Palm Piotr - TMZB w Bogatyni

Palm Piotr - TMZB w Bogatyni Palm Piotr - TMZB w Bogatyni

11.07.2015 Views

niby kroki „człap, człap” i gdy przystanął słyszał jeszcze raz „człap”, potem panował spokój.Straszące opowieści starego wartownika odnosiły się nawet do Opolna i były aktualne, tak żew te noce i w tym środowisku trudno było się zdystansować i pozostać nowoczesnym.Że szybko się może zdarzyć coś nieprzyjemnego, groźnego, to sam się przekonałem,kiedy późnym wieczorem dopiero przyjechałem ze Zgorzelca do Bogatyni. Na skutek jasnejnocy z pełnią księżyca nie nocowałem u babci, lecz udałem się na pieszo w drogę do Opolna.Blisko skrzyżowania z ulicą do Jasnej Góry znalazłem na drzewie suchą gałąź, która odłamałasię z trzaskiem i dała się przeobrazić w świetny mocny drąg ok. półtorametrowy. Od SygfrydaDomagały, który jako pilot został zestrzelony za frontem i musiał się nocami udać w drogępowrotną przez teren partyzancki, miałem dobrą radę, trzymać się takimi nocami środkaulicy, dokąd każdy napastnik skryty w rowie lub w krzakach zawsze ma kilka metrów drogi,co daję szansę do własnego działania. Kiedy w drodze do Opolna przeszedłem przez Zletkę,to na wolnym polu (teraz stawy) zauważyłem pięć dużych psów, niby w szybkiej pogoni zajakimś zwierzem; pogoń się raptownie odwróciła w moim kierunku i duże psy po obustronach mnie skoczyły przez ulicę, goniąc dalej w kierunku Jasnej Góry. To była pierwszanieprzyjemna sytuacja. Kilkaset metrów dalej na zakręcie gdzie ulica osiąga swój najniższypunkt, widziałem potem po lewej stronie, dwa siedzące szare wilczury. Pozostałem po prawejstronie i pewnym krokiem, stukając swoim silnym kijem przeszedłem obok nich, kątem okaspostrzegłem, że pozostają na swoim miejscu. Wtenczas jeszcze istniała możliwość (rówodwadniający kopalni jeszcze nie istniał) pójścia po zakręcie drogą polną (początek jeszczewidoczny) przez łąki do Opolna. Jednak z tego nie skorzystałem, lecz aż do pierwszego domuprzy drodze szedłem szosą, przy której wtenczas po obu stronach jeszcze stały drzewaowocowe, pomocne w razie ataku tej nocnej zgrai. Patrząc dziś wstecz, w tej nocy chyba byłokorzystne, że miałem ten duży mocny drąg.Niebezpieczne są i zwierzęta, które nie mają kłów, jeżeli są takie chytre jak to była naszakoza. Ona późną jesienią miała swobodę biegania po ogrodzie i żaden odwiedzający nas niezważał na nią, lecz raczej starał się o dobry stosunek do psów. Również nie przywiązywanowagi do faktu, że koza się ustawiła przed furtką, przez którą się chciało opuścić ogród. Jeżelisię jednak poszło dalej w tym kierunku, to się okazało, że koza, która stoi na tylnych nogachaż do końca szpiczastych rogów, ma prawie wielkość człowieka. Tymi rogami potem poszłado dołu, aż w żwir drogi, orając tam odcinek i podrywając głowę, tak że na nieszczęśliwegogościa, który nas nie zastał, sypały się podrzucane kamyczki. Najpóźniej wtedy słychać byłopierwsze okrzyki przerażenia. Lecz damy zawsze przy sobie mają jakąś torbę, którą trzymałyjak torreador czerwoną chustkę między sobą a kozą, osiągając tak ratującą furtkę.Kiedy Klaus i Manfred mnie chcieli odwiedzić, zwróciłem ich uwagę na niebezpiecznośćkozy, ale dzielni młodzieńcy się tylko wysypali ze śmiechu. W wietrze jesiennym potemsłyszałem niby wołanie mojego imienia, przerywane przez silne „rums!”. Waleczna koza jaknic tych bohaterów pogoniła do szopy, przed której drzwiami stała, żeby je przy każdej próbieotwarcia zamykać silnym pchnięciem uzbrojonej w rogi głowy „Rums!”.Jesienią roku 1955 byłem w prawdziwym samoprzyprowadzonym niebezpieczeństwie,kiedyśmy z Klausem byli w zgorzeleckim kamieniołomie, przez którego stromą ścianęchciałem przełazić. Wszystko poszło pomyślnie aż do punktu, gdzie nie dało się iść wyżej aniz powrotem, ponieważ kawałek ściany się odłamał. Tak więc wisiałem beznadziejnie naścianie, do dołu ok. 8-10 m, co nie było stanowczo śmiertelne, ale blisko tego. Moja nogaz oporem zaczęła się poruszać taktem napędzania maszyny do szycia, Klaus zrozpaczonybiegał dookoła i w końcu znikł u góry kamieniołomu. Kiedy chciałem się już poddaćszarpiącej mnie sile przyciągania ziemskiego, to z góry została spuszczona lina stalowa i tensilny Ślązak mnie ciągnął do góry, tak jako Saksończyk było się ratowanym.60

18. Rok 1956Po odejściu moich przyjaciół Scholz z Bogatyni moimi partnerami do sportu zimowego stalisię Klaus Joschko i Manfred Horn. Wspominam sobie, że w tym roku na nartach zjechaliśmyz bogatyńskiego Kamiennego Wierchu po zboczu w kierunku Bogatyni, dziś byśmy tamnajechali na ulice i bloki mieszkalne, lecz wtedy mieliśmy przed sobą wolne pole, na którymzostaliśmy serdecznie powitani przez maluchów, między nimi był Wolfgang Wildner i mójkuzyn Dieter Stein, przy nich z reguły też mały Stanisław Jarosz. Oni sobie tam zbudowaliskocznię, na której daleko skakali, dramatycznie się zderzając, ale wszystko wytrzymująci zostając na nogach jak małe żabki z gumy. Propozycji, żebyśmy też skakali, nie przyjęliśmy,niby przyciągani przez inne obowiązki. Za bardzo groziło niepowodzenie i utrata autorytetu.To najmłodsze polsko-niemieckie pokolenie ze sobą wzrosło i całkiem normalnie, począwszyod pierwszej klasy, uczęszczało do polskiej szkoły.Następne pokolenie wychowywane przez babcię: Wolfgang Wildner, Sigrid Dudek,Gerlinda Fischer i mój kuzyn Dieter SteinW lecie zauważyłem, że starszy brat Wildnerów z moim kuzynem trochę zostali hamowaniprzy zabawie nad Miedzianką przez młodszego brata. Kiedy ten zażądał pomocy naskutek pełnych spodni, został przez brata Wolfganga i Dietera w reichenauerowskiej gwarzepouczony: „to musisz wytrzymać, za godzinę będzie twarde i już nic nie czujesz”. Tak przezpóźno urodzonych synów stary Reichenau wtenczas jeszcze był obecny.Moja siostra Jutta od jesieni 56 r. chodziła do pierwszej klasy nowo otwartego liceumw Bogatyni, wraz z nią z Opolna Franek Legeżyński, Zygmunt Jagodziński i RajmundKamiński. W klasie szkolnej też spotkała Piotra Ludwig z Bogatyni.O moim roku szkolnym pamiętam, że braliśmy większością klasy udział w kilkudniowejwędrówce „Pierwszy rajd w Sudetach Wschodnich”, plakietkę jeszcze mam; tzn. wędrowaliśmyw skraju Kotła Kłodzkiego. Pamiętam, że wtenczas w długich górskich wsiachzamieszkane były tylko niższej położone obiekty w pobliżu stacji kolejowej. W pustychgospodarstwach stało jeszcze dużo z drugorzędnych mebli i też takiego wyposażeniagospodarczego.Jeżeli w poprzednich odcinkach wspomniałem tylko o pracach wakacyjnych, to na61

niby kroki „człap, człap” i gdy przystanął słyszał jeszcze raz „człap”, potem panował spokój.Straszące opowieści starego wartownika odnosiły się nawet do Opolna i były aktualne, tak żew te noce i w tym środowisku trudno było się zdystansować i pozostać nowoczesnym.Że szybko się może zdarzyć coś nieprzyjemnego, groźnego, to sam się przekonałem,kiedy późnym wieczorem dopiero przyjechałem ze Zgorzelca do <strong>Bogatyni</strong>. Na skutek jasnejnocy z pełnią księżyca nie nocowałem u babci, lecz udałem się na pieszo w drogę do Opolna.Blisko skrzyżowania z ulicą do Jasnej Góry znalazłem na drzewie suchą gałąź, która odłamałasię z trzaskiem i dała się przeobrazić w świetny mocny drąg ok. półtorametrowy. Od SygfrydaDomagały, który jako pilot został zestrzelony za frontem i musiał się nocami udać w drogępowrotną przez teren partyzancki, miałem dobrą radę, trzymać się takimi nocami środkaulicy, dokąd każdy napastnik skryty w rowie lub w krzakach zawsze ma kilka metrów drogi,co daję szansę do własnego działania. Kiedy w drodze do Opolna przeszedłem przez Zletkę,to na wolnym polu (teraz stawy) zauważyłem pięć dużych psów, niby w szybkiej pogoni zajakimś zwierzem; pogoń się raptownie odwróciła w moim kierunku i duże psy po obustronach mnie skoczyły przez ulicę, goniąc dalej w kierunku Jasnej Góry. To była pierwszanieprzyjemna sytuacja. Kilkaset metrów dalej na zakręcie gdzie ulica osiąga swój najniższypunkt, widziałem potem po lewej stronie, dwa siedzące szare wilczury. Pozostałem po prawejstronie i pewnym krokiem, stukając swoim silnym kijem przeszedłem obok nich, kątem okaspostrzegłem, że pozostają na swoim miejscu. Wtenczas jeszcze istniała możliwość (rówodwadniający kopalni jeszcze nie istniał) pójścia po zakręcie drogą polną (początek jeszczewidoczny) przez łąki do Opolna. Jednak z tego nie skorzystałem, lecz aż do pierwszego domuprzy drodze szedłem szosą, przy której wtenczas po obu stronach jeszcze stały drzewaowocowe, pomocne w razie ataku tej nocnej zgrai. Patrząc dziś wstecz, w tej nocy chyba byłokorzystne, że miałem ten duży mocny drąg.Niebezpieczne są i zwierzęta, które nie mają kłów, jeżeli są takie chytre jak to była naszakoza. Ona późną jesienią miała swobodę biegania po ogrodzie i żaden odwiedzający nas niezważał na nią, lecz raczej starał się o dobry stosunek do psów. Również nie przywiązywanowagi do faktu, że koza się ustawiła przed furtką, przez którą się chciało opuścić ogród. Jeżelisię jednak poszło dalej w tym kierunku, to się okazało, że koza, która stoi na tylnych nogachaż do końca szpiczastych rogów, ma prawie wielkość człowieka. Tymi rogami potem poszłado dołu, aż w żwir drogi, orając tam odcinek i podrywając głowę, tak że na nieszczęśliwegogościa, który nas nie zastał, sypały się podrzucane kamyczki. Najpóźniej wtedy słychać byłopierwsze okrzyki przerażenia. Lecz damy zawsze przy sobie mają jakąś torbę, którą trzymałyjak torreador czerwoną chustkę między sobą a kozą, osiągając tak ratującą furtkę.Kiedy Klaus i Manfred mnie chcieli odwiedzić, zwróciłem ich uwagę na niebezpiecznośćkozy, ale dzielni młodzieńcy się tylko wysypali ze śmiechu. W wietrze jesiennym potemsłyszałem niby wołanie mojego imienia, przerywane przez silne „rums!”. Waleczna koza jaknic tych bohaterów pogoniła do szopy, przed której drzwiami stała, żeby je przy każdej próbieotwarcia zamykać silnym pchnięciem uzbrojonej w rogi głowy „Rums!”.Jesienią roku 1955 byłem w prawdziwym samoprzyprowadzonym niebezpieczeństwie,kiedyśmy z Klausem byli w zgorzeleckim kamieniołomie, przez którego stromą ścianęchciałem przełazić. Wszystko poszło pomyślnie aż do punktu, gdzie nie dało się iść wyżej aniz powrotem, ponieważ kawałek ściany się odłamał. Tak więc wisiałem beznadziejnie naścianie, do dołu ok. 8-10 m, co nie było stanowczo śmiertelne, ale blisko tego. Moja nogaz oporem zaczęła się poruszać taktem napędzania maszyny do szycia, Klaus zrozpaczonybiegał dookoła i w końcu znikł u góry kamieniołomu. Kiedy chciałem się już poddaćszarpiącej mnie sile przyciągania ziemskiego, to z góry została spuszczona lina stalowa i tensilny Ślązak mnie ciągnął do góry, tak jako Saksończyk było się ratowanym.60

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!