11.07.2015 Views

Czekają na siódmy prezent... - Głos Ludu

Czekają na siódmy prezent... - Głos Ludu

Czekają na siódmy prezent... - Głos Ludu

SHOW MORE
SHOW LESS

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.

sobota | 22 grudnia 2012 ŚWIĄTECZNA PROZA3Cieszyński Jezusekz drugiego piętra i z piwnicyFot. MAREK SANTARIUSZ nieba spadały lekkie gwiaździstepłatki śniegu. Witryny sklepów, uliceoraz ok<strong>na</strong> domów i mieszkań lśniłydekoracjami świątecznymi. Migotałylampki <strong>na</strong> drzewkach w prywatnychogrodach, sąsiedzi prześcigali się, ktobędzie miał więcej zestawów światełekzawieszonych <strong>na</strong> balko<strong>na</strong>ch,ryn<strong>na</strong>ch i płotach. Na ulicy chłodnywiatr lekko lizał zarumienione policzkiludzi gorączkowo biegającychze sklepu do sklepu, z Czech do Polskii <strong>na</strong> odwrót. W każdym sklepiei<strong>na</strong>czej <strong>na</strong>stawiony sprzedawca czysprzedawczyni, inne kolędy, in<strong>na</strong> atmosfera.Na chodnikach było bardzoślisko, <strong>na</strong> parkingach ciasno. Niektóresamochody krążyły wokoło jakdrapieżny ptak <strong>na</strong>d swą zdobycząi czekały <strong>na</strong> właściwy moment, bymóc ułowić kawałek miejsca <strong>na</strong> kilkagodzin. U niektórych ludzi moż<strong>na</strong>było wyczuć podekscytowanie, chciwośći grubiańskie podejście do drugich,inni zaś jak <strong>na</strong>jbardziej cieszylisię tym zgiełkiem i wpatrywali się wtłumy ludzi, bo mogło się trafić spotkaniez<strong>na</strong>jomych oczu i zatrzymaniesię w jakiejś kawiarence <strong>na</strong> kawę, czygorące wino.Leopold jeszcze przed rokiemsiedziałby sobie przed telewizoremw jednym z mieszkań. Przyszedłbywłaśnie ze zmiany, zjadłby coś ciepłego,zapaliłby czwartą świecę <strong>na</strong>wieńcu adwentowym i włączyłbytelewizor. Przyjaciółka zrobiłaby mufiliżankę gorącej kawy, którą popijalibyrazem, kosztowałby także ciasteczkaświąteczne. Leopoldowi zdawałosię <strong>na</strong>wet, że przez mały ułameksekundy poczuł zapach tej kawy, aleto była tylko iluzja. Nie było kawy,nie miał już pracy ani mieszkania,nie ma przyjaciółki, ani telewizora,bo zdążyła zabrać wszystko. Leopoldsiedział teraz pomiędzy dwoma kontenerami<strong>na</strong> śmieci <strong>na</strong> rozwalonympudle z kartonu i <strong>na</strong> śpiworze. Gdybyktoś mu powiedział przed rokiem,że swoje <strong>na</strong>stępne święta spędzi <strong>na</strong>ulicy, wyśmiałby go. Na szczęście byłdobrze ubrany w ciepłe buty, spodnie,pierzastą kurtkę zimową. Byławprawdzie przepalo<strong>na</strong> w dwóchmiejscach <strong>na</strong> rękawie, ale była bardzociepła, a <strong>na</strong>wet w jego rozmiarze.W popielnicach moż<strong>na</strong> dziś z<strong>na</strong>leźćprawie wszystko. Ludzie codzienniewynoszą śmieci, ze śmieciami takżebardzo dużo chleba i rogalików,zmarszczałych jabłek, nieotwartychjogurtów z przekroczoną datą ważnościi inne smakołyki. Data niedata, Leopold zawsze sprawdzał, czynie ma pleśni i jak pachną dane produkty,które wygrzebał sobie wtedy,gdy wiedział, że nikt nie patrzy. Niezmiernieto poniżające – grzebać wśmietniku za kolacją, ale nie zawszetak będzie. Nie podda się. Do noclegownipójdzie tylko w przypadku<strong>na</strong>jwiększych mrozów lub dolegliwościzdrowotnych. Nie chciał teżdołączyć do grupy mężczyzn przydużych supermarketach, którzy popijalipudłowe wino a potem wpadaliw bójki. Postanowił jed<strong>na</strong>k przeżyćsamodzielnie, zanim ponownieotrzyma jakieś pieniądze od państwa.Na szczęście miał jeszcze klucze oddrzwi wejściowych i od piwnicy sąsiadki,której często pomagał zrobićjakieś tam <strong>na</strong>prawy, o które go prosiła.Mieszkała o<strong>na</strong> <strong>na</strong> pierwszym piętrze.Była to stara wdowa z ogromnie<strong>na</strong>pęczniałymi nogami, ograniczonąmożliwością poruszania się, słabymsłuchem, ale za to z bardzo bystrymumysłem. U niej w domu <strong>na</strong> pewnopachnie dziś tradycyjnymi rurkami,które przygotowywuje dla swychwnuków. Za każdym razem gdy jąodwiedzają, wita ich promiennymuśmiechem. Dobrze jest mieć dlakogo piec, gotować, czekać... żyć.Dość już tego. Zatrzymał tokwłasnych myśli Leopold, bo wpędzałsię nimi w emocje i uczucia, któresobie zakazał.... bał się ich. Nadchodziłyprzecież święta, czas, który spędzamyz bliskimi... a Leopold ich niemiał. Żo<strong>na</strong> mu zmarła, syn wyjechałza pracą i lepszym życiem, przyjaciółkago wystrychnęła <strong>na</strong> dudka izabrała <strong>na</strong>wet to, czego jeszcze niezdążył spłacić.Przed drzwi bloku <strong>na</strong>djechał fioletowysamochód. Seksownie ubra<strong>na</strong>blondyneczka w czarnych butach<strong>na</strong> szpilkach energicznie otworzyładrzwi samochodu i jeszcze energicznieji bardzo głośno je zatrzasnęła.Zanim jej mąż zdążył odpiąć pasyi wysiąść zza kierownicy, otworzyłabagażnik i wyciągała reklamówkiz <strong>na</strong>pisem Tesco. „Lidka uspokójsię.” próbował rozładować jej złośćmąż, nie bacząc <strong>na</strong> wyładowywaniezakupów. „Nie uspokoję się. Portfelw szwach Ci pęka, a nie kupiszmi <strong>na</strong>wet głupiej perfumy!” syknęłaenergicznie przez zęby jego laleczkowatowyglądająca żo<strong>na</strong> i pokładającwszystkie reklamówki <strong>na</strong> ziemięponownie rąbnęła drzwiami, tymrazem od bagażnika. Teraz i on sięwkurzył i zanim odjechał z piskiemopon zdążył jeszcze powiedzieć: „BoTobie to wciąż mało!”„Oho” – pomyślał Leopold. „Piętronumer pięć wróciło z zakupówświątecznych”. Na ustach zagościłmu lekki uśmiech, bo wiedział, żejeszcze dzisiaj pogodzą się i pokłócąprzy<strong>na</strong>jmniej ze cztery razy. Ichostatnie godzenie się <strong>na</strong>stąpi późnymwieczorem i będzie tylko ciutciszsze od ich sprzeczki.Robiło się ciemno i zimno. Leopoldpostanowił pobudzić krewszybkim spacerem. Zawsze zaplanowałsobie jakąś trasę i czas, w którympowinien ją poko<strong>na</strong>ć. Wyglądało towtedy, że ma jakiś cel i dąży do niego,nie wzbudzał tak podejrzenia, że jestbezdomny. Trochę go denerwowałyte ogromne tłumy ludzi taszczącejakieś <strong>prezent</strong>y, zakupy lub choinki,postanowił więc skręcić w innymkierunku i z<strong>na</strong>leźć mniej zaludnionąulicę. „Dzień dobry. Nazywam się Izai jestem uczennicą gim<strong>na</strong>zjum.” Tużza rogiem ulicy stanęła przed nimpięk<strong>na</strong>, młoda dziewczy<strong>na</strong> o kasztanowychwłosach i zielonkawychoczach, w których tańczyła prawdziwaradość i <strong>na</strong>dzieja. Na lewymramieniu zawieszoną miała szarfęz <strong>na</strong>pisem „Free hugs”. „Dziś jestdzień objęcia. Cała <strong>na</strong>sza klasa chodziulicami Cieszy<strong>na</strong> i obejmuje ludzi.Czy zgadza się pan <strong>na</strong> objęcie?”Leopold stał jak wryty. Nie wiedziałjak zareagować. Miał uczucie, że źlerozumiał, lub że jemu lub tej dziewczynieodbiło. Aby nie wyglądał jakzupełny idiota, lekko skinął głową.Iza objęła go i przez kilka sekundtrzymała go w swym objęciu. MójBoże... jestem nieogolony, prysznicanie miałem od po<strong>na</strong>d dziesięciu dni,bo miałem doła, a ta młoda istotamnie tuli. Leopold toczył w sobieniebywałą walkę. Czuł się w jej ramio<strong>na</strong>chniewygodnie, a zarazembezpiecznie. W ciągu tak krótkiegomomentu przewinęło mu się przezmyśl kilka obrazów z przeszłości.Tak tuliła go mama, gdy szedł dosłużby wojskowej, tak tuliła go żo<strong>na</strong>,kiedy stwierdziła, że jest w ciąży, takobjął go syn, zanim wyjechał do StanówZjednoczonych. Ciekawe, coon teraz robi. Ogarnęła go ogrom<strong>na</strong>fala emocji i z jego oczu spłynęłydwie <strong>na</strong>jprawdziwsze łzy, których sięnie spodziewał. „BłogosławionychŚwiąt” powiedziała Iza, dostrzegającdwa wilgotne ślady łez <strong>na</strong> białawychpoliczkach, uśmiechnęła się razjeszcze, po czym poszła obejmowaćresztę Cieszy<strong>na</strong>. Leopold stał jeszczeprzez chwilę, zanim w pełni doszedłdo siebie i ponownie ruszył do nikąd.Od lat nie czuł się tak dobrze. Całaaura spokoju i ciepło tego objęcia szłoz nim. Zasta<strong>na</strong>wiał się, dlaczego takjest. Może to krótkie objęcie dało mupoczucie własnej wartości. Sam miałteraz ochotę przytulić cały świat, leczrozsądek i włas<strong>na</strong> ubolewająca higie<strong>na</strong>osobista powstrzymały go odtakiego poczy<strong>na</strong>nia. Ten tymczasowobezdomny człowiek <strong>na</strong>pełnionyradością i <strong>na</strong>dzieją nie radził sobiez tak ogromnym <strong>na</strong>wałem niespodziewanieokazanej mu serdecznościi przechodząc koło jakiejś kobietyciężarnej wydarło mu się z ust: „ Błogosławionychświąt. I niech się paninie martwi. Żadnego końca światanie będzie. Urodzi pani zdrowegobobasa.” Na jakiś z<strong>na</strong>k potwierdzeniaswojej racji, o której był święcieprzeko<strong>na</strong>ny, przytaknął głową chybaze trzy razy i poszedł sobie dalej,zostawiając kobietę w kompletnymoszołomieniu. Po<strong>na</strong>d dalsze trzygodziny spacerował sobie jeszcze poprzedświątecznym mieście Piastów,zanim powrócił pod swój były dom.Tak jak każdego dnia czekał, zanimwszyscy mieszkańcy z jego wejściapołożą się spać, żeby niepostrzeżeniepołożyć się <strong>na</strong> drewnianej ławiew piwnicy sąsiadki i móc spokojniezasnąć. Na razie czekał ukrytyw cieniu popielnicy, obserwując wświetle mieszkań swych byłych sąsiadów,którzy tu i tam zbliżali się doudekorowanych okien. Na 5 piętrzeponownie się kłócili, bo było widaćręce uniesione <strong>na</strong>d głową w ostrejgestykulacji. Na czwartym piętrzemieszkało bardzo spokojne małżeństwoz małymi dwojaczkami. Byćmoże rosły im ząbki, albo były chore,bo oboje rodziców spacerowało z pokojudo kuchni i z powrotem, odsłaniającdla Leopolda piękne sylwetkikochających rodziców, głaszczącychswe maleństwa po główkach. Natrzecim piętrze mieszkał wdowiec,który po śmierci swej żony zostałzupełnie sam. Wcześnie wstawał iwcześnie kładł się do łóżka. Tak byłoi dziś. Jego ok<strong>na</strong> były już ciemne. Napierwszym migotały odblaski różnychkolorów. Oz<strong>na</strong>czało to, że paniMadzia dokończyła swoje kilkasetrurek i ogląda telewizję. Leopoldzdecydował, że jest dosyć bezpiecznie<strong>na</strong> to, by wśliznąć się do piwnicyi położyć się spać. Był dumny z tego,że nikt o nim nic nie wiedział i żenie spotkał w mieście żadnego sąsiada.Kiedy pakował swoje ma<strong>na</strong>tki,z góry przyfrunął do niego świstekpapieru. Podszedł więc pod neonoweświatło, żeby popatrzeć co to zakartka. „MÓJ JEZUSKU BYŁAMGRZECZNA PRZYNIEŚ MIPROSZĘ ZŁOTE BUCIKI ODKOPCIUSZKA A DLA BRATANOWE KRETKI, BO TE STA-RE ROZGRYZ, JAK MU ROSŁYZEMBY. DZIĘKUJĘ. OLA”.Leopold poprzez chwilę miałochotę zgnieść i wyrzucić ten świstek,ale takie małe coś nie pozwalałotak uczynić. Dziecięcych marzeń niemoż<strong>na</strong> ignorować. „Mój Boże. I co jateraz zrobię? Miałem tego nie czytać.Już i tak miałem dzisiaj silny masażemocjo<strong>na</strong>lny. Kartka nie mogła leciećzbyt długo. Ola musi mieszkaćw wejściu obok. Na którym piętrze?Chyba będzie pierwszoklasitką, skoropisze odwrotne J,zemby i kretkitak jak słyszy. Będzie też miała małegobrata, któremu rosły ząbki i niepotrafi jeszcze pisać”. Leopold grzebałw pamięci, kogo takiego mógłspotykać <strong>na</strong> własnej ulicy. Nikogonie kojarzył. Na ustach rozgościł musię <strong>na</strong> chwilę cyniczny uśmiech. „Takblisko siebie mieszkamy, a i tak sięnie z<strong>na</strong>my. W poniedziałek wigilia.Dzień spełnionych marzeń a niez<strong>na</strong><strong>na</strong>Ola chce buty od Kopciuszka, askoro ja złapałem papier, to się jakośpostaram je zdobyć. Dziś piątek. Potrzebami cudu”, stwierdził w myślachLeopold i jeszcze długo wpatrywałsię w ciemność, zanim zasnął.EWA FURTEKKoniec części 1.Ciąg dalszy w czwartek

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!