Palm Piotr - TMZB w Bogatyni

Palm Piotr - TMZB w Bogatyni Palm Piotr - TMZB w Bogatyni

11.07.2015 Views

w biegu radialnym rozwijać duże szybkości, przy czym niebezpiecznym było duże wyprzedzeniegoniącego zwierzęcia, bo znienacka było się za kozłem, który nie był taki głupi ażebysię wtedy nie obrócić, w tym wypadku trzeba było wyskoczyć z ronda i przyjaciel musiałwskoczyć, żeby na siebie zwrócić uwagę rogatego.Z Gottfriedem byliśmy na jesień na wykopkach. W pewnym sensie znienacka staliśmysię poszukiwanymi siłami roboczymi, które u rolników również dostały obiad (przy tym poraz pierwszy poznaliśmy dobrą polską kuchnię), nieraz dostaliśmy kanapki w pole, ale pozatym rzeczywistość zbierania kartofli na polu jednak była twarda. Często ostatnie kartoflenaszego odcinka zbieraliśmy bezpośrednio przed kopytami koni, potem pełne kosze trzebabyło zanieść aż do wozów i przesypać kartofle na wysokie pojazdy. Prawie za duże dla takichmaluchów, ale zdołaliśmy. Twardość tej roboty szybko poszła w zapomnienie i wszystko, codziało się dookoła nas zaraz od nowa wabiło do pracy przy dobrym rolniku. Kiedy miałemodbierać mój zarobek w kartoflach, to się okazało, że na wózku w worku było ponad 150 kgkartofli na zimę, dla moich rodziców nieoczekiwana pewność pokarmu aż do wiosny, dlamnie pierwsze doświadczenie, że przez pracę można zarobić.Poza tym trzymałem, jak dawniej, ścisły kontakt z gospodarstwem teraz Wierzbickiego,przede wszystkim co do wyjazdów. Istniał tam w pewnym sensie splot interesów:– Pani Wierzbicka wiedziała, że wieczorem przeze mnie przynajmniej dostanie zwróconąfurmankę.– Pan Wierzbicki wiedział, że przeze mnie może oddać żonie konia i wóz (albo nie musisam kierować).– Koń Murdel też na wszelki wypadek chciał dojść do stajni.– I ja bardzo chętnie chciałem jechać furmanką po Bogatyni.Przypominam sobie wyprawę do młyna w Markocicach i samotną jazdę z powrotem. Taksamo jazdę do młyna w Bogatyni Dolnej, tam pewne czekanie z koniem i załadowanymwozem, jak się rozstrzyga wewnętrzna walka u Wierzbickiego. W końcu wygrał wytrwałymłynarz półpełną butelką i dostałem znak do odjazdu. Kiedy sobie uświadomiłem, że zbliżamsię do żelaznego mostu zwodzonego przed Blaszanką, gdzie widniał tajemniczy napis zero,przecinek, pięć i „t”, droga już była taka wąska, że zawrócić było niemożliwe. Przed mostemkobyła Murdel jeszcze raz popatrzyła z powrotem do mnie i potem już z hukiem jechaliśmyprzez most i szczęśliwie osiągnęliśmy drugi brzeg. Poza tym klacz Murdel była takadoświadczona, że przed wzniesieniem do następnego mostu sama nabierała rozpędu i ja resztędrogi trzymałem się powoli wznoszącej się ulicy głównej, tak że bez problemu mogłemwręczyć Pani Wierzbickiej furmankę.Na koniec opisu tego roku jeszcze moim wnukom chcę wykazać, jak zagrożeni są malichłopcy z powodu braku doświadczenia:– W stodole u Wierzbickich na pewien czas były zamykane dwa nie przywiązywane woły.Z opowiadań mojego ojca wiedziałem, że na majątku w Opolnie Zdroju taka para wołówbardzo ściśle zaprzyjaźniła się z chłopcem – parobkiem, tylko z nim były gotowepracować. Kiedy on chorował dawały się co prawda zaprzęgać przez obcych do wozu,jednak przy pierwszym „wio” niepowstrzymalnie szalonym biegiem z nieszczęśliwymfurmanem udawały się do Rybarzowic i z powrotem, przez co ich dzieło dnia byłowykonane. Przy tych bykach więc chciałem zostać tym zaprzyjaźnionym niezbędnymchłopcem. Szybko znalazłem dojście do zamykanych, lecz wolno chodzących zwierząti zacząłem ich do mnie przyzwyczajać. Głupota po kilku dniach doszła do tego, żewsiadałem na leżącego przyjaciela-byka i gdy ten machał głową i rogiem trafił swoje ciałoblisko mojej nogi, to raptownie rozum powrócił, błyskawicznie zeskoczyłem ze zwierzęciai drapałem się po ścianie do góry, aż do miejsca, gdzie była luźna deska i ucieczka.11. Rok 1949Tu początkowo chcę mówić o obowiązkach w dziedzinie zakupów. Zakupy to bardzo po-36

ważna sprawa, wobec czego wszędzie dziś zbudowano supermarkety i wyposażono społeczeństwow samochody. Począwszy od 1945 r. sprawa zakupów dla naszego wielorodzinnegodomu ciążyła przede wszystkim na moich ramionach. Ponieważ nadal istniały kartki nażywność, to możliwość nadmiernego jedzenia wtedy była zablokowana, ale istniały tylkomałe sklepiki dla dużej ilości ludzi i z samochodu miałem tylko te opisane w rozdziale 8.sandały na nogach. Przed sklepami stało dużo ludzi w kolejkach; kto w kolejce przedpołudniem nie doszedł do celu, ten tam zostawał przez przerwę obiadową na 1-2 godzinyprzed zamkniętymi drzwiami sklepu. Kiedy te drzwi po przerwie zostały otwarte, to tłokz tyłu był taki wielki, że kilka razy w kolejce wciśnięty bez kontaktu z ziemią „wpłynąłem”do sklepu. Dziś wiem, że to niebezpieczna sytuacja. Gdy się szczęśliwie z towarem osiągałodom, to wtedy otrzymywało się dodatkowe zlecenia, co do rzeczy zapomnianych przezkobiety, przy czym mój przyjaciel i wujek Kurt Stein jednak skrycie namówił do odmowy.Mimo, że los nas postawił poza regularne wykształcenie szkolne i obdarzył dużą ilościączasu wolnego, to jednak było jasne, że czas wolny pod określonymi warunkami w dużejmierze miał być wypełniony pożytecznymi zajęciami. Do takich zajęć należało zdobyciedrewna na opał. W domach dzięki kopalni miało się pod dostatkiem węgla brunatnego, któryjednak palił się leniwie. Gdy się szybko potrzebowało płomieni, np. żeby zagotować wodę naherbatę, albo żeby początkowo zapalić węgiel, to do tego było potrzebne drobno zrąbanedrewno.W celu zdobycia drewna spotykaliśmy się swoimi drewnianymi wozami drabiniastymiz kołami z żelaznymi obręczami (te koła przedtem odciągano i osie smarowano smarem;towotem), na wozach piły i siekiery, po czym jechaliśmy jako tzw. „karawana” do lasu (poniemiecku Hartbusch), który wtedy jeszcze obszernie istniał w kierunku Rybarzowici Turoszowa. Rzecz jasna, że jechaliśmy bardzo wesoło i rozbawieni, np. można było przywiązaćwszystkie wozy do siebie, w pierwszym wozie siedział jeden, który kierował dyszelnogami, reszta pchała z wszystkich sił i czasami wskakiwała na wozy. Takie kierowaniei pchanie robiono też pojedynczymi wozami. Pod wieczór wracaliśmy na dziedziniec naszychdomów z wozami wysoko załadowanymi drewnem.Jak już wspomniano, byliśmy jako pomocnicy w przyległych gospodarstwach chętniewidziani, gdy np. trzeba było świeże siano, które składano do stodoły „dodeptać”, żebyzmniejszyło swoją objętość. Jak już pokolenie przed nami, wykorzystaliśmy sytuację skaczącz wysokich belek do siana, i tak samo jak oni wieczorem byliśmy po całym ciele podrapaniprzez siano i swoją skórę mogliśmy myć tylko z wielkim bólem. Przez to, że na gospodarstwachbyliśmy tak wprowadzeni, to przy Janie Jackiewicz też w dniach niepogody mieliśmydo dyspozycji stodołę do ćwiczeń na trampolinie i mierzenia sił w zapasach. Na jegogospodarstwie i z nim też przez lata graliśmy wytrwale w piłkę nożną, przy tym też PanScholz i wujek Kurt, a więc duzi i mali w mieszanych drużynach.Rozprawy z dziećmi z miasta trochę ustały, może też dlatego, że wzajemne uzbrojeniestało się odstraszające. Zamiast kamieni ulicznych używało się proc wysokiej wydajności,a kamyczki zastąpiono kawałkami ołowiu, które każdy sam sobie wylewał w strugi i potemciął na kawałki. Wierzbicki, który się zawsze bardzo interesował bronią, był pełen uznania,kiedy ja taki ołów wstrzelałem pokazowo do wrót stodoły. Powiedział zachwycony, że towystarczyłoby też na zająca, tylko trzeba byłoby trafić. Proce i ołów były w pewnym sensiezawsze obecną ukrytą bronią w kieszeni. Na szczęście nie doszło do wypadków. Równieżponad sto metrów można było strzelać łukiem i strzałą, jeżeli łuk był dobry i strzała byłaz trzciny z wprowadzonym gwoździem na przedzie. Ale ta broń była duża i widoczna,również, chwała Bogu, nie spowodowała wypadków.Kiedy w Miedziance znalazłem lufę historycznej strzelby, to potajemnie w stodoleWierzbickiego, ale w rzeczywistości na stole roboczym i narzędziami mojego pradziadka,dobudowałem do lufy części drewniane, do tego kurek i pas. Z gotową strzelbą na plecachspacerowałem naumyślnie przez dziedziniec Wierzbickiego, który się głęboko przeraził i minatychmiast strzelbę odebrał. Lecz potem coraz bardziej się roześmiał i oddał mi rzecz. Do37

ważna sprawa, wobec czego wszędzie dziś zbudowano supermarkety i wyposażono społeczeństwow samochody. Począwszy od 1945 r. sprawa zakupów dla naszego wielorodzinnegodomu ciążyła przede wszystkim na moich ramionach. Ponieważ nadal istniały kartki nażywność, to możliwość nadmiernego jedzenia wtedy była zablokowana, ale istniały tylkomałe sklepiki dla dużej ilości ludzi i z samochodu miałem tylko te opisane w rozdziale 8.sandały na nogach. Przed sklepami stało dużo ludzi w kolejkach; kto w kolejce przedpołudniem nie doszedł do celu, ten tam zostawał przez przerwę obiadową na 1-2 godzinyprzed zamkniętymi drzwiami sklepu. Kiedy te drzwi po przerwie zostały otwarte, to tłokz tyłu był taki wielki, że kilka razy w kolejce wciśnięty bez kontaktu z ziemią „wpłynąłem”do sklepu. Dziś wiem, że to niebezpieczna sytuacja. Gdy się szczęśliwie z towarem osiągałodom, to wtedy otrzymywało się dodatkowe zlecenia, co do rzeczy zapomnianych przezkobiety, przy czym mój przyjaciel i wujek Kurt Stein jednak skrycie namówił do odmowy.Mimo, że los nas postawił poza regularne wykształcenie szkolne i obdarzył dużą ilościączasu wolnego, to jednak było jasne, że czas wolny pod określonymi warunkami w dużejmierze miał być wypełniony pożytecznymi zajęciami. Do takich zajęć należało zdobyciedrewna na opał. W domach dzięki kopalni miało się pod dostatkiem węgla brunatnego, któryjednak palił się leniwie. Gdy się szybko potrzebowało płomieni, np. żeby zagotować wodę naherbatę, albo żeby początkowo zapalić węgiel, to do tego było potrzebne drobno zrąbanedrewno.W celu zdobycia drewna spotykaliśmy się swoimi drewnianymi wozami drabiniastymiz kołami z żelaznymi obręczami (te koła przedtem odciągano i osie smarowano smarem;towotem), na wozach piły i siekiery, po czym jechaliśmy jako tzw. „karawana” do lasu (poniemiecku Hartbusch), który wtedy jeszcze obszernie istniał w kierunku Rybarzowici Turoszowa. Rzecz jasna, że jechaliśmy bardzo wesoło i rozbawieni, np. można było przywiązaćwszystkie wozy do siebie, w pierwszym wozie siedział jeden, który kierował dyszelnogami, reszta pchała z wszystkich sił i czasami wskakiwała na wozy. Takie kierowaniei pchanie robiono też pojedynczymi wozami. Pod wieczór wracaliśmy na dziedziniec naszychdomów z wozami wysoko załadowanymi drewnem.Jak już wspomniano, byliśmy jako pomocnicy w przyległych gospodarstwach chętniewidziani, gdy np. trzeba było świeże siano, które składano do stodoły „dodeptać”, żebyzmniejszyło swoją objętość. Jak już pokolenie przed nami, wykorzystaliśmy sytuację skaczącz wysokich belek do siana, i tak samo jak oni wieczorem byliśmy po całym ciele podrapaniprzez siano i swoją skórę mogliśmy myć tylko z wielkim bólem. Przez to, że na gospodarstwachbyliśmy tak wprowadzeni, to przy Janie Jackiewicz też w dniach niepogody mieliśmydo dyspozycji stodołę do ćwiczeń na trampolinie i mierzenia sił w zapasach. Na jegogospodarstwie i z nim też przez lata graliśmy wytrwale w piłkę nożną, przy tym też PanScholz i wujek Kurt, a więc duzi i mali w mieszanych drużynach.Rozprawy z dziećmi z miasta trochę ustały, może też dlatego, że wzajemne uzbrojeniestało się odstraszające. Zamiast kamieni ulicznych używało się proc wysokiej wydajności,a kamyczki zastąpiono kawałkami ołowiu, które każdy sam sobie wylewał w strugi i potemciął na kawałki. Wierzbicki, który się zawsze bardzo interesował bronią, był pełen uznania,kiedy ja taki ołów wstrzelałem pokazowo do wrót stodoły. Powiedział zachwycony, że towystarczyłoby też na zająca, tylko trzeba byłoby trafić. Proce i ołów były w pewnym sensiezawsze obecną ukrytą bronią w kieszeni. Na szczęście nie doszło do wypadków. Równieżponad sto metrów można było strzelać łukiem i strzałą, jeżeli łuk był dobry i strzała byłaz trzciny z wprowadzonym gwoździem na przedzie. Ale ta broń była duża i widoczna,również, chwała Bogu, nie spowodowała wypadków.Kiedy w Miedziance znalazłem lufę historycznej strzelby, to potajemnie w stodoleWierzbickiego, ale w rzeczywistości na stole roboczym i narzędziami mojego pradziadka,dobudowałem do lufy części drewniane, do tego kurek i pas. Z gotową strzelbą na plecachspacerowałem naumyślnie przez dziedziniec Wierzbickiego, który się głęboko przeraził i minatychmiast strzelbę odebrał. Lecz potem coraz bardziej się roześmiał i oddał mi rzecz. Do37

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!