Nr 273 - Gdański Klub Fantastyki

Nr 273 - Gdański Klub Fantastyki Nr 273 - Gdański Klub Fantastyki

12.07.2015 Views

GKF # 273 27Jeden z nas, przeraźliwie chudy brodacz, nie znałem go nawet z widzenia,chyba po trzydziestce, rzucił się z rykiem na dzieciaki. Rozległ się soczystytrzask. Mężczyzna spoczął na ziemi, jego mózg zachlapał nasze twarze.– Każdy – ryknął wszczepowiec stojący nad nami – kto zostanie złapanyna rozmowie z dzieckiem, łamie nowe prawo obozu SouthNY i zostaniezastrzelony na miejscu.Ukryłem twarz w dłoniach, czekając, aż rozpęta się piekło.***W kilka godzin po dostawie świeżaków plotka rozeszła się po całymobozie. Natychmiast zaczęły się zakrojone na szeroką skalę poszukiwaniawinnych. Piętnowani byli więźniowie, którzy coś przeskrobali lub byli tylko o topodejrzewani. Zdarzyło się kilka przypadków spontanicznych ukamienowań.Strażnicy widocznie odpuścili sobie jakiekolwiek interwencje, postanowiwszypoczekać, aż uspokoimy się sami. Każdy, kto zbliżył się do dzieciaka, kończyłz kulką w głowie lub, w przypadku okrutniejszego strzelca, w gardle. Ja samschowałem się w jednym z baraków, sparaliżowany myślą, że właśnie jestemświadkiem własnego upadku. Wręcz widziałem, jak kolejne myśli tracąpodłoże, jak rozbiegają się w chaotyczne ciągi fobii i natręctw. Bezwiedniezacząłem się kołysać, a łzy same popłynęły strumykiem po pokrytych pyłempoliczkach.Następnego dnia ze snu pełnego dzieci i grobów obudził mnie ciosw ramię.– Wstawaj, brudasie, nie mam zamiaru wyrabiać za ciebie dniówki!Poderwałem się z posadzki baraku jak oparzony i natychmiast tegopożałowałem. Nadwyrężone mięśnie i poobijane kości sprzeciwiły się moimzamiarom dużo gwałtowniej niż zwykle. Nastolatek, który mnie obudził,właśnie wychodził na zalane porannym słońcem podwórze. Miał najwyżejtrzynaście lat, a zachowywał się jak stary kryminalista. Potarłem twarz,zbierając myśli i walcząc z narastającą chęcią rzucenia się pod lufy strażników.Powoli podniosłem się z ziemi i wytoczyłem na zewnątrz. Zwarte szeregiwięźniów czekały już na mnie, sprawdzane przez strażników z zapałemrozdzielających razy pałkami. Dołączyłem do pierwszego lepszego towarzysza.Dzieci pochlipywały cicho. Nastolatkowie z szarymi twarzami napięci byli jakstruna, choć wystarczyło, że czarna pałka zakołysała się niedaleko, a dostawaliniepowstrzymanych drgawek. Starsi, jak ja, pochyleni ze zmęczenia i schorowani,czekali na wymarsz jak zwierzęta na rzeź, nie okazując żadnychemocji. Wszystkich pokrywała wżarta w skórę warstwa rdzawego pyłu.– Wyyyymarsz! – zakrzyknął kapitan, wsadzając pałkę za pas.Zbrojona brama otworzyła się ze zgrzytem, a karne szeregi wyruszyły nazewnątrz. Ruch każdego z nas był bacznie obserwowany przez ubranych naczarno katów. Wykrzywiali usta w pogardzie i kopali nas po kostkach,nienawidząc za sam fakt istnienia. Słońce wzeszło już nad horyzont i paliło nasw plecy, sprawiając, że pot lał nam się po skroniach. Strażnicy z termoregulacyjnymiwszczepami już dawno zapomnieli, jak to jest odczuwać gorącolub zimno. Żyli cały czas w warunkach optymalnych dla organizmu, jakbyzamknięci w szczelnych kokonach. Marsz się dłużył, stopy zapadały sięw piasku, chore płuca nie wytrzymywały. Odkaszlnąłem krwią. Bolało.Zebrałem kilka współczujących spojrzeń od młodzików. Uśmiechnąłem się donich smutno – niech martwią się sobą. Dla mnie i tak za późno.

28INFORMATORPo godzinie marszu dotarliśmy do budynku kopalni. Prezentował sięniczym struktura zbudowana przez obcą cywilizację. Pełen ostrych kątówi załamań, spawów, zwojów kabli. Ściany zbudowane z niezwykle twardego,błyszczącego materiału ociekały olejem. Setki małych i dużych kominówwychodzących ze ścian i płaskiego dachu pluły w niebo cuchnącymiwyziewami. Cała budowla zdawała się górować nad nami, grozić nampożarciem i strawieniem w mrocznych, rozgrzanych do białości wnętrznościach.Wkoło roiły się owadokształtne roboty pomocnicze, co chwilęprzystając i wydając z siebie świergoczące dźwięki. Nadawały całości wyglądmon-strualnego mrowiska.Zatrzymaliśmy się zgodnie i, rozdzieliwszy się, weszliśmy do budynku.Gorąco uderzyło w nas, powodując ostre ataki kaszlu. Ledwo oświetlona halapełna była kontenerów z rudami metali. Roje robotów nadzorowały nasząniewolniczą pracę. Ściany pokryte były obrzydliwym elektronicznym śluzem,którym żywiły się pseudoinsekty. Popędzani ciosami pałek podzieliliśmy się nagrupki i weszliśmy do rozsypujących się wind, by z prędkością kilkunastumetrów na sekundę zniknąć pod ziemią.Kopalnia ułożona była w planie przypominającym korzenie drzewa. Odgłównego, szerokiego na kilkanaście metrów pnia na głębokości dwunastumetrów odchodziło dwadzieścia odnóg. Do każdej z nich przydzielanych byłokilku więźniów i strażnik.Przełknąłem ślinę, walcząc z narastającym w uszach ciśnieniem, i rozejrzałemsię po towarzyszach. Młodzi rzygali pod stopy, nieprzywykli do ścisku wspadającym pudle, mimo że bywali tu codziennie. Pojedyncza świetlówkamigotała szaleńczo przy każdym wstrząsie. Temperatura rosła. Wreszcie windastanęła, a nasza grupka wytoczyła się w ciemność. Czekał tu już strażnikwskazujący dzisiejszy kierunek kopania. Każdy chwycił za ciężkie, nieporęcznewiertło i skierował swój umęczony wzrok na czarną jak smoła ścianę. Metalużywany do wyrobu wszczepów. Zabijała nas praca polegająca na uzyskiwaniutego, czego nigdy nie będziemy mieć.Pierwsze urządzenia ryknęły, a ja przystąpiłem do otępiającej pracy.Okruchy pryskały nam w twarze, znacząc je drobnymi rankami. Pył oślepiałi powodował bolesne krztuszenie. Co jakiś czas ktoś mdlał, a pałka strażnikaatakował go ze zdwojoną siłą. Niewolnik, jęcząc, podnosił się i wznawiał pracęz oczami pełnymi łez, niezależnie od wieku. Po chwili każdy z nas, tak jakcodziennie, modlił się o szybką i bezbolesną śmierć.W momencie krańcowego wyczerpania do mojego towarzysza po lewejpodszedł strażnik i przesunął mu pałką po kręgosłupie. Uśmiechnął sięzłośliwie.– Kop, kop. Światu przyda się wasza parszywa robota.Splunął mu na plecy i dodał, krzycząc prosto w ucho:– JEBANY ROBAK!Wtedy coś się stało.Praca ucichła w jednej chwili. Wszyscy popatrzyli niewidzącym wzrokiemna strażnika. Ten cofnął się o krok i sprawnym ruchem zdjął z pleców karabin.– Wracać do roboty! Już!Twardego głosu nie osłabiła ani nuta strachu. Jednak jego oczy zdradzałycałą prawdę. Panikował i zamierzał wezwać wsparcie. Nie można było na topozwolić.

GKF # <strong>273</strong> 27Jeden z nas, przeraźliwie chudy brodacz, nie znałem go nawet z widzenia,chyba po trzydziestce, rzucił się z rykiem na dzieciaki. Rozległ się soczystytrzask. Mężczyzna spoczął na ziemi, jego mózg zachlapał nasze twarze.– Każdy – ryknął wszczepowiec stojący nad nami – kto zostanie złapanyna rozmowie z dzieckiem, łamie nowe prawo obozu SouthNY i zostaniezastrzelony na miejscu.Ukryłem twarz w dłoniach, czekając, aż rozpęta się piekło.***W kilka godzin po dostawie świeżaków plotka rozeszła się po całymobozie. Natychmiast zaczęły się zakrojone na szeroką skalę poszukiwaniawinnych. Piętnowani byli więźniowie, którzy coś przeskrobali lub byli tylko o topodejrzewani. Zdarzyło się kilka przypadków spontanicznych ukamienowań.Strażnicy widocznie odpuścili sobie jakiekolwiek interwencje, postanowiwszypoczekać, aż uspokoimy się sami. Każdy, kto zbliżył się do dzieciaka, kończyłz kulką w głowie lub, w przypadku okrutniejszego strzelca, w gardle. Ja samschowałem się w jednym z baraków, sparaliżowany myślą, że właśnie jestemświadkiem własnego upadku. Wręcz widziałem, jak kolejne myśli tracąpodłoże, jak rozbiegają się w chaotyczne ciągi fobii i natręctw. Bezwiedniezacząłem się kołysać, a łzy same popłynęły strumykiem po pokrytych pyłempoliczkach.Następnego dnia ze snu pełnego dzieci i grobów obudził mnie ciosw ramię.– Wstawaj, brudasie, nie mam zamiaru wyrabiać za ciebie dniówki!Poderwałem się z posadzki baraku jak oparzony i natychmiast tegopożałowałem. Nadwyrężone mięśnie i poobijane kości sprzeciwiły się moimzamiarom dużo gwałtowniej niż zwykle. Nastolatek, który mnie obudził,właśnie wychodził na zalane porannym słońcem podwórze. Miał najwyżejtrzynaście lat, a zachowywał się jak stary kryminalista. Potarłem twarz,zbierając myśli i walcząc z narastającą chęcią rzucenia się pod lufy strażników.Powoli podniosłem się z ziemi i wytoczyłem na zewnątrz. Zwarte szeregiwięźniów czekały już na mnie, sprawdzane przez strażników z zapałemrozdzielających razy pałkami. Dołączyłem do pierwszego lepszego towarzysza.Dzieci pochlipywały cicho. Nastolatkowie z szarymi twarzami napięci byli jakstruna, choć wystarczyło, że czarna pałka zakołysała się niedaleko, a dostawaliniepowstrzymanych drgawek. Starsi, jak ja, pochyleni ze zmęczenia i schorowani,czekali na wymarsz jak zwierzęta na rzeź, nie okazując żadnychemocji. Wszystkich pokrywała wżarta w skórę warstwa rdzawego pyłu.– Wyyyymarsz! – zakrzyknął kapitan, wsadzając pałkę za pas.Zbrojona brama otworzyła się ze zgrzytem, a karne szeregi wyruszyły nazewnątrz. Ruch każdego z nas był bacznie obserwowany przez ubranych naczarno katów. Wykrzywiali usta w pogardzie i kopali nas po kostkach,nienawidząc za sam fakt istnienia. Słońce wzeszło już nad horyzont i paliło nasw plecy, sprawiając, że pot lał nam się po skroniach. Strażnicy z termoregulacyjnymiwszczepami już dawno zapomnieli, jak to jest odczuwać gorącolub zimno. Żyli cały czas w warunkach optymalnych dla organizmu, jakbyzamknięci w szczelnych kokonach. Marsz się dłużył, stopy zapadały sięw piasku, chore płuca nie wytrzymywały. Odkaszlnąłem krwią. Bolało.Zebrałem kilka współczujących spojrzeń od młodzików. Uśmiechnąłem się donich smutno – niech martwią się sobą. Dla mnie i tak za późno.

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!