10.07.2015 Views

Nr 7 - Archiwalny serwis Instytutu Pamięci Narodowej

Nr 7 - Archiwalny serwis Instytutu Pamięci Narodowej

Nr 7 - Archiwalny serwis Instytutu Pamięci Narodowej

SHOW MORE
SHOW LESS

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.

8Jeszcze się spotkamy,redaktorze…Maciej rosalakWeryfikacja dokonana w staniewojennym przyniosła mi największeupokorzenie i przygnębienie, jakieprzeżyłem w zawodzie dziennikarza.EEsbecy przyjechali po mnie rankiemw Trzech Króli. Na choincepaliły się świeczki, a poddrzewkiem bawiła się mojacóreczka. Funkcjonariusze uśmiechalisię grzecznie, czekając, aż się ubiorę.Jeden z nich miał uśmiech wprost promienny;w jego złotych zębach odbijałysię choinkowe światełka i Karolinkabyła zachwycona. Potem szliśmy w słoneczny,mroźny dzień zimowy do ichsamochodu stojącego pod osiedlowymśmietnikiem na Ursynowie. Nie skulimnie, nie popychali – i tylko może przypadkiemtak się złożyło, że oni byli pobokach i trochę z tyłu.Sąsiad wracał z pustym kubłem odśmietnika i zdziwiony patrzył na tę formację.„Cześć, Andrzej!”. „Cześć, Maciek!”– i poszedł dalej. Nie zatrzymałsię, jak zwykle, na pogawędkę. Nie spodziewałemsię wprawdzie żadnych torturani osadzenia w więzieniu, a jednakto w tym momencie odczułem różnicęmiędzy człowiekiem mającym swobodęwyboru i jej pozbawionym.Na korytarzach gmachu MinisterstwaSpraw Wewnętrznych przy ul. Rakowieckiejzaskoczył mnie ruch jak naMarszałkowskiej. Wśród ludzi w mundurachi po cywilnemu moją uwagęzwrócili szczególnie ci, którzy zapewnetego sobie nie życzyli. Byli to młodzimężczyźni ubrani tak zwyczajnie,jak ubierali się wtedy początkujący pracownicyumysłowi lub fizyczni czy nawetstudenci. Futrzane czapy, kurtki lubsak-palta, dżinsy. Pomyślałem: szpicle.W pokoiku, do którego wprowadzilimnie konwojenci, siedział oficer SłużbyBezpieczeństwa, którego ja i wszyscymoi koledzy poznaliśmy dwa, trzy tygodniewcześniej podczas weryfikacjiw Wydawnictwie „Epoka”. On takżebył bardzo uprzejmy. Zaproponowałzdjęcie marynarki i sam zdjął swoją.I tak, niby przypadkiem, zobaczyłemskórzany pas biegnący mu przez ramięi plecy. Do pasa przytroczona była kabura,z której wyglądała kolba rewolweru,krótkolufowego bębenkowca. Nibyprzypadkiem posadzony zostałem nawprost okna, przez które niemiłosiernieświeciło słońce, a kiedy odwracałemoczy, wzrok cieszyły trofea – plakatyi kalendarze Solidarności z obrabowanejsiedziby Regionu Mazowsze.Rozmówca wytworzył nastrój. Przysłoniłnieco okno („o, widzę, że panredaktor oczki mruży”), poczęstowałlurą udającą herbatę i przedstawił sięjako Arek Iwanicki, kapitan. A potemw ciągu półtorej godziny tak prowadziłrozmowę, jakby chciał zdawać na studiumdziennikarskie i zostać redaktoremgazety. Ile znaków wchodzi na stronęmaszynopisu, a ile stron na złamanąkolumnę, co to jest petit, a co colonel,co należy do obowiązków sekretarzaredakcji, a co do kierownika działu oraznaczelnego i jego zastępców. Opowiedziałemmu o całym (skądinąd naprawdęzajmującym, a dziś, w epoce komputerówcałkiem zapomnianym) procesieprodukcji w drukarni, od składu na linotypach,przez łamanie, kalander, postereotypię i wreszcie rotację.Czerwone światełko zapaliło mi sięw mózgu przy pytaniach o tematykępodejmowaną przez poszczególnychdziennikarzy. Zdawałem sobie oczywiściesprawę, do czego dąży, a i onchyba zdawał sobie sprawę z tego, żesobie zdaję sprawę. Wyjął więc notatniki odczytał z namaszczeniem swojeo mnie spostrzeżenia z rozmowy przedkomisją weryfikacyjną. Sprowadzałysię one mniej więcej do tego, że jestem„blondynem, karnacji jasnej, opanowanym,odpowiadającym zdecydowaniei bez lęku”. Czytaj: nie-Żyd, nie nasz,może być nasz.I wreszcie: „Chcielibyśmy zaproponowaćpanu redaktorowi, aby zostałnaszym konsultantem do spraw StronnictwaDemokratycznego”. Zobaczyłchyba grymas na mojej twarzy, bo dodałszybko: „Będziemy się spotykaćw kawiarni albo w prywatnych mieszkaniach– nikt pana nie będzie podejrzewał...”.„Wie pan co? – odpowiedziałem.– Chodzi o to, że sam siebie będępodejrzewał!”.Na to zmienił ton i z groźbą w głosierzekł: „No to zobaczymy, jak panna tym wyjdzie. Jeszcze się spotkamy,redaktorze...”.„Jeszcze się spotkamy, redaktorze...”– dokładnie tak samo powiedział tydzieńwcześniej po rozmowie weryfikacyjnejw „Epoce”. Kiedy to usłyszałem,natychmiast – choć nikt mnietego nie uczył – poszedłem specjalniedo redaktora naczelnego, który sam niekrył związku z resortem i miał w szufladziepistolet, i powiedziałem mu o tejniepokojącej dla mnie zapowiedzi. Dodziś myślę, że naczelny miał dwie dusze,które walczyły ze sobą o dominacjęnad nim. Tym razem zwyciężyła ta jaśniejsza,bo cicho, żeby nikt nie usłyszał,udzielił mi rady: „Jak nie mają na ciebie

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!