GKF # <strong>273</strong> 61Drewno ze stukotem odbija się od posadzki, pozostawiając za sobąleciutki poblask, jak dogasający węgielek. To jednak zbyt mało, zarówno bydogonić jego, jak i by znaleźć drogę powrotną. Śmieje się głośno śmiechemszaleńca, który właśnie zrobił całemu światu okrutny żart zrozumiały tylko dlaniego. Rusza naprzód, badając drogę przed sobą płonącymi z bólu dłońmi.Jakaś jego część gdzieś na dnie umysłu wije się, jęcząc i pochlipując, na myślo tym wszystkim, co go czeka, jednak takie cierpienie to niewielka cena zazemstę. Joesein przez chwilę jest niemal szczęśliwy!Bo w ciemnościach wszyscy są jednakowo martwi.Poczucie tryumfu szybko jednak zamienia się w strach. W mroku takgęstym, że Joesein czuje się całkowicie ślepy, może czaić się wszystko, rzeczydużo gorsze od dwójki Złotych.Pogłos w korytarzu. Jakiś krzyk, całkowicie zdeformowany. Gdzie?Z przodu czy za nim?Gdzieś z tyłu słychać krzyki, niektóre przypominają w brzmieniu ludzkąmowę. Inne nie.Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk!Nie są sami.Opuszkami palców Joesein wyczuwa chropowatości ściany. Powolne kroki,nie gwałtowne, żeby nie potknąć się na pierwszej lepszej nierówności. Mimo żechce się biec.Pustka pod palcami. Koniec korytarza czy odnoga? Twardy mur przedtwarzą. Zwarta ściana, w obie strony. Znowu w dół, wzdłuż ściany.Gwałtowne tupanie, szybkie, z kościanym pogłosem, nieludzkie. Niedalekie.Powietrze pod stopą. Upada i stacza się po schodach, ze stopnia nastopień. Wyciąga ręce przed siebie, chcąc złagodzić upadek. Ból jest tak wielki,że Joesein zapomina na chwilę, gdzie jest i co tu robi.Warstewka zimnej wody pod dłońmi. Płynie. Joesein słyszy szmer. Nieszmer, łomot wodospadu. Ktoś dyszy w ciemności za nim, szybkim, niemalbolesnym oddechem, zbyt głośnym. Skądś kapie woda, uderza o kamień.Czuje na twarzy rozpryskujące się krople.Kap. Kap. Łup. Łup. Łup.Znowu tupot. Blisko. Wycie. Blisko. Ktoś coś mówi, on sam poruszaustami. Echo wykrzykuje szyderczo jego słowa, wszechobecne.Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk! Coś wyje gdzieś w korytarzach.Ryk wodospadu. Krople wody. Łup. Łup. Woda na twarzy, smak krwiw ustach. Zewsząd otaczają go ściany, są wszędzie. Zaraz go zmiażdżą, jesttak ciasno. Nie chce dźwięków. Nie chce tego słyszeć.– Proszę… już koniec…. Nie powiedziałem… Proszę, niech to się skończy!– Krzyk przechodzi w szloch.Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk!Echo. Wodospad. Kroki. Łup. Łup. Tupot. Nie tak daleko.Ludzkie głosy. Blisko, niemal na schodach.Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk! Tuż za plecami.Podrywa się do biegu. Przed siebie, nieważne gdzie, byle dalej.Rozchlapuje wodę, coraz głębszą.Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk! Za uchem.
62INFORMATORWoda sięga mu do kolan, pasa. Ogląda się za siebie. Czy ten stwór ciągletam jest? Joesein musi się cofnąć. Musi zawrócić, ten korytarz jest zalany, a onnie umie…Ból na plecach jak po uderzeniu pejczem. Szczęki potwora zaciskają sięna jego boku, ześlizgują się po żebrach. Nie ma czasu, żeby czuć ból. Musi biecdalej. Brnie w wodzie po pierś. Porosty czepiają się jego nóg, niemal sięprzewraca. Do przodu.Powiew powietrza na twarzy.Wyprzedziło go, jest gdzieś przed nim, szykując się do skoku. Teraz niewydaje już żadnych odgłosów. Nie jest to wcale lepsze. Teraz może bezostrzeżenia skoczyć i przegryźć mu gardło.Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk! Za jego plecami. Trzy ostre sztylety wbijają musię w bark. Kłapnięcie szczęki przy uchu. Coś uderza go, zbijając z nóg. Przezchwilę szpony i zęby są wszędzie, nie pozwalają mu się wynurzyć i zaczerpnąćpowietrza.Wyszarpuje się gwałtownym wierzgnięciem. Uderza nogami, płynie podwodą, choć jego płuca gwałtownymi spazmami domagają się tlenu. Boi siępodnieść głowę. Woli utonąć, niż znowu znaleźć się w szponachSzczękowrzaska. Uderza nogami, koszmarnie powoli poruszając się do przodu.Glony szarpią go za nogi i ręce. Pod brzuchem wyczuwa ich oślizgłe macki.Odbija się od podłogi. Droga do góry jest zaskakująco krótka, ale i takwydaje mu się wiecznością.Wypuszcza resztki tlenu, kiedy uderza głową o sklepienie. Oczy wychodząmu na wierzch, ból staje się nie do zniesienia. Zapełnić czymś płuca, choćbywodą, inaczej oszaleje. Młóci wodę rękami, ale wydaje mu się, że kręci sięw kółko. Powoli opada na dół, ku wiecznie spragnionym nowego pożywieniawodorostom. On też tego chce, pragnie tylko, żeby cierpienie się skończyło.Nagle dłoń wychodzi ponad powierzchnię wody! Joesein zmusza się doosta-tecznego wysiłku. Pierwszy oddech jest bolesny, ale on nigdy nie cieszyłsię z czego-kolwiek bardziej niż z tego bólu. Oddycha!Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk! Stłumione, odleglejsze. Może zrezygnują z łupu?Albo i nie. Mogą tu być za chwilę.Joesein podrywa się do biegu, wybiega z wody, ale zaraz potem wpada natwardą, kamienną ścianę.Zapada w letarg, stan półsnu-półobecności, zgubiony, bez szans naprzeżycie. Wie, że to koniec, i niemal już się z tym pogodził. Bez jedzenia,mając do picia jedynie brudną wodę z korytarza. Zresztą jest to bez znaczenia.Za jakiś czas i tak go dopadną Szczękowrzaski. Sam, poraniony, bez broni.W ciemności, gdzie – według nieuczciwych zasad – tylko on jest ślepy,zagubiony.Mimo to wstaje. Idzie dalej, bez celu, w niewiadomym sobie kierunku.Dopiero po chwili to sobie uświadamia. Skoro woda w korytarzu skończyła sięnagle i nie płynęła, wyjaśnienie jest tylko jedno.Znów idzie do góry.Joesein nie czuje jednak przypływu euforii. Być może jest po prostu zbytzmęczony i obolały, a może podświadomie wie, że to ostatecznie nic nieznaczy. Ciągle jest sam, mając za jedynego przewodnika swój słuch i dotyk.Dopiero teraz naprawdę zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo wszystkogo boli. Przy każdym kroku czuje krew zasychającą na jego plecach i na nowo