stóp, a Matka opiera o jej ramiona ręce.K: Jesteśmy z matką blisko.Terapeuta nie może.K (siedząc u stóp Matki): To trochę przypomina grę w berka.Najpierw goniłam ja, potem na krótko spotkanie, kosmos roztaczawtedy swoją nieziemską jakość, pełnia w ułamku czasu unosii topi mózg w euforii szumiących endorfin, dotknięta w następnejsekundzie wiem jednak, że pora uciekać, znikam więc kwarta pokwarcie, zaciemniam się, a gdy zamieniona w wąski rogalik już-jużdaję się pożreć nocy, noc rozszczelnia moje szczeliny, pokazujejakieś światło... przychodzi znowu nadzieja, ta matka głupców...M: Nie wyrażaj się.K: Przepraszam. Ja przybieram, mamo.M: Powinnaś jeść mniej.K: A potem znikam.M: Rozumiem.K: Rozumiesz? (wstaje)M: Może nie rozumiem.K. idzie do Pokurcza.Staje za nim. Dotyka jego pleców. Cofa rękę. Potem siada u jegostóp, a on opiera się o nią rękami.Pokurcz: Nasrane w głowach. Nasrane. Nasrane.K: Co mówisz, tato?P: Kto jak kto. Gówno prawda.K: Myślałam, że to coś da, wiesz?P: Komu jak komu. Przesrane. Jak życie przesrane, to co to komuda? Daj spokój.K: Weź i daj. Myślałam, że TO pomoże.P: Nie rozumiesz. Nic nie rozumiesz.K. wstaje.K: Może nie rozumiem?K., M., P., T. – najpierw po kolei, ale po swojej kwestii każda osobanieco ciszej powtórnie monologuje w trakcie monologów innejosoby.K: Można poczekać. Co innego zostaje. Pojawić się. A potem... Daćsobie uciec, zniknąć, żeby znów pomału, niby niezauważalnie, odsłonićsię kawałek po kawałku, wysunąć twarz z cienia, rozpromienić sięcudzym światłem całkowicie i na krótką chwilę zapomnieć się, niepamiętać co dalej. Gonić, dogonić, spełnić się i przekazać pałeczkę.Trochę w tym świecie, trochę stamtąd, narodziłam się i jestem. Tobył i jest kawał ciężkiej roboty. Zmęczyłam się. Jestem naprawdębardzo zmęczona. Położyłabym się chyba (siada). Czasem myślę...Czasem myślę, że potrzebuję jakiejś córki.(Potem:)K: To trochę przypomina grę w berka. Najpierw goniłam ja, potemna krótko spotkanie, kosmos roztacza wtedy swoją nieziemskąjakość, pełnia w ułamku czasu unosi i topi mózg w euforii szumiącychendorfin, dotknięta w następnej sekundzie wiem jednak,że pora uciekać, znikam więc kwarta po kwarcie, zaciemniamsię, a gdy zamieniona w wąski rogalik już-już daję się pożrećnocy, noc rozszczelnia moje szczeliny, pokazuje jakieś światło...przychodzi znowu nadzieja...M: Nie mogę spać w nocy. Dziś dwie godziny spałam, a potemnie dało się głowy do poduszki przyłożyć. Czekałam, ale sennie przyszedł, on nie przyszedł, potem przestałam czekać, aleniewiele się od tamtej pory zmieniło. Byłam w pracy, a tam ciąglecoś, nie miałam czasu usiąść i herbaty wypić, wróciłam do domupopołudniem, rozpakowałam zakupy, wstawiłam wodę na herbatę,obejrzałam pięć seriali. Pięć na raz! Wypiłam dwie szklanki,miałam takie pragnienie. Myślałam, że pęknę.(Potem):M: Dziś w nocy była pełnia. Nie mogłam spać. Księżyc wlewał sięprzez okno i rozwierał szczeliny moich powiek. Siedziałam nałóżku. Nie włączałam lampy, nie czytałam, nawet nie myślałam.On tam był. Mówiłam już? Była pełnia. Księżyc wlewał się przezokno i rozwierał moje szczeliny. Nie myślałam. Wiedziałam tylko,że jest pełnia i że jak jest pełnia, to nie śpię. Zawsze jest taka nocw miesiącu. Tym razem jednak było inaczej. Coś było inaczej.Mleczne soki księżyca sączyły się do rana.P: Co za gówno, co za cholerne gówno! Gdzie człowiek nie stanie,tam ciągle smród. Spokój? Jaki spokój? Dawniej człowiek radosnybył i pogodny, ale to zanim postanowił wystąpić w tym durnymprzedstawieniu! W tej dziurze, wśród kretynów, jaki to ma sens?Jaki, pytam? Nasrane w głowie, wszyscy macie n a s r a n e! Gówno.Gówno prawda. Wszechobecny smród.To tu, to tam, nie ma miejsca, nie ma miejsca. Nie ma kawałkacholernego miejsca.T: Wypełniają mnie różne emocje. Jedne są takie jakby pomarańczowo-żółte,a inne seledynowo-alabastrowe. Moja przeponaporusza się miarowo, głos mam zrównoważony, tembr dźwięczny,niski, seksowny. J e s t e m p o m o c n y. Czasem coś mi się udaje.Nie zawsze wiem co, będę szczery, bo oni wychodzą, idą w świat,nie dają się upilnować, nie słuchają mnie. Albo słyszą, co chcą.Jednak czasami w powietrzu czuję drżenie przemiany. Wtedywiem, że właśnie skończyło się jakieś błędne koło. Może w tymsamym momencie zaczęło się kolejne, ale - nie przesadzajmyz perfekcjonizmem. Nie przesadzajmy. Terapeuta musi być przedewszystkim ludzki. Oddychać miarowo, mieć równy puls, niskigłos, przyznawać się czasem do słabości, dbać o świeży zapachz ust, mieć kontakt ze swoim ciałem... Jestem pomocny. Czasemcoś mi się udaje.Głos spomiędzy zadymionego Tłumu (z boku od aktorów): Mamo?Mamo?Tłum: Wybierz mnie! Wybierz mnie! Wybierz mnie!Kobieta podrywa się z podłogi gwałtownie, rzuca się w stronętłumu i włącza się do niego, przepycha w stronę Głosu, wyciągaręce: Wybierz mnie! Wybierz mnie! Wybierz mnie!M., P., T., kiwają głowami z politowaniem.KoniecAktorzy kłaniają się publiczności,ale dzieci kłaniają się swoim rodzicom(Kobieta swoim, a Głos Kobiecie)DRAMATGazeta literacka 31


MalarskieWierszeMalarskieWierszeMichał BarańskiWojciech Fangor - PostaciKonkretnie kobiety.Po lewej (niejako w przeszłości) – ważkao rybich ustachi ptasim ciele.Po prawej – brzemienny archanioł(powije oddział piechotyi kilku ministrów); lekko spoconaprzebija smoka.MalarskieWojciech Fangor, Postaci, 1950WierszeKarolina Kułakowska19 lipca 1937 [Początek]Monachium. Instytut Archeologicznyzaprasza: wchodźcie, patrzcie otwarty dzień.Oglądamy jedną z sześciuset pięćdziesięciuprac. Karaluchy gonią hitlerowców, w czasiegdy zapychamy się kromką chleba.Rok temu Kokoschka namalowałautoportret, na którym miał założone ręce.Kobiety. Mężczyzna,dla którego zabrakło symboli– oprócz twarzy latarnikai kopalnianego mroku.W ostatniej chwili zacina się zamek.Odchodzimy krzyżując nogiprzed sobą.Izabela Fietkiewicz-Paszeksezon na zakończeniertęć szalejewyżyna sięNowejedni chwytająza łbyinni za pióra:próbują siępodpieraćjęzykiem*może nie zetrze nasna pył? możeosiądziemy łagodniena płótniei tylko ciała nam poniesiewzburzona woda*niech zostaniemiękki łuk bioder i ustdopóki śmierć nas niezechce na dobrezamknąćw ramach*niech zostanieco JestIzabela Fietkiewicz-Paszek<strong>Ś</strong>nię Sagrada Familiamiędzy kadrami z sierpnia chybagdzieś na południu między ’92 i 6:30 - klęczęna trawniku. obejmując smukłych apostołówspierzchniętymi od upału ustami zlizuję z nichsłoneczną polewę. ktoś patrzy lubieżnie. ktośdziwi się. jedynie poczciwy doktor chce pomóczrozumieć Stimme der Vernunftist aber leiseKarolina KułakowskaTurner, Opactwo TinternKolejny dom. Wzgórza, dzikibuk na podwórzu. Wśród ruin żebrawypełnione światłem.Nie znam ich nazw.Wiatr nadkruszył maswerki. W akwarelizdążyły wypłowieć.Jak powrót do matki, usta - pierś.Później chleb i woda.Aż zbieleje kasztan, wyciągnie chorobę.32 Migotania, przejaśnienia 24/25


Karolina KułakowskaW kabarecie mają kotaWróciliśmy, jesteśmy. Od frontu gasnąz popiołem latarnie, a w butach czekazapas cynamonu i wanilii. Mijamymniej lub bardziej widoczne znaki.Na dywanie rozsypał się dzbanekz konwaliami. Jest jak na plaży, anawet o zapach lepiej. Pokój dalejktoś układa ostrożnie kochankęna haftowanej pościeli. Znamy zamiaryz poprzedniej sceny. Kilka lampekpod stołem i asfaltowe kwiaty.Wczoraj chat noir udusił gęś.Zaczynamy odliczać puste minuty.Michał Kowalówkadedukcja: ciasteczka okruszki talerzykmalarskie motto: Edward Hopper Room In New Yorkwiesz czasem włączam odtwarzaczsłuchawki guzik shuffleruchliwość przejściowość zanik lojalnościzdanie się na technologię ułatwia zasypianiemówisz przestańtylko nie o muzycedziś dowiedziałem sięże latarnik w małym księciu jest kantystąto znaczy trzeba z tym uważać ale można tak powiedzieći zastanawiam się komu można powiedziećdaj spokójnie literaturamam wrażenie że płodzą naspod szerokość futrynna rozmiar lotniczego fotelaproszę całuji zamieniam sięw blaszane wiadroi bardzo cienkim sznurkiemspuszczam się głębokopo to tylko by trafić na utopione monetyrzucone przez innych w intencji powrotuMichał Kowalówkazasługujesz na to by przeczytać do końcamalarskie motto: Edward Hopper Night Windowsmuszle i zlewyna wszystkich piętrachpołączoną siłągrzmiałyzwaliłeś się na łóżkorzuciłeś mi pod nogi wilgotną koszulęmogłam przyjść do ciebie jak gwiazdaspoglądam przez oknoprzy parapetach gierkowskich blokówwidnieją ogromne białe talerzesmacznegoMichał Kowalówkazdjęłam pantoflemalarskie motto: René Magritte The Empire of Lightmimo nazwisk uliczapomnieliśmyjak się przejechaćKarolina KułakowskaW Oslo znowu śnieżnieStało się - jesteśmy. Na trawnikach pozostałościturystów w trwałej postaci. Jak przystałojest zimno i mnożą się odciski stóp.W pobliskim parku spotykamy to, czemu zapomnianopodać ducha. Spokojnie, oni nie siedzą, nie myślą, lecz sągdzieś tam.Zrywają się chmury, wzniesienia zaczynają żyćw sąsiedztwie lodu. Tutaj Munch spłodził Madonnę,i kochał trzy razy.Następnego dnia budzimy się zlani potem.Malarskiei teraz nie wolno go rozliczaćMichał Kowalówkateraz moja kolejmalarskie motto: René Magritte La Lampe Philosophiquegdyby jerzy pilch ciągle żyłjakimś cudemprzeczytałby ten wierszbo to jest wiersz na przyszłośćktóry się wymykaja jestem młodym buntownikiemnie wepchniecie mnie do waszych szafmoje bajty nie zmieszczą sięna kolorowych pendrajwachjestem szybszy od waszych nauczycieli wf-uszczuplejszy od waszych dziewczątnie dogoniliście świetlickiegoi mnie nie dogoniciejuż za późnospuchł posiwiałnie daj się wylosowaćsam jesteś szóstką na loteriitrójką muszkieterówczwórką do brydżatuzinem apostołówniewiele brakujei nabierzemy sięwtedy stare miasto wzniesietarczę krawężnikówmy wysiądziemy z samochodówi przekroczymy je uznającże to niewielki krok dla ludzkościzażartowałam że są to dla nas piętrowe groby mimo że chodzi ocoś groźniejszegoRys. Sara FilipiakGazeta literacka 33


ŻYCIE TEATRUOlga <strong>Ś</strong>miechowiczWe wtorek, trzydziestego czerwca zmarła w Wuppertalu Philippine„Pina” Bausch, największa reformatorka współczesnego teatrutańca. 12 czerwca miała miejsce premiera jej najnowszego projektu,prezentowanego pod roboczym tytułem: Nowa Sztuka 2009.Wiadomość o śmierci artystki dotarła do członków jej zespołupodczas wrocławskiego festiwalu „<strong>Ś</strong>wiat miejscem prawdy”, naktórym zaprezentowano spektakl Nefés, przygotowany przeznajmłodszych artystów TanztheaterWuppertal Pina Bausch, którypowstał w 2003 roku we współpracyz Międzynarodowym FestiwalemTeatralnym w Istambule.Pina Bausch urodziła się w roku1940, w Solingen, niewielkim, niemieckimmiasteczku w PółnocnejWestfalii. Jej pierwszym nauczycielemtańca w Folkswangschule wEssen, był Kurt Jooss, który nowatorskoreformując metody nauczania,łączył elementy modern dancez tańcem klasycznym. W 1959 roku,w cztery lata po rozpoczęciu naukiu Joossa, Pina Bausch otrzymałastypendium niemieckiej organizacjiDeutscher AkademischerAustauschdienst i wyjechała doNowego Jorku, gdzie studiowaław Julliard School. Była członkiemPaul Sanasardo and Donya FeuerDance Company oraz New AmericanBallet, przyjęto ją również dozespołu Metropolitan Opera BalletCompany. W 1962 wróciła do Niemiec, do Folkwang Ballet utworzonegoprzez Kurta Joossa, by zostać jego solistką. W 1968 razemz Folkwang Ballet przygotowała swój debiut choreograficzny,spektakl Fragment do muzyki Beli Bartoka. W roku następnymprzygotowała występ solowy Im Wind der Zenit, do preludiumwiolonczelowego, skomponowanego przez węgierskiego kompozytoraMirko Dornera. W niedługim czasie została docentemna wydziale tańca w Folkwangschule oraz kierownikiem artystycznymFolkwang Ballet. Pracowała wówczas nad spektaklami:Nachnüll, Aktionen für Tanzer, Tannhäuser Bacchanals orazWiegenlied. Punktem przełomowym w jej karierze, było objęciestanowiska dyrektora artystycznego Teatru Opery i Baletu wWuppertalu w roku 1973. Wkrótce teatr ten został przemianowanyna Tanztheater Wuppertal Pina Bausch. To tutaj miały powstać jejnajsłynniejsze spektakle: Fritz z muzyką Gustawa Mahlera, opowiadającyo chłopcu przeżywającym traumę dziecięcych lęków.Iphigenie auf Tauris – opera Christopha Willibalda Glücka, którastała się dla Bausch pierwszą możliwością, by poprzez moderndance opowiedzieć „długą historię ze świata literatury”. Adagio.Füf Lieder von Gustav Mahler, złożony z połączonych części XSymfonii Fis-dur oraz Kindertotenlieder Gustawa Mahlera i Orpheusund Eurydike, który był jej kolejną realizacją do muzyki Glücka. W1976 poproszono ją o zorganizowanie pierwszej retrospekcji jejdotychczasowej pracy, pokazano obie opery Glücka, a także specjalnieprzygotowane na tę okazję Die sieben Todsunden, z muzykąKurta Weilla i tekstami Bertolda Brechta. W 1987 roku przyszłakolej na najsłynniejszy projekt Bausch - Cafe Müller z muzykąHenry’ego Purcella. Kameralny spektakl o samotności, ludzkiejnieumiejętności w nawiązywaniu kontaktów, rozgrywający sięw pustej kawiarni pomiędzy rozstawionymi na całej przestrzenisceny pustymi krzesłami, które symbolizowały nieobecnych ludzi,i uniemożliwiały rozszerzenie ruchu scenicznego tancerzy. Dwieubrane na biało tancerki poruszały się z zamkniętymi oczami, niemając kontaktu ze światem zewnętrznym. Bezwładnie uderzałyo ściany, przewracały się, jedna z nich próbowała podążać drogą,którą torował jej mężczyzna w czarnym garniturze… Wszystko,każdy ruch, było jakby skazane na niepowodzenie. Mężczyznapróbował im pomóc, ale one wysuwały się bezwładnie z jegoramion.Jej wczesne spektakle często były interpretowane poprzezodbywające się ówcześnie przemiany kulturowe, rewolucjęJe ne sais quoi 1seksualną, feminizm. Ona jednak zawsze buntowałasię przeciwko wszelkim kategoriom. Dla Piny Bauschnajważniejsze było wzajemne przenikanie się, nietylko gatunków scenicznych, ale i elementów tworzącychwidowisko: publiczności, artystów, oświetlenia,dekoracji. Chciała, by wszystko tworzyło jedność. Naodbiór jej przedstawień wpływały tak samo muzykai ruch, jak i zapach ziemi rozsypanej po scenie, wońcebuli siekanej przez artystów tak długo, aż całapubliczność płakała.Szukała tancerzy jeżdżąc po całym świecie, wyznawałazasadę, że każdy może tańczyć, bez względu nawiek. Najbardziej wzruszającym odzwierciedleniemtego przekonania było powtórzenie, po ponad dwudziestulatach, spektaklu Kontakthof, z adnotacją „MitDamen und Herren ab 65”. Kontakthof to miejscespotkań, miejsce, w którym młodzi umawiają się narandki. Nie odwołała się jednak do prostego zabiegu, zaangażowaniado projektu swoich najmłodszych tancerzy. Pokazała, żeciało starzeje się, że ciało tancerza traci swoją dawną urodę, nieoznacza to jednak, że nie może pozostawać piękne, właśnie wswoich niedoskonałościach, niemożliwościach, ograniczeniach.„Niemożliwość w teatrze Piny Bausch, stała się innym rodzajemmożliwości.” 2Gatunkiem scenicznym, do którego zalicza się działalność artystycznąPiny Bausch jest taniec ekspresjonistyczny. Najważniejszynurt wykreowany w XX wieku. Ekspresjonizm, którego początkimożemy znaleźć w pracach malarskich VanGogha, Muncha i Ensora, podobnie jakwcześniej symbolizm i romantyzm, szybkoznalazł swoje ujście także w literaturze,muzyce i teatrze. Największy zasięg miałna terenie Niemiec, wpływając na rozwójcałej sztuki niemieckiej przed I Wojną<strong>Ś</strong>wiatową, powstały wówczas grupy: DieBrücke, Der Stürm, Der Blaue Reiter. Praceartystów działających w tych grupachzostały zakwalifikowane przez władzenazistowskie na wystawę Entartete Kunst(sztuki zdegradowanej). W muzyce najbardziejznanymi kompozytorami ekspresjonistycznymibyli: Gustaw Mahler,Aleksandr Skriabin, Sergiusz Prokofiew,Alban Berg i Anton Webern. Twórcy baletowioraz tancerze starali się odejść wswojej pracy od zależności, jaką muzykanarzucała ekspresji ruchowej, by taniecmógł stać się w pełni autonomicznąformą sztuki. Taniec powoli przestawałbyć imitacją, stawał się osobną, autorskąkreacją. Interpretował muzykę, porzucającswoją dotychczasową, ilustracyjnąformę. Emocje przeżywane przezczłowieka stały się głównym tematemprzedstawień nurtu, którego jednym zgłównych twórców na terenie Niemiecbył Kurt Jooss. Do poetyki teatru - tańcaekspresjonistycznego nawiązywał równieżpetersburski balet Siergieja Diagilewa,w nim natomiast jego najsłynniejszysolista - Wacław Niżyński.Ekspresjonizm, podobnie jak inneówczesne „izmy”, był sprzeciwem wobecsztuki akademickiej. W obliczu represjistosowanych przez władze nazistowskiewobec artystów, wielu twórców tego kierunku opuściło Niemcy(Kurt Jooss wyjechał do Chile). Szczęśliwie, ekspresjonizm odrodziłsię po wojnie, by w latach 60. i 70. stać się „nurtem narodowym”. Wopozycji do tradycji tańca klasycznego zyskał wówczas popularnośćteatr tańca, opierający się na ekspresjonizmie, zakładającymsyntezę sztuk (malarstwa, teatru, poezji). Taniec ekspresjonistycznywydał nowe pokolenie choreografów, którego jedną z przedstawicielekbyła Pina Bausch.Na początku swojej kariery tworzyła układy choreograficznew stylu modern dance, jednak po rozpoczęciu współpracy zteatrem w Wuppertalu zaczęła sięgać do coraz to nowych środkówartystycznych: piosenki aktorskiej, kabaretu, pantomimy. Łączącgatunki teatralne i mieszając kategorie estetyczne, tworzyłaniepowtarzalne spektakle, które przekraczały granice tradycyjniepojmowanego teatru tańca. Ruch stawał się wyrazem emocji,w najbardziej podstawowym rozumieniu tego słowa. Używałanajprostszych, codziennych gestów. Obnażała „nieumiejętność”i niedoskonałość ludzkiego ciała. W swoich spektaklach dotykałaspraw podstawowych, życia i śmierci, strachu, zarówno przedjednym, jak i drugim. Wysypywała na scenę ziemię, sztucznekwiaty, wylewała wodę, tak, że często tancerze brodzili w wodziepo kostki. Wierzyła w nieograniczoną siłę wyobraźni, w senswiecznego szukania.Stała się protagonistką najszerszego obecnie na świecieruchu teatru tańca. Co drugi zespół obecnie używa tej nazwy,jako dookreślenia swojej drogi twórczej. Wyróżniona ponad 30nagrodami, przyznawanymi przez krytyków i twórców kulturypodczas międzynarodowych festiwali (m.in. „Lorenzo il Magnifico”- międzynarodowa nagroda od Academia Medicea Florenz1990 r.; „Picasso” – medal przyznany przez UNESCO w ramachotwarcia 25 Międzynarodowego Kongresu Instytutu Teatralnegow Monachium r. 1993; Europejska Nagroda Teatralna 1999 r.;„Life Time Achievement” przyznana na Istanbul Festival 2000).Była również doktorem honoris causa Uniwersytetu w Bolonii wzakresie sztuki, muzyki i teatru.Do jej twórczości nawiązywali najwięksi: Robert Wilson, WilliamForsythe. W filmie E la nave va (A statek płynie) Federico Felliniego,zagrała niewidomą księżniczkę, która słyszała kolory dźwięków.Pedro Almodovar wykorzystał fragmenty Cafe Müller i Masurcafogo w swoim filmie Porozmawiaj z nią.Nazywana „Pierwszą damą tańca”, zmieniła małe miasteczkoWuppertal w światową stolicę tańca, odmieniając całe dotychczasoweoblicze tej sztuki.Fotografie pochodzą z:www.guardian.co.uk/commentisfree/2009/jul/01/pina-bausch-dancewww.mutanteggplant.com/vitro-nasu/images/tenchi.jpghttp://oglobo.globo.com/blogs/arquivos_upload/2009/06/259_3026-pina%20bausch%20luz.jpg1 fr., dosł. ‚nie wiem co’; coś trudnego do określenia, do wyrażenia; coś nieuchwytnego2 Piotr Gruszczyński, Płaczcie to pomaga, http://www.dwutygodnik.com/artykul/293-pina-bausch-1940-2009-placzcie-to-pomaga.html34 Migotania, przejaśnienia 24/25


Andrzej Żurowski<strong>Ś</strong>wiatowa legenda polskiego teatru współczesnego to już odległaprzeszłość. Scena polska rzeczywiście należała do artystycznienajwyższej klasy teatru drugiej połowy XX wieku. W latachsześćdziesiątych i siedemdziesiątych do Polski pielgrzymowalikrytycy i teatrolodzy, po czym zwłaszcza przez Francję, Anglię,Stany Zjednoczone szła wieść o dokonaniach polskiego teatru, takw przyjętych wówczas konwencjach scenicznych, jak i w poszukiwaniachawangardy, które to rewelacje otwierały przed światowymteatrem wprzódy zgoła nieoczekiwane perspektywy.Najwyższą tamtymi laty sławę zyskiwała właśnie twórczośćKrzysztof Gordon jako Falstaffpolskich awangardystów. Jerzy Grotowski i teatr ubogi szedł jakburza; jego przedstawienia i teoria stawały się fundamentemi wzorem nowej, zwłaszcza amerykańskiej, awangardy. Inspirowaneplastyką, skupione na obrazie scenicznym inscenizacjeJózefa Szajny, dla którego estetyki sam artysta ukuje termin teart,szedł w szrankach światowych festiwali w konkury z kameralnymispektaklami teatru śmierci, jak swój Cricot 2 nazywać będzie TadeuszKantor. Apocalipsis cum figuris Grotowskiego, Dante i ReplikaSzajny, Umarła klasa i Wielopole, Wielopole Kantora należały dokluczowych zjawisk światowego teatru tamtej epoki.Równocześnie podbijali Europę dalecy od awangardowejprowokacji polscy mistrzowie reżyserii wywodzący się z tradycjiWielkiej Reformy. Erwin Axer – w Rosji i zwłaszcza w Europieniemieckojęzycznej, oraz jego uczeń, Konrad Swinarski – bodajnajwiększy polski reżyser drugiej połowy stulecia – od Londynui Berlina po Tel Awiw. Wystawiali i klasykę, i europejskie nowości;wprowadzali w świat współczesnych polskich dramaturgów –Sławomira Mrożka i Tadeusza Różewicza. Tymczasem w kraju rosłopokolenie – jak je zwaliśmy – młodych zdolnych; to dzisiejsi klasycypolskiego teatru współczesnego: Jerzy Grzegorzewski, MaciejPrus, Izabela Cywińska. A zarazem podziw budziło mistrzostwopolskich aktorów; nade wszystko mag sceny o fascynującejosobowości, Gustaw Holoubek, oraz niedościgły perfekcjonistaTadeusz Łomnicki, którego kreacja Arturo Ui w Brechcie, a późniejKrapp w Ostatniej taśmie Becketta krążyli po kontynencie i dalej,wyznaczając w tamtej epoce wierzchołki kunsztu aktorskiego.Temu pejzażowi dokonań scenicznych towarzyszyła polskarefleksja teatralna. Książka Szekspir współczesny (1965) wyniosłaJana Kotta na pozycję najgłośniejszego w świecie szekspirologadrugiej połowy stulecia. Jego eseistyczne koncepcje trafiaływ istotę ówczesny stylu odczuwania i myślenia Szekspiremo historii, polityce, o kondycji współczesnego człowieku. Inspirowaływielkich praktyków teatru. KottowyWielki Mechanizm Historii ucieleśnił na scenieJacek Woszczerowicz w Ryszardzie III – rewelacjiparyskiego sezonu Teatru Narodów; KrólLear czytany poprzez Końcówkę Becketta,egzystencjalistów i teatr absurdu, wyznaczyłinterpretacyjne horyzonty słynnej inscenizacjiPetera Brooka z wielką kreacją PaulaScofielda. Dobre dwadzieścia lat trwał tenzłoty czas polskiego teatru i polskiej myśliteatralnej; niemało.Wszystko to przeszłość, minęło. Teatr polskiz wolna zaczął zstępować ze szczytów; niena niziny wprawdzie, lecz w każdym razieku przełęczy. Minęło – parę epok, jako żew latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątychtoczyło się przez Polskę istne politycznetornado, a kondycja sztuki teatru – jak wiadomo– zawsze jest zwierciadłem dookolnejrzeczywistości. Wprzódy był to rok 1980 – czasSolidarności, i komunistyczna nań reakcja –stan wojenny, i po nim obumieranie komuni-Na przełęczyczyli Gdzie z polskim teatrem jesteśmy dzisiajzmu, wreszcie w 1989 wiew wolności od Polski rozruszył berlińskimur i ostatnią dekadę stulecia w już wolnej Polsce spędziliśmyna uczeniu się demokracji. I na uczeniu się od nowa codziennejzwyczajności teatru.Wielkie zawirowania państwa, a w teatrze – jak zatytułowałemksiążkę poświeconą polskiej scenie tego czasu – Wielki zamęt, czyliszukanie nowego ładu w życiu artystycznym. Ładu estetycznego,ale i nowego w kapitalizmie ładu strukturalnego. MinisterstwoKultury objęło pieczę nad scenami narodowymi – TeatremNarodowym w Warszawie, najstarszym w kraju Starym Teatremw Krakowie oraz nad Operą Narodową; za finanse głównych scenw regionach odpowiedzialność przejęły urzędy wojewódzkie;w gestii miast znalazły się teatry miejskie. A wokół tego mnożyćzaczęły się sceny impresaryjne, przedstawienia ad hoc, wreszcierepertuarowe teatry prywatne. Słowem – zmieniło się wszystko.I z wolna wszystko… zaczęło wracać do ładu.Krok po kroku zaczęliśmy odbijać się od przełęczy. I co zadziwiające– parę okrzepłych w polskim teatrze pryncypiów utrzymałosię w kondycji optymalnej, od dziesięcioleci niezmiennej. Stanposiadania obrazują zestawienia z ostatnich sezonów. W polskichteatrach dramatycznych w sezonie 2006/2007 odbyło się 371premier. Wśród nich 102 to prapremiery – w tym 52 sztuk polskich;dramaty klasyczne miały 128 premier, w tym polskie – 52. Dwietrzecie wszystkich premier (243) oparto na tekstach współczesnych,a wśród nich 111 polskich. Imponującą ilość inscenizacjidramatów rodzimych niewątpliwie stymulują konkursy – ministerialnyna wystawienie współczesnej sztuki polskiej oraz festiwalRaport w Gdyni, na którego konkurs dramaturgiczny w roku 2008wpłynęły… 232 sztuki! Najczęściej wystawiani rodzimi autorzy toklasycy – Różewicz (10 premier) i Mrożek (5), zaś premiery współczesnychautorów zagranicznych zdominowali (po 5 premier)Irlandczyk Martin McDonagh i Francuz Eric Emmanuel Schmitt.Ten stan rzeczy wydaje się w miarę stabilny, jako że w sezonie2007/2008 ogólne, zobrazowane powyższym zestawieniem,tendencje w zasadzie się utrzymały. Kierunki wspinaczki odprzełęczy Wielkiego zamętu rysują się coraz wyraźniej.Ważną barwą polskiego pejzażu teatralnego tradycyjnie byłyi nadal są festiwale. Festiwal klasyki polskiej w Opolu, sztukiaktorskiej w Kaliszu, sztuki reżyserskiej w Katowicach, a w stolicyWarszawskie Spotkania Teatralne – przegląd najwybitniejszychw sezonie przedstawień z całego kraju. Szerszym punktem odniesieniasłużą festiwale międzynarodowe – od lat prestiżowy w Europiefestiwal Kontakt w Toruniu, którego ideą jest właśnie kontakt,kulturowy pomost w centrum kontynentu przerzucany pomiędzytendencjami sztuki teatru Wschodu i Zachodu. A obok – Dialog,festiwalowy we Wrocławiu dialog pomiędzy najcenniejszymiw międzynarodowej skali poszukiwaniami nowoczesnych formteatralnej ekspresji. A skoro już jesteśmy we Wrocławiu – to tutajXVII-wieczna panorama Gdańska – na pierwszym planie budynek teatru w stylu elżbietańskim.znajduje się światowecentrummonodramu:Wrocławskie SpotkaniaTeatrówJednego Aktora,najstarszy, podniezmiennądyrekcją Wiesława Gerasa, liczący sobie 42 lata (!), najbardziejprestiżowy międzynarodowy festiwal tego najstarszego z gatunkówscenicznych. A dyrektor wrocławskiego Teatru Współczesnego,Krystyna Meissner, prócz międzynarodowego Dialogufestiwalowego, organizuje na swojej scenie również międzynarodowepremiery – w nadchodzącym sezonie będzie to rezultatwspółpracy jej Współczesnego i telawiwskiego Habimah Teatron.Analogiczny projekt, i to na wiele szerszą skalę, realizuje TeatrNowy w Poznaniu. Jest to międzynarodowe przedsięwzięcieArka Noego, w którym uczestniczą markowe teatry od Barcelonypo Tel Awiw. Inauguracyjna premiera projektu – rzecz jasna,w międzynarodowej obsadzie aktorskiej – to inscenizacja JanuszaWiśniewskiego Nowy Koniec Europy, która tytułem nawiązujedo autorskiego spektaklu Wiśniewskiego Końca Europy, w 1984laureata Grand Prix Teatru Narodów. Tradycja trwa.Wciąż imponująca jest twórcza kondycja tego artysty. Za Burzęwedług Szekspira i Audena w 2008 Wiśniewski już po raz drugiuhonorowany został prestiżowa Nagrodą Yoricka – polskimlaurem dla najwybitniejszej inscenizacji szekspirowskiej sezonu.A skoro już jesteśmy w Polsce przy Szekspirze i Yoricku, to znaczy,że jesteśmy w Gdańsku. To tutaj Szekspir w Europie Centralnejdebiutował; za… swojego życia, między rokiem 1601 a 1605. Tuodbywały się Targi św. Dominika – ogromna impreza handlowa,a w jej ramach pierwszy w Europie… międzynarodowy festiwalteatralny; a że takowego terminu jeszcze nie używano – mniejszao słowa. Do liczącej cztery stulecia tradycji nawiązała FundacjaTheatrum Gedanense, która pod patronatem Karola księcia Waliiodbudowuje teatr z roku 1610 – jedyny, jaki poza Londynemistniał na świecie, budynek teatralny… w stylu elżbietańskim.Nawiązano do dawnej tradycji festiwalowej i oto w Gdańskuodbyła się w sierpniu już dwunasta edycja MiędzynarodowegoFestiwalu Szekspirowskiego. To dziś największy w świecie i najbardziejprestiżowy szekspirowski festiwal, na którym swoje szekspiryprezentują Peter Brook i Robert Sturua, Lew Dodin i EimuntasNekrošius, kolejni polscy zdobywcy Yoricka i Oskara Koršunovas,Roberto Ciulli i Silviu Purcarete – szekspirowscy mocarze. PolskiSzekspir współczesny trzyma się krzepko.I już – pełnia sezonu 2008/2009. Wielowarstwowy obrazrysuje się przejrzyście. W centrum narodowe „oczko w głowie”ludzi sztuki: Teatr Narodowy w Warszawie. Zasłużony dla jegowspółczesnego kształtu dyrektor, jedenz czołowych reżyserów pokolenia niegdysiejszychmłodych zdolnych, JerzyGrzegorzewski, zmarł przed trzemalaty. Na fotelu Narodowego zasiadaJan Engert – wybitny aktor, reżyser,pedagog, prowadzi wzorcową scenęo szerokim programie – od, oczywiście,narodowej i światowej klasyki z udziałemgwiazd reżyserii i aktorstwa, którew kolejnych premierach błyszczą niemalkażdym epizodem, poprzez inscenizatorskieeksperymenty, po rozumnąpromocję teatralnej i dramaturgicznejmłodzieży. Narodowy sprawnie spełniafunkcję teatralnego „metra z Sèvres” à lapolonaise. A na niejako przeciwległymbrzegu warszawskiego życia teatralnego– Teatr Polonia, prywatna scenaświetnej aktorki, Krystyny Jandy; anikomercyjna, ani gwiazdorska – scenapełna gwiazd, rzecz jasna, acz wprzę-ŻYCIE TEATRUGazeta literacka 35


gniętych w solidne inscenizacje i współczesnych hitów, i pozycjiz repertuaru… narodowej klasyki. W świecie wolnego rynkuwidowisk o takim zakroju prywatnych przedsiębiorstw teatralnychBroadway i West End mogą sobie tęsknie pomarzyć.Nie co dzień święto i nie wszędzie różowo; i trudno, by byłoinaczej. Słynny przed laty w Europie krakowski Stary Teatr – scenaongiś Konrada Swinarskiego, Jerzego Jarockiego, Andrzeja Wajdy,nawet już nie odcina kuponów od dawnego blasku. Wyśmienityzespół aktorski rozsypuje się, Jarocki reżyseruje w Narodowym,Swinarski nie żyje od lat, od lat teatralna wena nie sprzyja Wajdzie.Pozostała krakowska legenda – i niegdysiejsi wychowankowieStarego; to niemało. Pośród nich nade wszystko Krystian Lupa –w pokoleniu dzisiejszych sześćdziesięciolatków bezdyskusyjnymistrz, którego reżyserski kunszt spektakli autorskich wyniósłwraz z jego scenicznymi fantasmagoriami między czołowe zjawiskawspółczesnego teatru europejskiego. A – co dla ciągłościrytmu teatralnego trudne do przecenienia – kiedy Lupa poszedł„w mistrze”, w sferze teatralnych poszukiwań zdążyli już ukształtowaćsię, także i spod jego ręki, awangardyści z następnegopokolenia. Pośród nich najgłośniejsi w Europie to KrzysztofWarlikowski i Grzegorz Jarzyna. O ich klasie i międzynarodowymuznaniu – by nie być gołosłownym – niechaj świadczy to, żew 2008 warszawski Makbet Jarzyny należał do kluczowych wydarzeńsezonu w Nowym Jorku. A w tym samym czasie laureatemeuropejskiej nagrody New Theatrical Realities, w ramach PremioEuropa per il Teatro przyznawanej artyście, który wyznacza noweperspektywy teatrowi starego kontynentu, został Warlikowski.Dobrze, że święta nie zdarzają się codziennie – tym wyrazistszyich smak i tym większa z nich radość.A młodzież buzuje. Jak to młodzież – buntowniczo, obrazoburczo,kontrowersyjnie. Tratują ład dramatów i struktury przedstawień,hołdują brutalności brutalistów, postmodernistycznieładują do jednego garnka strzępy sztuki wysokiej i pop-kultury, poczym butnie mieszają wszystko ze wszystkim. Bez obaw – trądzikmłodzieńczy zwykle mija bez śladu, a buta łagodnieje; trzebatylko trochę poczekać. Coś się z tego ucukruje.A będą mieli kogo zastępować. W roku 2008 zmarł Józef Szajna– ostatni z wielkiej awangardy niegdysiejszej złotej epokiteatru polskiego. Zmarł Gustaw Holoubek – dla widzów mojegopokolenia aktor-ikona, który potrafił nas teatrem opętać. Aktorskąpałeczkę mistrzowską z generacji Holoubka wciąż na sceniedzierży Andrzej Łapicki. Jeden z ostatnich, co tak poloneza wodzi;ostatni mistrz w „starym” stylu, czyli z tym kunsztem aktorskim,który osadza się pomiędzy pełnym ucieleśnieniem scenicznegobohatera a mądrym doń dystansem – ironią starego mędrca teatruwobec teatru i dystansem wobec siebie samego.Po pokoleniu Holoubka, Łomnickiego, Łapickiego – generacjadzisiejszych mistrzów, która przy tamtych wielkich ongiśdebiutowała. To Zbigniew Zapasiewicz – wirtuoz transformacjii psychologicznej penetracji bohaterów scenicznych, którychzarazem wznosi w wymiar uogólniającej metafory. To JanuszGajos, Jerzy Trela, to… Nie, nie zdołam sprawiedliwie rozdzielićpokłonów – plejada, szczęściem, nazbyt w tym pokoleniuobfita. Niech więc jeszcze choćby przywołam aktora bardzo„osobnego” – to Jan Peszek, z jednej strony istny prestidigitatorjako Gonzalo w wielu od dziesięcioleci inscenizacjach TransatlantykuGombrowicza, z drugiej: słynny od Paryża po Tokiokreator przedstawień jednego aktora. W tej swoistej esencjidzieła sztuki aktorskiej, jakim jest monodram, ostatnimi latyfascynuje Krzysztof Gordon. Jego szekspirowski Falstaff krążyod Gdańska przez Toruń po Wrocław, zagląda hen aż, do Erewania.I od Bałtyku po Kaukaz czyta po gazetach, że olśniewa. 1Aktorska młodzież ma się od kogo uczyć.Teatr polski stał aktorem „od zawsze”. W epoce gwiazd mawiano,że aby zobaczyć wzorzec gry w szyku francuskiej farsy,należy z Paryża jechać do… Warszawy i uczyć się na kreacjachAlojzego Żółkowskiego. Jako mistrz repertuaru szekspirowskiegow niemieckojęzycznej Europie drugiej połowy XIX wieku słynąłBogumił Dawison, Polak. W Polsce i Czechach pod nazwiskiemHelena Modrzejewska, dla Stanów Zjednoczonych, Kanady,Anglii – Madame Modjeska należała do najjaśniejszych gwiazdaktorstwa obydwu kontynentów. To nie narodowa megalomania,a okrzepła tradycja decyduje, że zawsze – nawet wobec terrorureżyserów spod znaku Wielkiej Reformy w pierwszej połowie XXwieku oraz w obrębie estetyk współczesnych, zdominowanychprzez inscenizatora – kunszt aktorski cieszy się w polskim teatrzeestymą szczególną. Teatr to wszak nade wszystko spotkanieczłowieka z człowiekiem – twarzą w twarz, oczy w oczy. Teatrw swojej esencji to nas dwóch – aktor i widz. I kiedy dzisiajrozglądam się po pejzażu polskiego teatru, wydaje mi się, że myobaj, aktor i jego widz – asekurowani przez reżyserów, autorów,scenografów i wszystkich jajogłowych praktyki i teorii teatru– krok po kroku znów całkiem sprawnie pniemy się z górskiejprzełęczy wzwyż.1 Por. Tomasz Miłkowski, Teatr wraca do domu, „Przegląd” 2008, 24 VIII. [Krytyk tenjest prezydentem Polskiej Sekcji i członkiem Komitetu Wykonawczego InternationalAssociation of Theatre Critics.]Kamil KwidzińskiZadzwoniła do mnie kobieta o miłym głosie, aczkolwiekwredna z natury urodzonej lub wrodzonej – już samfakt, że dzwoniła przed dziewiątą świadczył o jej brakuznajomości zwyczajów gdańskich psów i nabrzeżnychmoździerzy. Powiedziała, że dzień dobry, ale było parędni po wyborach, więc resztki patriotyzmu kazały mi nieżartować, tylko od razu przejść do rzeczy. Wyplątałemsię z kartek, prześcieradła i ubrań, po czym wstałemwyczerpany z łóżka i przygotowany na śmierć dziadka,wygraną w międzynarodowej loterii, wezwanie do sąduo pobicie małżonka Krystyny P. lub ofertę pracy, potwierdziłemswoją obecność przy słuchawce czarującympół westchnięciem,,taaak, słuuchaam”. No i chuj.Oferta pracy. Powiedziała, że następnego dnia mamsię stawić w Gdańsku – Rumi, w sklepie z podłogamii wykładzinami, żeby obejrzeć stanowisko pracy iewentualnie podpisać umowę. Szybko przekalkulowałem,że odliczając dojazd i powrót z pracy zostaniemi może na bułkę i kilka piw tygodniowo. No i po cobyło pisać w cv jakieś gówna o,, umiejętności dostosowaniasię do każdej pracy” i,,czerpaniu życiowychdoświadczeń z wykonywania przeznaczonych miobowiązków”.- Oczywiście, stawię się jutro o umówionej godzinie– powiedziałem, waląc czołem w szybę.- Dziękuję, do zobaczenia w takim razie.Stałem, spoglądając tępym i leniwym wzrokiem za okno.Trzeba było zostać w budowlanej Danii – tam przynajmniejbyły pieniądze. A tutaj? Piekło. Cholerne piekło bezpieniędzy, za to z mnóstwem słońca, które właśnie zaczynałozaglądać do mojego pokoju, więc ja - bliski płaczu,położyłem się na podłodze i sięgnąłem do szafki po mojeostatnie bezrobotne wino. Och, jakie ono było leniwe.Słońce trzymało nas nisko, patrolując figurki porcelanowerosnące w sękatej tafli najwyższej półki, butelkę po SirEdwardsie, a także rozkładówkę Ledy i łabędziego Zeusa,którą namalowałem na jednej ze ścian pokoju, gdy jeszczepotrafiłem malować. Nawet bogowie wariują na punkciedup. Ja zamówiłem kiedyś prywatną kolację w teatrze,a Zeus wsadził sobie pióra w dupę. Obaj zaliczyliśmy –bogowie to jednak dostają fory.Leżałem tak około dziesięciu godzin, aż piekło pociemniało,a odgłos przejeżdżających niedaleko aut zaczął sprawiaćmi chłodną przyjemność. I zapomniałem nawet o tychrozgrzanych od potu siedzeniach, na których egzystujepołowa znienawidzonego przeze mnie miasta. Z odrobinąnadziei - napierającej głównie na pęcherz - nałożyłemmarynarkę i otworzyłem frontowe drzwi. Chłód z lekkoKorien (1)zielonkawą ciemnością momentalnie stanęły na progu ilekkimi ruchami kołysały się w obie strony. Odepchnąłemje zniecierpliwiony i wyszedłem na chodnik. Nie cierpiętych nabrzeżnych kurew. Zatoczyłem się dwa razy, żebysprawdzić stan zmysłów i ruszyłem na stare miasto. Atam wszedłem do pierwszego baru i uwaliłem się i niepamiętam, co było po uwaleniu.***Kamil jest przezorny. Kamil nosi w swoim plecaku masywniezbudowany budzik i mały, niebieski ręczniczek…,,Obudźsię! Obudź się, wychodzę!” Co? Jakaś ćma gryzła mnie wnos. Otworzyłem oczy. Ćma ocierała się białymi zębami omój biedny, skacowany nosek. Duża ćma, a nawet bardzoduża i do tego ładna. Czarna sukienka, ocierając się o jejpośladki wytwarzała - kojące dla mojego zapętlonegoumysłu – fale dźwiękowe.- Wychodzę, klucz zostaw pod wycieraczką – szepnęła izaczęła zapinać czarny płaszczyk. Spojrzałem na nią rozczarowany.Co za czasy. Zaciągnęła pełnoletniego do swojegomieszkania, zerżnęła go po pijaku, a teraz odchodzi. Będępłakać. Słyszałem cichnące uderzenia jej obcasów, jednakpo chwili obcasy zaczęły zawracać. Weszła z powrotem dosypialni i pocałowała mnie w policzek.- Aha, miło było – uśmiechnęła się szeroko i po parusekundach trzasnęła drzwiami. Wstałem. Pierwszeco zrobiłem to dokładne oględziny własnego ciała wpotężnym lustrze.- Odrobina narcyzmu nie zaszkodzi, a może wycięlimi nerkę, co? – mruknąłem, drapiąc się po potylicy.Nie znalazłem żadnych blizn, więc pomaszerowałempod prysznic. Odkręciłem zimną wodę i stałem tak zdwadzieścia minut.- Miała ładne piersi! – Krzyknąłem przejęty, czującjak po włosach ściekają mi resztki jej zapachu. Alestrzał był nietrafiony. Przecież cała była idealna jaknamiętnie wykonany pomnik. Próbowałem jeszczeuratować ostatnie ślady jej istnienia, niknące na mojejpowiece. Bezskutecznie.- Nie zapamiętam - mruknąłem i rozczarowanywyszedłem spod prysznica, ubrałem się, zapaliłem papierosai pozbyłem się ciała z mieszkania.***Było jasno. Zbyt jasno. Drżałem z ciepła - kompletnie bezbronnyw samym jądrze piekła. Wszyscy jego mieszkańcyspoglądali na mnie podejrzliwie. Gdyby oni widzieli, żenie pracuję, pewnie rozerwaliby mnie na kawałki swoimistępionymi, robotniczymi zębami.- Jeszcze tyle gór do zdobycia – pomyślałem, mijająckolejną starszą kobietę z miną umierającej Maryi– a ja wciąż pierdolę się w dolinach.36 Migotania, przejaśnienia 24/25


Rys. Sara FilipiakłąkaGrzegorz Kwiatkowskiłąka młode brzozy i tereny podmokłepo lewej i prawej stronie łąki toryi cicho skradające się pociągipośród wysokich trawmyśliwi w pociągach polują na czarownicecałkiem nagie z potężnym cycemz twarzą opaloną jak ziemiaczarownice wyglądają jak zdrowe chłopkiale jednym czarempotrafią zabićdziecko albo krowędlatego tak ważni są myśliwiach gdyby tylko zamienilikulki ugniecionego papieruna śrutna pewno byliby skuteczniejsiJeruzalemprzed kolacją poszliśmy na spaceri przechodziliśmy przez mostpod którym płynęła rzekaktórą chciałem się naćpaći powiedziałem do ciebie:zejdźmy nad rzekęale zejście było stromea twoje serce po dwóch próbach samobójczychbardzo zmęczonei powiedziałaś: zejdź na dół sammoje serce jest bardzo zmęczonetym razem popatrzę na ciebie z górytako rzeczecoraz częściej odwiedzają mniemężczyźni z oczami jak sarnamój sutener podwyższył mi pensjęi dał dodatkowy dzień urlopui on też zaczyna mieć oczy jak sarnakiedy chrapią mogłabym poderżnąć im gardłazamiast wylizać mnie do kościbez końca liżą sutek i mówią do mnie „mama”któregoś dnia dzieciaki napisały na moich drzwiach„kurwa”a jeden z klientów kupił farbę i w nocy zamalował napiswypierdalać na ulicę!zmieniać płeć!rozdawać obrazki z modlitwami do świętychi jeździć do sanktuariów!tako rzecze kurwa!Diter Litwann, ur.1964 zm. 2003spojrzała w okno i wykrzyczała:jaka piękna tęczanie podszedłem do oknanie ruszyłem się z miejscaod tej pory zacząłem zjadać swoje zapasyjeżeli mówiłem jej: odejdźto znaczy że naprawdę potrzebowałem pobyć samtamtego dnia śniły mi się setki luster:w każdym inna ale ta sama osobazbudziło mnie jej chrapaniedwie minuty późniejw moim sercuwybuchła bombaopórżeby chociaż ktoś wszedł przez oknonajlepiej jakaś pijana siksauruchomiłbym moje stare płytyi czytałbym jej moje stare wierszew końcu kochalibyśmy się do ranaa ona zeszczałaby mi się do łóżkaczemu nie czytacie niemieckich poetów?ten system was wchłonie przyrzekamten ciepły potwór was wchłoniestawiajmy opór z godnością:palenie papierosów będzie znowu modnespacerowanie po cmentarzach będzie znowu modnerytuałyna cmentarnej alei opuszczony ojcieca po jego lewej i prawej stronieseksowne córki bez mamkiw czarnych koronkowych rajstopachi krótkich dżinsowych szortachjego głód do swoich dwudziestoletnich córekjest głodem nikotynowymich głód do swojego czterdziestoletniego ojcajest głodem nikotynowymwrócili do domu i wciągali kłęby papierosowego dymujakby się nim żywilijakby go jedlia potem odprawiali rytuały dzieciństwa:jeszcze nigdy wcieranie kremu w skóręnie było tak przyjemnejeszcze nigdy krzykinie były tak swawolne i miękkiePOEZJAjakżebym mógł zejść na dół i ćpać rzekękiedy ty jesteś u góry?jakżebym mógł?jeśli kiedyś zostawię cię na mościea ty zobaczysz mnie na brzeguniech przeklnie mnie moja matkaniech wyrzucą mnie za mury miastai niech mną pogardzają zwierzęta leśnea rzeka niech skąpi wilgoci i przede mną strzeżeswych świętych brzegówale to nie ja ciebie zostawiłemale zostawiłaś mnie tyo Jeruzalem!o odebrane mi kobiece ciało!wczoraj rano rozmawiałem z kunąi mówiłem jej aby nie zabijała gołębia ona mi powiedziała że w głębi lasutam gdzie bije źródłoktoś znowu wypowiedział twe imięi stało się: dziś rano odeszłaśi zostawiłaś mi kartkę„przez tyle lat ścieliłam ci łóżkoa teraz ukochanypościelisz je sobie sam”na dywanie widziałem ślady kuny i gołębiaale nie było na nim krwi ani piórkiedy przyjdzie moja kolej?kiedy w twoim cielekuna nie będzie zabijała gołębiakiedy przyjdzie moja kolej?kiedy nie będzie „moja” ani „ja”Gazeta literacka 37


PODRÓŻEks. Jan SochońIWyruszając w drogę marzyłem o poznaniu choćby skrawkawczesnego chrześcijaństwa. Wiedziałem, że Kościół w Irlandiiprzeszedł dramatyczne i tragiczne zarazem koleje losu. Pozostawałmimo wszystko Kościołem naznaczonym monastycznabarwą, którego nigdy nie dotknęła stopa rzymskiego legionisty.Irlandczycy dopiero od niedawna mogą radować się swobodąnarodową. Ich dzieje przypominają poniekąd polskie wybijaniesię do niepodległości. Mówi o tym także – choć nie bezpośrednio– poezja, powstała zwłaszcza w okresie od VI do XII stulecia,zaliczana do skarbów literatury irlandzkiej. Czytam ją dziękiErnestowi i Małgorzacie Bryllom, którzy te, doprawdy przejmującopiękne, wiersze, przełożyli na język polski, za co warto im złożyćodpowiednie uszanowanie.roku przed Chrystusem) podnieśliistniejącą już kulturę na wysokistopień rozwoju. Wraz z rozprzestrzenianiemsię chrześcijaństwadokonało się na tych ziemiachprawdziwe obyczajowo-kulturoweprzeobrażenie. Znaczącą rolę wtym procesie historycy przypisująśw. Patrykowi, choć – nie wydajesię to dziwne – wielu angielskichbadaczy podaje w wątpliwość jegoistnienie i misyjną działalność.Niewiele zresztą o nim wiemy.Urodził się (być może) około 392roku w rodzinie od kilku pokoleńchrześcijańskiej; sam jednak dotradycji religijnych początkowoodnosił się zdecydowanie ostrożnie.W młodości prawdopodobniepopełnił jakiś nader zły czyn, któryzaważył na jego przyszłym, dośćsurowym i ascetycznym modeluduszpasterstwa. Duchowe i fizyczneoczyszczenie stało się chybareligijną obsesją św. Patryka, oczym świadczą Wyznania, jednaz niewielu książek, które napisał. W młodości został porwanyz rodzinnego domu w zachodniej Brytanii przez irlandzkichpiratów, u których spędził sześć lat jako pasterz owiec. Udałomu się jednak zbiec z niewoli i przybyć do północnej Francji,gdzie rozpoczął kształcenie w sztuce działań misyjnych. Ponieważw tym czasie zmarł św. Palladiusz, prowadzący misję wIrlandii, postanowiono na jego miejsce wysłać właśnie św.Patryka, który dość szybko otrzymał święcenia biskupie i jużw 432 roku znalazł się ponownie w Irlandii.Pracę rozpoczął od nawiązania życzliwych relacji z ówczesnymiwładcami wyspy, podzielonej na cztery duże królestwa.Obdarowywał ich prezentami, respektował wierzenia i religiędruidów, budował świątynie i klasztory w miejscach uznawanychprzez irlandzkich Celtów za święte. W ten sposób, przemierzającZieloną Wyspę, doprowadził do jej całkowitej chrystianizacji.Zawsze rozpoczynał misję od głoszenia doktrynalnej prawdy oTrójcy <strong>Ś</strong>więtej, ilustrując ją listkiem koniczyny, składającej się ztrzech małych listków. Irlandczycy do dzisiaj czczą go jako ojcanarodu, apostoła i patrona. Podczas corocznej uroczystości nana łacińskim Zachodzie. Mam na myśli przede wszystkim ideałmonastyczny, jaki rozgościł się na Wyspie. Klasztor stał się wówczaspodstawowym elementem kościelnej struktury organizacyjnej.Powstało wiele pustelni – miejsc religijnej samotności, klasztorów,gromadzących niekiedy parę tysięcy mniszek i mnichów. W tymżywym środowisku nastąpił rozkwit kultury; pojawiły się pierwszezabytki literackie; rozwinęła się łacina – język codziennej liturgii.Będzie ona służyła także do transkrypcji języka gaelickiego.Mnisi oddadzą się żmudnej pracy przepisywania ksiąg; zrodzisię łacińska literatura chrześcijańska, rozkwitnie poezja, rzeźba,jubilerstwo. Kultura Irlandii roztoczy promienie na cały ówczesnyświat, co w niedalekiej już przyszłości stanie się powodem – łatwoprzewidzieć – wstrząsających wydarzeń i wojen.IVMnisi iroszkoccy rozpropagowali pokutę sakramentalną wformie spowiedzi indywidualnej oraz ideał dobrowolnego wygnania,nazywanego przez nich peregrinari pro Christo, albo proNiestety, angielscy prześladowcy, którzy długo panowali naWyspie, doprowadzili do prawie całkowitego wyniszczenia jejkultury, katolickich tradycji, klasztorów, obyczajowości, a nawet,co jest najbardziej katastrofalne, języka irlandzkiego. Kiedy naródtraci swój język, traci historyczną pamięć i kulturową niepowtarzalność.Dzisiaj zasadniczo nie mówi się w języku gaelickim; tylko na wyspieAran można usłyszeć tę mowę. Kiedy wyruszyłem statkiem na owąwysepkę, nie udało mi się usłyszeć ani rdzennej pieśni irlandzkiej, anitym bardziej żadnych znaków dawnej wrażliwości. Niezapomnianewrażenie robi wszelko to miejsce, pełne kamiennych warowni,maleńkich, ogrodzonych kamiennymi murkami poletek ziemi, klifówposzarpanych wiatrem i otulonych słońcem. Nocą i dniem.IIKartka zWyspyW pierwszym odczuciu Dublin nuży. Dopiero po dłuższejchwili można odczuć atmosferę, opisaną przez Joyce’a w Ulissesie.Irlandczycy nie budują wysokich biurowców ani ponowoczesnychbudynków. Starają się ograniczać swą architektoniczną wyobraźniędo wiktoriańskiego układu, który czyni z miasta miejsce przytulne,pełne tajemniczości. Ulice o każdej porze dnia są przeludnione,gwarne, nazbyt głośne, zwłaszcza, że wciąż trwają remonty,przebudowy dawnych arterii komunikacyjnych. Nad całościągóruje wielka iglica, zbudowana przez Francuzów, nawiązującazapewne do tradycyjnych iroszkockich wież klasztornych. Jestznakiem eklektyzmu połączonego z duchową pustką, któradomaga się śmierci, choć wciąż żyje i żyje.Na szczęście, wystarczy wyjechać z Dublina, aby dotknąć czegośwyjątkowego, czaru czystej, soczystej zieleni, spokoju przestworzyi surowości wczesnochrześcijańskiego piękna. Nie oznacza to, żeDublin należy zbyć milczeniem. Miasto żyje wielokulturowością,zauważalną dosłownie na każdym kroku życzliwością i kolorytemlokalnym, choć tego lokalnego kolorytu trzeba poszukiwać.Chodzi o sławne puby, a zwłaszcza ten najstarszy - The TempleBar, gdzie atmosfera jest rzeczywiście rozgorączkowana, niecomagiczna i plotkarska. Autentyczności miejsca przydaje muzykowaniena żywo, nieustannie zmieniający się odcień wnętrza,gwar rozmów i dobiegających z zewnątrz ulicznych okrzyków.Pub to uosobienie irlandzkiego stylu życia, miejsce zastępującedom, salę koncertową, a nawet kościół. Nic więc dziwnego, że samkilka razy przysiadłem się do rozgadanych pubowiczów, popijającmaślany, z gęstą pienistą czapą kufel guinnessa.IIIIrlandia zachwyca głównie z racji historycznych. Jest wielkąksięgą europejskiej samoświadomości religijnej. Historycznepoczątki Wyspy kryją się w mitycznych podaniach. Pierwsi rybacyi zbieracze pojawili się tam około 10 000 lat temu. Dopierojednak przybyli z Europy <strong>Ś</strong>rodkowej Celtowie (gdzieś około 500jego cześć przypinają sobie na piersi koniczynę. Pamiętają, żeto dzięki niemu chrześcijaństwo na trwałe wrosło w krwioobiegziemi irlandzkiej i mogło stać się obroną przed prześladowaniamipłynącymi ze strony protestanckich Anglików, którzy – dodajmy– z premedytacją zniszczyli relikwie św. Patryka.Kościół rozwijający się w pewnej izolacji od kontynentu wytworzyłw Irlandii swoisty, celtycki styl, odmienny niż ten istniejącyamore Dei. Chodziło o porzucenie ojczyzny i rodaków, aby żyć wobcym i często wrogim środowisku i wysiłek ten oddać na służbęChrystusowi, czyli w istocie pracować nad ewangelizowaniemobcych ludów. Rozpoznawalnym symbolem tego „morskiegoapostolstwa” stał się św. Kolumban Starszy, który założywszy wsamej Irlandii sporo klasztorów; sam przemierzał ocean, aby osiąśćna wysepce Iona przy zachodnim brzegu Szkocji, skąd zaczęłyszeroko promieniować ideałyreligijne. Zresztą, samśw. Kolumban, pielgrzymChrystusowy, jak nazwali gohistorycy, w swej twórczejpasji, przekroczy Alpy, abyw Apeninach Liguryjskichzałożyć klasztor w Bobbio,twierdzę katolicyzmu, stawiającączoło arianizmowiLongobardów.Mnisza duchowośćprzesiąknięta była ascezą,przybierającą niekiedygwałtowny i ostrycharakter. Życie pokutnewyróżniało się w niezwykłychformach umartwienia:ograniczania godzinsnu oraz ilości pokarmu,umniejszania potrzebegzystencjalnych do niezbędnegominimum. <strong>Ś</strong>w.Patryk na przykład miałzwyczaj, zwłaszcza wokresie Wielkiego Postu,całe noce przebywać w38 Migotania, przejaśnienia 24/25


lodowatej wodzie; inni podejmowali trud absolutnego milczeniaalbo bezwzględnego posłuszeństwa wobec mistrzaczy opata. Te formy religijnego zaangażowania traktowanoniemal powszechnie jako ekwiwalent męczeństwa. Przywiązywanorównież wielką wagę do pokuty sakramentalnej. Takzwana spowiedź uszna to pomysł irlandzkich mnichów. Nawetcodzienne wyznawanie win wchodziło w ramy ich stylu życia.W tym czasie pojawiły się tak zwane księgi pokutne, którenotowały rodzaj wymaganego zadośćuczynienia w zależnościod wagi popełnionych grzechów. Za zabójstwo na przykładalbo cudzołóstwo nakładano wieloletni post o chlebie i wodzie.Były to praktyki nadzwyczaj surowe, niemniej jednak domagałasię ich ówczesna wrażliwość religijna. Dzisiaj zapewne uznalibyśmyje za wyraz pobożnej przesady, ale przecież częstaspowiedź i powiązanie jej z kierownictwem duchowym niestraciły swej mocy.Kiedy odwiedziłem kompleks klasztorny w Glendalough, wktórym działał w VI wieku św. Kevin, uświadomiłem sobie, żesamo ukształtowanie terenu, piękna soczystą zielenią dolina wrazz Jeziorem Górnym, to naturalny sprzymierzeniec wymagającejpokuty. O św. Kevinie mówiono, że choć dobrze radził sobie zdzikimi zwierzętami, zdawał się być bezradny wobec kobiet.Kiedy gorliwe wyznawczynie jego stylu bycia zanadto zbliżały siędo niego, święty parzył ich policzki pokrzywą, by je przepędzić.W każdym razie gorliwość apostolska nie opuszczała mnichów;wyzwalała w nich również emocje artystyczne. W klasztorachpowstawała poezja sławiąca cuda przyrody, subtelności eremickiegożycia, piękno pustelniczego wygnania.VKiedy w jednym z hoteli w Dublinie zapytałem recepcjonistkę,czy odwiedziła już Górę św. Patryka, była wyraźnie zdziwiona. Adlaczego miałabym to zrobić – zapytała nieco zmieszana. Otóż,właśnie. We współczesnej Irlandii obyczaj religijny powoli tracina znaczeniu. Tymczasem Góra św. Patryka, znajdująca się upołudniowych wybrzeży zatoki Clew, to jedno z tych miejsc, któregorliwi katolicy odwiedzają w pielgrzymim trudzie przynajmniejraz w roku. Więc i ja, wiedziony religijnym instynktem, spróbowałemsię z nią zmierzyć.Historia jest następująca. W 441 roku św. Patryk, przemierzającIrlandię, w pierwszą sobotę Wielkiego Postu stanął na wierzchołkutej góry i przepościł na niej czterdzieści nocy i dni. A ponieważmiejsce to czczono już w czasach przedchrześcijańskich, świętytym bardziej podkreślał wartość pielgrzymiego trudu. Jegośladem każdego roku w ostatnią niedzielę lipca około 50 tysięcyIrlandczyków bierze udział w wędrówce. Wielu z nich wspina sięboso, co już samo w sobie jest wyczynem trudnym do naśladowania.Trzeba przemierzyć 764 metrową kamienną i wąskądrogę, bacząc, aby nie spaść. Niektóre odcinki są tak strome, żemusiałem wykrzesać z siebie ostatnie siły, aby się nie poddać. Naszczęście, niesione w sercu intencje pomagały i znalazłem się naszczycie. Zbudowano tam maleńki kościół, gdzie wypada spojrzećna siebie z Bożej perspektywy.Legendy otaczają tę sławną górę. Tam właśnie św. Patryk miałzyskać boskie zapewnienie, że Irlandczycy nigdy nie wyrzeknąsię wiary i zostaną ocaleni w dniu Sądu Ostatecznego. Wypędziłteż z Irlandii wszystkie jadowite stworzenia. Uczynił to bijąc wCzarny Dzwon i ciskając nim w przepaść. W ten sposób wyspapozbyła się węży, ropuch i innych tego rodzaju istot. Odtąd dzwon,zwany dzwonem św. Patryka, uosabia walkę ze złymi mocami,które przybierają postać chmar czarnych ptaków.Dopełnieniem pielgrzymiego mozołu może być wyjazd małymstatkiem na wysepkę Skellig Michael, gdzie zachowały się wpierwotnym stanie mnisze kopce klasztorne, objęte dzisiaj międzynarodowąopieką. To również jedyny na świecie rezerwatgłuptaków, które uczyniły z wysepki swój dom rodzinny.Doznawałem przedziwnego uczucia, że oto dotykam czegoś,co trwa niezmienione od VI wieku. Ułożone z kamienia domkieremitów są surowe, mieszczące zaledwie dwie osoby. Znajdowałow nich tylko miejsce na posłanie i drobne sprzęty. Nic więcej.Mnisi próbowali uprawiać na skrawkach wydartej skałom ziemiwarzywa, przede wszystkim ziemniaki, przepisywali księgi święte,poddawali się religijnym umartwieniom i postom. Samo oddalenieod świata uznawali za rodzaj „oddalenia mistycznego”. Stąd teżwyruszali na podbój świata. Jednym z największych podróżnikówbył niewątpliwie św. Brandan. Przypuszcza się, że mógł on byćjednym z pierwszych odkrywców Ameryki. Kto wie; w każdymrazie idea wędrowania dla imienia Chrystusa wrosła mocno wświadomość religijną chrześcijaństwa.VIIrlandia jest deszczowa, zielona, szmaragdowa, poprzecinanawąskimi drogami, otoczonymi murkami z kamieni lub krzewów.Jazda samochodem wymaga niepoślednich umiejętności. Jejznakiem rozpoznawczym są ruiny klasztorów i kościołów, pasącesię owce i krowy, celtyckie kamienne lub wapienne krzyże orazjaskrawe, odważne stylistycznie połączenia kolorów. Irlandczycy,przekonałem się, lubią farby. Wciąż upiększają swoje domy, któreotaczają niezliczoną feerią kwiatów. Są one dosłownie wszędzie.Karbońskie wapienie, łupki i gnejsy, skały wulkaniczne i kwiatyoraz ruiny klasztorne – oto synteza irlandzkiego krajobrazu.Niechlubną rolę w zniszczeniu tej ziemi odegrali Anglicy, azwłaszcza Henryk VIII i jego córka Elżbieta, nie wspominając jużo Olivierze Cromwellu, którzy bestialskimi represjami wobecIrlandczyków doprowadzili niemal do zagłady całego narodu.Dopiero od XX wieku, po czasach Wielkiego Głodu i powstaniawielkanocnego z 1916 roku Irlandczycy mogą cieszyć się swobodąobywatelską. Oczywiście, nadal istnieją napięcia, przedewszystkim na terenach Irlandii Północnej, gdzie nienawiść religijnai terroryzm wciąż nie znikają z codziennych dni. Zmianyspołeczne, wzrost zamożności, skandale obyczajowe w łoniesamej hierarchii kościelnej robią swoje. Powołań kapłańskichjest coraz mniej. Szacunek dla Kościoła wyraża się teraz miarąewangelicznego świadectwa jego duchowych przewodników.To sytuacja normalna. Ufam, że nie tylko na Wyspie.VIIZ Wyspy wracam uśmiechnięty. Uśmiech ma wielką moc. Potrafiwięcej, niż całe zastępy roztańczonych dziewcząt.lipiec 2009Andrzej WołosewiczJestem po dwóch latach ponownie w Rabacu. Sąsiednia, większai bardziej okrzyczana Opatija, którą ponoć zauroczony był Piłsudskito pryszcz. Nie żebym od razu porównywał się z Piłsudskim, alejednak. Opatija oczywiście ładna, typowo kurortowa, świecącawieczornym blaskiem hoteli, kawiarni, zatłoczonych ulic, jaksopoty, saint-tropezy czy monaki. Nic nowego pod chorwackimsłońcem. Więcej tu ludzi niż powietrza. Opatija jest piękną wytapirowanądamą w koafiurach i błyskotkach. Piękną i zupełniepozbawioną tajemnic, nietuzinkową, a jednak powtarzalną niczymkopia kopii. Cukierkową broszą portowej Rijeki, leżącą przy drodzeprzelotowej z Rijeki na Istrię, o ile nie korzysta się z krótszej przeztunel Ucka. Krótszej, płatnej i brzydszej. Ucka należy do tychcoraz liczniejszych naszych wynalazków, za które każemy sobiepłacić. Dodatkowy koszt tej funkcjonalnej brzydoty to omijanieciekawszych i ładniejszych miejsc, niejako za karę. Plaża w Opatiiwciśnięta między morze a wijącą się wzdłuż wybrzeża drogę.Zapewne Piłsudskiemu nie przeszkadzała, a mogła mieć swójurok, jak kręte, dziś nieuczęszczane szosy naokoło mazurskichjezior. W końcu trzy ćwierci wieku bez mała to lata świetlnew rozwoju motoryzacji. Chociaż kolej do Opatii dojeżdża już od1873 roku.Kiedy więc krętą nadmorską Opatiję mamy za sobą, pniemy siędo Labina. Labin też ma swój urok, a dla mnie dodatkowo ma urokniespełnienia. Dwa lata temu odwiedzenie jego starówki zostawialiśmyzawsze na koniec, zawsze na później, bo Labin wiecznie podrodze. To z niego zjeżdża się do Rabaca i tylko przezeń z RabacaRabacmożna się wydostać gdziekolwiek. Zostawialiśmy go więc, zostawialiśmyi… zostawiliśmy nie odwiedzając wcale. Ale jest i dobrastrona takich niespełnień – oczywisty powód do powrotu.Jestem więc ponownie w Rabacu, z widokiem na całą miejscowośći zatokę. Powiedziałem do żony, że tak musiał wyglądać Raj. Przedgrzechem, przed wygnaniem. Księżyc, czerwony do nieprzyzwoitości,wynurza się zza linii grzbietowej wyspy Cres jakby wcześniejwspinał się po jej niewidocznym zboczu. Może stąd to zziajanie, taczerwoność? Potem wyraźnie odpoczywa, odstępują go rumieńcei wreszcie przybiera swój naturalny blask, którego poświatę kładziemiędzy niebem a Rabacem. Po jej obu stronach granatowa czerńwody. Księżyc stopniowo pnie się w górę a morsko-poświatowa drogarozmywa się i zanika. Przede mną dwa gwiazdozbiory, jeden z księżycemniczym królem w roli głównej, a drugi pod stopami balkonu,z którego patrzę. Ten drugi to Rabac ze światłami wzdłuż promenadyi światełkami domów niczym rojem świetlików pląsających pociemnozielonych zboczach okolicznych wzgórz. Zieleń niewidocznaw czarnej już toni nieba, tylko wyczuwalna wonią żywicy i lawendy. Tow nocy, a w dzień cykady, cykady, cykady, ich wielogodzinny koncertod świtu do zmierzchu. Liście laurowe zamiast w sklepie i w zupie nakrzakach wzdłuż drogi. Na deptaku promenady i między kamieniaminabrzeża mają swoje królestwo kolorowe jaszczurki. Tak kolorowe,jakby chciały zostać kameleonem we wszystkich jego wcieleniachjednocześnie. A błękit zatoki upstrzony stadem różnorakich żaglówek,łodzi i jachtów. Jakby w niebieski kobierzec dobry Bóg powpinałróżnobarwne kwiaty, cały ogród botaniczny z nieregularnym wzoremwłaściwym naturze. Tylko brak którejś łodzi, gdy wypływa, zaburzaboski porządek. Wieczorna tafla wody ze wszystkimi śladami wcześniejszychrejsów brata się na horyzoncie z niebem. Gdybym niebył gdzie jestem, nigdy bym nie uwierzył w zdumiewającą trwałośćwodnych ścieżek, zupełnie niewidoczną ani z brzegu, ani z poziomupromenady. <strong>Ś</strong>lady na wodzie jak wyrzeźbione w wosku. Czasemchmury zmieszane ze słońcem granatowieją nadając wodzie barwęskał Cresu. Zacierają wtedy linię brzegową tworząc czeluść otwierającąsię na królestwo Neptuna. Intensywna ciemność emanujepołączoną siłą grozy i piękna. A w mniej słoneczne dni mgła zszywaniebo z wodą w sposób cudownie nieodróżnialny chłonąc w siebiei horyzont, i Cres, i cały Rabac, cały mój Raj.Gazeta literacka 39


Grzegorz MusiałDZIENNIKI - PODRÓŻEZ cyklu: Dziennik włoski (4)Wtorek 30 kwietniaPromienny wieczór nad Tybrem. Ciemnoniebieskie niebo wramach z czerwieni i cynobru. Nagle, spod gęstniejącego, niskiegoobłoku wytryska nad tym ostatni złoty trójkąt – takie niebomógłby namalować Giorgione! Infernalny huk ulicy za plecami.Pod łokciami białokremowa, wymyta deszczami trawertynowabalustrada mostu. W dole – żółtawozielony, brudny Tybr, pociągniętypasmami wodorostów. Żadne miejsce na ziemi tak nieuczy pokory. To tu, u stóp majaczącego w oddali Janiculum, bijepodziemne serce Ziemi. Nigdzie indziej tak bardzo nie odczuwamswej kompletnej indywidualnej zbędności - bo wieczność obywasię bez człowieka - ale zarazem swego wybraństwa, właśnie jakoczłowieka, który tej wieczności nadaje tak a nie inaczej rozumianeprzez siebie formy. Podwójna natura tego miasta, jego dwoistość –w wieczności ducha, a zarazem w doczesności jego form. Skazanesą na siebie te dwa żywioły w jakimś gigantycznym nieskończonymstarciu, a zarazem – we wspólnym hymnie. Jest tu nigdzieindziej nieobecna, w żadnym innym punkcie ziemi, w żadnejreligii – wstrząsająca podwójność Boga – ale zarazem Człowieka.To miasto, dawna przebogata, przezepsuta, przepyszna metropoliapogańskiego Imperium teraz jest - za sprawą jakiego szyderstwaBożego, jakiego porywu Bożej ironii - stolicą katolicyzmu, którąwzniósł na ziemi, zgodnie ze Swymi zapowiedziami, Ten, KtóregoZamordowali – najhaniebniej. Na krzyżu – przyrządzie do patroszeniazwierząt, we wrzaskach, plwocinach i szyderstwach tłuszczy,w wielkoświatowej pogardzie „oświeconych”, „wykształconych”okazywanej „temu cieśli”, który nawet nie umie prawidłowo,po judejsku, wymówić Imienia Jehowa, a mówi, gardłowo, pogalilejsku, jakieś „Dżeowa”. Wzniesione zostało przez Boga, jakoStolica Ducha, na gruzach tamtego gniazda rozkoszy ziemskich,władzy i bogactwa. Tego potężnego Ducha czuje się tu jak nigdzieindziej na ziemi, ale też głośniej niż gdzie indziej brzmią tutajecha tamtych swawoli, tamtego wykwintu i zepsucia. Mało jestmiejsc równie uduchowionych – gdy o ósmej rano w którejś zbocznych kaplic zaczyna się skupiona, cicha msza w Bazylice<strong>Ś</strong>w. Piotra – ale też równie uległych najmroczniejszym ludzkimnamiętnościom, perwersjom, pożądaniu. Miesza się w tym rzymskimtyglu wzniosłości i upadku ciągłe pragnienie świętości zciągłym staczaniem się człowieka w jego ludzką biedę. To Rzym.Tu wszystko jest albo ziemią, albo niebem. Stanów pośrednich niema. Dla „stanów pośrednich” – szkoda żyć. Między tymi dwiemabarwami – rozpiętą w dole łukiem mostu bielą trawertynu, i wgórze - ciemnym niebem, teraz już prawie czarnym, z pasmamiszczerego złota i purpury – ja stoję, pojedynczy człowiek. Opartyo balustradę. Między dwiema wiecznościami, w chwilowympostoju życia.<strong>Ś</strong>roda 1 majaJak ten komunizm pokurczył Polaków! W oczekiwaniu na autobusdo Stazione Termini, widzę na przystanku przy Corso VittorioEmanuele zbliżającego się pana, o którym natychmiast myślę„wypłowiały”. Mały, z rzadką bródką upodabniającą go do Geremka,w kurteczce z khaki przekreślonej rzemieniem chlebaka,przykrótkich dżinsach i półbutach z podeszwą z mikrogumy,zdatnych bardziej do wędrówek po Beskidach. Obok niegodreptała równie mysia pani w przyciasnym sweterku, obszernejdżinsowej spódnicy modnej w latach 80. i splecionych z rzemykówpielgrzymkowych sandałach. W tle widzę ich mieszkanko na Ursynowie,ona – to być może ordynator jakiejś pediatrii w szpitalikupod Warszawą. Co sobotę czytuje dodatek „Wysokie Obcasy”,wedle przykazań którego przemeblowuje mieszkanie i bywa, żezamiast ziemniaków, poda kuskus do ich niedzielnego obiadu.Jest to, oczywiście, zarzewiem konfliktu między nimi, bo on raczejskłania się ku spacerom do Kwater Powstańczych na Powązkach,choć też czytuje „Wyborczą”, jako „gazetę polskiego inteligenta”.Przed laty był działaczem podziemnych struktur związkowych,ale z jakiegoś powodu – z jakiego? to być może tłumaczy tęjego dzisiejszą obecność w Rzymie - nie załapał się do peletonu,który wylądował na Wiejskiej. Słucha Karczmarskiego i Skaldów,a gdy ona nie widzi, włącza sobie „Big Brothera” z półgołą Frytką.Słowem, najdokładniej opisującym nieduże pole ich życiowegomanewru, jest „przyzwoitość”, której najdoskonalszym wcieleniempozostanie dla nich na zawsze Tadeusz Mazowiecki. Rzym to ichpierwsza wspólna wyprawa „na Zachód”, na którą długo odkładali.Trafili tu z tanim biurem podróży, które zakwaterowało ich wdziesięcioosobowych sypialniach, więc kiedy mogą, urywają sięod grupy, a wtedy dopada ich ta polsko-wiejska samotność wwielkiej metropolii, nieznajomość języków, polska urzędniczointeligenckanieporadność. Od huczącej od śmiechu i krzyków,wielojęzycznej, wielobarwnej ulicy, odcinają się ich zmęczonetwarze. Ona odzywa się do męża (oczywiście po polsku, nieomyliłem się): – Nie wiem, czy nie trzeba było… Dalej nie słyszę,ale widzę jego zasępione oblicze, gdy przez chwilę analizujesłowa żony, a potem krótki grymas pustki i wściekłości, gdy jejcoś brutalnie, zacinając się, odpyskowuje.Niebywałe, antyczne piękno niejednego włoskiego ciała, niejednejwłoskiej twarzy… Nawet tu, na Stazione Termini, gdy taksiedzieć na murku i gapić się na przechodzących ludzi … cochwilę chwacko przemaszerowuje wsiowe biedactwo, wylazłez jakiejś dziury w Apulii czy Toskanii, a to przecież przede mnąnie bida wsiowa człapie, a Dawid Michała Anioła, który zszedłz cokołu… anioł Tintoretta, któremu za sprawą czarów jakaśwłoska Kirke na chwilę pozwoliła zejść z płótna na ten ruchliwyplac przed dworcem.To mi co chwilę „zatyka włos w krtani”, jak mawiała pewnasalowa.Jestem tu – za własne pieniądze. Nie na żadnym stypendium,wyżebranym w konsulatach, nie na kongresie, z którego trzebasię chyłkiem urywać „na zwiedzanie”. Nikomu, kto by mnie tuoprowadzał, nie jestem winien nieustannego kiwania głową iprzylepiania sobie do ust dziękczynnych uśmiechów za wylewanemi na głowę skarby mądrości. Mogę tu sobie siedzieć, w holuStazione Termini jak długo chcę, gasić peta butem, bo tu jakoś tapoprawna politycznie walka z nałogiem tytoniowym nie dociera,wlepiać gały w kogo chcę, myśleć, co chcę, pisać, co chcę.W pociągu do Neapolu. Silvio łapie porzuconą na siedzeniugazetę i pokazuje mi tytuł: „Le Pen wygrywa we Francji”. Alebędzie heca! W Austrii – Haider, w Polsce też zaciera swe ciężkieod sygnetów łapki Lepper…Nie daj Boże, wygra. Już słyszęte żałobne pienia „Gazety Wyborczej”: że „naród zgłupiał”. Iznów się będą puszyć – ci „lepsi” – i natrząsać z tych „gorszych”.Pańszczyźniane przekleństwo polskiej historii – przez długiewieki jedni łaskawie udostępniali swą ziemię drugim, by ci naniej na śmierć się dla nich zaharowywali. Teraz potomkowietych pierwszych na zawsze będą „lepsi”, „oświeceni”, choćbyrozumu mieli tyle, co kot napłakał, a ziemi już też ani piędzi. Izawsze to oni będą blisko wszelkich stolic, wszelkich wpływów,wszelkiej zagranicy choćby w żadnym języku ani be ani me,i zawsze będą okazywać pogardę tym drugim, potomkom„pańszczyźnianych”, którzy najlepiej, żeby wreszcie zachlali sięna amen w tych swoich wiochach i głowy państwu nie zawracali.No, chyba, że przed wyborami na europejskie posady – wtedyodrażające, ciemne chłopstwo „prosimy do urn, prosimy!” – bylepo wrzuceniu kartki, oczywiście z głosem oddanym na nas,jakżeby inaczej – won! Z powrotem na te wasze gumna, dowaszych nierozgarniętych dziatek! Oczywiście, fochy, grymasy„lepszych” rzadko przeszkadzają im robić interesy z „chamami”.Wiadomo, każdy chce zarobić. Ale jaki krzyk, gdy przegrywająwybory. Jak to! My, tacy piękni, tacy skoligaceni, jedyna nadzieja„tego kraju” – i nas nie chcą? „Te chamy”?Już raz przegrali – z komunistami. Ale to ich nic nie nauczyło.Znów chodzą w piórach, w jedwabiach, wachlują się „Wyborczą”i złą angielszczyzną popisują w zachodnich telewizjach. Gdyw Anglii przegrywała Thatcher, mój biedny, kochany Donaldpowiedział mi w samochodzie, w drodze do Newcastle:- Tu nie chodzi o politykę, o żadne poglądy, ideały. Wiesz,dlaczego ona przegra? Bo ludzie mają dosyć jej skrzypiącegogłosu. I jej torebek.**Do nieludzko, na śmierć zakochanych w sobie polskich „elyt” niejest w stanie dotrzeć, że jeśli w Polsce wygra Lepper, to będzie takdlatego, że polski wyborca już też nie jest w stanie dłużej znosićich sadzenia się. Zarozumiałych min. Ich torebek.Siedzący obok nas masywny chłopak w białych spodniach,czarnej koszuli i ciemnych okularach odsuniętych nad czoło,wprost zieje nienawiścią do Silvia. Wpierw Silvio nie usunął muswego wózka z walizką, przez co musi siedzieć z kolanami podbrodą, potem co chwilę spadała mu pod nogi plastikowa butelkaz wodą. A teraz – Silvio zaczął chrapać!Na horyzoncie – góry! góry! A z drugiej strony – morze! morze!Po głowie kołacze mi się cytat z Horacego: „W tak krótkim życiu – ipo cóż nam płynąć/ ku innym lądom, pod nieznanym słońcem?/Uchodząc z kraju, kto ujdzie przed sobą?” Cały wagon pełen jestsamotnych mężczyzn. Wpierw z ożywieniem rozmawiali, ale przyjemnieściszonymi głosami, mimo że to pociąg ludowy. Żadnej tuw ludziach agresji, to naród słońca, radości i życia w pokoju. Dalekostąd do rozjęczanej, rozpłakanej i wciąż niezadowolonej z siebielub z bliźniego Polski. Teraz śpią, z głową na ramieniu sąsiada.Pewne ożywienie wykazują tylko ich telefony komórkowe.Góry, góry! jedne po pas obsypane białymi domkami, inneporośnięte łagodnym, niskim lasem. Co chwilę pogrążamy siętunelu. Najpierw rozległe winnice, słońce, i nagle tunel – tymrazem jedziemy nim przez trzy minuty. Wypadamy łukiem liniikolejowej idącej po stromej skarpie. Hen w dole, wije się srebrowody. Dźwigają się w niebo skały, potem zapadamy się w cienistyparów i znów rozległy zielony horyzont ze wzgórzami, w którychszczelinach tulą się wioski okryte pociemniałymi dachówkami. Wsinej oddali wysoki żelazny most spina brzegi wąwozu – chciałobysię rzec, Dniestr? Czeremosz? Tak kiedyś wyglądało Podole.Maki! „Maczki, płomyczki piekła” – dla odmiany tłucze mi sięw głowie Silvia Plato. „Nic mi nie zrobicie?”. „O, małe krwawesukienki!”. Aż przelewają się przez brzegi rowów, przy torze. Makiw kwietniu! A dalej – cóż to? Czyżby otoczone murem osiedledla krasnali? Starożytne małe domki ze spadzistymi dachami,drzwiczkami, żeliwne ogrodzonka i maleńkie furtki dla kotów?...Nie, to nie są maki, to „sukienki”, z których „krew bluznęła”. I to niejest wioseczka dla karzełków, ale cmentarz. To są groby.Za oknami pociągu daleko, na wzgórzach majaczą pierwszedomy Neapolu. Silvio ożywia się: gdy przyjedziemy do Neapolu,on musi mi to koniecznie pokazać! To osiedle supernowoczesne,zbudowane przez Japończyków, całe Włochy tym się zachwycają!Prawie unosi się z siedzenia, wgapiony w ten cud osiedlowy dlaklas robotniczych, majaczący w oddali. Moje stanowcze NIE gasijego żar. Siada, zmartwiony, skubie brodę – jak dziecko, któremupowiedziano, że ten jego miś ukochany, do którego godzinamiprzemawia, to głupia zabawka, do tego wypchana trocinami.Mówi do siebie, ze skargą w głosie:- Więc chcesz zobaczyć stare zaułki Neapolu.Coraz gęściej wyrastają za oknami ściany przedmieść neapolitańskich,a we mnie wywołuje się jakiś stary film. Rodzi się to zwysiłkiem w wyobraźni – jakiś trudny poród w mej głowie! Cośchce powrócić, kołacze się za zatrzaśniętymi drzwiami – jakiśzapach? smak? Muśnięcie o mój policzek jasnych włosów Carmen?Lasagne, przyrządzana jakoś specjalnie, przez jej mamę? Dźwiękitargu, w dole, które wczesnym rankiem przez spuszczone żaluzjedocierały do mnie wraz z tym promieniem słońca, przenikliwymjak szpada, który co rano upodobał sobie zamkniętą powiekęmego lewego oka, gdy z twarzą wciśniętą w brzeg poduszkipachnącej saszetkami na mole, budziłem się nie wierząc, że toNeapol, że mam dwadzieścia lat i za chwilę pogrążę się w kolejnyniepojęty dzień mego życia. Południowy wrzask, zapach ryb ikorzeni, kołysanie się dnia między cieniem bram, pachnącychlodem od ryb i okrytych szklanymi kopułami pasaży, w których zfiliżanek maleńkich jak naparstki sączyli kawę ostatni generałowieBadoglia i zwiędłe neapolitańskie kurtyzany, pamiętające wybuchWezuwiusza w 1944 roku. Tylko tu znaleźć można było schronienie*40 Migotania, przejaśnienia 24/25


przed rozprażonymi placami, na których wylegiwały się sennechude psy i ukryci w cieniu drzew chłopcy o czarnych, gęstychjak runo leśne włosach i koszulach rozpiętych aż do jaśniejącychna ich ciemnych brzuchach blizn po operacjach wyrostka. Cośnieuchwytnego, czego aż tak intensywnie nie czułem w Rzymie,przeszywa mnie w Neapolu jakimś niedosłyszalnym szlochem…suchością pamięci… ćmieniem w skroni… tamta – Młodość?Rys. Sara FilipiakPóźny lunch spożywamy tak, jak chciałem: w targowym zaułku,gdzieś koło Piazza Mercato. Nasz stolik jest jednym z trzechustawionych na bruku, w obszernej bramie, której ozdobne kuteprzypory świadczą, że była niegdyś wjazdem dla karet. Kamienicanad nami wypiętrza się ogromna, stara i hałaśliwa, podobnie jaksklep z ladą założoną ośmiornicami, za którą króluje dobrodusznysiwy olbrzym w podkoszulku i jego szczupły i zwinny syn, cochwilę zerkający na nas ciekawie. Kuchnia za ich plecami zdradzaswe istnienie wyglądającym stamtąd przez wahadłowe drzwiczkirozkrzyczanym męskim łepkiem, nakrytym wysoką białą czapą.Brudnawą ceratę w biało-zielona kratkę przeciera starannie, jakbychciała nas upewnić, że jesteśmy tu najmilej widzianymi gośćmi,nieduża kudłata kobieta, która przed chwilą – porozumiawszy sięprzedtem z siwym spojrzeniami - porzuciła dla nas zgromadzeniewiader w kącie, wraz ze sterczącymi z nich kijami szczotek. Silvio,z urodzenia będący neapolitańczykiem – z miną bywalca, który zwielkiego świata zawitał znów na ukochane stare śmieci, głosemScarpia wydającego rozkaz uśmiercenia Caravaggia – zamawiaośmiornicę, fundując mi najpierw duet z siwym, który na jegobaryton odpowiada mocnym dźwięcznym tenorem, a następnietercet, gdy coraz częściej ma coś do powiedzenia sopran kudłatej,a nawet kwartet, zaledwie spod lady, pod którą znów ześliznęłysię szczątki któregoś głowonoga, odezwie arpeggiami lirycznytenor młodzieńca. Wszystko odbywa się w najczystszym dialekcieneapolitańskim. Czeluść sieni, zwężającej się w głąb jakiegośprzepastnego podwórza, zaprojektowano tak, żeby kłótniompasażerów karocy z woźnicami mogło się przysłuchiwać półdzielnicy. Rezonans tu lepszy niż w niejednej polskiej operze.Z rozkoszą wsłuchuję się w melodię tej improwizowanej przezczwórkę nieznajomych sobie Włochów arii i kolejny raz ogarniamnie miłość do wynalazców języka, w którym nawet zamówieniekałamarnicy na stół lub innego morskiego świństwa brzmi jaknajczulsze wyznania miłosne Rossiniego. Po chwili obracam wustach rozpływające się niby wata cukrowa serca karczochówna ciepło, skąpane w aksamitnej neapolitańskiej oliwie, a potemkawałki zdechłej ośmiorniczki na surowo, tylko skropione cytryną.Silvio, jako „expert on Napoli” twierdzi, że trafiliśmy tu bardzo tanio,choć wyszło nam po 30 euro na głowę, w tej cenie po naparstkuobłędnie mocnej, gorącej jak piekło i pół na pół z cukrem neapolitańskiejkawy. Według Silvia, w Neapolu jest specjalna woda,najlepsza do parzenia kawy, nigdzie we Włoszech takiej nie ma.Rys. Sara Filipiak*Sant’Eligio, wciśnięty między obwieszone bielizną fasady jednejz pierzei Piazzza Mercato – gotycki kościół, na który od rana ostrzęsobie zęby, niestety zamknięty. Tu kościoły otwiera się później niżw Rzymie. Moje oczy są już zmęczone barokiem Rzymu, chciałobysię trochę gotyku. A to jest piękny i czysty, XIII-wieczny gotykfrancuski, który tu przywędrował wraz z dynastią andegaweńską.Oglądam znany mi z widokówek portal z zegarem i obchodzimybryłę świątyni, wypiętą na tyły pierzei i w swym gotyku aż zaczystą. Na mą uwagę, Silvio mówi, że istotnie, ten gotyk jest taki,bo go odrestaurowano po bombardowaniu Neapolu w czasiewojny. Acha, jestem w domu: więc tu też jest to zdanie, którew Polsce nie schodzi z ust przewodnikom: „Odrestaurowano pozniszczeniach ostatniej wojny”.Rys. Sara FilipiakIdziemy do otwartej na szczęście Santa Maria del Carmine.Bardzo złota, neapolitańska bazylika z płaskim, kasetonowymsklepieniem głównej nawy – na której końcu, w zalanym złotymświatłem prezbiterium widnieje maleńki obrazek Madonny ociemnym obliczu – ale ja idę do bocznej nawy, na lewo od drzwi,dokąd skręca większość wchodzących. Co za Ukrzyżowanie!Chrystus niesłychanie realistyczny, nie w męczarni, a już wstuporze nadchodzącej śmierci. I bez cierniowej korony! Wiernidotykają stóp figury, całują je i trzymają na nich przez chwilęswoje dłonie. Wyglądający na studenta chłopak w białej koszulii drucianych okularach przymyka oczy i niedostrzegalnymiruchami warg wypowiada swe intencje. Golenie Chrystusa sąaż po kolana całkiem od tych próśb wyświecone. Ile neapolitańskichpokoleń tu się przewinęło? Jaka prawda w tym związkucierpiącego człowieka z cierpiącym Bogiem! Żadnej tu pozy,sztuczności czy manipulacji! Siadam w ławce i przez chwilęprzyglądam się obrazkowi „fetyszystycznej ludowej pobożności”,jakby nie zawahała się go skrytykować niejedna z czytelniczek„Wysokich Obcasów”, zgorszona tymi przejawami „katolickiegoobskurantyzmu”, choć zarazem niedostrzegająca własnego, wbałwochwalstwie gry na bębnach na warszawskim czy krakowskimrynku, fetyszyzmie tabel kalorii, terrorze diet, feng shui iustawiania dnia wedle horoskopów z „Marie Claire”. Wobec ciszytego przymierza, od wieków zawieranego miedzy policzkiemstarej kobiety a marmurową łydką Chrystusa, wyświeconąprzez setki lat ludzkich cierpień i bezgranicznego zaufania, ażmdławy dreszcz mnie przenika na myśl o powrocie w tamtenświat kupczyków i zwodzicieli, rozsiewających trucizny swejpustki i negacji, gazetowych terrorystów miotających zestawemtantrycznych zaklęć w każdego, kto u cierpiącego Boga szukaschronienia przed ich nihilizmem.Gazeta literacka 41


OPOWIADANIAMarta KrukPogrzeb miał być o dziewiątej rano. I prawdopodobniebył o czasie. Czy byłam? Oczywiście, przecież jesteś moimmężem. Dziewiąta. Dziewiąta rano. Zegary stanęły.Przyszłam wcześniej. Musiało być wcześniej, przed dziewiątą,bo nie było nikogo. Żadnego gościa. Byłam pierwszana tej imprezie. I dobrze. Mogłam być z tobą sam na sam.Nasze ostatnie sam na sam. Byłeś taki spokojny. Ale niezimny. Nie, nie zimny.Potem się zaczęło piekło.Ta kobieta. Stała długo. Patrzyła nie widząc. I tak jakośpochylona, dziwnie pochylona. Jakby nie chciała stracićcię z oczu. A przecież nie patrzyła. Czy możesz mi to jakośwytłumaczyć? Kim ona jest?Ta kobieta, która płakała tak, jak płakać mogłam tylko ja.Tylko ja mam prawo to czuć.Dlaczego ona tak patrzyła? Dlaczego pozwalała swemuciału tracić ziemię pod stopami? Dlaczego wiatr szumiałjej imię? Dlaczego wierzby głaskały jej głowę, jakby chciałyjej towarzyszyć w pożegnaniu?Ziemia była twarda. Nic dziwnego. Koniec listopada.Ziemia była twarda, ale łopaty uparcie dobijały się dociebie. Nurkowały coraz głębiej i głębiej, aż dotknęły drewnianychdrzwi.Koniec listopadaKiedy mężczyźni usłyszeli dźwięk metalu, przestali kopać.Powiedzieli, że mogę podejść. Jakbym sama nie wiedziała,że to już. Mówię ci kochany, jacy ci młodzi dziś dziwni. Jaksię przeżyło z kimś tyle lat, co my, to wszystko jest jasne.Dziwni ci młodzi dziś. Zagubieni tacy...Muszę ci powiedzieć, że mieli przerażone twarze, kiedysię do ciebie zbliżałam. Myśleli, że zrobię ci awanturę, czyjak. Dobre sobie. No, może i byłam zachmurzona (jak mniezwykłeś nazywać), ale bez przesady.Widziałam ich lekko przerażone twarze. Zabawne, czymożna być lekko przerażonym... Przerażenie samo w sobie jestpoważne... nie może być lekkie... zawsze jest mocne... Heh...Stojąc odwrócona plecami, widziałam przestraszonetwarze dwóch mężczyzn. Otworzyli wieko trumny. Otworzylidrzwi do ciebie. Ale nie chcieli cię wyciągnąć, więczeszłam na dół. W dół, do ciebie. W chłód.Byłam zrozpaczona. Chociaż cię znam. Byłam zrozpaczona.Przez nią. Przez ciebie. Przez was. Wiem, że to zauważyłeś.Nawet nie musiałeś otwierać oczu. Byłam zrozpaczona.Kochany.Mój drogi... Tego już za wiele... Nie mogłam spać. Dziś,wczoraj, przedwczoraj. Ciągle widziałam ją. Muszę o tymz tobą porozmawiać.Wiem, że jesteś zmęczony. Wiem miły, ale boję się, że cośjest nie tak. Nie, nie twierdzę, że coś ukrywasz. Nie denerwujsię, proszę kochany. Jutro porozmawiamy.- Kim ona jest? Pytam cię: kim ona je...Stoję i pytam.Wiem.Wiem.Kochany. Już dobrze. Twój uśmiech. Wiem, wiem.Nie, nie płaczę. To z zimna. Wiesz, że tak mam. Zawszejesienią. A przecież już koniec listopada.Nie, nie płaczę. Mam katar. Popatrz, znów zapomniałeśpoprawić krawat.O, już dobrze. Już dobrze.Lubię ten krawat. Jesteś taki przystojny.Koniec listopada, mój miły. Kochasz jesień. Ale ja już będęuciekać. Zimno mi. Koniec listopada.Ziemia jest twarda.Panowie, może trochę delikatniej. Może trochę wolniej.Zwolnijcie, panowie. Może trochę mniej. Wiecie, jak mumusi być ciężko. W dodatku ma problemy z oddychaniem.Zawsze miał, a co dopiero na stare lata. Panowie,proszę, nie ubijajcie grud. Zostawcie trochę przestrzeni.Niech mu będzie lżej. Dni już zimne. Zostawcie mu trochęmiejsca na słońce. Niech nie zmarznie. Już konieclistopada.szafaZamieszkałam w szafie. Nie wiem. Dlaczego szafa? Niewiem. Miałam dość plątania się. Dość bycia kulą u nogi,ciężarem. Jakimś zbyt długim cieniem.Miałam po dziurki w nosie robienia tego, co ty. Ciągłegobiegania. Małpowania. Papugowania. Jak zwał,tak zwał. Powiedziałam basta i zamknęłam drzwi. Byłambezpieczna.Byłam bezpieczna. W nieistnieniu. Nie być. Nie uczestniczyć.Nie lubię, wręcz nie cierpię, nie znoszę UCZESTNICZYĆ.Nikt mnie nie pytał, czy chcę. Nikt nie pytał, kiedy. Nie będęznosić takiej katorgi. Nie mam zamiaru się poddawać. Tonie dla mnie. Co innego mnie pociąga... Przede wszystkimmuszę być panią siebie. Kiedy, gdzie, dlaczego... Ja zdecyduję...Więc teraz... Póki co... Póki czas... Ach, znów on...Więc... Póki czas...Będę obserwować...Lubię obserwować. Rozpływać się. Jakimś cudem znalazłamto miejsce. Tu nie działa grawitacja. Tutaj psująsię nawet najlepsze szwajcarskie mechanizmy. Mogę sięśmiać w ich płaskie fizjonomie. Bezczelne wąsate bestie.Wydaje im się, że przechytrzą mnie bezgłośnym cyferblatem.Dobrze je znam. Wiem, co się kryję za tą ciszą... Tiktak, raz dwa, tik tak... Na rękę, ścienne... Do diabła z nimi!Drewniane, plastikowe, szklane.. Na stos! Drogie, tanie...Stare, nowe, zeżarte przez korniki (czuję do tych małychzwierzątek niezwykłą sympatię)... Tik tak, tik tak, tik tak...Stop, do groma...Więc szafa. Przytulna. Nie wzbudza podejrzeń. Poza tym,to świetny punkt obserwacyjny. Stoi w sypialni, naprzeciwkołóżka. Hmm... To, co tam się wyprawia... Przekonujemnie, że nie możemy być tą samą osobą.Czasem śmiać mi się chce. Że nie zauważają. Że ONAnie zauważa.Patrzę, jak Ona. <strong>Ś</strong>pi. Wstaje. Jak podnosi nogę, kiedywstaje z łóżka. Jak potem powoli sunie do łazienki. Zaspana.Zmęczona snem.Czasem jest podobna do mnie.Czasem bawię się z Nią. Podchodzę blisko. Bardzo blisko.Na jeden oddech. I patrzę. Na jej twarz. Liczę piegi. Zgadzasię. Mamy tyle samo. Patrzę. Przyglądam się. I zaraz... Jestszczuplejsza. Zasiedziałam się w tej szafie. To drewnianepudło mnie niedługo pochłonie.Czasem brakuje mi Jej i chodzę za Nią. Jak dawniej. Krokw krok. Noga w nogę. Ruch w ruch. Podnosi rękę do ust i jato samo. Czyta książkę i ja przewracam stronicę. Jesteśmyidealnie dobrane.Czasem nawet wychodzę za nią przed dom. Ale natym koniec. Wsiada do samochodu. Fajny garbus. Rusza.Macham jej na pożegnanie. Ciekawe, czy wyczuwa mojąobecność.Czy ją lubię? Może być. Chociaż jest zbyt niespokojna. Zadużo ruchu. To nie dla mnie. Dziękuję losowi, że nie muszęznosić tego ciągłego pośpiechu...Dni mijają. To nie moje dni. Dni na zewnątrz. Te dni mijają,bo nikt ich nie zatrzymuje. Ludzie się dziwią, narzekają, żeczas mija. Skoro nic z tym nie robią, nie zatrzymują... To comają nie mijać...Ludzie są ogólnie dziwni. Nie tylko ci moi, z tego domu.Ale inni też. Wiem, bo kilka razy byłam na zewnątrz. I dużosłyszę. Od Niej.Najwidoczniej ludzie lubią uczestniczyć. Lubią być. Tylkocały czas narzekają. Narzekają, że są. Wygląda na to, żecierpią swoje bycie. A mimo to są nadal. Do końca. I takodchodzą. Na zawsze. A i tak w to nie wierzą.Otaczają się mechanizmami, wskazówkami, cyferkami.Zapętlają się na własne życzenie... Odmierzają się nawszelkie sposoby... Rozszczepiają się na ułamki sekund...Tną na jakieś niewidzialne, fantastyczne pasma... Niemalświętują to rozbicie.. zniknięcie... A potem się dziwią... Żenagle ich nie ma...Dziwne. Jest szósta po południu. Powinna już dawnowrócić z pracy. Przecież ma dziś jogę. Powinna wziąć strój.Czuję nieznany niepokój... Zapomniała o jodze? Na pewnonie... Przecież potrzebuje spokoju. Joga zawsze jej pomaga.Co się mogło stać?Już pierwsza po północy. Gdybym mogła, zadzwoniłabymdo jej męża.. Jak nie wróci na noc, zacznę panikować. I cowtedy... Ale co zrobię... Co mogę... Przecież mnie nie ma...Ciiicho... Nie mów takich rzeczy... Nie bądź dzieckiem..Nie zmrużyłam oka całą noc. Około szóstej rano wróciłjej mąż. Coś się musiało stać. Wrócił. Nie poznałam go.Był zmieniony. Usiadł na łóżku w sypialni (naprzeciwkomojej szafy) i płakał. Schował głowę w dłoniach i płakał.Potem się dowiedziałam, że ją gdzieś zostawił. W jakimśchłodnym miejscu. Potem dowiedziałam się, że jej nie ma.Jak to, myślę, jak to... Nie ma? Jej nie ma... I czuję, że i mniejakby mniej... Jakby lżej. Jakby jaśniej. I czuję, że przestajęczuć. I coraz mniej. Mnie. Mniej i mniej... I myślę, że skoromnie ubywa tu... w tej szafie... To pewnie gdzieś jest mniewięcej... Dokądś przecież muszę... Ale nic to... Czekam...Nasłuchuję i czekam.Kiedy tak czekam na ciebie. Myślę. Wiesz, zawsze wydawałomi się, że mnie nie ma. Z wiekiem zmądrzałam. Dojrzałam.Zrozumiałam wiele rzeczy. Na przykład to, że wcale mi sięnie wydawało. Że mnie nie ma. To była jedyna pewna rzecz.Tylko wtedy nie wiedziałam. Teraz wiem.42 Migotania, przejaśnienia 24/25


Zdzisław Drzewieckigodzina północna, moja republika ogłasza niepodległośćto się robi tak prosto.wystarczy stłuc zegareklub zatrzymaćna skrzyżowaniu autobuswiozący ludzi gdzieś w mroczneprzestrzenie molocha.niedopałek papierosarzucić w okolicy sterylnych toalet.wystarczy.tak prosto.że dłonie wyprzedzają myśl.słowo.wystarczy nie zwracać uwagina twoje załzawione oczy.brak papierosówi demograficzny niż.w obliczu wszystkożernych mediówogłosić niepodległość mojej republikinatychmiast przestaną obowiązywaćz takim mozołem wypracowane zarządzeniao abstynencji i wcześniejszych powrotach do domu.podczas posiłków wreszcie można czytać gazetęi oglądać futbol w tv w porach zupełnie dowolnych.to się robi tak prosto.należy jednak uważaćaby nie przekroczyć linii demarkacyjnychwyraźnie rozrysowanych na naszych sercach.Z L.a teraz będziemy schodzić coraz głębiejna samo dno skwarnego dnia uczepieni butelekz piwem przez ich bursztynowe szkło będzie się potęgowaćgroteskowość tej chwili drobnej kiedy tacy zapodziani niewiedzieć gdzie i nie wiedzieć czemu stoimy a właściwiesiedzimy w chłodnym cieniu cmentarnego ogrodzeniabędąc w kontraście zupełnym ze zgiełkliwą ulicą zabieganątłamszącą się w ten skwarny bezdech jakby tu i terazrozgrywały się najważniejsze misteria wszech świata więctak niespodziewanie umiejscowieni na granicy śmiercii życia nie jesteśmy pewnido końca przekonani po której stronie się opowiedziećwięc póki co nie dokonując żadnych ekstremalnychwyborów i pijąc nasze piwo siedzimy plecami wsparcio granicę zimnej betonowej metafizyki jednocześniepostrzegając jak niebieska taksówka roztapia sięw słońcu a tuż obok nas pomimo przechodzi dziewczynao niewyobrażalnie długich nogach by po chwili zniknąć zazałomem ulicyPożegnanieo godzinie 22.15 wyjeżdżam z miastaw którym zwiedziłem wszystko co zasługiwało na uwagęłącznie z twoim ciałem i twoim pokojem który przesiąkłzapachem starych mebliwiszące na ścianie zdjęcie twojego dziadka (bodajżeFloriana)w mundurze trzeciego pułku ułanów niewątpliwiedodawałosplendoru naszym miłosnym manewromrozkołysałem się za mocnow tobiew tym pokojuw tym mieściei to był powód najpierwszy i właściwie jedyny istotnyaby opuścić to miastoopuścić wbrew sobietobiei podszeptom rozmytego w deszczowym oknie miastaw pamięci pozostaną jedynie białe tunele wspomnieńktóre z czasem zmatowiejązatrą zatracą zupełniejak rudawe strumyki wody spływającepo łuszczącej się ścianie dworcowego budynkuITAKA1.nasze matki cierpliwe jak wydmy rozpalają ogieńna morskim brzeguprzekrzykują morze w nadziei na echonasze matki są święte i święta jest ziemia po której stąpająw domu chleb na stole przeżegnany nożemi modlitwa z łzą ciężką jak kamieńnasze matki proszące o wiatrktóry wróci im synów w rozpostarte ramiona2.to jest moja ziemia obiecanawesele moje i śmierć łagodna jak nieboKain bywa tu często lecz go zaraz złapiąkrzyż do pleców przywiążą na pokutę pewniei każą dziedzińce obchodzić do zmroku co rusz pies lubkamień zastyga na cieledziewczęta rechocą pełne pożądaniatylko Kain głowę ma nisko na piersiwięc mu dają wódki i usypia zarazszczęśliwy do rana3.to prawda niewprawni z nas żeglarze lecz gwiazdkonstelacje przychylne wskazywały nam drogę do brzegówgdzie owoc cytrusowy i kobiety miękkie jak płótnoaksamitwiatr napina muskuły żagli więc nadzieja nasza to jużnie tylko gorzałka pieśń nas nie koiła rozjątrzała raczejwięc często na słońcu nóż błyskał złowrogo4.matki wciąż śpiewają choć umilkły ptaki jakby złązwiastując nowinęmatki święte matki niewidzące to już nie są oczyto dwie rybie łuski wpatrzone w horyzontKain aż tu dotarł a za nim korowód pijanej gawiedzistanęli i patrzą na szaleństwo matek na ich nieme oczyna różaniec w dłoniktoś nóż nagle wbija Kainowi w plecywiersze przed debiutem (książkowym)***smutna przyjacielu i złowroga to ciszaopuszczone semafory jak opuszczone dłonieLeopolda który jeszcze przychodzi tu grywać zagubionymidźmy więc do winnic szerokich ale przedtemdomowe konfitury i słowo matki na podróże dalszeazyl to bowiem doskonałyroztrwoniliśmy zbyt wiele słońca wschodów i zachodówniewspółmiernie kuszącychopowiadaj mi o swoich kobietach i trwajmyśmierć przyjacielu to tylko małaćma bijąca nerwowo w nasze lustraGazeta literacka 43


Dwojaki koniec- dumki na głos i papier Eugeniusza Tkaczyszyna-DyckiegoDwojaki koniecPodejmując się interpretacji wiersza Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiegonatknąłem się na szczególny problem. Polega on na tym, żepoeta od debiutanckiego tomu „Nenia” przyjął zasadę oznaczaniaswoich utworów numeracją rzymską; rzadko nadając im tytuły. Itak czyni konsekwentnie w kolejnych książkach od czasu debiutu.Każda książka składa się z kilkudziesięciu wierszy, powiązanych zesobą tematycznie i stylistycznie tak blisko, że należy ją traktować jakcykl lub nawet jeden poemat.Cała twórczość poetycka Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego tojeden ogromnych już rozmiarów poemat, pisany od lat 18, któryrozmiarami przypomina „Pana Tadeusza”. Jak zauważył gdzieś KrzysztofKarasek, forma Dyckiego oscyluje pomiędzy barokową fugą isielanką. Jednak tematycznie jest to cykl nieustających wariacji nakilka, kilkanaście tematów – z których sklejony jest ten wielki poemat.Właściwie to jesteśmy świadkami rzeczy niezwykłej – a mianowiciepisania tego poematu na naszych oczach – od czasu debiutu poety,tomikiem „Nenia” w 1990 roku, do czasów obecnych. I końca tegocyklu-poematu nie widać. To porównanie z „Panem Tadeuszem” jest otyle zasadne, że Dyckiego jako poetę interesują Kresy Wschodnie – jakMickiewicza Wileńszczyzna. Jednak Dycki nie pisze „ku pokrzepieniuserc”, nie pisze o „zaścianku” – który ginie, a bardziej jest archeologiemLubelszczyzny, okolic Lwowa i pogranicza polsko-ukraińskiego. Wjego wierszach pojawiają się nazwy ulic i zaułków, cmentarze wLublinie, Lubaczowie i na Ukrainie. Nazwanie poety archeologiemnie oddaje jeszcze istoty tego, co w jego wierszach znajdziemy.Dycki zwiedza cmentarze, ruiny budynków, szpitale psychiatryczne,bada dokumenty – rodzinne, kościelne, snuje opowieści, rozmawia znieżyjącymi, przechowuje głosy, daje zmarłym mówić. Nie animuje,a ożywia to, co należne już śmierci. – Nawet nie odbiera zmarłychśmierci – bo śmierć jest w tych wierszach wszechobecna – a wchodzion do świata zmarłych, pokazując ich obecne trwanie i przypominającdawne życie. Przedstawiane sceny i wizje nie są apoteozą trwania ipochwały kultury – np. szlacheckiego zaścianka. W wierszach pojawiasię skrywana, czy też jawna namiętność, choroba, upadek, bluźnierstwo,seks w dekoracjach śmierci – jako składowe elementy, czy teżczęści życia. Dycki wydaje się barokowy poprzez kontrasty – bogactwa,wartości i nicości; życia, miłości i śmierci, zdrowia i choroby, ale teżjego wiersze przypominają szkatułki konstruowane przez Masteraw „Antologii ze Spoon River”. Jeden z kluczowych dla zrozumieniacałości wierszy, zatytułowany „XV. Do A(...) N(...) pod jego bytność wprzemyskim” zaczyna się od słów:„powiem Ci, że cmentarz lubaczowski nie ma granicwprawdzie ma swoich zmarłych ale nie ma granicpokażę Ci groby Argasińskich Dyckich Hryniawskichale nie zakreślę granic których od nich oczekujesz”Pojawiają się jeszcze nazwiska: Anny Suchożebrskiej (XXXII), księdzaHorocha (XXVIII), imiona Leszka (XVII, XVIII, XXVI, XXVIII), Wandy (XII) iinne. Co znaczy: „Cmentarz lubaczowski nie ma granic” i „nie zakreślęgranic których od nich oczekujesz”?Nie należy identyfikować podmiotu lirycznego i bohaterów utworówliterackich z autorami tych utworów. Jednak znajomość pewnychpodstawowych faktów może być pomocna w odczytaniu utworów.Odnajdując w jego wierszach adresy, nazwiska, da się spostrzec, żebohaterowi tych wierszy chlubią się często swoim pochodzeniem,nazwiskiem, koligacjami, wracają do pamiątek rodzinnych – możnaby rzec są arystokratyczni z ducha. Ponieważ nazwisko Dycki, Dycka,pojawia się w wierszach często, uprawnia do sprawdzenia jegopochodzenia. Okazuje się, że w herbarzach polskich Tkaczyszynówani Dyckich nie można odnaleźć. <strong>Ś</strong>lady prowadzą na Ukrainę, gdzieprzed wojną żyło sporo polskiej szlachty zagrodowej, skoligaconej zludnością ukraińską. Z tych powodów wiele polskich nazwisk trudnoodnaleźć w polskich herbarzach – są pomijane jako niejednoznaczniepolskie, nieczyste – w sensie utraty praw do tytułu szlacheckiego zpowodu zawieranych mieszanych – na wpół chłopskich małżeństw,albo traktowane jako nazwiska ukraińskie. Trzeba pamiętać, że naUkrainie nie doszło nigdy do wytworzenia się szlachty jako warstwyspołecznej, rządzącej się odrębnymi prawami i kodeksami. Tytułyszlacheckie starszyzna kozacka uzyskiwała czasem w drodze nadaniapolskiego, rosyjskiego, albo tatarskiego. Władza wśród Ukraińcówopierała się na starszyźnie kozackiej i władzy książąt – kniaziów. Naskomplikowanie narodowościowe i kulturowe Kresów Lwowskichnakładają się różnice religijne – gdzie egzystowały lub rywalizowałyze sobą kościół katolicki, kościół unicki (ukraiński), ukraińska cerkiewgreckokatolicka, kościoły protestanckie – budowane przez Niemcówi jeszcze judaizm, praktykowany przez sporą mniejszość żydowską.Choć sam poeta urodził się w Wólce Kropiwnickiej koło Lubaczowa,to rodzina Tkaczyszynów-Dyckich, herbu Sas, wywodzi się ze szlachtyzagrodowej, tzw. jednodworcowej, z Kresów Wschodnich, z okolicIlnika Szlacheckiego i Ilnika Królewskiego koło Lwowa (dzisiaj Ilnyk).Codzienność życia na Kresach Lwowskich, to, obok koegzystencji,spory religijne, narodowościowe, polityczne – kiedy część Ukraińcówoptowała za związkami z Rosją, część za związkami z Polską, rósłw siłę nacjonalizm, bunty chłopskie i kozackie, rzezie, aż po czasybanderowców, UPA, sojusz z hitlerowskimi Niemcami i polską Akcję„Wisła” – a więc wzajemne mordy, palenie świątyń, wsi, dzieleniepolsko-ukraińskich rodzin.Uwagi te można odnieść do wiersza „VII”:„moja matka kościół innowierczyniech będzie pochwalony Jezus Chrystus który cierpiinnowierców a nie zsyła na nich śmierciinnowiercą jest ten kto matczyne opuścił sercemoja matka kościół bluźnierczybluźniercą nie jest kto imienia Pana nie znajdujelecz który się chełpi że posiadłimię nowe i że się zowie nowonarodzonyniech będzie pochwalony Jezus Chrystus który cierpibluźnierców a nie zsyła na nich śmierci”W spokojnym życiu małej wsi lub miejscowości „bluźniercą nie jestkto imienia Pana nie znajduje” – choćby pił, był człowiekiem małejwiary, nie pracował, kradł i bił żonę. Zasługuje jedynie na lekceważenie,czy pogardę wsi. Ale bluźniercą jest ten, który znalazł nową wiarę,nowy kościół, zmienił wyznanie – „który się chełpi że posiadł/ imięnowe i że się zowie nowonarodzony”. Taki, który zmienił wiarę, ochrzciłdzieci w innym obrządku, zasługuje na miano innowiercy, zdrajcy.Temu należy się śmierć – jawna, lub skryta, nocą. Dlatego poeta pisze:„niech będzie pochwalony Jezus Chrystus który cierpi/ bluźnierców anie zsyła na nich śmierci”. Cierpienie, jakie znoszą zmieniający wiarę,obrządek chrześcijański, należne jest Chrystusowi.Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki nie był bezpośrednim świadkiemtych wydarzeń – chociaż waśnie i spory religijne i narodowe nie sąmu obce, nie jest historykiem, nie spisuje dat, miejsc rzezi, ale znaich wiele z opowieści, ogląda rany. Nie dziwi schizofrenia matki, schizofreniapodmiotu – skoro w jednej rodzinie mąż i żona byli dwóchnarodowości, a dzieci chowano w dwóch obrządkach religijnych:„gwiazdo najjaśniejsza czy ty się wzięłaśz mojej matki w ciemnościachczy ty byłaś zamknięta jak Dyckaw oślepiającym świetle schizofrenii” [VI]W wierszu XXX poeta rozwija ten wątek:„w domu naszych matek była miłośćmleko było miłością najpierwszą i najpełniejszągdy wyrośliśmy na chłopców nasze matki jak wiedźmywyszły z domu i nigdy już nie wróciływyrośliśmy na pięknych chłopców i bardzo nieszczęśliwychnasze matki wyszły z domu i nigdy nie wróciłydo pełni władz umysłowych ktoś je widziałjak uciekały w kaftanie bezpieczeństwa unosząc nas z sobą”Warto zwrócić uwagę na podmiot w liczbie mnogiej: „w domunaszych matek”, „wyrośliśmy na pięknych chłopców”. Poeta zwracauwagę na to, że doświadczenie to: utraty domu, rozbicia rodziny,choroby, schizofrenii było doświadczeniem wspólnym społeczności– a nie jednostkowym, indywidualnym. Najbliższy związekmatek z synami, jaki zawiązuje się w czasie karmienia piersią, zostałupośledzony i zniszczony przez utratę oszalałych matek. Ciekawejest zdanie kończące wiersz: „ktoś je widział/ jak uciekały w kaftaniebezpieczeństwa unosząc nas z sobą”. Obłęd, choroba, były jedynąucieczką przed ogarniętą religijnym i narodowym amokiem skłóconąspołecznością.Wojenna, religijna, narodowa i nacjonalistyczna trauma odbijająsię na dzieciństwie i w wieku dorastania. W wierszach Dyckiego znajdujemywiele szokujących scen erotycznych i opisów młodzieńczychzabaw. Jest to seks w dekoracjach przynależnych śmierci – jak wwierszu LII w tomie „Młodzieniec o wzorowych obyczajach”:„pijemy alkohol na żydowskim cmentarzua potem siusiamy w zaroślachLeszek nie kryje się z tym co ma w spodniachi to robi wrażenie na zmarłych(...)więc jestem jednym z nich odkąd dwie dziewczynyi trzech chłopaków załatwia sięwśród grobów jak u siebie w domu”W następnym utworze LIII tak komentuje nieobyczajne zachowanie:„pijemy alkohol na żydowskim cmentarzui tłuczemy szkło o wysoki murza którym ciągnie się getto nasze matkibracia i siostry nasze wszy”Opuszczony żydowski cmentarz staje się oazą wolności – w przeciwieństwiedo świata za murem, nazywanego gettem. Nierozwiązane,niezrozumiałe, nieakceptowane konflikty stają się źródłem wykorzenienia,tułaczki, szukania na nowo swojego miejsca:„w lubelskich domach publicznych moich przyjaciółnikt nie zapyta skąd się wziąłem w ten czasi skąd się wezmę jutro z jakich wypłynę ciemności (...)44 Migotania, przejaśnienia 24/25


ach mamo w ciemnościach bez ciebie pokraczniejak w oślepiającym świetle dniazarówno do ciemności jak i do oślepiającego światła dziśdołóż drwa choć naręcze dołóż swoich ust tchnij”W zamęcie życiowym, religijnym, narodowościowym jest powrótdo źródeł, do tego, co pierwotne i proste, bardzo ludzkie ciepłe – araz na zawsze utracone; przez chorobę, przez śmierć. W tych podróżachbohaterowie wierszy Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego będąodwiedzali coraz to nowe miejsca nosząc obraz ran w sobie. Alezawsze będą powracali do miejsc, które, parafrazując słowa Kawafisa,zafundowały im tę podróż i do bliskich:„znowu powracam w przemyskiepełne bogów polskich i ukraińskichrodzina kurczy się coraz bardziejjestem jak poganin który nie madomu pośród swoich zmarłychdzień zaczyna się od krzykunieodrodny syn tych co poumierali” [Nenia, XXIX]Wracając do wiersza, od którego zaczęliśmy interpretację całego,wciąż powstającego wielkiego poematu Tkaczyszyna-Dyckiego „XV.Do A(...) N(...) pod jego bytność w przemyskiem”, nie sposób ominąćfragmentu wyjaśniającego cel tej podróży i wiecznych powrotów,credo poetyckiego, jakie w nim zawarł:„mogę cię zaprowadzić do ich przeszłości z której wyrosłemnieco skostniały w ogóle zauważ jakaż ta teraźniejszość z kościzmarłych Dyciów i jakaż przyszłość z naszych prędzej z naszychkości aniżeli z naszego zapomnienia”I Tkaczyszyn-Dycki oprowadza nas po tym, co zostało z dawnychKresów Wschodnich. Wieczny dylemat - jak nam to powiedzieć:„że cmentarz lubaczowski ma swoich zmarłychnawet w tobie który wszedłeś do rzeki ażeby wynurzyć się innymnie ma granic ale ma swoich zmarłychnawet kiedy stanąłeś na brzegu Sołotwy ażeby do nich nie wrócić”Cmentarz ma swoje miejsce, położenie geograficzne, miejsce namapie, granice – zakreślone grobami zmarłych. Jednak przekraczate granice dzięki pamięci odwiedzających gości – choćby przez to,że wrócą do miejsc gdzie obecnie mieszkają.Sołotwa i Wisznia to rzeki, które przed Lubaczowem łączą się wLubaczówkę. Są jak Lete i Styks – oddzielające pamięć od niepamięci,świat zmarłych od żywych. Jest tu pewne odwrócenie symboliki – rzekidzielą, oddzielają, ale też łączą. – Wejście do Lety, rzeki zapomnienia,osoby, która utraciła pamięć, może skutkować jej odzyskaniem. Jesttu coś jakby reinterpretacja mitu.Cmentarz w Lubaczowie jawi się jako miejsce spotkań wszystkich– miejsce zgody. Do Dyckich, Argasińskich i Hryniawskich będą dołączałynastępne osoby, powracając z tułaczki – jak Helenka Bojarskaw wierszu „LXXVI. Po dzień dzisiejszy” w tomie „Liber mortuorum” –mamy ten sam cmentarz, a pośród znanych nazwisk na nagrobkachHelenkę z którą „choć jeszcze wczoraj wykradaliśmy się do lasu”.Czytelnika „Neni” i kolejnych tomików Tkaczyszyna-Dyckiegouderza śpiewność tych wierszy, stylistyczna konsekwencja – którącechuje powtarzalność fraz, zdań w obrębie wiersza odmienianychw różnych wariacjach, a także powtarzalność pewnych tematów imotywów w kolejnych wierszach, kolejnych tomikach – w całymdziele poety. Szukając tajemnicy oryginalnej formy poetyckiej, jakąudało się stworzyć Eugeniuszowi Tkaczyszynowi-Dyckiemu, wartosię odwołać do tytułu pierwszego tomiku.„Nenia” to rzeczownik rodzaju żeńskiego oznaczający kołysankę,a w starożytnym Rzymie - pieśń żałobną; lamentację; tren, elegię.Nostalgiczny ton utworów Tkaczyszyna-Dyckiego, liczne powtórzenia,przypomnienia zmarłych przypominają polskie i ukraińskie dumki- pieśni w formie ballady, o rzewnym nastroju, często wyrażającetęsknotę lub żal po utraconej osobie. Ta forma ballady była popularnaw muzyce polskiej doby romantyzmu. Przypomę więc tytuły dwóchnajbardziej znanych polskich dumek: Fryderyka Chopina –„Dwojakikoniec - dumka na głos i fortepian” z 1845 r. (op.74/11) i StanisławaMoniuszki – „Przychodź, miły, dzień już biały - dumka na głos i fortepian”z 1855 r., czy utwory Aleksandra Różyckiego.Przyczynek do nauki o nieistnieniuDaleko stąd zostawiłem swoje dawne i niedawne ciałoFragment książki „Licznik Geigera. 20 najważniejszych współczesnych wierszy polskich”,która powstała dzięki stypendium Zarządu Województwa <strong>Ś</strong>ląskiego.Jerzy SuchanekZręcznikWystępuje często, choć występuje rzadko, jesttaką zagadką, której lepiej nie odgadywać, każderozwiązanie jest gumką, która wymazuje śladołówka, jaki się z mozołem gryzmoliło, i śladyna ołówku, który się gryzło, aż drzazgi wbijałysię w wargi i w skargi całowanej cery, że niczymsię nie zaceruje tych ukłuć, zadrapań, podrażnień,tej niesprawiedliwości, poniżenia płci słabej i toprzez kogoś, co nie występuje w ogóle, zupełnie,wcale, więc ani rzadko, ani często i jeszcze niejest gładki, jak gładki jest, choćby nie ogolony,występujący tak często, choć występuje takrzadko, lecz oczywiście o wiele częściej niżten, szkoda, że wolał chłopców, Leoś da Vinci(wyobraź sobie siostro jego dłuto, jego pędzel!),czy Bercik Einstein z językiem bezwzględnie nawierzchu i względnie w teorii wkraczającej dowewnątrz, posuwiście, rytmicznie i gładko, gładko!I on uważa! Uważa, że występuje często, choć zarzadko, aczkolwiek, występując rzadko, chciałbyrzadziej, zakłada, że w ogóle, zupełnie, całkowicie,a nawet w szczególe każdym to wie, a kkkto niewie tego, co występując często wie, tttego nie ma.Skoro, występując często, choć występuje rzadko,nie ma wątpliwości, skoro dusza to ledwie pięknametafora, jedynie metafora. Jednak, jednakżei jednakowoż kkkto nie wie tego, co wiadomo,ten upiór! I tttego nie ma, a jeśli jest, to zbrodzień!I niech go szarpią erynie erystyki, niech żądlągo zatrute strzały epitetów, niech łatą na łaciezaszywają mu kłujące usta! Już nie będzie gryzłani ciężkiego ołówka, ani różowej kredki. I piersiżadnej więcej nie podrapie! Już zagadki nienagryzmoli! Już nie drapnie ani jednego częstegorzadkiego występu. Nie odbije w lusterku słówna wspak, nie złapie za język! Dosłownie, jasne,że dosłownie nie złapie, ciemna jest łapa, którągmera w występach i występkach występującychaksjomatów, w dekoltach, w dekoktach, tudzieżw delacjach. Jakoby występujący, występującw wystąpieniach i pijąc wódkę z kimkolwiek,z Rosjanami oraz także z Niemcami, rozpijał ich,zapijał się i przepijał co bądź. Za krótka żeś łapo,za niskoś jest i będziesz, nie sięgniesz wysokichczęstotliwości, możesz się tylko maczać i macać,moczyć w nocy i zmoczyć, umoczyć i umęczyć.Czochrasz się o rzadkość nieczęstą, o gładkośćrzadką, zamazujesz się i wymazujesz sama sobą,a czego nie wygumujesz, rozmaże się na szybiesamochodu jak ćma, taka jest teraz jazda, nadługich światłach, bez hamulców, bez duchów,bez uprzedzeń, nie do wyprzedzenia, tego ruch,kto ruszył. Da Deipara ostrzegawcze znaki naniebie i na ziemi? Zdeflagrujesz się? Oplujesztelewizor? Że to nie dddemokracja, marzenie,lecz dddefloracja? Stadion, ba! sto stadionównie zauważy. Ale występujący często, choć takrzadko, zręcznie zwilży palec, albo i dwa palce,i zgasi płomieniek. Ech, zapalczywy paszkwilant.Dęba(W hołdzie Ryszardowi Siwcowi,pamiętając o Antonim Słonimskim)Budzi mnie. Budzi sen. Koniec. <strong>Ś</strong>nienia. Spania.Ziewam. Wstaję. Stoję. Ziąb. Zewsząd zad zebry,zad ciemności i światła rozpycha się. Palę lampkę.Pyk, spala się. Zebra tupie. Na mnie, czy nie?Tupie, czy przestępuje; stąpa stępa, ot, wstąpiłai wstępuje dalej. Drżymy, gdy przesuwam ręcew poprzek wzoru. Końskim zapachem omiata mitwarz z bławatków, mleczy, maków, z ciepła łąkina której otwierała się jasna kobieta, przyciskającdo twarzy przepiórki dłoni, jak mała dziewczynka,gdy biały koń pasł się spokojnie, a moje chłopięcepowieki topiła krew z jej kolana. Koń kopnął?Kamień wybuchł? Pijany rzeźnik leżał w trawie?I poplątałem trajektorie traktorów, zwożącychw obok mur. Bump, bump, bump, jechały traktem,cesarskim, nietaktownie przeciętym czerwonymtransparentem, na którym atrakcje były same,a atraktory roiły się, roiły urojenia, nadymałyi unosiły szmatę, stawiały słupki, stawały słupka,wreszcie zdębiały i stanęły dęba. Dąb, zupa, ząb.Dąb, zupa, ząb. Dąb, zupa, ząb. Ziąb. Stoję po śnie.Przyciśnięty do mnie zadem ciemności i światła.Stoję po śnie, co znudził i zbudził. Stoję o chłodzie,o głodzie, o wzwodzie. Bump, bump, bump. Stojęi stawiam się przed sobą. Stanowię się. Czy ustoję?Chcę ustać. Nie ustanę. Zebra tupie, przestępuje,stąpa. Biały koń i jego czarny cień przez pijanegorzeźnika pocięty na plastry i zebrany w zebrę.Zastanawiam się. Zastawiłem się snem. I stanempo śnie. Zebrą. Zebraniem. Zlepieniem światłaz ciemnością. Zalepieniem źle. Dla dobrze to takniedobrze. Że źle sobie tak dobrze bzyka w obok.Za murem oblepionym plakatami lepkimi od kleju.Wywąchiwanymi. Z końskiego zapachu. Za ścianą,w obok, łąka, jasna kobieta, dziewczynka z piłką.Tutaj, przed ścianą zaszczaną, ziąb. Ząb, zupa, dąb.Ząb, zupa, dąb. Ząb, zupa, dąb. Mam zstąpić czyprzestąpić? Zastąpić rzeźnika, rozpędzić traktory?W trakcie snu, czy po śnie, a może jeszcze później?Źle. Dla źle zawsze już nieźle. Dla dobrze nigdydobrze. Trajektorie poplątałem. Zrywam i zrywamz powiek transparent, palę lampkę. Pyk, spala się.Mam w poprzek wzoru dać dęba, czy stanąć dęba?Odwieść rzeźnika od, odwieźć do, czy z nim pić?OmknięciePękł rogalik z koralików. Z kropli rosy na szyiwyskoczyły tanie szkiełka. Po płatkach różjeszcze pudruje malinki. Jej wielkie oko patrzyna nią bez mrugnięcia. Rzęsa opada jak liść.Jej ręka rzuca okrągłym lusterkiem. Ale oko,jej wielkie oko i tak na nią patrzy. Na nią, w nią.Z niej i spoza niej. Bez mrugnięcia. W ciszy,jaką zostawiają po sobie rozsypane naokołokoraliki i płatki róż. Roślinka zerwanej nitkioplata ciszę i ją. Wplata się w ciszę i w nią. I jejręka szuka końca. Nie, nie końca. Początkunitki, czubka roślinki. Chce nawlec szkiełkakoralików, chce powiesić na szyi rogalik, chcetroszeczkę. Jej ręka. Ona, jej ręka. Jej ręka, czyliona. Nie. Nie. Ona i jej ręka szarpią roślinkę,rozszarpują ciszę, a szarpiami zatykają wielkieoko, opatrują ją, opatulają ją, odtruwają ją.Już, już opatrzyło się jej to patrzenie na tooparzenie, uprze się i oprze się, nie przejmie sięi nie przebłyśnie. Już. I już! Już bierze prysznic,bierze ją prysznic, jak pysznie! Przejrzyście!Omknęli się z siebie. Ona z niego, on z niej.Jej chcę omknęło się z jego chcę. Tak z taksię omknęło. I nie z nie? Nie, nie było nie. Niebyło nie? Nie. Jej ręka upuszcza ręcznik. Czyto nie jej umknęło? Jej ręka sięga po ręcznik,a ona po wszystkie drobiażdżki, które jej rękazgarnęła do torebki ze sztucznej skóry, łakomejjak podręcznik o krokodylach i aligatorach.Drobiażdżki, same drobiażdżki. Jakieś alei twardsze lecz, lub albo niejasne albo, możedalekie od ciepłych mórz, delikatne jeśli w parzez męskim jeżeli, bajka o złotym kluczykuzamiast kluczyków do stacyjki, zapach łąk,wszędzie zapach łąk i potu, ani jednego domuz kortem, basenem i klimatyzacją, kamykz rzeki jako sejf, gliniany gwizdek ze straganuz rogalikami z koralików, kupiony jej, gdy śniłao balu na statku w rejsie po Karaibach, okruszekchleba przez biedronkę przyniesiony z niebaniczym platynowa karta kredytowa, słowa,kilka słów, jej imię, jego imię, czasownikmiedzy nimi, czas między nimi, czas spozazegarka, spoza kalendarza, nieustanne teraz,ustawiczna chwila, aż po ten moment pęknięcia,rogalika z koralików, omknięcia się z siebie.Jej z niego, jego z niej. I ona idzie po tanichszkiełkach i szkle z lusterka, idzie, do torebkidomknięcia, do jej domknięcia omknięcia się jej.A on? Gdzież on? On? On tylko to tu pisze.POEZJAGazeta literacka 45


ks. Jacek GrzybowskiESEJNie tylko nostalgia,czylio smutku chrześcijanina patrzącego na świat<strong>Ś</strong>wiat się zmienia…Mówi mi o tym woda,Mówi mi o tym ziemia,Czuję to w powietrzu …Wiele z tego co było… zostało zapomniane,Bo nie ma już tych, którzy pamiętają …Przez kilka ostatnich tygodni nie przestawałem słuchać wydanejniedawno płyty z polskimi tłumaczeniami ballad i piosenekczeskiego barda i poety Jaromíra Nohavicy. W piękny sposóbprzetłumaczone na język polski utwory, pełne uroku, refleksji imądrości ukrytej pod poetyckimi strofami, zrobiły na mnie ogromnewrażenie. Obecna w nich tęsknota, może smutek, związany zdoświadczeniem przemijania i odchodzenia świata, jaki znamy,jaki znali nasi rodzice i dziadkowie, skłonił mnie do dość swoistychrefleksji. Szczególnie zapamiętałem piosenkę Cieszyńska, w tłumaczeniuAntoniego Murackiego i polskiej aranżacji Artura Andrusa.Spojrzenie na Cieszyn – mały świat miasta nad Olzą – oczami ludziżyjących tam na początku dwudziestego wieku.I słysząc słowa ballady: Gdybym się urodził przed stu latyw moim grodzie – pomyślałem sobie – byłby rok 1873 – a przedemną byłoby całe przepiękne dwudzieste stulecie.Wiatr wieczorami niósłby po mieściepieśni grane w dawnych wiekach.Byłoby lato tysiąc dziewięćset dziesięć,za domem by szumiała rzeka.Widzę tam dzisiaj nas – idących brzegiem,mnie, żonę, dzieci pod cieszyńskim niebem.Cóż za przyszłość może widzieć człowiek idący w ciepłe letniepołudnie na początku wieku, ufny w swoją siłę i w to, co przyniesielos? Rozmyślając o tym, nie mogłem jednak ze smutkiem nieskonstatować: jak bardzo zmienił się świat patrzący na nas ze zdjęći pocztówek 1910 roku. Pod panowaniem Franciszka Józefa I kwitłoimperium Habsburgów – austro-węgierskiej potęgi obejmującejswoją mocą i władaniem prawie jedną trzecią Europy. Ten ład ispokój były jednak pozorne. Już za cztery lata ukażą się pierwszenieuchronne i złowrogie znaki nieodwracalnych zmian. Po I Wojnie<strong>Ś</strong>wiatowej i rewolucji bolszewickiej Europa przestanie być takasama. Ostatecznie wybuchem tej wojny (jak zawsze mówił mi prof.Stefan Swieżawski) zakończył się wiek XIX, a rozpoczął tajemniczy,a, jak się okazało potem, potworny, wiek XX. Zniknęły z ulic paniew krynolinowych sukniach i przepięknych kapeluszach, panowiewe frakach i uroczych melonikach, palący cygara na schodachurzędów i banków. Pojawili się jakby inni (odmienieni) ludzie,zmienił się kontekst, styl i tło życia całej generacji.A po II Wojnie <strong>Ś</strong>wiatowej? Nic już nie mogło być takie samo – aw tym wyjątkowym miejscu, w środkowo-wschodniej Europie– szczególnie. W Polsce zniknął cały przedwojenny świat. Podbolszewickim dyktatem nieodwołalnie umarł etos II Rzeczpospolitej,a w nazistowskim krematorium, urok i piękno żydowskichmiasteczek, kramów, ulic i ożywiającego je gwaru języków – tatarskiego,ukraińskiego, jidysz, tak cudownie opisanych w książkachSingera, Kundery, Schulza. Pojawił się nowy świat, nowy kontekst,nowy język – stalinowskiego terroru, komunistycznych agitek icichej ukrywanej łzy za tą Polską, która nigdy już nie powróci.Po sennych miasteczkach Chagalla, wśród kolorowych kominówKandinsky’ego, mrocznych zaułkach Schulzowskiego Drohobycza,przemaszerowały buty przeróżnych wojsk, ścierając na zawszeich magiczny urok.Czy idąc latem 1910 roku brzegiem szumiącej rzeki – gdzieśw austriacko-węgierskiej Galicji – patrząc na rozpromieniony wswej radości sierpniowy dzień, mógł ktoś przewidzieć, jakie czasyi potworne chmury kryją się tuż za horyzontem? Jeszcze przecieżtylko chwila, a ten świat zostanie zmieciony bezpowrotnie, zmienisię wszystko w sposób nieodwracalny – dosłownie spłonie wpożodze wojny, nienawiści i polityki. Już za kilka lat.Byłoby lato tysiąc dziewięćset dziesięć,za domem by szumiała rzeka.Widzę tam wszystkich nas – idących brzegiem,mnie, żonę, dzieci pod cieszyńskim niebem.Może dobrze, że człowiek nie wie,co go czeka.ErozjaPrzemijanie jest nieuchronne. Poezja, literatura, muzyka, filmwskazały i nazwały to już tysiąckrotnie. Nie chodzi jednak o samfakt nieodwracalności czasu, zmiany i odchodzenia każdego dniaku nieuchwytnej przeszłości. Chodzi o zmianę kontekstu, zmianęświata, który znamy. Piosenka czeskiego poety uświadomiłami to w jakiś niezwykły sposób. Gdy patrzę na naszą dzisiejsząstechnicyzowaną i ciągle pędzącą rzeczywistość na progu XXIwieku, wydaje mi się, że przeczuwam nadchodzącą zmianę.Dla mnie szczególną. Nadciągający koniec chrześcijańskiegopojmowania i ujmowania świata. W Europie – tej geograficznejprzestrzeni, która jako pierwsza zrozumiała i przyjęła z gorliwąodwagą nowość nauczania Rabbiego z Nazaretu – widać dziśwyraźne znaki erozji tego, co przez wieki obowiązywało jakojudeochrześcijańska kultura.Skąd ten pesymizm w patrzeniu na teraźniejszość i obawawobec przyszłości? Z refleksji nad kulturą. Następujące w ciąguminionych kilkunastu lat przemiany kulturowe i społeczne zasadniczozostały spowodowane, z jednej strony, przez powszechnośćkonsumeryzmu (jak najwięcej dóbr dla jak największej liczbyosób), z drugiej zaś, poprzez wolność, rozumianą jako wybórróżnorakich, ale równorzędnych sposobów postępowania iżycia – relatywizm. Stało się coś szczególnego – kultura zostałapotraktowana jako szczególny przedmiot swobodnego wyboru ikonsumpcji. W czasach antycznych, a potem także w okresie średniowiecznymi nowożytnym, być człowiekiem kultury znaczyłobyć właściwie wykształconym, mieć znajomość odpowiednichpraw, zachowań i norm. Wiedza obejmowała klasyczne utwory idzieła ze wszystkich najważniejszych dziedzin sztuki – literatury,muzyki, malarstwa, poezji. Zawarte tam symbole, opowieści iznaczenia dostarczały wzorów postaw, elokwencji, zasad postępowania.Uczyły tego, co jest dobre, a co złe, co pożyteczne, a coszkodliwe i zdradliwe, co moralne, co zaś wstydliwe i niemoralne.Kultura stanowiła (wydaje się, że do połowy XX wieku) egzystencjalneramy, w których człowiek musiał się odnaleźć wchodząc wdorosły świat. Dziś można odnieść wrażenie, że wszystko uległo iwciąż ulega nieuchronnemu procesowi przemian wypierających,albo wręcz degradujących, tradycyjne wartości i tożsamościkulturowe. Stopniowe zmiany światopoglądu, a potem takżepraktycznych zachowań życiowych, rozpoczęte niewątpliwietym, co stało się w 1968 roku, spowodowały pogłębianie siętendencji sekularnych i relatywistycznych. Ich sukces wydaje siędziś niewątpliwy. „Kontrkultura” stała się nową bazą kulturową,wysiłkiem odkrycia i społecznego ustanowienia nowych form życiawspólnotowego – nowych obyczajów seksualnych, nowych wzorówrodziny, stylów życia, form estetycznych, nowych tożsamości.Bunt ‘68 roku miał, dla ówczesnego pokolenia dwudziestolatków,w swoich różnych przejawach i częściach świata, jedną cechęwspólną – był dokonanym przez młodych aktem odmowy uznaniaprawomocności starego porządku. To, co jeszcze historyczniestosunkowo niedawno (40 – 50 lat temu), stanowiło trudną dozrozumienia, a tym bardziej do zaakceptowania ekstrawagancjęi było niszową subkulturą, teraz stało się kulturą dominującą.Kontrkultura społeczna i obyczajowa została spopularyzowana izdemokratyzowana. 1 Nastąpiła wyraźna erozja autorytetu rodzicówi wychowawców, upadek dyscypliny w szkołach, eksplozjaprzemocy i wulgaryzmów w mediach, a pornografii w Internecie.Mimo iż właściwie każdy dorosły i dojrzały człowiek widzi nasilenietych zjawisk, to ustawodawstwo, sądownictwo, regulacjeadministracyjne, prawo karne i podatkowe wzmacniają jeszczemoralny i etyczny relatywizm, nie mogą już bowiem dziś postawićjasnych zasad, wskazując co tak naprawdę jest dobre, a co złe.W postnowoczesnym społeczno-politycznym świecie wszystkiesądy wydają się równoważne. Żyjemy bowiem w czasach, wktórych aktualne odniesienia, zarówno kulturowe, polityczne, jaki moralne, cechuje silna antysystemowość i pluralizm. 2Kultura – dizajnowy gadżetCo zatem dla współczesnego, szczególnie młodego, człowiekaoznacza dziś kultura – zbiór nagromadzonej przez stulecia wiedzy,formuły standardowych postaw, jakie ludzie przyjmują wobecpowtarzających się sytuacji życiowych, jakieś wyuczone zachowania,zbiór technik regulujących międzyludzkie zachowania?Tylko tyle, czy aż tyle? Niewątpliwie bowiem zdewaluowało sięsłowo „kultura” – nie oznacza już „uprawy ducha” – a raczej symboliczno-dizajnowygadżet. Dlaczego? Ponieważ zdewaluowało sięsłowo „cnota” oznaczające najlepsze cechy ludzkiego charakterui szlachetność ludzkich postaw. Wartością przestała być praca,oszczędność, umiarkowanie, wierność, uczciwość, samodyscyplina,prawdomówność, lojalność, sprawiedliwość. Ideałem stałsię wypoczynek, zamożność, wolność, rozrzutność, nieliczeniesię ani z czasem, ani z ludźmi, ani z pieniędzmi. W badaniachspołecznych zostało to nazwane „odejściem od powściągliwości” 3 .Dostrzegalne jest to we wszystkich sferach życia społecznego, alenajbardziej uwidacznia się w przeróżnych talk-showach, w którychpojawia się nieprawdopodobny ekshibicjonizm, szokujący widza,ale łamiący jednocześnie, ustalone gdzieś w trakcie wychowaniai życia, normy tego, co i jak można powiedzieć o intymnym,rodzinnym i zawodowym życiu swoim i bliskich.Można, już chyba bez obawy uproszczeń powiedzieć, że wjakiś sposób dokonało się to przez media. Wpływ mass mediówto szczególny rodzaj skoku kulturowego ku wirtualizacji. Tostworzenie przestrzeni, w której człowiek żyje tym, co dostarczająmu środki masowego przekazu, biorąc to za „prawdziwą rzeczywistość”.Tak ukształtowana osoba – oderwana od wielowiekowejnarracji kultury klasycznej (tradycji, zwyczajów, zachowań,postaw) – nie potrafi znaleźć innych wzorców zachowań jaktylko te medialne.Czy obawa, którą wyrażam nie jest jednak zbyt wydumana?Być może to, co dzieje się w kulturze, a czego wszyscy jesteśmyświadkami, stanowi naturalny, a zarazem nieuchronny proceszmian świadomościowych, którego nie da się już zatrzymać.Dlaczego narzekam na kształt kultury? Czy zmiany kulturowesą tak istotne, że mają decydujące znaczenie dla cywilizacji?Uważam, że tak, stąd nostalgia i smutek, jakie rodzą się, kiedywidzę, jak średniowieczne katedry, portyki, zacienione wnętrzakościołów traktowane są przez współczesnych coraz częściej jakczęść muzealnego dziedzictwa świata, którego już nie ma, tak jaknie ma już w Europie średniowiecznej duchowości i mentalności.Dostrzegam to, kiedy widzę, jak wielu ludzi na nabożeństwachi spotkaniach chrześcijańskich czuje się jak na happeningach iperformance’ach, jakby uczestniczyli w „Nocy muzeów”, podczasktórej na kilka godzin możesz oderwać się od telewizora i kompu-1 Por. G. Himmelfarb, Jeden naród dwie kultury, tłum. P. Bogucki, Warszawa2007, s. 30, 137, 1462 Por. A. Szahaj, Relatywizm i fundamentalizm, oraz inne szkice z filozofii kulturyi polityki, Toruń 2008, s. 16-183 Wyrażenie Rochelle Gurstein, które cytuje Himmelfarb. Zob. G. Himmelfarb,Jeden naród … dz. cyt., s. 4346 Migotania, przejaśnienia 24/25


tera, i pochodzić ze znajomymi wśródkolumn, figur i świec. Dzieje się tak,ponieważ dla wielu ten świat staje sięjak wydobyty z zatęchłego sarkofaguhistorii – te szaty, dziwaczne gesty,tajemnicze znaki, obłoki z kadzielnic,szepty. To jak intrygujący, ale wostateczności nieważny, przypis wzakurzonej książce do historii.Zmiany kulturowe uważam za kluczowe,ponieważ sądzę, iż prawdziwakultura nie tylko stanowi zespół symboli,znaków i kontekstów, ale jestnarracją wyjaśniającą i porządkującążycie osobiste, a przede wszystkimspołeczne. Jest opowieścią zanurzonąw tradycji i doświadczeniach pokoleń,wskazując na to, co prawdziwe, niezmienne,ważne i wiecznie aktualne.Porusza, zachwyca i przemienia, wprowadzającw obszar wartości nowepokolenia. 4Idea kultury ma bowiem pewienwymiar quasi-sakralny. Dlatego, odkilku stuleci proponuje się kulturęjako świecką alternatywę dla pogrążającejsię i będącej w defensywie(szczególnie na Zachodzie) religii. Jestto możliwe, ponieważ kulturę możnaoprzeć na wartościach absolutnych. Jejparadygmaty można sformułować napodstawie pewnych intuicyjnych pewników,kultywowanych tradycji, rozpoznawalnychsymboli, ugruntowanychtożsamości, wspólnych przekonań iogólnie rozumianego poczucia tajemnicyegzystencji i transcendencji. Azatem, dla wielu ludzi to kultura, a niereligia, jest niejako „duszą” współczesnego,pozbawionego Boga, zimnegoi coraz bardziej stechnicyzowanegoświata. Kultura laicka i liberalna bierzewięc odpowiedzialność za przestrzeń,w której dominowała do tej pory wnaszym kręgu cywilizacyjnym narracjachrześcijańska. Narracja szczególna – zjednej strony, zakorzeniona w historiii tradycji, z drugiej, zwrócona ku przyszłości,a dokładnie ku eschatologii– wskazując na to, co transcendentnei przypominając tym samym, iż człowieksam w sobie nie jest absolutniesamowystarczalny.Smutek chrześcijanJednak ten motyw przestał już być aktualny. Wydaje się bowiem, żeproces degradacji i erozji kultury jest nieunikniony. <strong>Ś</strong>wiat Zachoduwyraźnie zmierza ku zmianie paradygmatów cywilizacyjnych.Zarówno więc chrześcijanie, jak i konserwatyści niezwiązaniwprost z tym wyznaniem, mogą jedynie opóźnić ów radykalnymoment kulturowej rewolucji. Wielu ludzi ma dziś świadomośćnieuchronnej śmierci tradycyjnego kulturowego świata, alepróbuje odwlekać tę chwilę, mówiąc niejako – „umieramy, alepowoli”. 5 Wysiłek zatem zachowania owego etosu kultury jestskazany na porażkę, świat wartości bowiem, w którym żyjemyi do którego przywykliśmy, stopniowo koroduje i znosi to, codawne. Spełnia się powoli, ale nieuchronnie nietzscheańskieproroctwo – wartości tracą wartość – przestając obowiązywaćzaprzepaściły swą funkcję porządkującą. 6Uzmysłowienie sobie takiej sytuacji budzi w człowieku wierzącymswoisty smutek, wywołany świadomością, iż chrześcijaniepragną życia spokojnego, dobrego i wolnego, ale wiedzą,że doczesność i jej dynamika oddane są we władanie „Księciatego świata”. Chcąc zatem być wierni nauce Syna Bożego musząwiedzieć, że w pewnym momencie ów świat wyda im walkę –konfrontując ich pragnienia – albo oddasz się w niewolę doczesności,albo będziesz cierpiał prześladowanie nie chcąc wyrzecsię Chrystusa – Boga i Mesjasza. Swoista melancholia chrześcijanzawarta jest zatem w świadomości, iż Królestwo Boże wypełni sięnie poprzez doczesne projekty ewangelizacyjne i misyjne, nieprzez historyczny triumf Kościoła i jego rozwój jako instytucjiziemskiej, ale poprzez ostateczne i całkowite zwycięstwo Boga nadrozpanoszonym złem i bezbożnością. I choć chrześcijanie zaproszenisą do czynnego zaangażowania w cywilizację, by wzmacniaćkulturowy i duchowy rozwój ziemskiego świata, choć wypełniająkażdy swój dzień modlitwą, wysiłkiem i pracą, to jednak obce maim być marzenie o doczesnym ostatecznym i całkowitym triumfieprawdy, dobra i piękna. Mają czynić sobie ziemię poddaną bez4 Por. J. Grzybowski, Problem kultury jako cywilizacyjnej narracji. Rzecz o uwiedzeniui interwencji kulturowej, „Warszawskie Studia Teologiczne” XXI (2008),s. 2285 Zob. J. Bartyzel, Umierać, ale powoli. O monarchistycznej i katolickiej kontrrewolucjiw krajach romańskich 1815-2000, Warszawa 2006; Opóźniamy tylkokatastrofę. Z Andrzejem Nowakiem rozmawia Cezary Michalski, „Dziennik.Dodatek Europa. Magazyn idei”, nr 261 (13/2009), 4-5.04.2009, s. 136 Por. K. Michalski, Płomień wieczności. Eseje o myślach Fryderyka Nietzschego,Kraków 2007, s. 17sentymentu nie tylko zachowania, ale i triumfu gromadzonychowoców pracy. I w tym wyraża się – wynikający ze świadomości jejpowolnego umierania – smutek w patrzeniu na doczesność: tenświat przeminie, a z nim i wszelka jego postać. Jedyna nadzieja toeschatologiczne, a zatem z głębi religijne, przekonanie, że każdąnajmniejszą cząstkę dobra i miłości Bóg zachowa.Konstatacja to smutna, ale trzeba powiedzieć sobie otwarcie– mając na uwadze powyższe przemyślenia – systematycznienastępuje unormalnienie tego, co do tej pory było niedopuszczalnei jednoznacznie złe. To, co wcześniej było uznawane za błędne,nienormalne, głupie, teraz jest usankcjonowane, tolerowane iprzyjęte. Stało się tak za sprawą przeróżnych likwidatorów tabuspołecznej obyczajowości, trwającej przez wieki jako podstawowawięź cywilizacyjna.Proces zmian kulturowych dokonuje się na naszych oczachw sposób bardzo znaczący. Jak mówi Terry Eagleton (któregojako neomarksistę, nie można posądzać o sympatię do narracjireligijnych) w postnietzscheańskim duchu, Zachód pracowiciepodkopuje swoje niegdysiejsze metafizyczne fundamenty zapomocą bezbożnej mieszanki materializmu, politycznego pragmatyzmu,moralnego i kulturowego relatywizmu oraz filozoficznegosceptycyzmu. W wyniku tego współczesne społeczeństwarynkowe stają się świeckie, relatywistyczne, pragmatyczne imaterialistyczne, podważając przez to wartość metafizycznychpostulatów, na których muszą opierać się władza polityczna ispołeczeństwo obywatelskie. Okazuje się bowiem, że liberalnei kapitalistyczne społeczeństwo nie może łatwo, bez żadnejszkody i ryzyka, pozbyć się metafizycznych wartości wraz z ichtranscendentnymi uzasadnieniami. 7Cywilizacja bowiem, umierając, zostawia po sobie pewnąprzestrzeń, ale życie społeczne nie znosi próżni – w jej miejscepojawi się nowa cywilizacja z nową narracją kulturową. Erozjatradycyjnych wartości konserwatywno-chrześcijańskich możezatem spowodować tak poważny kryzys zachowań moralnych ispołecznych, że sami inicjatorzy zmian zostaną zaskoczeni.Czy będzie wtedy jednak możliwość „powrotu” do źródeł klasycznejkultury? Tego nie wiadomo – popsuć bowiem zawsze jestdość łatwo, znacznie trudniej później naprawić. Jaką rolę będzieodgrywała wtedy narracja chrześcijańska, z jej stylem życia iwartościami? Wydaje się, i zaznacza to miedzy innymi AleksanderMcIntyre w klasycznym już dziele Dziedzictwo cnoty, że będzie7 Por. T. Eagleton, Kultura i barbarzyństwo, tłum. T. Bieroń, „Europa. MagazynIdei Dziennika”, nr 266 (2009) 19, s. 13ona polegać na tworzeniu nisz kulturowych,niewielkich miejsc i niewielkich wspólnot,gdzie będzie utrwalało się styl życia, jaki jeszczeuda się ocalić. Podobnie jak zdarzyło się to uzarania średniowiecznej Europy, „w czasachbarbarzyńców” – w opactwach i klasztornychbibliotekach – przetrwało najcenniejsze dziedzictwoantyku. 8Postchrzescijański światZ takich refleksji, wywołanych także w jakiśsposób przez poezję Nohavicy, rodzi się wemnie dziwne i trudno wytłumaczalne przeczucie.Przeczucie, że zmieni się kontekst naszegoświata, tego świata, w którym tkwimy, żyjemyi poruszamy się, zapatrzeni w przyszłość, niedostrzegając teraźniejszości i smutku sączącegosię z przemijania. Mam wrażenie, chociażpozornie nic tego nie zapowiada, że możeprzyjść „coś nowego”. Coś, co wszystkich naspostawi w zupełnie nowej sytuacji, w nowym,nieprzewidywalnym kontekście. Co postawi naswszystkich wobec trudnych wyzwań i pytań.Zmieni ramy, w których żyjemy, otworzy nazupełnie nową opowieść i nową historię. Nadejdziecoś, co zmieni nasz świat i do czego taknaprawdę nie można się przygotować. Takawizja – zaskakującej zmiany kontekstu, którejnikt się nie spodziewa i której nie sposób przewidzieć– nie wydaje mi się ani nierealna, anidaleka. Historia, szczególnie przełomu XIX i XXwieku, a potem właściwie połowy ostatniegostulecia, uczy nas, że świat – bezpieczny i spokojny,łagodny i przewidywalny, w którym żyliludzie ufnie patrzący w przyszłość – raptowniedokonywał gwałtownych zakrętów, zmieniającdosłownie wszystko, tak, że już nigdy nic niebyło jak dawniej.Dlatego (choć rozumiem, że w tych rozważaniachmoże ktoś widzieć nieuprawnioną nutęgłębokiego pesymizmu) sądzę, że jako chrześcijaniebatalię o kształt europejskiej kultury przegrywamyi ostatecznie zostaniemy pokonani.Zwycięży inna wizja świata, inni ludzie zawyrokują,co jest dobre, a co złe, zatriumfuje oderwanyod ewangelicznych i transcendentnychwzorów styl życia, powstaną inne pomniki i innibohaterowie staną się wzorem dla milionów.Zwyciężą moralny i społeczny permisywizm inihilizm. Czy „rządy ludu” wybierającego corazto nowe formy obyczajowych wyzwoleń doprowadządo „jawnego bądź ukrytego totalitaryzmu”?Nie wiem. Czy chrześcijańskie myśleniei wartościowanie zostanie zmarginalizowanie?Tak. Już jesteśmy tego świadkami. Przegramy tę bitwę i Europazapłaci za to swoją cenę. <strong>Ś</strong>wiat się zmienia – to, co winno byćwartościowe i trwałe, zostaje utracone, ponieważ powoli znikająi odchodzą już ci, którzy to pamiętali.Chrześcijański obraz świata i styl życia stają się fragmentemprzeszłości. Czy to koniec? Zapewne tak, to koniec pewnej epoki,w której chrześcijański etos chociaż w przybliżeniu wyznaczałkierunki ludzkich działań i formy społecznych zachowań.Osobiście nie czuję się jednak przegrany, chociaż sądzę, żekończy się siła chrześcijańskiego świata. Zwycięstwo doczesnenależeć będzie do „Bestii i jej Proroka” – jak sugestywnie mówibiblijna Apokalipsa. Dopiero ostateczna konfrontacja przyniesiecałkowite i absolutne zwycięstwo Boga. Cóż pozostaje? Wierzyćze świadomością, iż ostateczny triumf dokona się poprzez wtargnięcienadprzyrodzoności w historię – kończąc definitywniejej rozdział.Ponieważ wszystko ulega zmianomTo nie znaczy, że nigdy nie szedłeś tą drogąWszystko co musisz zrobić to spróbować rozpoznać,kto jest twoim przyjacielem.Tak jak podczas wojny.Wrócisz kiedy to się skończyWrócisz kiedy oni cię zawołająNie potrzebujesz mówić „żegnaj”Wrócisz kiedy oni Cię zawołająNie potrzebujesz mówić „żegnaj”Regina Spector, The call8 Zob. A. McIntyre, Dziedzictwo cnoty. Studium z teorii moralności, tłum. A.Chmielewski, Warszawa 1996.Gazeta literacka 47


ESEJMaria JentysMoje bestselleryskandynawskieMoje bestsellery skandynawskie to - muszę od razu zaznaczyć - nietyle utwory najbardziej pokupne, co najświetniejsze, zaliczonejuż w większości do klasyki światowej i często zepchnięte doliterackiego lamusa, a przecież wciąż imponujące. Pragnę je więcchoć na chwilę ożywić przypomnieniem swoich dawnych czytelniczychzachwytów i powtórnych, dzisiejszych wrażeń. Zacznę odwyznania: literatura skandynawska była i jest jedną z moich najukochańszychliteratur. Odkąd tylko nauczyłam się czytać, darzęją wierną i nieustannie odnawianą kolejnymi lekturami miłością.Zakochałam się w niej „od pierwszego wejrzenia” – od lekturyBaśni Hansa Christiana Andersena, największego Duńczyka. Niepamiętam, ile miałam wtedy lat, ale był to czas zaczytywania sięna przemian słonecznymi i pełnymi zmysłowości mitami greckimii śnieżno-lodowymi, przenikniętymi mistycyzmem opowieściamio krainach Północy. Najgłębiej zapadły mi w serce - bo dziecięceczytanie to czytanie sercem - opowieści o Brzydkim kaczątku,Calineczce, Dziewczynce z zapałkami, Królowej <strong>Ś</strong>niegu, a przedewszystkim o Małej syrenie. Widać, odpowiadały mojemu pojmowaniudobroci, miłości, współczucia, bo czytałam je wielokrotnie,utrwalając w swoim systemie wartości Andersenowskie wzorcena resztę życia. Nie zdziwiłam się więc wcale, gdy po latach,podczas lektury Doktora Faustusa Tomasza Manna, znalazłamRys. Sara Filipiakw tej wielkiej egzegezie nazizmu motyw „małej syreny” w funkcjiswoistej ideowej wykładni losu Adriana Leverkühna. Dziecięcaz pozoru baśń okazała się dostatecznie pojemna, by ogarnąćtragizm miłości i ofiary. A zakorzeniona w autobiografii Andersenaprosta i przejmująca opowieść o niedoli ptasiego „wyrodka”, czyliłabędzia, który wykluł się z jaja w kaczym gnieździe, został odrzuconyprzez kaczo-kurzą podwórkową społeczność i doświadczyłbiedy, poniżenia i samotności, nim zrozumiał, kim jest, po dziśdzień może być odczytywana jako metafora niedoli każdego„odmieńca” w nietolerancyjnym społeczeństwie.Spośród najwcześniejszych lektur, które zaspokajały mojąpotrzebę wzorców dobra i miłości, zapamiętałam Dittę MartinaAndersena-Nexø, wybitnego pisarza duńskiego z przełomu XIXi XX wieku. Tytułowa bohaterka, dziewczyna z nizin społecznych,jeszcze przed narodzeniem napiętnowana jako owoc „grzechu”,stała się symbolem matki uciśnionych. Los jej bowiem, od dzieciństwapo śmierć w dwudziestym piątym roku życia, był niekończącymsię pasmem trudów, wyrzeczeń i cierpień ponoszonychw imię miłości do bezbronnych. Przyszła na świat w wielodzietnejrodzinie zubożałych chłopo-rybaków znad Kattegatu w końcu XIXwieku, porzucona przez matkę i nieuznana przez ojca (zamożnegogospodarza, który okupił swe ojcostwo kwotą 200 talarów)dorastała pod opieką dziadka i babki. Nie zaznawszy radości beztroskiegodzieciństwa, rozpoczęła służbę w wieku dziewięciu lat,najpierw jako „mateczka” przyrodniego rodzeństwu, bezlitośniewykorzystywana przez własną matkę, potem włościańska służkawyrzucona na wieść o poczęciu dziecka z synem chlebodawczyni(uczciwym i oddanym jej do końca chłopcem), mamka w zakładziedla dzieci niechcianych, służąca w „pańskich” domach Kopenhagi,praczka, szwaczka, sprzątaczka, a nade wszystko matka czworgadzieci, własnych, nieślubnych, i cudzych. Oszukiwana i wyzyskiwana,pracująca ponad siły, by wykarmić wszystkich garnącychsię do niej głodnych, gotowa kochać, wspierać i ratować bezwzględu na koszty i trudy, przedwcześnie postarzała, pozbawionaosobistych pragnień i potrzeb, została Ditta przedstawiona przezAndersena-Nexø jako uosobienie absolutnego wewnętrznegopiękna: altruizmu, alterocentryzmu, dobroci bez granic. Jej śmierć,związana z pogrzebem małego zbieracza węgla i manifestacjąrobotniczą, kończąc opowieść o anonimowym trudzie, nędzyi męczeństwie, zapowiadała generalną rozprawę o nowy ładspołeczny. Czytana przeze mnie ponownie w 2002 roku, mimostaroświeckości, okazała się nadal atrakcyjna i aktualna wobecogromu biedy i poniżenia, jakiej doświadczają obywatele naszegotak już niebywale wysoko cywilizowanego świata.Do moich dziecięcych olśnień lekturowych należała też Cudownapodróż Selmy Lagerlöf, poetycko-baśniowa opowieść edukacyjno-wychowawcza,napisana na zamówienie szwedzkich władzoświatowych w celu powstrzymania zatrważająco licznej emigracjiSzwedów do Ameryki. Prócz wielkich walorów artystycznychzawiera ona przeogromne bogactwo wiedzy geograficznej,historycznej, gospodarczej, etnograficznej o Szwecji. Nie trzeba jejrekomendować - jest w pełni doceniona (i wciąż wznawiana). Jest- wypada podkreślić - ceniona przez pisarzy, Czesław Miłosz, naprzykład, nazwał ją metaforą widzenia poetyckiego - dziecięcegoi z wysoka oraz w najdrobniejszych szczegółach (czternastolatekNils Holgersson poznaje swój kraj od Skanii po Laponię podróżującna grzbiecie mądrej, starej gęsi Akki z Kebnekajse).Gdy przyszedł czas na lektury systematyczne i świadome (costało się możliwe przede wszystkim dzięki cennej inicjatywieWydawnictwa Poznańskiego - Serii Dzieł Pisarzy Skandynawskich),poznałam – i pokochałam całą mocą podziwu i zachwytu - liczneutwory prozatorskie wielkich (i mniejszych) Norwegów, Szwedów,Duńczyków, Farerczyków, Islandczyków, Finów. Byli to: Norwegowie- Alexander Lange Kielland ze swą powieścią Kapitan Worsez 1882 (wyd. pol. 1903), Knut Hamsun z Głodem z 1890 (wyd. pol.1957) i Błogosławieństwem ziemi z 1917 (wyd. pol. 1925), SigridUndset z Krystyną, córką Lawransa z 1920-1922 (wyd. pol. 1929),Olav Duun z Ragnhildą z 1929-1933 (wyd. pol. 1973), Tarjei Vesaasz Nocnym czuwaniem z 1940 (wyd. pol. 1966), Ptakami z 1957 (wyd.pol. 1964, w pol. wersji ekranowej Żywot Mateusza 1969), Pałacemlodowym z 1963 (wyd. pol. 1969), Jostein Gaarder ze <strong>Ś</strong>wiatemZofii z 1991 (wyd. pol. 1995); Szwedzi - Emanuel Swedenborgz Dziennikiem snów powstałym 1743-44, wydanym w Szwecji1859 (wyd. pol. 1996), August Strindberg z Czerwonym pokojemz 1870 (wyd. pol. 1994) oraz Infernem z 1897 (wyd. pol. 1899, nowe1999), Selma Lagerlöf z Göstą Berling z 1891 (wyd. pol. 1905), PärLagerkvist z Karłem z 1944 (wyd. pol. 1965) i Barabaszem z 1950(wyd. pol. 1953), Eyvind Johnson z Falami przyboju z 1946 (wyd.pol. 1975), Vilhelm Moberg z Emigrantami z 1949-59 (wyd. pol.t.1 1982, t. 2 1987), Per Olof Sundman z Ekspedycją z 1962 (wyd.pol. 1966), Torgny Lindgren z Drogą wężową na skale z 1982 (wyd.pol. 1999), Per Olov Enquist ze Strąconym aniołem z 1996 (wyd.pol. 1999); Duńczycy - Søren Kierkegaard z traktatem Bojaźńi drżenie. Choroba na śmierć z 1843 (wyd. pol. 1966), Karen Blixenz książką wspomnieniową Pożegnanie z Afryką z 1937 (wyd. pol.1962), Martin Alfred Hansen z Kłamcą z 1950 (wyd. pol. 1961), TageSkou-Hansen z Nagimi drzewami z 1957 (wyd. pol. 1972), PeterSeeberg z Pasterzami z 1970 (wyd. pol. 1975); Farerczycy - HedinBru (właśc. Hans Jakob Jacobsen) z Honorem biedaka z 1940 (wyd.pol. 1970), William Heinesen z Czarnym kotłem z 1949 (wyd. pol.1968); Islandczycy - anonimowi twórcy staroislandzkich sag, jakSaga o Njalu (wyd. pol. 1968) czy Saga rodu z Laxdalu (wyd. pol.1973), Saga o Egilu (wyd. pol. 1974), ponadto Gunnar Gunnarssonz Czarnymi ptakami z 1929 (wyd. pol. 1932), Halldor Kiljan Laxnessz Dzwonem Islandii z 1943-46 (wyd. pol. 1957), Hallgrimur Helgasonz 101 Reykjavik z 1996 (wyd. pol. 2001); Finowie - Frans EemilSillanpää ze Słońcem życia z 1916 (wyd. pol. 1966).Lista polskich przekładów z literatur skandynawskich obejmujewiele setek tytułów, mój więc osobisty wykaz ulubionychdzieł prozatorskich Północy, liczący 27 tytułów (6 norweskich, 9szwedzkich, 6 duńskich, 2 farerskie, 3 islandzkie, 1 fiński), przedstawiasię nader skromnie. Lecz żeby choć najkrócej uzasadnićswoje upodobanie do tych literatur, musiałam zdecydować sięna ścisłą selekcję nazwisk i tytułów. Są w moim spisie arcydzieła,są dzieła wybitne, są bardzo dobre i dobre, a wreszcie urzekające,do których się powraca (jak Gösta Berling Lagerlöf, Pożegnaniez Afryką Blixen czy Słońce życia Sillanpää) lub niezwykłe, dziwne,penetrujące „podziemia” duszy ludzkiej (jak Dziennik snówSwedenborga, Inferno Strindberga czy Strącony anioł Enquista).Nie ma lichych ani nijakich. Wszystkie łączy inność (w stosunkudo naszej literatury), swoisty mistycyzm i niezwykły, znamiennydla Północy, szarobłękitny koloryt, nierzadko obecność - partnerskiejwobec człowieka - dzikiej, potężnej, groźnej i naznaczonejboskością przyrody. Także człowiek jest w nich pełny i głęboki,nigdy płaski, dwu- lub trójwymiarowy, zawsze ma czwarty wymiar,metafizyczny. Temu nie sposób się oprzeć.Arcydziełem jest ponad wszelką wątpliwość Pałac lodowy Vesaasa,piękna i tajemnicza realistyczna baśń o dramatyzmie istnienia w każdymjego momencie, o trwodze, jakiej człowiek doświadcza w obliczumożliwości spełnienia się jego pragnień (trwodze, która potrafipopchnąć go ku spokojowi śmierci); doskonale prosta i kryształowoprzejrzysta, a jednak pełna ukrytych znaczeń, opowieść o pierwszych„olśnieniach świadomości” (że posłużę się celnym określeniemwybitnego polskiego krytyka Henryka Berezy) w doświadczaniuświata (innych ludzi). „Lodowej” przejrzystości utworu nie mącążadne odautorskie komentarze, wszystko zawiera się w obrazie -w niezwykle sugestywnej wizji sytuacji bohaterek, dziewczynek Sissi Unn. Niewiele jest w literaturze światowej dzieł równych Pałacowilodowemu. Nie dorównują mu nawet wcześniejsze powieści tegopisarza. Do arcydzieł zaliczyłabym też Ranghildę Duuna, mistrzowskąpsychologicznie powieść o człowieku owładniętym przez złoi ginącym z ręki istoty będącej uosobieniem dobra.Dziełami wybitnymi są obie wymienione powieści Hamsuna.Głód, w swoim czasie nowatorski tematycznie i narracyjnie,odkrywający „podziemie duszy” ludzkiej, „bujne rozgałęzieniawyobraźni, błogostany nerwów, szepty krwi”, do dziś - mimoogromnego postępu psychologii głębi - jest arcyinteresującymzapisem udręk głodowych młodego pisarza (porte parole Hamsuna),a Błogosławieństwo ziemi, wspaniały hymn na cześć życia,pierwotnej natury i codziennego heroizmu człowieka, mimoswej anachroniczności, wciąż porywa siłą wizji archetypowegochłopa - oracza i siewcy, zdolnego ożywić pustkowie i przezwyciężyćdestrukcję. Znamię wielkości ma też trylogia Sigrid Undseto Krystynie, córce Lawransa, jednej z najwspanialszych heroinliteratury światowej.Bestsellerami w dosłownym tego słowa znaczeniu są powieściGaardera. Lekkie, atrakcyjne fabularnie, pełne niespodzianeki zagadek, próbują odnawiać fundamentalne pytania filozoficzne,jakie od zawsze zadaje sobie człowiek: kim jestem, poco jestem? Są bardzo potrzebne i pożyteczne, ale nie mają tejmagnetycznej siły, co dawne arcydzieła. Są naznaczone piętnemczasów - komercyjnością.Dziennik snów Swedenborga z rynkowego punktu widzenianie da się zaliczyć do bestsellerów, ale słowa wdzięczności należąsię tłumaczowi (M. Kalinowskiemu) i wydawcy za udostępnieniepolskiemu czytelnikowi tego jedynego w swoim rodzaju świadectwamistycznej inicjacji oświeceniowego uczonego. Niezwykleplastyczne przedstawienie przez Swedenborga rzeczywistościsnów i wizji było inspiracją m.in. dla Strindberga w okresie jegoKryzysu Inferna. Neurotyczne, pełne jadu utwory wielkiegoSzweda trudno lubić, lecz nie sposób odmówić im wielkości.Dobrze więc się stało, że zadbano o przyswojenie polskiej kulturzenieznanej powieści Strindberga Czerwony pokój, a takżeo odnowienie przekładu Inferna. Z pierwszej wyłania się szyderczyobraz sztokholmskiego środowiska literacko-dziennikarskiegoi polityczno-gospodarczego, z drugiej - intrygujący autoportretpisarza z czasu duchowego przełomu. Lektura trudna, aleinspirująca. Po przykrości obcowania ze Strindbergiem radościąstaje się lektura romantycznej powieści - czy może realistycznejbaśni - Selmy Lagerlöf Gösta Berling. Kto raz ulegnie jej czarowi,będzie do niej powracał - z potrzeby serca, wrażliwości i wyobraźni.Z potrzeby ducha wraca się do utworów Lagerkvista, zgłębiającychmetafizyczne tęsknoty człowieka. Niedawna lektura Barabasza48 Migotania, przejaśnienia 24/25


– podobnie jak dawna lektura Karła – była dla mnie głębokimprzeżyciem. Ta sfabularyzowana historia ewangelicznego łotrauchodzi za szczytowe osiągnięcie prozatorskie pisarza, utwór, któryw głównej mierze przyczynił się do przyznania twórcy NagrodyNobla. Przez los Barabasza przedstawił pisarz dramat człowiekaowładniętego potrzebą doznań metafizycznych, lecz duchowodo nich nieprzygotowanego. Poczęty i zrodzony w nienawiści,z matki niewolnicy zmuszonej do nierządu i nieznanego ojca,wychowany przez ulicę, herszt bandy złoczyńców, znał jedynieprzemoc, wrogość i samotność. Spotkanie z Jezusem, męczeńskaśmierć Niewinnego, poniesiona w imię Życia, Jego nauka opartana przykazaniu wzajemnej miłości, uczyniły z Barabasza innegoczłowieka. Porzuciwszy dotychczasowe zajęcia wędrował odtądza obrazem Ukrzyżowanego, wiedziony - mimo wewnętrznychsprzeciwów - nieodpartym pragnieniem wiary w Niego. Drogaprzez niewolniczą pracę w kopalni miedzi na Cyprze, przez służbęu namiestnika Cypru była w istocie powtórną drogą Barabaszana Golgotę. Umarł na krzyżu jako wyznawca Jezusa (którymdo końca nie był). Powściągliwa, pozbawiona spektakularnychefektów, powieść Lagerkvista ukazuje kiełkowanie ziarna chrześcijańskiegosiewu w zatwardziałym sercu człowieka, któremuśmierć Chrystusa ocaliła życie.Na koniec, o powieści Kapitan Worse Kiellanda powiem tylko, żejest żywym i przejmującym do dziś ostrzeżeniem przed skutkamireligijnej obłudy i nietolerancji; o emigranckiej tetralogii Moberga– że to wspaniała narracyjnie, pełna barwnych postaci epopejao Szwedach wędrujących „za chlebem” do Ameryki; o EkspedycjiSundmana - mistrzowska i nowatorska formalnie próba weryfikacji,w imię sceptycyzmu poznawczego, subiektywnej i europocentrycznejrelacji brytyjskiego podróżnika Henry’ego MortonaStanley’a z jego afrykańskiej wyprawy, podjętej w 1887 roku w celuratowania tureckiego dygnitarza, Emina Paszy; o Drodze wężowejna skale Lindgrena - przejmująca, ewangeliczna w tonie (Hiobowa)powieść o ludziach dobrych i wrażliwych, którzy pod presją biedyzaprzedają się złu; pełen wzniosłego tragizmu protest przeciwwspółczesnemu światu przemocy; o Strąconym aniele Enquista- jedna z najbardziej tajemniczych i dziwnych powieści poetyckowizyjnychi oniryczno-metaforycznych o poczuciu winy, krzywdyi odrzucenia, o nienawiści i miłości, o śmierci, lęku i samotności, lecztakże wspólnocie; o Falach przyboju Johnsona - wspaniała parafrazaHomerowej Odysei, przypowieść o Odysie wszechczasów, ofierzeżądnych władzy i krwi panów naszego szalonego i okrutnegoRys. Sara Filipiakświata. W Bojaźni i drżeniu Kierkegaarda znalazłam przed latyodpowiedź na nurtujące mnie i dręczące kwestie egzystencjalnei etyczne, dziś jednak już tej ksiązki nie wracam. Za dzieło frapujące,które można wielokrotnie odkrywać, uważam Pasterzy Seeberga -pełną filozoficznych znaczeń opowieść o człowieku, który w sytuacjikrańcowej (po utracie mowy i zdolności ruchu w wyniku wypadku)dowiaduje się o swej niepotrzebności. Prawdziwymi lekturowymiodkryciami były dla mnie powieści pisarzy z Wysp Owczych: Honorbiedaka Hedina Bru i Czarny Kocioł Heinesena. Pierwsza z nich jesthołdem oddanym skromnym, prawym i pracowitym ludziom epokiprzedindustrialnej, dla których honor jest źródłem siły moralnej,a przyroda w całym bogactwie skał, wód, kaskad, kipieli - obszaremprzejawiania się woli Bożej. Druga to realistyczny, pełen dramatyzmu,ale i groteskowości, obraz życia mieszkańców Wysp Owczychw latach II wojny światowej. Obraz, którego wrzące centrum stanowitytułowy Czarny Kocioł, czyli fiord Orme z Królewską Redą Okrętowąi położoną wokół niej osadą, gdzie kombinatorzy, spekulanci,rozbitkowie, straceńcy, szaleńcy i sekciarze z całego świata tworząjedyną w swoim rodzaju społeczność, funkcjonującą w gorączkowejatmosferze bezwzględnego bogacenia się, korupcji, deprawacji,fanatyzmu – pod nieustającą groźbą ostrzału z nieba lub morza.Czyta się tę farerską opowieść o groźnej „chorobie moralnej”, atrofiiuczuć, z przerażeniem i podziwem dla talentu narracyjnego autora.Powieści islandzkie, tak jak i staroislandzkie sagi, to urzekający światmitów, legend i symboli, a także wspaniałych opisów przyrody. Podziś dzień (czterdzieści lat po pierwszej lekturze) pozostaję podwrażeniem Laxnessowego opisu walki Islandczyków o dzwon- narodowy symbol Islandii. Jeżeli chodzi o najnowsze lekturyskandynawskie, jestem zaintrygowana - choć wcale nie zachwycona- powieścią szwedzkiej pisarki Agnety Pleijel Lord Nevermore, którejkanwę fabularną stanowią burzliwe - i zakończone zerwaniem -dzieje przyjaźni dwóch wybitnych Polaków: Witkacego (Stasia)i Bronisława Malinowskiego (Bronia).Tekst wygłoszony na gdańskiej konferencji BESTSELLERYPÓŁNOCY w kwietniu 2003 roku.ZagładaKatarzyna PrzewęzikowskaPiotr Szewc wobec niewyrażalności HolokaustuOkrucieństwo, z jakim traktowani byli Żydzi w obozach śmierci,na zawsze zmieniło pogląd o ludzkiej godności. Został zachwianyodwieczny porządek, a dwie wojny światowe wydobyły na światłodzienne całe zło, jakie tkwi w człowieku. Literatura powojenna niemogła przejść obok takich faktów obojętnie. Po raz pierwszy pisarzemusieli zmierzyć się z tak trudnym i skomplikowanym tematem- jakim jest masowa zagłada ludzi. Zadawano sobie pytanie, czyistnieją słowa, które mogą opisać Holokaust? „Masowy mord jestponad możliwości zrozumienia, ale zmaganie się z niewyrażalnością,z oporną materią języka - jak pisze Jacek Leociak –jest wyzwaniemrzuconym Zagładzie, a nie świadectwem rezygnacji ze słów”. 1Zaczęto zastanawiać się czy opisywanie Holokaustu jest etyczne.Traumatyczna pamięć o zamordowanych nie powalała jednakzapomnieć, motywowała do poszukiwań eksplikacji i pełnegowyrażenia. Próbę „wyrażalności” podjął Piotr Szewc w napisanejw 1987 roku Zagładzie. Przedwojenny Zamość, głównie zamieszkałyprzez społeczność żydowską, poznajemy tu oczyma fotografa, któryopisuje jeden z ciepłych, lipcowych dni z życia miasta.Powieść jest interesującym przykładem, w jaki sposób literaturakorzysta, przejmuje i dostosowuje do swoich możliwości technikęfotografowania. Rzeczywistość miasta jest pod lupą, bacznie obserwowanai skrupulatnie notowana. Fotografia podporządkowuje sobiecałą ekspozycję świata przedstawionego 2 . Narrator zachowuje się tupodobnie jak archeolog fotografii, który odkrywa, bada i komentujezdarzenia, fakty, sytuacje dziejące się dawniej w tzw. przeszłościfotograficznej.Re-fotografia, jedna z dziedzin filozofii fotografii, uznawana jestza liryczną i magiczną gałąź tej sztuki, która szuka uniwersalnychśrodków wyrazu dla prawd o życiu i świecie 3 . Oglądanie starychzdjęć, które zdają się jak gdyby wyłaniać z przeszłości, staje siędla Piotra Szewca dobrym sposobem literackiego opowiadaniao rzeczywistości.Szewc, urodzony w 1961 roku, zna przedwojenny Zamość tylkoz innych tekstów, obrazów i fotografii. <strong>Ś</strong>wiat Zagłady jest zatemkreacją na podstawie fotografii, jest prawdopodobny, ale skonstruowanyprzez wyobraźnię autora. Fotografia nadaje mu autentyzm,potwierdza, że istniał, jednak nie ma mocy reportażu. Zamość fotografowanyjest m.in. z perspektywy Ulicy Listopadowej, Lwowskiej,Młyńskiej, Ogrodowej, Hrubieszowskiej, Centrum, SKLEPU BŁA-WATNEGO, kościoła <strong>Ś</strong>więtego Augustyna, wraz z każdym kolejnymzdjęciem poznawana jest topografia miasta. Uwagę należy zwrócićna obsesyjną wręcz próbę uchwycenia wszystkiego, co możliwe jestdo zatrzymania na negatywie: „musimy się śpieszyć, zatrzymajmychwilę” 4 , „trzeba zrobić kolejna fotografię” 5 , „mamy więc dwiefotografie, bezcenne dokumenty wydarzeń” 6 , „kolejna fotografia donaszej kolekcji” 7 . Każda minuta jest tu bezcenna, trzeba być ciągleprzygotowanym, ażeby nic nie umknęło uwadze obiektywu.Zagłada to zbiór najsubtelniejszych szczegółów z życia codziennegomieszkańców Zamościa. Narrator jest wszechwidzący - zauważalatające muchy nad stawem i pszczołę zagubioną w pokoju.Szewc nie rezygnuje zupełnie z fabuły, jest ona tu obecna, ale jakbyzawieszona. „Czas tu płynie jakby w samej swej istocie-wydarzeniazanurzają się w nim, niczym w gęstej wodzie, nie popędzając go,nie próbują przezwyciężyć, zawrócić ani-tym bardziej – prześcignąć.(…) Jedyny wymiar czasu, jaki człowiek zdolny jest ogarnąć, toteraźniejszość, chwila, w której jesteśmy” 8 . W Zagładzie pokazanisą zwykli ludzie mieszkający i pracujący wokół Starego Miasta:Hersze Blaum – właściciel sklepu, mecenas Daniłowski, policjanci,służąca Justyna czy Kazimiera M.. Jak pisze Ryszard Przybylski,ważne jest ukazanie ich typowości, stąd posługiwanie się przezSzewca skrótami w nazwiskach (Kazimiera M.), imionach (pan R.)czy nazwach (lokal R.) bądź używaniem jedynie nazw profesji, jaknp. policjant. Bohaterowie lokują się jakby w tle. Jest to zapewnejeden z elementów projektów powieści, która dąży do eliminacjiwszelkiej widowiskowości i symboliczności.Podobne praktyki stosował fotograf i dokumentalista - EugèneAtget. Atget realizował całe zbiory tematyczne np. albumy Zawody,sklepiki i stragany Paryża, Zoniers – ludzie na obrzeżach, FortyfikacjeParyża. Fotografowi udawało się pokazać doświadczenie złożonejsytuacji wizualnej. Benjamin podkreślał, że fotografie Atgeta funkcjonująjako dokumenty, ale „dokumenty niosące ze sobą trwaniew czasie, nierozerwalnie związane z miejscem, które jest w nichzapisane” 9 . Zamość jest opisywany przez narratora tak, jak gdybyoglądał jeden z albumów Atleta.Zamysłem Szewca jest zatem udokumentowanie obrazu tegoświata, „który z samej swej istoty na to zasługiwał.[…]fotografia miałaza zadanie ukazać upływ czasu, zachowując w swoim wiecznymteraz, proces przemian dosięgających wszystkich i wszystko bezwyjątku” 10 . Tytuł jednak wskazuje na pewien dysonans między statycznątreścią a oznaką rychłej Zagłady. Szewc wyraźnie wskazuje naczas przedwojenny-rok 1934, a więc istnieje jeszcze stary porządek.Tylko czytelnik, kojarząc fakty historyczne, może dostrzec, że światZamościa stoi właśnie przed unicestwieniem. Zagłada odczuwanajest również w samej fotografii, która utrwalając skrawek rzeczywistościtym samym uśmierca go na papierze. Jak pisze Zaleski:„Oglądając fotografie, doświadczamy świata in statu morienti; to,co znajduje się w kadrze, zanika zaraz potem, kiedy zostało utrwalone.Barthes powiada, że fotografia będąc zatrzymanym czasem,zastygłą ekspresją, stanowi upostaciowienie śmierci, a co najmniejnaprowadza nasze myślenie na obecność śmierci; przedstawiającto, co martwe i zarazem żywe, jest próbą zmitygowania naszegozażenowania wobec śmierci”. 11Szewc stosuje w opisie techniki fotograficzne powiększania,zbliżania i kadrowania. Aparat fotograficzny jest również w zasięguzainteresowań autora Zagłady. Wykorzystuje utarte już porównanieobiektywu z ludzkim okiem i umieszcza je na Magistracie. „WszechwidząceOko Miasta”, czyli kopuła Magistratu, choć nie fotografujerzeczywistości, może znacznie więcej – widzi nieprzerwanie wszystko,bez wyjątku 12 . Utrwalone obrazy przywołują z pamięci wspomnieniai ożywiają wyobraźnię, a „ich alegoryczny wymiar polega na tym, żestanowią potwierdzenie ukrytego za kadrem porządku, ciągłościżycia, z której zostały wyrwane. 13Równocześnie w powieści doszukać się można poczucia niewystarczalnościfotografii, która zatrzymuje czas i przestrzeń w kadrze,ale możliwość kadrowania ją ogranicza i więzi. Szewc pokazuje, żeczłowiek jest w stanie zapamiętać jedynie nikły wycinek wydarzeń.Fotografia może mu jedynie w tym pomóc. Może stać się powodem,inspiracją do dalszych wspomnień, przywołaniem traumy. I zewzględu na tę możliwość przywołania, jest taka ważna.„Wszystko zaczyna się w tej chwili i wszystko się kończy” piszeSzewc, zatem jedyną możliwością uobecnienia tego, co już nieobecne,jest wykonanie fotografii. <strong>Ś</strong>wiat chasydów opisany w Zagładzieprzestał istnieć, został unicestwiony, zamordowany. Fotografieprzedwojennego Zamościa zawsze już będą odczytywane w kontekściewojny i mordu na Żydach. Wszyscy jesteśmy zdani na czytaniez dokumentów przeszłości – fotografii o czasie przed wojną,ponieważ nie ma już do niego powrotu. Zainteresowanie tymświatem jest większe, gdyż znany być może tylko z dokumentówhistorycznych, Szewc pokazał, jak można nawiązać z nim kontakti wskrzesić fikcyjny jeden dzień z Księgi Wydarzeń.1 J. Leociak, Tekst wobec zagłady (O relacjach z getta warszawskiego), Wrocław 1997, s. 323.2 R.K. Przybylski, Jak fotografia zahacza o rzeczywistość? A jak literatura wiąże sięz fotografią, [w:] Intersemiotyczność. Literatura wobec innych sztuk (i odwrotnie), pod red.S. Balbusa, A. Hejmeja i J. Niedźwiedzia, Universitas, Karków 2004, s. 129.3 M. Szymańska, Obecna przeszłość czyli o Re-fotografii w Polsce, s. 100.4 P. Szewc, op. cit., s. 20.5 Ibidem, s. 39.6 Ibidem, s. 59.7 Ibidem, s. 51.8 B. Kaniewska, Wieczność, która przemija. O prozie Piotra Szewca, s. 75 i 76.9 K.Lewandowska, Eugene Atget fotografia jako dokument, „Fotografia” 2005, nr 17, s. 97-99.10 R. Przybylski, op.cit, s. 131 i 132.11 M.Zaleski, op.cit., s. 43 i 44.12 Ibidem, s. 112.13 Ibidem, s. 68.ESEJGazeta literacka 49


NAD KSIĄŻKAMI X 2Andrzej WołosewiczOpisać ból nie do opisaniaMarta Rutkowska podjęła się niełatwego zadania napisania książki łączącejtradycyjną biografię z omówieniem biografii literackiej. Bohaterką tak zaplanowanejpozycji jest Miriam Akavia, Żydówka, która dzieciństwo i młodość spędziław Krakowie, a którą dalsze wojenne losy zaprowadziły – przez Szwecję –do Izraela. Zamiar ten ujawnia się już w części I książki, która będąc biografią,jest biografią nietypową, bowiem poza suchą sprawozdawczością jest raczejportretem psychologicznym, bo podbudowanym gęstym przywołaniem źródeł,freskiem przedstawiającym piękno i traumę, dramat i szczęście indywidualnychlosów Akavii pokazanych najpierw na tle przedwojennego Krakowa, potemSzwecji i wreszcie na tle izraelskiej docelowej przystani (w Hajfie). Nie umiemtego określić, ale jest jakieś ciepło w książce Rutkowskiej, choć przecież losyludzkie, których „Ból dwóch ojczyzn” dotyczy, to dramat morderczej temperaturypieców krematoryjnych. Może powodem jest osobowość samej bohaterki,Miriam Akavii, która „Dzięki wychowaniu w wierze w dobro, na niewyobrażalnezło mogła odpowiedzieć nie zemstą, ale pragnieniem szerzenia idei pojednania.”(s.73) Biografia żywa, gorąca, wstrząsająca i tragiczna malowana jestsłowem w tonacji pastelowej, co sprawia, że wciąga w swój nurt, ale nim nieepatuje, jest stonowana, a nie krzykliwa, choć powodów do krzyku biografia tadostarcza aż nadto. Krzyk raczej odbywa się w duszy samej Miriam i to MartaRutkowska przedstawiła w części I doskonale. Być może wyjątkowy spokój narracyjnyRutkowskiej jest powodowany przywołaną już postawą samej Akavii,która potrafiła, jak pisze jedna z recenzentek jej twórczości, Hanna Ratuszowa,przeciwstawić się stereotypom myślowym i obiektywnie przedstawić sytuacjęz okresu Shoah. Obiektywnie, w wypadu Akavii, znaczy widzieć pełną gamęludzkich postaw po stronie polskiej, żydowskiej i niemieckiej i znaczy też,a może przede wszystkim podporządkować własne emocje i przeżycia potrzebieprzekazu, literackiego przekazu, będącego rodzajem autoterapii. Mam tuna myśli konieczny wysiłek, aby ekstremalne doznania były komunikatywnedla tych, którzy w ich kręgu nie byli i dla których są one n i e m o ż l i w e,n i e w i a r y g o d n e, n o n s e n s o w n e. Oto Rutkowska opisuje, jak ciężki byłpowrót Akavii do nowej, izraelskiej normalności: „Po powtórnych „narodzinach”i chłodnym przyjęciu przez miejscowych, Akavia wiedziała już, że musi się „przystosować”.Było jej bardzo ciężko, ponieważ swoje ocalenie wiązała z moralnymimperatywem świadczenia o Szoa. „Trzeba było zamknąć się w sobie i milczeć,bo niemożliwe było przekazanie prawdy” –wyznaje.” (s.54). Dlaczego niemożliwe?Odsyłam po odpowiedź do książki, do jej uważnej lektury. Ta niemożnośćbyła traumą Miriam Akavii przez kilkadziesiąt lat życiowego (unikała jak mogławtajemniczania córek w swój Shoah) i literackiego (zaczęła opisywać światShoah i jego konsekwencje dopiero w 1975 roku) milczenia.Siłą książki „Ból dwóch ojczyzn” jest sposób przekazu, bo przecież nie jakowaśodkrywczość („’Obozowa’ twórczość Akavii nie jest nowatorską próbą zmierzenia sięz tematyką Zagłady”, s. 116), która możliwa była jeszcze 50 czy 20 lat temu, gdy,jak przypomina Rutkowska, „przed rokiem 1989 oficjalne angażowanie się w takieprzedsięwzięcia (tzn. polsko-izraelski dialog w tym także ujawnianie prawdyo Shoah) było utrudnione.” (s.70), a izraelscy Żydzi, którzy nie doświadczyli Shoah,napływowych traktowali obcesowo, oskarżając ich nawet o bierność. Sposób przekazuma przynajmniej trzy cechy. Pierwsza to konkretność. Ludzi, którzy otaczająAkavię, znamy z imienia i nazwiska, z dokładnych i życzliwych, czasami przejmującychcharakterystyk: wiemy, jacy byli z opisu ich zachowań i postaw. Zawsze najlepszącharakterystyką jest charakterystyka poprzez opis ludzi w działaniu, jakichczynów dokonują, przed czym stronią, czego unikają, do czego dążą, a nie tzw.papierowe nakreślenie sylwetki. U Rutkowskiej, u Akavii, czytając o czasie jej krakowskiegodzieciństwa, nie czytam opisu tylko biegam obok niej, po tych samychschodach, gankach, podwórkach, ulicach. Czytając opis postaci dotykam ich skóry,przez którą czuję tętno. To jest rezultat tego specyficznego sposobu przekazu, o którymjuż była mowa.Część II książki dotyczy polskiej recepcji książek Miriam Akavii, odczytania jej twórczościna tle pisarstwa izraelskiego i odniesień samej Marty Rutkowskiej do pisarstwajej bohaterki. Wszystkie te wątki mają jedną „skazę”: poza oczywistym efektem sprawozdawczym(pierwsze dwa wątki), który należy docenić, trudno odnieść się, trudnoocenić rezultaty pracy autorki „Bólu dwóch ojczyzn” bez znajomości literatury, na tlektórej Rutkowska sytuuje twórczość Miriam Akavii i bez znajomości twórczości samejAkavii. Oczywiście, skaza dotyczy mnie, a nie Rutkowskiej. Dla osób zorientowanychw materii literackiej, w której porusza się autorka, część II może stanowić doskonałymateriał i wyzwanie czytelnicze, czy krytyczno-literackie. Może pewnym mankamentem,ale drobnym, są występujące w tej części powtórzenia, mówię drobne, bo zapew-ne konieczne, gdy Rutkowska pokazuje pisarstwo Akavii w trzech przenikających sięplanach: polskim, izraelskim i jej własnym samoistnym podwórku literackim.Zatrzymajmy się na chwilę przy tym trzecim, czyli przy autonomicznej analizietwórczości Miriam Akavii. Tu dominuje autobiografizm regulowany tym, co spowodowało,że Akavia zaczęła pisać: „żyję po to, aby dać świadectwo” a w efekcie: „piszętą samą książkę.”. Najciekawsze w tej części wydały mi się rozdziały, w których Rutkowskasystematycznie omawia poszczególne książki (”Żyję po to, aby dać świadectwo(o Zagładzie)”, „Między nadzieją a rozpaczą (o ocalonych z Zagłady)” i „Arkadia i lęk(o dzieciństwie)”), skrupulatnie analizuje je od bodaj najciekawszej strony, tj. tegojak autorskie środki literackiego wyrazu radzą sobie z niewyobrażalną traumą Shoah,rozciągającą się na dzień dzisiejszy bohaterów, którzy żyją „tu i tam”, a także śledzącokreślone wątki biegnące w poprzek analizowanych książek. Ktoś kiedyś powiedział,że dla tych, co ją przeżyli wojna nie kończy się nigdy, trudno więc, aby dla tych, którzyprzeżyli jej koszmar związany z Zagładą było inaczej.„Ból dwóch ojczyzn” ta podwójna książka, bo o książkach i jej autorce zdaje sięspełniać rolę, którą wyznaczyła sobie Miriam Akavia po psychicznym przełamaniusię i podjęciu decyzji o pisaniu: ocalić, informować, edukować i łączyć, bo nic taknie dzieli, jak niewiedza o sobie. Inaczej mówiąc, książka Rutkowskiej, jak i książkiAkavii, zajmując się tym, co było, zajmując się historią, patrzy w przyszłość. Toprzyszłość jest celem organizującym pisarstwo obu Pań. „Ból dwóch ojczyzn” jestbalsamem na ból. Warto też zwrócić uwagę na bardzo dokładne wyposażenie książkiw bibliografię podmiotową i przedmiotową. Rutkowska tutaj świetnie wyważakonieczność udokumentowania prezentowanych faktów z wyrozumiałością dlaczytelnika, który – przynajmniej ja – nie lubi przeładowania przypisami w duchudysertacji naukowej. Autorka uniknęła tego niebezpieczeństwa, które mogłobyodrzucać odbiorcę.„Ból dwóch ojczyzn” jest moją piątą książką o Żydach czy „izraelską” (oczywiściepoza całym cudownym Isaakiem Bashevisem Singerem), obok „Żydów w kulturzepolskiej Aleksandra Hertza, (Instytut Literacki, Paryż 1961), „Historii Żydów”Heinricha Graetza (Wydawnictwo „Judaica”, Warszawa 1929), „Przedsiębiorstwaholokaust” Normana Finkelsteina, Oficyna Wydawnicza Wolumen, Warszawa 2001)i „Pianisty” Władysława Szpilmana (Wydawnictwo Znak, Kraków 2002) i z dużąradością poznawczą wstawię ją między wymienione i topośrodku. Rutkowska bowiem mieści się właśnie gdzieś centralnie pomiędzynagminnie pomijanym (choć ostatnio odważnie przypomniał ją w swym felietonieDaniel Passent (Polityka 15 08 2009, s.80), odważnie ze względu na jej wielcewymowny podtytuł – „Refleksje o wykorzystywaniu cierpienia żydowskiego”, czyli,zacytujmy Passenta, „jak establishment żydowski wypaczył pamięć o Holocauście,jak ją wykorzystuje do celów politycznych”, a Finkelstein dodaje: przede wszystkimfinansowym, stąd zresztą tytułowe przedsiębiorstwo. Z jednej strony mamy więcFinkelsteina z jego zjadliwą oceną przekuwania holocaustu na dolary, a z drugiejstrony, mamy Szpilmana z jego przejmującym, osobistym, zindywidualizowanym,wyciszonym przekazem totalitarnej zbrodni. Polecam bardziej książkę: jest – moimzdaniem - znacznie ciekawsza i przejmująca niż filmowy fresk Pogańskiego. Usytuowanieksiążki Marty Rutkowskiej pomiędzy będzie chyba zgodne z jej mediacyjnymprzesłaniem.Marta Rutkowska, Ból dwu ojczyzn. O życiu i twórczości Miriam Akavii,Towarzystwo Przyjaciół Archiwum Emigracji, Toruń 2009.Obserwacje podskórne Jana SochoniaSwój najnowszy tomik Jan Sochoń zatytułował „Intencje codzienne” (PodkarpackiInstytut Książki i Marketingu, Rzeszów 2009). Tytuł, zacznijmy od tytułu. Tytuł zawszejakoś ustawia to, co po nim, przynajmniej w porządku czytelniczym. Jeśli jest znaczący.A ten dla mnie jest. Intencje to chęci, zamiary, zawierzenie. W intencji odmawia sięmodlitwę. Na ogół nie szafujemy modlitwą w intencji, tak zostałem wychowany, byakurat takiej intencyjności nie nadużywać, jak się nie wzywa imienia Bożego nadaremno.Dlatego jestem intelektualnie zaskoczony i zaciekawiony „ucodziennieniem”intencji w tytule tomiku wierszy księdza Sochonia. Zatem zaspokójmy swą ciekawość.Najpierw o sugestywnych tytułach wierszy; „Pochlebstwa”, „Wstyd”, „Ziemia”,„Włókno”,„Psalm”, „Próba” „Próg” i tak dalej. Większość to tytuły jednowyrazowe, zdecydowane,konkretne. O tym, co poza tytułami, co się za nimi kryje, za chwilę, jednaktytuły gdzieś chcę nas prowadzić. Te – moim zdaniem – prowadzą ku elementarnymkomponentom świata, osobowości, percepcji, uczuć. Mogą się wydać proste. Proste?Oto, co o prostocie pisał Rilke: „<strong>Ś</strong>wiat utracił w mych oczach mgławicowość, ową płynnośćform, zdolność ciągłego samoprzekształcania się i samotworzenia, co było cechąi słabością moich wczesnych wierszy. Rzeczy stały się rzeczami, zwierzęta zwierzętami,które można było odróżnić, kwiaty kwiatami; nauczyłem się prostoty, długom się uczyłi z trudem, że w końcu wszystko jest zwyczajne, i dojrzewałem do tego, by mówić o rzeczachprostych.”.(z „Listów”, Czytelnik, Warszawa 1986, s. 226) Obserwacja rzeczy prostychnie jest sprawą prostą, dlatego, że są – wydaje się – znane, rozpoznane, oczywiste.Codzienne. Co ciekawego może z takiej obserwacji wyniknąć? Na pierwszy rzutoka niewiele. Chociaż… Popatrzmy:„Wróciłem kraju monastyrówi furmanek chłopskich,brudu i pięknaw tej samej poświacie wieczoru.Jestem obolały i szczęśliwy,choć słowo „szczęście” niewiele mówi,wyniszczone przez turystówi pieśni weselne”(„Monastyr w Neamt”, s.7)„w strzelistej wieży kościoła Surdestisłychać dzwony, od wiekówtak samo mądre,jak twoje oczy, matko,zawsze przy mnie, wraz z aniołamii przydomowym ogrodem,ich głos otwiera mój wstyd,że tak mało słyszę”(„Wstyd”, s.9)„Twoja miłość uwięzi mniena zawsze i pogrąży w wolności.Będę włóknem Twego ciała”(„Włókno”, s.11)Cel wydaje się jasny: „Będę włóknem Twego ciała”. Właśnie, zbyt jasny jak nawiersze! A gdzie piekło? Gdzie czyściec? A gdzie piekło na ziemi? Nie tylko tu,także w wierszu „W Rumunii” czytamy: „zewsząd słyszymy/ śpiew mnichów, więcłatwo odnajdujemy/ drogę do celu, cierpliwie kreśloną przez czas.”(s.13) Ale to, comnie tutaj poetycko trzyma, to obserwacje podskórne. Podskórne, bo prowadzonejednak na poziomie/piętrze teologicznym, eschatologicznym. Ta łatwa rozpoznawalnośćsprawia, że wszystkie poetyckie akcesoria blakną, nie przebijają sięwłasną samoistnością. A przecież „mięsistość” cerkwi, monastyrów poukrywanychw rumuńskich górach, bujność samego krajobrazu znam jeszcze z lat 70..Tego mi brakuje, skoro wiersze Sochonia już mi Rumunię przypomniały. Może toefekt, jak w wierszu „W Rumunii”, innego sposobu penetracji. Sochoń pisze: „Siąpideszcze,/ Z Krzysztofem stoimy w korku (…)” – ja penetrowałem Rumunię z plecakiemna karku, po górach od monastyru do monastyru, pot, odciski, zmęczenie.Tymczasem nawet wiersze sygnowane monastyrami (w Neamt, w Voronet,w Sucevita) dzieją się na wspomnianym poziomie obserwacji podskórnej, pozarzeczywistymi, choć przecież wskazanymi, sygnowanymi czasem i przestrzenią,miejscami. Oczywiście, nie czynię z tego zarzutu, lecz sprawozdaję moje analityczno-krytyczneodczucia przy lekturze. Zatrzymajmy się na chwilę, by nie byćgołosłownym, przy koncepcji obserwacji podskórnej odwołując się do teksówpoety... Jej symptomy dla mnie to:„sam, porzucony przez przebaczenie,palę się od środka, strącony z drabinyraju.”(s.14)„Lustro wody utonęło w sobie,więc i ja stojąc nad brzegiemnie widzę się”(s.15)50 Migotania, przejaśnienia 24/25


„że sąd ostateczny rozbłyskaw środku każdej mojej myślikażdego słowa i gestulew czai się, zewsząd.”(s.16)i wreszcie cały wiersz „Wolna przestrzeń” (s.19):„Zamiast nieba widzętwoją twarz, świecie,twoje dłonie zanurzonewe wszystkim, co jest;zasłaniasz sobą cały horyzont,dziwię się, że w tej sytuacjidomagasz się miłości,która umiera przecieżbez wolnej przestrzeni.”Wszędzie tu, i przy strąceniu „z drabiny do raju” i w „lustrze wody, które utonęłow sobie”, i w „sądzie ostatecznym, który rozbłyska w każdej mojej myśli” wiersz domagasię od czytelnika wysiłku, by mógł mu towarzyszyć, by się nie odbił od powierzchnisłów. Bez tego wysiłku spadanie do raju z drabiny (!) wyda nam się niezrozumiałe, bojakże to tak, spadanie z drabiny zdaje się złem, wypadkiem, przykrością, a tu na dodatekgdzie spadamy? czytelniku? – do raju, który wszakże normalnie jest nagrodą za wysiłek,więc miejscem niejakiego awansu – a tu nagle: spaść do raju! Mogę w tym widziećostrzeżenie przed „naszymi rajami”, sztucznymi, wytworzonymi nie dla satysfakcji powysiłku duchowym i ascezie, lecz ku folgowaniu wszelkim zachciankom, uciechomi frywolnościom. Rajom łatwym. Mówię o folgowaniu ponad miarę, zanika bowiem,cywilizacyjnie i duchowo, Przestrzeń Pomiędzy, pomiędzy światem zdecydowanegosacrum, dla mnie utożsamianym przez religię a światem rozpasanej podkultury żyjącejsamą sobą, pławiącej się w samozachwytach, mamiącej świecidełkami i mamoną.<strong>Ś</strong>rodek, może złoty środek Greków (umiarkowanie w jedzeniu i piciu i nie tylko). Wolnaprzestrzeń, także tytuł wiersza, to dla mnie owo Centrum, owo pożądane pomiędzy.Poeta Sochoń ujmuje to w ten wcale niełatwy do prostego odczytania sposób, w którymświat przesłania niebo („zamiast nieba widzę/ twoją twarz, świecie,/ twoje dłoniezanurzone/ we wszystkim, co jest”) zasłaniając „cały kontynent” i wyczerpując sobąwolną przestrzeń a – jak w tym wierszu czytamy – miłość umiera bez wolnej przestrzeni.Zastanówmy się, za poetą, nad sprawami, które zasłaniają i wyczerpują naszą wolnąprzestrzeń w czasie zdawałoby się skądinąd rozpasanej wolności, której domagamy sięwciąż coraz więcej i więcej dla naszych zachcianek, kaprysów, chuci, ułomności ciałai charakteru, z których chcemy pod płaszczykiem owej wszechogarniającej wolności– uczynić normę. Jeżeli wiersze „Intencji codziennych” skłaniają mnie do takich wynurzeń,to właśnie dzięki temu, co określiłem obserwacją podskórną, bo na powierzchnicodziennego życia nasze myśli i kierujące nimi intencje raczej podążają w zupełnieinnym kierunku. Dlatego „Intencje codzienne” Sochonia wcale nie są codzienne dladominującego czytelnika. Ci, których to sformułowanie obraża, mogą już bez żenady siędo tego kręgu zaliczyć. Ich codzienność wpisana, owszem, w duchowy świat posługikapłańskiej, dla odbiorcy wyrywającego się z kręgu dominującego czytelnika nie jestcodziennością, lecz zadaniem, wysiłkiem i wyzwaniem ponad-codziennym. A jeszczewszak jest piekło zapełnione dominującym nie-czytelnikiem a oglądaczem i konsumentem!Jeśli spojrzymy na poezję Jana Sochonia przez wymienione czytelnicze i nieczytelniczedominanty, zdamy sobie wtedy sprawę z elitarności tych wierszy. Spaja jereligijny entourage (cerkwie, mniszki, klasztory, dzwony itd.), z którego jednak od razu– stąd brak tego, co moglibyśmy nazwać religijnością ludyczną – lokowani jesteśmyw percepcji duchowej, której tło – w konsekwencji – stanowią pulsujące poetyckimsłowem odniesienia teologiczne. Oto przykład:„Chciałbym żyć pełniej, ale co to znaczy:mam przecież dostęp do wieku tajemnic;mogę podziwiać cztery strony świata,milczeć i płakać przy Ukrzyżowanym”(„Żyć pełniej”, s.18)Najpierw miałem poczucie zawodu, wówczas, gdy pisałem (akapit trzeci), że celpoezji Sochonia wydaje mi się zbyt jasny, przez co rozumiałem także to, że nie maw tych wierszach problemów. Myliłem się! Na swoje usprawiedliwienie mogę podaćjedynie to, że piszę w trakcie czytania, inaczej mówiąc sprawozdaję na bieżąco. I właśnietrafiłem na wiersze-problemy, które są ewokacją tego, że wcale nie jest łatwo,choć cel znany. Myślę tu o wierszach takich jak „Pocałunek” (s.35), „Zobacz” (s.24),„Poczęstunek” (s. 34), „Strach” (s.89), które są o kapłaństwie jako problemie właśnie.Można by rzec: i kto to mówi? Kapłan? Po 50-tce? A jednak:„wciąż nie nauczyłem się modlitwy,jakby była to szczególnie trudnasztuka walki, (…)”(„Pocałunek”)„Zobacz, Jezu, jaki ze mnieuczeń i sługaz sercem wystawionymna zniesławienie”(„Zobacz”)„Wyrywasz się z siebie,zostawiasz ciało na pastwę losu;niestety, widzisz, że bez niego senumiera, a twój umysłzamienił się w popiół”(„Prawda”)„Czy mogę głośno wyznać,że kocham Cię, Jezu?(…)Że Ty nie zamartwiasz się,Gdybym okazał niezdecydowanieCzy mogę głośno wyznaćCiemność mej miłości?”(„Ciemność”)Wczytuję się w te wersy (tu podane wybiórczo), wczytuję się całości wierszy i chłonęjedno: nie ma w nich łatwych umizgów i kokieterii, lecz ciężar odpowiedzialności, że abynieść światło innym, poeta Jan Sochoń musi mierzyć się z ciężarem własnego krzyża.Krzyża Sochonia-kapłana. Te wiersze, które chętnie nazwałbym kapłańskimi właśnie, sąrozmową, której Jan Sochoń nie prowadzi przecież z ambony, nie prowadzi jej przy posłudzeczy kolędując, lecz jakby rozmawiał z Wiecznością przyłapaną w ulotnych obrazach(patrz wiersze „Opasywanie cerkwi” s.16, „Beczki ze słonecznikami” s.31).Ale Sochoń to nie tylko stonowane obserwacje podskórne. Poeta potrafi równie donośnie,choć znacznie rzadziej, uderzyć w tony zdecydowane, niemalże drapieżne. Przeczytajmywiersz „Dosyć”:„Już czas na słowo „dosyć”;dosyć umizgów, złych spojrzeń,machnięć ręki w przelocie.Dosyć wywaru z ziół, kiedynie ma miłości; dosyć zawiłychukłonów podczas letniej spiekoty.Dosyć marzeń o pięknym życiu,skoro uśmiech zanika jużprzy pierwszym spotkaniu.Dosyć cielesnych uciech na dniewieczoru, i dosyć wiary,pełnej potłuczonego szkła,wzniosłej, wyprostowanej pozy.”Ten wiersz, będący na tle innych jak walnięcie pięścią w stół, pokazuje, że poezjaJana Sochonia porusza się w przestrzeni otwartej dla wszystkich poetów. A usłyszeć,jak w „Dosyć”, frazę: „dosyć wiary,/ pełnej potłuczonego szkła”, to kudy do jej mięsistościinnym sposobom obrobienia ujętego przez nią problemu, tematu. Piszę o tym dlatego,że tom „Intencje codzienne” jest drugim tomem piszącego kapłana, nad którym pochylamsię na łamach „Przejaśnień, migotań” i dojrzało we mnie wyznanie: poezje JanuszaAdama Kobierskiego i Jana Sochonia leczą mnie z krytyczno-recenzenckiej pychy, któraa priori szufladkuje odbiór – bo to ksiądz, bo to jasny cel, bo co tu można powiedzieć,co czytelnika zaskoczy, bo przecież nie może tu być, nawet poetyckiego, grzechu. Tak,wiem, że to egoistyczny punkt widzenia, ale mogę wyrazić swoje szczere Bóg zapłaćobu poetom za pomoc w walce ze wspomnianą pychą!W ramach rozrachunków chcę też zwrócić uwagę na wiersze poświęcone Miłoszowi.Pierwszy odwołuje się już w tytule („Wspominając Czesława Miłosza”, s.29), drugi z dedykacją:pamięci Czesława Miłosza, o znaczącym tytule „Liturgia” (s.45), tytule, który dla wielumoże być nawet wyzywający, obrazoburczy, choć w rzeczywistości takim nie jest:„Przez cały dzieńczytałem wiersze Miłosza- nie spostrzegłemkiedy dzień się zakończył.Przez cały dzieńodczuwałem zdumienie- nie spostrzegłem,że pochodzi od Boga.Przez cały dzieńzaległa cisza,- raz tylko odezwał sięzniecierpliwiony nietoperzPrzez cały dzieńbyło spokojnie- ani gniew, ani litośćnie szkodziły równowadze stylu.”Oto poeta Jan Sochoń ocala poetę tak chętnie i łatwo ostatnimi laty – by użyć frazyRóżewicza – prowadzonego na rzeź. Polityczną (bo nie chciał wolnej Polski, sic!), narodową(bo bardziej był Litwinem niż Polakiem i najlepiej usunąć go z lektur), mentalną(ten cały „spór” z Herbertem). A wiersz Sochonia jest piękny i na temat. Choćby o tym,że Miłosza talent widoczny jest m.in. w równowadze stylu (wcale nie łatwej do osiągnięcia)i jak wszystkie czyjekolwiek talenty mający swe źródło nie tylko i wyłączniew pracy i wysiłku, ale i w tym, czym zostaliśmy obdarzeni. Tak silnie stać po stronieMiłosza – taki jest najczytelniejszy dla mnie odbiór, mam nadzieję, że nie nadinterpretowuję- to dziś postawa odważna.Jeśli o poetyczności mówić, to poetyka Sochonia jest opanowana, stonowana,oszczędna. Nie jest tak, że każdy lub co drugi wiersz skrzy się poetyckimi błyskotkami,metaforami, porównaniami czy innymi wynalazkami. Sochoń bardziej wymuszapatrzenie na całość wiersza niż stawia na jego fragmentaryczny, analityczny rozbiór.Takie wiersze, pełne spokoju, opanowania, choć widać, ile ten spokój i opanowaniekosztują samego poetę, to też może być droga do Kościoła. Choćby cykl 10 wierszyopisujących Wielki Tydzień. (ss. 103-112). Myślę tu o drodze dla mnie, o drodze dlaczytelnika. Ale warto zwrócić uwagę na coś jeszcze ważniejszego, co dla mnie stanowio randze tej poezji. Myślę o wierszu „Sny Józefa” (s.82). Tylko poeci pełną gębą odkrywajątakie obszary i potrafią się nimi poetycko zajmować. Autor uczynił bohateremw tym wierszu Józefa, którym nikt już się nie zajmuje, Józefa, który skończył już swąewangeliczną rolę:Józefie! Nie bój się swojejOdwagi, choć ewangeliścinie wspominają ani słowemo Twoim dalszym losie”Tylko od poety pełną gębą – wiersz „Słowo” (s.118) – możemy usłyszeć: „milczałem,jak opętany.”Jeszcze chciałbym powiedzieć o doskonałej szacie graficznej tomiku, starannościzdjęć ceramiki niewidomego rzeźbiarza Piotra Kuscha, zdobiących w wielu miejscachksiążkę. Jest jakaś symbolika w zamyśle zilustrowania wierszy akurat tak właśnie,zdjęciami mającymi dojmującą moc ekspresji.Dwie tylko uwagi. Jedna dotycząca tytułu. Wiersz użyczający swej mocy całemutomikowi pisany jest dużą literą - „Intencje codzienne” a sam tytuł tomiku już dwojako,na okładce „intencje codzienne”, na stronie tytułowej jednak „intencje codzienne”.Wprowadza to trochę, chyba zbędnego, zmieszania. I druga tycząca dość częstegooperowania wersem, który jest „złamany” między przedostatnim i ostatnim słowemprzeniesionym już na początek następnego wersu; mówię o wersie wyraźnie wyznaczonymprzez poetę wykorzystującego tu funkcję znaku przestankowego (przecinka).Dzieje się tak między wersami drugim i trzecim wiersza „W Rumunii”:„Na skraju pola gromada samochodów,ustawionych obok siebie, na dachach góryzłomu, połamanych szaf i stołów, z boku”pierwszym i drugim wersie wiersza „Włókno”:„Czy dziwisz się, że chcęobjąć, odczuć rytm serca”pierwszym i drugim wiersza „Wstyd”:„Na drogach zatłoczonychwozami, w czerwonych ozdobach”Inne przykłady takiego operowania to choćby wiersze: „Psalm” (s.13), „Szansa” (s.20,„Dżem” (s.101), „Wielki Poniedziałek” s.105). Nie upieram się, by się czegoś tu specjalniedoszukiwać, skoro jednak ten sposób zwrócił moją uwagę, a dokładniej, nieco jąrozproszył, to pytam. Nie do końca rozgryzłem sens takiego prowadzenia wersu.A na koniec pozwolę sobie przytoczyć ostatni już piękny fragment z zamykającegotomik cyklu kilkunastu wypowiedzi zatytułowanych „Holenderska patera”: „Patrzę naswoje ciało. Nie jest już piękne, ani czarujące, przypomina holenderską paterę, na którejmalarz ułoży zaraz owoce, zabitego rannym świtem bażanta i cynowy kubek. Kilka wiekówpóźniej ktoś powie, że to przejmująca martwa natura.” (s.140)Podsumujmy. Wiersze Jana Sochonia szukają swego miejsca w zdawałoby siędość ciasnej przestrzeni (lub jej zupełnym braku!) między religijnością, jej duchowąpercepcją aż po teologię codzienności (używam tego sformułowania rozochoconykoncepcją poety „intencji codziennych”). Mówiąc o braku miejsca mam namyśli totalizujący sens głębokiej wiary. A jednak! Takie miejsce jest, a najlepszymdowodem są wiersze z „Intencji codziennych”. Moje obawy, że poezja ugrzęźniemiędzy religijnymi i teologicznymi zobowiązaniami okazały się płonne. Po lekturzecałości wyraźnie dostrzegam, że jest dla poezji wolna przestrzeń w bardzozajętym przecież i wypełnionym świecie Jana Sochonia i że przestrzeń ta powstaładzięki tym wierszom i wcale nie – koniecznie to trzeba powiedzieć! – kosztemwcześniej wymienionych wartości (religii, duchowości, teologii). Niezbadane sąmoce i możliwości poezji!To, co odbierałem w poezji Jana Sochonia jako nadmierne stonowanie z powoduprymatu jasnego celu, teraz, po pełnej lekturze, odbieram jako umiejętność znalezieniapoetyckiej dykcji nie zamiast, nie przeciw dykcji teologicznej czy religijnej,lecz obok, ramię w ramię. Ktoś, kto jak autor „Intencji codziennych” jest prowadzonyprzez Słowo, kto doświadcza (nie piszę, że zna, bo poeta Sochoń wielokrotnie dziwi sięi zadziwia światem sygnowanym przez także poetyckie słowo, dając tym samym wyrazujmującej pokory, skromności, szacunku wobec tego wszystkiego, co nas Prowadzii Przerasta), kto doświadcza zatem wagi i znaczenia w codzienny dla siebie, ale nie dlanas sposób, jest z tych właśnie powodów szczególnie cennym interlokutorem, jeśli madar wiersza. A Sochoń dar wiersza ma. I nie dlatego, że ja tak mówię, lecz dlatego, żeprzeczytałem jego wiersze i od nich to słyszę.Ksiądz Jan Sochoń, Intencje codzienne,Podkarpacki Instytut Książki i Marketingu, Rzeszów 2009.Gazeta literacka 51


RECENZJEO koncepcji „Fastryg”„<strong>Ś</strong>wiat jest pełen przedmiotów, mniej lub bardziej interesujących – nie chcę już dodawaćnowych”. Tak przed wieloma laty zamanifestował sztukę konceptualną amerykańskiartysta Douglas Huebler. Coś jest takiego w tych słowach, że jako pierwsze nasunęłymi się w związku z lekturą najnowszych wierszy (okołowierszy) z „Fastryg” AleksandryKiełb-Szawuły.Konceptualny zamysł tej książeczki (mały format, mało tekstu) sam się odbiorcynarzuca. Narzuca się przede wszystkim poprzez chwyty: informacji, zbioru, otwartościi procesu. Informacja – bo książka Kiełb-Szawuły to próba bezpośredniego przekazurzeczywistości; zbiór – gdyż nie ma w tym tomie klasycznie rozumianej formy wiersza;zastępuje ją układ pojęć, symboliczny zapis, a nawet wyliczenie składników; otwartość– przede wszystkim otwartość tekstu na rysunek, brzmienie oraz ekonomia wyrazudeterminująca użyte środki; i najtrudniejsze założenie – proces. Ostateczny produktKiełb to nie jest wiersz, a raczej znak: projekt lub relacja; to, co z układu słów wynika –pewna zdematerializowana myśl.A więc wyliczanka elementów, których nie ma, które są tylko pojęciem, które tylkosymbolem opowiadają o tym, co może być. Rzeczowniki nie są tu potrzebne:wypadam z gry... / nie wypada /nie grać... / więc / gram / o szczęście gram[Gram].Co to jest szczęście? Autorka niczego nie tłumaczy. To przecież nic innego jak skłonnośćdo dematerializacji, do odrealnienia, obalenia rzeczywistości. Najważniejszy jestkoncept, mówienie o ważnych sprawach za pomocą kilku zaledwie słów. Szczególniepodoba mi się:przesadzam / – na szczęście się nie zgadzam /pstrzę rozczapierzam dolepiam / pokrzepiam[Przesadzam...].Oczywiście, nie wszystkie teksty spełniają te założenia – niemniej przewaga jestwłaśnie tych konceptualnych. Bo przecież jak zrozumieć słowa:malarz depresjonista / zaziębia widoki/pozbawia złudzeń / obnaża szkielet /w srebro stroi / me sny / na dnia i nocy / wirażu[Grudzień].Nie ma tutaj konkretnego obrazu, spisu z natury.Za to są symboliczne stany, niematerialne myśli.Zarówno „depresjonista”, „zaziębione widoki”, jaki „złudzenia” nie mieszczą się w kanonie materiału,przedmiotu. Wrażenie jest budowane przez określniki,a nie rzeczy.Przedmiotów w tych miniaturach tekstowychjest bardzo mało. Autorka zrezygnowała z nich narzecz pojęć, wyliczanych składników :widzą mnie / niedowidzą /nienawidzą / ja siebie /o! – doglądam / podglądam /lepsze mam widoki[Widzenie].Tu nie konkretny obraz jest ważny. Czytelnikmusi sam sobie – doobrazować – dobudowaćświat przedstawiony, którego nie ma. A przecieżparadoksalnie „są widoki” i jest „widzenie” – czegoś,co nie istnieje w rzeczy. Podobnie jest w kolejnychtekstach:smak życia / odkryć / próbuję /... gotuję[Gotuję];nie godzę się / nie popieram /samodzielnie wybieram /ciągle jeszcze się łudzę /...marudzę[Marudzę].Kwintesencja czy oszczędność?Czytając poezję Małgorzaty Pietrzakzastanawiam się nad faktem prostymi jakże banalnym. Co jest ważniejszew wierszach: kwintesencja czy oszczędnośćprzekazu. Mylące są bowiem tropyczłowieka, który ufa przekazom tylkojednego wiersza, lub będącego podwpływem multimedialnych przekazów,w których nie ma miejsca na refleksję,na oszczędność, korektę słowa.Poezja Małgorzaty Pietrzak jestw zasadzie jednolita. Z tysiącempomysłów, z milionem ambitnychsłów chce przekazać światu swą wiarę,nadzieję, a także spostrzeżenia. Te,jakże proste liryki, białe wiersze dotykająspraw najbardziej codziennych,urzekają grą pytań i ponawiającą sięatmosferę przyrzeczeń. Czy to wszystkowystarczy, aby kwintesencja tomupoezji z prawdziwego zdarzenia byłaurzeczywistniona? Niestety, nie. Aby wyłonić prawdziwy konstans poezji Pietrzak,potrzeba zaledwie trzydziestu przestrzennych wierszy, żeby wiedzieć, co autorkama na myśli. Gdy czytamy trzy razy więcej wierszy, gdzie zabawa słowem, praktykapoetycka bywa różnorodna, wtedy kwintesencja się gdzieś zawierusza i mimowoli wypuszcza się z rąk to, co chciałoby się utrzymać jak najdłużej, czyli wrażenia.Wrażenia są na tyle cenne, że nie należy ich przeceniać, i odbierać w postaci liczbyTekst ten nie zawiera w sobie żadnych informacji. Ma za to świetnie zgrane abstrakty,własne pola znaczeniowe.Wymienione wiersze, teksty konceptualne (ale nie przeznaczone do kontemplowania,bo nie mają desygnatów rzeczowych), są w „Fastrygach” najlepszym punktem.Podobnie jak manifest autorski zawarty w tekście „Osobowość znaczeń”:wyrażam się / dookolnie /wokół mnie ciasny krąg znaczeń /rozsadzany podtekstami /podejrzeniami / za tym się coś musiukryć spisane blade desygnaty /osobność zatracona / straty beznadzieje/zagubione osobowości / znaczeń /szum...Czyli w efekcie finalnym mamy tutaj nie sam obraz,nie same dzieło wierszowe, ale jakieś „przed” lub „po”wiersza, jego znak, szum, dookolny wyraz, za którymcoś się ukrywa.Poza tym motyw malarza, płótna, materii obrazuw wierszach Kiełb-Szawuły ścieli się, wije, rozrywa,rozpruwa, nadpęka, a autorka próbuje to jakoś zebrać,sfastrygować. Tytuł więc wydaje się idealny. Nici (w tymte pajęcze), do tego szpilki, igły do fastrygi potrzebne –dopełniają całości.W posłowiu Jerzy Suchanek pisze: „Trudno tutaj rozdzielać– zgodnie z krytyczno-literackimi „prawidłami” -poetkę od podmiotu lirycznego. Jest z nim zszyta dobrze widoczną fastrygą. Forma niezasłania treści, literatura - prawdziwych emocji”. Rzeczywiście - autorki oderwać od jalirycznego nie można. To autorka snuje refleksję konceptualną – wątpiąc, kwestionujączastane pojęcia, niczego czytelnikowi nie podając na tacy, a przez to zmuszając godo wzięcia udziału w procesie odbioru. A wziąć udział w tym procesie jak najbardziejwarto!Beata Patrycja KlaryAleksandra Kiełb-Szawuła, Fastrygi,Ostrów Wlkp. 2009.wierszy, gdyż wtedy zamiast oczekiwanego rezultatu najzwyczajniej robi się nudno.Nie chcę tych wartości negować, a jedynie zauważyć, że każdy ma indywidualnypróg wrażliwości na piękno tego świata. W tym wypadku MałgorzataPietrzak ma rozległe horyzonty. Weźmy do ręki cząstkę tych wrażliwościi przypatrzmy się im.W tomie „Zbieram rosę z traw Kujawskich” czytamy: „tylko niebo/ nanaszej wspólnej fotografii/ to zawsze to samo/”(„bez zmian”). To chybanajbardziej trafna puenta w postaci perełki wiersza. Tych perełek nieoszlifowanychjest dużo więcej. Niestety, gubią się w nadmiarze wierszy i czasemzaprzeczają sobie nawzajem. W wierszu „Testament” czytamy: „niemam nic więcej/ życie poety/ jest ubogie”, a kilka kartek dalej znajdziemyw wierszu „otwarta księga”: „teraz nie potrafię/ przestać pisać”Zbierając rosę z traw kujawskich Małgorzata Pietrzak nie ograniczyłasię tylko do wierszy patriotycznych, których jest mało. Takie utwory zgromadzonew tomie powinny cechować jego ton, urozmaicenie, a naweti zapach. Nie wie ten, kto nigdy nie wąchał trawy, rosy i pięknego kujawskiegoporanka. Ach! Małgorzata Pietrzak postawiła trwałe karty z wierszy.Jest to bardzo chlubna domena artystów opisujących w jakiś sposóbmiejsce zamieszkania. Wspomnę Edwarda Stachurę i „Fabula rasa”; MarkaHłaskę czy Agnieszkę Osiecką, obok której na ulicy Francuskiej w Warszawiemożna usiąść przy stoliczku i zaśpiewać „To był maj. Pachniała SaskaKępa.”„Zbieram rosę z traw Kujawskich” to kwintesencja i pewna oszczędnośćwrażeń z magii czakramu kujawskiego i wielopokoleniowych spotkań literatów nadGopłem. Tylko wrócić i… poczuć.Piotr GoszczyckiMałgorzata Pietrzak, Zbieram rosę z traw Kujawskich,Wyd. Nauczycielski Klub Literacki we Włocławku, Włocławek 2005.Słowa jak puzzleMożna zaryzykować stwierdzenie, że głównym bohaterem „Życia instrukcji obsługi”jest obraz. Jego autor, stary malarz Valene, tworzy dzieło życia. Maluje przekrójkamienicy, w jakiej spędził większą część swojego życia. Nanosi na płótno kilkapokoleń lokatorów, którzy mieszkali w niej w ciągu kilkudziesięciu lat. Otoczonychprzedmiotami codziennego użytku, jak i pamiątkami rodzinnymi. Misterne opisyprzedmiotów - ogrom barw, kruszców, z których je wykonano, kształtów, bogatychzdobień - przeplatają historie losów głównych, jak i mniej istotnych, postaci.Perec, wcielając się w rolę malarza, z precyzją miniaturzysty za pomocą słów nanosina płótno kolejne detale, tworzące zawiłe historie kolejnych bohaterów wplątanychw dzieje paryskiej kamienicy. Zadziwia erudycja francuskiego pisarza, jak i niczymnieskrępowana wyobraźnia. Autor „Życia instrukcji obsługi” umiejętnie miesza fikcjęliteracką z rzeczywistością, dramatyczne historie życiowe bohaterów (losy młodegoantropologa, bezskutecznie próbującego zyskać zaufanie tubylców) z humoremdowcipów sytuacyjnych (piosenka śpiewana przez barmanów jednego z paryskichlokalów, jako zapowiedź występu ekscentrycznego właściciela).Lektura powieści Georgesa Pereca to coś więcej niż czytanie. To gra. Uczestnictwow przedsięwzięciu literackim na najwyższym poziomie. Precyzyjny opis światazawartego w książce zachwyca. Słowa uwodzą, przenosząc na wyżyny literackiejsztuki.popPersona „Pusto”Georges Perec, Życie instrukcja obsługi,przeł. W. Brzozowski, Korporacja Ha!art, Kraków 2009, s. 704.Zaiste, ambitne cele poetyckiepostawił sobie Jerzy Suchanekw swoim tomie wierszyPusto: powołać do literalnegożycia poetycką personę. Wszakt radyc j a p o l s kiego w i e r s z apowojennego dobrze zna „PanaCogito”, z jego nieskazitelnymi wysoce fantasmagorycznymwezwaniem moralnym. JerzySuchanek, doskonale pamiętająclekcję herbertowego imperatywu„świadectwa”, nie każe swojemubohaterowi rozwiązywać problematówaksjologii. „Pusto”, bo takieimię nosi nacechowana pustka,uwikłane jest raczej w kwestie leksykalno-semantyczne. Suchanek rozpatruje, w gnomicznychformach (będących rodzajem poetyckiego palimpsestu dzieła Białoszewskiego),warianty i możliwości dyskursu poetyckiego po ostatecznym rozpadzie relacji„słów i rzeczy”. Autor Pusto uprawia swego rodzaju nową ontologię liryki, zapytując,poprzez paradoks, kalambur i aliterację, o status wiersza. Suchanek pisze tak, jakbyznajdował się w położeniu „pierwszego Poruszyciela”. „Pusto” to alter ego światasprzed ukonstytuowania się mniemań na jego temat. Stąd bohater liryki Suchankapodejmuje trud nazwania „rzeczy tego świata” na nowo. Czytelnik tych wierszywezwany zostaje do rewizji własnych przyzwyczajeń epistemologicznych. „Zdawkowość”krótkich sentencji Suchanka może być myląca. To nie „poecie” nie starcza językadla wytyczenia punktów orientacyjnych werbalnej ekspresji. To właśnie „czytelnik”sprawdza swoje dyspozycje intelektualnej empatii w zderzeniu z wymagającą formąnowego wiersza Jerzego Suchanka. Trud przebijania się w głąb tej poezji może opłacićsię podwójnie. Po pierwsze: znajdujemy się w przestrzeni absolutnej wolności interpretacyjnej,gdzie determinanta „post-herbertowska” nie zniewala naszej wyobraźni,tak mocno naznaczonej przez paradygmat myślenia o poezji jako mowie wysokiej, czyraczej odświętnym jarmarku „wartości”, niepodlegającym terminalnym przypadłościomdezaktualizacji. Po drugie: Suchanek, jak mało który ze swoich rówieśników,obdarzony jest poczuciem humoru i zdrowego dystansu do literatury. Tym samym jegopoezja „nie ocala ludzi i narodów”. Czym więc jest? Fascynującą przygodą intelektu naugorze świata labilnych znaczeń i w padole łez, które wylewamy po dymisji skompromitowanegosacrum.Krzysztof SiwczykJerzy Suchanek, Pusto,Instytut Mikołowski, Mikołów 2008, s. 80.52 Migotania, przejaśnienia 24/25


Emilia-Marylin - MariaMarta Fox zyskała popularność głównie dzięki powieściom dla młodzieży,które zamiast umoralniać, starają się zrozumieć i doradzić. Jest też autorkąesejów, wierszy, autobiografii <strong>Ś</strong>więta Rito od Rzeczy Niemożliwych oraz książkiporuszającej problem przemocy Coraz mniej milczenia. O dramatach dzieciństwabez tabu. Najnowszą powieść Marta Fox opublikowała w WydawnictwieLiterackim, co, jak zauważył prowadzący spotkanie z pisarką profesorKrzysztof Kłosiński, świadczy o przynależności do najlepszych polskichtwórców.Kobieta zaklęta w kamień przypomina filmy Pedro Almodovara, nietylko ze względu na temat homoseksualizmu i w ogóle seksualizmu.Autorka nie wstydzi się posługiwać typowo romansowymi chwytami, jaknieślubna ciąża, ciężka choroba, czy zakończenie akcji kolejną ciążą, pojawiającąsię, niczym deus ex machina. Podobnie jak w filmach hiszpańskiegoreżysera, trzymająca w napięciu i wyciskająca łzy fabuła ma na celuprzyciągnąć publiczność i fundować jej katharsis, przy okazji przemycającgłębsze przesłanie.Powieść Marty Fox, pomimo że opowiada wciągającą, melodramatycznąhistorię, pełna jest momentów wyciszenia, zwolnienia. Pisarka po razkolejny udowadnia, że prowadząc bohaterów ulicami rodzinnego miasta, potrafiuważnie mu się przyglądać. Dostrzega zatem w Katowicach coś poza odpadającymtynkiem i spalinami – na przykład małą kawiarenkę, gdzie podaje się czekoladowąkawę i owsiane ciastka. Tak samo autorka przygląda się Paryżowi i opisuje go nieod strony Wieży Eiffla, ale od strony cen drinków oraz temperatury bagietek. Sensualnekonkrety, którymi Marta Fox zasypuje czytelników, pozwalają na stworzenieOdpowiedzi bez pytańNa jakich zasadach opiera się fenomen twórczy, nie będę tłumaczył, lecz przytoczęprzykład. Jan Siwmir zadebiutował rok temu książką poetycką „Różnopławy”. Wtedy,wiersze te wskazywały na pokaźny potencjał twórczy, który dopiero się rozwijał. Najnowszytom „Pytania na źle zadane odpowiedzi” dowodzi, że autor, przeszedł bardzodługą drogę. Podobnie jest z winem, które po prostu musi „swoje” odleżeć, aby nie byłozbyt cierpkie. Wiersze te, można nazwać półwytrawnymi o pozytywnym zabarwieniuspołecznym, a także nasyceniu metaforą i bukietem zapachowym wczesnej wiosny. Tonadzieja, wypowiadana czasem wprost, czasem owijana w bawełnę.dotyknie mam wewnętrznej czcionkikodu scalającego pazury i nadmiar słówdlatego nie możesz mnie odczytaćniełatwo zaszyfrować chęć do życialecz jeszcze trudniej żyćzdając sobie sprawęz rozsypanych bez ładu palcówz wątrobą w miejsce sercai protezą modlitwy na ramieniuwepchnęłam się w wąskie przejściepomiędzy ssakiem który woła jeśća tym który chciałby fruwać na widelcu i nożunie ty jesteś niewidomyto mnie trzeba czytać brajlemPo lekturze, w której jest kilka działów, wiadomo, że nie da się jednoznacznieodpowiedzieć na niewłaściwie postawione pytania. Można jedynie domniemywać,co autor chciał przekazać. Zadaniem Jana Siwmira było pokazanie pewnych niuansówwspółczesności, które najzwyczajniej nie są łagodne dla wszystkich, jak w wierszu„Nauczyciel”: „ próbowałem wytłumaczyć mu że Bóg często robi błędy/ i jego świadectwoteż nie miałoby czerwonego paska // zapytał / czy to znaczy że Bóg miał kiepskiegonauczyciela”.Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden, estetyczny aspekt. Stroną graficzną zajęłasię Małgorzata Jankowska. Wiele wierszy jest ozłoconych czarno-białymi grafikami,które są bardziej wymowne niżeli kilkanaście słów uznania. Jakby o białym krukupoezji napisać, że jest czarny (jak okładka tomu), tylko wystarczy sięgnąć niecoprecyzyjnego obrazu przedstawianegow książce świata.Wielką zaletę książki stanowi opisszczęśliwego, chociaż niepozbawionegowad, związku Emilii i Tomasza. Pisarkaudowadnia, że posiadanie siwych włosówi wnuków nie tylko nie przeszkadza w rozwijaniuwięzi miłosnej, ale również erotycznej.Przedstawiając swoich bohaterówjako pełnych ciepła i lojalności, chociażmomentami nieszczerych lub humorzastych,czyni z nich ludzi z krwi i kości.Do niezwykle ciekawych fragmentówKobiety zaklętej w kamień należątworzone przez główną bohaterkę opisysłynnych, uparcie walczących o wolnośći o szczęście kobiet, umieszczonychw „szufladzie-blogu” pisarki, ponieważgłówna bohaterka, Emilia, jest właśniepisarką. Każda z nich posiada odrębnąosobowość i historię, każda z nich jest potrochu Marylin Monroe i po trochu Marią Skłodowską-Curie. Tak samo, jak Emilia. I jakzapewne Marta Fox.Weronika GórskaMarta Fox, Kobieta zaklęta w kamień,Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009.dalej, do wnętrza. Jan Siwmir to poetyckie małżeństwo, zjednoczone pod wspólnymdachem i wypowiadające się wierszami. Takich wypowiedzi nie wypada przerywać,nie przeszkadzać, lecz po lekturze wypowiadać się. Horacy w „Sztuce poetyckiej”zauważa:Poezja jest jak obraz: jeden, gdy staniesz bliżej,bardziej ci się podoba, drugi z oddalenia;ten półmrok lubi, tamten potrzebuje światła,bo docinków krytyka nie musi się lękać;ten raz zachwyci, ów i za dziesiątym razem.Z tomem „ Pytania na źle zadane odpowiedzi” jest podobnie. Warto się dowiedzieć,co w trawie piszczy.Piotr GoszczyckiBy nie zwariować…Jan Siwmir, Pytania na źle zadane odpowiedzi,Wyd. SPP, Warszawa 2009, s. 84.…należy unikać wizyt u psychologów,psychiatrów i innych specjalistów oferującychzatroszczenie się o uporządkowanienaszego życia wewnętrznego.Taki morał płynie z powieści MunozaAvii „O psychiatrach, psychologachi innych psychozach”. Dlaczego? Możnaby wymienić wiele powodów. Bo trudnopodać jednoznaczną definicję normalności.Bo niejeden z doradców ds. stabilnejpsychiki sam ma problem ze swymżyciem. Bo na siłę dopasowują oznakiindywidualności (wynikające z zainteresowań,przyzwyczajeń, warunków,w jakich żyje człowiek etc.) do określonegotypu choroby.Główny bohater, Rodrigo, pracuje w firmie produkującej windy. Oczekuje się, że poidącym na emeryturę ojcu przejmie stanowisko prezesa. Ma poukładane życie: żonę,syna i córkę. No i szczekającego kota Arnolda. Po sąsiedzku mieszka jego siostra, zeswym mężem, psychiatrą. Szwagier ma dwie pasje: czyszczenie dna basenu i koszenietrawnika przed domem, 3-4 razy w tygodniu. Z czasem dochodzi trzecia: wyszukiwanieu Rodriga objawów chorób psychicznych. Zaczęło się od wybuchu gniewu, podczasrodzinnej kolacji…„O psychiatrach, psychologach i innych psychozach” jest zabawną, miejscami rozbrajającąpowieścią o nas samych. Posiadających osobowość geparda, pancernika,łosia, kapibary, nosorożca czy tygrysa – w zależności od diagnozy specjalistów. Słodzącychkawę trzema czwartymi łyżeczki cukru, liżących sople i drapiących się, za przeproszeniem,po jajach, podczas oglądania kolejnego odgrzewanego hitu na Polsacie.Żyjących z udziwnieniami, od czasu do czasu przygnębionych lub nieprzyzwoicie optymistycznych.Jedni nazwą to elementami życia, inni oznakami szaleństwa, depresjąlub byciem świrniętym.popRodrigo Munoz Avia, O psychiatrach, psychologach i innych psychozach,tłum. M. Chrobak, ZNAK, Kraków 2007.Opera buffaWiersze Grzegorza Kwiatkowskiegosą jak wielogłos ulicy,bazaru lub targowiska prostytucji.Są jak pijacki śpiew, w którymsłychać dziejbę bez życiaw ludzkiej zbiorowości i ekspresjęuczuć każdego, kto żyje. Każdymógłby być jej kreatorem lubadresatem, każdemu ta poezja- aż niemożliwa i szaleńcza -może ujawnić swoją siłę i prawdę– pisze Henryk Bereza. Takśmieje się śmierć fundująca namw co cięższych chwilach właśnieMałą Nocną Muzykę – zauważaTadeusz Nyczek. Głosy, które rozbrzmiewająw poezji GrzegorzaKwiatkowskiego, należą do wieluosób. Są pełne pasji, przerażenia,obrzydzenia, których nie tłumi jawna ironia – konstatuje Anna Nasiłowska. Wreszcie:Mistrz w wywracaniu rzeczywistości na podszewkową stronę – zachwyca się JózefBaran. Tyle tytułem wstępu o drugiej książce trójmiejskiego poety, rocznik 84, EineKleine Todesmusik.Poezja Kwiatkowskiego zachowuje swoją odmienność poprzez epatowanie skrajnościami– estetycznie, językowo. Momentami emocjonalność zaczerpnięta z dewaluowanegokinderyzmu, czasami celowo niepozbawiona legastenii, ośmiesza ukonstytuowanyświat wartości, aksjologię dorosłości i chwilową stabilizację. OntologiaKwiatkowskiego przy całym bagażu turpistycznej wyobraźni z konfrontacją z rzecząw tej książce najważniejszą – fenomenem śmierci – potrafi być poważna, piękna,mądra. Bohaterowie liryczni tej poezji, dysponujący powściągliwą metalepsją, rzeczywiścieprzypominać mogą wielogłos ulicy, bazaru lub targowiska prostytucji. Zebraniw jednym miejscu, na jednym placu lub scenie, razem tworzą eksperymentalną operębuffa, gdzie komizm, absurd i groteska wpisane są w nasz etos, często tragiczny,nieudolnie kopiowany z przeszłości, w którym wojna i głód raz jeszcze powtórzą siępiangendo.Znajdziemy więc tutaj chłopczyka, który, potrafiąc tylko dawać, nie uszczęśliwinigdy żadnej kobiety. Kwiatkowski swojego bohatera nazwie Diterem i z jego perspektywyrozliczać będzie społeczeństwo. Diter, podobnie jak herbertowski PanCogito, zada wiele niewygodnych pytań, a kiedy przystawią mu lustro, nie będziesię w nim przeglądał i rozważał własnej natury, tylko natychmiast je stłucze, abydowiedzieć się, co znajduje się po drugiej stronie. Stąd ta podszewkowa stronaświata, stąd szukanie pozornie niezwiązanych z sobą przyczyn, skutków, zawiłości.Z tropienia i obserwacji patologii Kwiatkowski uczynił swoje artes liberales. Czasamiaż za bardzo sztuk wyzwolonych, co zapewne nie znajdzie uznania wśród konserwatystówlub zmanieryzowanych neoklasycystów. Ta poezja nie posiłkuje się łatwąkantyleną, w jej kontrapunkt wprzęgnięto dysonans. Meliczny charakter wierszyKwiatkowskiego przestudiowany mozartowską wirtuozerią uwodzić będzie frazamitypu: jak szpadel grabarza wyklepujący piaskową formę/ bo tylko tak potrafią oddawaćsobie cześć (z „piano forte”).Diter na pewno jest pokoleniowy, z zaburzeniami. Nosi w sobie odrazę dla pedałów,gdy zwiedza Genewę, jako malarz szuka reminiscencji z roku 1680, posiada wizjetrzech słońc śpiewających z okazji urodzin Jana z Patmos od Apokalipsy. Kwiatkowskiprowokuje, jedna z masek Ditera, homoseksualisty szukającego własnej tożsamości,wyznaje: twojemu kochankowi zafundowałbym pobyt/ w sercu koncentracyjnegoobozu/ albo wytresował psy/ powołane do regularnych gwałtów/ albo nawrócił go namiłość do kobiety. Współczesność jest dla Kwiatkowskiego tylko pretekstem do szerszychplanów, kadrowań i odniesień, jest rodzajem zbiorowej choroby, która zabijaw nas empatię.Egoistyczny Diter potrafi być profetyczny przeczuwając kolejne rewolucje, w tym teobyczajowe, które jednoznacznie zdefiniują nasz agresywnie desakralizowany wiek.W czasach, w których czytających Pismo <strong>Ś</strong>więte już można klasyfikować jako homofobów,a więc nieprzyjaznych promowanemu systemowi, przewartościowaniu ulegastary świat, stare zasady organizujące społeczne potrzeby. Ten świadomie prowadzonyflirt Kwiatkowskiego z publicznością ma znacznie głębsze przesłanie. Tak oczywistepojęcia jak dobro-zło, prawda-kłamstwo tracą swoje ugruntowanie w skrajnych sytuacjach.<strong>Ś</strong>wietnie pokazał to poeta w wierszu „pan Cogito i litera Pisma”.Kwiatkowski jest mistrzem krzywych zwierciadeł, karykaturowania ludzkichnamiętności. Mitomania Ditera, jego skłonność do panegiryzmu w rewelacyjny sposóbpotrafią wykpić np. socjalizm, jak w wierszu „Lui”, w którym syn bogatego właścicielafabryki zamordowanego przez robotników śpiewa nad zwłokami ojca rozdającgawiedzi pieniądze. Takich absurdalnych scen, groteskowych, sarkastycznych krotochwilw tej książce jest więcej. Ich sens jest prosty – nawet nasze najlepsze chęcii zamiary potrafią obrócić się przeciwko nam, obnażyć naszą skłonność do egoizmui seksualnych niezahamowań. Kwiatkowski porusza również problem, często ostatniow Europie dyskutowany, eutanazji. Efekt zmusza do refleksji – pracownik-donosicieli nieudana ucieczka z hospicjum.Na koniec, parafrazując Kwiatkowskiego, bez historii stanowimy jednodniowy kurz,towarzysze nihiliści. Legant prius et postea despiciant - niech najpierw przeczytają,a potem dopiero lekceważą. Jest w Eine Kleine Todesmusik oprócz Ditera równieżUve. Czy można w młodej poezji jeszcze inteligentnie prowokować? Można. Czytelnikówchętnych do obejrzenia kobiety uprawiającej hassliebe odsyłam do książki.Dawid JungGrzegorz Kwiatkowski, Eine Kleine Todesmusik,Wydawnictwo „Mamiko”, Nowa Ruda 2009.RECENZJEGazeta literacka 53


RECENZJESpotkanie z MikułąSzukam nauczycielaI mistrza...(Tadeusz Różewicz)Spotkanie z poezją Zofii Mikuły jest jak spojrzenie w głąb jądrajasności. Poezja metafizyczna, dojrzała i rozmawiająca z czytelnikiem.Urzekła mnie głębia metafor i symboli. Rzadko zdarza się, bypoeta debiutujący, zagarnął tak bardzo uwagę czytelnika. Nie sposóbczytać tomiku Mikuły i nie starać się zrozumieć głębi słów, którymiczęstuje poetka. Kuriozalnie, z czułością, smakujemy ambrozjępoezji krystalicznej, przemyślanej i czystej. Czasem zabrzmięinfantylnie, amatorsko, ale w zderzeniu z tak głęboką poezją,trudno zachować kindersztubę. Tu góruje ONA, a słowo czytelnikama ją tylko wzbogacić – o ile wzbogacić ją można - … wątpię. Mójspacer po wierszach Zosi, to poszukiwanie mistrza, wzoru, ideału,archetypu. Czasem jest to Spotkanie z Faustem, innym razem milczeniePenelopy, czy tęsknota za krajem lat dziecinnych. Zawsze,podróż po bezdrożach ludzkiej duszy, głębia przeżyć i radość zesmaku wrześniowych truskawek.Spotykam w tej poezji Fausta. Kim jest? Nauczycielem i mistrzem. Może Kochankiemdawno upragnionym? Przerzutnie, którymi poetka operuje w tym wierszu („Spotkaniez Faustem”) wzmacniają wymiar symboliczny. Oto dwoje kochanków, niemogących unieśćprzyszłości, ale zbyt spragnionych, by o niej nie myśleć. I znowu Faust – tak jak u Goethego– musi WRESZCIE zrozumieć. Po raz kolejny, zgłębia prawdę ludzkiego życia. Po razkolejny rozumie, że nie ma eliksiru na wieczność. Rozumie i zostaje zbawiony. Bohaterwiersza Mikuły bardzo poetycko ściska w dłoni kamyk z sandała Małgorzaty i wraca doswojego królestwa. Królestwa poezji, metafizyki. I tylko pukiel włosów kochanki pozwalamu wierzyć w przyszłość bez przyszłości. Ale ten wiersz to również poszukiwanie przezpoetkę duchowego przewodnika. Kogoś, kto jeszcze raz nazwie to, co nienazwane, ktopozwoli trwać chwili. Pytaniem retorycznym zaczyna się drugi z kolei utwór poetki. WiernaPenelopa, od wieków stojąca w oknie swego przeznaczenia, jak zwykle cicha i milcząca,wypatruje swego Odyseusza. Trzeba tu zacytować fragment:Czeka, milcząco wpleciona w żagielpołyskujący piaskową bieląbrzegu odbijającego się w prostokącieDaliOd razu nasuwa się tu stwierdzenie, że słówko „Dali” to homonim. Z jednej strony, bezbrzeżnadal, w której utkwione są oczy odwiecznej kochanki, z drugiej, surrealistycznemalarstwo Salvadora Dali, którego obrazy to tworzone z niezwykłą precyzją wizje i halucynacje.Penelopa, wpatrzona w dal, niejednokrotnie miała właśnie takie wizje powrotuOdyseusza.Pomiędzy szeptem poezji Mikuły, a milczeniem jej serca pojawia się kielich goryczy,miłości, przeznaczenia („Gościniec”). A kiedy weźmiemy do ręki „Słownik symboli” ÁlvaroPascuala Chenel, dowiemy się, że kielich symbolicznie łączy się z kobietą, a przez toi z dobrobytem. Zwycięstwem. Czy jednak o to chodzi w utworze Mikuły? Kielich goryczy,który pije bohaterka to raczej moment, w którym uświadamia ona sobie, że czas zapomniećo kimś, kogo dawno powinna przykryć mgła niepamięci. Oksymoron „przybliżającoddalenie” wzmacnia świadomość nieuchronności tego rozstania. Ale jest jeszczecyrograf podpisany (choć nie podpisany) przez Kobietę i mężczyznę. Ten osobliwy paktKomnaty wrażliwościKilka komnat. Pałac? Raczejkamienica, dookoła którejTomasz Sobieraj umieściłakcję. „Dom Nadzoru” topełne absurdu i nostalgiimałe komnaty słów, ideii emocji. Komnaty te – niewiadomo, w którym rokuwybudowane, jednakżedochodząc do puenty,tracimy rozeznanie w rokubieżącym. Przypuszczaćmożna, że niemożliwe jest,aby niektóre sprawy działysię dzisiaj, albo wczoraj.Jedynym określeniemdaty jest przypuszczenie,że Dom Nadzoru pochodziz okresu ok. 2300 roku.Będziemy jeszcze bardziejw błędzie, czytając opis:„Czerwoną gębą przebiłmleczną, wilgotną zasłonę,a snopy żółtawych świateł rozjaśniły dziurawy asfalt ulicy i krzywą wstęgę szyn.Jak większość rzeczy w moim mieście, nie był do końca prawdziwy. Nigdy nie mogłemjednoznacznie stwierdzić, który z jego elementów należał do grupy właściwej tramwajom.”(„Wycieczka”)Tomasz Sobieraj znany jest zarówno z fotografii, jak i z wierszy. Nieobca mu jest eseistykai filozofia na równi z Kafką, Witkacym czy Schulzem. Nie pragnę tu nikogo porównywać,tylko przytoczyć słowa Zygmunta Hermana, który twierdzi, że „Dom Nadzoruto wyraźny trop prowadzący w stronę idei Jeremy’ego Benthama i jego Panoptikonu –miejsca odosobnienia, które w swej idealnej postaci nie wymaga strażników.” Idąc dalejtropem, można sądzić, że „Weronika, która postanawia umrzeć” Paulo Coelho równieżpragnie odosobnienia. Jej świat, zatem ulega zdecydowanym zmianom. Bynajmniej niemożna od tej dziewczyny wymagać stagnacji. Bohaterzy „Domu Nadzoru” są podobni:między dwojgiem ludzi, stosunek seksualny w najpiękniejszejoprawie choć na chwilę przysłania gorycztego, co nieuniknione.I jest też czas w tej poezji, gdy możemy poczućradość ze smaku wrześniowych truskawek. Czerwieńi słodycz tego owocu to miłość i wspomnienie pierwszegouniesienia. Dziś, dojrzalsi o lata doświadczeń,smakują jeszcze raz ostanie tango z szypułkami.I jakby samowolnie, w rytmie tanga, przechodziczytelnik do wiersza, w którym akt miłosny nabierarangi symbolu. Jak niegdyś Władysław Podkowiński(„Szał uniesień”), tak dziś Sofinetka w swoim lirykuerotycznym przedstawia magię popędu i naturalnychsił człowieka. Ale nie wszystko jest tak jednoznaczne.Dostrzegam tu również grozę niespełnionych Obietnici żal do mężczyzny, który okazał się zwykłymmęskim szowinistą. Jak muszą boleć kobietę słowa:„zadzwonię jak zapragnę kobiecości”? A potem telefonmilczy. A ona jeszcze próbuje tłumaczyć. Możetylko numer zgubiłeś? By zaraz potem zatracić się w chocholim tańcu, symbolu mrzonek,iluzji, niespełnienia („Taniec chochoła”). Idźmy teraz z kochankami alejką KrólewskichŁazienek. Wspomnienie romantycznego spaceru łagodzi ból rozstania. Uczucie przerosłokobietę i mężczyznę. Złamana gałąź – symbol nadszarpniętej miłości- z takim zapałempodwiązywana przez Niego, już nigdy nie odzyska swego blasku. Za chwilę przecież tensam mężczyzna przetnie miąższ („Niełatwo zatracić cechy strzelca”), a jabłoń zadrżyz rozpaczy po umierającej miłości.Poetka wie na pewno, jak bardzo my, kobiety, lubimy być oszukiwane. Chwytamy kęsyniby-miłości i radujemy się z każdego życzliwszego spojrzenia ukochanego mężczyzny.Neologizm utworzony przez Zosię z taką precyzją, podkreśla głębię pragnień każdej z nas.W wierszu tym „kłamstwa pachną goździkami”, a Pinokio poszukuje siebie. I kiedy spotykamypoetkę na Ulicy dłoni, wiemy już, że prawda jest tylko jedna: TY Zawsze byłeś jej.Ciut dalej, na poetyckim szlaku Mikuły, spotykam wiersze podyktowane jej miłością doczłowieka i troską o jego sprawy. Zosia to renesansowa humanistka wyznająca zasadę:Homo sum et nihil humanum a me alienum esse puto (Człowiekiem jestem i nic, co ludzkienie jest mi obce, Terencjusz).Wzruszający jest obraz nastoletniej Marii („Bezradność”), której wspomnienia niepozwalają żyć. Piękna metafora: <strong>Ś</strong>cigana czerwoną plamą z asfaltu mówi wszystko.Dziewczyna straciła rodziców w wypadku samochodowym. Nigdy nie zapomni krwii widoku ich śmierci. Już nie umie kochać, nie umie ufać. Jako znak buntu, przeciwkotemu, co ją spotkało, obcina włosy. To gest bezsilności. Za szafą siedmiolatek śni o prawdziwymdomu, o kochającej rodzinie. Tymczasem tylko tam, za szafą, może uciec przedojcem pijakiem. Poetka dostrzega nie tylko problem alkoholizmu, ale przede wszystkim,ból i cierpienie tych niewinnych małych istot. <strong>Ś</strong>mierć rodziców ubiera Mikuła w pięknąmetaforę:Odjechali w dal-biała dłoń,-białe lata.I zostaje sama. Ufa światu jak Mały Książę. Brak ideałów staje się pustką („***”).I motorem do tego, by zapłacić za miłość („Cyklicznie pod rękę z nią”). Jednocześnie wzruszaprzedstawiony w tym wierszu poetycki obraz. Oto na moście nastolatek prowadzi„Jechałem dumnie wyprostowany. Sprawnym ruchem odwinąłem z zatłuszczonego papierukanapkę z salcesonem i sałatą zakupioną kilka dni temu w sieci ekskluzywnych jadłodajńi pieczołowicie przechowywaną w lodówce, specjalnie na tę okazję. Wywinąłem papier tak,aby wszyscy widzieli stempel firmowy producenta. Jestem trochę snobem, jak wszyscy.”(Wycieczka)Proza Sobieraja jest zatem opowieścią o zwykłych ludziach z iście poetycką wrażliwością.<strong>Ś</strong>wiat ten, wydawałoby się futurystyczny, jest pełen aluzji do naszych przywar. Międzywersami aż roi od absurdalnych wyczynów rodzaju ludzkiego, który za „ileś tam” latbędzie taki sam. „Do domu wchodziło się przez ciemne, zawsze wilgotne i chłodne podwórko.Na łuskach betonowych płyt, wypełniających przestrzeń zagrzybionymi murami wieloboku,spoczywały dowody istnienia człowieka, głównie jako formy białka. Resztki jedzenia,ekskrementy i strzępy gazet łypały niechętnie z dołu, trwając niezłomnie na pozycjach wokółtrzepaka, rachistycznego, surrealistycznego drzewa i przy śmietniku – stolicy ich królestwa.”(„Panoptikum”)Jak wobec tego wyrazić emocje oraz intymny medal świata za pomocą kilkustronicowejprzypowieści, nietuzinkowego wyznania, czym jest kobieta (piękna kobieta), z humanistycznąszczerością. Nie jest to łatwe, ale istotne. Nie ma tu dialogu do wielokrotnegopowtarzania. Lecz myśli, które mogą być prawdziwym kołem ratunkowym. Jak to w życiubywa – zawsze będzie jutro. „Miał dosyć dusznego, talmudycznego zaścianka, upartychrodziców, grubych wąsatych ciotek i własnej żony, zresztą niezwykle do ciotek podobnej.(…) A on dostał, jak podejrzewał, najbrzydszą i najgłupszą. (…) Naprawdę kochał się odlat, z wzajemnością, w żonie lekarza, niewiele od niego starszej, rudowłosej, inteligentneji zniewalającej piękności, o lekko zdziwionym spojrzeniu zielonych oczu i zawsze delikatnierozchylonych wargach, jakby oczekujących na uśmiech.” („Mohel”)„Dom Nadzoru” ma sześć rozdziałów. Ostatni – „Kolosalna morda świata” nie zawierażadnego słowa, ale to jest najbardziej wymowne. Oglądając kilka fotografii dochodzimydo wniosku, że to nic innego jak miasto, nie z pocztówki, nie z rysunku, lecz z książki.Czarno–białe fotografie odzwierciedlają wszystkie odcienie szarości, które ożywają napodstawie naszych wyobrażeń poprzednich rozdziałów.Uważam, że Sobierajowi w niezwykły sposób udało się przedstawić komnaty, w którychrozgrywa się miłość. Chociaż autor „Wojny kwiatów” nie mówi wprost o emocjach,to przedstawia to wielowątkowo. Do końca nie wiadomo – jak we współczesnym świecie– kto wygra i w jaki sposób. Mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że coś zostaje w czytelniku,kiedy przeczyta „Domu Nadzoru”. To „coś” jest nagrodą, jest najważniejsze.Piotr GoszczyckiTomasz Sobieraj, Dom Nadzoru,Wyd. Adam Marszałek, Toruń 2009.rozmowę z Ikarem. Niedoszły samobójca, który próbuje zrozumieć, czy to ma naprawdęsens? Czy zostanie zauważony?Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w wierszu Mikuły „Z żółcią w tle” czuć literacką aluzjędo wiersza Wisławy Szymborskiej „Pastylka”. Pozór szczęścia, iluzja radości w kolejnymutworze tomu („W pozycji embrionalnej”) staje się wymowną puentą: „iluzją bycia homosapiens”.Kolejna bohaterka tomiku to Weronika, która postanawia umrzeć (nawiązanie dopowieści Paulo Coelho „Weronika postanawia umrzeć”). Przekracza mitologiczną rzekęzapomnienia Lete – suchą stopą. Nie chce pamiętać, że kiedyś miała marzenia. Sztukęlatania opanowała do perfekcji. Dziś, jej własne dzieci, wyryły w sercu matki najgorsząz możliwych blizn.Poetka zostawia nam również poetycki testament. Mówi: Rozsypcie prochy wśród gór,ale jednocześnie wyraża pragnienie, by istnieć we wszechświecie. To takie horacjańskie„exegi monumentum”. Zwłaszcza, że jesień życia otwiera drzwi wspomnień. Wspomnieniematki jest kruche i delikatne jak chińska porcelana. A jakże piękne. Matka szykującasiedmioletnią córkę na pierwszy dzień szkoły, potem szyje jej sukienkę na pierwsząkomunię i wreszcie… ślub w sukni koloru êcru, z koronkąoczu wyblakłych od fastrygowania bieliMikuła nie kończy na tym. Jest jeszcze trzecia część tomiku jej poezji. Liryczna, nostalgiczna,miłosna. Ale pozostawiam ją czytelnikom. Niech wezmą do ręki tomik poetkii wraz ze mną pozwolą się skusić wrześniowej truskawce/kobiecie czterdziestoletniej.Agnieszka GoszczyckaHoryzonty snuZofia Mikuła, Kuriozalnie z szypułkami,Wyd. Maja – Druk, Warszawa 2008.Co można osiągnąć poprzezczytanie snu? Wszystko zależyod tego, czyj sen czytamyi co takiego było w tym śnie.W książce poetyckiej „Czytaszten sen” Jacka Karolakaznajdziemy cykle obrazówopowiadających o tym, cozobaczył autor. „A ja słyszałem/monumentalny, niebiańskiDzień gniewu,/ jednak byłow nim coś pocieszającego,/ możenawet radosnego.” („KonstancjaMozart szuka grobu WolfgangaAmadeusza”)W wielu wierszach jest toopowiedzenie obrazu, a czasemotwarty dialog z emocjami.Czytając sen Karolaka, nie ma się pewności, czy to jest zapisany sen, czy możegdzieniegdzie wpleciona dygresja, sentyment czy zauroczenie kolorami. W klasycznejformie wiersza znajdziemy także metafizykę: „Czekam na Ciebie,/ nie przeglądasz sięw moich włosach -/ to lustro jest puste, więc odwracam twarz/ od kolorowego pnia, podktórym ktoś stoi.// Nie chcę wierzyć w duchy.” („Paul Gauguin: Mando tupapau – Duchzmarłych czuwa – 1892 r.”)Jacek Karolak, rocznik 70, jest typem fachowca od interpretacji słowa. Z wykształceniauwiązany literą prawa, potrafi zostawić na boku paragrafy i wypowiadać sięo tradycji kulturowej, co zauważa Zdzisław T. Łączkowski: „Poprzez swoje wiersze ukazujewartości kulturowe, ukazuje wielkie autorytety, nie tylko w sztuce, ale i w życiu,historii i kulturze.” W utworach dominują tylko dwa, szlachetne kolory: biel i czerń.Okładka, metafory, strony – wszystko tylko dwa kolory. W wierszu „Bramy czarno– białych fotografii” czytamy: „Do tego miasta nie dojedziesz/ i nie wydostaniesz sięz niego./ Zamknięto za nim jak za wieloma,/ bramy czarno – białych fotografii.” Oznaczato, że istnieje miasto, o którym wiadomo, że ma bardzo wiele tajemnic. Podobnie jestz autorem książki „Anioł od pragnienia czarny” - Jacek Karolak posiada wiele tajemnic,które czasem uzewnętrznia za pomocą wiersza, często wygrywając nim na konkursachjednego wiersza czy ogólnopolskich konkursach literackich. Niniejszy zbiór zatem jestwyborem wierszy z lat 2003 – 2006, dokonanym nie pod kątem opowiedzenia historiiprosto z życia, lecz odkrycia fascynacji: „Z ukrzyżowanych wyblakłych fotografii/ patrząna ciebie umarłe oczy tych, których pomniki przemawiają tylko,/ gdy tędy przechodzisz.”(‘Cmentarz toskański’); a także wspomnień: „Nasze dzieciństwo było pełne wojen/ prowadzącychprzez żołnierzyków/ z kasztanów i żołędzi/ w sztywnych, błyszczących mundurach.”(„Parkowe bitwy”)Horyzont widzenia przez „okładkowe” okulary jest bardzo szeroki. To sen, w którymtrwa przeprowadzka, po drodze z muzyką inspirowaną Harrisonem, The Beatles. Mijająsię miasta jakby w negatywie: Moskwa, Kraków, Paryż. Nie zapominając równieżo wyjeździe Norwida do Ameryki. Jacek Karolak stworzył zatem ogrom wiadomości,z których do końca nie wiadomo, co jest prawdą, co fikcją literacką, a co… zwyczajnym,młodzieńczym snem. Odpowiedź znajdziemy w tytułowym wierszu „Okulary”:„Patrzysz,/ jak chłopiec idzie posłuszny Królowej <strong>Ś</strong>niegu./ Czytasz ten sen i czekasz, byobudziła się,/ przetarła i założyła okulary.”Potem pozostaje tylko radość z przeczytania dobrego tomu wierszy.Piotr GoszczyckiJacek Karolak, Czytasz ten sen,Wyd.: Dom Kultury w Łomiankach i Wydawnictwo Książkowe IBiS,Warszawa 2007.54 Migotania, przejaśnienia 24/25


Baśń bez końca. O Bolesławie LeśmianieW cienistym istnień bezładzie Znikomek błąka sięskocznie.Jedno ma oko błękitne, a drugie — piwne, więc raczejNie widzi świata tak samo, lecz każdym okiem — inaczej—I nie wie, który z tych światów jest rzeczywisty —zaocznie?(B. Leśmian, Znikomek z tomu Napój cienisty)Dwoista natura Znikomka – bohatera jednego z piękniejszych wierszy BolesławaLeśmiana – jest w pewnym stopniu odzwierciedleniem duszy poety i kancelisty, troskliwegoojca rodziny i czułego kochanka, człowieka wielkiego duchem, choć obdarzonegodrobną posturą. Jego postać – barwnie i wyraziście nakreślona – wyłania się ze wspomnieńo Bolesławie Leśmianie, zebranych i opracowanych przez Adama Wiesława Kulika,zatytułowanych Leśmian, Leśmian, które ukazały się w gdańskim wydawnictwie słowo/obraz terytoria. Tom – budzący szacunek objętością i starannością edycji – jest swoistymdopełnieniem Wspomnień o Bolesławie Leśmianie opublikowanych w 1966 r. przez ZdzisławaJastrzębskiego. Adam Wiesław Kulik spotkał się z wieloma przyjaciółmi i współpracownikamipoety, zebrał wspomnienia dotąd nieujawniane czy pomijane w publikacjach,odnalazł krążące po znajomych (lub ich spadkobiercach, niejednokrotnie nieświadomychwagi posiadanych pamiątek) rękopisy, listy, pierwodruki książek, obrazy Celiny Sunderland.Opowieści kilkudziesięciu osób, przeplatane fotokopiami archiwalnych dokumentów,dawnych fotografii i reprodukcji malarskich, ułożono tematycznie w taki sposób, żeukazują życie Leśmiana w porządku chronologicznym. Brak w nich oczywiście refleksjio dzieciństwie, młodości związanej z ideami „Chimery”, paryskich kłopotach finansowychwłaściwych cyganerii artystycznej czy o związku z malarką Zofią Chylińską. Nie ma jużwśród żywych tych, którzy doświadczyli życia na przełomie XIX i XX wieku i moglibypodzielić się wspomnieniami. Młodzieńczą biografię poety można jednak prześledzićdzięki starannemu Kalendarium, umieszczonemu w tomie.Historia odtworzona i opowiedziana przez Adama Wiesława Kulika rozpoczyna się odwakacji spędzonych w Iłży (czyli od 1918 roku), pod znakiem bliskiej przyjaźni z CelinąSunderland i początków znajomości z Dorą Lebenthal – wielką i dozgonną miłościąpoety, późniejszą adresatką cyklu W malinowym chruśniaku. Z przywołanych wspomnieńobie kobiety wyłaniają się jak żywe: obdarzona artystyczną naturą malarka Celina, nafotografiach widoczna wśród obrazów, w pracowni, otoczona przyjaciółmi i Dora – absolwentkaSorbony, uznana lekarka, swobodnie roześmiana na jednym ze zdjęć czy wyciągniętaw erotycznej pozie, półnaga na portrecie pędzla przyjaciółki-artyski. Czarno-białareprodukcja niestety nie oddaje w pełni urody modelki ani talentu malarki. W oryginaleczerwone korale, przerzucone przez ciało kobiety, zdecydowanie podkreślają barwę ust,krągłość piersi i róż sutków. Korale, płatki kwiatów, misa owoców i inne barwne akcentyprzywodzą też na myśl maliny, które w późniejszym wierszu Leśmiana stały się[...] narzędziem pieszczotyTej pierwszej, tej zdziwionej, która w całym niebieNie zna innych upojeń, oprócz samej siebie,I chce się wciąż powtarzać dla własnej dziwoty.(B. Leśmian, W malinowym chruśniaku, z tomu Łąka)Być może emocje poety – jak sugeruje A. W. Kulik, dotyczące obu dziewcząt – znalazłyswoje odzwierciedlenie w wierszu Znikomek. Podobnie jak tytułowy bohater, Leśmianpozostawał rozdarty pomiędzy dwoma przyjaciółkami, później też między zobowiązaniamirodzinnymi a porywami serca, a – odkąd objął urząd notariusza w Hrubieszowie –pomiędzy pragnieniem zanurzenia się w życiu paryskiej bohemy i oddania się bez resztypoezji a koniecznością zarabiania na życie i obowiązkami zawodowymi.Dwie dusze tai w swej piersi: jedna po niebie się włóczy –Druga – na ziemi marnieje. Dwie naraz kocha dziewczyny:Ta czarna – snu wieczystego na pamięć barwnie się uczy –Ta jasna – całun powiewny tka dla umarłej doliny.(B. Leśmian, Znikomek)Wspomnienia dotyczące okresu względnej stabilizacji w życiu Leśmiana – rejenta,który na prowincji czuł się odizolowany od życia kulturalnego, ale zyskał poczuciebezpieczeństwa ekonomicznego – tchną szczególnym ciepłem. Poeta z trudem znosiłrutynę codzienności. Marząc o wspólnym życiu w Paryżu z Dorą Lebenthal, starał sięo przeniesienie do większego miasta (ubiega się o urząd rejenta w Zamościu), częstochorował, zabiegał o urlop, raz nawet niemal złożył wymówienie. Zrujnowany przez nieuczciwegozastępcę – Władysława Adamowicza, który zdefraudował pieniądze należneUrzędowi Skarbowemu – Leśmian stracił płynność finansową i popadł w długi, którychnie udało mu się uregulować do końca życia. Niepowodzenia i frustracje nie odbijałysię jednak na jego relacjach z współpracownikami, którzy serdecznie wspominają dobrąatmosferę w kancelarii, przywołując rozmowy poświadczające zainteresowanie życiemrodzinnym podwładnych, życzliwą troskę o chore dziecko czy wakacyjny wypoczynekoraz poczucie odpowiedzialności materialnej, znacznie wykraczające poza obowiązkiprzełożonego. Na okładce tomu widnieje fotografia – znana już miłośnikom poezjiLeśmiana z publikacji w Utworach rozproszonych. Listach, opracowanych przez J. Trznadlai wydanych w 1962 r. – poety z mecenas Heleną Wiewiórską i Zofią Pohoską. Zdjęciewykonano w Zamościu, prawdopodobnie w 1925 roku, po powrocie rodziny Leśmianówz wakacji w Paryżu, kiedy to zniechęcony pracą poeta pisał do Miriama „strasznie niechce mi się wracać – jest to po prostu dramat dla mnie” (s. 230). Drobny, ciemno ubrany,o poważnym, może nieco smutnym wyrazie twarzy, wydaje się nieco przytłoczony przezdwie, jakby skłaniające się ku niemu, modnie ubrane kobiety. Jedna z pracownic jegokancelarii wspomina: „Pełen galanterii dla pań, miał ujmujący sposób bycia: skromnyi cichy, przeraźliwie czysty i wyprasowany, zawsze ogolony, świeży, dyskretnie pachnący.Był mężczyzną brzydkim, ale ponętnym, interesującym i myślę, że dlatego takbardzo podobał się kobietom” (s. 76).Wśród nielicznych pozbawionych entuzjazmu wypowiedzi, opatrzonych wspólnymtytułem Chłodnym okiem, najbardziej negatywny obraz Leśmiana nakreśliła Maria Ostrowiecka(żona zastępcy rejenta w notariacie Leśmiana). Większość nieżyczliwych wspomnieńsama się dyskredytuje, obnażając pazerność, małostkowość, zazdrość, ciasnotęhoryzontów i antysemityzm rozmówców A. W. Kulika. Autor książki rzetelnie przytaczawszystkie opinie, ale sumiennie komentuje je, oświetla dokumentami i zderza ze sobą,ze słów cudzych układając własną, jak najbliższą prawdy, historię wielkiego poety. Nawetdozgonny romans Leśmiana – obarczonego rodziną ojca dwóch córek – przedstawionyzostał w oderwaniu od kryteriów etycznych, jako istotny elementy poetyckiej biografii.W tym tomie wspomnień historycznoliteracka wiedza dotycząca urodzin Leśmianaciekawie zilustrowana została fotokopiami archiwalnych dokumentów, choć akurat tozderzenie nie zostało skomentowane przez autora i wydaje się, że umknęło jego uwadze.Data urodzin Bolesława Leśmiana od lat pozostaje sporna. W literaturze przedmiotu jakonajbardziej prawdopodobną przyjmuje się 22 stycznia 1877 roku, przy czym wątpliwościraczej nie dotyczą daty dziennej. Tymczasem w odpisie metryki urodzenia, której fotografięzamieścił A. W. Kulik (s. 211) „Zaświadcza się, że Bolesław Stanisław LESMAN, urodziłsię dnia 10/22 stycznia tysiąc ośmset siedemdziesiątegosiódmego roku /1877/”.Być może tajemnicze 10/22, zgodnie z sugestiąkryjącą się w tytule dokumentu <strong>Ś</strong>wiadectwourodzenia i chrztu św., to w gruncie rzeczydwie daty dzienne: narodzin i chrztu Leśmiana.A. W. Kulik opublikował odpis z datą urodzeniai chrztu 10/22 stycznia, ale w kalendarium życiai twórczości poety podał – jak we wcześniejszychkompendiach – datę narodzin 22 stycznia1877. W akcie małżeństwa (a właściwie wefrancuskojęzycznym formularzu mariage)zawartego pomiędzy Bolesławem Leśmianemi Zofią Chylińską, datowanym 29 czerwca 1905roku, rubryka „né le”, w której winna widnieć data urodzenia pana młodego, pozostałapusta. Jednak na późniejszym wykazie stanu służby – formularzu dotyczącym sytuacjirodzinnej i kwalifikacji urzędników państwowych – widnieje data zgodna z umieszczonąna metryce: 10 stycznia 1877 roku. (Kopie obu dokumentów – aktu małżeństwa i wykazustanu służby – opublikował w swojej książce A. W. Kulik, s. 112, 217). Bardzo prawdopodobne,że na oficjalnym dokumencie urzędowym wpisano datę według kalendarzajuliańskiego, podczas gdy akt urodzenia uwzględniał dwa porządki: obowiązujący w Rosjijuliański i gregoriański, przyjęty w polskiej tradycji od XVI. Zdaje się więc, że urodzinypoety należy świętować 10 stycznia, choć rozproszenie, w jakim pozostają dokumenty,nie ułatwia jednak ostatecznych rozstrzygnięć.Podejmując próbę przedstawienia sylwetki Leśmiana, A. W. Kulik opracował wspomnieniaostatnich żyjących jeszcze znajomych i przyjaciół poety. Z pełną świadomościąpodkreśla we wstępie: „jeśli nie zgarnę tych ostatnich okruchów, przepadną na zawsze” (s.5). Jego książka wyraźnie ukazuje jednak potrzebę podjęcia szerzej zakrojonych działań,które pozwolą uporządkować wiedzę, zarchiwizować dokumenty i przyczynią się do ocaleniaLeśmianowskiej spuścizny. „Zdjęcia z epoki, obrazy Celiny Sunderland, tak przecieżbliskiej Leśmianowi [...], pierwodruki książek, rękopisy, listy, może i pozostałości meblipo Leśmianach – wszystko to krąży gdzieś po ludziach, nieuporządkowane, narażone nazniszczenie” – ubolewa A. W. Kulik.Tom wspomnień z pewnością trwale wzbogaci literaturę przedmiotu, choć projektutworzenia muzeum Leśmiana w jego zamojskim mieszkaniu na razie pozostaje w sferzemarzeń. Mimo to nie grozi Leśmianowi zapomnienie, a nieśmiertelna poezja wymyka się– jak pisze J. Trznadel – zabijającej kontroli czasu, zgodnie z nadzieją wyrażoną w jednymz młodzieńczych wierszy:Gdy umrę, bracia moi, ponieście mą trumnęPrzez tunel pogrążony w zgróz tajemnych krasie,W jego oddal dziewiczą i głębie bezszumne,Nie znające pór roku, zamarłe w bezczasie.Gdy umrę, siostry moje, zagaście blask słońca,Idźcie ze mną w baśń ową, gdzie chór gromnic czuwa,W baśń, co się sama z siebie bez końca wysnuwaPo to, aby się nigdy nie dosnuć do końca!...(B. Leśmian, Prolog z tomu Sad rozstajny).Agnieszka KwiatkowskaRECENZJEKsiążki nadesłane• E. Klajman-Gomolińska, Rzeź komunistów, Instytut Wydawniczy „<strong>Ś</strong>WIADECTWO”, Bydgoszcz 2009.• J. B. Serafińska, Bohemoty, Oficyna Wydawnicza „STON 2”, Kielce 2008.• R. Czoch, Czysta linia horyzontu, Wydawnictwo Autorskie GRAFOMANIA, Kraków 2008.• A. Ziobrowski, Cierpienia Vincenta, Stowarzyszenie Twórcze Artystyczno-Lterackie ZG w Krakowie,Kraków 2006.• A. Syska, Krzyk przedświatów, Instytut Wydawniczy „<strong>Ś</strong>WIADECTWO”, Bydgoszcz 2007.• F. Jakubowska-Fijałkowska, Ostateczny smak Truskawek, Instytut Mikołowski, Mikołów 2009.• J. Suchanek, Płakula, Instytut Mikołowski,Mikołów 2009.• R. Jaworski, Wyznania nieomal ostateczne, Instytut Wydawniczy „<strong>Ś</strong>WIADECTWO”, Bydgoszcz 2009.• T. Sobieraj, Wojna kwiatów, Editions Sur Ner,Łódź 2009.• D. Markiewicz, Flashback, Wydawnictwo „mamiko”, Nowa Ruda 2009.• T. Hrynacz, Praski raj, Wydawnictwo „mamiko”,Nowa Ruda 2009.• K. Bilica, Myślnik. 303 aforyzmy z „Przekroju”, Wydawnictwo Polskie w Wołominie, Wołomin 2009.• J. Mansztajn, Wiedeński high life, Stowarzyszenie Artystyczno-Kulturalne „Portret”, Olsztyn 2009.• A. Ziobrowski, Cygańska tancerka, Stowarzyszenie Twórcze Artystyczno-Lterackie ZG w Krakowie,Kraków 2009.• G. Giedrys, Debiut, Stowarzyszenie Artystyczno-Kulturalne „Portret”, Olsztyn 2009.• K. Kłos, Kłamliwy dziennik, Wydawnictwo My Book, Szczecin 2009.• E. Klajman-Gomolińska, Eloi, Norbertinum,Lublin 2008.• Z. Chojnowski, Rozwidlenia, Biblioteka Autorów Warmii i Mazur Oddziału Stowarzyszenia PisarzyPolskich w Olsztynie, seria 3, tom VI, Olsztyn 2008.• B. Rokosz, Ciemność mnie nie widzi, Agencja Wydawnicza „TRIO”, Katowice 2008.• M. Machnicki, Rzeka Kilimandżaro, Wydawnictwo Nowy <strong>Ś</strong>wiat, Warszawa 2008.• J. i S. Szwarcowie, Przerwa w podróży, Wydawnictwo „ORGANON”, Zielona Góra 2009.• M. Węgrzynowicz-Plichta, Pokolenia, Wydawnictwo „SIGNO”, Kraków 2009.• A. Januszkiewski, Gorzko, ENETEIA, Warszawa 2009.• P. Goszczycki, Przed kurtyną świtu, Wydawnictwo Komograf, Warszawa 2008.• V. Segalen, Stele, Centrum polsko-Francuskie Côtes d’Armor - Warmia i Mazury w Olsztynie, Olsztyn2009.• P. Keineg, Wiersze bretońskie, Centrum polsko-Francuskie Côtes d’Armor - Warmia i Mazury w Olsztynie,Olsztyn 2007.• A. Ziobrowski, Kruszyna <strong>Ś</strong>wiatła, Stowarzyszenie Twórcze Artystyczno-Lterackie ZG w Krakowie, Kraków2009.• Przed i za. Antologia literacka, pod red. A. Bykowskiej-Salczyńskiej i Z. Chojnowskiego, OddziałStowarzyszenia Pisarzy Polskich w Olsztynie,Olsztyn 2007.• K. Samsel, Manetekefar, Wydawnictwo Nowy <strong>Ś</strong>wiat, Warszawa 2009.• U. Przyboś, A tu tak, Oficyna Wydawnicza „STON 2”, Kielce 2009.• A. Frania, Lipton story. Esencje krytyczne o sztuce pisarskiej Jacka Durskiego, Wydawnictwo Nowy<strong>Ś</strong>wiat, Warszawa 2009.• M. Fox, Kobieta zaklęta w kamień, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009.• T. Sobieraj, Dom Nadzoru, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2009.• ks. J. Sochoń, Intencje codzienne, Podkarpacki Instytut Książki i Marketingu, Rzeszów 2009.• M. Rutkowska, Ból dwu ojczyzn. (O życiu i twórczości Miriam Akavii), Towarzystwo Przyjaciół ArchiwumEmigracji, Toruń 2009.• P. W. Rudzki, Juwenalia piotrowe. (Poezja tzw. zielona z lat 2000-6), Miejski Ośrodek Kultury w Pistowie,Seria Wydawnicza Konfraterni Poetyckiej „Biesiada”,poz. nr 6, Piastów 2006.• L. Guilloux, Moja Bretania, Centrum polsko-Francuskie Côtes d’Armor - Warmia i Mazury w Olsztynie,Olsztyn 2008.• E. Kozłowska, Małe Impresje. Les Petites Impressions, Olecko 2008.• Opowieści zwyczajne. Almanach prozy, red. K. Woźniak, S. Dymek, P. Goszczycki, Seria WydawniczaWarszawskiego RSTK, poz. 3, Wydawnictwo Komograf, Warszawa 2007.• P. Goszczycki, Pierwszy milion Pucybuta,Spółka Wydawnicza HELIODOR, Warszawa 2005.• Z. R. Szymański, Piąta strona świata, Instytut Wydawniczy „<strong>Ś</strong>WIADECTWO”, Bydgoszcz 2009.• K. Brakoniecki, Ciałość, Wydawnictwo Nowy <strong>Ś</strong>wiat, Warszawa 2004.• R. Wasilewski, Docinki wyłącznie dla dojrzałych, Wydawnictwo ASTRA, Łódź 2009.• L. K. Landecki, Niewymownie, Towarzystwo Słowaków w Polsce, Kraków 2008.W tym numerze rysowałaSARA FILIPIAKRocznik 1986 roku. Pomieszkuje tu i tam, ale głównie w Poznaniu.Dyplomowana charakteryzatorka teatralna. Studentka 3 rokuEdukacji Artystycznej Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu.Gazeta literacka 55


OdpRy SKiJan GondowiczNa stuLECieMyśli Leca: ciszenrufy.DemokracjaObywatel obrywatel.De profundisSaska tradycja: sramnatyzm.Nauki społeczneWarstwa wyznawców dewizy „Olewam to!”: urynariat.UnyCi, co są pawiem narodu.NormyPoziom? – skandard.PolitologiaProblem niemiecki – szkopuł.Czekając na barbarzyńcówUpragniony najazd ze Wschodu: tatarsis.DylematCo gorsze: utajnienie ujawnienia utajnień czy ujawnienieutajnienia ujawnień?Sentencja„Myślę, więc tu jestem” (Kratezjusz).InternetOczyszczalnia wścieków.PiśmiennictwoJak nie Scylla, to CharybdaInspirację piórom skryb da.Sztuki piękneDodaizm.NaukaWatykanista: klerudyta.MedycynaPrzenosiny dla zdrowia na prowincję: pacaneum.Dlaczego klasycyCredo quia absurdum – kredyt rozpaprany na głupstwa.Is fecit cui podest – czuję: jest narobione na półpiętrze.In dubio pro reo – prorektor zdębiał.Nil admirari – dowódca floty rzecznejw starożytnym Egipcie.Pars pro toto – kichaj na to.Quo vadis? – co przeszkadzasz?Suum cuique – gdy sum kwiknie.Vae soli! – bo zupa była za słona.PsychologiaWiara w UFO: ufność.Album mitologiczneMarsjasz: Mesjasz Marsjan.IluminacjaAutentyczna literówka: „prawdziwny”.WątpliwośćCzy „nalewka” to pozycja erotyczna?ObsługaW malinowym chruśniaku: chrustessa.TurystykaWodoodporna busola – kąpas.KotyObyczaje niektórych rasowych kotów – perswersja.Rozrywki umysłoweŁatwa zagadka – zgadka. (Trudna – niezgadka).ProverbiaGadu, gadu – mawiał stary jaszczur.Autorzy goszczący po raz pierwszy:Marek L. Barański. Urodził sięw Olsztyna, gdzie mieszka i pracujejako dziennikarz „GazetyOlsztyńskiej”. Opublikował wierszew tomach: Piecyk na niebie (2000rok),Wiersze magnetofonowe (2004),Poezja w miejscach publicznych (2008)i w antologiach: Olsztyn w wierszach(2003) i Przed i za. Antologia literacka(2007). Członek SPP. Prowadzi swójblog pod tytułem „Widok z okna”http://baranski.wm.pl/Michał Barański. Rocznik 1988,krakowianin, aktualnie studiujepedagogikę; zamiłowania: językiobce, podróże, ptaki; w planach naniedaleką przyszłość: piesza podróżdo Francji. Publikacja w Migotaniachjest jego prasowym debiutem.Zofia Beszczyńska. Poetka, prozatorka,tłumaczka literatury francuskiej,krytyk literacki. Mieszkaw Warszawie. W obfitym już dorobkuma książki poetyckie dla dorosłych,m. in. Okno w drzewie (1992), Miejscamagiczne (2003), Wyspa świateł(2004), wysoko cenione (dwukrotnewyróżnione nagrodą Polskiej SekcjiIBBY) książki dla dzieci, m. in. Kotherbaciany (1999), Bajki o rzeczachi nierzeczach (2002), Tajemniczaścieżka (2004), Z górki na pazurki(2006), Lusterko z futra (2009), orazzbiór wierszy-opowieści o Dziwnymkraju (2007), za jakim tęskniąwszyscy marzyciele bez względuna wiek. Prezentowane w numerzeopowiadania poetki pochodząz tomu Sny o miłości i śmierci, którywkrótce ukaże się w druku.Aleksandra Bilska. Urodziła się26 marca 1983 roku w Krakowie.Obecnie mieszka i tworzy w Gliwicach.Absolwentka matematykina Politechnice <strong>Ś</strong>ląskiej. Zakochanaw poezji, drzewach i muzyce.Od 2009 roku związana z grupąpoetycką „Obok Sceny”. Zafascynowanatwórczością Haliny Poświatowskiej.Zdzisław Drzewiecki. Ur. w StrzelcachOpolskich. Obecnie mieszkai pracuje w Białym Borze. Poeta,prozaik, krytyk literacki; czasamitruwer klimatów poetyckich. Laureatwielu konkursów ogólnopolskich.Autor następujących tomikówpoetyckich: „Chwila za drzwiami”,„Płakali przez mnie”, „Będziesz zbieraćkwiaty”, „Drewniany księżyc” oraz„Przetrwamy i te zimę”. Członek SPPw Gdańsku.ks. Jacek Grzybowski. Urodzonyw 1973 roku, doktor filozofii, adiunktna Wydziale Filozofii UniwersytetuKardynała Stefana Wyszyńskiegow Warszawie i wykładowca naPapieskim Wydziale Teologicznym,autor książek i artykułów naukowychz dziedziny historii filozofii i filozofiipolityki. W swoich pracach podejmujeproblematykę filozoficznychinspiracji i źródeł współczesnychzagadnień kulturowych i cywilizacyjnych.Mieszka w Warszawie.Dawid Jung. <strong>Ś</strong>piewak operowy,poeta, krytyk, w latach 2003-2005prowadził zajęcia z teorii współczesnejpoetyki w Collegium EuropaeumGnesnense (UAM), gdzie byłopiekunem Sekcji Literacko-Filozoficznejim. Nehringa, tłumaczony nakilka języków europejskich, od 2003redaktor naczelny „Zeszytów Poetyckich”(www.zeszytypoetyckie.pl).Beata Patrycja Klary. Poetkai krytyczka. Za debiutancki tomwierszy pt. “Witraże” zostałanagrodzona Wawrzynem Lubuskim(2005). Wydała ponadto 2 arkuszepoetyckie Schną koniczyny i Nokturnyintymne oraz tom wierszyImaginacje (2006). Na co dzieńjest bibliotekarką, pełni też funkcjęzastępcy redaktora naczelnegopisma literackiego „Pegaz Lubuski”.Zbiera anioły, jej kolekcja liczy jużokoło 300 figurek i wizerunkówtych boskich posłańców.Mariusz Cezary Kosmala. Urodzony4 II 1973 w Warszawie. Ukończyłstudia magisterskie na wydzialefilologii polskiej w WSH im. AleksandraGieysztora w Pułtusku. W 2008wygrał ogólnopolski III konkursRypiński Album Poetycki, a w 2009X Ogólnopolski Konkurs Poetyckiim. W. Pietrzaka w Turku. Dotychczasogłosił drukiem dwa tomiki,wiersze publikował również w czasopismach(m. in. „Cegła”, „FA-art”,„Lampa”, „Nowa Okolica Poetów”,„Pogranicza”, „Tygiel Kultury”, „ZeszytyPoetyckie”) i antologiach ( m. in.Antologia XXXVII Warszawskiej JesieniPoezji, Przeciw poetom, Tatry i poeci).Mieszka w Legionowie. Tytuły wydanychksiążek: Pieśni z pierwszego piętra,Wydawnictwo Adam Marszałek,Toruń 2003; Sequel, WydawnictwoTAWA, Chełm – Siedliszcze 2008.Michał Kowalówka. Urodzonyw Oświęcimiu - rocznik 86. Mieszkaw Krakowie. Poeta, miłośnik kina,gitarzysta. Kiedyś student filologiipolskiej, obecnie politologii. Wydałw 2005 debiutancki tom wierszy pt.Elementarz, od wielu lat związanyz portalem literackim poezja.org,uczestnik krakowskich slamów,publikował wiersze w DziennikuPolskim.Karolina Kułakowska. Rocznik1985. W Internecie znana równieżjako Espena Sway. Studentka edukacjiplastycznej na U<strong>Ś</strong> w Cieszynie.Bywa laureatką konkursów poetyckich,bywa publikowana. W 2007wydała arkusz poetycki pt. Sztalugaw oknie. Współpracuje z magazynemliteracko-artystycznym „sZAFa”.Kamil Kwidziński. Mam 19 lat.Mieszkam obecnie na pomorzu.Od kilku lat podróżuję po Europie,a w zeszłym roku przebywałemsamotnie w Ghanie jako wolontariusz.Pisze amatorsko tłustąprozę i tłustą poezję od niecałychtrzech lat.Mieczysław Machnicki (ur. 1943).Poeta. Z wykształcenia socjolog,z zawodu dziennikarz. Był sekretarzemredakcji „Zwierciadła”, „TwojegoStylu” i „Sukcesu”. Kierował działempoezji w pismach „Nowy Wyraz”i „Radar”. Opublikował jedenaścietomów wierszy (ostatnio Rzeka Kilimandżaro)i zbiór opowiadań Czystamoralność.Agnieszka Masłowiecka. Piszegłównie prozę, ale sięga także po dramatoraz wiersz. Jest psychologiemi terapeutą, wykłada na WydzialePedagogiki i Psychologii Uniwersytetuw Białymstoku. Rocznik 76,mieszka w Nowym Ostrowiu na skrajuPuszczy Knyszyńskiej. Debiutowałana łamach „Pinezki.pl - Magazynuz domieszką absurdu”. Współtworzyteatr amatorski dla dorosłych. DramatPsychoterapia będzie w nim wystawianyjesienią tego roku.Sławomir Matusz. Ur. 1963w Sosnowcu. Poeta, eseista, krytykliteracki, dziennikarz, animator kultury,juror w konkursach poetyckich.Wydał książki poetyckie Niepodaję nikomu ręki (1985), Mistykazimą (1990), Szare mydło (1993),Podtrzymanie, podniesienie (1994),Wakacje (1995), Przewrotka aniołów(1999), dwujęzyczny wybór wierszyElegia transgeniczna. TransgenischeElegie (2000), Mięśnie twarzy. Wybórwierszy z lat 1983-2001 (2002), Serdecznamammografia (2003), CycekBoży (2007), 5.31. Ojciec Konrad orazstudium Narkoeseje (2004). W tymroku nakładem Zeszytów Poetyckichw Gnieźnie ukazał się jego wybórwierszy pt. Cisza, z posłowiemKrzysztofa Kuczkowskiego. Przygotowujedo druku tom interpretacjiLicznik Geigera. 20 najważniejszychwspółczesnych wierszy polskich.Publikował m.in. w „Twórczości”,„Toposie”, „Czasie kultury”, „Portrecie”,„Opcjach”, „FA-arcie”, „Kartkach”,„<strong>Ś</strong>ląsku”, „Undergruncie”, , „Zeszytachpoetyckich”. Mieszka w Sosnowcu.Piotr Perz. Rocznik `59. Urodził sięw Poznaniu. Studiował kulturoznawstwona Uniwersytecie Łódzkimi reżyserię filmową w PWSFTviTw Łodzi. Młodociane wiersze drukowałmiędzy innymi w „Życiu Literackim”w latach 70-tych. Przez kilka latwolny współpracownik Radia WolnaEuropa – Monachium. Artykuływ czasopiśmie „Die Furche” – Austriai w „Tyglu kultury”. Stała współpracaz „Media Kontakt” – Warszawa. Odwielu lat mieszka w Niemczech podMonachium.Katarzyna Przewęzikowska.Absolwentka wydziału polonistykiUniwersytetu im. AdamaMickiewicza w Poznaniu, autorkapracy magisterskiej Mimetycznamoc okruchu - o motywie fotografiiw literaturze współczesnej. Badaczkanarracyjności fotografii w polskiejPrenumerata!Cena Migotań, przejaśnień wynosi 8 złotych (14 złotych numer podwójny),w prenumeracie 5 złotych za egzemplarz (10 złotych numer podwójny)!Jak zamawiać? To proste! Jest na to wiele sposobów:1) Zadzwoń pod numer 058 345 25 94 i złóż zamówienie2) Wyślij zamówienie mailem na adres kfiryn@migotania.pl3) Wyślij zamówienie na adres: LNP - Literatura Net Pl., ul. Grunwaldzka 309, Centrum Handlowe Oliwa, 80-309 GdańskPrenumeratę otrzymasz po wpłaceniu odpowiedniej kwoty na konto:Kredyt Bank 53 1500 1171 1211 7004 7034 0000 lub za zaliczeniem pocztowym (koszty przesyłki i pobrania ponosi odbiorca)M o t a iaNigPRZEJA<strong>Ś</strong>NIENIAprozie współczesnej oraz motywutanga w twórczości m.in. J.L.Borgesa.Tegoroczna laureatka konkursuliterackiego Dzień pod dniu , organizowanegoprzez czasopismo Zwierciadło.Miłośniczka m.in. WiesławaMyśliwskiego, Andrzeja Stasiukaoraz Antoniego Libery. Na co dzieńswoje pasje zawodowe realizujew działaniach Public Relations.Krzysztof Siwczyk. Ur. w 1977roku. Poeta, wcześniej „dzikieGazeta literackaMigotania,przejaśnienianumer 3/4 (24/25) 2009dziecko literatury” i współuczestnikgrupy „Na dziko”. Wydał książki:Dzikie dzieci (1995 i 2004), Emil i my(1999), Dane dni (2001), Wiersze dlapalących (2001), Zdania z treścią(2003), W państwie środka (2005),List otwarty. 1995 – 2005 (wierszezebrane, 2006), Centrum likwidacjiszkód (2008). Mieszka w Gliwicach,pracuje w Instytucie Mikołowskim,współredaktor Pisma Katastroficznego„Arkadia”.Redaktor naczelny: Zbigniew JoachimiakSekretarz redakcji: Karolina FirynRedakcja: Izabela Fietkiewicz-Paszek, Marta Fox,Jan Gondowicz, Maria Jentys,Andrzej Wołosewicz, Andrzej Żurowski.Stale współpracują:Ewa Graczyk, Bartosz Jastrzębski, Anna Jęsiak,A. C. Leszczyński, A.D. Liskowacki,Grzegorz Musiał, Przemek Opłocki,Antoni Pawlak, ks. Jan Sochoń, Olga <strong>Ś</strong>miechowicz,Roman Warszewski.Projekt graficzny: Dariusz SzmidtOpracowanie graficzne: Renata KowalczykWydawca: Literatura Net Pl. Sp. z o.o.Adres redakcji: LNP - Literatura Net Pl.,ul. Grunwaldzka 309, 80–309 Gdańsktel. (058) 345 25 94joa@migotania.pl, kfiryn@migotania.plMigotania, przejaśnienia. Gazeta literackasprzedawana jest w salonach Empik i Kolporteraw całym kraju w cenie 8 zł za pojedynczy egzemplarz(numer podwójny w cenie 14 zł). Możliwy jestrównież zakup za zaliczeniem pocztowym. Łaskawezamówienia proszę składać w Redakcji dowolnądrogą. Redakcja uprzedza, iż nie odsyła tekstównie zamówionych; nie gwarantujemy również ocenynadesłanych utworów literackich. W korespondencjiz Redakcją prosimy używać przede wszystkim adresówe–mailowych.56 Migotania, przejaśnienia 24/25

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!