11.07.2015 Views

Palm Piotr - TMZB w Bogatyni

Palm Piotr - TMZB w Bogatyni

Palm Piotr - TMZB w Bogatyni

SHOW MORE
SHOW LESS

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.

Wspomnieniaz Reichenau i z wczesnej <strong>Bogatyni</strong>; napisane dla dzieci i wnuków; wszystkie prawa zastrzeżone;przez <strong>Piotr</strong>a <strong>Palm</strong>a.1. PrzodkowieKażdy człowiek może siebie widzieć jako dziecko swoich bezpośrednich rodziców, lecz takżew zestawie od dwóch babć i dwóch dziadków, i też z pochodzenia od ośmiu przodkówwcześniejszych. Ten rozszerzony pogląd jest ciekawy, bo często cechy w jednym pokoleniunie są przekazywane.Ze strony mojego ojca pradziadkiem był mistrz-cieśla wysokiego wzrostu i silnejpostury, jako jedyny duży człowiek w szeregu moich przodków, który swój wzrost jednakkonsekwentnie przekazał. U mojego wnuka już widzę te wysokie ramiona, których jegoojciec wzrostu 1,94 m nie ma, ale ja, jego dziadek, mam.Widać, że on na budowli potrafił siłąi umysłem dojść do sukcesuWszyscy przodkowie mojego ojca żyli za czeską granicą i dlatego mężczyźni nosili imię„Wenzel” (Władysław). Wymieniony mistrz-cieśla (i ci przed nim), dorobił się w mieścieMost okazałego majątku, jego synowie studiowali w Pradze architekturę, ale w Mościewszystko zostało podkopane przez kopalnię węgla, tak że w roku 1896 całe miasto raptowniesię zapadło i doszczętnie zniszczone znalazło się we wgłębieniu.Po utracie siedziby i silnie zredukowanym majątku, rodzina postanowiła udać się bliżej2


Tyle, co do przodków ze strony ojca, przytoczę jeszcze dwie anegdoty z tamtego czasu:– Kiedy brat mojego ojca miał wyruszyć z wycieczką szkolną z Opolna Zdroju do muzeumwe Frydlancie, powiedziano mu w domu: „Jeżeli będziecie w galerii przy portrecieNemethego, to Ty możesz dać znać, że jesteś jego potomkiem”. Po powrocie do Opolnaspytano go: „Byliście przy portrecie?” Odpowiedź: „Tak”. „Czy dałeś znać...?” „Nie, booni mówili, że on chętnie wypił”.– Gdy przy kościele pielgrzymkowym w Hejnicach początkiem lipca świętowano odpust,na tą imprezę przyjechało też dużo Cyganów ażeby przy okazji zarobić. Cyganom, wtenczasjeszcze z taborem, leśniczy przydzielił na obóz łąkę leśną powyżej Ferdynandowa.Jeżeli zarobek na odpuście był kiepski to nasza gospoda w Ferdynandowie przed lasembyła ostatnią okazją żeby poprawić stan rzeczy i często znikała kura, czy inna drobnostka.Pewnego dnia jednak przyszedł stary Cygan do mojego pradziadka i powiedział (wedługpodania ojca): „Panie Linke, moja żona jest chora i nie może pójść dalej, proszę nampomóc”. Ten mógł tylko zaproponować strych z sianem i koce, i wymógł na gościuprzysięgę, że tam nie będzie palił. Mój ojciec, wtedy jeszcze dziecko, widział staregoCygana z fajką siedzącego przed domem. Rzecz jasna, że dla cichych gości na strychudostarczono też z gospody jedzenie. Po tygodniu kobieta wyzdrowiała i stary Cyganpowiedział: „Panie Linke, ja nie mam pieniędzy żeby zapłacić, ale zrobiłem znaki dlamoich braci, to też dobrze”. Nikt z moich ludzi nigdzie nie odnalazł tych znaków, alenigdy już nic nie znikło.Przybrany dziadek Karol Andree,ostatni niemiecki burmistrzw Opolnie Zdroju5


Ze strony mojej matki, z domu Preibisch z <strong>Bogatyni</strong>, urodzonej w 1912 r. RodzinaPreibischów obecna była tu od XVIII wieku, to dosyć czasu, na zaślubiny z miejscowymi, cosprawia, iż czujemy się potomkami pierwszych osadników z roku ok. 1250 i w połowietutejszych Słowian, tym bardziej, że nazwisko Preibisch jest słowiańskiego pochodzenia.O matce mojego pradziadka Preibischa wiem, że ona jako moja pra- prababcia byławdową po złotniku Leupolcie, zamożna i bardzo przystojna z wieńcem pięknych córek, którewniosła do małżeństwa, i dzięki których urodzie byliśmy połączenie z szeregiem wielkichgospodarstw, co jeszcze dla mojej matki było dobrze odczuwalne.Wdowa z nowym mężem Preibischem wybudowała chyba pierwszy w <strong>Bogatyni</strong> domchłopski w klasycystycznym stylu (w którym urodził się już mój pradziadek; ul. Listopadowa26?), ze schodami od ul. Listopadowej aż na zbocze. Ludność nazywała ów pierwszybudynek chłopski tego rodzaju „Pałacem Szklanym”.Przodkowie zasadzili przy nowo wybudowanym gospodarstwie 97 czereśni (być możeodbiorcą była już wtenczas fabryka win i konfitur Rolle), z ostatnich drzew po kryjomu jajeszcze miałem swój zysk.Poza tym nieduże gospodarstwo rolne, ok. 10 ha, raczej było podłożem małego przedsiębiorstwatransportowego, ponieważ większość fabryk w tym czasie musiała być zaopatrywanaw węgiel i uwalniana od popiołu w kotłowniach jeszcze za pomocą furmanek.Furmankami aż do niedawna musiało się wywozić periodycznie również od domówmieszkalnych popiół, odpadki i odchody z ubikacji (ekskrementy). Również dla usługprzewozowych na każdym gospodarstwie spotykało się atrakcyjne bryczki i sanie, lekkiejednokonne wozy do przewozu bagażu, a u nas również wóz pogrzebowy (karawan).Pradziadek Preibisch przez długie lata pośrednio zadawał mi zagadkę – był nią dużynieużywany już wóz, na którym było napisane jego nazwisko i skrót „D. R. G. M.” Tazagadka wyjaśniła się dopiero w dorosłym życiu, był to skrót na patent; dno tego wozu możnabyło za pomocą mechaniki otwierać żeby wypuszczać węgiel. Ten patent (w przeliczeniu) zaok. 100.000 € mógł sprzedać do Ameryki.Pradziadek był ostatnim w Reichenau „Ojcem Kościoła”, potem ten urząd w Saksoniizmieniono na kolektyw. Moja matka jako dziecko przeżyła przerażającą chwilę. Jej uwielbianyojciec usiadł do fortepianu w swoim domu rodzinnym i zaczął grać, a wtedy dziadekzrzucił mu pokrywę instrumentu na ręce ze słowami: „Dziś niedziela”.Prababka była z domu Trenkler z dużego gospodarstwa w Markocicach. Była zawszewesołą kobietą. W małżeństwie urodziło się trzech synów i jedna córka; mój dziadek EdwinPreibisch jako najstarszy.Od drugiego bogatyńskiego pradziadka Seidlera, wiem o ojcu mojej bogatyńskiej babci,że jako syn wójta pracowników urodził się na zamku w Großhennersdorf. Prababka pochodziłaz rodziny owczarza Gäblera w sąsiednim Burkersdorf. Małżeństwo przeniosło się potemze swoim pięciorgiem dzieci do <strong>Bogatyni</strong>, gdzie mąż był zatrudniony przy furmance fabrycznej.Kiedy ja w roku 1943 mając ok. 3,5 roku zacząłem mieszkać w Reichenau, w kręgumoich przodków nie był już obecny ojciec mojego ojca, który po wypadku na budowie zmarłw roku 1934 (pochowany na leśnym cmentarzu w Opolnie Zdroju). W pierwszej wojnieświatowej brał udział jako austriacki oficer saperski. Po wojnie pracował w zakładzie Rolle,gdzie potrzebowano na plantacjach dookoła <strong>Bogatyni</strong> fachowca do rozkruszania areału przedsadzeniem przy pomocy prochu (księgę gospodarowania prochem jeszcze mam, równieżfotodokumentację budowy fabryki Rolle przy dworcu w Niederoderwitz).Moja babcia jako wdowa po nim, wyszła za mąż za znajomego rodziny, który w tymsamym okresie został wdowcem, za Karola Andree, burmistrza w Opolnie Zdroju i właścicielapensjonatu „Villa Clara” na początku ulicy Parkowej. Dla nas był on zawsze dobrymdziadkiem zastępczym.6


Moja matka Liza z domu PreibischDuża kuchnia była również miejscem mycia się, w dni powszednie przy pomocy zlewu,a na koniec tygodnia przy pomocy wanny ocynkowanej. Ta wanna także była stosowanaw piwnicy w umywalni-pralni, gdzie duży murowany kocioł dostarczał gorącej wody i ciepław pomieszczeniu.W domach w wielu przypadkach był odczuwalny zbiornik ubikacji, którego zapachprzesiąkał też ubrania mieszkańców. Dziś w Niemczech żyje się przyjemnie na ok. 40-stu m 2na osobę ocieplanej powierzchni mieszkaniowej, jednak z zanikaniem lub podrażaniem częścienergii i z coraz to większą ilością dwutlenku węgla w powietrzu (ze zużytej energii).Sytuacja wywiera na nas nacisk w kierunku „kiedyś” i potrzebny będzie rozum ażebypozostać „ponad” poziomem przodków. Poza tym skromnego życia nie trzeba uważać zanieszczęśliwe. Jedno z najmilszych wspomnień z dzieciństwa mojej matki to wieczory, kiedyrodzina gromadziła się w kuchni przed otwartym piecem (ażeby zaoszczędzić światło) i snułaopowieści.Dziadek był spokojny, otwarty i mądry, z dobrym wykształceniem w młodości namistrza tkactwa przez firmę Preibisch, która sobie chętnie dalekich krewnych z tym nazwiskiemkwalifikowała do odpowiednich stanowisk, tak i jego na stanowisko kierownikasprzedaży przysposobiła, które sprawował aż do upadku firmy w kryzysie światowym podkoniec lat dwudziestych.W roku 1912 urodziła się moja matka jako pierwsze dziecko spośród czworga, w nowowybudowanym domu, na własnym gruncie, obok gospodarstwa Preibischów.8


Ślub moich rodziców w Opolnie ZdrojuW I wojnie światowej saski pluton mojego dziadka brał udział w walkach nad Sommąi tylko 17-tu żołnierzy przeżyło. Na głównej linii walki żołnierze tylko przez ciągłe skakaniedo świeżych dołów po wybuchach pocisków armatnich mogli się trochę przyczynić doswojego przeżycia. Nocą spali głęboko pod ziemią, dokąd pociski nie mogły się przebić, takodbywała się selekcja przez śmierć trwająca trzy lata. Pewien Hitler, który niedalekoprzebywał pod tym samym naciskiem, stracił duchową orientację. Dziadek z głębokiejwdzięczności za przeżycie jeszcze bardziej zajmował się przyrodą i cieszył się z każdegodnia, który mógł w ukochanych stronach ojczystych przeżyć w pokoju.Babcia, jego żona, jak już podano, wywodziła się z licznej rodziny zwykłego bogatyńskiegofurmana i mimo dobrych wyników w szkole nie mogła uzyskać dalszego wykształcenia.Opowiadała nam w kuchni, że kiedyś zapomniała o wypracowaniu, które potemodczytała w klasie z białego arkusza papieru, otrzymując dobrą ocenę.Dziadek i babcia poznali się przy pracy w fabryce i jako młode małżeństwo z budowąwłasnego domu na własnym gruncie mieli dobry start, przy czym mąż, jako najstarszy syn,miał odziedziczyć gospodarstwo, które też z biegiem czasu stało się zamożne. To jednak poI wojnie światowej wyglądało całkiem inaczej. Liczba dzieci wzrosła do czworga, tylko jednoz małżonków mogło zarabiać, firma Preibisch upadła i zgromadzone pieniądze w gospodarstwiezniszczyła inflacja, a dom trzeba było nadal spłacać.W tej sytuacji młode małżeństwo spróbowało nie zatonąć przy pomocy jak największejdyscypliny gospodarczej, tzn. że każdego miesiąca wkładali pieniądze na przewidzianewydatki do szufladek małej komódki z odpowiednimi napisami – tam, gdzie potem już nic niebyło, nie mogło też nic być dla rodziny. Przypuszczalnie pod napisem „pożywienie” częstobyło za mało pieniędzy. „Pociąg pośpieszny przejechał po chlebie z masłem” mówił brat9


Roland, na zdrowie mojej matki miało to taki wpływ, że nie mogła podjąć dalszej nauki poukończeniu szkoły, lecz musiała przez rok pracować jako pomocnica w rzeźni (Lehmann, ul.1-go Maja – most na Dworcową), ażeby przybierać na siłach. To wszystko chyba byłogłębokim szokiem dla niej, bo aż do starości niechętnie mówiła, skąd ma taką fachowąwiedzę przy zakupie mięsa.Brat Roland zaczął naukę na ogrodnika (ogrodnictwo jeszcze istnieje w dolinie przywjeździe do Löbau ze strony Herrnhutu), skąd raz w miesiącu na piechotę wracał doReichenau; brat Kurt później również uczył się na ogrodnika.Kuracjusze przy „Villa Klara”Dla inteligentnych dziewcząt ze skromnie postawionych rodzin wówczas istniała szansauniknięcia pracy fabrycznej dzięki nauce w krótkich opłacanych „kursach”. Tym sposobemmoja matka wykształciła się w pisaniu na maszynie i na stenotypistkę. W tych fachach, którepóźniej stały się jej zawodem, wśród setek uczestników zdobyła czołowe miejsca (świadectwajeszcze mam). Najmłodsza w szeregu siostra Ilsa później już zyskała lepsze wykształceniena ekonomistę. Moja matka jednak, najstarsza w wieńcu kuzynek, dla których byłaprzykładem, mogła poza <strong>Bogatyni</strong>ą, najpierw w Wilthen – później w Budziszynie w słynnejwytwórni koniaku (jeszcze istnieje), potem w kantorze eksportu wytwórni w Szczecinie,zarabiać na samodzielne życie.Mój ojciec urodził się w 1908 roku we wcześniej już wymienionym domku przy ulicyParkowej w Opolnie Zdroju, jak później tam też jego brat Kurt. Chociaż rodzina już nie byłazamożna, to jednak praca dziadka jako architekta w zakładzie Rolle przynosiła stałe dochodyna podwyższonym poziomie i mój ojciec Karol dorósł w takich warunkach w zawszeświątecznym otoczeniu zdrojowiska i wszystko mu się tak podobało, że nic więcej nie pragnął.O swoich dwóch latach gimnazjalnych w Zittau wolał milczeć. Uzyskał potem wykształceniena murarza w firmie budowlanej Weickelt w Reichenau (syn Weickelta w Zittaupotem był moim profesorem od statyki); w cegielni w Opolnie spadł z wysokiego rusztowania,ale utkwił aż do brzucha w kupie węgla brunatnego, tak że się mu nic nie stało; kiedymłoda kobieta wpadła do dołu ze świeżym wapnem murarskim, musiał ją również wyciągać,pośpiesznie rozebrać i raz po raz oblewać wodą. Wszystkie inne egzaminy też zdał, tak żew końcu z uczelni w Zittau odszedł jako technik budowlany. Po czym znowu nadeszły latabezrobocia w pięknym Opolnie Zdroju i zapoznanie i ślub w roku 1936 z moją matką. Ona goskłoniła do podjęcia pracy zawodowej na dalekim Pomorzu Szczecińskim.10


2. Lotnisko Kamp (Rogowo)Tak wreszcie moi rodzice sami stoją na planie. Matka jeszcze w Szczecinie, ojciec po razpierwszy mocno szarpany przez życie w dojeździe do Rogowa (ok. 120 km na wschód odSzczecina); przy czym sztab odbudowy lotniska przysłał mu aż do dworca w Trzebiatowiesamochód z dwoma inżynierami na powitanie; to wszystko zaszczyt i zobowiązanierównocześnie. Jeszcze sam przypominam sobie taki początek pracy w zawodzie inżynierskim,nagle człowiek znajduje się na wyższym szczeblu, jednak obecne otoczenie wymaga teżwiększego wysiłku. Chyba w Rogowie nastąpił czas próby, po którego pozytywnymzakończeniu w małżeństwie było dwoje zarabiających, a ówczesne reguły wymagały żebyżona zaprzestała pracy, tzn. moja matka przeniosła się też do Rogowa do baraku dlabezdzietnych małżeństw. Równocześnie rodzice wstąpili w piękny okres życia w pięknymregionie. Napotkali grono młodych małżeństw w sztabie odbudowy (ok. 20 osób), dziś jużjest historią, ale piękne otoczenie nadal istnieje. Mieszkali u stóp mierzei, odległość do brzegumorza wynosiła ok. 200 m, droga do Mrzeżyna ok. 1,5 km, do Kołobrzegu 12 km, doTrzebiatowa 12 km.Ostatni czas w Rogowie– Moje pierwsze osobiste wspomnienie (urodziłem się w roku 1939 w Trzebiatowiew klinice doktora Ejflera), to fakt, że zostałem przejechany przez dwóch budowlanych narowerach, którzy strasznie przeklinali.– Drugim wspomnieniem, są matki uzbrojone w trzepaczki, kiedyśmy po raz wtóry przełamalipłot na lotnisko.– Przypominam sobie też ryby na patelni, które jeszcze biły ogonami.– Kiedy po 62 latach po raz pierwszy wszedłem do ówczesnego mieszkania to od razuwiedziałem, gdzie stał nasz piec wysoki na 1,20 m, na którym, gdy był zimny, teżzostałem osadzony karnie, jak na wysokiej skale.– Przypominam sobie też ostatnią noc w Rogowie, kiedy już wszystko zostało zapakowanei złożone przy ścianach i ja nie mogłem znaleźć światła elektrycznego i błądziłem wśródwalących się paczek. Sąsiadka poszła po moich rodziców będących na pożegnaniuz sąsiadami na skutek mojego strasznego ryku i przewracających się paczek.11


– Jeszcze dziś do mnie przemawia budynek wartowniczy, tak samo jak charakterystyczniew górnej części zbudowane ze ścianą ryglową sąsiednie domy mieszkalne, jak stareznajome, z wypowiedzią z pierwszych lat życia: „Tu zaraz jesteś w domu”.– Gdy jako 20-latek po raz pierwszy znowu byłem na brzegu Bałtyku, to ta cała kulisadźwiękowa była mi znana. (Matki z nami były prawie codziennie od wczesnej wiosny dopóźnej jesieni na plaży).3. Reichenau 1943Pierwszy okres w nowym miejscu leży w nieświadomości. Rzecz jasna, że w tym czasie jużzapoznałem się z moim nowym otoczeniem, ale to wszystko jest pokryte identycznymiobrazami z późniejszych lat.Obok naszego bezpośredniego mieszkania na górnym piętrze, wraz z naszą miłą matką,z prawie 3 lata młodszą siostrą, ze znanymi mi meblami z Rogowa, z widokiem na noweobiekty w otoczeniu, na pewno wielka kuchnia mieszkalna babci na dolnym piętrze od razustała się tym centrum, którym pozostała do ostatniego dnia. Babcia była poważną instancjąi zapleczem od samego początku. Pracujący zawodowo dziadek dopiero w następnych latachwysunął się dla mnie na pierwszy plan, kiedy coraz bardziej doceniałem, że od niego zawszedostawałem dobre odpowiedzi.Ojciec w Północnej Francji jako saperW sąsiedztwie wszystkie dzieci rozmawiały górnołużycką gwarą. Początkowo nie bawiłysię ze mną z uzasadnieniem „Ten przecież jeszcze nie potrafi porządnie mówić”, po czym, kurozpaczy mojej matki, przestałem używać pięknej nadmorskiej, górno-niemieckiej mowy i po12


kilku tygodniach zostałem uznanym „gwarownikiem” Górnych Łużyc. Dzieci mieszkającedookoła w pewnym sensie tylko miały matki, ojcowie byli na wojnie. Pokolenie dziadkóww wielu rodzinach ich jakoś zastępowało, ale jednak nieraz mówiliśmy o nieobecnych ojcach,jacy oni silni, co za muskuły mają, co za lanie mogą spuścić itd.Gdy się wychodziło z bogatyńskiego domu, stawało się w chyba najgęściej zasadzonymogrodzie w Saksonii. Wynikało to z tej racji, że dziadek z zamiłowania chętnie w młodościzostałby ogrodnikiem i jego synowie to urzeczywistnili, po czym we trzech rzucali się naareał dookoła domu. Jednak wszystko było sadzone właściwie i drzewa i krzewy byłynajlepszej jakości i dobrze nosili. Trójka też potem w małych lasach należących do gospodarstwchłopskich przy strumyku Zletka (inna nazwa Przepiórka) zajęła się uszlachetnianiemdzikich sadzonek i do sadzenia, co w późniejszych latach przez dziadka zostało mi przekazane,wraz z ogniskami grzybów znanych rodzinie.Pradziadek Preibisch z rodzinami syna Edwina, Ottona i córki Gertrudy. Na przedzie Irena i IlzaDla mnie szybko stało się jasne, że jako mały potomek siedzę w gnieździe Preibischów,bo obok leżało ich gospodarstwo, na którym władał brat mojego dziadka – Eryk. Przy drugim,dolnym boku naszego ogrodu stał mały domek przysłupowy (nie istnieje), który zamieszkiwałnajmłodszy brat mojego dziadka – Otto, przy czym cały areał aż do ul. M. C. Skłodowskieji do ul. Listopadowej z drzewami, łąką i zboczem, razem ok. 0,75 ha jeszcze należało dogospodarstwa. W kierunku kościoła sąsiadem był Brückner-Bauer (=rolnik), dalej Apelti Scholze, w kierunku Markocic sąsiadowało dalsze małe gospodarstwo Roberta Preibischa,którego już nie poznałem, zostało ono przyłączone do następnego gospodarstwa Heidricha(domy mieszkalne nie istnieją), ale zamieszkane było przez moich przyjaciół Scholz. Polatych gospodarstw ciągnęły się w kierunku Jasnej Góry, a zaczynały za ul. Opolowskiej, aleniegdyś sięgały aż do gospodarstw, dopóki między ulicami nie zbudowano osiedla naszerokość ok. 150 m. W kierunku Jasnej Góry strefy pól kończyły się u podnóża Łysej Góryi Guślarza przy czystym potoku górskim Zletka z małym lasem chłopskim, co w nawiązaniui w skrócie było nazywane „Zletką” Heidricha, Preibischa, albo Brüknera. W miejscu gdziepola docierały do szosy wiodącej do Jasnej Góry, stały potężne stare lipy ze śladamipiorunów, o których jako wyniosłe punkty w krajobrazie też zawsze mówiło się w odniesieniudo gospodarstw.13


Eryk Preibisch z rodzinąMiędzy Preibischami zostałem jako mały potomek bardzo życzliwie przyjęty. DoBrücknera – rolnika również dorobiłem się dobrego stosunku, a do Heidricha – rolnikachodziłem wraz z moimi przyjaciółmi Scholz, przy czym Edmund Heidrich zwykle jużz daleka gwarą do nas wołał „Róbta się luźni!” (=uciekajta / zwiewajta), co jednak z jegoi z naszej strony brane było jako ćwiczenie obowiązkowe, bez większego znaczenia, bow końcu my z nim świetnie współżyliśmy na jego gospodarstwie.O drobnych zwierzętach i o krowach na gospodarstwach nie chcę pisać. Dla naschłopców, przede wszystkim ciekawa była praca mężczyzn i z nią związane były zwierzęta dozaprzęgu. U Hedricha Edmuda stały konie Hans i Harras, oba miały już ponad 24 lata i Harraspewnego dnia już nie mógł wstać. Nad stajnią była izba z workami pełnymi płatkówz buraków cukrowych i Edmund, który bardzo dobrze wiedział, dlaczego się przy nimkręcimy, nieraz nas brał do tej izby i każdy mógł sobie wziąć z worka do kieszeni pełną garść.(Cukierków prawie nie znaliśmy).U wujka mojej matki, Eryka Preibischa, w stajni również stał stary „Hans” (młodszy końmusiał być oddany) i również tam stał w zastępstwie wyhodowany potężny, biało-czerwonybyk „Fryderyk”, z którego natychmiast byłem dumny, bo był ogromnie silny. Jeżeli wtenczasrzadko pojawiająca się ciężarówka lądowała w rowie to posyłano po Fryderyka i mogłyzaistnieć wtedy tylko dwie możliwości: albo ciężarówka stawała na szosie, albo Fryderykrozrywał zaprzęg.(U Brücknera-Bauera stał w stajni gniady). Oprócz stajen dla koni i krów na gospodarstwachznajdowały się też stodoły z młockarniami i z maszynami do żniw. U Edmuntaw stodole stała, na tamte czasy wysoko zmechanizowana żniwiarka do ciągnięcia przez trzykonie, która kosiła zboże, wytwarzała snopy i te obwiązywała sznurem i bokiem wyrzucała.To technicznie już było coś! (=snopowiązałka).Poza tym do dyspozycji stały:– Drewniane wozy polne z żelaznymi obręczami na kołach, które dzięki wymianie – zastąpieniuczęści bocznych drabinami, można było też dostosować do transportu siana albo snopów.– Tzw. lekkie i ciężkie wozy transportowe z mniejszymi kołami (żelazne obręcze) z lekkowklęsłą platformą do przewozu worków, mebli itp.– Lekkie, tzw. „wozy do polowania”, które według potrzeby można było brać do tego celu,albo do transportu lżejszych rzeczy lub do przewozu ludzi, w pewnym sensie w jakości14


stopa poniżej bryczki.– Tzw. „Landauery”, tzn. bryczki ze śląskiego miasteczka Landau mogły pomieścić aż osiemosób i z wewnętrznym wykonaniem, jakiemu dziś nie dorównuje niejedna taksówka.– Wozy z ocynkowanym metalowym zbiornikiem na gnojówkę, na tym zbiorniku wiosną,kiedy był ogrzany przez słońce przyjemnie się siedziało z gołymi nogami, ale nie przytylnym końcu przy wpuście i wypuście, tam cuchnęło tak silnie, że dziś znani narkomaniwąchaczeszybko osiągnęliby pożądany efekt.To wszystko w historii ludzkości przetrwało od wynalezienia prawie 2.500 lat, aż do lat60. minionego stulecia i teraz prawie całkowicie znikło. Np. „Wóz ofiarny”, który już ok. 500lat przed narodzeniem Chrystusa został w Niemczech Północnych zatopiony w bagnie, mógłbyć z powodzeniem jeszcze użyty na polach w zeszłym stuleciu, potem ta technika raptowniezginęła i dziś ludziom jest obca.Opisane wozy musiały mieć przepisowe siedzenie dla rolnika, z przednią, tylną i bocznąochroną, również działające przy pomocy ręcznej korby hamulce i oświetlenie z tyłui z przodu. Dla zwierząt (i ludzi) prowadziło się ze sobą tzw. derki końskie, policja nawszystko uważała. Przy wszystkich pojazdach trzeba było często zdejmować koła, ażeby osienasmarować towotem, bo łożyska kulkowe nie wymagające ciągłego smarowania nie byłyjeszcze stosowane.Zaprzęg koni jeszcze dziś można zaobserwować na turniejach. O wiele prościej od konizaprzęgano woły, u których po lewej stronie pyska wisiała tylko jedna linka. Jeżeli chciało sięjechać w lewo to ciągnęło się po tej stronie linkę i wołało się „tutaj, tutaj”, a żeby jechaćw prawo biło się byka linką w brzuch i wołało „tam, tam”. „Brr” jako znak zatrzymaniapóźniej słyszałem też u Polaków.Damy przebrane w kostiumy historyczne z okazji obchodów 1000-lecia Górnych Łużyc w 1933 r.W opisanym gęsto zabudowanym obrębie gospodarstw brakuje dziś już 5 budynków, nieistnieją również drogi publiczne między ulicą M. C. Skłodowskiej i Listopadową. Za naszychczasów te drogi musiały istnieć, (pomimo, że przecinały działki), ponieważ istniały już ponadsto lat. Rolnicy widzieli je chyba też jako krótkie drogi swoich odbiorców. W gruncie rzeczyto chyba były tzw. „drogi wodne”, ponieważ przed wprowadzeniem wodociągów wszelkiebydło musiało być pojone w Miedziance; studnie spotykało się dopiero na wysokości ul.Listopadowej (jedną jeszcze znam), z których trzeba było nosić wodę do domów; bieliznę15


jeszcze przez długi czas prano w Miedziance, gdzie z takiego pomostu do prania moja matkaobok swojej matki jako czterolatka wpadała do wody.Gospodarstwo Preibischów jeszcze z dawnych czasów posiadało własny rurociąg zestudni za ul. Opolowską przy ul. Puszkina 15.4. Reichenau 1944 r.Moje wspomnienia z tego roku zaczynają się wysokimi zaspami śniegu za ul. Opolowską,przy ul. Roli Żymierskiego. Starsi chłopcy przekształcili je w jaskinie, do których wjeżdżaliz góry na spodku.Przypominam sobie też okazałe sanie, ciągnięte przez konie w świątecznych uprzężachz dzwonkami. Przy tych saniach również zauważyłem hamulce z haków żelaznych, technicznienajwidoczniej przydatne. W tym czasie zdarzyły się też pierwsze własne (samodzielne)próby jazdy sankami ze wzniesień wraz z innymi dziećmi i pamiętam gniew starszychchłopców, kiedy im taki maluch jechał w poprzek.Z powodu zimna w domu moich przyjaciół Scholz stanąłem tak blisko żelaznego pieca,że mój płaszcz z tyłu miał wypaloną wielką dziurę. To była ciężka droga do domu, bo nanowy płaszcz brakowało pieniędzy i kartek na odzież. Ale wtedy już stała wiosna przeddrzwiami i na sąsiednich gospodarstwach wszystko ożywało. Niegdyś dobroduszny duży bykFryderyk, który przez długi czas nie wychodził ze stajni, tak przybierał na siłach, że stał sięnieobliczalny i niezdatny do zwyczajnej pracy i nie wolno było mi się do niego zbliżać.Byk więc pewnego poranka nie dostał śniadania i duży kosz z sianem postawiono przed16


stajnią przy dużej gruszy. Potem wujek Eryk wszedł do stajni, wszystkie wrota zostałyotwarte, przez które Eryk wybiegł jako pierwszy, trzymając na lince dzikiego Fryderyka,który się zastępczo rzucił na świeże siano, przy czym Eryk stojąc za drzewem, przywiązałbyka do pnia. Następnie dopchaliśmy największy ciężki wóz polny z szerokimi kołami dojedzącego byka i zaprzęgliśmy go, po czym wsiedliśmy na wóz (ja prawie, że nie mogłempatrzeć z wysokiego wozu), ciocia Ida stojąc za drzewem zdjęła linę i byk wybiegł nawolność. Najpierw tym dzikim zwierzem jechaliśmy kłusem po normalnych ulicach (wtedyrzadko odwiedzanych przez samochody) aż za ul. Opolowską osiągnęliśmy pola i polne drogi,ciągle w pośpiesznym biegu, niby w husyckim wozie bojowym, przez łąki i rowy, przezZletkę aż pod Jasną Górę i z powrotem. W końcu już pomału, dzika siła u byka znikła i znówstał się miłym, starym Fryderykiem.Moja siostra Jutta, z tyłu wóz patentowy pradziadkaZ wujkiem Erykiem często przebywałem na polach, gdzie nieraz nudziło mnie, jakomałego chłopca, oranie i bronowanie, i gdzie przez samotność otwierał się wzrok na spokojnąobserwację otoczenia, zarówno krajobrazu jak i zwierząt, aż do tych najmniejszych.Nie tak spokojnie było przy sianokosach, które się wtedy odbywały aż do najmniejszychłąk leśnych nad Zletką. Przy sianie już i mały chłopak mógł pomagać, kiedy nadciągającaburza wszystkich popędziła do wysiłku, aby suche siano zebrać jak najszybciej w stogi, albolepiej na wóz. Załadowanie wozu było swoistą sztuką. Na wozie zazwyczaj dwie osobyodbierały siano, które im się podawało z dołu widłami (trójzębatymi), ażeby jak najwięcejsiana do góry równomiernie wbudować na wóz. Na koniec ładunek przyciskano długimdrągiem, który przy końcówkach na przedzie i na tyle wozu z wszystkich sił został przyciśniętylinami i tak cały ten wysoki ładunek trzymał. Potem samemu można było zasiąść nadrągu, na wysokości ok. 4 m i wóz chwiejąc udawał się na drogę w kierunku stodoły, żebytam jeszcze przed burzą dojechać. Raz wóz się przewrócił przed stodołą i Edyta (córka Eryka)leżała pod ładunkiem i trzeba ją było szybko wyciągać i okazało się, że widły ukłuły jaw nogę.Później w lecie odbywały się żniwa. Żniwiarka (snopowiązałka) ciągnięta przez trzykonie mogła kosić tylko bocznie, dlatego dookoła pola na szerokości ok. 3 m trzeba byłokosić ręcznie, tak jak przed wiekami dużymi kosami z pionowo nasadzonymi łukami dozgarniania i bocznego wyrzucania zboża na równomierny pokos, kłosami na zewnątrz. Ten17


pokos zbierały kobiety aż do objętości snopa, który obwiązywały linami ze słomy powrozem,po czym około siedmiu snopów ustawiano w tzw. „lelek”, kłosami zawsze do góry, żeby podeszczu szybko mogły wyschnąć na polu. Zawsze toczyła się walka z pogodą, ażeby zwieźćwysuszone snopy do stodoły, bo tylko takie mogły być tam włożone (przedtem załadowaniena wozy jak opisano przy sianie, ale widłami tylko z dwoma zębami). Gdyby zboże byłomokre w stodole zgniłoby i mogłoby dojść do samozapalenia. Na zboże czyhały, rzecz jasna,i myszy, z tej racji koty na gospodarstwie były uznanymi współpracownikami rolnikówi zabronione było w nudnych dniach deszczowych ścinać im nożycami brody, jak ja tozrobiłem; to była awantura, jeszcze dziś w rodzinie mówi się o tym.Na polach zbiory były też zagrożone przez innych rabusiów. Drobni hodowcy kur np.nocą jechali rowerem z kocem na pole, rower odwracano do góry kołami, ręką szybkokręcono pedały, kłosy wkładano w szprychy i na podłożony koc leciały ziarna.Ciężką robotą w kurzu było mechaniczne młócenie zboża w stodołach. W stodołachspotykało się jeszcze też na ręczne cepy z zeszłych wieków, które tylko raz w użyciu widziałem,kiedy młockarnia się popsuła, a były potrzebne ziarna dla kur. W domu chłopskim, przypołudniowej ścianie szczytowej, na górnym piętrze znajdowała się jasna sucha izba, do którejEryk nosił worki z wymłóconymi ziarnami, żeby tam wszystko szeroko rozsypać i co jakiśczas przemieszać drewnianą szuflą, by utrzymać w suchym stanie. Z obserwacji tego ciąguciężkiej pracy na roli później łatwo można było zrozumieć prośbę „...chleba naszegopowszedniego daj nam dziś”.Na odwiedzinach u ojca cioci Luizyw Opolnie ZdrojuPonieważ byłem chłopczykiem nieco za szczupłym, to miałem przywilej przy okazji teżbrać udział w śniadaniu na gospodarstwie Eryka, gdzie zazwyczaj zjawiałem się wcześnie,18


żeby brać udział w przedsięwzięciach dnia razem z nim. Śniadanie w dni powszednie zawszeskładało się z gęstej szarej zupy z mąki żytniej, do której na środek talerza dawano kilka łyżekmleka. Chleba sobie prawie nie przypominam, potem rolnik zaczynał swoją ciężką codziennąpracę, w mojej rodzinie Preibischów-Rolników chyba tak już przez wieki.Rzecz jasna, że wtedy panowały ciężkie czasy z bardzo małymi racjami żywności nakartki. Tajemnie, bo to było zabronione, Eryk kiedyś w niedzielę prażył na blaszce od ciastekziarna jęczmienia na kawę, „kawa” ta natychmiast została w ręcznym młynku mielonai potem gotowana i przez grono czekających kobiet wdzięcznie przyjęta.Zdarzały się też nieciekawe dni na gospodarstwie Eryka, jak np. rozrzedzanie burakówalbo ręczne pompowanie i rozwożenie gnojówki na pola (od czego, ze względu na zapachmiałem się trzymać z daleka), też ręczne ładowanie i rozrzucanie gnoju na polu było takącuchnącą sprawą i dla rolnika tak ciężką pracą, że nie mogłem liczyć na życzliwą uwagę.W takich dniach okazywało się bardzo przydatne, że i do sąsiedniego Brücknera-Bauera(stodoła z żółtych klinkerów) dorobiłem się przyjacielskiego stosunku, tak że poboczniei dodatkowo zawsze wiedziałem, kiedy i dokąd on ma zamiar wyjechać swoim gniadym,i mogłem mu towarzyszyć. Ponieważ Eryk i Brückner byli zaprzyjaźnieni, między sobążyczliwie nazywali mnie „Grossknechten” (główny parobek) i w mojej obecności chyba sobiewspominali czasy ze swoimi dziećmi i może dalej do własnego dzieciństwa, bo wtenczasdzieje nie zmieniały się tak szybko jak dziś.Smutek i przygnębienie panowało w rodzinie mojego dziadka Edwina Preibischa,ponieważ najstarszy syn Roland poległ od ran doznanych na froncie zachodnim. Młodszy synKurt był na froncie wschodnim. W rodzinie Eryka Preibischa syn Henryk zaginął bez wieści19


w Rosji. Nasz ojciec we Francji dostał się do niewoli amerykańskiej. W domu sąsiednimu Ottona Preibischa (który również był zaciągnięty do wojska) pewnego dnia przyjechał naurlop z frontu, dobrze wyglądający 19-letni mężczyzna, jedyny syn Gottfried Preibisch, któryodnosił się do mnie bardzo życzliwie, jeszcze dziś sobie przypominam jego błękitne oczyi czarne włosy, poległ pod Monte Casino.Gotffried PreibischJesienią 44 roku dziadek podejmował ze mną wędrówki wzdłuż Zletki do Opolna Zdrojui tam przez Szumiłową Górę aż do gospody „Keilschänke” przed czeską Uhelną (dziś jest tamtylko ogród i resztki piwnicy), skąd z tamtych czasów pozostało mi wspomnienie ciemnegopiwa i izby gospody. W drodze powrotnej nad Zletką odwiedzaliśmy wierzbę, którą sadziłtam syn Roland, była to wierzba płacząca.Przypominam sobie też, że przy alarmie pożarowym natychmiast musiałem szukaćEryka, żeby zdjął ze ściany w kuchni trąbkę i stojąc na zboczu nad <strong>Bogatyni</strong>ą kilka razy dałnią sygnał „Towarzyszu, towarzyszu szybko dojdź; pali się, pali się, pali się!” Wedługobecnej wiedzy mogę powiedzieć, że takie postępowanie pochodziło chyba z czasów, kiedyw <strong>Bogatyni</strong> jeszcze nie było syren, a do dzwonów kościoła nie można było szybko dotrzeć.Oprócz tego z góry można było dokładnie pokazać, w którym kierunku się pali. To wszystkow roku 44 już było bogatyskim zwyczajem, którego dalsze podtrzymywanie było zadaniemEryka, jako byłego strażaka.Na Wigilię 1944 r. dziadek ze mną poszedł do kościoła. Śpiewała tam solo jegosiostrzenica Krystyna. Było to wojenne święto Bożego Narodzenia i to wisiało jak szarazasłona nad tym świętem, i serce przy tym wspomnieniu nie jest lżejsze, kiedy się teraz wie,że to było ostatnie święto Bożego Narodzenia Reichenau.20


5. Rok 1945 do 7. majaPoznałem Kurta Preibischa, brata mojej matki, który był na urlopie z frontu. On w roku 41jako 20-letni mężczyzna został zaciągnięty do wojska i w Rosji przy ataku i przywycofywaniu, jako zwykły żołnierz ciągle był w linii walki. W jego plutonie do roku 1945załoga się kilka razy zmieniła z powodu ran i zgonów. Spośród czworga dzieci Preibisch, onbył najspokojniejszy i najbardziej związany z przyrodą (Mistrz Ogrodnik). Jakim kontrastemz wojną musiały być dla niego tych kilka dni w domu rodzinnym, gra ze mną, któremuprzedstawił maszynę parową ze swojego dzieciństwa w uruchomioną, co dla mnie ciągle jesttak aktualne, jak gdyby to się odbywało wczoraj. Potem znowu pojechał na front radziecki,wjechał ostatnim pociągiem do Królewca, po czym wojska nieprzyjacielskie otoczyły miasto.Szczęściem dla niego było, że w zaśnieżonym polu, samotnie postawiony na wartę,stosunkowo wcześnie został wzięty do niewoli przez Rosjan, którzy się w białych płaszczachpodnosili ze śniegu. Przy późniejszych ciężkich walkach już nie brano jeńców.Ciocia Ilza i wujek Kurt PreibischZ tego czasu przypominam sobie też konwoje ludzi ewakuowanych ze Śląska, wózkonny za wozem, które stały na ul. M. C. Skłodowskiej, albo powoli przejeżdżały. Przy tymdużo wozów z plandeką, niektóre nawet z rurą od pieca, widziałem też pierwsze wozyz kołami od samochodów, ale także dużo wozów z płaskich regionów, które na nasz górzystyteren wjechały bez hamulców.Trzeba też przypomnieć, że wielu gospodarzy chciało się uchylić od nocnego goszczeniauciekinierów, gdy, niby szorstki nasz sąsiad Edmund Heidrich, prawie ich zbierał z ulicyi cały swój dziedziniec zastawił ich wozami. Od uciekinierów został na jego gospodarstwie,21


jako czasowo oddany, młody czarny koń Jasio, którego inne konie ciężko raniły kopytami.My dzieci od razu mieliśmy do niego swoisty stosunek, jak do przyjaciela, tylko że on byłkoniem, ale mimo tego do nas należał i obserwowaliśmy jego wyzdrowienie i dalsze losyz wewnętrznym udziałem.W nocy z 13 na 14 lutego młodsza siostra mojej matki Ilse Preibisch ostatnim pociągiemwjechała na dworzec główny Drezna i tam w ukryciu, w schronie przeżyła likwidację dzielnicmieszkalnych, ze zrzucaniem bomb, według systemu wypróbowanego w amerykańskichlaboratoriach, do zabicia ludności. Po tym pierwszym ataku, po którym dworzec prawie niezostał naruszony i stał się miejscem zgromadzenia żyjących, na jej szczęście, odezwał się doniej oficer „Chodź pani lepiej ze mną na brzeg Łaby”, przeżyła tam drugi ciężki nalot, któregocelem planowo był dworzec i tam zgromadzeni ludzie. Nad ranem została zabrana przezżołnierzy na motocyklach w kierunku frontu i doszła wreszcie aż do <strong>Bogatyni</strong>, gdzie u nasakurat uciekinier otworzył drzwi i powiedział „Panienko, tu nie możecie wejść, tu wszystkojest pełne”.W tych dniach, kiedy się toczyły ciężkie walki o Lubań, co i u nas było słychać, sąsiadBrückner-Bauer wziął mnie na bok i mnie o coś spytał, czego za pierwszym razem niezrozumiałem. On więc powtarzał „Pytam Cię, czy Ty to czarno widzisz?” Zrozumiałemwewnętrznie, że pokolenie dorosłych potrzebuje poparcia i powiedziałem, że Wehrmachtchyba podoła. W następnych tygodniach zdobyłem też pierwsze „doświadczenie frontowe”,ponieważ moja matka szła ze mną aż do Frydlantu, gdzie na kartki żywnościowe dawanotrochę więcej. W drodze zostaliśmy zaatakowani przez nisko lecący samolot i szukaliśmyschronienia w rowie przydrożnym. Jednak w gazecie było napisane, że ostrzelany zostałniedaleko rolnik z zaprzęgiem.22. kwietnia był alarm przeciwlotniczy. Dobrze temu pokoleniu, które nie pozna tegostrasznego wycia syren w krótkich odstępach, do góry i w dół. Staliśmy w piwnicy, ciocia Ilsastanęła ze mną pod belką nad drzwiami i tam przy napiętym oczekiwaniu, z warkotemsamolotu (ok. 200 m wys.) i ze zbliżającymi się wybuchami, poprzedzanymi świstem bomb,dla mnie zawalił się autorytet świata dorosłych. Jasnym się stało, że w wojnie wszyscyprzeznaczeni są do zabicia. Jeden wybuch był ok. 100 m od nas przy ul T. Kościuszki /Fabrycznej, następna detonacja, (która mną rzuciła o drzwi piwnicy) w odległości ok. 50 mprzy stajni konia Brücknera-Bauera, następna bomba spadła bez wybuchu na ul. M. C.Skłodowskiej / róg Roli Żymierskiego, bezpośrednio przed wieżą przy domu, gdzie byłyzaprzyjaźnione z nami dzieci. Z ok. 65 zrzuconych bomb tylko 10 wybuchło. Na ul.Fabrycznej przed fabryką Lichtnera bomba zabiła dziewczynę i niby cień tylko po niej zostałna ścianie, dlatego przez pewien czas było mi zabronione pójść do Wally (ona pozostaław <strong>Bogatyni</strong>) niedaleko tam po mleko beztłuszczowe. W stajni Brücknera-Bauera na skutekbliskiego wybuchu, sklepienie spadło na gniadego, wskutek czego jego kręgosłup niby byłtrochę ugięty, na co też wyglądało.W tym czasie przeleciał też nisko nad <strong>Bogatyni</strong>ą palący się większy niemiecki samolot,żeby spaść w Opolnie Zdroju blisko drogi do Rybarzowic. Miejsce mi jest znane, ponieważmój dziadek Carl Andree, właściciel pensjonatu „Villa Clara” przy ul. Parkowej i wówczasburmistrz, ze swoim rowerem jako pierwszy był na miejscu i musiał stwierdzić, że załogazderzenia nie przeżyła.W tych ostatnich dniach wojny też w naszym domu zostali zakwaterowani żołnierze,w jednym przypadku pamiętam, że musiałem dla plutonowego pójść do Blaszanki po hełm,gdzie stacjonowała większość plutonu.6. maja 1945 r. ok. godziny piątej obudziliśmy się na skutek głośnej rozprawy przednaszym domem. Strefa żołnierzy Wehrmachtu złapała oficera i podoficer krzyknął „zdegradujciego, zdegradujcie go”, a oficer krzyknął „wy głupie psy, przecież jest po wojnie”.Wystrzałów przy tym nie słyszeliśmy. Na dziedzińcu Eryka Preibicha stała warsztatowaciężarówka Wehrmachtu bez benzyny, która przez załogę za pomocą motocykla z przyczepązostała ciągnięta na jego łąkę, przy skrzyżowaniu ul. M. C. Skłodowskiej do ul. Puszkina.22


Żołnierze potem miedzy motocyklem a przyczepą wbudowali jeszcze jedno siedzenie dlamłodej kobiety z dzieckiem i z nimi odjechali.6. maja wieczorem mieszkańcy mieli opuścić Reichenau w kierunku zachodnim. Wozykonne naszym niewielkim bagażem poruszały się aż do najwyższego miejsca ul. Opolowskiej,tam stanęliśmy, bo niebo w kierunku zachodnim było czerwono oświetlone. BraciaEryk i Edwin Preibich i sąsiedzi Heidrich obradowali i powiedzieli „co na nas czeka, niechnas zastanie w domu”, po czym zawróciliśmy i inni mieszkańcy po nas też.Moi przyjaciele Scholz z matką i babcią (tą w wózku) przed nami z innymi doszli doOpolna i do Uhelny (Czechy), gdzie zostali ostrzelani przez samoloty, ale nie trafieni. Mojadzisiejsza teściowa ze swoimi córkami (jedna była jeszcze niemowlęciem) na tym odcinkuprzeżyły to samo, również bez tragicznych skutków. Gdy my w <strong>Bogatyni</strong> dotarliśmy donaszych domów, wóz warsztatowy Wehrmachtu paląc się wszystko oświetlał. Jako dziecijednak byliśmy zadowoleni, że możemy pójść do własnych łóżek, bo zrobiło się późno.7. maja 1945 r. w powietrzu wisiał smród pożaru i ciężarówka paliła się umiarkowanie.Po łące biegał opuszczony średniej wielkości pies z ciężarówki warsztatowej. Młoda suczkaKora chętnie przyjęła azyl na gospodarstwie Eryka i została matką pierwotną wielu pokoleńpsów, jej geny chyba dziś jeszcze krążą w półdzikiej populacji bogatyńskich psów.Nad dorosłymi wisiało napięcie i troska, bo front musiał być blisko. Około godziny 14wszystkie syreny zawyły oczekiwany długotrwały alarm przeciwczołgowy. To było ostatnimdziałaniem administracji niemieckiej z własnej woli. To było jak długotrwały śmiertelnykrzyk starego Reichenau. Kiedy syreny zamilkły, wszystko było inaczej.6. 1945 r. od 7. maja do 22. czerwcaZ rozmów już wywnioskowałem, że zwycięzcy chcą mieć kobiety, których wysoka wartośćdla mnie jako 6-cio latka była do pojęcia, co się za tym kryje, w rzeczywistości jednak dlamnie obrazowo nie było do wyobrażenia.Strach dorosłych przed tym, co miało się zdarzyć doprowadziła do tego, że 8. maja,kiedy Wehrmacht skapitulował, ja się uzbroiłem, tzn. nie uznawałem już zakazu brania doręki siekier i postawiłem sobie jedną, najmniejszą i najostrzejszą z trzech siekier, którychużywał dziadek, za drzwi szopy, żeby agresora (napastników) naszych kobiet rąbać w nogi.Już wkrótce potem na ulicy zjawił się mężczyzna w brunatnym mundurze, który miałwidocznie duże trudności z żeńskim rowerem, pozostało niejasne, czy z przyczyn technicznych,czy alkoholowych.Jako dzieci otrzymaliśmy od dorosłych instrukcje żebyśmy w żadnym wypadku nie powiedzieli,gdzie są nasze matki, najlepiej głośno płakać i krzyczeć. Wszystkie kobiety w tychdniach przebierały się za takie stare, jak tylko to było możliwe i lica zasmarowały brudem.Na wszystkie strony trzeba było uważać, czy obcy mężczyźni się zbliżają. Przez to, żenasz ogród w <strong>Bogatyni</strong>, jak już opisano, był bardzo gęsto zasadzony, przy tym też bezpośrednioprzed domem była mała szkółka z gęstych iglastych sadzonek, to się pomiędzy nimiczęsto chowała moja matka i ciotka i także kilka kobiet z sąsiedztwa. Ta kryjówka w otwartejprzestrzeni dawała możliwość rozbiegania się kobiet we wszystkich kierunkach.Moja osoba była włączona do tej sprawy w ten sposób, że niedaleko tych gęstychkrzaków, gdzie był wolny widok, bawiłem się kamyczkami na ziemi i nie patrząc w kierunkuschowanych, komentowałem, czy się ktoś z mężczyzn zbliża, czy odchodzi.Niebezpieczeństwo było bardzo wielkie, kiedy matka, ciocia i dwie inne kobiety siedziaływ skromnym w wymiarach, wybudowanym na górnym piętrze naszego domu,drewnianym gołębniku. Rosjanin szedł z dziadkiem po domu i żądał, żeby zdjąć duży obrazze skośnej ściany (za obrazem było wejście do gołębnika). To wszystko się zdarzyłow odległości ok. 2 m od schowanych kobiet, to tam w drewnianym gołębniku nie mogła spaśćigła na podłogę, aby nie zdradzić kryjówki. Dziadek wyjaśnił, że wpierw musi postarać sięo drabinkę, Rosjanin poszedł z nim i zapomniał o tej sprawie.23


W sąsiednim domu Pan Slawski też schował kobiety i kiedy Rosjanie weszli na przedzie,kobietom udało się wyskoczyć z okien na górnym piętrze w kierunku zbocza i schować sięw naszym ogrodzie. To wszystko musiało się odbywać po cichu, kobiety obawiały sięsąsiadki Heidrich, która nie mogła utrzymać gęby od gadaniny.Tu mieszkał operator koparki w kopalni pan SlawskiWujek Eryk Preibisch na gospodarstwie, prawie zamurował na górnym piętrze swojącórkę Edytę, która wtenczas była wysoko w ciąży. Na dolnym korytarzu postawił trumnędziecięcą ze świeczkami. Byłem obecny, kiedy dwóch rabusiów na motocyklu wjechało nadziedziniec. Eryk chwycił siedzącego z tyłu za ramię i powiedział „Do komendanta? Dawaj,tam on”, po czym ten natychmiast wskoczył znów na tylne siodło, ażeby pośpieszniez towarzyszem odjechać. (Eryk pomimo, że ciągle się śmiał i żartował, był jednym z dwóchz Reichenau, którzy powrócili z pierwszej wojny światowej z odznaczeniem „ŻelaznegoKrzyża 1. Klasy”; Eryk odznaczenie dostał nie za zabicie wrogów, lecz za to, że sam jedenprzerwał linię frontu i w zapleczu nieprzyjaciela przyłączył skrycie druty do kabli, tak żeniemieckie dowództwo przez pewien czas było dobrze poinformowane o francuskich zamiarach.Zwycięzcy żołnierze dzięki zasobom wina w bogatyńskiej winiarni przez dłuższy czasstale byli pod wpływem alkoholu i w środku <strong>Bogatyni</strong> dużo kobiet zgwałcono, aż po pewnymczasie komendant rosyjski zaprowadził porządek.Niemcy w bogatyńskich zakładach ciągle produkowali, zapasy surowców istniały i byłanadzieja, że odbiorcy się znajdą. Według niemieckiego postanowienia inni byli obcy w kraju,nikt sobie nie wyobrażał, że mogło być odwrotnie.Pewnego dnia przyszli umundurowani Polacy, oddział Kościuszkowców z trójkątnymiczapkami (przez Niemców nazwany „Elitarni Polacy”) był w Reichenau tylko kilka dni (któresię wtedy też nazywało Rychwałd) i udali się dalej na zachód. Od samego początku byłw Rychwałdzie polski komendant broni (Lewy?), przez Niemców nazywany pospolicie,dzięki szpiczastej brodzie „Spitzbart”. Ponieważ swoje prace pisemne dał on do wykonaniado biura tkalni „Brendler” (później główna fabryka BZPB), tam za pisanie w języku niemieckimbyła obecna moja ciocia, a w języku polskim, późniejsza Pani Fischer, także naszarodzina zyskała pewien kontakt do tego wtenczas potężnego i również życzliwego władcy24


Rychwałdu.W tym czasie Niemcy, przy zapowiedzianej surowej karze, musieli oddawać aparatyradiowe i lornetki. Ponieważ w niemieckim na lornetkę istnieje również określenie militarne,często w tamtych czasach używane „kłuj w pole” (Feldstecher), nazwa dla mnie jeszcze nieznana, byłem bardzo przerażony, gdy na klatce królików nadal leżały żelaza, którymi kłułosię w ziemię, bo zarosła i szybko je schowałem pod węgiel.Niech nikt nie mówi „ale ten chłopak był głupi”, cały ten okres wojny i zdarzeń powojennychdla wszystkich był trudny do pojęcia.Przez kilka tygodni w rowie przy szosie do Opolna (niedaleko skrzyżowania do JasnejGóry) leżał pojazd z przodu z kierownica i z kołem jak motocykl, a z tyłu przy obu stronachmiał gąsienice jak u czołgu, przy tym siedzenia aż dla ok. sześciu żołnierzy, z możliwościązaczepienia małego działka przeciwczołgowego. Widać było, że brakuje tylko benzyny, alewszelkie kombinowanie nic nie pomogło, byłem jeszcze za mały. Najpierw znikły koła,pewnego dnia już cały pojazd. Ale na osiedlu w kierunku Jasnej Góry jeszcze przez dziesiątkilat widziałem jednoosiowe wozy ręczne z tymi właśnie kołami od gąsienic, którychzazdrościłem właścicielom i jeszcze dziś, kiedy jestem w tych okolicach, szukam tychwozów, koła przecież były nie do pokonania. (W muzeum militarnym w Dreźnie jednakspotkałem cały ten pojazd).7. 1945 r. – 22. czerwca do końca rokuZ dnia 22. czerwca w mojej świadomości istnieje tylko „potem”, co jest logiczne, ponieważzamiar wobec Niemców trzymano w tajemnicy (chyba oni w to też by nie wierzyli) i przebiegłoto jak grzmot „wstać, wziąć do rąk tyle, ile można unieść, klucz z zewnątrz w drzwi,wszystko natychmiast pod karą śmierci”.Jednak też istniały spisy, które wyjmowały ok. 10% Niemców od wygnania, jakopotrzebnych do dalszej eksploatacji fabryk, tam też był wpisany mój dziadek Edwin Preibischjako mistrz od tkactwa, wobec czego i jego cała rodzina mogła pozostać.Z dnia 23. czerwca jest w moim wspomnieniu, że z niemieckich fachowców fabrycznychzestawiono grupy ratownicze dla zwierząt na opuszczonych gospodarstwach, wśród ratownikówbyła też moja matka, pamiętam również, że z nimi był syn sędziwego doktoraHamptmanna, wówczas chyba jedynego lekarza w Reichenau-Rychwałd. Dla mnie pracaratownicza na trzech sąsiednich gospodarstwach wychodziła jak wielki występ, ponieważ tamdokładnie wiedziałem gdzie co leży i jak trzeba postępować. Krowy musiały być karmione,pojone i wydojone, przy czym zwierzęta przy niewprawnych chwytach obcych niedoświadczonychludzi bardzo się sprzeciwiały.Niebezpiecznie się ułożyło na gospodarstwie Seifertów (ul. Słowackiego, pierwszegospodarstwo z lewej), być może tam docieraliśmy za późno, tak że zwierzęta okazały siębardzo niespokojne. Z koni pamiętam tylko tylne kopyta wybijające się w wąskich drzwiach.Byk był uwięziony w stodole i walił rogami we wrota.Jeden z mężczyzn wszedł ze mną do domu, gdzie na stole jeszcze stało jedzeniew postaci szklanki z leberką (kiełbasą do smarowania), z czego sporządził mi kromkę do ręki,z którą się zjawiłem przed moją matką, i od niej dostałem fangę za kradzież, jedzenie spadłona ziemię. Dorośli widocznie jeszcze nie byli w stanie zrozumieć, co się w gruncie rzeczyzdarzyło.W następstwie moja matka wzięła w opiekę gospodarstwa Eryka Preibischa i jegosąsiada Brücknera. Pamiętam, że na polu paśliśmy krowy i jak te chytre zwierzęta patrzyłysobie w oczy, żeby potem unosić ogony i kłusem się udać kilkaset metrów dalej. Jednak poupływie ok. jednego tygodnia Brückner znowu był obecny i też opiekował się gospodarstwamisąsiadów. Na gospodarstwo Heidrichów (ul. M. C. Skłodowskiej / Puszkina) wróciłsyn Walter z rodziną, także sąsiad Slawski, jako prowadzący koparkę w kopalni Turoszów,całkiem legalnie się znowu wprowadził do swojego domu.25


Po około trzech tygodniach też był obecny wujek matki Eryk Preibisch z żona Idą. Naogół rodziny rolników niemieckich, którzy powrócili pozostawiono w spokoju, ponieważoprócz opieki nad zwierzętami żniwa stały przed drzwiami. Mój dziadek Edwin Preibischnieprzerwanie był zatrudniony w fabryce „Lichtnera”, na godziny wieczorne miał rosyjski„Propusk”. Niemcy przez pewien czas musieli nosić białą banderolkę z błękitnym polemw środku. Można powiedzieć, że po kilku tygodniach, co trzeci Niemiec znowu był obecnyw Rychwałdzie i praca na gospodarstwach, w fabrykach i w warsztatach nieprzerwanie szładalej, ale chyba już pod polskim kierownictwem i też z polskimi pracownikami.W drugiej połowie roku 1945 również pierwsze gospodarstwa rolne zostały przejęteprzez Polaków. Sąsiadujące z nami gospodarstwo Edmunda Heidricha przejęte zostało przematkę i syna Jankiewicz, którzy pewnego dnia zjawili się na gospodarstwie i, do których terazwszystko należało. Młody Polak Jan jednak mniej był zorientowany na dobra materialne,raczej bardziej szukał sympatii młodej Ingi Heidrich, która to staranie przyjęła pozytywnie,tak że na tym gospodarstwie wszystko się ułożyło harmonijnie (i po roku w tym gronieurodził się niby całkiem legalny polsko-niemiecki spadkobierca tego gospodarstwa).Rolnik Ernest Preibisch (gospodarstwo przy ul. Słowackiego, z nową oddzielnie stojącąstodołą), on kuzyn mojego dziadka, wrócił na swoje 8. lipca 1945 r. Do młodego polskiegowłaściciela, który objął posiadłość (od razu nie zamieszkał w prastarym domu chłopskim, leczblisko, w domu przy ul. Głównej) rozwijał się pewien ojcowski stosunek, chęć przekazaniaumiejętności rolniczych, co też było konieczne, ponieważ Polak jako młody żołnierzzadeklarował się na rolnika i przyjął gospodarstwo, aby zostać zwolnionym ze służbyw armii.Dobrze sobie jeszcze przypominam, jak po raz pierwszy się zjawili państwo Wierzbiccyi jak weszli na gospodarstwo wujka Eryka Preibischa. Ona w dobrych proporcjachw brunatnej marynarce mundurowej, on z przewieszoną strzelbą do polowania i pamiętam teżkrzyk przerażenia mojej babci „Broń Boże, partyzantka i to jeszcze nam!”.Wujek Eryk i ciocia Ida (córka Edyta nie wróciła z nimi) musieli się z nowymi podzielićgospodarstwem, tzn. stronie niemieckiej w tym przypadku przydzielono poboczne gmachyi rzeczy, które mogły w nich pozostać, myślę, że w przypadku Wierzbickich z pewnąprzyzwoitością.Nie minął długi czas i „partyzantka” pukała ku przestrachowi babci do naszych drzwiz sąsiedzkim pytaniem o jakąś przyprawę, którą babcia miała w swoich zasobach w kuchnii raz one tam, to się już wszystko stało! Obie nie słabo zbudowane damy poczuły sięsympatycznie i w drodze do miasta, i w drodze z miasta, albo z innej okazji. Pani Wierzbickai Pani Preibisch swobodnie urzędowały w naszej kuchni, jedna nie umiała po polsku, druganie mówiła po niemiecku, ale mimo to przekazały sobie w długich posiedzeniach wszystkiewiadomości. Przy tzw. „niesłychanych wydarzeniach” albo przejęciu wiadomością potwierdzałyakustycznie przez mocne uderzenie ręką w swoje uda, damy przecież miały, rozgłospamiętam przez cały dom, bo drzwi kuchni zwykle zostawały otwarte przez PaniąWierzbicką, która, jak to zwykle bywa, tylko chciała „wstąpić na chwilkę i zaraz pójść”.U Wierzbickich był syn imieniem Zdzisław, mający wtenczas ok. 12 lat, który posiadałwówczas rzadki rower i mnie zabierał na ramie na długie wycieczki. Z rodziną Wierzbickichna gospodarstwo przyszła też czarna dobroduszna kobyła Murdel. Tej jesieni niemieccyrolnicy jeszcze sami zbierali zbiory, ale zaoranie pól po zbiorach już nastąpiło razem z polskimigospodarzami. W listopadzie administracja sowiecka w Zittau zarządziła, że za pomocąwąskotorówki wyjechano do pól między Rybarzowicami a Wałdem (dolne Opolno) i wykopanoi załadowano tam kartofle dla głodujących mieszkańców przepełnionego Zittau.W listopadzie ojciec moich przyjaciół Scholz, przebywających w Zittau, przybył do nichz niewoli i poszedł najpierw sam przez Nysę do Reichenau-Rychwałdu (dom ich już nieistnieje przy ul. Listopadowej). Jego brat i sąsiad (dom nie istnieje) Scholz – fryzjer, obokmechanika koparki Slawski już był obecny i wykonywał swój zawód ku polsko-niemieckiemuzadowoleniu. Alfred Scholz natychmiast dostał pracę jako palacz w kotłowni byłej26


firmy Lindemann (również urzędowe zezwolenie na pobyt) i nocą potajemnie przyprowadziłswoją rodzinę, tak że z moimi głównymi przyjaciółmi znowu byłem zjednoczony.Co dotyczyło Polaków między nami, to było widać pod każdym względem, że osiedlilisię na obczyźnie, tzn. obecni tu już Polacy dla nich też byli obcy i nieznani. Naturalnie, żewśród Polaków też poczyniono próby zapoznania się i prowadzenia życia towarzyskiego. Dotego celu zwykle potrzebny jest i alkohol, dlatego Wierzbiccy w dolnej kuchni, nad dużymkotłem, zbudowali destylator kartofli, z tajemniczymi dźwiękami w rurach i z zapachem niedo zapomnienia. Zaproszeni goście jednak mieli trochę brutalną naturę, faktem jest, że jedenz nich w nocnej godzinie zdecydował, że nadszedł czas zastrzelić żonę, która raniona biegałapo domu, aż w największym niebezpieczeństwie przez Eryka została pchnięta pod biurko,przy którym sam zasiadł pisząc. Mimo, że wściekły Polak z dymiącym pistoletem przebiegłkilka razy przez pokój to jednak zaakceptował, tzn. pasowało do jego poglądów, że niemieckigospodarz późno w nocy siedzi przy biurku i pilnie pisze. Tak mój miły i wesoły wujek Erykoprócz swojej odznaki „Żelaznego Krzyża 1. Klasy” jeszcze awansował na uznanegoratownika Polki.Pewnego dnia do naszego domu wstąpili dwaj żołnierze, którzy nam przekazali, że zewzględu na przewidziane wysiedlenie mamy się następnego dnia zgłosić w komendanturze.Podczas tej wizyty szli przez nasz dom, żeby co najlepsze dać do worków, z którymiodchodzili. Jednak ciocia Ilsa natychmiast poszła do komendanta, który swoim podwładnymkazał ustawić się w szereg, dwóch brakowało, to byli oni. Natychmiast worki i kosztownościzwrócono do naszego domu.Przypominam sobie też mężczyznę, który w piwnicy kilofem obrabiał ścianę (śladychyba jeszcze są), ponieważ był przekonany, że znajdzie dalszą piwnicę. I dla mnie jakodziecka, wiedza o naszym położeniu poza prawem była dużym obciążeniem psychicznym,obawialiśmy się o naszych dorosłych.Przed świętami Bożego Narodzenia Polacy dostali dodatkowy przydział masła i Zdzisławmnie zabrał na rowerze po odbiór. W domu mi wręczył dwie kostki jako podarunek na święta,które moja matka natychmiast zaniosła do Pani Wierzbickiej, w tyle stał Zdzisław z czerwonągłową. Pani Wierzbicka jednak powiedziała, że wszystko jest w porządku, mądra kobietachyba zrozumiała, że jej syn tym postępowaniem i dla niej sprawi piękny podarunek świąteczny.8. Rok 1946W styczniu tego roku doszedł do rodziny Scholz 17-letni syn Hans i odpowiednio do swoichkwalifikacji podjął pracę w Reichenau-Rychwałd jako szwajcar w PGR-rze, położonymniegdyś na całej długości ul. Dworcowej przed Parkiem Gagarina.Jako pierwszy zbiór dat, począwszy w tym roku zapamiętałem sobie, że rok się znowuprzyjemnie zaczyna, ponieważ 07.03 zawsze przyjaciel Gottfried Scholz ma urodziny, a 07.04moja siostra. Jak każdego roku znowu na małym trawniku za domem, w kierunku zbocza rozkwitłyśnieżyczki w literach RP, tzn. Roland Preibisch, sadzone przez niego przed odejściem,z dzisiejszego punktu widzenia, było to bardzo smutne dla rodziców i sióstr w domu, ponieważon już nigdy do żyjących nie mógł powrócić.W kwietniu się zjawił młody mężczyzna imieniem Kurt Stein, który pilnie chciał ze mnąnawiązać przyjaźń, podkreślił to jednoosiowym maleńkim wozem z długim dyszlem i wożącmnie godzinami przez przyrodę. Wszystko to było przyjemne, ale trochę dla mnie niezrozumiałeaż się wyłoniło prawdziwe dążenie, bo on chciał za to mieć moją ciocię Ilsę. Jednak jużwówczas zrozumiałem, że ją przez to nie całkiem stracę, a nie mogę sobie wyobrazić lepszegowujka na całe życie niż on.Do Reichenau-Rychwałdu wróciła i siostra mojego dziadka ze swoją rodziną. Inicjatorkątego pobytu była młodsza córka Krystyna Knebel, która pracowała jako tkaczka. Starszacórka Irena została w Zittau w pracy, była ona bardzo odważną dziewczyną, która nie dała się27


powstrzymać na granicy nawet przez wylanie Nysy, i która w dniach wolnych od pracykonsekwentnie ciemną nocą zmieniała strony. W połowie maja ona nam przyprowadziła ojca(był w Ameryce w niewoli), który zameldował się w Rychwałdzie 17.05 i dostał zezwoleniena pobyt i pracę jako murarz.Zameldowanie ojca w RychwałdzieJako pewną dywidendę pokojową, tej wiosny po raz pierwszy poznałem komfortowesandały z podeszwą z opon samochodowych, które przetrzymały aż do późnej jesieni, potembyły starte. W sandałach w czasie wojny podeszwa składała się z ruchomych poprzecznychprętów drewnianych, które od góry były przyklejane do cienkiej sztucznej skóry i zawszepotrafiły boleśnie szczypać w nogę. Dla sandałów nowej generacji jednak w fabrykach znikłypasy skórzane przy maszynach tkackich. W fabrykach również zaistniało duże zapotrzebowaniena żarówki, bo ten, kto w tamtych czasach potrzebował taką prywatnie, nigdzie niemógł jej kupić i tylko miał możliwość wymienić żarówki w miejscu pracy. Przez to elektrycyzakładowi mieli dużo biegania. Przypominam sobie, że czekałem przed BZPB (Brendler)przed portiernią po zmianie na moją matkę i stał tam duży szereg pracowników, którzy bylikontrolowani i obmacywani, i polską kobietę, która głośno i energicznie zaprotestowała, żerobią to mężczyźni. Tkaniny wówczas miały wysoką wartość i chętnie też byłyby podawaneprzez mury zakładów, gdyby tam nie stali polscy wartownicy. Jeden z nich, młody,nazwiskiem Milan, wobec mojej cioci Ilse objaśnił, że on jednak też o wiele chętniej robiłbywyżej ocenianą pracę biurową. Ona go zachęcała do podjęcia nauki w biurze, przy czym onokazał się bardzo pilny i zdolny, potem rozpoczął studia zaoczne i w końcu został głównymksięgowym. Podobny rozwój przeszedł młody Polak Woźniak aż do stanowiska dyrektoratechnicznego.W lipcu dowiedzieliśmy się, że w Opolnie Zdroju pozostała 83-letnia ciocia mojego ojcaLuisa. Ona nie została wysiedlona, ponieważ jeszcze z dawnych czasów posiadała paszportczeski, sama jedna mieszkała w „Albertbad” (były pensjonat-kąpielisko przy skrzyżowaniudo Jasnej Góry) i żyła z łaski nowej administracji i nowych sąsiadów. Jak już podano, samamieszkała w dużym budynku i jeżeli ktoś na dole pukał do drzwi to naciągała duże ciężkiebuty męskie, głośno podeptała po korytarzu i głębokim głosem zapytała „Kto jest?”. Przypominamsobie, że z Panem Wierzbickim, zaprzężonym jego koniem Murdel do lekkiegowozu dokonaliśmy skromnej przeprowadzki do nas do Rychwałdu. Jeżeli się dziś pytam,dlaczego wujek Eryk nie wykonał tej pracy, to dam odpowiedź, że Wierzbicki cennegozaprzęgu nie mógł dać w ręce Niemca, bo można było mu odebrać, być może Wierzbickiskrycie miał dubeltówkę na wozie.W tym roku nasz dom stał się wyraźnie pełny. Ciocia i wujek swój ogrzewany pokoik nagórnym piętrze oddali na rzecz starej cioci Luise i przeprowadzili się na dolne piętro, gdziezajmowali tzw. dobry pokój i werandę, dziadek i babcia pozostali w dużej kuchni i w sypialni.Ja spałem również na dolnym piętrze, w maleńkim pokoiku przylegającym do kuchni,28


życzliwie rządzonej przez babcię, gdzie znalazło się centrum domu wraz ze spiżarnią, gdziepamiętam kiedyś tylko jeszcze wisiała skórka od słoniny. Mimo, że nieraz było skąpo, tojednak głodu nie doznaliśmy. Ponieważ ciągle musieliśmy liczyć (spodziewać się) na naszewysiedlenie i skoro wiedzieliśmy jak skromnie się odżywiają w zachodnich regionach odNysy, to ciągle, jak to się tylko udało, kupowaliśmy chleb na zapas, kroiliśmy na kromkii jeszcze raz piekliśmy na dłuższe trzymanie. Dla mnie to przez długi czas było fajną sprawą,ponieważ ciągle istniała duża komoda, szuflady napełnione prażonym chlebem, i powolnejego znikanie za moją sprawą nie bardzo było rejestrowane.Końcem sierpnia Irena poruszająca się po obu stronach Nysy przyniosła nam smutnąwiadomość, że matka mojego ojca w lesie przy zbieraniu grzybów dostała śmiertelnego udarumózgu. Za pomocą Ireny ojciec w Zittau wziął udział w pogrzebie. Przed tym smutnymzdarzeniem w naszym domu odbywał się ślub z wielkim stołem w izbie sięgającym aż dowerandy. Obecni byli Eryk i Ida i dużo młodych ludzi z byłego Reichenau i ciocia Ilsa odtego dnia nosiła nazwisko Stein. Jej mąż, wujek Kurt pracował w BZPB jako mistrz tkactwa.W tych dniach również wstąpił do naszego domu ojciec wujka Steina, który jakodługoletni komunista był uwięziony w obozie koncentracyjnym w Buchenwald. Początkowowisiało pewne napięcie w powietrzu, bo on i mój ojciec znali się z przeszłości! Kiedyśw latach przed hitlerowskich odbywało się w terenie ćwiczenie organizacji młodzieżowejbyłych żołnierzy I wojny (związek tzw. „Hełm Stalowy”), o którym też wiedzieli komuniścii wyruszyli również z delegacją trzech osób, (między innymi i murarz Hans Stein) w poleżeby złapać i ukarać przynajmniej jednego z tych prawicowych cholerników. Mój ojciec,który samotnie leżał na posterunku, widział w zapadającym zmroku tych trzech zbliżającychsię z orczykami w rękach i niezauważony krył się w wysokiej koniczynie, lecz los chciał, żenadepnęli na niego. Od tej chwili wszystko się potoczyło błyskawicznie, mój ojciec Karolchwycił sobie środkowego i dusił go i dusił i dusił, wolni komuniści w tym czasie bili goorczykami po głowie. Przy towarzyszącym ogólnym ryczeniu przybiegła reszta kamratówćwiczenia, ale do dalszej rozprawy nie doszło, bo każda strona powlokła swojego półmartwegodo lekarza, ojcu cała skóra na głowie została podfutrowana watą – opowiadał. Ale razzjednoczeni w jednej rodzinie o wszystkim zapomnieli, mówili Karol i Hans do siebie i wieczoramigrali w karty.Również na miejscach pracy w fabrykach wszystkie topory wojenne były zagrzebane,chyba wszyscy byli zadowoleni, że przeżyli wojnę i nie głodują. Nie wpływałoby to teżdobrze na produkcję, gdyby ktoś działał przeciwko niemieckim majstrom.Inaczej było nocami. Przejęcia majątków przez Polaków były dokonane, pusto stojącedomy i gospodarstwa zostały splądrowane i następnym nadchodzącym Polakom pozostałytylko domy zamieszkane przez Niemców. Nasz dom codziennie przed nocą zamienianow twierdzę. Każde okno w piwnicy i na parterze było zastawiane płytą drewnianą, którądrągiem usztywniano o przeciwległą ścianę. Drzwi podobnie były zabezpieczone; zadowolonybył każdy, kto miał dużego psa. W nocy słyszeliśmy zrozpaczone krzyki, w domach, doktórych wtargnięto. Też pamiętam jęki i uderzenia, kiedy ludzie ostatecznie zostali uspokojeni.Bandy były ciężko uzbrojone, Niemcy w bezprawiu, poza swoim domem całkiem dodyspozycji samowoli bandytów, jedynym możliwym przeciwdziałaniem było przy otwartymoknie na górnym piętrze za pomocą pokryw i patelni robić hałas; Paul Weigelt (ul. M. C.Skłodowskiej / Dymitrowa) zainstalował syrenę, która w potrzebie wyła. Bałem się, że spotkamnie taki los, co kobietę, którą owinięto ciasno linami w pierzynie. Przeżyła, ale leżała sina.Nasz sąsiad naprzeciwko (róg ul. M. C. Skłodowskiej / Roli Żymierskiego) dostał dużąrodzinę do zakwaterowania, która znikła z kosztownościami, on z rozbitą czaszką leżałw gnoju. Zdarzały się wypadki, że rodzina niemiecka tylko strzelbami była trzymanaw posłuszeństwie przy rabowaniu domu. Jednak trzeba widzieć, że my Niemcy w zakątkubogatyńskim, do którego bandom trudno było się dostać i wydostać, o wiele mniej utrapieniadoznaliśmy, jak nasi rodacy na otwartej przestrzeni na Śląsku, na Ziemi Lubelskiej, naPomorzu i w Prusach Wschodnich.29


W listopadzie została wysiedlona rodzina Ernesta Preibischa, mimo, że młody polskigospodarz bardzo się starał o dalszy ich pobyt. To drugie wysiedlenie już się odbyłow krytym wagonie towarowym. Transport najpierw, ku niepokojowi wiezionych, przeztydzień jechał na wschód, ale potem ponad tydzień w kierunku zachodnim do późniejszejNRD. (Starszy syn Ernesta nie powrócił z wojny).Z Ernestem Preibischem chyba odszedł miarodajny i ostatni tzw. „Ojciec Kościoła”z Reichenau, który w latach 30. stał przeciwko tzw. „Niemieckim Chrześcijanom” popieranychprzez hitlerowców. Księża tego nowego kierunku w Kościele nie mogli zgromadzićgminy, dlatego prawdziwym księżom w opozycji zastosowano areszt domowy, lecz gminachrześcijańska zebrała się pod plebanią, przez której okna aresztowany ksiądz odprawiałnabożeństwo. To była tzw. „Walka kościelna” w 3. Rzeszy.Kuzyn mojego dziadka Ernest Preibisch po wysiedleniu pozostał nadal rolnikiemw GrosschönauKiedy niedaleko nas spaliła się gospoda „Do Jelenia” (róg ul. Kościuszki / odchodzącaOpolowska), to niemiecka straż pożarna już była tak wycieńczona, że musiała się staraćo nowych członków, do niej przystąpił mój ojciec, który jako rzeczoznawca budowlany miałrozstrzygać, jak długo się jeszcze utrzyma palący się obiekt. Pożarów w tym czasie zdarzałosię bardzo dużo, ale odzwyczaiłem się biegać do wujka Eryka, bo trąba wisiała teraz pozajego zasięgiem i on i tak nie chciał trąbić. I ja zrozumiałem, że Polacy chyba by bardzo srogozareagowali, gdyby w razie pożaru dodatkowo Niemiec z góry trąbił.Sąsiedztwo pod koniec roku 1946 zmieniło się dookoła nas, zaczynając od kierunkupółnocnego w przeciwnym do ruchu wskazówek zegarka:– Brückner-Bauer (ul. M. C. Skłodowskiej 16) odszedł, bo jedyny syn nie wrócił z wojny.Na jego miejscu był Francuz, który współżył z Niemką z sąsiedztwa, oboje bardzoprzyjemni ludzie.– Do domu Ehrentrautów (ul. M. C. Skłodowskiej / odchodząca Roli Żymiersiego) wprowadziłasię rodzina Neudel, w pewnym sensie polscy krewni tej rodziny, z 17-letnią bardzoprzystojną córką Iną (przez którą jednak chciałem być bardziej zauważany).– Naprzeciw nich, do domu Englerów wprowadziła się rodzina Warchołów, którzy stali siędla nas również dobrymi sąsiadami.– Do domu z wieżą (niegdyś dom dekarza Altmana) wprowadziła się polska rodzina Jarosz.Urodziło się u nich dziecko imieniem Stanisław. Ojciec Jarosz pracowała z moim ojcemw BZPB.– Laubnerowie nadal mieszkali w swoim domu, wraz z zięciem Jirch.– Na rogu mieszkała polska rodzina, za nimi nadal mieszkał malarz Zimmermann.30


– Na gospodarstwie Heidricha (dziś strzeżony parking) żyło się mieszanie – po polsku /niemiecku; tylko matka Jana Jackiewicza niechętnie na to patrzyła. Inga Heidrich z Janembyła wysoko w ciąży.– W bezpośrednio sąsiadującym z nami domu (nie istnieje) Ottona Preibischa (brat dziadka,jedyny syn poległ), zamieszkało bezdzietne polskie małżeństwo Artelt (o nim zawszemyśleliśmy, że jest bliżej niemieckości aż się do tego przyznał).– Dla mnie było bardo ważne, że między Artelt a Heidrich i Jackiewiczami mieszkają (domnie stoi) moi przyjaciele Scholz, jak za dawnych czasów.Przytoczę jeszcze małe zdarzenie z tego roku, które ukazuje, co wszystko może sięnieoczekiwanie zdarzyć, jeżeli jest się tylko małym chłopcem tylko w ¼ wagi w świeciedorosłych. Byliśmy z Wierzbickim z zaprzęgniętą kobyłą Murdel, z pustym wozem w drodzepowrotnej na zakurzonej drodze przy fabryce Bräuera. Było to w upalne południe, koń szedłpół śpiący, Wierzbicki i ja siedzieliśmy też w takim stanie z wielkim spokojem na wozie nadesce położonej w poprzek. Tylko, że ze spodu stukało i Wierzbicki po swojej stronie tyłemcoraz więcej wyszedł poza obręb wozu, tak że dla mnie zaczęło się dziwne podnoszenie, któreprzemieniło się w coraz wyraźniejszy lot w powietrze, końcowo w całkowitej wolności odwszystkiego w rów przyuliczny. Wierzbicki odpowiednio bezpośrednio padł pod wóz i tylnekoło przejechało mu przez palce nogi. Gdy wylazłem z rowu widziałem wóz z przerażonymkoniem w chmurze kurzu i biegnącego za pojazdem kulejącego Wierzbickiego, wołającego„pr, pr”. Tak się nieraz może zmienić sytuacja w sekundach.Święta Bożego Narodzenia obchodziliśmy w wyraźnie pełniejszym domu niż w rokupoprzednim, przez to wszystko było przytulniej i cieplej dla nas dzieci i jak zawsze z grądziadka na fortepianie. Kościół chyba stał osamotniony i pusty.9. Rok 1947Rok dobrze się zaczął, jak prawdziwy rok pokoju i młodzi dorośli, których mieliśmyw osobach Kurta i Ilse w domu postanowili wesoło wchodzić. My dzieci ze zdumieniemspostrzegliśmy, co weseli dorośli w przedpolu wszystko mogą dokonać.Cyfry roku były rysunkowo zmienione w cztery wesołe duże figury z kończynamii twarzami, które niby wtańczą do pokoju. Dziś mogę tylko przypuszczać, kto mógł byćgościem:– Czy mistrz tkacki Kurt Lachman z żona już był obecny, czy młody mistrz tkacki KurtBeyer z polską narzeczona Lidią, czy jak dawniej już bywało, wesoły Rudolf Fischerz warszawską narzeczoną Eugenią, który powrócił z obozu Buchenwald i pracowałrównież w rachubie BZPB, albo Rudolf Serebetz ze swoją późniejszą polską żoną, onpotem gwiazda futbolu w <strong>Bogatyni</strong>, czy Ulla Zosel z późniejszym polskim mężem? Napewno jednak był obecny Gerhard Hirsch, który z powodu utraty jednej ręki wcześniejwrócił z wojny i swoje kalectwo tak w sporcie, jak i w pracy nosił z godnością. Jakochemik raczej pracował umysłowo (później w Niemczech dalej studiował). Bardzoprzyjemny dostojny człowiek, którego w 2000 roku spotkałem ostatni raz przed jegośmiercią.Życie znormalizowało się też na innych polach, dzieci się rodziły, najpierw u JanaJackiewicza i Ingi Heidrich. Ich syn Zygmunt był naturalnym bezsprzecznym spadkobiercomna gospodarstwie, ale wszystkie tragedie mają wbudowane niby-rozwiązania.Końcem stycznia w naszym domu urodził się mój kuzyn Dieter Stein, jako lekarz przyporodzie był obecny stary dr Hauptmann (róg ul. Fabrycznej / II Armii Wojska Polskiego),którego wujek i mój ojciec wraz z wyposażeniem przyciągnęli na sankach. (Wyprzedzę fakty:Zygmunt i Dieter po 10 latach w Zittau razem byli w jednaj klasie szkolnej).Ja osobiście w tym dniu zostałem wykwaterowany i przenocowałem u siostry dziadka,przy okazji spotkałem Krystynę, która pracowała w BZPB i może też odważną Irenę, którapracowała w Zittau, ale jak już wspominałem, przez granicę nie dała się powstrzymać.31


Wujek Eryk za zgodą Wierzbickiego, na wiosnę zbudował sobie z osi lekkiej bryczki,wózek ręczny z dwoma dyszlami, między którymi on chciał chodzić. Ida miała pchać z tyłuw przypadku wysiedlenia. W kwietniu do tego doszło i Preibisch-Bauer i Heidrich-Bauermusieli odejść. A także Inga Heidrich i jej niemowlę Zygmunt. Chyba ze 3-4 razy w ciągukilku lat Jan Jackiewicz sprowadzał sobie nocą przez Nysę żonę i dziecko, ale zawsze tylkona krótki czas, bo administracja i jego matka się temu sprzeciwiały. Czasowo był uwięziony,potem, chyba w roku 1949, został usunięty z regionu.Wiosną 1947 r. zacząłem staż pracy jako pasterz kóz, tzn. te pożyteczne zwierzęta pokryjomu były wprowadzane do stajen, m.in. też przez naszą babcię i Wierzbickich itd.W sumie istniały cztery kozy w bezpośrednim sąsiedztwie, które miałem rano wyprowadzaćna pastwisko za ul. Opolowską, w południe miałem im zmieniać miejsce na świeżą trawęi wieczorem miałem przyprowadzać z powrotem do właścicieli. Przy tym moja babcia sobiewyliczyła, że jeżeli tak zaopatruję kozę Wierzbickich, to i nasza może tam być na pastwisku.Pierwszy pochód na pastwisko był nieprzyjemny, bo te cholery ciągnęły za sobą długiełańcuchy, którymi często zaczepiały o różne rzeczy i zaplątywały się między sobą i w ogólenie miały chęci iść ze mną w jakimkolwiek kierunku. Koniec końców stałem z dwomałańcuchami w rękach na ul. M. C. Skłodowskiej, jedna koza chciała iść do swojej stajni, drugaciągnęła w kierunku pastwiska, a przede mną musiała się zatrzymać rzadka w tych czasachciężarówka, pozostałe dwie kozy plądrowały przez płot krzaki ozdobne w ogrodach przy ul.Roli Żymierskiego. To nie mogło się już powtórzyć, żeby wszyscy mnie widzieli takimsłabym! Poza tym, też kilka razy upadłem depcząc na łańcuchy tych nieobliczalnych zwierząt,więc przy następnym pochodzie postawiłem w pełni na terror za pomocą rózgi, którą impokazałem drogę i nie dałem ani chwili przystanąć. Tylko na Roli Żymierskiego panowałhałas pośpiesznie ciągniętych łańcuchów i iskry skakały po kamieniach, nie tylko widziałooko, lecz też słyszało ucho ewentualny postój, wobec czego kozy przegrały. Choćwłaścicielki się skarżyły, że pospieszne popędzanie ma niekorzystny wpływ na ilość mleka, tojednak same tego robić też nie chciały.Z odejściem niemieckich gospodarzy i dla polskich rolników zaczął się trudniejszy czas,tak że oni sobie rekrutowali przymusowo Niemców z drogi do, albo z fabryk, albo w ogólew mieście. Ciocia Ilsa w tym czasie starała się o nową legitymację fabryczną dla swojegoojca, który poszedł pracować na zmiany. W przypadku rodziny Wierzbickich to nasza rodzinapodjęła wsparcie przy żniwach, na gospodarstwie Jackiewicza stanęła do dyspozycji rodzinaScholz, na obu gospodarstwach wziąłem udział w pracach tak, jak sobie zaplanowałem.Pamiętam jak dumny był Wierzbicki przy żniwach tego roku, że osiągnął podwójnąwydajność w stosunku do poprzedniego roku (może tą pociechą trochę pokrywał swojąwewnętrzną niepewność). Poza tym, my byliśmy, co do jego rolniczych walorów raczejsceptyczni, „może za Bugiem konik i krówka”, mówił mój ojciec. Z drugiej strony Wierzbickizdobywał wśród naszych mężczyzn uznanie jako myśliwy. Nie pozostało w tajemnicy, że onrowerem z dubeltówką jeździł do lasu i krótko po tym wracał z upolowanymi zającamii lisami, to widocznie było jego silną stroną. Chociaż Wierzbicki z jednej strony był porywczy,to jednak też był dobroduszny i był dla nas ochroną. Kiedy wilczur na łące przygospodarstwie napadł na kozy, natychmiast zjawił się ze strzelbą. Właściciele chcieli uratowaćswojego psa i nazywali Wierzbickiego przyjacielem Niemców, po czym strzelał prostow powietrze, gdy powtarzali swoje zarzuty jeszcze raz strzelił, ale już skośniej. Dla mnie tobyła uspokajająca i grzmiąca prezentacja potęgi w naszym zakątku.Moja matka szyła dla nas już od czasów wojny. Na tym polu i Pani Wierzbicka okazałasię bardzo zdolna, tak że one się fachowo wymieniały w poglądach i miały dla siebie dużouznania.W tym roku zmarła mając 84 lata, mieszkająca u nas, ciocia mojego ojca Luisa(przyprowadzona z Opolna Zdroju), która się nie obudziła ze spoczynku popołudniowego.Pogrzeb odbył się już na terenie dzisiejszego cmentarza ewangelickiego. Ponieważ w naszejrodzinie zdarzyła się żałoba, to i były polski komendant broni był obecny na pogrzebie, który32


nawet chciał zabrać głos.Gdy z jednej strony świat dorosłych jakoś się skojarzył, to jednak w przeważającej ilościpolskich dzieci znalazło się dosyć „egzemplarzy”, którzy różnymi sposobami chcieli nadalprowadzić wojnę z naszą skromną liczbą. My maluchy mogliśmy tylko się chronić pozostającblisko większych chłopców, albo dorosłych, mimo tego dochodziło do napadów za pomocąostro rzucanych kamieni, do obrony z naszej strony dochodziło na tym samym poziomie, doataków i przeciw ataków z ochronnym ogniem, jak w wojnie. Nie pójdzie u mnie w niepamięć,jak Klaus Scholz, który był około 4 lat starszy od nas, sam się stawiał przeciw kilkunapastnikom, żebyśmy my maluchy mogły nie trafieni udać się do tyłu. W tych czasachmieliśmy zawsze kilka kamieni w kieszeniach, lub wiedzieliśmy, gdzie ułożyliśmy ich kupki.Rzecz jasna, że jako mniejszość staraliśmy się też wystąpić życzliwie w stosunku do sąsiadującychpolskich dzieci i wciągać ich do gry. Mimo tego każda droga do miasta byłaniebezpieczną sprawą, a ja bardzo często musiałem chodzić po zakupy.Gdy dostałem zlecenie codziennie donosić do BZPB obiad sporządzony przez babcię,prowadziło mnie to przez regiony obcych interesów, częściowo obsadzonych przez znanychprzeciwników, nie mających skrupułów. Ponieważ zdawałem sobie sprawę, że przy takimstarciu ucieczka nie byłaby moją sprawą i z drugiej strony moje ręce byłyby przez wartościowygarnek niby związane, to musiałem sobie w tej sprawie zaplanować strategię i taktykę.Więc strategicznie wybrałem drogę przez trochę opustoszałą ul. M. C. Skłodowskiej i dalejprosto wzdłuż muru cmentarza ewangelickiego do BZPB. Taktycznie zabrałem ze sobąbyłego wojskowego psa Kora na lince, chociaż wiedziałem, że on tylko brał udział w ruchupowrotnym i w razie czego stawia na ucieczkę. I po trzecie, jak tylko byłem na M. C.Skłodowskiej, przystąpiłem do pospiesznego biegu, bo logicznie przez takie skrócenie czasumniej mogło się zdarzyć, poza tym, mogłem się szybciej zbliżać do ewentualnych nieprzyjaciół,przebiegać i odbiegać, co nie mogło być w tym wypadku wzięte za ucieczkę. Łącznie natę drogę musiałem się udać tylko trzy razy, bo doszło z babcią do sprzeczności, co do rodzajuobiadu.Ponieważ my, jako dzieci nie chodzące do szkoły w dużej mierze byliśmy pozostawienisami, to jednak było szczęściem, że Klaus Scholz i Horst, syn mistrza tkackiego Lindner(mieszkali blisko Akku-Weigelta), już się kształcili i mieli kilka lat szkolnych za sobą, tzn.potrafili czytać i pisać oraz liczyć w zakresie podstawowym.Przede wszystkim przez wpływ Klausa bawiąc się u rodziny Scholz, nauczyliśmy sięalfabetu i czytania. Więc w domu wpasowałem się w szereg czytających, czytając książkidziecięce, bajki, wujka zeszyty kryminalne i potem zabierałem się do grubszej księgi, naktórej było napisane „Roman”, więc tak samo, jak miał na imię polski przyjaciel, jednakpotem i podtytuł „Skrzyżowania miłości”. Jeszcze pamiętam, że łodzią motorową jechano poNilu, że do obrony mieli wielkiego psa Foxa i jednego nie lubili, ponieważ był hochsztaplerem(oszustem). Niejasne było, dlaczego zdolność do wysokiego (=hoch) sztaplowania(=składania) wzięte jest człowiekowi za ujmę. Więc się wycofałem z czytania tej książkii zabrałem ze sobą tylko imię dzielnego psa Foxa.Chyba też w roku 1947 zdarzyło się, że wówczas w stalinowskiej Polsce z ewangelickiejplebani dokumenty z wielu wieków zostały wywiezione do kotłowni BZPB, palacze stali ażpo kolana w nich i szuflowali do ognia. Można przypuszczać, że to zdarzenie, u wieluNiemców prowadziło do przekonania, że w tej ojczyźnie już dobrej przyszłości nie ma.Na koniec sprawozdania z tego roku jeszcze dołączę wskazówkę w stronę moichwnuków, że niebezpieczeństwo czyha zawsze i na każdego:Byłem sam w stodole Wierzbickiego i stałem u góry, przy krawędzi pomostu młockarni.Na dole, na klepisku leżał stos słomy wys. ok. 1 m, na który skoczyłem sztywnymi nogami,żeby mnie elastyczność słomy odbiła do góry. Z góry nie widziałem, że słomy była tylkogarstka lekko i wysoko usypana. Po skoku leżałem na klepisku i z bólu musiałem sądzić, żeobie nogi są złamane i poruszałem się ok. 10 m do wrót tylko podciągając się rękoma poklepisku. Na dworze po przerwie jednak powoli mogłem wstać i coraz lepiej chodzić.33


10. Rok 1948Rok się zaczął wysiedleniem naszej najbliższej rodziny. Byliśmy na to przygotowani. Jużwymieniłem zasoby prażonych kromek chleba w szufladzie. Dodatkowo każdy członekrodziny był wyposażony w plecak i „kosz podróżny” (dziś już nie używane), wszystkoprzystosowane do wzrostu; wieku osób. Pod kosze były przymocowane doraźnie drewnianeosie i koła (z jednej płyty), na przedzie linka do ciągnięcia, więc pojazd zdolny do dojazdu dobliskiego miejsca stawienia się. Z powyższego wynika, że już wtedy wolno było zabieraćz sobą tyle, ile jedna osoba mogła unieść. Rodzice z nami jeszcze raz poszli pożegnać naszemieszkanie. Potem pożegnaliśmy się z dziadkiem, babcią, ciocią i wujkiem. Przed domemw porannym półmroku stała gromada ludzi, którzy chcieli się dostać do naszego mieszkaniana górnym piętrze, do czego jednak nie zostali dopuszczeni. Z plecakiem na plecachi z koszem ciągniętym na lince udaliśmy się w około 200 m drogę aż do Akku-Weigelta,gdzie stała otwarta ciężarówka. Zdzisław Wierzbicki szedł z nami i ciągnął kosz mojejsiostry. Byliśmy prawie pierwszymi na ciężarówce, która się robiła coraz pełniejsza. Przedsamochodem zjawił się mężczyzna ze spisem rodzin, które zostały wyjęte z wysiedlenia. Mybyliśmy tam wymienieni i w pół godziny potem znowu wchodziliśmy do naszego mieszkania.Z dnia 16.01.1948 mam od moich rodziców dokumenty ze zdjęciem, na których byłopotwierdzone miejsce zamieszkania w <strong>Bogatyni</strong> aż do odwołania.W naszym domu po kryjomu był obecny dalszy przybysz. Był to Kurt Preibisch,młodszy brat mojej matki, który, jak to opisano w rozdziale 5, przed zdobyciem Królewcadostał się do rosyjskiej niewoli. Irena prowadziła go nocą przez Nysę i ja byłem zdziwionyjak grubo on wyglądał mimo sowieckiej niewoli. On jednak był spulchniony wodą i przez tojego stan zdrowia był bardzo zagrożony, co też było przyczyną wcześniejszego wypuszczeniago z niewoli.Dyskretne pytania w administracji wykazały, że on jednak nie może dostać zezwoleniana pobyt, tak mógł najwyżej udać się nocą do swojego ukochanego ogrodu. Po około trzechmiesiącach odpoczynku (i dobrego karmienia przez babcię) musiał znowu udać się z Ireną doZittau. On z własnej woli chyba by nigdy nie odszedł z <strong>Bogatyni</strong>. Przy swoim ostatnimpobycie w szpitalu w 1990 r., kazał powiększyć słoneczne zdjęcie domu z południa na formatA4 i wycinał z gazety ogrodniczej rośliny, które naklejał na przód zdjęcia i tak jeszcze razsadził w swoim ogrodzie przed swoim domem (zdjęcie zachowałem).Po wyjęciu z wysiedlenia mój ojciec przeszedł w pracy na stanowisko kierownikai dłuższe pozostanie naszej rodziny w środowisku polskim zostało uwiarygodnione, z tej racjirodzice zapytali w polskiej szkole o nasze przyjęcie. Odpowiedź ówczesnego dyrektorajednak była taka, że to szkoła tylko dla polskich dzieci. Tak że w przyszłych latach przy tejbogatyńskiej szkole mogłem tylko przechodzić i jeszcze dobrze jest w moich wspomnieniach,że od kościoła aż do wrót szkoły (tam coraz więcej) leżały gwizdki organów wszelkiejwielkości, jako zabawa na wielkiej przerwie. Wtedy to odbierałem bez większych wewnętrznychemocji, dziś jestem rad, że tego dyrektora i jego nauczycieli nie poznałem. W pamięcimam jednak jak przygnębieni byli dziadek i babcia, bo Preibischowie stawiali tzw. „OjcówKościoła” i w rodzinie jeszcze istniało wspomnienie, jakiego wysiłku gmina kościelna kiedyśmusiała dokonać, ażeby dorobić się tych organów.Jak już wspomniano, my dzieci pod nadzorem Klausa Scholza bawiąc się nauczyliśmysię czytania, przy czym literatura o Indianach odgrywała coraz to większą rolę. Ponieważbyliśmy tylko maleńkim plemieniem, Klaus dla wszystkich szczodrą ręką rozdawał funkcjeprzewodników, ale z nakazem, że taki przewodnik codziennie powinien zapisać w książeczceswoje przeżycia. Osobiście jako młody naczelnik „Zwinny Jeleń” w pełni byłem zadowolonyi założyłem sobie, według rozkazu głównego wodza dużą książkę z napisem na okładce„Swini Jilen”. Dalej ta sprawa nie dojrzała, główny naczelnik chyba też miał za dużointeresów, jednak znalezienie pierwszego mojego pisemnego wysiłku, oprócz rozbawieniamoich rodziców, przekonało też, że coś w kształceniu dzieci musi się stać. Ponieważ mój34


ojciec teraz lepiej zarabiał, to matka mogła pozostać w domu i poświęcać się wykształceniudzieci. Tak się stało, że oprócz mojej siostry i mnie w naszym mieszkaniu zasiedli do naukiGottfried Scholz, Manfred Pieche i Edda Hüttmann i trudnili się pisaniem, czytaniem i rachowaniem.Ale to mimo wszystko było tylko nauczanie trzy dni w tygodniu, przez kilka godzinporannych, co pozostawiało nam dużo wolnego czasu.Niedużą część tego czasu zajęła nauka chrześcijaństwa, którą udzielały pielęgniarki Elsai Margareta w budynku fundacyjnym za ówczesnym szpitalem (ul. Kościuszki / II Armii WP– budynki po obu stronach rzeki). Siostra Elsa była zakonnicą i asystentką przy operacjachi mówiono, że ona w czasie przełomu, kiedy nie było chirurgów, ażeby ratować życie ludzkiesama zrobiła operację.U rodziny Scholz czekano na nowego lekarza, który przyjechał motocyklem BMW (dopodparcia nóg były platformy), z czapką skórzaną i w brunatnej marynarce skórzanej, nawetdo góry zbocza dojechał. Nazywał się dr Joschko i okazało się, że też jest Niemcem. Tak my,nieliczni Niemcy wzmacnialiśmy nasze pozycje, mimo że w tym czasie w dużej mierzestaliśmy poza ochroną prawa, jako ludzie bez państwowości. (W Markocicach na wzgórzumieszkał też specjalista radiowy Ewald Pfalz).Przypominam sobie jak młody mężczyzna na dziedzińcu rodziny Scholz starał się panaAlfreda (ojca moich przyjaciół) wyprowadzić z równowagi. Pan Scholz jako były „Mistrzkąpieliska” w Reichenau (i teraz palacz w BZPB) bez jednej cząstki tłuszczu na cielei muskularny, z gruntu rzeczy nie był kimś, kogo można było bezkarnie ciągnąć za kurtkę,deptać z tyłu na obcasy, albo ciągać z boku za rękawy, gdyby nie miał świadomości, że jakoNiemiec jest poza prawem. Kiedy łajdak zauważył, że Pan Scholz traci opanowanie, odbiegłw pewnym sensie w ostatniej chwili, bo za nim leciała łopata uderzająca o murowaną ścianęszczytową stodoły krzesząc iskry ze świstem tak, jak tego jeszcze nigdy w życiu niewidziałem.Również administracja w <strong>Bogatyni</strong>, która nieraz była w obowiązku tułającym się paromna krótki czas dać zamieszkanie, przy braku hoteli do tego celu chętnie wybierała domyzamieszkane przez Niemców. Tak też u rodziny Scholz, gdzie mimo jej liczebności, zakwaterowanolokatorów. Zakwaterowani, ona i on, dla siebie nie byli najmilsi. Kłótnia rozwijałasię do tego stopnia, że on z wielkim nożem w ręku, gnał ją dookoła domu. „Alfred, wmieszajsię! wołała Pani Scholz, „on ją zamorduje!”, ale ten spokojnie odpowiadał: „Zostaw ich, onitego potrzebują”. Dzika pogoń wchodziła do domu, po schodach na górne piętro, do pokoju,po czym następował spokój, „morderczy” dla Pani Scholz. Ale potem żelazne łóżko na piętrzezaczęło wydawać dźwięki, belki sufitu zaczęły się poruszać. „Widzisz, że potrzebowali”,powiedział Pan Scholz.Hans (Jasio), najstarszy wśród braci Scholz przebywających w <strong>Bogatyni</strong>, pracował na„Majątku” (niegdyś wzdłuż ul. Dworcowej) jako tzw. „Szwajcar” przy krowach. Z tegopowodu najmłodszy brat Gottfried (Zbigniew), w moim wieku, okresowo był zatrudniony tamjako pasterz. Rzecz jasna, że mu często towarzyszyłem. Ponieważ Gottfried miał rangę nibyzatrudnionego, to mogliśmy sobie w magazynie wybrać worki w dobrym stanie, które podczasdeszczu, przez włożenie jednego rożka do drugiego można było przeobrazić w kaptur,który nas maluchów w dużej mierze pokrywał. Na pewno też braliśmy sobie kartofli, wiedzieliśmy,gdzie na polach uprawiano marchew dla koni, gdzie leżało drewno na opał itd. Kiedyś,pamiętam, ze stadem byliśmy daleko na polu, przy nasypie z ziemi, pod którym się kryłzbiornik na wodę pitną, gdzie był obecny wartownik, który nam pozwolił wstąpić do małejizby roboczej ze stołem i krzesłami, całkiem nieoczekiwana cywilizacja dla nas w samotnościpól. Dziś zdaje mi się, że ten zbiornik przy ul. Chopina zauważyłem między budynkami.Gdy wieczorem 52 krowy stada weszły do stajni, gdzie również stał buchaj, który niemiał swobody wolnego przebywania na pastwisku, to na nas już czekał w podobnym stażupracy na majątku obecny Pan Kozioł w parku (dziś Park Gagarina) w celu mierzenia sił.Miejscem pogoni z Panem Parku był wtenczas jeszcze obecny suchy rondo dużej studni zeskośnym, do środka obniżającym się spadem. Na tej pochylni zwierze i człowiek mogli35


w biegu radialnym rozwijać duże szybkości, przy czym niebezpiecznym było duże wyprzedzeniegoniącego zwierzęcia, bo znienacka było się za kozłem, który nie był taki głupi ażebysię wtedy nie obrócić, w tym wypadku trzeba było wyskoczyć z ronda i przyjaciel musiałwskoczyć, żeby na siebie zwrócić uwagę rogatego.Z Gottfriedem byliśmy na jesień na wykopkach. W pewnym sensie znienacka staliśmysię poszukiwanymi siłami roboczymi, które u rolników również dostały obiad (przy tym poraz pierwszy poznaliśmy dobrą polską kuchnię), nieraz dostaliśmy kanapki w pole, ale pozatym rzeczywistość zbierania kartofli na polu jednak była twarda. Często ostatnie kartoflenaszego odcinka zbieraliśmy bezpośrednio przed kopytami koni, potem pełne kosze trzebabyło zanieść aż do wozów i przesypać kartofle na wysokie pojazdy. Prawie za duże dla takichmaluchów, ale zdołaliśmy. Twardość tej roboty szybko poszła w zapomnienie i wszystko, codziało się dookoła nas zaraz od nowa wabiło do pracy przy dobrym rolniku. Kiedy miałemodbierać mój zarobek w kartoflach, to się okazało, że na wózku w worku było ponad 150 kgkartofli na zimę, dla moich rodziców nieoczekiwana pewność pokarmu aż do wiosny, dlamnie pierwsze doświadczenie, że przez pracę można zarobić.Poza tym trzymałem, jak dawniej, ścisły kontakt z gospodarstwem teraz Wierzbickiego,przede wszystkim co do wyjazdów. Istniał tam w pewnym sensie splot interesów:– Pani Wierzbicka wiedziała, że wieczorem przeze mnie przynajmniej dostanie zwróconąfurmankę.– Pan Wierzbicki wiedział, że przeze mnie może oddać żonie konia i wóz (albo nie musisam kierować).– Koń Murdel też na wszelki wypadek chciał dojść do stajni.– I ja bardzo chętnie chciałem jechać furmanką po <strong>Bogatyni</strong>.Przypominam sobie wyprawę do młyna w Markocicach i samotną jazdę z powrotem. Taksamo jazdę do młyna w <strong>Bogatyni</strong> Dolnej, tam pewne czekanie z koniem i załadowanymwozem, jak się rozstrzyga wewnętrzna walka u Wierzbickiego. W końcu wygrał wytrwałymłynarz półpełną butelką i dostałem znak do odjazdu. Kiedy sobie uświadomiłem, że zbliżamsię do żelaznego mostu zwodzonego przed Blaszanką, gdzie widniał tajemniczy napis zero,przecinek, pięć i „t”, droga już była taka wąska, że zawrócić było niemożliwe. Przed mostemkobyła Murdel jeszcze raz popatrzyła z powrotem do mnie i potem już z hukiem jechaliśmyprzez most i szczęśliwie osiągnęliśmy drugi brzeg. Poza tym klacz Murdel była takadoświadczona, że przed wzniesieniem do następnego mostu sama nabierała rozpędu i ja resztędrogi trzymałem się powoli wznoszącej się ulicy głównej, tak że bez problemu mogłemwręczyć Pani Wierzbickiej furmankę.Na koniec opisu tego roku jeszcze moim wnukom chcę wykazać, jak zagrożeni są malichłopcy z powodu braku doświadczenia:– W stodole u Wierzbickich na pewien czas były zamykane dwa nie przywiązywane woły.Z opowiadań mojego ojca wiedziałem, że na majątku w Opolnie Zdroju taka para wołówbardzo ściśle zaprzyjaźniła się z chłopcem – parobkiem, tylko z nim były gotowepracować. Kiedy on chorował dawały się co prawda zaprzęgać przez obcych do wozu,jednak przy pierwszym „wio” niepowstrzymalnie szalonym biegiem z nieszczęśliwymfurmanem udawały się do Rybarzowic i z powrotem, przez co ich dzieło dnia byłowykonane. Przy tych bykach więc chciałem zostać tym zaprzyjaźnionym niezbędnymchłopcem. Szybko znalazłem dojście do zamykanych, lecz wolno chodzących zwierząti zacząłem ich do mnie przyzwyczajać. Głupota po kilku dniach doszła do tego, żewsiadałem na leżącego przyjaciela-byka i gdy ten machał głową i rogiem trafił swoje ciałoblisko mojej nogi, to raptownie rozum powrócił, błyskawicznie zeskoczyłem ze zwierzęciai drapałem się po ścianie do góry, aż do miejsca, gdzie była luźna deska i ucieczka.11. Rok 1949Tu początkowo chcę mówić o obowiązkach w dziedzinie zakupów. Zakupy to bardzo po-36


ważna sprawa, wobec czego wszędzie dziś zbudowano supermarkety i wyposażono społeczeństwow samochody. Począwszy od 1945 r. sprawa zakupów dla naszego wielorodzinnegodomu ciążyła przede wszystkim na moich ramionach. Ponieważ nadal istniały kartki nażywność, to możliwość nadmiernego jedzenia wtedy była zablokowana, ale istniały tylkomałe sklepiki dla dużej ilości ludzi i z samochodu miałem tylko te opisane w rozdziale 8.sandały na nogach. Przed sklepami stało dużo ludzi w kolejkach; kto w kolejce przedpołudniem nie doszedł do celu, ten tam zostawał przez przerwę obiadową na 1-2 godzinyprzed zamkniętymi drzwiami sklepu. Kiedy te drzwi po przerwie zostały otwarte, to tłokz tyłu był taki wielki, że kilka razy w kolejce wciśnięty bez kontaktu z ziemią „wpłynąłem”do sklepu. Dziś wiem, że to niebezpieczna sytuacja. Gdy się szczęśliwie z towarem osiągałodom, to wtedy otrzymywało się dodatkowe zlecenia, co do rzeczy zapomnianych przezkobiety, przy czym mój przyjaciel i wujek Kurt Stein jednak skrycie namówił do odmowy.Mimo, że los nas postawił poza regularne wykształcenie szkolne i obdarzył dużą ilościączasu wolnego, to jednak było jasne, że czas wolny pod określonymi warunkami w dużejmierze miał być wypełniony pożytecznymi zajęciami. Do takich zajęć należało zdobyciedrewna na opał. W domach dzięki kopalni miało się pod dostatkiem węgla brunatnego, któryjednak palił się leniwie. Gdy się szybko potrzebowało płomieni, np. żeby zagotować wodę naherbatę, albo żeby początkowo zapalić węgiel, to do tego było potrzebne drobno zrąbanedrewno.W celu zdobycia drewna spotykaliśmy się swoimi drewnianymi wozami drabiniastymiz kołami z żelaznymi obręczami (te koła przedtem odciągano i osie smarowano smarem;towotem), na wozach piły i siekiery, po czym jechaliśmy jako tzw. „karawana” do lasu (poniemiecku Hartbusch), który wtedy jeszcze obszernie istniał w kierunku Rybarzowici Turoszowa. Rzecz jasna, że jechaliśmy bardzo wesoło i rozbawieni, np. można było przywiązaćwszystkie wozy do siebie, w pierwszym wozie siedział jeden, który kierował dyszelnogami, reszta pchała z wszystkich sił i czasami wskakiwała na wozy. Takie kierowaniei pchanie robiono też pojedynczymi wozami. Pod wieczór wracaliśmy na dziedziniec naszychdomów z wozami wysoko załadowanymi drewnem.Jak już wspomniano, byliśmy jako pomocnicy w przyległych gospodarstwach chętniewidziani, gdy np. trzeba było świeże siano, które składano do stodoły „dodeptać”, żebyzmniejszyło swoją objętość. Jak już pokolenie przed nami, wykorzystaliśmy sytuację skaczącz wysokich belek do siana, i tak samo jak oni wieczorem byliśmy po całym ciele podrapaniprzez siano i swoją skórę mogliśmy myć tylko z wielkim bólem. Przez to, że na gospodarstwachbyliśmy tak wprowadzeni, to przy Janie Jackiewicz też w dniach niepogody mieliśmydo dyspozycji stodołę do ćwiczeń na trampolinie i mierzenia sił w zapasach. Na jegogospodarstwie i z nim też przez lata graliśmy wytrwale w piłkę nożną, przy tym też PanScholz i wujek Kurt, a więc duzi i mali w mieszanych drużynach.Rozprawy z dziećmi z miasta trochę ustały, może też dlatego, że wzajemne uzbrojeniestało się odstraszające. Zamiast kamieni ulicznych używało się proc wysokiej wydajności,a kamyczki zastąpiono kawałkami ołowiu, które każdy sam sobie wylewał w strugi i potemciął na kawałki. Wierzbicki, który się zawsze bardzo interesował bronią, był pełen uznania,kiedy ja taki ołów wstrzelałem pokazowo do wrót stodoły. Powiedział zachwycony, że towystarczyłoby też na zająca, tylko trzeba byłoby trafić. Proce i ołów były w pewnym sensiezawsze obecną ukrytą bronią w kieszeni. Na szczęście nie doszło do wypadków. Równieżponad sto metrów można było strzelać łukiem i strzałą, jeżeli łuk był dobry i strzała byłaz trzciny z wprowadzonym gwoździem na przedzie. Ale ta broń była duża i widoczna,również, chwała Bogu, nie spowodowała wypadków.Kiedy w Miedziance znalazłem lufę historycznej strzelby, to potajemnie w stodoleWierzbickiego, ale w rzeczywistości na stole roboczym i narzędziami mojego pradziadka,dobudowałem do lufy części drewniane, do tego kurek i pas. Z gotową strzelbą na plecachspacerowałem naumyślnie przez dziedziniec Wierzbickiego, który się głęboko przeraził i minatychmiast strzelbę odebrał. Lecz potem coraz bardziej się roześmiał i oddał mi rzecz. Do37


moich rodziców nawet wyraził się z zachwytem o moich zdolnościach.Jeżeli wiedziałem, że kobyła Murdel jest na pastwisku, to pod wieczór chętnie kręciłemsię niedaleko Wierzbickiego, który po żmudzie i trudzie dnia (albo, co on za to uznawał)niechętnie jeszcze przyłączył drogę do pastwiska. W tym wypadku on przypadkowo widziałmnie i mówił swoją gwarą z za Buga: „Aj, Pioter, idź Ty”, na co ja tylko czekałem. Pastwiskoznajdowało się przy ul. Puszkina za ul. Opolowską na odgrodzonej łące z murowaną głębokąstudnią (od której, jak już podałem, moi przodkowie zbudowali z rur drewnianych wodociągaż do gospodarstwa, przed rozpowszechnieniem takiej instalacji), dziś ta działka jest zabudowana.Ja, rzecz jasna, chciałem jechać na koniu, co nie było takie łatwe, bo duży koń był nibynagi. Wrota pastwiska były zastępowane przez dwa druty kolczaste na wysokości kolani piersi, które po jednej stronie pętlami wisiały na gwoździach wbitych w pal. Murdel tam jużczekała, kiedy ja najpierw usunąłem drut z wysokości kolan. Potem bokiem pchałem Murdelbliżej do pala i natychmiast się starałem włazić na pal, żeby z jego głowy skokiem osiągnąćkonia, co się rzadko od razu udawało, ponieważ ten zwykle już krok odstąpił. A więcwszystko od nowa, aż wreszcie siedziałem na koniu, przy czym koń musiał zostać blisko pala,ażebym trzymając się grzywy mógł się tak daleko schylić, żeby zdjąć pętlę górnego drutuz gwoździa. Potem dumnie jechałem na koniu w kierunku domostwa, przy czym doświadczonaklacz chyba naumyślnie z troski o mnie chodziła pomału.Jak już podano, Jan Jackiewicz na skutek wierności do swojej niemieckiej żony zostałwydalony z regionu. Gospodarz, który objął po nim gospodarstwo również otrzymał zaprzyjaźnionegoz nami młodego konia Jasio (on w roku 44/45 jako raniony młody koń wysiedleńcówzostał na gospodarstwie Heidricha). Jasio był zaprzęgany do wozu ciężko załadowanegognojem, którego nie mógł wyciągnąć z wklęsłości gnojowni. Nie panujący nad sobą nowygospodarz już rozbił na nim drewnianą listwę, Jasio trzęsąc się już tylko skoczył w zaprzęgi przez jego pasy został rzucony z powrotem i na gładkim bruku krótko był przed upadkiem.Staliśmy tym przerażeni. Na szczęście był to czas, kiedy wrócił z pacy Pan Scholz i jegochłopcy pobiegli po niego. Pozwolono mu pomóc. Jasio prawie schował swoją głowę przyPanu Alfredzie i powoli został uspokojony. Potem wszyscy przystąpiliśmy do wozu. Pamiętamjak koń patrzył do tyłu na nas i potem niepohamowaną siłą wyciągał wóz prowadzonyprzez Pana Scholz.W drugiej połowie roku ciężko zachorowałem na żółtaczkę. Według mojego wspomnieniajednej nocy z wysoką gorączką bliski byłem przechodzenia na druga stronę. Przy mojejsłabości dużą pomocą dla wyzdrowienia było założenie państwa niemieckiego. Była nadzieja,że już nie będziemy jako bezpaństwowi obiektem swawoli, że wszystko dla nas ułoży sięlepiej.W naszym domu i dookoła niego coraz wyraźniej wyrastało pokolenie urodzonychw 1947 r. Głównym miejscem zgromadzenia jak dawniej była kuchnia babci. Po urodzeniamojego kuzyna Dietera (Bogdan) Steina suka Kora przeszła na naszą stronę (u Wierzbickichzostała jej córka Pryszia), żeby się troszczyć o jego wychowanie. W porze, kiedy innedzieciątka jeszcze poruszały się na czworakach, Dieter już chodził trzymając się sierści Kory.Jeżeli się chciało mieć chłopczyka, to trzeba było wołać po nią, po czym ona powolnymkrokiem wychodziła z wtedy jeszcze gęstych krzaków naszego ogrodu, prowadząc przy bokutrzymającego się malucha. Kora i w następnych latach zawsze trzymała się blisko bawiącychsię maluchów, mówiono, że trzymała ich za tyłek, jeżeli jeden z nich z jakąś zabawką Dieterachciał wyjść z ogrodu.Na koniec opowieści o roku jeszcze chcę podać dla mnie chyba najniebezpieczniejszezdarzenie. Było to późną jesienią, kiedy z Wierzbickim byłem na polu, żeby rozwieźći rozłożyć gnój. On mi polecił pustym wozem zaraz wrócić na gospodarstwo, ponieważ byłyzaprzęgane obce konie, które trzeba było oddać. Taki pusty gnojowy wóz nie ma ścianbocznych, te leżą wtenczas na spodzie. Kiedy furmanką byłem na polnej drodze, tolekkomyślnie obce konie zachęcałem do szybszej jazdy, która w kierunku ul. Opolowskiej38


stała się coraz szybsza, ja przy tym wolno stojący na wąskim pokładzie, wóz skakał przeznierówności. Konie nie dały się umiarkować cuglami i do Opolowskiej i do rowu już byłoniedaleko. Pewne zmęczenie koni, koński rozum i moje starania, na ostatnich metrach przedulicą doprowadziły do wyhamowania, to był ratunek, te obce konie maluchowi chyba chciałypokazać!12. Rok 1950Był to mój ostatni rok w <strong>Bogatyni</strong> i muszę pomyśleć, o czym jeszcze nie wspomniano.Na początku roku powinno się wspomnieć jazdę na nartach. Ojciec w swoim dzieciństwiei młodości w Opolnie musiał szukać w tym celu starej beczki, której klepki za pomocąprzybitych pasów skórzanych stały się nartami. Kije wycięto z krzaków.Rodzina ScholzW tej sprawie dzięki przedwojennym resztkom już byliśmy lepiej postawieni. Na świętaBożego Narodzenia w 1949 r. podarunki dla mnie wypadły dość skromne, z czym już chciałemsię pogodzić, kiedy rodzice z uśmiechem zaproponowali mi, abym popatrzył pod stół.Tam leżały, ku mojej radości, używane długie narty ówczesnej czołowej klasy. Nie do rozwiązaniaprzez moich rodziców była kwestia butów zimowych. W tej sprawie pomagałemsobie z reguły sam, wybierając z kupy prastarych butów złożonych na strychu, należących doprzeszłych pokoleń Preibischów, dogodną parę. Wykryłem również, że skarpety nie sąkoniecznie potrzebne do życia, lecz można je zastąpić szmatami. Jeszcze dziś potrafiłbymtakie tekstylia szybko i sprawnie nałożyć na nogi. Co do butów, to jednak tej zimy miałemtylko wybór między damskimi butami z czasów cesarza i butami roboczymi Preibischa chyba39


już w wieku dorosłym. Dla tych ostatnich nastawiłem wiązania nart. Okazało się, że nawetpodwójne szmaty nie wypełniają tych butów i że muszę je wypełnić sianem, co początkowosię sprawdziło, ale podczas jazdy siano się kruszyło powodując coraz większy luz, tak żepróba wjazdu w zakręt zwykle pozostawała próbą i kończyła się upadkiem.Również od kilku lat już jeździliśmy na łyżwach, które od czasu do czasu oddawaliśmydo Pana Weigelta ażeby odnowił szlif. Do tego potrzebne były jeszcze dobre pasy skórzane,żeby ówczesne łyżwy mocno przywiązać do butów, po czym już można było na lodzie stawubyłej gospody „U Husarza” (dziś to leżałoby ok. 400 m od oczyszczalni ścieków w kierunkuzachodnim) zagrać w hokeja, kije sobie każdy wyciął z krzaków. W wyżej wymienionymstawie (powstał on z byłej kopalni węgla) też nauczyłem się pływać. Wszystkie mojesportowe działania z reguły były związane z bardzo sportową rodziną Scholz (ojciec i trzejsynowie), którzy wtenczas już byli wyposażeni w trzy rowery i Gottfrieda i mnie zabierali naramach.Od lewej: mistrz tkactwa Walter Wildner, chemik Gerhard Hirsch, głowa Johana Scholz, elektrykBZPB Werner Zimmermann, tkacz Achim Schulz, farbiarz Maksymilian Ludwig, mistrz tkactwaKurt Beyer, mistrz tkactwa Kurt Lachmann, moja osoba, siedzący: mistrz tkactwa Kurt Stein,chłopcy Gotfryd Scholz, maluch Wolfgang Wildner, klęcząc: Rajner Colavincenzo, i inni synowieW tym 50 r. spotykaliśmy się starsi i młodsi, zwoływani przez biegłe ustne umowy naplacu piłki nożnej w Markocicach, albo na stadionie przy fabryce Bräuera (zabrała kopalnia),albo też gdzieś na przydatnej łące, ażeby zagrać w piłkę.Również w owym roku zaczęła się przyjaźń z Manfredem Horn-Domagałą i z KlausemJoschko. Obaj z lepiej sytuowanych rodzin lekarskich, które to już wtenczas spędzały wczasynad morzem, co rzecz jasna, dla mnie było obcą i zbyteczną sprawą. Manfred do 1950 r.wychowywał się u krewnych w Czechach i tam uczęszczał do szkoły. Po przesiedleniu do<strong>Bogatyni</strong> w polskiej szkole szybko był w stanie przejść na język polski. Trudniej miał KlausJoschko, który do 1949 r. został szkolony przez dziadka (dr weterynarii) i szybko uzyskałwysoki poziom wiedzy, ale tę wiedzę na skutek trudności językowych w polskiej szkolez trudem mógł wykazać.On był najstarszy wśród czterech braci (piąty jeszcze doszedł) i jak jego matka stwierdziła,że wcześnie obciążony obowiązkami niby głowy rodziny, samotnie stanął na jej czele,dlatego też moja osoba, która powierzchownie wyszła jako dobrze wychowana, z racji macierzyńskiejtroski miała być dla niego odpowiednim przyjacielem przystawionym z zewnątrz.40


Ta opinia już przy pierwszej wizycie u Joschkich jednak została poważnie podważona.Znalazłem w Klausie partnera ciekawego, co do broni i ponieważ chwilowo na procę niemieliśmy materiału, tośmy się zdecydowali zbudować łuk. Klaus natychmiast załatwił dużynóż z kuchni, krzak bzu jako przydatne drewno stał blisko. Gdyśmy ten krzak wspólnymisiłami już uginali do ziemi, Klaus trzymał, a ja już przecinałem krzakowi nerw życia, Pani drdoszła, żeby się nami pocieszyć i szybko rozczarowała się przy naszych działaniach. Krótkomówiąc, macierzyńskie postępowanie wychowawcze tej pełnej temperamentu damy, zamknęłosię w słowach, ale pozostawiło nas jak mokre szmaty. Co prawda nie rozdzielono naspośpiesznie, ale łuku już nigdy nie zbudowaliśmy, bo do tego trzeba mieć spokojne wspomnienia.Na moją korzyść przemówiło, że trzem walecznym małobraciom Joschko służyłem jakopartner sparringowy. W ogólnej zgodzie zostałem zaproszony do zaciemnionego pokoju,gdzie wszyscy, którzy się nazywali Joschko, zmuszali mnie przez zapasy na podłogę, jednaksukces nigdy nie doszedł do tego stopnia, że zostałem bezwładny, poruszano się ślimaczymtempem, żeby walczących maluchów nie uszkodzić. W ten sposób w domu Joschkich przezdługi czas panował zupełny spokój, tylko od czasu do czasu jakieś krzesło się przewróciło.Pan dr med. Joschko z synamiKlausem i WerneremO wiele głośniej było przy grze w piłkę nożną na dziedzińcu, bo i tam drużyna Joschkichzacięcie walczyła o zwycięstwo, gdy jedna z zaproszonych dam nabrała młodzieżowychnawyków, włączyła się do gry i strzelała na bramkę Joschkich, Klaus zły głośno, żeby wszyscyobecni usłyszeli stwierdził: „Krzywymi nogami nie strzeli się gola”, co doprowadziło doprzerwania gry na tak długo, aż on myty i czesany oficjalnie przeprosił, chociaż wszyscyobecni dorośli znali przysłowie siedmiogrodzkie, że dzieci i starcy mówią prawdę i tę prawdęw naturze też widzieli oddolnie potwierdzoną.41


Na dziedzińcu u Państwa Joschkich z okazji urodzin KlausaŻycie w <strong>Bogatyni</strong> w tych latach zostało urozmaicone przez ciekawe filmy. Nasze pierwszewizyty w kinie, gdzie z siostrą zajmowaliśmy miejsca 96 i 97 spowodowane były filmem„Tarzan”, potem „Zorro”, „Hrabia z Monte Christo” i „Biały Kieł”.Co dotyczy bogatyńskich psów, to wtedy grupa wolno chodzących była liczebniejsza niżdziś i poruszała się od jednego psiego wesela do drugiego. Gdy w tym sensie przyszedł czasnaszej Kory (i do tego doszła jeszcze jej córka Foxina, która u nas żyła), to ciągle około 20amantów kręciło się dookoła naszego domu, między nimi bardzo duże egzemplarze, którenocą tak warczały, że się wydawało, że gromada lwów nas oblega. Jednego ciemnegoi wietrznego wieczoru, kiedy wszyscy już chcieli udać się do snu, poruszyła się klamkanaszych drzwi zewnętrznych. Pytaliśmy „Kto tam?”, ale klamka dalej się poruszała bezodpowiedzi. Babcia wnioskowała, że mogą to być tzw. „Nysochodźcy”, którzy nie mogą sięodezwać i otworzyła po ciemku drzwi. Przez drzwi wszedł spokojnym krokiem duży wilczur,bez oglądania się szedł przez długi korytarz i otwierał drzwi do kuchni, gdzie na niegoczekała gorąca kochanka. Mężczyźni obradowali i postanowili dla odzyskania suwerennościdomu nie przystępować do ataku frontalnego, lecz lepiej pootwierać wszystkie drzwi na dwóri nacierać przez okna tylnej werandy uzbrojeni w widły i kije. Takie działanie doprowadziłodo zacnego odejścia zakochanej pary. Gdy Kurt szedł na poranną zmianę, we mgle widział tęparę siedzącą nad miastem, ona przechylona do jego szerokiej piersi.Poza tym życie szło swoim spokojnym biegiem, tak że już było wyjątkowym zdarzeniem,jeżeli rano w stodole Wierzbickiego z hukiem ruszała młockarnia. To się szło zobaczyć,kto coś przy niej robi i zauważało się, że jeszcze brakuje tego, który ma wynosić widłamisłomę ze stodoły, więc się wzięło na moment te widły, żeby pomóc, ale wkrótce dochodziłodo rozczarowania, bo żaden dorosły nie doszedł i raz tak wpasowany w tok pracy nie mogłeśjuż odejść. To się więc dźwigało i dźwigało i młockarnia aż do południa się nie popsuła.Potem była jeszcze jena nadzieja: „Oni przecież mogliby mnie zaprosić na obiad”, ale oniwszyscy weszli nie patrząc na mnie do swojego domu i ja musiałem pójść w swoim kierunku.Lecz po obiedzie, kiedy młockarnia znowu ruszyła, jak pod wewnętrznym przymusem znowubyłem u nich.W tym czasie również uświadomiłem sobie, jak miłą babcią i dziadkiem jestem obdarzonyi z mojej strony okazałam to przez dostarczenie opału do mieszkania i inną pomoc.Również zauważyłem, że w ogrodzie na tylnej ławce jest tylko jedna deska. Dwumetrowadeska szybko była znaleziona, ponieważ Wierzbicki rzucił taką na skraj drogi. Kiedy on po42


kilku dniach szukał swojej wartościowej rzeczy, to ona już przeze mnie była wbudowanai ktoś mnie widział jak ją wlokłem. Dziadek zaproponował pieniężne wyrównanie straty, albooddanie deski. Ale kiedyśmy z Wierzbickim w tej aferze patrzyli sobie w oczy, on wszystkoodpuścił.Z tym mniej więcej kończy się mój aktywny życiorys z nim. W późniejszych latach, jakodorosły, (gdy odwiedzałem <strong>Bogatyni</strong>ę), zawsze też byłem u Wierzbickich, którzy wtedymieszkali przy ul. Waryńskiego / róg do dworca. On pracował jako strażnik przy składowiskumateriałów wybuchowych kopalni (ze strzelbą).Rok, jak zwykle, chcę zakończyć nieprzyjemnymi wydarzeniami:– Niemcy pozostali w <strong>Bogatyni</strong> i okolicy (razem ok. 200. osób), spisali listę zarabiającychi takich, którzy jako samotni starzy nie mieli żadnych dochodów, w celu wyrównaniaw kierunku biednych. Jednak wtedy jeszcze był czas stalinizmu i zuchwali oficerowiewywiadu zinterpretowali to jako ujawniony spisek Niemców. W tym przypadku wszyscybyliśmy w wielkim niebezpieczeństwie, ale obecność państw niemieckich i interwencjadyrektorów zakładów, uchroniła przed deportacją do obozu, skończyło się tylko naprzesłuchaniach.– Wspomnieć tu też chcę polskie dzieci, które począwszy od 1945 r. bawiły się amunicjąi zostały zabite, albo zranione. Przy tym też myślę o wtedy jeszcze młodym Niemcu,który zagrzebał karabin maszynowy, gdyż bawiły się nim polskie dzieci. To muprzyniosło lata ciężkiej katorgi. On dziś jeszcze żyje w <strong>Bogatyni</strong>.– Podział chleba do poszczególnych sklepów w <strong>Bogatyni</strong> odbywał się krytym konnymwozem, z którego furmanem byliśmy zaprzyjaźnieni i dozwolone nam było jechać na jegowozie. Raz popełniliśmy błąd, bez zgłoszenia się u niego wskoczyliśmy na tył wozu. Onmyślał, że kradną mu chleb i uderzył batem do tyłu. Pierwszy cios trafił mnie w lewe okoi kiedy jeszcze siedziałem nieruchomo, drugie uderzenie trafiło mnie w prawe oko.Spadłem z wozu z dłońmi przy twarzy i Gotfried mnie musiał prowadzić, bo nic niewidziałem. Po około 15 minutach jednak powoli światło powróciło do obydwu oczu. Przypisaniu tych zdań jeszcze dziś odczuwam rozpacz tego czasu w ciemności. Nieszczęściejednak często przychodzi; chcę przekazać swoim wnukom, że powinno się wszystkiedziałania w przedpolu dobrze przemyśleć, żeby go uniknąć.13. Rok 1951Święta Bożego Narodzenia i sport zimowy już opisano. Dodatkowo powinno się wspomniećo zimowych majstrowaniach z metalowymi prętami i częściami firm „Stabil” i „Märklin”.Ten materiał częściowo od przodków przyjęty, częściowo wygrzebany przez nas na złomowiskachi za pomocą szczotek drucianych i farby odnowiony, służył nam na płytach wielkościstołu kuchennego do budowy fabryk z rzeczywistymi maszynami, napędzanymi przezmotorek niskiego napięcia albo przez maszynę parową i poprzez wał transmisyjny. Z tegosamego materiału zbudowaliśmy też ciężarówki zdolne do kierowania i hamowania i do tegoprzyczepy.Przed świętami Wielkanocnymi ojciec otrzymał wiadomość, że jego dom rodzinnyw Opolnie Zdroju na końcu ul. Parkowej stoi pusty. Przy świątecznym spacerze z zaprzyjaźnionarodziną Reimer (on z Siedmiogrodu, elektryk w kopalni, ona z domu Zückerw Reichenau) informacja została potwierdzona. Przypominam sobie, że w środku Opolnaw niegdyś „Donaths Bierstuben”, można było wstąpić w tym dniu (i do 57 r. naszej obecności),żeby wypić piwo i coś zjeść. Po gruntownym rodzinnym rozważaniu, rodzice zdecydowalisię zapytać o dom w Opolnie w Radzie Gminy. Tam spotkali burmistrza Szymkowai sekretarkę Panią Jagodzińską. Ostatnia z Polski południowej (z zaboru austriackiego)i z odpowiednio miłym charakterem ludzi z tamtych stron, mówiła po niemiecku i bardzowstawiała się za nowym sąsiedztwem, bo również mieszkali przy ul. Parkowej, w domu,który wynajęła do 1945 r. rodzina malarza artysty Alfreda Bernerta, z tego domu wywodzi się43


też moja żona Karin.Mogliśmy więc wynająć dom i w umowie, ku mojemu zdziwieniu dom jest opisany jako„własność chwilowo nie stojącej do dyspozycji”. Tak mogliśmy wstąpić na działkę. Z ulicy,na lewo od furtki, wtedy jeszcze odznaczały się groby żony i córki nauczyciela Hartdorf(który z rodziną do 45 r. od nas wynajmował dom). Matka i córka popełniły w 1945 r.samobójstwo i zostały m.in. przez moją dzisiejszą teściową z zamkniętego domu przez dachwerandy wyniesione i pogrzebane. Całość zdarzeń wtenczas nie była nam znana.Dom przez wiele lat był bez renowacji, podłoga częściowo się łamała, mebli nie było i nadziałce panował nieporządek. W gruncie rzeczy na renowację nie mieliśmy pieniędzy. OdBZPB jednak ojciec uzyskał deklarację poparcia w przewozach i uzyskaniu materiałów;również między pozostałymi Niemcami istniało dużo sąsiedzkiej solidarności, tzn. tylkokanapkami i herbatą płaciliśmy za pracę. Przy czym w pracach przodował Alfred Scholz,mężczyzna, jak się u nas mówi „ze złotymi rękami”, który wszystko potrafił i od któregoprzyjąłem w tym czasie dużo praktyk. Jego chłopcy też nam pomagali, w końcu malarzZimmermann z <strong>Bogatyni</strong> (2. dom po prawej przy ul. Puszkina) i po wykonaniu przez niegopracy pod koniec wiosny wprowadziliśmy się.Jednak w Opolnie nie byliśmy jedynymi Niemcami, na Wałdzie nie zostało wysiedlonestare małżeństwo Scholze. Ponieważ siostra Elsa, która była ewangelicką zakonnicą, w niedzielęregularnie odprawiała nabożeństwo w kaplicy cmentarnej (przy tych nabożeństwachposługiwaliśmy się dzwonem na wieży kościoła <strong>Piotr</strong>a i Pawła), to rozproszeni Niemcy przytej okazji mogli z innymi podtrzymać kontakt. Tak i stary Pan August Scholze, który pośmierci żony w miejscu zamieszkania dostał pewną opiekę od sióstr medycznych Elsyi Margarety, również został ujęty w niemieckim (już opisanym) wyrównaniu dochodowymi który umownie w każdą niedzielę szedł do innej rodziny na obiad, tak że on był nam jużznany z <strong>Bogatyni</strong>.Naszym bezpośrednim sąsiadem był burmistrz Szymków z rodziną (przeprowadzili sięchyba w 1955 r. do Zgorzelca), którego żona mówiła po niemiecku, ponieważ jako dziewczynabyła w służbie u niemieckiej rodziny (ale dobrze traktowana i dlatego bez gniewu).Pani Szymkowa szybko miała dobry kontakt z moją matką. Ich dwaj synowie byli trochęmłodsi od mojej siostry, ale mogli być wciągani do gry.Wkrótce zapoznaliśmy się też z rodziną doktora medycyny Jarmała, jak też z rodzinąKamińskich z synami Rajmundem, Ryszardem i najmłodszym Stanisławem.Bardzo się cieszyli moi rodzice z reakcji dyrektora szkoły Pana Nadachowskiego, którypo niemiecku powiedział „Te dzieci natychmiast do szkoły!” Więc od początku września,mając 12 lat, po raz pierwszy poszedłem do szkoły, razem z moją siostrą do trzeciej klasy. Tasytuacja mi poważnie ciążyła na psychice i to przede wszystkim, kiedy z klasą pokazaliśmysię poza szkołą. W takiej sytuacji spojrzenia wszystkich przechodzących widziałem skierowanena mnie, ponieważ między maluchami musiałem wyglądać jak ciągle nie zdający donastępnej klasy. Do tego doszła jeszcze znajomość z bliźniętami Jarmała, bardzo przystojnymidziewczętami, z wyglądu jak z innego świata, które były w moim wieku, ale dwie klasywyżej niż ja, w przerwach niby barierą ode mnie oddzielone, tzn., że nie mogłem mieć żadnejnadziei. Mimo tego postanowiłem przynajmniej z daleka objąć jedną moją sympatią, zewzględów praktycznych tą ze znanym również w Niemczech imieniem Klara, ale kiedy poroku je lepiej rozpoznawałem, to stwierdziłem, że to Dangola. Do ich ok. pięć lat starszegobrata, który miał rower ze skrzynką biegów przy pedałach i w kąpielisku skakał z wieży 10metrowej nigdy nie ośmieliłem się odezwać.Na basenie w Opolnie tego roku też spotkałem przepiękne młode niemieckie małżeństwo,niby dalekie od nas, prostych biednych Opolniaków i nigdy bym nie przypuszczał, żeoni Sygfryd i Margott Domagała kiedyś wkroczą w moje życie.W nauce w szkole początkowo nastąpiła krytyczna faza, ponieważ nauczycielka językowodla mnie przebywała niby we mgle. Ale ta mgła z miesiąca na miesiąc coraz bardziejsię rozjaśniała, przy czym Pani Nadachowska była bardzo przyjemną i sympatyczną osobą,44


przed którą nigdy nie chciałem zawieść. Tak doszło do tego, że w grudniu pisałem najlepszedyktanda i nieprzewidzianie dla mnie w połowie roku zostałem przeniesiony do następnejklasy, był to dla mnie ogromny podarunek świąteczny.W związku z rozpoczęciem kształcenia szkolnego, życie płynęło bez wielu pobocznychprzedsięwzięć. Rzecz jasna, że nadal byliśmy związani z <strong>Bogatyni</strong>ą, bogatyńska rodzina, tzn.babcia, dziadek, wujek, ciocia i kuzyn często bywali u nas i my u nich.Z <strong>Bogatyni</strong> przeprowadziły się z nami dwie suczki, bardzo rozumna i ambitna córkaKory im. Foxina i Thedda. Ostatnią znalazłem w <strong>Bogatyni</strong> w szopie pod werandą przy królikach,ale kiedy chciałem miotłą wygonić obcego psa, to ze słabości upadła. Z tak wykazanąpotrzebą mogła u nas pozostać i przyłączyła się wdzięczna do naszej rodziny.Ponieważ w Opolnie tylko do sąsiada i do ulicy stał płot, to często z przed domumusiałem odpędzać silnego psa średniego wzrostu, który mimo tego ciągle od nowa sięzjawiał. Kiedy w zimowy wieczór otwierałem drzwi domu, on leżał na wycieraczce i niemógł wstać, bo był przymarznięty. Nosiliśmy go ojciec i ja na wycieraczce do kuchni, ostrożnie,mógłby być agresywny. Ale była to zbyteczna obawa, bo Tarzan, tak pies się nazywał,był urzeczywistnieniem dobroduszności, nosiliśmy wygnańca z powrotem do swojego raju,bo Tarzan urodził się w tym domu i potem został oddany do innej rodziny, która bez niegowyjechała z Opolna, a on wiernie przychodził na dawne miejsce zamieszkania.Z końcówki roku pamiętam, że z siostrą czekaliśmy na placu pod kościołem na autobusdo <strong>Bogatyni</strong> śniegu nie było, ale był mróz i miałem mój podarunek świąteczny, piłkę nożną,ze sobą.14. Rok 1952Rok się zaczął jak zwykle sportem zimowym, ale teraz na innym miejscu z częściowonowymi amatorami. Nowym miejscem była „Szumiłowa Góra” (Leupolts Berg), którą wtedytylko na szczycie porastał las, na przedzie w kierunku Opolna z prastarą pół spaloną lipą, byłpunkt widokowy z ławkami. Dzisiejszy las na zboczu w kierunku szosy wtedy jeszcze byłpastwiskiem, ale ten areał powyżej śniegu już był brunatny od cienkich brzóz metrowejwysokości, które mnie przy zjeździe już biły odczuwalnie po nogach. Dziś tam stoi wysokilas.Już za czasów mojego ojca Szumiłowa Góra była placówką na przygody dla chłopcówz Opolna, miejsce to jednak było atakowane umownie przez silnych chłopców rolniczegopochodzenia z Jasnej Góry, którzy zazwyczaj prowadzili z sobą swoje groźne psy. Dla obronyprzeciw takiej przemocy, potrzebne było grzmiące odstraszenie. W tym celu jeden z chłopcóww Opolnie potajemnie wypożyczył od swojego ojca (tzn. na czas nieobecności zdjął ześciany) historyczny wielki pistolet jeździecki, który został przymocowany do gałęzi owejstarej lipy, z długim, kilkudziesięciometrowym sznurem przy kurku. Żeby dobrze grzmiałonasypano podwójną ilość prochu do lufy. Kiedy Jasnogórzanie byli dosyć blisko, pociągniętoza sznur i rozległ się straszny huk. Złe psy jako pierwsze uciekały w kierunku Jasnej Góry,ich panowie za nimi. Zwycięstwo więc było stuprocentowe i zaczęto zwijać sznur aż dopistoletu, ale tego już nie znaleziono, tylko kolba leżała przy lipie i mój ojciec samotniemusiał się przygotować do rozprawy ze swoim ojcem.Do Opolna doszli nowi obywatele z południowej Polski, skąd przez jakąś korekturęgranic z powodu ropy zostały przesiedlone rodziny braci Legeżyńskich. Jeden osiadł nagospodarstwie przy kościele, drugi na gospodarstwie w rogu ul. Parkowej i drogi do szkoły.Do tego gospodarstwa już przed rokiem 1945 mieliśmy bliski stosunek (i moja żona tamposzła po mleko) i gospodarz Robert Flaschner był zaprzyjaźniony z moim ojcem. Bardzoszybko zapoznaliśmy się z nowymi gospodarzami (tam byli też synowie Franek i Józekw wieku mojej siostry). Szybko było widoczne, że Legeżyńscy są pilnymi rolnikami i że onijako późni przesiedleńcy nie byli obdarzeni dobrami, bo gospodarstwa już przez pewien czasstały puste i z bardzo skromnym wyposażeniem, przy czym jakieś poparcie pieniężno-45


administracyjne chyba nie istniało. Jako odbiorca mleka ten ciężki początek tej rodzinydobrze zauważyłem. Do Legeżyńskich szybko mieliśmy dobry sąsiedzki stosunek. Okazałosię, że przodkowie naszych rodzin byli razem pod Austrią. Nowo osiedleni w nowymotoczeniu zadowoleni byli z każdej wspólnoty i wdzięczni za każde dobre słowo w nowejobcej ojczyźnie. Przypominam sobie trudności, jakie rolnik z lekkich gleb południowowschodniejPolski początkowo miał z tutejszą ciężką i gliniastą ziemią. Przylegające do naspole za głęboko zaorano i na wierzchu leżały suche twarde grudy gliny, bronowaniem nic niemożna było wskórać. Legeżyński, wysoki mężczyzna, szeroko krocząc szedł między skibamii pracując przez kilka dni, rozbił grudy potężnymi ciosami długim ciężkim młotem. Rozpiętakurtka fruwała w jesiennym wietrze. To był Polak, jakiego jeszcze nie poznaliśmy. Tuwalczył rolnik o dobre zbiory, żeby wyżywić swoją rodzinę (doszła jeszcze mała córka).Tej wiosny w moim życiu wewnętrznym zaszła poważna zmiana. Siedziałam sam jedenw ogrodzie na stosie drewna i patrzyłem na wszystko. Powoli we mnie rozwijało się wielkiepoczucie szczęścia, prawie nie do opisania. Obrazowo do porównania, jak gdyby słońcez ciemnych chmur zaczynało świecić nad krainą, tylko, że to poczucie do ostatniej godzinyw Opolnie, pozostało we mnie. Chodziłem więc po domu i ogrodzie, spostrzegałem wszystko,co było do zrobienia i byłem zadowolony z tego. Rzecz jasna, że i pozostałem 12-letnimchłopcem, który sobie na silnych gałęziach klonu zbudował domek, w drugim rogu ogrodu doinnego drzewa przymocował dużą huśtawkę, ale również uporządkowałem drewno segregującna przydatne i takie do spalenia. Zakupiliśmy białą kózkę i ok. 6. kur. Gnój, który się zbierałopóźną jesienią rozłożyłem na 60 m 2 ogrodu i przekopałem wszystko. W tym czasie zbieraliśmyteż worki z liśćmi dla kozy. Także założono stożek siana.Wspólnota niemiecka coraz bardziej się zgrała i zorganizowała w Markocicach przy ul.Górskiej w wielkim ogrodzie święto letnie. Przy małej liczbie Niemców i ich rozproszeniu totylko było możliwe, jeżeli przynajmniej, co drugi brał udział w przygotowaniach i przeprowadzeniu,więc potrzebny był wielki rozmach. Dla nas dzieci z czasów wojennych i powojennychto święto było wielkim dziwem. W górnym tylnym rogu dużego ogrodu grała orkiestraniemiecka, miedzy innymi mistrzowie tkactwa Walter Wildner i Kurt Stein, jak i kreślarztechniczny Teodor Galiński. Odbywały się pod opieką, gry dla dzieci, jak skakanie w workach,rzucanie pierścieniami po nagrody itd. Na długim drągu do wspinania, na górze wisiałynagrody. Na wysokim maszcie wsiał orzeł drewniany. Strzelano do niego pod ścisłymnadzorem z prastarych arkebuzów, które zostały napięte przez dwóch mężczyzn za pomocądźwigni. Przez strzały orzeł wiszący w odległości przynajmniej 40 m tracił coraz to więcejpiór. Mojej osobie też pozwolono strzelać i trafiłem ptaka w środek (przecież od lat potrafiłemobliczyć lot strzał). Alfred Laduschek i jego syn grali skecze; jedzenia i picia byłoobficie. Święto było udane, pozostali z Reichenau przedstawiali dzieciom i sobie samymczęść dobrej przeszłości.Dużo w jednolitość ostatnich Reichenauerów wnosiły świąteczne nabożeństwa, którebyły odprawiane przez pielęgniarkę Elsę w kaplicy na ewangelickim cmentarzu. I tutaj staryReichenau niby znowu powstał, tylko mówiono po niemiecku, spotykało się znajomych,słyszało się nowiny i się obmawiało. Na dożynki kaplica była odświętnie ozdobiona.Wszystko jedno, jakie zadanie było do wykonania, każdy z pozostałych Reichenauerów starałsię jak najbardziej, żeby nic nie wypadło gorzej niż niegdyś; stosunek do siebie był serdeczny.Inną forma odnalezienia się to było w pewnym sensie prowadzenie „Salonu” przy i przezPanią dr Joschko, gdzie małżeństwa z jej przedwyboru zostały sprawdzone na długotrwałątowarzyską przydatność, przy czym na tych zaproszeniach rodziny i ze sobą się poznali.My w Opolnie przy tym mieliśmy staż filii położonej w otoczeniu wycieczkowym i dlamnie było jak dziwo, że młode przystojne małżeństwo Sygfryd i Margott Domagała (znanez kąpieliska) tam nas odwiedzili, także Rudolf Fischer ze swoją żona Jenny, rzecz jasna,obecna była też rodzina Joschko. Sygfryd Domagała jako inżynier lotnictwa należał doniemieckiej ekipy pływackiej, która się przygotowywała przed wojną na Olimpiadę i podczaswojny służył jako pilot, w ostatniej fazie leciał samolotem myśliwskim jako tzw. „Nocny46


Myśliwy”. Rudolf Fischer posiadał czeski paszport i odmówił służby w niemieckim wojskui został uwięziony w obozie koncentracyjnym Buchenwald. On był w jednym wieku, chybateż w jednej klasie z moim wujkiem Kurtem Preibischem, którego drogę już opisałem.I Rudolf wrócił ze swojej niewoli w ciężkim stanie zdrowia. Rozpoczęcie wojny jest jakotwarcie wrót do piekła, młodzi mężczyźni mogą wtenczas wybierać tylko między diabłema czartem. Nie widzę, że sobie zarzucano przeszłość, raczej widziano wszystko jak wspólnenieszczęście, które spadło na wszystkich. Również odnaleziono się jako ciąg dalszy nieszczęściaw stalinizmie, w etnicznie rozbitej krainie.Dożynki w kaplicy ewangelickiej w <strong>Bogatyni</strong>Pani dr med. Joschko z rodziną Fischerów, Domagałów i z moimi rodzicami47


Mój ojciec kiedyś był członkiem w organizacji młodzieżowej związku żołnierzy I wojnyświatowej, która to organizacja w roku 1933 (zagarnięcie władzy = zamach stanu przezHitlera) została włączona do hitlerowskiej SA (oddział ataku). Dowództwo SA jednakprzygotowało powstanie przeciw Hitlerowi, ponieważ on nie upaństwowił przemysłuciężkiego. To doprowadziło do zastrzelenia dowództwa SA przez gwardię osobistą Hitlera(SS), po czym SA została jako drugorzędna organizacja masowa. Gdy w 1938 r. wszystkimczłonkom SA surowo było zabronione udawać się na teren Czechosłowacji, ojciec nie trzymałsię tego zakazu i odwiedził w Ferdynandowie swoich krewnych, został wydalony z SA.Z lewej Rudolf Fischer w środku Zygfryd Domagała i mój ojciec (butelka półpełna)W nowym roku szkolnym w klasie 5., nasza szkoła odbyła wycieczkę do nadgranicznegolasu na grzyby i jagody. Przy czym doszliśmy blisko do starannie zabronowanego pasa granicznego.Niektórzy poszli kawałek po zabronowanym. Jeden starszy uczeń z dużymi butaminawet kawałek na poprzek itd.Po obiedzie tego samego dnia odwiedzili mnie Gottfried Scholz z <strong>Bogatyni</strong> i RainerColavinzenzo (syn ogrodnika z Markocic) i szliśmy w kierunku Białopola, kiedy na ulicęz Rybarzowic wjechały ciężarówki z żołnierzami; myśleliśmy, że na ćwiczenia. Ale wszystkoukształtowało się o wiele gorzej, ponieważ według wojskowego sprawozdania silna banda,mężczyźni, kobiety i dzieci była przy granicy i miała być odkryta w okolicy Opolna Zdroju.Pies-tropiciel szedł przez Opolno i złapał Franka Legeżyńskiego za piętę. Tak przez specjalnieszkolone zwierzę wszystko wyszło na jaw. Złe chwile w tym dniu dla naszychnauczycieli, złe też następnego dnia dla nas. Mimo tego jednak końcem grudnia już zostałemprzeniesiony z klasy 5. do klasy 6.We wrześniu zmarł dziadek Edwin Preibisch w <strong>Bogatyni</strong>. On już kilka lat był rencistąpaństwa polskiego i często nas odwiedzał w Opolnie z wnukiem Dieterem Steinem i z suczkąKorą. Gdy zaczynałem pisać te wspomnienia myślałem, że on będzie główną ich postacią.Ale nie ma wiele do pisania o kimś, kto spokojnie, dobrotliwie i mądrze ciągle jest obecny.Babcia zażądała, żeby pochód żałobny, jak to było w zwyczaju w Reichenau, szedł ulicągłówną przez miasto. Dziadka pochowano na dziś jeszcze istniejącej części cmentarza ewangelickiego.Wracając do Opolna walczyłem z silnym jesiennym wiatrem. W moim smutkuuświadomiłem sobie, że my ludzie jesteśmy słabi i poddani gwałtom przyrody i przebieguczasu. Zmarli jednak pozostaną przy nas tak długo, jak długo o nich wspominamy i naprawdę48


tak jest, że miłość góruje nad wszystkimi gwałtami.W Opolnie nadal pracowałem nad udoskonaleniem wyposażenia mojego gospodarstwa.Kiedy w Sępim Rowie (las między Opolnem i Białopolem) znalazłem metrowy i przynajmniejprzekroju 60 cm klocek pnia, to tę rzecz chciałem mieć na moim dziedzińcu, do rąbaniadrzewa. Poszedłem więc po moja siekierę i toczyłem drewno nogą te 2 km aż do Opolna, przyczym co 2-3 m konieczna była korekta kierunku za pośrednictwem siekiery. Po tej uciążliwejpracy jednak w kącie ogrodu pod wielkim klonem miałem wyjątkowe miejsce pracy dorąbania drewna, przy pracy miałem przed sobą większość ogrodu i jeżeli raptownie spadłdeszcz, to nade mną był tylko słyszalny i przez długi czas jeszcze pozostałem suchy.Z drągów drewnianych dodatkowo jeszcze zbudowałem kozioł do piłowania drewna. Dopiłowania miałem piłę dwuchwytową poprzeczną, długości ok. 1,30 m. niby do używaniaprzez dwie osoby, jednak przy odpowiednich zdolnościach i siłach też samemu potrafiło siępiłować (jeszcze dziś wisi taka piła u mnie w szopie).W Sępim Rowie, naprzeciwko cmentarza, w kierunku Białopola, leżała wysoko ogrodzonaniegdyś ferma z hodowlą bażantów. W środku stał już wtenczas zapadający się domek,piwnica dziś jeszcze jest widoczna. Z ogrodzenia wykopałem dwa słupy betonowe długości2,5 m, które z bardzo dużym wysiłkiem załadowałem na wózek ręczny, ciężar ok. 0,25 t.Ażeby zahamować przy jeździe po stromej drodze od cmentarza, z tyłu do wozu przywiązałemszczyt drzewa iglastego. Na swoim dziedzińcu zagrzebałem słupy z poprzeczną rurążelazną jako urządzenie do ćwiczeń sportowych lub do trzepania dywanów.Naprzeciwko naszego ogrodu, po drugiej stronie ul. Parkowej w parku wtedy jeszczeistniały przeciwlotnicze rowy ochronne o głębokości ok. 2,5 m, które przez nowe społeczeństwowykorzystane były jako składowisko odpadków i dla mnie prawdziwym skupiskiemskarbów. Stamtąd nasz ogród mogliśmy wyposażyć w metalowe krzesła, ławki i stoły doskładania, brakowało tylko częściowo desek, ale i te można było tam znaleźć.W dolnym parku za sklepem znalazłem drewnianą beczkę od śledzi, przydatną żeby jąprzerobić na budę dla jednego średniego psa. Stronę przednią obiłem nowymi deskami,a wejście specjalnie zostawiłem wąskie, żeby nie uciekało za dużo ciepła. Buda szybko byłagotowa, została osadzona na czterech kamieniach polnych, do środka włożono starą poduszkę.Psia chatka z widokiem na dużą cześć ogrodu z zachwytem została przyjęta. Wkrótcespostrzegliśmy, że obie suczki, Foxina i Thedda miały w niej miejsce. Kiedy nadszedł ciężkimróz także gruboskórny Tarzan udał się do wnętrza budy i równocześnie nasze trzy koty.W budzie panował senny spokój, tylko słychać było ciche chrapanie i mruczenie. Ta harmoniabyła przerywana, kiedy wołano do miski, wtedy psio-kocia buda zaczynała się trząść,potem w wąskim wykroju pojawiał się łeb psa i kota, duszony kot z okrzykiem cofał się downętrza i pierwszy pies wyskakiwał potem kot itd., itd. Krótki czas potem cała zgraja znowuleżała w beczce; szopa z sianem i stajnia nie zostały tak przyjęte.15. Rok 1953Nowy rok szkolny zaczął się bardzo radośnie dla mnie, ponieważ docierałem przez przeniesieniedo klasy szóstej do swoich rówieśników, przy tym niby też zjednoczony z bliźniaczkamiJarmała w jednej klasie, z możliwością siadania niedaleko Dangoli. Ale los, albo raczejich rodzice chcieli, ażeby córki od nowego roku uczęszczały do szkoły w <strong>Bogatyni</strong>.Z przeniesieniem do wyższej klasy dostałem się pod opiekę Pana Nadachowskiego, któryszkolił ostatnie dwie klasy; bo szkoła podstawowa w tym okresie powojennym kończyła się 7.klasą. Gdy wspominam sobie tego mojego nauczyciela, to mi się w sercu ciepło robi. Mimo,że poza Opolnem do szkoły dołączone były Białopole i Jasna Góra, to jednak w tych ostatnichdwóch klasach było nas tylko 7-8 uczniów, co umożliwiało bardzo pilne uczenie się. Naszegonauczyciela zawsze miałem za starszego przyjaciela, który się z nami dzieli swoją wiedzą.Poza tym miała nas zima w uchwycie i dobroduszny Tarzan ze swoją grubą gęstą sierściąleżał na dziedzińcu na boku i cztery kury stały na nim grzejąc sobie nogi. Gdy wołano do49


żarcia, nie zjawił się (nasze psy naprawdę miały skąpo), tylko bił ogonem o ziemię, ponieważkury go potrzebowały.Przez to, że czytałem o psach przy saniach u Eskimosów, mój wzrok na bandę psów sięzaostrzył i ze starej kanapy na składowisku odpadków wyciąłem dolne pasy przydatne dozrobienia zaprzęgów dla psów. Te szybko zostały zrobione i tak w zimowe wieczory goniłemcwałem na nartach z dzbanem na mleko w jednym ręku, przez Opolno, ciągniony przez naszetrzy psy.Wiodącym psem bez wątpliwości była Foxina, która górowała rozumem i zaciętościąwysoko nad pozostałymi, z zewnętrznego wyglądu uchodziła za młodego wilczura. Theddamiała tyle rozumu, że się bez przymusu nie rzuciła w zaprzęg, więc lubiła tylko biegać luzem.Tarzan na pewno by był wzorowym psem w zaprzęgu, gdyby kiedyś pojął, co się od niegochce. Lecz wszystkie trzy psy gorąco kochały moją matkę, ona dla nich stała w środku życiai wszystkie opisane wady były zniesione, gdy mogły biegać na szlaku matki, np. do <strong>Bogatyni</strong>.W tym wypadku na sanie lub wózek drabiniasty mogłem naładować co chciałem, moja siostraJutta była furmanem i cała zgraja pędziła po szosie, ażeby dogonić najmilszą im osobę.Foxina była zaprzęgana o uchwyt poprzeczny dyszla, ponieważ reagowała na najmniejszeciągnięcie liną na prawo lub na lewo i zrozumiała też „stój” i „biegaj”. Po obu stronach dyszlabyły zaprzęgane Tarzan i Thedda.Tej wiosny stałem przed ok. 60 m 2 powierzchni ogrodu, która już ostatniej jesieni zostałanawieziona gnojem i przekopana, tak że teraz tylko trzeba było kultywatorem ręcznymspulchnić, żeby potem żelaznymi grabiami założyć grządki. Sadzenie i sianie było sprawąmojej matki i ja byłem rad, że to wszystko z nią mogę robić.Nasza młoda kózka wyrosła i dostała szpiczaste rogi, którymi się też chętnie posługiwała.Ponieważ ona sama stała się teraz matką, to i nadszedł czas, żeby ją pierwszy razwydoić. Odpowiednie próby dojścia do jej wymion jednak ona wzięła za nienależytezbliżenie. Moja matka w końcu zrezygnowała i tak przyszła kolej na mnie. Zamknąłem drzwido stajni, ona groziła rogami. Po pewnym czasie walki stan końcowy był taki, że ona stała natylnych nogach, wciśnięta przez moje ramię do kąta, głowę miała bezbronnie u góry i tylkoprzednimi nogami mogła mnie pukać po plecach, ręce miałem jednak wolne do dojenia. Onanie dała dużo mleka, ale było to bardzo dobre mleko i przy codziennych ok. dwóch litrach byłnadmiar, który przy pomocy woreczka lnianego mógł być przeobrażony w bardzo smacznytwaróg, tak tłusty, że masła nie musiało do tego być, ale z solą, cebulą i ziołami doprowadzonybył do doskonałości. W późniejszym dziesięcioleciu dowiedziałem się, że w pobliskiejwsi Oderwitz istniał pierwszy w Niemczech związek hodowców kóz. Niedawno profesor nawystawie rolnictwa w Berlinie („Grüne Woche”) wykazał, że ok. 1900 roku, kiedy gruźlicabyła chorobą nie do uleczenia, to jednak biedniejsze społeczeństwo na wsi poniosło małestraty, chronione przez mleko kóz, bez tego doszłoby do wszechstronnej katastrofy.Jednak takie pożyteczne zwierzę wymaga też pewnych dodatkowych przedsięwzięć; tzn.rodzice wzięli w dzierżawę, jak to wtenczas ogólnie w Opolnie robiono, parcelę 0,33 ha; przytym połowa, to była łąka z drzewami owocowymi i połowa pole orne. Przeznaczenie byłoodpowiednie na siano dla kozy na zimę i do uprawy kartofli i buraków. W wakacje postępowałemjak mi radził nasz sąsiad Pan Jagodziński, tzn. wstawałem już o czwartej ranoi wyruszałem z kosą na żniwa, co naprawdę jest przeżyciem nie do zapomnienia, bo jest cichoi chłodno i praca postępuje naprzód. Jednak jest koniecznością, że już wieczór przedtemklepie się kosę.Siano znowu wymaga szopy, którą już wiosną zbudowałem. Również pierwszegoporanka wakacji letnich zacząłem budować z kół żelaznych byłego pługa jednoosiowy wózręczny o wysokiej nośności i z długim dyszlem. Ten wóz był przydatny do przewozu sianai innych transportów do i z roli i również do przewozu drewna z lasu.Ja tu zaraz się chcę przyznać, że się rozwijałem na znacznego rabusia drewna z lasu,zawsze w bojaźni przed leśniczym, któregośmy poza tym dobrze znali. W lesie (zawszew „Sępim Rowie” przed Białopolem) szukałem z resztką sumienia miejsca, gdzie drzewa za50


gęsto stały i potem taki pień przekroju ok. 20 cm, jak nic był zwalony i przecięty na odcinkiok. 1,5 m i załadowany na wóz, na wierzch stare gałęzie i miejsca piłowania zamazane ziemiąna ciemno, a także pozostały pień. Leśniczy nigdy mnie nie złapał, jednak w postaci ciężkichburz doszło do upomnień z góry. To się spieszyło z ciężko załadowanym wozem i obciążonymsumieniem w kierunku ratującego dziedzińca i miało się nadzieję, że wszystko się jednakuda, ale burza okrążyła mnie i posłała ok. 300 m przede mną grzmot w pole. W tym wypadkumożna było sobie obliczyć, gdzie następny piorun zejdzie i żeby ze swojej strony nie daćdalszej przyczyny, to się rzuciło przynajmniej siekierę do rowu. Kiedy następny piorun wbiłsię daleko w tyle, znowu się poszło po cenny przedmiot.Mieszana polsko-niemiecka drużyna piłkarska. Z moich przyjaciół obecny drugi z lewej stojącGotfryd Scholz przy nim Horst Lindner, czwarty Klaus Scholz, leżąc na przedzie Johannes Scholz51


W maju moi przyjaciele Scholz z <strong>Bogatyni</strong> zostali wysiedleni do Niemiec. RodzinaAlfreda Scholza dzięki swej pracowitości finansowo była dobrze postawiona. Hans w BZPBpracował jako murarz przyuczony, Klaus w tej samej firmie uczył się na elektryka (podopieką elektryków – ojca i syna Zimmermann). U starszych braci Scholz korzyść szkolenianiemieckiego przekształciła się w niemożliwość uzyskania wykształcenia po polskiej stronieze względów językowych, tzn. teoretyczna nauka zawodu była wręcz niemożliwa. Niektórzymłodzi Niemcy tę przeszkodę mogli pokonać, jeżeli los chciał, że znaleźli polską partnerkę.Najmłodszy Gottfried był w beznadziejnej sytuacji, bo być może w późniejszych latachprzyjęto by go do szkoły w <strong>Bogatyni</strong> do niskiej klasy (patrz rozdział 10), ale chyba nie miałbytakiego przyjacielskiego poparcia jak ja w Opolnie, wobec czego szkołę podstawową dopieroby skończył w wieku dorosłym. Z tych względów Pan Scholz się energicznie starał o wyjazd,poparty przez nie wspomnianego jeszcze najstarszego syna mieszkającego w Leutersdorf naGórnych Łużycach i tak doszli poza rządem do zezwolenia na wyjazd. Chociaż od przebiegubogatyńskiego życia byłem trochę wyłączony, to jednak z odejściem tej rodziny dla mnieodłamał się segment mojego ojczystego zaplecza.Jeszcze więcej poświęcałem się moim sprawom w Opolnie. Kartofle były do oswobodzeniaod chwastów, również ogród i w spółdzielni rolniczej na byłym folwarku w czasie letnichwakacji pracowałem za słomę dla kozy. W nowej klasie szkolnej zdobyłem nowych przyjaciółrównego wieku. Jeden z nich Konstantyn Kozimor z Białopola, dał mi znać, że ma ramęrowerową do sprzedania. To była propozycja, która przeze mnie przeszła jak piorun i z którejmożna było wnioskować o prawdziwej przyjaźni.Co do historii powojennej technicznego artykułu „rower” muszę podać, że gęstośćwystąpienia już przed rokiem 1945 na skutek potrzeb frontu była przerzedzona, przy czym po45 r. dla Niemców nastąpiła dalsza utrata przez obcy odbiór. To, co pozostało miało wielkąwartość i do około roku 1950 tylko rzadko było brane do użytku, ponieważ z jednej stronyistniała jezdnia nadmiernie obciążona szkłem, z drugiej strony nie istniała możliwość kupnadętek i opon. Np. Horst, syn mistrza tkactwa Lindnera, jeździł na rowerze rodzinnym, któregoobręcze, staranną pracą przez ojca zostały obłożone wężem gumowym. Jechało się trochęciężko, trochę chwiejnie, trochę twardo, ale na gumie odpornej na szkło i gwoździe. Kto pozatym z młodych Polaków miał rower, ten jechał z reguły na blaszanych obręczach kół, z wielkimhałasem i krzesaniem iskier po ciemku. Ale nawet taka kareta dla mnie pozostawałanieosiągalna.Kiedy w <strong>Bogatyni</strong> początkiem lat 50. otworzono sklep rowerowy (róg ul. Turowska /Spółdzielcza), to już sobie mogłem kupić dętkę i z Miedzianki powyciągałem stare obręczei wraz z dziurawą oponą ze składowiska odpadków, już mogłem ćwiczyć na tym obiekcie, toco widziałem u posiadaczy rowerów, tzn. naciąganie dętek i opon i napompowanie. Dziuryw starej oponie z zewnątrz, albo wewnątrz zostały pokryte inną częścią starej opony. Więc doroweru już miałem obręcze z napompowanymi oponami.Rama kosztowała 38 zł i jeszcze dziś przy jeździe przez Białopole patrzę w kierunkustrychu domu, gdzie wartościową rzecz przyjąłem trzęsącymi się rękami. Rama z przodumiała trochę skrzywione widły i była bez pedałów, ale w drodze do roweru niby byłemz góry. Jeszcze trwało miesiące nim zdobyłem brakujące wyposażenie, częściowo z powodubraku w sklepach, częściowo z braku pieniędzy u mnie. Ale wreszcie był osiągnięty stan, żebrakowało tylko jeszcze szprych i łańcucha. Pan Jagodziński, który jechał do Wrocławia,przywiózł mi stamtąd szprychy, ale ponieważ aktualnie tam tylko sprzedawano te trochędłuższe do kół przednich, więc kupił dwa komplety tych samych. Tak wyposażony, wzorującsię na służbowym rowerze ojca zacząłem najpierw zakładać szprychy do mojego kołaprzedniego, co się dobrze udało. Do koła tylnego kupione szprychy były trochę za długie, alemogłem je przy torpedzie cęgami zagiąć w haki i tak skrócić około centymetra. I to się udało.Przy jeszcze brakującym łańcuchu, na prawie już gotowym rowerze mogłem się w ogrodzieporuszać za pomocą metody odpychania nożnego hrabiego Drais, wynalazcy roweru. KiedySygfryd Domagała spostrzegł stan rzeczy, ufundował mi łańcuch.52


Pierwszy wyjazd zrobiłem do babci do <strong>Bogatyni</strong>. Opony, błotniki, łańcuch i siodło byłynowe, reszta na nowo lakierowana; zjawiłem się w <strong>Bogatyni</strong> jako sukcesywny młodzieniec.Dziś proste rowery już mają przekładnię biegów, wtenczas rowery miały tylko jeden biegi ten się niby sam nastawiał przy składaniu. W wypadku mojego roweru ten bieg leżał nisko,tzn. jeździło się lekko, ale powoli, co jednak było korzystne w odniesieniu do uzupełnieniamojego wyposażenia, co nastąpiło w roku następnym.W pierwszej połowie roku moja matka przygotowała do ewangelickiej konfirmacji dwiedziewczyny i czterech chłopców, między innymi mnie. Konfirmacja odbyła się 5. czerwcaprzez Pana super-intendenta Steckel (z Legnicy). Po nas konfirmantów z Reichenau chyba jużnie było.Z lewej Fryderyk Geisler, moja osoba, dziewczyna ?, Brygida Glaser z Markocic, Horst Lindneri Feliks BabitschPan Steckel chyba był super-intendentem bez podstawionych księży i znalazł się chybaw roli podróżującego duszpasterza. Dla mnie jego wystąpienie było wskazówką, że jednakrozproszeni w głębi śląskiej przestrzeni jeszcze jesteśmy obecni z pewną infrastrukturą. Mojamatka na zdjęciu konfirmacyjnym wygląda trochę na wyczerpaną, ponieważ aż do ranajeszcze pracowała przy szyciu mojego ubrania, przerobionego ze starego od kogoś. Od sióstrmedycznych Elsy i Margarety dostałem jako podarunek portfel ze sztucznej skóry (jeszczemam) i szczyt wszystkich prezentów otrzymałem od Pani dr med. Joschko w postaci skórzanegofuterału z długopisem i ołówkiem do wykręcania. Ale jednak nikt nie czuł się biednyalbo nieszczęśliwy.Wzbogaceniem życia też była przyjaźń z Edwardem Koniuszewskim z mojej klasyszkolnej. On był wesołym chłopcem i chętnie mnie odwiedzał prosto przez pole z Wałdu,gdzie mieszkał i nazywał mnie śmiejąc się i życzliwie typowym Niemcem, u któregowszystko musiało mieć swój porządek i u którego pomimo obecnych zwierząt ani jednoźdźbło słomy nigdzie nie leżało. Nawet gnój był ujęty przez rolki drzewa brzozowego i kurozpaczy kur też nic nie leżało obok tego, bo z biegiem czasu wszystko potrafiłem miećopanowane.Z Edwardem razem zbieraliśmy złom i ciągnęliśmy periodycznie wysoko załadowanymiwozami do <strong>Bogatyni</strong>. Tam wszystko zakupiono, nawet sierść kreta, którego moje psyw przeddzień zagryzły mogliśmy sprzedać. Puste wozy odstawiliśmy u mojej babci, nie53


przyjęliśmy jej miłego zaproszenia na obiad i z kieszeniami pełnymi pieniędzy poszliśmy namiasto. Naprzeciw budynku dzisiejszego dworca autobusowego wtenczas była gospoda„Żytawska”, gdzieśmy zajęli miejsca i najpierw zamówiliśmy zupę, przekąskę i piwo, przyczym występowaliśmy tak poważnie, że kelnerki przynosiły i drugie piwo i sznycel. Zapłaciliśmyz dobrym napiwkiem i wielce zadowoleni swoimi wozami udaliśmy się z powrotemdo naszego miłego Opolna.Niegdyś Eczka śmiejąc się przyleciał przez pole, żeby mi opowiedzieć najnowsze zdarzenie.Jego ojciec i krawiec już długo siedzieli przy sobie i pili wino owocowe własnejroboty. Krawiec chciał odejść do toalety, ale kiedy ojciec otwierał nową flaszkę, to tę sprawęzaniechał na później, ale jednak potem siedział trochę jak nieobecny pochylony i na skos naswoim krześle i widoczne było jak przez kunsztownie zacerowany tył spodni, pomiędzy nici,przeciskały się z lekkim warkotem maluteńkie jak zapałki kiełbaski. Ciąg dalszy niewiadomy,bo Edward odszedł, żeby się natychmiast podzielić ze mną tą nowiną.16. Rok 1954Z początku tego roku przypominam sobie, że składałem na mroźnej ziemi pola płotu na razemdwa razy 40 m płotu. Dostawcą dla potrzebnych 24 pałów i 48 rygli był jak opisałemw poprzednim rozdziale „Sępi Rów”. Do tego potrzebnych około 600 sztuk sztachet tamrównież stały jako młode brzózki. Pan Jagodziński z Wrocławia załatwił gwoździe. Jednakbyłem zadowolony, kiedy na wiosnę stał nowy płot i działka też była zamknięta z dwóchstron od pola, przez co i nasze psy bardziej były pod kontrolą, z korzyścią dla rowerzystów.Do rowerzystów teraz i ja należałem i przez to zdobyłem dużą część osobistej swobody.Lecz człowiek sobie życzy coraz więcej. Już zauważyłem, że w <strong>Bogatyni</strong> pojedynczo sięzjawiły przyczepy do rowerów, kiedy ja wciąż musiałem jednym z moich wozów ciągnąćciężkie ładunki do Opolna. To nieraz były 3-4 worki, każdy wagi 50 kg i trzeba byłodokładnie rozmyślać, jakim szlakiem się wyjedzie z doliny bogatyńskiej najmniejszymwysiłkiem. Początkiem w drodze do takiej przyczepy do roweru mogła być rama, ale wszelkienasłuchiwanie i wypatrywanie w tym kierunku przez długi czas nie przyniosło sukcesu, ażpewnego dnia, bez takich rozmyślań, patrzyłem na dziedziniec bogatyńskiej sąsiadki, wdowyArtelt, gdzie taka rama i po drugim i trzecim spojrzeniu jeszcze stała przy szopie. Rokowania54


z sąsiadką przebiegły pomyślnie, babcia dała pieniądze i przynajmniej ramę od wozu miałem.Dla skrzyni wozu mogłem wziąć deski po byłej wolierze dla ptaków od dziadka, zdobywaniekół, dętek i opon trwało jeszcze kilka miesięcy, ale w końcu byłem chłopcem z roweremi przyczepą. To wtenczas było niby tyle wart, jak dziś mała ciężarówka. (Tę przyczepęjeszcze do dziś mam w użyciu).Pan Jagodziński był pszczelarzem z wieloma rojami i ja dla niego w chłodzie i ciemnościwieczoru już nieraz zbierałem wolne roje z lip do skrzyni, wraz z wytrzymywaniem bolesnychukłuć. Pan Colavincenzo, ogrodnik w Markocicach (pan Colavincenzo i Pan Colachiaz Jasnej Góry byli synami Włochów, którzy niegdyś zbudowali tor wąskotorówki) równieżbył pszczelarzem, chciał mi podarować trzy już używane ule. Przywóz tego podarunku byłpierwszą wyprawą zespołu rower i przyczepa, aż do Markocic. Co prawda musiałem teżzestaw z trzema ulami dużym wysiłkiem wypchać z doliny bogatyńskiej, ale na równi lekkoposzło w siodle, przy tym cichą jazdą, niby szczęśliwie w zawieszeniu udając się w kierunkuOpolna. Pan Jagodziński podarował mi dwa roje i trochę wyposażenia i tak również stałemsię pszczelarzem.W połowie roku skończyła się nauka w szkole podstawowej w Opolnie dla WeryStanejko z Opolna, Heleny Nawrotównej, Ryszarda Biernackiego, Konstantyna Kozimora(oni troje z Białopola), Jana Olbrachta z Jasnej Góry i z Opolna Zdroju EdwardaKoniuszewskiego i dla mnie (czy kogoś zapomniałem?). Jak zwykle w czasie wakacji namnie czekała praca w majątku, praca na parceli wydzierżawionej, praca w ogrodzie.Dzięki dobremu świadectwu byłem przeznaczony do dalszej nauki w Liceum Ogólnokształcącymw Zgorzelcu. (Liceum w <strong>Bogatyni</strong> ruszyło dopiero dwa lata później). Nadszedłtermin rozpoczęcia roku i termin stawienia się w przyległym internacie. Dojazd możliwy byłlinią autobusową Opolno Zdrój – Jelenie Góra, raz dziennie ok. godz. 6 00 . Internat mieścił sięw budynku sąsiadującym ze szkołą w kierunku Nysy, przy tym jedno wejście dla chłopców,drugie drzwi dla dziewcząt. I tak my nowi, wzajemnie sobie jeszcze nieznani, staliśmyz naszymi dużymi walizkami (pierzyny i bieliznę trzeba było przywieźć) najpierw przedwrotami, potem na korytarzach. Porządkującej ręki niby nie było, niektóre pokoje byłyzamknięte i tak się wreszcie odważyłem wejść do dużego otwartego i zaniedbanego pokoju,od razu otoczony przez rój zainteresowanych (1 piętro, róg ulicy / dziedziniec szkolny). Jakdokładnie poszło dalej to już nie pamiętam, ale w końcu byliśmy wprowadzeni, jakoś umyci,wcześnie leżeliśmy w łóżkach (żeby utwierdzić posiadłość) i nie należeliśmy do tychnieszczęśliwych w innych pokojach, którzy późnym wieczorem przez wracających uczniówwyższych klas zostali wywaleni na korytarz.W pierwszym dniu szkolnym spotkałem tam Manfreda Horna z <strong>Bogatyni</strong>, który już byłdrugi rok w liceum, on na skutek swojego najpierw czeskiego, potem polskiego kształceniaszkolnego nie miał trudności językowych i szkołę podstawową w <strong>Bogatyni</strong> mógł skończyćjako stosunkowo młody; w Zgorzelcu mieszkał prywatnie.Uczniowie z internatu dostawali śniadanie w suterenie szkoły. Śniadanie składało sięzawsze z kubka kawy i jednej bułki z cienką warstwą kiełbasy, po czym, się u mnie z reguły,dopiero pojawiał apetyt. Obiad dostawaliśmy w innym budynku niedaleko, a kolacja byłasprawą prywatną.Chociaż dla postronnych jest nieciekawe, to jednak poważanie i wdzięczność każe podaćtu zgorzeleckie kolegium profesorskie tamtego czasu:– Wpierw jako osobistość profesora matematyki, który podobno w Polsce przedwojennejbył posłem do sejmu i chyba dlatego przez milicję został zobowiązany do zamieszkaniaw budynku szkolnym, blisko biblioteki. Nazywany był ogólnie między uczniami „szlachcicem”,wieczorem nieraz było widać, jak starszy Pan w nocnej koszuli stał na drabinie,żeby wyjąć sobie książkę z regału. On jednak posiadał sympatię młodzieży i ja teżstarałem się to okazać przez bardzo grzeczne witanie. Manfred Horn, który u niego miałlekcje, nazywał go dobrotliwym i mądrym. Jego nazwisko chyba brzmiało Świdziński(albo podobnie).55


– Dyrektorem był Pan Palieter, który jednak w 55 r. wyjechał z rodziną do Francji, po nimprzyszedł Pan Radzik, który u nas też wykładał biologię, jego o wiele młodsza siostra Irkauczęszczała do naszej klasy.– Zastępczynią dyrektora była Pani Rajchel, profesorka języka francuskiego, mała, bardzoenergiczna Pani, zawsze z papierosem.– Wychowawczynią była profesorka Kazimiera Mita, uczona archeologii, która wykładałahistorię.– Pani profesorka Lorenz uczyła języka polskiego i mimo, że przypadki tej mowy u mnienigdy nie wchodziły w krew i kości, to jednak zawsze u niej miałem dobry stopień.– Bardzo dobrotliwa Pani profesorka Ostrowska wykładała matematykę. Jej syn Jacek byłw naszej klasie i wychodził na największego łobuza. Ona matematycznie we mnie wierzyła,ponieważ w wyniosłej godzinie mi się kiedyś udało przy tablicy przeprowadzićwłasny geometryczny dowód. Następcą w fachu matematyki był młody Pan profesorBober.– Chemię wykładał już nieco starszy Pan profesor Kwaśniewski, który przynajmniejz czasów dawnych studiów chyba miał znajomość języka niemieckiego, ponieważ przysukcesach dnia chętnie używał niemieckiego przysłowia, że „jedna jaskółka wiosny nieczyni”.– Język rosyjski wykładała starsza Pani Wołowska.– Fizykę i geografię mieliśmy u młodej Pani profesorki Lisickiej.– Sport mieliśmy z ok. 30-letnim blondynem Panem Profesorem Wilhelmem Nowickimz Pomorza.– Wychowania wojskowego udzielał Pan profesor Wiatrowski.Skład naszej klasy z uczennic i uczniów jeszcze dziś sobie dobrze przypominam, swojegoczasu, co najmniej 20% z nich podejrzewałem o rozumienie języka niemieckiego, a ponazwisku i wymienionych krewnych w Niemczech, sądziłem, że niektórzy może równieżdobrze w tym języku mówili, ale trzymali to w tajemnicy. Całkiem inaczej niż ja, któryzawsze stawiałem jasno, jakiego jestem pochodzenia, co nieraz dla kogoś było pewnymwstrząsem i wymagało uporządkowania, co mi jednak w końcu przynosiło uznanie.Trochę niebezpiecznie było na początku w środowisku internatu, gdzie między nowymimusiał się wykształcić porządek rangi; gdzie mnie jeden z racji mojego niemieckiego pochodzeniachciał podporządkować i przed kulisą zebranych skoczył mi znienacka z rozmachemna plecy, co jednak wytrzymałem i położyłem go przez ramię płasko na dyle, gdzie przezpewien czas pozostał aż mu wróciło powietrze. Tym moja niepodległość została utrzymana.W pierwszym roku szkolnym tylko raz w miesiącu wracałem do Opolna (ze względu nakoszty podróży). Można było oprócz autobusu jechać też od starej stacji Zgorzelec-Moyspociągiem. Na stacji Krzewina / Ostritz niby gęsty stalinowski reżim graniczny był przełamany,ponieważ tam na zmianę do pociągów wsiadali i wysiadali podróżni – Niemcyi Polacy. Dla mnie było wewnętrznym wstrząsem zobaczyć tylu nieznanych mi Niemców; dodziś dnia śni mi się o tej niby przełamanej granicy. Jednak w Krzewinie równocześniewsiadali do wagonów wopiści polscy i okna musiały być zamykane, ponieważ tory(miejscami) biegły też po zachodniej stronie Nysy i podczas jazdy następowała kontroladokumentów. Babcia Klausa Joschki, która nie umiała ani słowa polskiego, tą drogą wróciłado worka turoszowskiego. Była tak zdenerwowana, że zamiast dokumentów wręczyławopiście ze swojej torby pięknie ozdobiony jadłospis w języku francuskim z hotelu Adlon.Nieszczęśliwy żołdak kręcił rzecz w ręku, wreszcie oddał grzecznie się kłaniając i prostującsię z impetem zasalutował przed nią i obracając się przepisowo bijąc piętami jeszcze razzasalutował i odszedł. (Stara Pani do końca życia była zachwycona grzecznością wojskapolskiego).W Turoszowie trzeba było przesiadać się na wąskotorówkę do <strong>Bogatyni</strong>. Od roku 1951wąskotorówką też można było jechać z <strong>Bogatyni</strong> do Sieniawki, jednak silne lokomotywyw roku 45 pozostały w depozycie w Zittau, tak że polska strona zastępczo zastosowała56


mniejsze lokomotywy tylko około 1/3 mocy. Słabość lokomotyw wymagała, że trzeba byłood dworca jechać głośno gwiżdżąc z pełnym rozpędem przez przylegające trzy ulice, ażebyprzed BZPB wyjechać z doliny bogatyńskiej. (Silnymi lokomotywami ten odcinek jechanokrokiem, konduktor z czerwona chorągwią na przedzie). Niebezpieczność małej ciuchciszybko była ogólnie znana i chłopi z za Buga z bardzo niespokojnym wzrokiem swojąfurmanką zbliżali się do torów. Kiedy się było 20-30 m od torów i ten potwór zaczynałgwizdać, co wtenczas? Czy konik stoi, czy się płoszy? I to się już znowu kilka metrówjechało w kierunku torów, więc naprzód!, naprzód! I tak dochodziło do wyścigu, przy którymlokomotywka jeszcze trochę szarpnęła o tył wozu, ale nikt się nie zatrzymał, konik jeszczesetki metrów dalej biegł o swoje życie i lokomotywka potrzebowała rozpędu w kierunkuOpolna. Także autobus lokomotywka nieraz chwyciła; pamiętam jak przy zmianie kierowcysobie ją opisali jako „ognisty diabeł wychodzący znienacka z krzaków”. Do Zgorzelca kiedyśautobusem mieliśmy dobrą godzinę opóźnienia, ponieważ przy mgle w okręgu bogatyńskimkierowca żądał od konduktora ażeby 10 m chodził przed pojazdem żeby zawczasu odnaleźćtory. Ażeby się w <strong>Bogatyni</strong> nie zapomniało o tych czasach tu zamieszczam ułożony przezemnie wiersz-piosenkę o ciuchci; połowa przygód wyjęta jest z pieśni nauczyciela KurtaPiehlera z roku 1930, który opisał jazdę z Zittau do Reichenau; połowa przygód zaś z czasu,kiedy ja poznałem ciuchcię w latach 50-tych. Podpisałem jako „koncepcja”, tzn. niech każdy,kto się czuje powołany, ulepsza tę sprawę; <strong>Bogatyni</strong>a powinna takie wspomnienia mieć!PIEŚŃ O MAŁEJ WĄSKOTORÓWCEZ <strong>Bogatyni</strong> do Sieniawki jechał parowozik małyLokomotywka i dwa wagony to już pociąg cały,Który przez głośne pary wydychanie Ciuchcią był nazywany.Ref. x 2Ciuch, ciuch, ciuch dojeżdżamBo już taki zamiar mam.Wyjazd z dworca przez trzech ulic ruchTo powolny początek drogi przy ciach i ciuchChoć pary zmarnowaniu przy gwizdaniu tam.Ref. x 2W Opolnie na wzgórzu to był wielki strach,Gdyż przez lokomotywki w nadmiar silne ciąganie,Nieraz przerwało się wagonów przyczepianie.Ref. x 2W Rybarzowicach trzęsie się od wspomnienia,Przecież tu silny wiatr doprowadził do przewrócenia,Ale mimo tej katastrofy tamRef. x 2W Biedrzychowicach na bruku ulicyZ szyn wyjechała na dziedziniec strażnicyAle zaraz przy pomocy kontrapary z powrotem na swój tor stary.57


Ref. x 2W Sieniawce się spotyka z autobusem z Turowa,I dziwi się, bo przecież on szyn nie ma.Miła ciuchcio nie martw się, przez benzynę postęp tenRef. x 2Ciuch, Ciuch, ciuch, pary dam, zagwizdamI tak pozostanę w pamięci wam.17. Rok 1955Tu powinno się podać, że wreszcie znalazłem się z Klarą i Dangolą w jednej klasie, przyczym jednak w tym wieku następuje między dziewczętami i chłopcami rozbieżność w rozwoju,tzn. dziewczęta z jednej strony biologicznie są dalej w rozwoju, z drugiej stronyskomplikowanej; chłopcy zaś zaczynają marzyć o sportowym bohaterstwie i innych zasługachi chcą mieć swoją swobodę. Krótko mówiąc, mimo danych możliwości, w tej fazie życia nicsię z nas nie zrobiło. Kiedy przy napisaniu poprzedniego odcinka dzwoniłem do Dangolii Klary w poszukiwaniu właściwego nazwiska starego matematyka-szlachcica, to obie, choćsetki kilometrów od siebie oddalone, podały mi nazwisko wtenczas młodego i przystojnegonauczyciela matematyki; i tak się po pół wieku jeszcze odkryło, dokąd dziewczęta kierowałyswoje oczy.Pani dr med. Joschko z synamiNauczyciel sportu szybko wykrył, że mam zdolności do skoku wzwyż, niby bezkonkurencyjnyna miejscu i zostałem zaszeregowany do zgorzeleckiej drużyny lekkoatletycznej,tzn. do niby wyniosłego kręgu zawodników. Zewnętrznym znakiem tego było, że się dostałoszykowne ubranie treningowe i tzw. buty-kolce. Dalszym przywilejem było, że się jeździłobezpłatnie (nawet dostaliśmy kieszonkowe) po Śląsku – do Wrocławia, Jeleniej Góry, Wałbrzycha,Świdnicy i Kłodzka na zawody (z noclegiem w hotelu), przez co też, jako biednychłopak, widziałem część świata. Przy okazji na Śląsku spotykało się niemieckich rodaków,jak np. sprintera <strong>Piotr</strong>a Klose, popychacza kuli Martina i innych. Naszym czołowym zgorze-58


leckim zawodnikiem był sprinter Lucjan Kijewski (11,4 sek./100 m), który też odpowiedniomiał dobre wyniki w skoku w dal; Stanisław Bem i potem Henryk Bieniewski rzucali oszczepemw granicach 60 m i Ewa Tajner z oszczepem też miała dobre wyniki. Ja się utrzymałemw tej drużynie skokiem wzwyż 1,78 m.Również ze strzelcami małokalibrowymi podróżowałem po Śląsku, ponieważ z 300możliwych punktów z reguły zdobywałem 270. Tak więc drugie półrocze w liceum przebiegałoprzyjemnie i wkroczyłem z dobrym świadectwem na opolowskie wakacje, wyposażonyrównież w plan treningowy i oszczep do ćwiczeń.Kiedy mój ojciec dla żartu trzymał drzwi z drugiej strony, to mogłem go odepchnąć i totak często jak chciałem, tzn. mając 16 lat stałem się najsilniejszym w rodzinie. Wakacje jakzwykle były wypełnione chętnie wykonywana pracą w domu, w ogrodzie, na działce i namajątku. Jedna kura nie przeżyła mojego treningu z oszczepem.Zakończenie szkoły Klausa JoschkoKlaus Joschko, który jest o rok młodszy ode mnie, jesienią wstąpił do pierwszej klasyliceum w Zgorzelcu i razem wynajęliśmy prywatnie pokój u polsko-niemieckiej wdowy.Naszym śniadaniem zawsze była zupa mleczna z płatków owsianych, obiad dostawaliśmyprzy szkole i kolację urządzaliśmy z własnych zasobów, przy czym przez troskę Pani drJoschko i silny tryb opiekuńczy u Klausa, moje położenie zdecydowanie się polepszyło.Również moi rodzice mi teraz umożliwili cotygodniowy powrót do domu, co się też opłacałoprzy gospodarstwie domowym, ponieważ w 1-2 dniach pracy mogłem osiągnąć wynik dorosłego.W Opolnie domostwa w tamtych czasach musiały stawiać po kolei wartowników dlanocnego bezpieczeństwa wsi. W tym zadaniu zawsze zastępowałem ojca u PanaWasilewskiego, z którym byliśmy w tej sprawie sprzęgani. Wasilewski sprawę zaczynałspokojnie. Jako pszczelarz na początek gościł mnie w kuchni białym chlebem z miodem.Potem z kijami szliśmy na strefę przez spokojnie śpiące Opolno aż do stacji kolejowej naWałdzie i po północy przybywaliśmy do starego wartownika w dużej ciepłej stajni namajątku, gdzie zawsze zaczęło się ciekawe dla mnie opowiadanie z innego zakresu kultury,np. bajki i opowieści straszące, w które stary wartownik odczuwalnie wierzył. Wasilewski np.opowiadał o przygodach z wilkami, z czasów swojej młodości na wschodzie, kiedy przynocnym deszczu był w drodze przez samotne lasy w kierunku swojej wsi i słyszał za sobą59


niby kroki „człap, człap” i gdy przystanął słyszał jeszcze raz „człap”, potem panował spokój.Straszące opowieści starego wartownika odnosiły się nawet do Opolna i były aktualne, tak żew te noce i w tym środowisku trudno było się zdystansować i pozostać nowoczesnym.Że szybko się może zdarzyć coś nieprzyjemnego, groźnego, to sam się przekonałem,kiedy późnym wieczorem dopiero przyjechałem ze Zgorzelca do <strong>Bogatyni</strong>. Na skutek jasnejnocy z pełnią księżyca nie nocowałem u babci, lecz udałem się na pieszo w drogę do Opolna.Blisko skrzyżowania z ulicą do Jasnej Góry znalazłem na drzewie suchą gałąź, która odłamałasię z trzaskiem i dała się przeobrazić w świetny mocny drąg ok. półtorametrowy. Od SygfrydaDomagały, który jako pilot został zestrzelony za frontem i musiał się nocami udać w drogępowrotną przez teren partyzancki, miałem dobrą radę, trzymać się takimi nocami środkaulicy, dokąd każdy napastnik skryty w rowie lub w krzakach zawsze ma kilka metrów drogi,co daję szansę do własnego działania. Kiedy w drodze do Opolna przeszedłem przez Zletkę,to na wolnym polu (teraz stawy) zauważyłem pięć dużych psów, niby w szybkiej pogoni zajakimś zwierzem; pogoń się raptownie odwróciła w moim kierunku i duże psy po obustronach mnie skoczyły przez ulicę, goniąc dalej w kierunku Jasnej Góry. To była pierwszanieprzyjemna sytuacja. Kilkaset metrów dalej na zakręcie gdzie ulica osiąga swój najniższypunkt, widziałem potem po lewej stronie, dwa siedzące szare wilczury. Pozostałem po prawejstronie i pewnym krokiem, stukając swoim silnym kijem przeszedłem obok nich, kątem okaspostrzegłem, że pozostają na swoim miejscu. Wtenczas jeszcze istniała możliwość (rówodwadniający kopalni jeszcze nie istniał) pójścia po zakręcie drogą polną (początek jeszczewidoczny) przez łąki do Opolna. Jednak z tego nie skorzystałem, lecz aż do pierwszego domuprzy drodze szedłem szosą, przy której wtenczas po obu stronach jeszcze stały drzewaowocowe, pomocne w razie ataku tej nocnej zgrai. Patrząc dziś wstecz, w tej nocy chyba byłokorzystne, że miałem ten duży mocny drąg.Niebezpieczne są i zwierzęta, które nie mają kłów, jeżeli są takie chytre jak to była naszakoza. Ona późną jesienią miała swobodę biegania po ogrodzie i żaden odwiedzający nas niezważał na nią, lecz raczej starał się o dobry stosunek do psów. Również nie przywiązywanowagi do faktu, że koza się ustawiła przed furtką, przez którą się chciało opuścić ogród. Jeżelisię jednak poszło dalej w tym kierunku, to się okazało, że koza, która stoi na tylnych nogachaż do końca szpiczastych rogów, ma prawie wielkość człowieka. Tymi rogami potem poszłado dołu, aż w żwir drogi, orając tam odcinek i podrywając głowę, tak że na nieszczęśliwegogościa, który nas nie zastał, sypały się podrzucane kamyczki. Najpóźniej wtedy słychać byłopierwsze okrzyki przerażenia. Lecz damy zawsze przy sobie mają jakąś torbę, którą trzymałyjak torreador czerwoną chustkę między sobą a kozą, osiągając tak ratującą furtkę.Kiedy Klaus i Manfred mnie chcieli odwiedzić, zwróciłem ich uwagę na niebezpiecznośćkozy, ale dzielni młodzieńcy się tylko wysypali ze śmiechu. W wietrze jesiennym potemsłyszałem niby wołanie mojego imienia, przerywane przez silne „rums!”. Waleczna koza jaknic tych bohaterów pogoniła do szopy, przed której drzwiami stała, żeby je przy każdej próbieotwarcia zamykać silnym pchnięciem uzbrojonej w rogi głowy „Rums!”.Jesienią roku 1955 byłem w prawdziwym samoprzyprowadzonym niebezpieczeństwie,kiedyśmy z Klausem byli w zgorzeleckim kamieniołomie, przez którego stromą ścianęchciałem przełazić. Wszystko poszło pomyślnie aż do punktu, gdzie nie dało się iść wyżej aniz powrotem, ponieważ kawałek ściany się odłamał. Tak więc wisiałem beznadziejnie naścianie, do dołu ok. 8-10 m, co nie było stanowczo śmiertelne, ale blisko tego. Moja nogaz oporem zaczęła się poruszać taktem napędzania maszyny do szycia, Klaus zrozpaczonybiegał dookoła i w końcu znikł u góry kamieniołomu. Kiedy chciałem się już poddaćszarpiącej mnie sile przyciągania ziemskiego, to z góry została spuszczona lina stalowa i tensilny Ślązak mnie ciągnął do góry, tak jako Saksończyk było się ratowanym.60


18. Rok 1956Po odejściu moich przyjaciół Scholz z <strong>Bogatyni</strong> moimi partnerami do sportu zimowego stalisię Klaus Joschko i Manfred Horn. Wspominam sobie, że w tym roku na nartach zjechaliśmyz bogatyńskiego Kamiennego Wierchu po zboczu w kierunku <strong>Bogatyni</strong>, dziś byśmy tamnajechali na ulice i bloki mieszkalne, lecz wtedy mieliśmy przed sobą wolne pole, na którymzostaliśmy serdecznie powitani przez maluchów, między nimi był Wolfgang Wildner i mójkuzyn Dieter Stein, przy nich z reguły też mały Stanisław Jarosz. Oni sobie tam zbudowaliskocznię, na której daleko skakali, dramatycznie się zderzając, ale wszystko wytrzymująci zostając na nogach jak małe żabki z gumy. Propozycji, żebyśmy też skakali, nie przyjęliśmy,niby przyciągani przez inne obowiązki. Za bardzo groziło niepowodzenie i utrata autorytetu.To najmłodsze polsko-niemieckie pokolenie ze sobą wzrosło i całkiem normalnie, począwszyod pierwszej klasy, uczęszczało do polskiej szkoły.Następne pokolenie wychowywane przez babcię: Wolfgang Wildner, Sigrid Dudek,Gerlinda Fischer i mój kuzyn Dieter SteinW lecie zauważyłem, że starszy brat Wildnerów z moim kuzynem trochę zostali hamowaniprzy zabawie nad Miedzianką przez młodszego brata. Kiedy ten zażądał pomocy naskutek pełnych spodni, został przez brata Wolfganga i Dietera w reichenauerowskiej gwarzepouczony: „to musisz wytrzymać, za godzinę będzie twarde i już nic nie czujesz”. Tak przezpóźno urodzonych synów stary Reichenau wtenczas jeszcze był obecny.Moja siostra Jutta od jesieni 56 r. chodziła do pierwszej klasy nowo otwartego liceumw <strong>Bogatyni</strong>, wraz z nią z Opolna Franek Legeżyński, Zygmunt Jagodziński i RajmundKamiński. W klasie szkolnej też spotkała <strong>Piotr</strong>a Ludwig z <strong>Bogatyni</strong>.O moim roku szkolnym pamiętam, że braliśmy większością klasy udział w kilkudniowejwędrówce „Pierwszy rajd w Sudetach Wschodnich”, plakietkę jeszcze mam; tzn. wędrowaliśmyw skraju Kotła Kłodzkiego. Pamiętam, że wtenczas w długich górskich wsiachzamieszkane były tylko niższej położone obiekty w pobliżu stacji kolejowej. W pustychgospodarstwach stało jeszcze dużo z drugorzędnych mebli i też takiego wyposażeniagospodarczego.Jeżeli w poprzednich odcinkach wspomniałem tylko o pracach wakacyjnych, to na61


koniec też muszę wskazać na to, że dla nas również istniało serdeczne życie towarzyskie.Pielęgniarki Margareta i Elsa u nas w Opolnie spędziły swój urlop roczny; Klaus Joschkospędził tygodnie wakacji u mnie; na koniec tygodnia przychodzili wujek i ciocia Steinz <strong>Bogatyni</strong> w odwiedziny i także zaprzyjaźnione rodziny, przede wszystkim rodzina RudolfaFischera i Sygfryda Domagały. Sygfryd od roku 56 posiadał nowy motocykl, 350 cm 3 , motordwusuwowy marki „Iszewesk”. Zachęcał mnie, żebym jechał na polnej drodze, nie dozapomnienia!Jako nowa osoba w naszym kręgu zjawił się Pan dyrektor Markowicz, który byłzwiązany z siostrą Sygfryda, wdową Lehmann (Rzeźnia ul. Kościuszki / most ul. Dworcowa).Pochodził z żydowskiej rodziny z Poznania. Ojciec jego w I wojnie światowej jeszczeświadomie i wiernie służył jako pruski oficer. Po odnowieniu Polski starał się o równoległedobre wykształcenie syna w języku niemieckim, tzn. Markowicz przynajmniej w połowie stałw niemieckim kręgu kulturalnym. Jako żołnierz polski dostał się do sowieckiej niewoli naSybir. Na skutek praw hitlerowskich i przeprowadzonych przestępstw na ludności żydowskiej,czuł się wypchnięty z tego niemieckiego kręgu kulturalnego i wrócił jako oficeri mściciel z sowiecko-polską armią ze wschodu. Kiedy jednak na Górnym Śląsku spostrzegł,że niemieckie tkaczki tak samo zużyte i zmęczone stoją przy krosnach jak te w poznańskimi w Rosji, to ze swoją zemstą nie wiedział co zrobić. Chociaż miał możliwość omijać naszeniemieckie towarzystwo, to raczej czuł się do nas przyciągany, wypożyczał i czytał znowuliteraturę niemiecką i chętnie ze mną na spacerach dookoła Opolna wymieniał się gruntownymifilozoficznymi rozważaniami. Własny jego syn z byłego małżeństwa pozostałw Związku Radzieckim.Jak już podano, towarzystwo spotykało się całkiem luźnie, każdy przyniósł część potrzebnegojedzenia, w gospodzie w środku Opolna wtedy jeszcze można było kupić dzbanekpiwa; zamieniano się książkami i omawiano je, opowiadano sobie wydarzenia z przeszłychczasów, bo telewizji wtedy na szczęście nie było, przy okazji podam następującą anegdotę:– W starym Bad Oppelsdorf był przedsiębiorca – taksówkarz Willi Schäfer ze starymotwartym samochodem. Pewien Pan, kuracjusz, który już przybierał na siłach, wynająłw łagodny letni wieczór tę taksówkę w kierunku Zittau, ażeby tam spędzić miły wieczóri więcej. Jechało się więc przyjemnie w odkrytym samochodzie, powoli w nastrojowejaurze wieczoru; kuracjusz w cylindrze, fraku i białej krochmalonej, wyprasowanejsztywnej koszuli zapalił sobie cygaro. Jednak podczas jazdy dziwnie często bił dłoniąo pierś, albo drapał się pod frakiem. W Zittau to dziwne zachowanie się wyjaśniło, boprzez iskrę z cygara z koszuli pozostał tylko kołnierz i mankiety.Ku pociesze towarzystwa odbywały się z udziałem mojej siostry na ul. Parkowej,pokazowe jazdy z zaprzęgiem naszych psów, które przez ogólną uwagę czuły się wywyższonei wszystkie manewry wykonywały wzorowo.Następnie chcę przytoczyć wydarzenie, które miało miejsce wśród naszych pozostałychzwierząt. Częścią wspólną wszystkich tych opowieści jest nasz dom na działce na końcu ul.Parkowej. Las wtenczas jeszcze swoich potężnych iglastych przedstawicieli zgrupowałz jednej strony domu, inne drzewa i krzaki rosły wzdłuż długiego płotu dookoła. Na łące stałydrzewa owocowe z domkami dla ptaków i ule pszczół, duża część działki była używana jakoogród warzywny i innej uprawy. W tym małym raju kręciło się sporo drobnych zwierzątz samorządem między sobą, o których chcę pisać.August MocnyAugust był królikiem samcem. Miał wśród swoich rówieśników rzadką siłę i wielkość.W końcu pozostał jako ostatni ze swojego rodu, bo nikt mu nie chciał ze względu na jegowielkość i urodę odebrać życia. Dostał niby rentę w naturaliach, jednak samotne życie zakratami nie było w jego guście. Pewnego dnia wszystko było poprzerywane i ani śladu pomin. Pierwszym działaniem w takim przypadku, to było natychmiastowe uwięzienie naszychtrzech psów. Potem zabrano się do szukania Augusta. Jednak wszelkie wołanie i bicie kijami62


w drzewa nie doprowadziło do sukcesu; tzn. August nie zjawił się. Wreszcie jeden pies(Foxina) został wybrany do pomocy i otrzymał pouczenie, że królika ma tylko odnaleźć i niegryźć. Pies udawał, że tak chce postąpić, ale krótko po tym już gonił po dziedzińcu i tylkomiał morderstwo w myśli. Przed stertą cegieł szczekał wściekle i próbował usunąć cegłę,kiedyśmy jeszcze rozmyślali jak Augusta wydostać spod cegieł, ten się zjawił i rzucił się napsa i zaczął go bić. Pies stał z głupią miną, bo na agresywnego zająca nie miał programu.Augusta znowu uwięziono, ale z wolności, którą raz poznał, nie chciał zrezygnować i ciąglesię wyłamywał. Jednak przy tym nigdy nie opuścił obrębu działki. Napadał na wszystkie psy,które się do niego zbliżyły. W końcu tak było, że nieraz pies gonił z wszystkich sił za rógdomu, a za nim waleczny królik. Na skutek takiej rzeczywistości darowaliśmy mu wolność.Nocą sam udawał się do klatki w pobliżu budki psów. Otrzymał dodatkowe nazwanie Mocny.Wrony Jakub i JoanOstatni szczęśliwy czas w Opolnie ZdrojuIch sobie najchętniej przypominam. Jakub i Joan pochodzili z jednego gniazda. Jakub wypadłi skaleczył się. Znalazł u nas opiekę. Joana ratowałem przed krwawą śmiercią. Żeby gouratować musiałem gonić za sową, która unosiła go ze sobą, ale przestraszyła się mojegorzuconego kamienia. Obie wrony szybko się przyzwyczaiły do nowego otoczenia. Po niedługimczasie były w pełni dorosłe i odegrały znaczącą rolę wśród gromady zwierząt na naszejdziałce. Chyba leżało w ich charakterze, że dla innych wkrótce stały się złym duchemMefisto. Swoimi napadami wszystkich dookoła trzymały w niepokoju i przestrachu. Przytakim diabelskich wyczynach bardzo przydatne były im ich długie ostre dzioby. Jak każdyporządny diabeł, każdy z nich miał też swój schowany skarb. Wszystko, co jakoś błyskałoi migotało zostało skradzione. Przy odwiedzaniu skarbu była zachowana jak największaostrożność. Gdy się wreszcie czuli sami i nie obserwowani, to swoje skarby wygrzebywali,rozkładali w słońcu, porządkowali, przegrupowywali i przy najmniejszym niepokoju szybkochowali. Ale nie tylko takie twarde szklane i metalowe skarby zostały zagrzebane, lecz takżekawałki mięsa i innego pokarmu. Jednak w w stosunku do tych zagrzebanych jadalnychskarbów nasze psy wykazały żywy interes. Często można było zobaczyć, jak wrona śpieszyłado swojego szabru, a za nią łaził skrycie pies, kiedy wrona opuściła swój magazyn z zapasami,pies wszystko wygrzebał i zjadł. Gniew wrony przy swoim pustym magazynie jest niedo opisania. Przynajmniej pięć minut siedziała przy miejscu i ściśle rozmyślała, kto by mógł63


yć winowajcą. Resztę dnia siedziała tak samo rozmyślając gdzieś na gałęzi drzewa. Gniewstrasznie wewnątrz panował; ręka ludzka, która chciała biedaka pogłaskać dostawała strasznycios dziobem. Jednak potem czarna dusza się rozjaśniała, bo wrona dostrzegła obiekt zemsty!Nasze koty swoje mleko dostawały w miseczce na bruku za domem. Przy piciu mlekamiały zwyczaj ogony powyciągać wzdłuż nad ziemią. Gdy kot jeszcze był zajęty mlekiem,wrona jak cień na palcach zbliżała się z tyłu. Przy kocim ogonie się zatrzymywała. Jak drwalswój topór podnosiła swój szpiczasty dziób do góry i bruk następujące uderzenie z dołu czyniłjeszcze boleśniejsze. Kot miauczał głośniej niż to słychać na kocich weselach i skakałczterema nogami do góry, ażeby potem spaść do miski. Czarny diabeł nie wiedział, co z uciechyma robić. Głośno skrzecząc bił skrzydłami i skakał z jednej nogi na drugą. Kot tymczasemna wpół nieprzytomny z bólu latał po ogrodzie. Ogon spuchł i dopiero po godzinachlizania gruby węzeł w ogonie znikał. Po takim sukcesie wrona miała swoją duchową równowagęprzywróconą.Dla wron istniał i inny sposób męczenia zwierząt. Spostrzegły np. psa, który wyrównanyz sobą i ze światem, wielce zadowolony opracowywał kości. Jedna z wron wzięła posterunekprzed kością, druga przy ogonie. Ta ostatnia zaczynała atak dziobiąc jak opisano w ogon. Piesodpowiednio pełen gniewu odwracał się do napastnika i natychmiast dostawał następneuderzenie w nos. Gdy pies jeszcze głośno płakał i był zajęty masażem nosa, napastnicywspólnymi siłami wlekli kość na dach szopy. Gdy pies oprzytomniał próbował w gniewie pogładkiej ścianie szopy drapać się do góry, ku pociesze zwycięzców na dachu. Potem piespróbował metodą siedząc i łapami prosząc, co tych u góry też nie wzruszało. Potem kośćwlekli na wszystkie strony dachu, pies odpowiednio biegał i tak szło długo. Lecz w końcuwygrywała przeważnie sprawiedliwość, ponieważ ci u góry zaczynali się kłócić i obiekt sporuspadał do prawowitego posiadacza.Wrony też wykazywały niekorzystną silną wolę w sprawach nic a nic ich obchodzących.Jedna zezwoliła tylko, że każda piąta sadzona cebula może pozostać, resztę stale wyciągała.Przy zbiorach wysokiej fasoli wrony przydatnie matce pomagały, lecz potem nie przestawałymimo zakazu aż ostatnia niedojrzała fasola leżała na ziemi.Gdy ogród jesienią został przekopany wrony co sił łykały robaki. Kiedy osiągały stan, żez powodu przepełnienia te robaki zaczynały wyłazić z dzioba, wrony bardzo mądrzewygrzebywały dołek, na spód kładły liść, na niego robaki, z góry znów liść i ziemia, towszystko zostało dobrze przydeptane. Po kilku dniach ten magazyn został otwarty i okazał siępusty. Wrona podejrzewała, że psy to uczyniły i rozmyślała o zemście. Wobec czego taopowieść niby zaczyna się od nowa.19. Styczeń, luty i marzec 1957 r.W roku poprzednim na Węgrzech doszło do powstania przeciw radzieckiemu panowaniu, coteż w Polsce przyniosło więcej swobody. Pokolenie starszych Niemców, pozostając w otoczeniuzdominowanym przez polskość, siedziało niby w izolacji i musiało się w panującychskromnych warunkach bytu dodatkowo z powodu bariery językowej trzymać w tylnychszeregach, równocześnie czas na karierę życiową odbiegł i można było sobie wyliczyć, żei w Niemczech trzeba będzie całkiem nisko; skromnie od nowa zaczynać.Z tego względu została przez nich przyjęta zaproponowana przez polską stronę możliwośćwyjazdu. Otwarcie granicy do swobodnego przejścia w odwiedziny u krewnych i znajomych(i też do pracy) nastąpiło dopiero 15 lat później w roku 1972 i wtenczas, przysztywności obozu socjalistycznego nie było do przewidzenia.64


Matka, wrona i suczka FoxinaPrzed sklepem w Opolnie Zdrojui leżący pies Tarzan65


Również w ówczesnej świadomości nie istniała wiedza o późniejszej regulacji podwójnegoobywatelstwa dla niemieckich Ślązaków, co umożliwiło pracę na zachodzie i mieszkaniew śląskiej ojczyźnie. Dla mnie chyba tak korzystnie by się na ślepo ułożyło pozostającw Polsce, gdybym był wtedy o kilka lat starszy i jeżeli już wtedy bym miał powiązaniaz polską dziewczyną. W tym przypadku pozostając z rodzicami, albo bez nich w ojczyźnie,dla mnie z powodu skromnych dochodów istniałaby tylko możliwość pracy zarobkowej i zaocznegostudiowania. Kiedy w 56 r. otrzymałem pierwsze zaproszenia do dyskotek szkolnych,to musiałem odmówić, bo nie miałem ani półbutów ani garnituru; wciąż jeszczechodziłem w ubraniu, które mi szyła matka z ciepłej tkaniny, w lecie nosiłem opisane sandaływłasnej roboty, albo tzw. tenisówki; w zimnej porze roku nosiłem wysokie buty robocze. Jakoubiór wierzchni miałem i na lato i na zimę wewnątrz gumowany płaszcz deszczowy. Jednakpod tą skromnością nie cierpiałem i brałem to jako całkiem normalne i wystarczające, jednakjak już podano, ze względu na dyskotekę, całkiem nowy odcinek czasu z wyższymiwymaganiami się już wyłonił.Więc na skutek mojej młodości nie miałem możliwości powstrzymania moich rodzicówod wyjazdu, również nie mogłem pójść inną samodzielną drogą, ale jednak wewnętrzniebyłem zrozpaczony i przerażony, gdy to wszystko, cośmy sobie utrzymali i odbudowali,zostało oddane.Pochód pierwszomajowy w roku 1950. Na zdjęciu dział techniczny BZPB (z moim ojcem)W lutym zdemontowałem i zapakowałem umeblowanie Pani Lehmann (mieszkanie nadrzeźnią), potem w marcu u nas zaczęła się ta sama praca; Rudolf Fischer czarną farbą naspodzie mebli pisał nasz nowy adres w Niemczech. W <strong>Bogatyni</strong> u wujka i cioci i u babcizdarzyło się to samo. Kiedy wszystko było w Turoszowie załadowane do wagonu towarowego,tośmy gdzieś przenocowali. W następnym dniu jeszcze raz musiałem pójść do Opolna,żeby się odmeldować w radzie gminy, potem było jeszcze coś do oddawania u najemnikówpo nas. Kiedy byłem na dziedzińcu za mną hałasowało i koza przebiła swoje rogi przez oknoszopy. Tarzan był przywiązany do łańcucha i skowyczał w moim kierunku (suczki jużwcześniej nie żyły). Jednak ja musiałem odejść i w końcu musiałem furtkę też z zewnątrzpuścić z rąk.Smutny na śmierć i pochylony odszedłem z Opolna Zdroju.66


Pochód pierwszomajowy w roku 1955. W tyle Pan i Pani dr Joschko, w środku dentysta JerzyDomagałaOdważna Irena w roku 195567


ERROR: stackunderflowOFFENDING COMMAND: ~STACK:

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!