14.04.2015 Views

Pokaż treść! - Biblioteka Multimedialna Teatrnn.pl

Pokaż treść! - Biblioteka Multimedialna Teatrnn.pl

Pokaż treść! - Biblioteka Multimedialna Teatrnn.pl

SHOW MORE
SHOW LESS

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.

KWARTALNIK<br />

SPOŁECZNO<br />

LITERACKI<br />

LUBLIN, STYCZEŃ -CZERWIEC 1953<br />

ROK XII (XX) NR 1-2 (87-88)


TREŚĆ<br />

Str.<br />

SŁOWO WSTĘPNE / . . . . 1<br />

KONRAD BIELSKI ^Trzydziesty ósmy równoleżnik . 2<br />

EUGENIUSZ GOŁĘBIOWSKI: Kronika JMP Woyszy . . . . . . 6<br />

STANISŁAW RYSZARD DOBROWOLSKI: W jurgowskiej karczmie . • . . 12<br />

JERZY MIECZYSŁAW RYTARD: Żegocie zaśpiew należny . . . . . 12<br />

ZYGMUNT MIKULSKI: Nie-wiosna kwietniowa i co powiedział księżyc. Sprawy<br />

wiosenne, Z Wizytą w Serocku . . . . . . . . . 13<br />

JÓZEF NIKODEM KŁOSOWSKI: Godzina przed świtem 16<br />

STEFAN WOLSKI: Warszawski rachunek, Skrzypaczka 22<br />

MAREK ADAM JAWORSKI: F. S. C. 24<br />

WACŁAW GRALEWSKI: Meteor 25<br />

KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI: Obłoki i opoka 32<br />

STEFAN ZARĘBSKI: Apostrofa 33<br />

HELENA PLATTA: Abecadło Chopina . 33<br />

RYSZARD LISKOWACKI: Do żołnierza francuskiego walczącego w Vietnamie . . 37<br />

MARIA BECHCZYC-RUDNICKA: O klimatach teatralnych 39<br />

KONRAD EBERHARDT: Opowieść o człowieku i cementowni 43<br />

LUBOMIR DMITERKO: W Belwederze — przeł. Andrzej Cesarz . . . 48<br />

HOMER: Odyseja — przeł. Jan Parandowski 49<br />

PROSPER MERIMfiE: Lazaret — przeł. AnnaJakubiszyn . . . . 57<br />

ALEKSANDER PUSZKIN: Topielec — przeł. Jadwiga Ważewska; Fontanna<br />

Bachczyseraju — przeł. Stanisław Strumpf-Wojtkiewicz; Do<br />

ducha domowego, Do Boratyńskiego, Do niani — przeł. Leopold<br />

Lewin;<br />

Do Jazykowa — przeł. Kazimierz Andrzej Jaworski . 61<br />

KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI: W 150-lecie urodzin Jazykowa . . . . 67<br />

MIKOŁAJ JAZYKOW: Muza, Geniusz, ***, Do niańki A. S. Puszkina, Trigorskoje,<br />

Inny już jestem, Elegia, ***, Wodospad,<br />

Żeglarz, Pożar, Do poety, Pieśń,<br />

Do moich wierszy — przeł. Kazimierz Andrzej Jaworski . 69<br />

CZESŁAW ZGORZELSKI: Tiutczew po polsku . . . » 76<br />

MARIA BECHCZYC-RUDNICKA: Polskie szaty komedii „Niedorosl" . . . . 80<br />

NAZIM HIKMET: Opowieść o Turcji — przeł. Z a ł o g a Nr 1 86<br />

(c. d. na 3 str. okładki)


z 7 1<br />

KAMENA<br />

KWARTALNIK S P O Ł E C Z N O - L i T E R A C K I<br />

ROK XII (XX) LUBLIN, STYCZEŃ - CZERWIEC 1953 Nr 1-2 (87-88)<br />

1—2), wznowionej jako organ Lubelskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Na przestrzeni<br />

tego czasu zaszły wydarzenia, które poruszyły do głębi społeczeństwo polskie, przyśpieszając<br />

proces jego dojrzewania politycznego. Aktywna rola, jaką w tym procesie powinna<br />

odgrwać literatura, wymaga od redakcji pisma literackiego takiego doboru materiałów,<br />

by uwydatniał on jak najprzejrzyściej siły napędowe postępu, typowe zjawiska naszego<br />

życia i perspektywy rozwojowe. Jest rzeczą jasną dla każdego, że Państwo Ludowe, gwarantujące<br />

w Konstytucji szczególną opiekę swym artystom i literatom, musi otrzymać od<br />

nich ekwiwalent w postaci rzetelnej, wytężonej pracy nad kształtowaniem dzisiejszej rzeczywistości<br />

środkami realizmu socjalistycznego. Maksimum dbałości o poziom ideologiczny<br />

i artystyczny materiałów zamieszczanych w piśmie literackim jest więc sprawą honoru jego<br />

redakcji. Zespół redakcyjny ,,Kameny" ma pełną świadomość odpowiedzialności, jaką wziął<br />

na siebie. Nie traci przeto z pamięci ważkich słów, które padły na XIX Zjeździe WKP(b):<br />

„Wielkie i szlachetne zadania stojące przed pracownikami literatury i sztuki można<br />

rozwiązać pomyślnie jedynie wówczas, jeśli wydamy zdecydowaną walkę tandeciarstwu<br />

w pracy naszych artystów i literatów, jeśli z dzieł literatury i sztuki wy <strong>pl</strong>eni się bezlitośnie<br />

fałsz i zgniliznę. Ogromne obowiązki ciążą na naszych pracownikach literatury i sztuki<br />

w wielkiej walce o troskliwe pielęgnowanie tego, co jest nowe i promienne w naszym życiu<br />

społecznym, i o karczowanie tego, co zmurszałe i obumarłe" *).<br />

Wskazówki zawarte w tych słowach jakże przydatne są i w pracy literatów polskich!<br />

Majowa dyskusja w warszawskim Domu Literatów, poświęcona „Nowej Kulturze",<br />

wykazała nie tylko osiągnięcia, ale i braki czołovsego tygodnika literackiego, — przede<br />

wszystkim, jak stwierdzili liczni dyskutanci, brak jasnej koncepcji i odpowiedniej polityki<br />

redakcyjnej w <strong>pl</strong>anowaniu pisma. Nie przytoczyliśmy tego zarzutu po to, by znaleźć w nim<br />

rozgrzeszenie z własnych błędów. Wręcz przeciwnie: chcemy zaznaczyć, że jest on dla nas<br />

wskaźnikiem wymagań społeczeństwa, nakazem podniesienia normy jakościowej naszego<br />

pisma, chcemy zaznaczyć, że wyciągnęliśmy ze wspomnianej dyskusji właściwe wnioski.<br />

Do najpilniejszych naszych obowiązków zaliczamy uaktywnienie lubelskich kadr<br />

autorskich, bo terenowe pismo literackie spełnia swoje zadanie tylko wówczas, gdy rozwój<br />

jego jest wprost proporcjonalny do rozwoju środowiska literackiego jego terenu. Wynika<br />

stąd również i obowiązek ułatwiania startu młodym.<br />

„Kamena" w naszym zamierzeniu jest pismem terenowym w tym sensie, że opiera<br />

się głównie na autorach lubelskich i szeroko będzie uwzględniać zagadnienia, które wiążą<br />

się z przemianami zachodzącymi w Lubelszczyźnie. Nie znaczy to jednak, byśmy się mieli<br />

zamknąć w kółku lokalnym. Uważamy współpracę kolegów z innych oddziałów za bardzo<br />

') Numer specjalny „Nowych Dróg", październik 1952, str. 55.<br />

1


pożądaną. Nie zgadzamy się też z sugestiami tych recenzentów, którzy chcieliby nam narzucić<br />

zasklepianie się wyłącznie w tematyce regionalnej. Na taki separatyzm kulturalny<br />

nie ma miejsca w przeobrażającym się kraju. Czyż trzeba udowadniać, że terenowe pismo<br />

literackie jest dziś zarazem pismem ogólnopolskim, a ograniczenia terytorialne w zakresie<br />

tematyki interesującej każdego Polaka są absurdem? Znajdzie więc u nas czytelnik poemat<br />

o Korei czy Wietnamie, wiersz o nowej Warszawie i Nowej Hucie, o wsi spółdzielczej<br />

— lubelskiej bądź innej, o Bałtyku i Tatrach.<br />

Ustawiając poszczególne. działy, dołożymy wszelkich starań, by zorganizować powstawanie<br />

reportaży, o które tak jeszcze trudno, gdy się wymaga połączenia słusznych uogólnień<br />

publicystycznych z trafną obserwacją i zaletami łormy.<br />

Budownictwo socjalistyczne naszego narodu, realizacja Planu Sześcioletniego w mieście<br />

i na wsi, zdobycze Frontu Narodowego, walka o pokój i postęp na całym świecie<br />

— bez tych problemów treść pisma literackiego byłaby dziś jałowa i nudna. Zbyteczne<br />

więc chyba są zapewnienia, że „Kamena" skoncentruje uwagę przede wszystkim na nich.<br />

Z tego, co zostało tu powiedziane, widać jasno, że wysuwamy na czoło zadań naszego<br />

pisma zobrazowanie linii rozwojowej życia współczesnego. Ale sięgniemy też, w myśl<br />

wskazań naszej Konstytucji, do chlubnych postępowych tradycji twórczości polskiej,<br />

uwzględniając poza tym w szerokim zakresie przekłady arcydzieł literatury światowej.<br />

Po przezwyciężeniu trudności okresu organizacyjnego „Kamena" będzie się ukazywała<br />

regularnie i da wkrótce wyraz trosce literatów lubelskich o godne uczczenie zbliżającego<br />

się Dziesięciolecia Polski Ludowej, do czego zobowiązuje nas szczególnie fakt, że Lublin<br />

był pierwszą stolicą nowej Rzeczypospolitej.<br />

KONRAD BIELSKI<br />

TRZYDZIESTY ÓSMY RÓWNOLEŻNIK<br />

(FRAGMENTY Z POEMATU)<br />

ZAMIAST WSTĘPU<br />

Pamiętam.<br />

Byłem małym chłopcem,<br />

Lat siedem czy osiem dopiero,<br />

Chyliłem głową nad znaczkiem<br />

Z napisem obcym —<br />

Korea.<br />

Album ze znaczkami — most na świat,<br />

Przepustka do krainy marzeń.<br />

Indie — lotosu kwiat,<br />

Grecja •— marmurowe ołtarze.<br />

Bizonów stada na preriach.<br />

Krzysztofa Kolumba żagle.<br />

Świat cały w kolorowych seriach<br />

Otwarty na rozcież i nagle.<br />

Każdy znaczek obrazkiem, barwą<br />

Mówił o rzekach, o miastach.<br />

Był tajemnfczą larwą,<br />

Z której motyl tęczowy wyrastał.<br />

Przez kolorowe witraże<br />

Oglądałem najskrytsze tajniki.<br />

Byłem Sindbadem — żeglarzem<br />

Na okręcie filatelistyki.<br />

2


i tylko znaczek — Kored<br />

Był nieprzystępny, daleki.<br />

Jakież są jego dzieje,<br />

Lasy, zatoki, rzeki?<br />

Kto tamtą ziemię zaludnia?<br />

Jakie są miasta i stany?<br />

Tajemnicy głęboka studnia,<br />

Rebus nierozwiązany.<br />

A nawet później w szkole<br />

Chłopiec poznać go nie potrafił.<br />

Niewielką wyznaczył mu rolę<br />

Profesor geografii —<br />

Ukształtowanie wyżynne,<br />

Klimat morski, brzeg dość niski...<br />

Ot po prostu —<br />

Jeden z sześciu półwyspów azjatyckich.<br />

I przeszły długie lata,<br />

Bogate dni i zdarzenia.<br />

Z dalekich krańców świata<br />

Przemówił nam do sumienia.<br />

Uderzył w nas, na kształt gromu,<br />

Stał się kochany, bliski,<br />

Jak ściany własnego domu,<br />

Ten półwysep azjatycki!<br />

ŚPIEW KOREAŃSKICH ŻOŁNIERZY<br />

- i i •<br />

Przed nami żarłoczne kły wroga,<br />

Nienawiść, zaciekłość, zasadzka,<br />

Ogniste zapory na drogach<br />

I przepaść otwarta znienacka.<br />

Za nami popiołów zamiecie,<br />

Okrucieństw nieludzkie obrazy<br />

I matki płaczące swe dzieci,<br />

I posiew zdradliwej zarazy.<br />

Przed nami zasieki, okopy,<br />

Pod stopą zdradzieckie dywany,<br />

Pocisków świecących się snopy,<br />

Niewoli piekące kajdany.<br />

Za nami ojczyzna płonąca,<br />

Jak krater wielkiego wulkanu<br />

I długie godziny bez słońca,<br />

Tęsknoty szarpane jak rany.<br />

Spalono nam domy i chaty,<br />

Zabito kochanki i żony,<br />

Zniszczono nam pracy warsztaty,<br />

Mieszkaniem nam bunkry i schrony.<br />

W ogrodach nie kwitną już róże,<br />

Nie czeka miłego dziewczyna,<br />

Śmierć czai się w nieba lazurze,<br />

Krew krzepnie w pucharach od wina.


Umarły w jaśminach słowiki,<br />

Drzew sterczą półnagie szkielety,<br />

Do snu nas kołysze wrzask dziki,<br />

Całują nas — żądła bagnetów.<br />

Dzień do dnia podobny bliźniaczo,<br />

Czas stanął — godzina nie mija.<br />

I oczy otwarte wciąż płaczą,<br />

A ręka wciąż wroga zabija.<br />

Nie złamią nas mordy i zbrodnie,<br />

Nie strwożą zaklęcia i czary —<br />

My — złote wolności pochodnie.<br />

Zwycięstwa czerwone sztandary.<br />

Nie trafi nas strzała zatruta,<br />

Nie zdusi ucisku zła matnia.<br />

Ostoi się nasza reduta<br />

I wojna to będzie ostatnia.<br />

MÓWIĄ CHINY<br />

Długo nas oddzielał wielki mur<br />

Od innego dalekiego świata.<br />

Długo gardło dławił mocny sznur<br />

I kark zgięty spływał krwią od bata.<br />

W żółtą ziemię wsiąkał siódmy pot,<br />

Podły nawóz lichego zasiewu,<br />

Ciężkie jarzmo kuł nam wraży młot.<br />

Zapomnieliśmy śmiechu i śpiewu.<br />

Szczerzył zęby groteskowy smok,<br />

Budda drzemał w cichości pagody,<br />

Gdy z milionem ludzi nam co rok<br />

Powódź brała domy i ogrody.<br />

Mętne wody toczy Chuang—ho,<br />

Małym dżonkom nie równać się z flotą.<br />

Slaby opór nasz pękał jak szkło,<br />

Obcy człowiek zgarniał w wory złoto.<br />

Cierpieć uczył mądry Lao-tse,<br />

Cierpkie było Konfucjusza prawo,<br />

A bez przerwy wrzało już na dnie,<br />

Aż wylało się wolności lawą.<br />

Twierdze wrogów rozwaliły w pył<br />

Ciężkie ciosy zwycięskiego gniewu,<br />

Krew trysnęła z poszarpanych żył,<br />

Chińskie morze wystąpiło z brzegów.<br />

Nowy człowiek chwycił rządów ster,<br />

Pękły mury od ciosów oskarda.<br />

Rewolucji hymnu twarde er<br />

Podchwyciło ludzi pół miliardą,<br />

— o —<br />

Budujemy życia nowy ład,<br />

Wiatr wolności już przewiewa płuca,<br />

Lecz pożarów koreańskich czad<br />

Sen nam płoszy i radość zakłóca.


Koreańskich braci ból i krew,<br />

Miasta zdane na pastwę płomienia —<br />

To codzienny i potężny zew<br />

Do naszego serca i sumienia.<br />

Serc motory zgasić — próżny trud.<br />

W gruzach mury dzielące od świata.<br />

Nie opuści nigdy chiński lud<br />

Walczącego na Korei brata.<br />

Uścisk dłoni — poprzez morza most,<br />

Przeciw wrogom — pięść zwarta i twarda,<br />

Wszystkie drogi prowadzą na wprost:<br />

Jest nas przecież wolnych pół miliarda.<br />

CHOSON MANSOI<br />

Pierwsze słowa hymnu koreańskiego: „Oby Korea żyła dziesięć tysięcy lat".<br />

Dziesięć tysięcy lat. Wtedy na pewno się zatrze<br />

Zbrodni nieludzkich piętno i krwi rozlanej ślad.<br />

Zmieni zupełnie się scena w ogromnym świata teatrze.<br />

To wielki kawał dziejów. Dziesięć tysięcy lat.<br />

Dla nas, którzy mierzymy czas pięciolatek zdobyczą<br />

I w ciągu dni wznosimy nowej przyszłości zrąb,<br />

Dla których nawet godziny są ważną podstawą obliczeń,<br />

To cyfra astronomiczna, mgławic wśródgwiezdnych głąb.<br />

Dziesięć tysięcy lat. Ziemia, jak stół gościnny,<br />

Żyzna, przyjazna, bogata — bez granic, więzów i krat.<br />

Słońc życiodajnych złoto i nieba szafir płynny —<br />

I piękni wolni ludzie. — I szczęście, i miłość i kwiat.<br />

Posłuszne woli człowieka pracują siły przyrody,<br />

Bezcenne skarby rzucają bez przerwy do jego nóg.<br />

Płynie wspaniała rzeka codziennej, wielkiej przygody.<br />

Czyż będzie o nas pamiętał szczęśliwy, zwycięski nasz wnuk?<br />

A jednak — kiedy otworzą ciężkie podwoje muzea<br />

I setka wieków przemówi z surowych mądrych ścian,<br />

Upiorną błyskawicą stanie mu w oczach Korea,<br />

Pożarem miast świecąca i krwią brocząca z ran.<br />

I pojmie, że gdy jedni już budowali socjalizm<br />

I kładli twardy fundament pod przyszły szczęścia gmach,<br />

To wtedy oni ginęli, walczyli, cierpieli i trwali,<br />

Płonęli żywym ogniem, tonęli w gorzkich łzach.<br />

I znajdzie dla nich miejsce poczesne w Panteonie,<br />

Gdzie przodowników ludzkości stoi kamienny rząd.<br />

I znów w pamięci ludzkiej potężną łuną zapłonie<br />

Tragiczny równoleżnik — wolności walczącej front.<br />

A kiedy się wspomnienie lat dawnych ucieleśni,<br />

Innym okiem zobaczy swój własny, piękny świat —<br />

Na ustach jego zakwitną słowa dalekiej pieśni —<br />

— Niech nam Korea żyje dziesięć tysięcy lat. —<br />

Konrad<br />

Bielski


EUGENIUSZ GOŁĘBIOWSKI<br />

KRONIKA JMP WOYSZY<br />

(FRAGMENTY)<br />

W poprzednim numerze Kameny zapoznaliśmy naszych czytelników z pierwszym fragmentem powieści<br />

historycznej E. Gołębiowskiego pt. „Kronika JMP Woyszy", która stanowi próbę rozwinięcia fabuły społecznoekonomicznej<br />

na tle w. 17-go i w przeciwieństwie do tradycyjnego „ussarstwa" naszej powieści historycznej<br />

daje obraz kształtowania się początków świadomości proletariackiej staropolskiego robotnika i chłopa. We<br />

wspomnianym fragmencie bohater powieści, szlachcic Woysza, obdarzony przez króla dożywociem na Hucie<br />

Ponikowskiej i folwarku Borek pod Olkuszem, styka się pierwszy raz z hutnikami.' Ci, uważając się za ludzi<br />

wolnych, zajmują stanowisko obronne wobec pańskich zakusów Woyszy. Następuje konflikt, w którym uprzywilejowany<br />

szlachcic stara się wziąć hutników w poddaństwo. W bieżących fragmentach przedstawione są<br />

momenty walki ekonomicznej i społecznej między Woyszą a hutnikami i chłopstwem, które, biorąc przykład<br />

z robotników, również staje do walki. W następnym numerze Kameny zamieścimy ostatni rodział „Kroniki".<br />

Zobrazuje on rozwiązanie ukazanych w powieści konfliktów. RED.<br />

23 Novembris.<br />

Owóż byłem na jutrzni gwareckiej czyli na<br />

hultajskim sejmie. Już mi tu od miesięcy ćwierkali,<br />

że będzie zjazd gwarecki w Starczynowie,<br />

ale żem nie zwykł jeździć na psie weseliska,<br />

ani na kowalskie zrękowiny, wiecem<br />

o tym ani słuchać chciał, bo to i Sciwiarek mi<br />

klarował, iż nabożeństwo takowe to jeno obraza<br />

pańska i jak to on: ,,Świniam jutrznia" powiada.<br />

Ale mi pan Parczewski głowę omotał,<br />

że to z gwarkami jak z owadem, dręczy cię<br />

jeden, to go i paznokciem zwojujesz a jak są<br />

razem, to jakby mszyce na liściu, podziurawią<br />

cię gęsto. A to prawda. Gdy cię obsiędzie<br />

owad gęsty, to piszczysz, lubo mocarz z ciebie.<br />

Odprawują te swoje sejmy jak nabożeństwo<br />

przy żelaznej kołatce i ordinationem ustanawiają<br />

społeczną: a po wiela robocizny iścić,<br />

z którym kupcem handle mieć, a którego kutwą<br />

i złodziejem okrzyknąć, a jak już raz na<br />

gwarkostwie wywołań, to tak jakbyś go do<br />

trąby włożył, alibo pod pręgierz posadził. Ano<br />

tyla mi pan Chorąży nakładł do łba, żem tam<br />

poszedł, ale nie tak się koło obróciło jak mierzył<br />

i jeno się makucha do pomyj narobiło.<br />

Ano: Świniam jutrznia. Tak i było.<br />

Odprawiło się wszytko wedle sztoły starczynowskiej<br />

w kranisku, to jest szopie przestronej,<br />

kędy urobek się składa. A zjechało się<br />

nieco szlachty a więc pan Ziębicki z Kluczów,<br />

pan Dzik ze Skały Pomorskiej, dwaj panowie<br />

Swiedzinscy z Lasek i uszlachcona novitermieszczka<br />

krakowska Salomonowa, wdowa po<br />

Mikołaju, ta sama, co to w Pszczynie do lochu<br />

wtrąciła mistrza hutniczego Bruska, Roździeńskim<br />

zwanego za to, iż pani swej zuchwalił.<br />

A smok to, nie baba ta Salomonowa. Gruba jako<br />

kafar, cała w bisiorze, na rękach złote manele<br />

i taka słonica, że na wschodku to ją pacholęta<br />

podsadzać muszą z mozołem wielkim. A bogaczka<br />

.to, że nie znajdziesz drugiej w województwie.<br />

Jej sztoła jest starczynowska, jej<br />

rybnicka, jej pankowska i wiele inszych po<br />

całej Koronie rozsianych. Baba jeno jeździ po<br />

kraju kolasą blaszaną ze swoim faktorem i od<br />

warstatu do warstatu osobę swoją dźwigając,<br />

rządy sprawuje ostre. Ów faktor niemczysko<br />

to grube jak piwowar i szczeciniaste, ale w<br />

pończoszce jedwabnej i aksamitach.<br />

Nam hajduki pana Chorążego kobierzec rozesłały<br />

na ziemi, która w kranisku jest jak<br />

klepisko- Kowale, koszykarze, kopacze, czerń<br />

wszelaka i insze tubalkaiństwo na wagach<br />

i rusztach siadło. Czarne to i śpiczaste, żeś<br />

patrząc wrony mógł sobie imaginować, kiedy<br />

to obsiędą gęsto drzewo i coraz to która skrzydłem<br />

ruszy a kraknie. Pośrodku przy żelaznym<br />

stole to sobie hultaje marszałka swego<br />

posadzili. Dziaduś to już chyba stuletni, ale<br />

żwawy jeszcze, jeno mu szkwarki szpetne<br />

u nosa i brody urosły. Na łeb omszały czapę<br />

aksamitną mu wsadzili i kołatkę żelazną do<br />

ręku dali i niby cesarza samego honorując, kilimek<br />

mu pod nóżki podesłali, aby sobie dziaduś<br />

po miękkim potupywał do woli. Pobok<br />

dwa brodacze siadły, tacy, jako to siepaczy<br />

Pana Jezusowych na obraziech imaginują ze<br />

srogą a <strong>pl</strong>ugawą brodą i kosmatymi stępory.<br />

A ten dziaduś fantazyą ma. Mówią poniektórzy,<br />

że herbowy to człek, jeno gardzi szlachetnym<br />

stanem i kuźnictwem się parając we<br />

wsze dni, niedziela czy święto, w fartuchu<br />

skórzanym chadza. Bardzo go admirują gwa-<br />

6


eccy, bo ich wszytkich wiekiem przerasta<br />

i na prawach górnych i gwareckich lepiej się<br />

zna, niźli faktorzy królewscy.<br />

Moje Tubale kąt sobie lewy obrały w kranisku<br />

i tam swoim obyczajem jako małpy siadły<br />

na żerdziach a pośród nich, imaginuj sobie,<br />

Czytelniku Miły, Krystkam zoczył i tego<br />

hultaja Pszona a i ów liczebnik Wieloraki<br />

z praelatury ilkusskiej takoż tamże siadł. Zara<br />

jakby mnie co tknęło. Mówię tedy do pana<br />

Parczewskiego: „Spójrz jeno, Mości Chorąży,<br />

jak to się moi inimici zesforzyli. Wierę nie inaczej<br />

będzie, jeno się na tańcu rozejdziewa,<br />

skoro taneczników tyla. A jak zezują rarogi<br />

w naszą stronę!" Nic mi na to nie odrzekł pan<br />

Chorąży, jeno w bok trącił i swoich hajduczków<br />

ukazał, którzy w zbroiczkach, okowani<br />

jako samowary, u wnijścia stali.<br />

Początek był spokojny i cichość jak w kościele.<br />

zanim chłopię we dzwonek uderzy i organy<br />

zadnią. Dziaduś kołatnął trzykroć żelazem,<br />

brodacz po jego lewicy księgę na stole<br />

rozłożył i nuże czytać prawa górne i gwareckie<br />

oraz fryszta wszytkie, które w roku Pańskim<br />

pobrane były oraz kałkuł i ceny. Niewielem<br />

z tego pojął, bo to wszytko w gwareckim<br />

garncu warzone i jużem trącił w bok<br />

przyjaciela, by mu rzec, iżeśmy nie żacy, aby<br />

nam tu prawiono volumina legum, ale nagle<br />

uczynił się rozruch. Poszło o C2ny, że to nie<br />

jest tak, jak winno być. Jakże to? Była ruda<br />

żelazna po 2 grzywny a żelazo po cztery, a ninie<br />

półtrzecia kupcy płacić nie chcą, było srebro<br />

po grzywien 15, a ninie ledwo 10 wydusisz,<br />

i tak z ołowiem, i tak z błyszczem, kiedy<br />

w inszych miejscach, czy to w Myszynskim,<br />

czy to w Kłodnickim, czy to w Kachlowskim<br />

po staremu płacą a w Małpadewskim to nawet<br />

i więcej, lubo kruszce ilkusskie przednie są<br />

i może szlachetniejsze od tamtych. I zaszumiało<br />

jak w ulu na wiosnę. Dziaduś kołatką uciszać<br />

musiał i na ten czas smoluch jakiś wyskakuje<br />

i dalejże charchać: A jakaż kowalom<br />

cena a jaka dola? Jaka robocizna, taka łupa,<br />

takie żelazo, Wojewodzinie dukaty, a charcharom<br />

bracha. I tak charcharał i brachał, że<br />

mu aże ślepia wyłupiło. Zrazum pojąć nie<br />

mógł, jaką on to Wojewodzinę tak charcharze,<br />

aż mi pan Chorąży panią Salomonową<br />

ukazał. Owóż tak ją zową, bo wszędy jej rządy<br />

i dukaty. A temu ślina ciecze po brodzie<br />

i gały mu skaczą a szpony grają i charch<br />

i charch, jakby go na pal nawlekali. A ona nic,<br />

ślepki rzęskami pokryła, rzekłbyś: śpi. Takoż<br />

i jej faktor palcem po kolanie wodzi jakby za<br />

wszą. Aż tu charchara drugi wyskakuje i żelazem<br />

macha a o robocizny pomstuje, że głodem<br />

płacą za trudy, że poddaństwo, że wolnego<br />

hutnika na łańce biorą. Dopieroż insi wołać<br />

swoje a Bruska przypominać zwanego Roździeńskim,<br />

co skapiał u Salomonowej na łańcuchu.<br />

Dziaduś kołace, a ci krzyk czynią, ryjami<br />

wiją i skaczą z żerdzi na żerdź. Dopiero<br />

się dziaduś zalterował i tupnie a wrzaśnie,<br />

a trzaśnie żelazem po stole, aż pofolgowali,<br />

a onże do Salomonowej: „Katarzyno, wdowo<br />

gwarecka Salomonów, pytają o robocizny<br />

i łańcuchy". Chciał wstać faktor Salomonów,<br />

ale go prasła baba po ramieniu i dalejże gomon<br />

srogi czynić. Ucho moje słyszało wiele<br />

a samemu jęzor mi chodzi jako na kole, alem<br />

jeszcze takowej łaciny nie słyszał jak owa<br />

Salomonów. Zaczęła od matrów i fatrów<br />

i wszytkie macie gwareckie pohańbiła a na<br />

koniec w but kazała się pocałować za łaski,<br />

a potem raz jeszcze: A taka a siaka była wasza<br />

gwarecka mać etc. usąue ad finem. Dziaduś<br />

kołace i wierzga, czapicą macha, ale nic<br />

to, aż mu inszej rady nie stało, znak daje brodaczom.<br />

Ale ledwo ku babie ruszyli, ta w<br />

płacz i męża nieboszczyka zaczyna wspominać<br />

a do faktora się tulić i łzy ronić jako niewinna<br />

dziecina. Więc pokój dali babie, grodem<br />

jeno zagroziwszy za swawole i do inszej materyi<br />

przeszli. A tu już sprawa pana Chorążego<br />

wyszła, że to u niego w Pilecku jeszcze<br />

piąci gwarków ostało się a niemasz ich w rejestrze<br />

na Pański rok. Za czym daje pan Chorąży<br />

pacholikowi membrany a ten niesie<br />

dziadusiowi na stół. Pan Chorąży zasię<br />

krótki jeno daje respons: Byli gwarkowie,<br />

ale ich już niemasz, bo się panu Chorążemu<br />

powzdali. Zaszumiało znowuż, ale pan<br />

Parczewski jeno pod wąsem się uśmiechnął<br />

i powiada jakoby miodem: ,,A moi poddani na<br />

tłustej pasą się łączce". Za czym tamtych z rejestru<br />

skreślił dziaduś i koniec był sprawie.<br />

Na ten czas tom już wiedział, że pośród tej<br />

burzy i na mnie lecieć będą gałęzie, alem rzekł<br />

duszy swej, iż pora jest, aby coram publici<br />

nastąpić na hultajstwo i tak oparzyć robaki,<br />

iżby poczciwość jeno czysta została.<br />

Słucham, aż tu mój skowronek wykrzyka.<br />

Owóż Pszonisko wstało z papierem w garści


i liczyć zaczyna: Znam ja jedną kuźnię, gdzie<br />

intrata idzie na 12.000 a z tego połowa panu,<br />

bo miast dzieło żelazne opatrować, każe pracowitym<br />

dawać na łoje, na miechy i robocizny<br />

iścić. Jaki to się tedy dzieje cud, iż trzódka<br />

tego pana jeszcze żywię i że na niego nie<br />

leci deszcz siarczysty?<br />

A ja nic.<br />

Za czym wstaje Tubal-Grocho i dalejże Ezechielowym<br />

gorgiem: Będzie się ten pan unaszał,<br />

ale my nie nadzy, liści nie będziemy zszywać,<br />

ani w namieciech mieszkać, ani na manny<br />

kowal nie czeka, jeno użytki nasze niechaj<br />

będą w naszych mieszkaniczkach. Wylewa ten<br />

pan krew naszą? Za czym siedmioraka będzie<br />

pomsta i będzie wylana krew jego. Przyjdzie<br />

ten pan do kuźnice z fukiem, ale ił klijowaty<br />

znajdzie, będzie kopytem końskim ranił ręce<br />

kewalskie, ale ił klijowaty jeno znajdzie, będzie<br />

łańcuchem otaczał ciała fabrów, ale ił klijowaty<br />

jeno znajdzie, będzie wieszał na słupcu,<br />

ale ił klijowaty jeno znajdzie ów brzydliwy<br />

pan. A on tam siedzi w czarnych butach<br />

i żelazo dobre dzierży w garści, ale nad nim<br />

jest (prawo, iż nie będzie kaleczony ani wieszany<br />

wolny kowal. Owom rzekł.<br />

A ja nic.<br />

Tandem dziaduś w kołatkę uderza i rzecze:<br />

„Jest skarga, są delatorzy ale imienia niemasz<br />

tego, co oskarżon".<br />

A ja nic.<br />

Na ten czas, imaginuj sobie, Czytelniku, na<br />

to całe małpie teatrum wychodzi ten oczaj<br />

Chrystek i we mnie palcem mierząc, accusat:<br />

Ten ci jest: Jaśnie Wielmożny Pan Olbrycht<br />

Woysza, władny na Borku i Ponikowie, któren<br />

prawo gwareckie gnoi, a ja, com w domu<br />

jego mieszkał i świadom jego ekonomii, świadectwo<br />

będę dawał.<br />

A ja nic.<br />

Tedy dziaduś coś" tam z brodaczami i do<br />

mnie: „Gwarku Albercie, zali jest prawda, że<br />

głody i kaźnie odprawujesz nad wolnym kowalem?"<br />

Tamdem ja: „Anim ja Albert, anim<br />

gwarek, ani to sejm, ani to sąd. Ot co! Sługi<br />

moje od króla mi dane leniwe są i przeciwko<br />

panu swemu powstają, tandem biłem, biję i będę<br />

je bił".<br />

Kiedym te słowa mówił, tom już wiedział,<br />

że trza nastąpić na cały ten małpi sejm, alem<br />

jeszcze wędzidło żuł i na koniec rzekł: „Te algorythmy<br />

<strong>pl</strong>ebańskie niechaj <strong>pl</strong>eban do zawijania<br />

ogórków weźmie, bo w nich jeno wierutna<br />

łeż. Chcą mieć gnoje grosz, niechaj orzą,<br />

a jak nie będą, to pański bat świstał będzie,<br />

aby hultajstwo wiedziało, iż mają pana".<br />

Na to dziaduś podskoczy i wierzgnie, a<br />

wrzaśnie: „Nie masz pana, nie masz pana na<br />

gwarectwie".<br />

A ja: „Ty dziadu sparszały, ty szkwarze!"<br />

i idę na niego i na tamtych brodaczy jako w<br />

dym i z żelazem w garści i jużby tam łby poleciały<br />

jak gruszki, bo to i brodzacze na mnie<br />

ruszyli i dziaduś z kołatką, aż tu pan Chorąży<br />

w dłonie płaszcze i puszcza pomiędzy nas<br />

te swoje samowary. Jakoż tak się sprawnie<br />

mieczykami obrócili, że się nagle przestrono<br />

zrobiło, za czym pan Chorąży głos zabiera:<br />

„Widzę, że ni to gwarectwo, ni rajectwo, jeno<br />

rebelia ku pohanbieniu stanu szlachetnego<br />

skonfederowana. Przecz rokosze czynisz, starcze?<br />

Obych nie sięgnął po prawo stanowe<br />

a miecz".<br />

Cichość nastała wielka, więceśmy pod ramię<br />

się wziąwszy wyszli z kraniska, alem był malkotent,<br />

iż mi ręce związano, kiedy była okazya.<br />

Jakeśmy już na koniach byli, to mi pan<br />

Chorąży rzecz eks<strong>pl</strong>ikował: „Nie wywojujesz<br />

tu, mości Olbrychcie, szablą nic, bo nie są to<br />

poddani twoi i nijak ich rzezać, ale est modus<br />

in rebus". Owóż i znalazł się ten modus<br />

rychle. Odrazuśmy ze Starczynowa jednym<br />

końskim tchem skoczyli do Ilkussa do JM Pana<br />

Matkowskiego i pozew mój pilecki z jego<br />

konotatką wziąwszy, do Pileckaśmy do sołectwa<br />

ruszyli. Jakeśmy tam podetkali sołtysowi<br />

pismo starościńskie, on w te pędy wołać assesorów<br />

i pachołków słać po Grocha i tamtego.<br />

Nockę zmitrężyliśmy, ale na zaranek był sąd<br />

i to celeriter. Dajcie 900 złotych? „Nie dawa,<br />

bo nie mawa". To w dyby. Dopieroż zgrzytanie<br />

zębami i poty rzęsiste, ale kat swoje uczynił<br />

i tak się skończyło gwareckie sejmowanie.<br />

Owóż był Tubalkain i niemasz Tubalkaina,<br />

jeno jest Grocho Mateusz i godzinki zmawia<br />

w karcerze pileckim. Był diabeł, nie masz<br />

diabła, bo kozę doi pilecką i na pokutę nawracan.<br />

A <strong>pl</strong>ułeś, rybi synu, a żużelę panu<br />

swemu podtykałeś, antyfony na gwareckich<br />

sumacheś piał, a klijem pana karmił, a pomsty<br />

siedmiorakie podnosił. Owóż ninie nagi jesteś<br />

i liście sobie zszywaj i nie w namiecie mieszkasz,<br />

jeno na czarnej wodzie. Po ciemnicy się,<br />

kocurze, obzierasz i co sobie Woyszę wspom-<br />

8


(nisz to cię febris trzęsie. Owóż był król, nie<br />

masz króla.<br />

Płaczą baby i dzieciątka po Pilecku i po<br />

Borkowiźnie, na progach się czołgają, ale nic<br />

z tego, niech wie hultaj jeden i drugi, że prawa<br />

Rzeczypospolitej silniejsze są niźli sejmy<br />

gwareckie. Rzekłem Grochowej i tamtej, że<br />

wyjdą z ciemnice mężowie, ale wpierw powzdać<br />

się muszą panu swemu. Tak babam rzekłem<br />

i solennie dotrzymam, com obiecał, bom<br />

jest człek sprawiedliwy i litościwe serce mam.<br />

Gotówem tedy łaskę okazać, aby dać świadectwo,<br />

iż chrześcijańską cnotą uzbrojone moja<br />

łask: i hultajowi największemu odpuszczę,<br />

r.iech ieno pokorę okaże, a nie — to skapieć<br />

mu na kamieniu jako świecy u grobu.<br />

25 Novembris.<br />

Ano widać, że i Pan Bóg ulitował się nad<br />

hultajami. Siedzę i łeb sobie drapię, jak to dalej<br />

te machiny na Ponikowie obracać, aż<br />

tu mi mówią, że jest kursor z sołectwa<br />

Pileckiego z wiadomością taką: Zgrzytają w<br />

karcerze Tubal Grocho i tamten, ale że wolności<br />

pragną i babim lamentom końca niemasz<br />

tandem powzdać chcą się panu. Tedym<br />

ruszył do Pilecka, a tu już gotowe czekają<br />

membrany. I znowuż celeriter sprawa stanęła.<br />

Ano wiadomo: łacniej zadziabiesz pana z łasa<br />

niżli z ciemnice, ale zanim ty, hultaju, pana<br />

zadziabiesz, żółtko z ciebie pociecze troiste.<br />

Zgrzytali bo zgrzytali, ale powzdanie podpisali<br />

krzyżami. Owóż i ono:<br />

Przysięgamy Panu Bogu Wszechmogącemu<br />

w Trójcy Świętej Jedynemu, że od dnia dzisiejszego<br />

szkód więcej Panu swemu urodzonemu<br />

Olbrychtowi Woyszy czynić nie będziemy,<br />

panu swemu nic złego myślić nie chcemy<br />

i za wiernych poddanych wraz z żonami temu<br />

powzdawamy się i jego rozkazania ochotnie<br />

pełnić chcemy, tego przestrzegając, aby w niczym<br />

szkody pańskiej nie było. Jeśliby od<br />

dnia dzisiejszego przysięgi naszej tu w sołectwie<br />

Pileckim nowa jaka szkoda z naszej<br />

przyczyny pokazała się, to na ręce katowskie<br />

przechodzierny, tak nam dopomóż Bóg i Trójca<br />

Święta i męka niewinna Boża.<br />

Ceni się ta membrana na złotych 900, ale<br />

jedno wiem, głowa smokowi urwana. Hydraż<br />

to bo hydra i gotowa nowa wyróść głowa, ale<br />

początek dan jest i niechaj mi kliju iłowatego<br />

nie obiecują, aby łaski nowej żebrać nie musieli<br />

u tego, co ich żywi i z ciemnic dobywa.<br />

Ano, obaczym, jak to będzie, ale niech mi<br />

tam który włosek skrzywi na pana, marneż<br />

będą jego dzieci.<br />

30 Novembris.<br />

Pisałem ci, Czytelniku miły, o owym żbiku<br />

Kobieli, co to sługi moje poranił i uciekłszy,<br />

przepadł jako kamień w wodę. Jużby go ramię<br />

moje nie dosięgło, bo szczwana to sztuka, ale<br />

palec Boży zawsze wskaże prawemu drogi<br />

nieomylne a wszetecznego gubi. Ninie przebiera<br />

ów Kobiela szponami po łańcuchu i tam<br />

i sam się pasie.' Już\wydeptał krąg na dziedzińczyku<br />

podle- gąsiora, bo go łańcuch z kółka<br />

nie puszcza. Ano zagrodniczku, jak sobie<br />

odgryziesz nogę niby lis w pastce, to i ujdziesz,<br />

jeno cię po drodze czeledniczek kolcem<br />

przeszpili.<br />

A wszystko wziąło się od amorów. Miał<br />

żonkę Kobiela. Ponoć nadobna była, a on ją<br />

chował jak świętą. Na szarwarki szedł za nią<br />

i za siebie i jeno zębcami zgrzytał, kiedy mu<br />

• się tam urzędnik przypominał z szarwarkiem<br />

żoninym. Nie wiem, jak tam było, ale ją któryś<br />

z czeladzi za warkocz szarpnął, więc ów<br />

żbik jemu do gardzieli skoczył i nuże się wodzić,<br />

aż ich tam Minor batami rozerwał. A na<br />

drugi dzień żbiczysko do kopców nie stanęło.<br />

Za czym padła grzywna a ten z jęzorem, że<br />

mu to nie niewola, że pogańska służba lepsza<br />

niżli borkowska. Tandem naszli go w nocy<br />

z pochodniami i dopieroż wykurzać z chaty,<br />

bo się w niej zaszył jak borsuk. Aż przez<br />

drzwi wyłomione runęli, a ten do nich z ostrym<br />

toporem, tandem któryś tam gruchnął z krucicy,<br />

tak jeno dla gomonu, aleć gołębicę Kobielichę<br />

ugodził, że jeno wetchnęła. Dopiero<br />

krwie się polały. Dziabnął go tam w łeb czeladniczek<br />

ostry nazwiskiem Szczątek, ale się<br />

żbiczysko wyrwało i buchnęło oknem w noc.<br />

Pobieżała za nim pogoń i jak się rzekło po<br />

próżnicy.<br />

Przy pochówku owej gołębicy było trocha<br />

lamentów babskich. Ha cóż? wola Boska i niewinność<br />

padła. Racz jej dać, Panie, wieczne<br />

odpoczywanie. I tak sobie konkluduję, że już<br />

tam wyroki Boskie ślepe nie są i widać hultaja<br />

na tym pokarały, co najmocniej umiłował.<br />

Niech ma tedy kaźń duszną po ostatni dech, że<br />

to swawolą własną zgubił niewinność. A ono<br />

niebożątko, co to padło we wrzawie krwawych<br />

9


mężów, pewnikiem ma obmyśloną jaką nagrodę<br />

Za czym Szczątek stróża za brodę i o rataja<br />

niebieską i z inszymi fruwa duszyczkami pyta. Ten czyli głuchy, czyli chytry, niby nie<br />

białymi po gołębińcach niebieskich.<br />

słyszy, więc w ucho wziął i w krzyk. Zaraz jak<br />

1 już się zdało, że wisielca jeno po owym na zmowę dzwon się ozwał a ode dwora: Rata!<br />

Kobieli u boru najdą, bo słuch o nim zaginął,<br />

Rata! wołają, a my po chatach biegamy<br />

aż tu nowina:<br />

Przywędrowało z Mazańca chude kleszysko,<br />

i Kobieli szukamy, aż tu biegnie pan Kropiwnicki<br />

w bieliźnie i z czekanikiem w garści a za<br />

Prokus, i powiada, że panu przynosi wiadomość.<br />

nim z łuczywem... patrzymy: on czy nie on?<br />

Najpierw go tam psy setnie wyłajały, Jak nam pogroził ogniem, tośmy go zaraz po-<br />

potem go Minor wytargał za uszy, że to wojny<br />

wszczyzna z psami, ale go w końcu puszczono<br />

przed oblicze pańskie. Licha to sztuka. Klechował<br />

znali- A pan Kropiwnicki do mnie z czekanikiem,<br />

więcem go najechał, aż mu patoka bluznęła<br />

z gardła, a Kobiela w nogi, ale go tamci<br />

w Radnie, wsi mazanieckiej. Zarosły mu ucapili i między konie kolanami wziąli jak<br />

tam ślepia od wszów i nic od niego nie usłyszysz,<br />

tryka. Jeszcze go tam Szczątek żelazem prze-<br />

jeno lament. Pleban go tam ponoć za żegnał po uchu. Tandem w troki go wziąwszy,<br />

bardzo do gnoja a do łasa gnał i dzieci jadła na zad konikami obróciliśmy. Gomon wielki w<br />

do szkoły nosić nie chciały, za czym poszedł Radnie powstał, bo to i <strong>pl</strong>ebania się obudziła,<br />

precz o żebranym chlebie i jako straszydło od i z młyna gawiedź jęła się wysypywać a z kościoła<br />

wsi do wsi chodząc, lament wszędzie czyni<br />

to tak dzwoniono, jakby Tatarzyn na-<br />

i z psami wojuje. Nie wiem, jakowy w tym stępował.<br />

cel, aby taka bieda po świecie Bożym szarpała Co tam dalej było z panem Kropiwnickim,<br />

się na hańbę rodzaju ludzkiego, chyba że to nie wiem, bom i nie ciekaw, niechaj jednak<br />

kara Boska, bo kiedy chamskie dzieciska do wie,, iż tolerancyą umiem obserwować. Inny<br />

szkoły się cisną a tabliczką bawią miasto by-* to by go po sądach wodził za ukrywanie pracowitego,<br />

dełku się akkomodować, to nie dziwota, iż takowa<br />

ale pal go sześć i tak mu się tam<br />

pycha na kim skrupić się musi. A wszakże<br />

jakby nie było takowych Prokusów, to by<br />

i chłopskiej szkółki nie było. Trzymałbyś się,<br />

klecho, gnoju i sieczki, to byś i sobie i wszom<br />

dobrze bluznęło. Niech ma za swoje.<br />

A ninie to patrzę przez okno na owego gada,<br />

jak schnie o głodzie i jeno patrzeć, kiedy zacznie<br />

ssać łapy. A insi z dala jeno przez wrota<br />

swoim wygodził, a tak to jeno wstydu rodzajowi<br />

zezują na oną stworę, przykład mocy i spra-<br />

ludzkiemu przyczyniasz i choć dzieci wiedliwości pańskiej mając.<br />

uczysz, nie wiesz, iżeś na podobieństwo Boże<br />

stworzon, zatem <strong>pl</strong>ugawisz tylko rodzaj ludzki.<br />

Ale gadaj tu do takiego. On ci jeszcze<br />

3 Decembris.<br />

Jest nowa okazya. Jak dotąd moje mliwo<br />

łaciną da respons i tyla z niego pociechy, co szło do biskupiego młyna a z jego browaru<br />

i z jego wszów. Ale nie o tym chciałem pisać, ciągnęli piwo moi zagrodnicy. A tu przynoszą<br />

jeno o Kobieli, owym wdowcu, któren ninie mi pismo od Prałata, w którym tenże, gęsto<br />

piszczy na dziedzińcu.<br />

cukrując gorzkie słowa nabożeństwem i łaciną,<br />

pisze, iż krzywda się dzieje Patronce, że intrata<br />

się jej kurczy, że świece gasić trza, bo chłopstwo<br />

borkowskie, zmówiwszy się niecnie, nie<br />

chce brać biskupiego piwa — i karczmarz mu-<br />

Owóż ten klecha, kiedy mu tam Farfurka<br />

miskę z krupą podstawiła, powiada, iż spodziewa<br />

się nagrody pańskiej za ważną nowinę. Dopiero<br />

go tam któryś w nagrodę puknął po pacierzu,<br />

tandem wyśpiewało kleszysko wieść<br />

0 Kobieli. ,,Jest" powiada „ratajem u pana<br />

Kropiwnickiego, chorążyca we wsi Radno wedle<br />

Mazańca". Dopiero się Szczątek uradował,<br />

a jam stanta pede kazał siodłać konie, bo<br />

1 mnie okazya nęciła. Jesteś mocarz, myślę sobie,<br />

ano nie takich się brało na arkan. Więceśmy<br />

nabrali mocnych rzemyczków i we trzech<br />

z Minorem i Szczątkiem ostro ruszyli.<br />

Ranek już był, kiedyśmy stanęli w Radnie,<br />

10<br />

si odsyłać achtele do browaru. Za czym nie<br />

wie ekonom biskupi, jak to z mliwem będzie<br />

borkowskim, skoro piwo mu wraca do browaru.<br />

Jakże to panu Woyszy mliwem wygadzać,<br />

kiedy jego kmiotaszkowie piwem i łaską JW<br />

Biskupa Księcia Severiae gardzą? Tandem ergo:<br />

Moje mliwo, twoje piwo, nie ma piwa, nie<br />

ma mliwa, a chcesz wozić mliwo do księżego<br />

młyna, to kupuj piwo a grosza nie żałuj, bo<br />

nie Biskupowi jeno Patronce leci złoto do ka-


letv. Dobrze to powiedział ów Wespazjanus,<br />

że Diękny zapach złota, jeno śmierdzi przy nim<br />

robota. Tak to się kochamy z Prałatem, ale<br />

prawda i to, co mówi pan Jagodyński, że choćbyś<br />

się całował a trącał nosem, nie masz równości,<br />

gdyś nierówny trzosem. Nie mogę<br />

wszakże pojąć, co w tych moich kmiotaszków<br />

wstąpiło, że mi takowego nawarzyli piwa. Odki::<br />

stanął gąsior w Borku i dybki sprawiedliw:e<br />

pracują a pacholęta po więgiersku sieką<br />

kurdybany chłopskie, barankowie sami żyją<br />

na Borkowszczyżnie, a tu takowe sypią się<br />

skargi. A może chłopkowie ślub uczynili Pannie<br />

Przenajświętszej, iż się pijaństwa zbędą?<br />

Dopiero by Biskup w gniewy popadł!<br />

To żelazo, to węgiel, to piwo, to mliwo, a ja<br />

s:edzę i łbem wiję jako mucha w matni pajęczej,<br />

a tam w Ilkussu nieboga usycha i listy<br />

•eno śle a wzdycha. Ale jakże tu jechać, kiedy<br />

rządy sprawować trza. A i pisarstwa przybywa.<br />

bo listy lukrowane i sążniste do Łucyi co<br />

wieczór smażę, w których affekty jej serdeczne<br />

wyliczam oraz obietnice słodkie składam,<br />

jako to przystało.<br />

5 Decembris.<br />

Po mszy porannej u Sw. Jana w Pilecku na<br />

wł j iarzy zatrąbiwszy, stanąć im kazałem przed<br />

c bliczem pańskim i takowa wyszła z piwem sprawa:<br />

Nijakiej krzywdy nie chcą czynić kmiotaszkowie<br />

Patronce, ale piwa nie biorą, bo złe, że<br />

i świnia nim gardzi. Każe pan płacić, to będą<br />

płacić, skoro taki już jest dopust Boży, ale piwa<br />

pić nie będą, bo ono takowe, że sam diabeł<br />

otrułby się tym piwem. A ja im na to: że diabeł<br />

by się otruł, w to wierzę — ale i to wiem,<br />

iż niektóre gardła na Borkowszczyżnie to się<br />

i ługiem delektują... Jakoż kazałem posłać po<br />

to piwo i re vera, jak żyję jeszczem takowej<br />

brai nie kosztował i niech mi tam Praelatus<br />

nie baje, że to Matka Boska takowemu napojowi<br />

patronuje. I tak mi się widzi, że ona nic<br />

nie wie o browarze biskupim, bo wierę, prasłaby<br />

dzbanem i sam Pan Jezus darowałby Jej<br />

kolerę i poszedł na skargę do Trybunału Najwyższego<br />

a pokarał takiego syna, co świętościami<br />

się zasłaniając, grabi jeno biedotę<br />

a mnie, panu dobremu na Borku, mliwo ukręca.<br />

Ale tak mi się zda, że tam w kancellaryi niebieskiej<br />

pisarczykowie drzymiącym okiem<br />

urząd swój odprawują i nie wszystko dociera<br />

do uszu Pańskich. Bo któżby się tu nie ulitował<br />

nad dolą kmiecą? Haru, haru, z powinności<br />

panu się spraw, a chcesz się po robocie napić<br />

piwa, to ci piołunne łajno do gardła ciecze,<br />

że świniam jeno wylewaj, które po staremu<br />

fukają na takową patokę. Mało to. Każe płacić<br />

Biskup, choćbyś nie pił, bo winien Patronce.<br />

A nie maszże kary na takowe gravamina?<br />

W trzech częściach posiedli już księża koroną<br />

naszą, targować musimy u nich ziemię na grób,<br />

dzieci oni nie rodzą, jeno rosną w nich wątroby,<br />

a i podatków nie płacą i raj mają na ziemi,<br />

która dla inszych kolczasta jest. Widzi mi<br />

się, że przyjdzie szlachcicowi porzucić szablę,<br />

chłopu cepy i kapicę wdziewać, na ten czas<br />

dopiero skończy się zgniła rzepa a zacznie się<br />

pieczeń. Abyś jeno krzyża liznął, to już i państwo<br />

ziemskie posiędziesz, jak to mówi pan<br />

Jagodyński. Tandem tedy list napiszę do Prałata,<br />

w którym prawdy mu moje wyhaftuję,<br />

niech mnie o miałkość dowcipu nie posądzi.<br />

Ale i <strong>pl</strong>aster mu przyłożę, aby mi mliwa nie<br />

ukręcał i zapewnienie dam, iż kmiotaszkowie<br />

moi płacić będą za piwo, lubo ten liąuor świniam<br />

wyleją, bo tam może wieprz poniektóry<br />

nie zdechnie od tego. Po prawdzie, co mi do tego?<br />

Skoro kmieć chce płacić, to niechaj płaci<br />

i nie będę mu klarował arkanów ekonomii.<br />

Abom to ja Modrzewski, któren uczy sprawiedliwości<br />

tych, co litery od wideł nie odróżnią.<br />

A że mliwo za piwo, tandem i to napiszę,<br />

iżby mi impedimentów w młynie nie czyniono,<br />

za co będę świadczył dzięki Księciu<br />

Severiae a i pozdrowienie chrześcijańskie poślę.<br />

A ów Kobiela powiesił się.<br />

diabli sekundują.<br />

Eugeniusz<br />

Niech mu tam<br />

Gołębiowski<br />

11


STANISŁAW RYSZARD DOBROWOLSKI<br />

W JURGOWSKIEJ KARCZMIE<br />

Ej, zagrajcie, muzykanci, na gęślikach<br />

uweselim się dzisiaj karczmarką!<br />

szparko,<br />

Zagrajcie nam, ucieszcie nas — na nutę ozwodną,<br />

zatańcujem z karczmarką urodną!<br />

Ej, warujcie się, panowie, od karczmarki młodej,<br />

byście cało uszli do dom bodaj!<br />

Warujcie się od karczmarki tej, wasze miłości,<br />

by zaś wam nie porąbali kości!<br />

Tańcowali szlachta — młodzi, ej, z pańska a szumnie:<br />

pójdź, karczmarko — gołąbeczkoi, ku mnie!<br />

Przepijali, zalecali się do dziewki płochej:<br />

ustań stroić, karczmareczko, fochy!<br />

Tańcowali, popijali z karczmareczką w izbie,<br />

aże karczmarz zbójników nie przyzwie.<br />

Idą, idą od Dunajca, idą horni chłopcy,<br />

idą szumnym towarzystwem do wsi.<br />

Idą, idą od Dunajca honorni harnasie:<br />

ej, panowie, od karczmarki zasię!<br />

Nie puścimy karczmareczki gładkiej, szkoda gadać,<br />

choćbyśmy tu trupem mieli padać!<br />

Nie puścimy karczmareczki płochej, szkoda<br />

choćby przyszło ze śmiercią tańcować!<br />

słowa,<br />

Zaświecili siekierami chłopcy panom-szlachcie;<br />

jeśli łaska, to z nami potańczcie!<br />

Tańcowali, tańcowali nasi chłopcy<br />

krew się lała popod ławy Wisłą.<br />

bystro,<br />

Ej, na wieki spamiętają wielmożni panowie,<br />

jak to było z karczmarką w Jurgowie!<br />

Stanisław Ryszard Dobrowolski<br />

JERZY MIECZYSŁAW RYTARD<br />

12<br />

ŻEGOCIE ZAŚPIEW NALEŻNY<br />

(we wrześniu 1939 r.)<br />

Pod Kutnem — czołgów pancerna stal,<br />

A ty, Żegoito — tylko bagnet...<br />

Szczątki dywizji odchodzą w dal,<br />

I bitwa kończy się tak nagle...<br />

Pod Kutnem czołgi, samoloty,<br />

A ty kapralu — tylko bagnet...<br />

Kto widział wówczas śmierć Zegoty,<br />

Trupy wydęte jako żagle?<br />

Pod Kutnem czołgi, samoloty,<br />

W kurzawie klęski — pokosy ciał,<br />

Gdzie armia?! — oto garść piechoty,<br />

Słyszysz to echo? — ostatni strzał...


•<br />

Dzieci ojczyzny podeptanej,<br />

Zwycięzcą ten, kto sercem wolny!<br />

Choć ciała nasze skatowane,<br />

Nie wygra zbrodnia — z sercem wojny!<br />

Sczeznie tyrania obłąkana,<br />

Hejnałem zabrzmi Wester<strong>pl</strong>atte,<br />

Niezłomnym — chwały dni pisane,<br />

Przekleństwo piekieł — ludów katom!<br />

Jerzy Mieczysław<br />

Rytard<br />

ZYGMUNT MIKULSKI<br />

NIE-WIOSNA KWIETNIOWA<br />

I CO POWIEDZIAŁ KSIĘŻYC?<br />

Dzień jak gimnazjalista<br />

staje przed każdą z wystaw<br />

z pierwszym fiołkiem w klapie.<br />

Chmury lżejsze i bledsze<br />

żeglują przez powietrze<br />

a wiatr szeleści jak papier.<br />

W dniu takim rano kup książkę<br />

a po południu wstążkę,<br />

siedem akordeonów wieczorem.<br />

Wiosna idzie? To schemat.<br />

Nie. Bo jeszcze jej nie ma.<br />

Wiosna będzie dopiero we wtorek.<br />

A co jest? A no kora<br />

grubsza coraz i coraz<br />

będzie listek na niej zielony.<br />

Deszczyk przeleci szparko,<br />

drzewa zaszumią w parku<br />

drzewa — grające akordeony.<br />

Więc na razie to chwianie<br />

i lśnienie, i migotanie,<br />

pierwsze kroki nieśmiałe, z ostrożna.—<br />

jeszcze wszystko się <strong>pl</strong>ącze<br />

ale już ten i ów pączek<br />

puka i pyta : czy można?<br />

„Dziwne rzeczy, widzicie.<br />

(Księżyc rzekł to. Myśliciel.<br />

Księżycowe to, właśnie są słowa.)<br />

Wszystko budzi mój sprzeciw.<br />

Lecz cóż ja. Muszę świecić.<br />

Taka wiosna, nie-wiosna kwietniowa.<br />

Zimno? ciepło? Nic nie wiem.<br />

Wiszę krzywo na drzewie,<br />

nikt tu ku mnie głowy nie zadrze.


Nie masz jak noc sierpniowa. —<br />

Kolega tam będzie czarował.<br />

Także księżyc, lecz w szczęśliwszej kwadrze.<br />

Na flet Mozarta. A może<br />

mistyfikację stworzę?<br />

Do mnie, aktorska sztuko!<br />

Koledze wmówię migrenę<br />

i siup na sierpniową scenę<br />

z gitarą, szpadą, z peruką.<br />

A wtedy (diable, bierz duszę!)<br />

berety, kapelusze<br />

w górę, a na dół głowy.<br />

Gwiazdy — moja asysta<br />

ja — niezrównany artysta,<br />

ja jestem księżyc sierpniowy!<br />

Kwiecień —• kaleka, kalek<br />

marnuje mój wielki talent.<br />

Dość mam tej lichej hecy.<br />

Gdzie jest szumne listowie<br />

i gwiazd w tych liściach mrowie<br />

i gdzie jest śmiech kobiecy?<br />

I gdzie wspaniałe chmury,<br />

chmury •— mówię — na których<br />

jeżdżę jak na wielbłądach?<br />

Ni balkon, ni weranda,<br />

a to już zwykła granda,<br />

bo w końcu gdzie mam zaglądać?<br />

Pół miesiąca kwartału<br />

a tutaj tak po mału,<br />

tempo na kurzych stopkach,<br />

,,Cóż, proszę pań i panów,<br />

ja nie wykonam <strong>pl</strong>anu.<br />

Ja nie wykonam. Kropka".<br />

Skończył. Dalej na drzewie.<br />

Z nim .razem autor nic nie wie<br />

Cytuje. Sam księżyc chciał to.<br />

Więc apel do liści: „Liście<br />

bierzcie się zamaszyściej" —<br />

wysyła księżyc i autor.<br />

SPRAWY WIOSENNE<br />

Świeża krew wiosny bije kwietniową aortą,<br />

powietrze ptakami zaczyna od nowa gadać.<br />

Na <strong>pl</strong>acu co się stało? Nowa gałąź jak nowy okręt do portu<br />

listki, wysiadać!<br />

Zielone. I kamień chyba z radości rośnie,<br />

że coraz więcej tych pasażerów.<br />

Mały Jaś z wróblem wiedzie dyskurs o wiośnie<br />

z siodełka swojego roweru.


Teza pierwsza, że można biegać nawet po schodach.<br />

„Ćwierkać!" — wróbel zaprzeczy.<br />

Tu wiatr z dzwonkiem konwalii przybiegł i zgoda<br />

zapadła co do tych rzeczy.<br />

Później wiatr wszedł w firanki i wstążki, i w damskie kapelusze,<br />

w klawisze i wszystkie rzeczy na raz.<br />

A o zmierzchu słychać było brzęczenie złotych i żótłych muszek<br />

ale, żeby nie skłamać, to była gitara.<br />

Później ludzie zaczęli do domów odpływać,<br />

a kwitnienie wciąż trwało.<br />

I gwiazdami zakwitła i pączkami świeciła<br />

jak dwa morskie sygnały: noc kwietniowa i gałąź.<br />

Księżyc się nie doczekał poszóstnej karocy,<br />

sam wylazł i jak gap stanął.<br />

A noc życzyła wszystkim zwykłej dobrej nocy<br />

bo to właśnie była Dobranoc.<br />

Z WIZYTA W SEROCKU<br />

ANDRZEJKOWI<br />

Siedzieliśmy w samochodzie.<br />

Mijaliśmy co samochód miał pod ręką :<br />

drzewa w tyle, las na prawo, a co w przodzie?<br />

W przodzie słońce się zbliżało do nas prędko.<br />

SIDOROWI<br />

A ze słońcem, z tym światłem, z przestrzenią,<br />

z której szło za wzgórzem nowe wzgórze,<br />

świat się zbliżał i się w pędzie zmieniał,<br />

aż wjechaliśmy w twoje podwórze.<br />

Twoja matka właśnie wyszła z miską,<br />

ojciec tytoń strzepnął: „Jacyś goście".<br />

A twój motyl uciekł. Nie dla niego towarzystwo.<br />

„Sami proście!"<br />

A my jak najdłużej byśmy tam gadali<br />

na tym progu, na tym przewróconym<br />

o zasiewach, o kartoflach i o wialni,<br />

0 tym, że telefon macie już w Serocku.<br />

klocku<br />

1 tak sprawy nasze w tej rozmowie<br />

wzrosły w przyszłość potężną i gwarną,<br />

że rósł z nimi każdy, nawet mały człowiek,<br />

że w nich dojrzewało każde ziarno.<br />

I przybyło światła. Skończyliśmy<br />

właśnie wtedy, kiedy ogród trwał w promieniach.<br />

I zakwitły na gałązkach złote iskry.<br />

„Czas już na nas, towarzysze, do widzenia!"<br />

A Andrzejek? Zniknął niespodzianie.<br />

Chyba pobiegł tam, gdzie rośnie żyto.<br />

Więc tym listem ślę mu pożegnanie<br />

przed następną w Serocku wizytą.<br />

Zygmunt<br />

Mikulski


JÓZEF NIKODEM KŁOSOWSKI<br />

GODZINA PRZED ŚWITEM<br />

Niedawno na półkach księgarskich ukazała się nowu powieść Józe/a Nikodema Kłosowskiego, znanego<br />

prozaika, mieszkającego w Lublinie, zatytułowana „Czarna wiosna". Józef Nikodem Kłosowski urodził się<br />

w 1904 roku w Krasnymstawie, gdzie się wychowywał i pobierał początkowe nauki, które kontynuował w Lublinie.<br />

Przed wojną pracował jako nauczyciel i literat, wydając szereg prac, a wśród nich książki dla młodzieży.<br />

Poważny okres jego pracy literackiej przypada na okres powojenny, kiedy to kolejno ukazują się<br />

powieści: „Jarzmo", „Mgła" i „Walka z aniołem". Zyskały mu one dość duże uznanie. „Jarzmo" i „Mgłę"<br />

przełożono na język czeski („Jarzmo" tłumaczyła dr Maria Babiakowa-Bajowa, a „Mgłę" — Ferdynand Gabaj).<br />

Obecnie dobiegła końca praca nad trylogią, w skład której wejdą powieści: „Szary potok", „Miska •soczewicy"<br />

i „Droga pod wiatr". — Każda z nich stanowi oddzielną i zamkniętą całość. Trylogia ta wkrótce<br />

ukaże się na półkach księgarskich. Interesującą powojenną pozycją autora jest wymieniona na wstępie „Czarna<br />

wiosna", o której piszemy na innym miejscu. Z prac dalszych Józeta Nikodema Kłosowskiego wspomnieć<br />

jeszcze należy o „Sercu w lipowym drewnie". Są to opowiadania dla młodzieży o sztuce. Poniżej zamieszczamy<br />

Iragment z pierwszego tomu trylogii „Szary potok". Ilustruje on dobrze styl i postawę artystyczną<br />

Józeta Nikodema Kłosowskiego.<br />

— I co Jasiu? — zapytał stary Tomek Kwiatosz,<br />

spoglądając na syna.<br />

— Zaczynamy!<br />

Jasiek spojrzał na wschodzące słońce, s<strong>pl</strong>unął<br />

w twardą spękaną garść i rozkraczywszy<br />

się szeroko, machnął nowiutką, dobrze wyostrzoną<br />

kosą, wdzierając się przebojem w wysoki<br />

łan gęstego, zupełnie już dojrzałego żyta.<br />

Po ziemi przelatywały raz po raz krótkie, oślepiające<br />

błyskawice. Zboże kładło się falami,<br />

padając z cichym monotonnym chrzęstem. Po<br />

nogach rozpryskiwała się chłodna rosa. Powietrze<br />

było czyste, rześkie jak źródlana woda.<br />

Pachniało świeżo upieczonym chlebem<br />

i miętą. Wysoko, nad polami śpiewały skowronki,<br />

a głos ich kapał z góry jak kro<strong>pl</strong>e<br />

ożywczego deszczu.<br />

W ślad za Jaśkiem wlokły się baby: chuda,<br />

zwinna Czyżowa i stara, bezzębna Jarmułka,<br />

posługująca u Kwiatoszów od wybuchu ostatniej<br />

wojny za kąt i łyżkę byle jakiej strawy.<br />

Szły wolno, noga za nogą i schylając się do<br />

samej ziemi, sprawnie wiązały ścięte żyto.<br />

Ale musiały się zwijać, bo gospodarz wcale<br />

nie folgował, lecz zmarszczywszy czoło, tęgo<br />

machał kosą, zmuszając wszystkich do pośpiechu.<br />

Wkrótce był już daleko. Kobiety pociły się,<br />

stękały, chcąc za nim nadążyć. Ale Jasiek nawet<br />

nie spojrzał w tamtą stronę. Porwała go<br />

praca. Wyprężył grzbiet, napiął mięśnie, byle<br />

jak najprędzej zebrać chleb, wysypujący się<br />

z pełnych, ciężkich kłosów. To go pochłaniało<br />

bez reszty.<br />

Spod szarego, mocno postrzępionego kapelusza<br />

wyglądała jego młoda, czerstwa twarz<br />

0 spokojnych, pospolitych rysach i jasnych,<br />

siwych oczach, pełnych ciepłej, miękkiej łagodności.<br />

Brwi miał gęste, ściągnięte, a przez<br />

rozchylone wargi przebłyskiwały białe jak<br />

śnieg zęby. Oddychał równo za każdym pokosem,<br />

jakby robota ta nie sprawiała mu specjalnej<br />

trudności.<br />

Tomek, patrząc na syna, zacierał ręce z zadowolenia.<br />

Był dumny z Jaśka Zawsze chlubił<br />

się jego ogromną pracowitością i dobrocią.<br />

Bo wszystko, do czego się tylko wziął, szło mu<br />

jak z płatka. I czy to wypadła orka, czy siejba,<br />

zbiór czy młocka, zawsze dał sobie z tym jakoś<br />

radę. A przy tym lubił rzekę. Toteż najchętniej<br />

przestawał z rybakami, często suszył,<br />

to naprawiał sieci, a kiedy tylko miał choć<br />

trochę wolnego czasu, brał łódź i jechał na<br />

połów...<br />

— Patrzcie ino! — mruczał Tomek, śledząc<br />

każdy ruch syna. Toż to robota pali mu ,się<br />

w rękach... Zuch! Zeby takich, jak on więcej<br />

było w Dąbrowie! A jaki do tego ludzki, uczynny!<br />

Potrzebującym i nieszczęśliwym oddałby<br />

ostatnią koszulę a nawet krew wytoczoną spod<br />

serca. To dopiero człowiek!<br />

Przez pewien czas spoglądał na urodzajne<br />

pola i coś dumał, medytował, a dopiero przypomniawszy<br />

sobie pustą, zamkniętą chałupę,<br />

ruszył z miejsca. Po drodze opadł go smutek.<br />

Przed oczyma stanęły mu naraz wszystkie gospodarskie<br />

kłopoty i szare, codzienne troski.<br />

A było ich niemało. Bo przecież kraj jęczał<br />

w hitlerowskiej niewoli, niebo krwawiło się<br />

łuną nie wygasających pożarów, szalał mord<br />

1 panoszyła się przemoc. I co mu teraz po żniwach,<br />

kiedy cały zbiór pójdzie na wykarmie-<br />

16


nie okupanta? Za tydzień trzeba będzie oddać<br />

wyznaczony kontyngent, wyrzec się pięknych<br />

<strong>pl</strong>onów, byle uniknąć strasznej pacyfikacji<br />

albo jeszcze gorszego nieszczęścia. A każdy<br />

dzień przynosił coraz to nowe trudności i nowe<br />

klęski.<br />

— Co za czasy, mój Boże! — westchnął. —<br />

Chyba już sam Antychryst zjechał na ten<br />

świat, żeby nas pognębić. Jest źle, bardzo źle,<br />

ale może jakoś wytrwamy, nie damy się biedzie.<br />

I nie zmoże nas głód ani chłód, nędza<br />

czy strach przed śmiercią. Mamy twardą,<br />

chłopską naturę. Wyrośliśmy z kamienistej<br />

ziemi i na niej pozostaniemy. Jak dziad i pradziad.<br />

I nikt nas stąd nie ruszy. Bo w razie<br />

czego będziemy się bronić. Pokażemy tym hitlerowskim<br />

łotrom siłę naszych pięści. Poznają<br />

nas, zbóje!<br />

Tomek czuje własną krzepę. Wszyscy zresztą<br />

przyznają mu, że ma spryt w rękach i że<br />

doskonale włada ciesielską siekierą, wznosząc<br />

zręby nowych chałup i stodół. A więc mógłby<br />

razem. z innymi prać Niemca. Chętnie poszedłby<br />

z Jaśkiem do lasu, gdzie noc w noc zbierają<br />

się partyzanci z Józkiem Smółką na czele.<br />

Żeby go tylko wzięli, a na pewno nie przyniósłby<br />

im wstydu. O, nie! Tymczasem jednak<br />

trzeba przyczaić się i czekać. Bo przecież prędzej<br />

czy później musi się to wszystko skończyć.<br />

Wojna i ludzka męka...<br />

Wszedł na podwórze i drapiąc się w głowę<br />

począł kręcić się po obejściu. Dom był zamknięty<br />

na dużą, ciężką kłódkę. Z wnętrza<br />

otwartej murowanej obory bił zaduch rozprażonego<br />

gnoju. Zaraz za budynkami pasły<br />

się dwie łaciate krowy, przed budą drzemał<br />

rudy, kudłaty pies, a na progu stodoły darł się<br />

raz po raz piękny, lśniący kogut, zapowiadając<br />

rychłą zmianę.<br />

Zabudowania Kwiatoszów leżały na lekkiej<br />

wyżynie, z której roztaczał się widok na Wisłę,<br />

płynącą w płytkim, wikliną podszytym korycie.<br />

Przez okno izby widziało się jabłoń,<br />

a dalej za niewielkim sadem błękitniała gładka<br />

tafla rozlanej rzeki. Tomek usiadł sobie w<br />

sadzie i spoglądając od czasu do czasu na pafeące<br />

się bydło, zasłuchał się w daleki szum<br />

toczącej się wody. Dokoła panowała kom<strong>pl</strong>etna<br />

cisza. Tylko pszczoły brzęczały w żółtym<br />

jak miód rzepaku, kwitnącym za miedzą.<br />

Tomek przypomniał sobie ten dzień, w którym<br />

przybył nad Wisłę. Dąbrowa była wtedy<br />

małą, ubogą kolonią, rozrzuconą po zalesionych<br />

wzgórzach. Zdobywszy niewielki kawałek<br />

ziemi, zabrał się z żoną do nieludzkiej harówki.<br />

W ten sposób najpierw stanęła stodoła,<br />

a później porządna, murowana obora i chałupa.<br />

Ale ciężkie było to życie. Robiło się<br />

od świtu do nocy o postnej strawie. Grzbiet<br />

pękał od wysiłku, bolały ręce i nogi. Trzeba<br />

było zaciąć zęby, by nie kląć, nie złorzeczyć.<br />

I może pozdychaliby z głodu, żeby nie poszedł<br />

do ludzi na zarobek. Pomagał przy budowie,<br />

zyskując sobie w okolicy opinię doskonałego<br />

cieśli i uczciwego, sumiennego człowieka.<br />

Z trojga dzieci pozostał tylko Jasiek.<br />

Bo Magda zmarła na zaziębienie, a siedmioletni<br />

Wojtek utonął w Wiśle. Kłopotów wciąż<br />

przybywało. To grad, to powódź czy susza.<br />

I tak mijały dni, miesiące i lata. W pracy ciągłej,<br />

nieustającej walce o byt, o każdy kęs<br />

chleba...<br />

Tomek, drzemiąc w cieniu starej, rozłożystej<br />

jabłoni, usłyszał za sobą głośne chrząkanie.<br />

Podniósł głowę i zdziwił się, ujrzawszy zbliżającego<br />

się Pawła Goraja. Zaklął pod nosem, bo<br />

nie lubił tego bogacza, mieszkającego za wsią,<br />

na uboczu i żyjącego jak odludek.<br />

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!<br />

— rzucił Goraj.<br />

— Na wieki wieków.<br />

-— Próżnujesz, co?<br />

— Gdzie tam!<br />

Tomek skrzywił się, jakby żuł piołun, ale<br />

chcąc pokazać sknerze, że nie siedzi tutaj bezczynnie,<br />

huknął na krowy, pasące się na ugorze.<br />

Potem zatrzymał wzrok na płaskiej, piegowatej<br />

i tępej twarzy przybysza.<br />

— Przychodzę do ciebie — odezwał się Goraj<br />

— jak do znanego cieśli, do majstra, po<br />

radę... Chcę budować nową chałupę...<br />

—• Teraz? — zdziwił się Tomek.<br />

— Tak. Bo jak wiesz, gnieździmy się w na<br />

wpół spalonej ruderze! A przecież stać mię na<br />

to, bym mieszkał jak prawdziwy gospodarz!<br />

W tych dniach zacznę już zwozić drzewo. Ino<br />

mi brak majstra. Takiego, jak ty, Tomek! —<br />

rzekł przypochlebnie, spoglądając spod oka<br />

na starego Kwiatosza!<br />

Ale Tomek milczał. Zdawało się, że nie słyszał<br />

tego, co mówił Goraj. Zerwawszy źdźbło<br />

trawy, żuł je w ustach.<br />

— I co, zajmiesz się budową? — spytał Paweł.<br />

17


•— Nie — odparł Tomek.<br />

— Zapłacę.<br />

— Wiem.<br />

— Przekonasz się, że cię nie skrzywdzę! Ino<br />

nie mędrkuj, nie dumaj, ale weź się z miejsca<br />

do roboty. Zgoda?<br />

— Tutaj nie chodzi o zapłatę.<br />

— To o co?<br />

— Jestem już stary, niedołężny — tłumaczył<br />

Kwiatosz, chcąc jakoś pozbyć się niemiłego<br />

gościa. — I dlatego coraz to rzadziej godzę<br />

się do pracy. A zresztą i przy domu mam dość<br />

zajęcia. Pragnę pomóc Jaśkowi, bo chłopak<br />

haruje jak koń i chyba już rąk nie czuje od tej<br />

ciągłej roboty...<br />

— A ja ci mówię, pilnuj go, Tomek! — zaśmiał<br />

się Goraj.<br />

— Jaśka?<br />

— Tak.<br />

— Bo co? — zdziwił się stary Kwiatosz.<br />

— Wiem, że razem z Pietrkiem przystał do<br />

bandy i z karabinem w ręku włóczy się po<br />

dołach i po dąbrowskim lesie...<br />

— Łżesz!<br />

— Nie wierzysz?<br />

W oczach Goraja zapaliły się się nagle dwa<br />

migocące światełka. Wstał spod drzewa i otrzepując<br />

zakurzoną kurtkę, przypatrywał się pomarszczonej,<br />

zwiędłej twarzy starego Kwiatosza.<br />

Z przyjemnością stwierdził, że była zmieniona.<br />

Pod spaloną skórą przepływał dreszcz<br />

niepokoju, usta drżały.<br />

— To przecież on, Pietrek — mówił Goraj<br />

— ściągnął na dom nieszczęście. Przez niego<br />

spaliła mi się chałupa i zmarniał dobytek.<br />

Zwąchał się, łajdak, z tym hyclem Smółką<br />

i jego tylko słucha. I to jeszcze jak! Lepiej<br />

niż ojca! Po całych dniach i nocach tuła się<br />

po świecie, a kiedy wraca wygląda jak zbój.<br />

Czarny, zarośnięty i zmęczony. Zamiast pomyśleć<br />

o robocie, gnije w stodole. Ale to nie<br />

tylko on jeden. Bo gadają, że po lasach wciąż<br />

zbierają się chłopy. Z bronią, jak na wojnę.<br />

Podobno szykują się na Hitlera. Chyba już zapomnieli<br />

o lekcji, jaką dostali w Barłogach,<br />

kiedy podnoszą łby i szepcą, i knują. Porywają<br />

się, głupcy, z motyką na słońce i prędzej<br />

czy później sprowadzą na wieś klęskę. Przekonasz<br />

się, Tomek. Ino żeby nie było za późno!<br />

Bo lada dzień zjawią się tutaj Szwaby<br />

i z Dąbrowy zrobią pogorzelisko...<br />

— Jezu, przemień!..-<br />

18<br />

— Spadła na nas z nieba okrutna kara —•<br />

ciągnął z namaszczeniem. — To prawda. Ale<br />

trzeba pamiętać, mój bracie, że to dopust Boski<br />

i dlatego nie wolno z nim walczyć, opierać<br />

się czy przeciwstawiać. Ino znosić to<br />

wszystko po chrześcijańsku, tak, jak nam to<br />

sam Pan Jezus przykazał. Cicho, pokornie.<br />

I jak Święci Pańscy: bez jęku i bez skargi!<br />

— I czekać, aż nas wymordują?<br />

— Wola Boska!<br />

— Czyja?<br />

Ale Goraj nie odpowiedział na zaczepkę.<br />

Tylko łypnął roziskrzonymi z wściekłości oczami<br />

i s<strong>pl</strong>uwając przez zęby, zasapał z irytacji.<br />

Był zły na tego bezczelnego dziada i chętnie<br />

kropnąłby go w gębę. To dopiero drań! I jak<br />

na złość najlepszy, a równocześnie najtańszy<br />

cieśla w całej gminie!<br />

— Przyjdziesz do roboty? — zapytał po<br />

chwili.<br />

— Nie.<br />

— Toś ty taki katolik? To tak traktujesz<br />

nieszczęśliwego pogorzelca? Chyba już nie<br />

masz w sobie ani krzty serca, kiedy nie chcesz<br />

mi dopomóc jak brat bratu... jak sąsiad sąsiadowi.<br />

A zdawało się, mój Jezu, żeś bogobojny!<br />

— Chcesz budować?<br />

— Chcę.<br />

— A przecież dopiero co gadałeś, że cała<br />

Dąbrowa pójdzie z dymem. Ze lada dzień mogą<br />

wpaść tutaj Niemcy i wszystko zrównać<br />

z ziemią. Pamiętasz? Poczekaj do wiosny. Może.<br />

się to jakoś przewali, wyjaśni...<br />

— Nie bój się, Tomek. Już ja sobie dam radę...<br />

— Takiś pewny?<br />

— Ino jak?<br />

Tomek zamilkł. W głosie Goraja spostrzegł<br />

jakąś obcą, złowrogą nutę. Bał się tego człowieka<br />

o niespokojnych, latających oczach, ryżym<br />

zaroście i obłudnym uśmiechu. Ten skąpiec<br />

był zdolny do wszystkiego. Dla majątku<br />

mógł zaprzeć się Boga i ojczyzny. A do tego,<br />

jak na nieszczęście, sporo wiedział o robocie<br />

podziemnej. Życie Jaśka, Smółki i wielu innych<br />

leżało więc w jego łajdackich rękach. Bo<br />

przecie wystarczył jeden krótki donos, żeby<br />

na wieś zwaliło się gestapo. A wtedy dopiero<br />

działaby się Sodoma i Gomora.


— Przyjdę — rzekł pojednawczo. — Zoharze<br />

I na pewno nie odmówię ci pomocy, jeśli<br />

nie boisz się Szwabów, ognia ni wojny...<br />

Rozstali się w zupełnej zgodzie. Tomek<br />

.detchnął z głęboką ulgą, kiedy Goraj skrył<br />

się za kępą olch, rosnących za sadem.<br />

— To łotr! — mruknął. — Zna go już dobrze<br />

cała Dąbrowa. Pies, nie człowiek! Już<br />

z niejednego krew wyssał, niejednego, psiakrew,<br />

zmarnował. Wyśmiewa się z biedoty,<br />

wyzyskuje chałupników. Takiemu Czyżowi<br />

wydarł spory szmat ziemi, a Bednarza tak długo<br />

włóczył po sądach, aż go puścił z torbami.<br />

A jaki z niego pyszałek!<br />

Kwiatosz nawrócił krowy, spojrzał na dom<br />

i krążąc w pobliżu pastwiska, myślał o Jaśku,<br />

o własnej chałupie i całej Dąbrowie, narażonej<br />

z byle powodu na kom<strong>pl</strong>etne zniszczenie. Stanęły<br />

mu przed oczami Barłogi. A Tomek najwięcej<br />

bał się ognia. Pożar był dla niego najokrutniejszą<br />

klęską, nieszczęściem gorszym niż<br />

śmierć! Bo ileż to naharował się, ile razy nie<br />

dojadł, nie dospał, zanim tutaj, na tym pustkowiu,<br />

wyrosły jego budynki! Trzeba było w<br />

tym czasie walczyć, borykać się z ziemią i wodą,<br />

zapomnieć o samym sobie!<br />

Znów zatrzymał się w cieniu rosochatej jabłoni<br />

i wodząc wzrokiem po swoim gospodarstwie,<br />

wsłuchiwał się w odgłosy dolatujące<br />

z dojrzałych, skwarem dyszących pól. W ciszy<br />

lipcowego dnia słychać było daleki jargot<br />

drabiniastych wozów a potem śpiew pastuchów<br />

wydzierających się na gromadzkim ugorze.<br />

Ale na drodze prowadzącej do Puław panował<br />

spokój, jakby na świecie nie było<br />

Szwabów ni wojny.<br />

— I kto by, mój Boże, uwierzył — westchnął<br />

— że wszystko to może zmącić jeden<br />

strzał albo warkot zbliżającego się samochodu?<br />

W samo południe zjawiła się Jarmułka. Była<br />

zziajana i brązowa od słońca. Wydoiwszy<br />

krowy, zawołała gospodarza na obiad. Tomek,<br />

siedząc w półmrocznej kuchni, jadł kwaśne<br />

mleko z chlebem. Siorpał, postękiwał, raz po<br />

raz ocierał kro<strong>pl</strong>isty pot z pomarszczonego<br />

czoła.<br />

Jarmułka, kręcąc się po izbie, gadała jak<br />

najęta. Opowiadała o swojej córce, Weronce,<br />

żyjącej w pobliskim młynie, o jej bogactwie,<br />

dobrobycie i twardym jak głaz sercu...<br />

— Wychowałam ją, wypieściłam — biadoliła<br />

— ostatni kęs odejmowałam sobie od ust,<br />

byle jej było dobrze. A ona nie ma dzisiaj dla<br />

mnie nawet krzty litości. Zapomniała o rodzonej<br />

matce. Ale i chłopa swojego ma za nic.<br />

Po co jej Szczepan? Kiedy i tak, bez niego żre<br />

ino białe jak śnieg <strong>pl</strong>acki i gzi się to z tym,<br />

to z owym. Aż grzech!<br />

Pobiadoliwszy tak dobrą chwilę, poleciała<br />

z garnkami w pole. Z dala słychać było jej<br />

skrzeczący głos. Pomstowała na ryżego kundla,<br />

biegnącego ślad w ślad za nią.<br />

— Pyskuje — szepnął Tomek ale wszystko<br />

oddałaby dla Weronki. Taka czy inna,<br />

ale zawsze to córka!<br />

Było już dobrze po zachodzie słońca, gdy<br />

Jasiek przywlókł się z pola. Ale jeszcze nie<br />

odsapnął, ani też nie rozprostował obolałych<br />

kości, kiedy na progu stanął sołtys, Franek<br />

Bańka. Przyszedł jak zwykle na sąsiedzką<br />

gawędę. Chociaż nie należał do konspiracji,<br />

to jednak nikt się go tutaj nie wystrzegał.<br />

Wszyscy bowiem znali go jako swojego chłopa,<br />

człowieka, na którym można było polegać.<br />

Sołtys przysiadł na ławie i zapaliwszy<br />

wielkiego machorkowego papierosa, zaczął<br />

żartować. A dowcipy sypały mu się jak z rękawa.<br />

To o szwabskiej rąbance na Wschodzie,<br />

to znów o tym, jak Adolf Hitler z bandą<br />

zbrodniarzy dostał się do piekła...<br />

Podczas tego nadszedł chudy, łysy Wojtek<br />

Czyż, najbiedniejszy z mieszkańców Dąbrowy,<br />

a zaraz za nim barczysty i czerwony jak<br />

burak Bednarz.<br />

— Czy wiecie — odezwał się sołtys — kto<br />

ma najmniejszy w Dąbrowie kontyngent?<br />

— Czyż!<br />

— Bednarz!<br />

— Kwiatosz!<br />

— Nie.<br />

— To kto taki?<br />

— Goraj! — cisnął Bańka, szczerząc żółte,<br />

próchniejące zęby i spoglądając po obecnych.<br />

W izbie zakotłowało się jak w ulu. Wiadomość<br />

ta zaskoczyła wszystkich. Nawet Jasiek<br />

Kwiatosz nie wytrzymał, lecz zerwał się<br />

z miejsca i s<strong>pl</strong>unąwszy ze złością, powiedział:<br />

— Zły z ciebie sołtys, Franek! Widziałeś<br />

się z wójtem, gadałeś z komisją, to dlaczego<br />

nie wygarnąłeś im prawdy w oczy? Było im<br />

przypomnieć, tym draniom, zdrajcom, hitle-<br />

19


owskim pachołkom i skurczybykom, kim są<br />

i jak skończą! Bogacze zwąchali się z folksdojczami<br />

i okradają biedotę. Ale przyjdzie<br />

i na nich czas!<br />

— Szkoda, żeś nie słyszał — odparł Bańka<br />

— jak użerałem się z nimi i jak broniłem Dąbrowy.<br />

Ale cóż, kiedy z Goraja zrobili ofiarę<br />

wojny, nędzarza i pogorzelca! Chcą mu' pomóc<br />

w nieszczęściu. A zwłaszcza Palonka! Ten<br />

gardłuje za nim jak prawdziwy adwokat...<br />

— Ten szpicel?<br />

— Ten.<br />

W kącie, w półmroku, siedział chudy Czyż.<br />

Był to gospodarz biedny, małorolny, o bladej,<br />

zmizerowanej twarzy i wystających policzkach.<br />

Na parę lat przed wojną pożyczył u Goraja<br />

kilkaset złotych, płacąc za to wysoki procent.<br />

Kiedy zaś zbliżył się czas zwrotu zaciągniętego<br />

długu, a chłop nie miał na to ani<br />

złamanego grosza, Goraj wniósł skargę do sądu,<br />

zagarniając w ten sposób prawie połowę<br />

Czyżowej schedy.<br />

— To ja mam płacić za tego hycla? — odezwał<br />

się Czyż. -— Za tego ryżego złodzieja?<br />

A bodaj go!<br />

— Albo jaj. — wtrącił Bednarz.<br />

Sołtys tłumaczył, perswadował. Ale przycichli<br />

dopiero wtedy, gdy wydobył z kieszeni<br />

gazetę. Z uwagą wsłuchiwali się w każde<br />

słowo czytającego. Wszyscy bowiem żyli nadzieją<br />

rychłej klęski Hitlera i jego armii wycofującej<br />

się ze Wschodu. Toteż prędko zapomnieli<br />

o własnej biedzie, o bolączkach i palących<br />

utrapieniach, doszukując się w poszczególnych<br />

wyrażeniach komunikatu ukrytej,<br />

krzepiącej treści. Wróg przypominał im rannego<br />

zwierza, umykającego przez knieję...<br />

A tymczasem Bańka czytał: „nasze bohaterskie<br />

dywizje, oderwawszy się od nieprzyjaciela,<br />

skróciły front i wciąż posuwają się<br />

naprzód, zadając wrogowi ciężkie straty.<br />

Strąciliśmy 5 samolotów sowieckich, bombardujących<br />

nasze linie zaopatrzenia. Oddziały<br />

specjalne im. Hermana Goeringa staczają<br />

bezustanne boje z partyzantami. W dniu<br />

13 lipca weszliśmy w kontakt z działającą na<br />

tyłach radziecką grupą spadochronową".<br />

W izbie było parno. Na ścianie tliła się mała<br />

lampka naftowa, rzucając mdłe, pełgające<br />

światło na spalone, grubo ciosane twarze<br />

obecnych. Siedzieli zbici w kupę i wyciągnąwszy<br />

szyje, chwytali każde słowo sołtysa.<br />

20<br />

Całym sercem byli z Armią Radziecką, napierającą<br />

ze Wschodu jak rozpętana burza i niosącą<br />

im wyzwolenie. Rosła w nich wiara<br />

w zbliżający się koniec hitlerowskiego panowania,<br />

wiara w szybkie i wspaniałe zwycięstwo.<br />

A kiedy Bańka odłożył gazetę, zaczęli gadać<br />

o Polsce. Wszyscy narzekali na ciężkie<br />

przedwojenne czasy, na rządy burżuazji i sanacyjną<br />

przemoc. Chłop był wtedy najzwyczajniejszą<br />

mierzwą. Wyzuto go z praw obywatelskich<br />

i zepchnięto na dno najstraszliwszej<br />

nędzy i poniżenia. Podczas nieludzkich<br />

pacyfikacji równano całe wsie z ziemią, strzelano<br />

do bezbronnych ludzi, zapełniano obozy<br />

koncentracyjne. Wystarczy przypomnieć<br />

Brześć i Berezę. Tak, to były naprawdę ciężkie<br />

lata!<br />

— A jaka to będzie ta przyszła Polska? —<br />

zapytał barczysty Bednarz.<br />

— Ludowa! — odparł Jasiek.<br />

Wojtek Czyż poruszył wargami, jakby<br />

chciał przemówić, lecz cofnął się i mrucząc<br />

coś pod nosem, jeszcze mocniej przywarł do<br />

chłodnej, zbąblonej ściany. Bo tyle go już razy<br />

oszukano, tak bardzo skrzywdzono, że teraz<br />

już nie wierzył w żadne, nawet najpiękniejsze<br />

hasła, w żadne obietnice. • Wszędzie<br />

węszył podstęp. Chętnie zgodziłby się na<br />

chleb i wodę, żeby tylko w ojczyźnie zapanowała<br />

wreszcie równość i sprawiedliwość<br />

i żeby go już nikt więcej nie szargał, nie poniewierał.<br />

Ale tak czy inaczej, musi porachować<br />

się z Gorajem!<br />

Wracając od Kwiatoszów, Wojtek wlókł<br />

się noga za nogą. Przystawał, medytował.<br />

W jednej chwili opętała go żądza zemsty,<br />

chęć zapłaty za wszystkie doznane krzywdy.<br />

Zamiast więc udać się na spoczynek, skierował<br />

się w stronę zabudowań swojego wroga.<br />

Szedł wolno, spokojnie. Przedzierał się przez<br />

gęste, oroszone zboża, przez jakąś wysoką<br />

trawę i wilgotne chaszcze, a kiedy zza kępy<br />

drzew pokazały się zręby zwęglonej chałupy,<br />

opuściła go zimna krew.<br />

Zatrzymał się pod dziką gruszą, skąd widać<br />

było całe gospodarstwo, leżące jak na dłoni.<br />

Przycupnął, a wtedy w kieszeni kurtki namacał<br />

zapałki. Wstrząsnął nim dreszcz. Zacisnął<br />

zęby i marszcząc krzaczaste brwi, uważnie<br />

wsłuchiwał się w szmery lipcowej nocy.


Było cicho, pogodnie, lecz parno. Przez gałęzie<br />

przesiewały się gwiazdy. Trawa lśniła<br />

od rosy. W Dąbrowie szczekały psy, a w zbożu<br />

tajemniczo cykały świerszcze. Ziemia pachniała<br />

rumiankiem i rzeczną miętą.<br />

Czyż podkradł się pod sam okap ogromnej,<br />

niemal że folwarcznej stodoły. Żałował, że nie<br />

było w niej zboża. Zrobiło się jeszcze ciszej.<br />

Pasikoniki umilkły, a tylko księżyc zalewał<br />

świat konwiami roztopionego srebra. Wojtek<br />

zataił oddech. W gardle mu wyschło, ręce<br />

drżały, a przed oczami zamigotały gwiazdy.<br />

Jeszcze godzinę temu nie przypuszczał, że<br />

tak prędko zapłaci temu złodziejowi za własną<br />

krzywdę. I może nawet nie pomyślałby o<br />

tym, żeby nie sołtys, nie Franek Bańka. Ten<br />

rozjuszył go, wspominając o kontyngencie.<br />

Wyciągnął zapałki i nagle ogarnął go lęk.<br />

Zerwał się z ciepłej ziemi, gdyż wydało mu<br />

się że go ktoś ściga. Przystanął za węgłem<br />

i kryjąc się w cieniu, słuchał. I znowu szczekały<br />

psy i brząkały świerszcze. Z podwórza<br />

zalatywał swąd spalenizny, zaduch świeżego<br />

jeszcze pogorzeliska.<br />

Wtem gdzieś daleko na Wschodzie odezwały<br />

się działa. Było to jakieś radosne dudnienie,<br />

zapowiedź nadciągającego wyzwolenia.<br />

Głos ten otrzeźwił Wojtka, wstrząsając<br />

nim do głębi. W jednej chwili porzucił swój<br />

<strong>pl</strong>an, zapomniał o zemście. Podniósł głowę,<br />

wyprostował się i powoli ruszył w stronę Dąbrowy.<br />

Po drodze przystanął, by nacieszyć się<br />

grzmotem nocnej kanonady. ,,Ależ biją, to biją!"<br />

szepnął, zacierając ręce.<br />

W pobliżu swojego domu natknął się przypadkiem<br />

na paru obcych ludzi, śmiało maszerujących<br />

środkiem suchego, wyboistego gościńca.<br />

W pierwszej chwili struchlał, przypuszczając,<br />

że to Niemcy, ,lecz zaraz odetchnął,<br />

poznawszy żołnierzy radzieckich, najprawdopodobniej<br />

zbiegłych z hitlerowskiej<br />

niewoli.<br />

— Dobry wieczór! — odezwał się jeden<br />

z Sowietów.<br />

— Dobry wieczór! — odparł Wojtek.<br />

— Co to za wieś?<br />

— Dąbrowa.<br />

— Dziękuję.<br />

Wojtek z uwagą obserwował żołnierzy,<br />

a już najwięcej tego, co do niego zagadał po<br />

polsku. Ten wyglądał na dowódcę. A" był<br />

młody, dość wysoki, przystojny, o szczupłej<br />

sympatycznej twarzy, rozjaśnionej ujmującym<br />

uśmiechem. Dwaj jego towarzysze mieli brązową,<br />

spaloną skórę i czarne jak noc oczy.<br />

Wszyscy byli uzbrojeni w automaty.<br />

— Jeńcy? — zapytał Wojtek.<br />

— Nie. Spadliśmy po prostu z nieba — zaśmiał<br />

się oficer, pokazując rząd białych, mocnych<br />

zębów. — Przychodzimy z frontu, żeby<br />

wam dopomóc w walce z okrutnym faszystowskim<br />

najeźdźcą. Rozumiecie, co?<br />

—• Rozumiem.<br />

— Przenocujecie nas?<br />

— Przenocuję.<br />

Czyż pchnął chruściane, skrzeczące wrota,<br />

wiodąc za sobą niespodziewanych gości. Pod<br />

walącą się oborą ujadał pies. Gdzieś niedaleko<br />

słychać było piszczałkę stróża nocnego.<br />

A na Wschodzie odzywały się raz po raz<br />

działa. W jasnej poświaci-e księżyca chwiały<br />

się na podwórzu długie cienie. Z pól płynął<br />

zapach wykoszonego żyta.<br />

— Jak wam na imię, towarzyszu?<br />

— Wojciech. A wam?<br />

— Cyryl.<br />

Partyzanci ostrożnie wsunęli się do stodoły<br />

i przepadli w jej mrocznym wnętrzu- Byli<br />

głodni i śmiertelnie znużeni, ale cieszyli się,<br />

że już są na miejscu swego przeznaczenia, na<br />

tyłach zaciekłego wroga.<br />

Tymczasem Wojtek wyniósł z chałupy bochen<br />

razowego chleba i dzban mleka i oddawszy<br />

to jednemu z Sowietów, usiadł na<br />

przyzbie, zalanej łagodną bielą księżyca. Wydobył<br />

z kieszeni machorkę, skręcał papierosa<br />

i pogrążył się w przyjemnej medytacji. Wydało<br />

mu się, że pełni żołnierską służbę jak<br />

w pamiętnych dniach września 39 roku.<br />

Józef Nikodem<br />

Kłosowski<br />

21


WARSZAWSKI RACHUNEK<br />

Liczymy:<br />

jeden, dwa, trzy, cztery, piąć:<br />

czterdzieści pięć —<br />

pięćdziesiąt...<br />

Najpierw szabrownicy, jak mrówki,<br />

gruzy cuchnące trupem i pogorzeliskiem,<br />

bezczelne szczurze pyski<br />

— nisko w wnętrznościach Starówki...<br />

Pierwszy miesiąc<br />

i rok...<br />

i faszyzm na kolanach,<br />

wojny ostatni krok.<br />

A tu ziemia zorana. e<br />

Tu nie myślano o natchnieniu świata.<br />

Należało oczyścić ulice,<br />

tramwajarzom dać czas do lata<br />

i rozminować stolicę<br />

Liczyliśmy:<br />

Pytano:<br />

jeden...<br />

kiedy, kiedy?!...<br />

Długo, ale na pewno.<br />

Liczyliśmy:<br />

dwa, trzy...<br />

Jeżeli ktoś się zdrzemnął,<br />

nie wierzył.<br />

Nowe domy?.. To sny...<br />

Bądźmy szczerzy:<br />

robota była wspaniała,<br />

od razu jak szarża, tempo:<br />

budynki, jezdnie, chodniki...<br />

Wiaduktem Wisła zagrała,<br />

szeroką transmisją latarń.<br />

Już nie naftowe płomyki,<br />

I — gdzieżbyś po świece latał...<br />

Tempo... Tempo!<br />

Wstawała parterowa,<br />

jedno... dwu... wielopiętrowa<br />

Warszawa<br />

Warszawa!...<br />

Liczyliśmy:<br />

cztery...<br />

Domy, jak młode rydze,<br />

lub jak brzask nad kraterem<br />

wypalonej do dna ulicy.


Przychodzili ciekawi<br />

z Ameryki, z Francji, z Anglii...<br />

a nam tu błogosławił<br />

sztandar rodzimych żagli.<br />

Mówiono:<br />

„okręty podobne do domów!"<br />

Nie!<br />

— gmachy takie, jak wola.<br />

Jeżeli mało komu,<br />

to cztery przecież, nie sto lat.<br />

Liczyliśmy:<br />

pięć<br />

Mosty!<br />

Odetchnąć i... skok, i... Trasa.<br />

Takie to proste, i nie takie proste,<br />

jak się potocznie — lub jak pisze prasa.<br />

Liczymy, liczymy, liczymy!<br />

Ten bilans ma oczy stalowe,<br />

jasne czoło, twarde polskie rysy,<br />

jak z Tatr urąbaną głowę<br />

i pięści pokoleń znad Nysy.<br />

Liczymy:<br />

jutro, pojutrze...<br />

do sześciu, do siedmiu, do wielu.<br />

Każdy rok tu będzie najkrótszy,<br />

każdy dom będzie nową niedzielą,<br />

aż wyrośnie, jak święto największe,<br />

wymarzona, promienna, jak SŁAWA,<br />

naród sobą, jak laurem upiększy<br />

Warszawa<br />

zwycięska!<br />

Warszawa.<br />

SKRZYPACZKA<br />

WANDZIE<br />

WIŁKOMIRSKIEJ<br />

Ręką sięgnęłaś dalej, głębiej do wiolinu<br />

i skrzypce jakby wrosły i wyrosły z ciebie...<br />

I naraz, jakby z efów ktoś skrzydła rozwinął<br />

i rozpiął jak dwa słońca na błękitnym niebie.<br />

I wiodłaś nutę jedną cieniutką i prostą<br />

do jakiegoś dna — smutku lub może miłości...<br />

I już wiadomo było — ty, niebo, się rozstąp<br />

przed pięknem, które ciebie wyraziło prościej.<br />

Stelan<br />

Wolski<br />

23


MAREK ADAM JAWORSKI<br />

FSC<br />

i<br />

Wyprzedzić harmonogram nie łatwa to sprawa,<br />

zresztą — zbudować socjalizm to nie zabawka.<br />

Dobrze się muszą serca rozpalić,<br />

mózgi rozpłomienić,<br />

aby metal w kształt samochodu się oblekł.<br />

'' ' *<br />

Trzeba było ziemi<br />

setki hektarów wydrzeć<br />

i powiedzieć twardo:<br />

,, Dobrze!<br />

Tu stanie fabryka,<br />

tu nowy narodzi się człowiek".<br />

Od słów do czynów blisko —<br />

nie kończy się na słowie,<br />

gdy robotnik ministrem,<br />

gdy chłop dyrektorem.<br />

II<br />

I tam, gdzie wiatr artysta<br />

traw struny targał wczoraj,<br />

gdzie bławatów szukały dziewczyny,<br />

słychać już szum motorów.<br />

Koparki w ziemię się wgryzły,<br />

w piasek wdarły się szyny,<br />

aby krajobraz przerobić<br />

hukiem stalowej maszyny.<br />

III<br />

Przemienia się ziemia lubelska<br />

i chłopi wyrwani nędzy.<br />

Rosną żelazne cielska<br />

i rwą ciemnoty więzy.<br />

•<br />

Dłoń, która buduje,<br />

od pługa jest i młota,<br />

nie obca jej niewola,<br />

deszcz burzliwy i słota.<br />

Nie obcy jej karabin,<br />

nie obcy czas przeklęty,<br />

dlatego jej najłatwiej<br />

kłaść szczęścia fundamenty.<br />

Dłoń, która buduje,<br />

jest młoda, lecz rozumna<br />

i umie kielnię ująć,<br />

i umie grunt wyrównać.<br />

Dłonie razem zbratane<br />

prześcigają marzenia.<br />

Są mocniejsze niż granit,<br />

trwalsze niż ziemia.<br />

IV<br />

Szybciej, murarzu! Dokładniej i lepiej!<br />

Czeka na wozy Łódź i Zagłębie.<br />

I niech się żelazo o cegły zazębi,<br />

niechaj się serce z betonem zlepi.<br />

24


Plany? Z nadwyżką! Czas nie stoi w miejscu.<br />

Tu życie się mierzy na wyrost.<br />

I stąd<br />

można żyć choćby tysiąc lat,<br />

gdy normy pękają pod siłą<br />

junackich rąk.<br />

One zmieniają miasta,<br />

słońce przetapiają w hutach.<br />

Gmachy sieją na piaskach,<br />

<strong>pl</strong>ewią bunt i smutek.<br />

V<br />

Do socjalizmu droga jest prosta,<br />

choć wróg do skoku pręży się jeszcze.<br />

I nikt nie może w tyle pozostać,<br />

złamany przez czas i przestrzeń.<br />

Szczęście nie przyjdzie samo do ręki,<br />

blaskiem swym oczu nie rozżarzy<br />

i nawet nie muśnie po twarzy,<br />

jeżeli serca staną się zbyt miękkie.<br />

Dlatego trzeba pięści zacisnąć,<br />

zwyciężyć beton, żelazo i cegły.<br />

Bo w tym jest siła, bo w tym jest przyszłość<br />

Socjalistycznej, Niepodległej!<br />

Marek Adam Jaworski<br />

WACŁAW GRALEWSKI<br />

METEOR<br />

Po dniach upalnych i skwarnych, wypełnionych<br />

monotonią ćwiczeń, marszów i wykładów,<br />

jakie są udziałem każdego rezerwisty<br />

powołanego na letnie ćwiczenia — wyjazd na<br />

trzydniowy odpoczynek do majątku leżącego<br />

w pięknej miejscowości nad Wisłą wydał mi<br />

się czarującą przygodą.<br />

— Mój wuj, bogaty obszarnik, stary kawaler<br />

i trochę dziwak, lubi bardzo gości a kuchnię<br />

ma ef ef — powiedział do mnie jeden z kolegów<br />

pułkowych, z którym zadzierzgnąłem<br />

węzły przyjaźni.<br />

— Dobierzemy sobie paczkę chłopaków do<br />

rzeczy i pojedziemy — dodał. — Dostałem od<br />

wuja <strong>pl</strong>ein pouvoir, jeżeli chodzi o skład osobowy!<br />

Właśnie tak się składało, że w poniedziałek<br />

wypadało święto a sobotę mieliśmy wolną.<br />

A więc trzy dni zupełnej swobody no i perspektywa<br />

świetnego spędzenia czasu.<br />

Wypłynęliśmy statkiem z Włocławka we<br />

wczesnych godzinach poobiednich i siedząc<br />

wygodnie na ławkach pokładowych wdychaliśmy<br />

ożywcze, chłodne od wody wiślanej powietrze<br />

przesycone uczuciem swobody. Urwać<br />

się z łańcucha drylu wojskowego i poruszać<br />

swobodnie członkami niezależnie od jakiejkolwiek<br />

komendy — już to samo stanowiło<br />

przyjemność nie lada.<br />

Gęsto porośnięty brzeg Górnego Szpetala<br />

przesuwał się jak zasłona z zielonego aksamitu.<br />

Powoli Włocławek oddalał się i niknął<br />

w przestrzeni, którą pozostawiliśmy za sobą.<br />

Brzegi obniżyły się znacznie a często spotykane<br />

mielizny i wysepki piaszczyste świadczyły<br />

o spadku wód Wisły. Długotrwałe upały<br />

zrobiły swoje.<br />

Dochodziła godzina piętnasta, gdy statek<br />

przybił do przystani w Dobrzyniu, skąd końmi<br />

mieliśmy pojechać do gościnnego dworu. Nawet<br />

nazwa jego — Kochań zdawała się obiecywać<br />

wiele.<br />

Do oczekującego powozu wsiedliśmy w doskonałym<br />

nastroju. Było nas pięciu ogorza-<br />

25


łych i jędrnych chłopaków, chętnych bodaj<br />

w każdej chwili do przysłowiowej bitki i wypitki.<br />

— Tylko czy aby twego wuja nie skrzywdzimy<br />

zbytnio, bo co do mnie, to czuję, że<br />

zjadłbym pieczonego byka, pozostawiając nieznaczne<br />

resztki — zapytał z wyraźną troską<br />

o najbliższą przyszłość przysadzisty blondyn<br />

o pełnych wargach, którego nazywaliśmy<br />

„głodnym Franiem", a którego uradziliśmy zabrać<br />

ze sobą ze względu na entuzjastyczny<br />

stosunek do spraw spożycia.<br />

— Przyda się — powiedział mój przyjaciel<br />

— pan na Kochaniu nie lubi ludzi wstrzemięźliwych!<br />

—<br />

— Czy zaraz na wstępie podadzą ci pieczonego<br />

byka za to ręczyć nie mogę, ale jagnię<br />

na przekąskę znajdzie się na pewno! —<br />

„Głodny Franuś" popatrzył na mówiącego<br />

tak, jakby chciał w jego oczach znaleźć porękę<br />

wypowiedzianych słów, po czym chrząknął<br />

i cmoknął w sposób najwyraźniej upewniający<br />

samego siebie, że wszystko jest w porządku.<br />

Słońce wyciskało z człowieka ostatnie rezerwy<br />

wilgoci, toteż marzyłem o chwili, gdy<br />

będę mógł wypić bodaj jedną szklankę wody.<br />

Rozpalone powietrze drgało i nad pożółkłymi<br />

łanami zbóż układało się w przezroczyste ale<br />

dostrzegalne pasma i kłęby. Po godzinnej jeź :<br />

dzie nagle ukazała się bujna kępa drzew,,<br />

spływająca w szeroki wąwóz, a wśród niej<br />

zamajaczyły zabudowania. Dobijaliśmy do<br />

portu naszych pragnień, w którym „głodny<br />

Franio" widział swego „pieczonego byka",<br />

a. ja tęgie naczynie chłodnego, ożywczego<br />

płynu.<br />

U podjazdu ujrzałem sylwetkę mężczyzny<br />

średniego wzrostu, dość znacznej, aczkolwiek<br />

równomiernej tuszy, rumianego, z dziecinnie<br />

łagodnymi oczami jakby figlarnie spozierającymi<br />

spod wypłowiałych gęstych brwi. Krótko<br />

przystrzyżone włosy i ręce opuszczone<br />

nieruchomo nadawały jego figurze jakiś wojskowy<br />

pozór. Tak czasem wyglądają emerytowani<br />

oficerowie wyższej rangi.<br />

Ale wrażenia te prysły w chwili, gdy powóz<br />

zatrzymał się i piątka nasza wysiadła<br />

a raczej wyskoczyła zeń.<br />

Stojący dotąd prawie nieruchomo mężczyzna<br />

zawołał cienkim z lekka piskliwym głosem,<br />

poklepując się przy tym po bokach:<br />

— A witam, witam kochanych gości, widzę<br />

(tu zwrócił się do siostrzeńca) Tadziu kochany,<br />

że przywiozłeś mi chwackich kawalerów!<br />

I podbiegłszy do nas zaczął każdemu z manifestacyjną<br />

serdecznością ściskać ręce.<br />

— Proszę, proszę — otworzył szeroko wejście<br />

zapraszając do wnętrza. — O, tu jest pokój<br />

gościnny — ręką wskazał na półotwarte<br />

drzwi — wszystko przygotowane: woda, mydło,<br />

szczotki. Zapewne zechcą panowie pozbyć<br />

się kurzu po podróży! —<br />

Czując, że pragnienie doskwiera mi bardzo<br />

silnie, zwróciłem się do niego i poprosiłem<br />

o szklankę wody.<br />

— Przepraszam, że tak od razu na wstępie,<br />

ale naprawdę nie mogę już wytrzymać —<br />

usprawiedliwiałem swą prośbę.<br />

— Ależ drogi poruczniku — zawołał —<br />

świetnie rozumiem, w tej chwili każę podać!<br />

— Mówiąc to wziął mnie pod rękę i wprowadził<br />

do sąsiedniego saloniku.<br />

— Zaraz będzie woda i ugasimy pragnienie!<br />

—<br />

Wybiegł drzwiami prowadzącymi w głąb<br />

mieszkania, pozostawiając mnie samego. Usiadłem<br />

na stylowej kozetce i zacząłem przypatrywać<br />

się meblom i obrazom, wiszącym na<br />

ścianach. Trwało to krótko. Drzwi, za którymi<br />

znikł gospodarz, otworzyły się skrzypiąc<br />

z lekka i ukazał się w nich lokaj w liberii, popychając<br />

przed sobą serwantkę na kółkach:<br />

na górze widniały kryształowe pękate karafki,<br />

ciemne gąsiorki i szklanki, a na dole półmiseczki<br />

z zakąskami. Zatrzymawszy się<br />

przede mną dostojnie się skłonił i nic nie mówiąc<br />

ujął zgrabnie kryształową butlę, chcąc<br />

napełnić szklankę.<br />

-— Przepraszam, ale to pomyłka, prosiłem<br />

o szklankę zwykłej wody. —<br />

Lokaj zatrzymał swą rękę i spojrzał nieporadnie.<br />

W tym momencie do salonu wszedł<br />

gospodarz i widząc wahanie lokaja wziął z jego<br />

rąk karafkę i pochylił ją nad' stojącym<br />

najbliżej mnie pękatym kryształem. Powstrzymałem<br />

jego rękę w chwili, gdy szybkim ruchem<br />

zaczął napełniać pucharek a ciemnobrązowy<br />

płyn zabulgotał obiecująco.<br />

— Przepraszam, że tyle zamieszania robię<br />

swą osobą, ale proszę o wodę, zwykłą wodę<br />

— zaakcentowałem ostatnie słowa.<br />

Chwilę trwała cisza.<br />

26.


— Nie rozumiem — usłyszałem w odpowiedzi.<br />

— Jakto ,nie chce pan wypić jarzębiaku<br />

z metryką, pędzonego według przepisu mojego<br />

dziada, to chyba jakieś nieporozumienie!<br />

Upał jest duży — dodał jakby do siebie, zrozumiawszy<br />

nagle przyczynę, która przyciemniła<br />

mój umysł — ale nic tak nie orzeźwia<br />

i nie przywraca jasności myśli, jak właśnie<br />

ten jarzębiak! —<br />

— A zresztą są różne gusty — zastanowił<br />

się chwilę — więc może nalewka miętowa<br />

z dodatkiem korzenia dziegięlowego?<br />

— Tak, racja — wykrzyknął jakby olśniony<br />

nagłą myślą — naturalnie, zieleniec, oczywiście<br />

zieleniec! Zacznijmy od nalewki miętowej!<br />

— I sięgnąwszy do stojącego obok gąsiorka<br />

usiłował napełnić szklankę.<br />

— Ależ ja naprawdę proszę o wodę, bo<br />

umrę z pragnienia i w ogóle nic nie zjem ani<br />

wypiję w tym domu — zawołałem na poły<br />

z prawdziwą rozpaczą.<br />

— Wody, wody, wody!<br />

Pan domu wypuścił z rąk trzymany gąsiorek<br />

tak, że zadźwięczał dość głośno o szklany<br />

blat serwantki i otworzył ze zdumienia usta.<br />

— Jakto — wyszeptał po chwili — wody,<br />

takiej zwykłej pospolitej wody?! Poruczniku,<br />

ja od trzydziestu lat nie przełknąłem nawet<br />

kro<strong>pl</strong>i wody a wyglądam zdaje się, może właśnie<br />

dlatego, doskonale. Przecież takie picie<br />

zwykłej wody, przepraszam za szczerość, to<br />

zbyt pospolite. Tak, picie wody — dodał jakby<br />

refleksyjnie — pospolite i naprawdę niezdrowe...<br />

No więc zróbmy kompromis: ja wycofam<br />

wódkę a pan tę, — jak ją tam... wodę, no<br />

i napijemy się wina. — I sięgnął po pękaty<br />

omszony gąsiorek.<br />

— To wino zrodziła nasza ziemia kujawska.<br />

Nie żadne zagraniczne, ale nasze własne,<br />

robione według starej recepty. Głogowe! —<br />

Ma — namyślił się chwilę — ponad trzydzieści<br />

lat. Jeszcze ojciec mój, nieboszczyk, je preparował.<br />

A czynił to wyśmienicie. Pije się<br />

łagodnie niby mleczko.<br />

— A jednak poproszę o szklankę wody —<br />

rzekłem stanowczo. Gospodarz zamarł, a w kącikach<br />

jego żółtawych oczu (dopiero teraz<br />

dostrzegłem ten odcień) zabłysły jakby iskierki<br />

gniewu. Ale natychmiast zgasły. Wolno<br />

podniósł rękę, opuścił głowę, chwilę trwał<br />

nieruchomo, poczem cicho powiedział:<br />

— Ja dla pana specjalnie ten gąsiorek kazałem<br />

przynieść z piwnicy. Pierwsze spojrzenie,<br />

błysk sympatii... No i taka rekuza! Franciszku<br />

— zwrócił się do lokaja, proszę panu<br />

porucznikowi podać szklankę wody. — Mówiąc<br />

to rozłożył ręce jakby z rezygnacją.<br />

Pijąc wodę, która wracała mi świeżość<br />

a zaschłe gardło czyniła znów pełnowartościowym<br />

organem, obserwowałem twarz gospodarza.<br />

Stanowiła nieforemną bryłę, drgającą<br />

od czasu do czasu nerwowo, jakby picie<br />

przeze mnie wody napełniało ją cierpieniem.<br />

Widząc, że skończyłem, wziął mą szklankę,<br />

oddał ją lokajowi gestem, jakim oddaje się<br />

zanieczyszczone naczynia, a potem z gąsiorka,<br />

zawierającego, jak powiedział, wino, nalał<br />

pełną szklankę a następnie stojącą obok<br />

drugą.<br />

— No a teraz w pańskie ręce — wyrzekł<br />

ze smutkiem ale i z pewnością, że najgorsze<br />

już mamy poza sobą, i podniósł szklankę.<br />

Tym razem trzeba było skapitulować.<br />

Podniosłem kryształ do ust i skłaniając głowę<br />

lekkim ruchem w jego stronę, pociągnąłem<br />

łyk, drugi, trzeci...<br />

„Wino" okazało się, jak przypuszczałem,<br />

tęgą głogową nalewką, wydzielającą silny<br />

aromat.<br />

— A wie pan, poruczniku, co jest jego fundamentem,<br />

że tak powiem. Okowita, specjalny<br />

gatunek okowity, zaprawiony ziołami. Długotrwała<br />

fermentacja dała mu łagodność i taki<br />

jakby aksamitny smak.<br />

•— No a teraz może by coś niecoś przekąsić.<br />

O np. cynaderki baranie na słoninie i na<br />

grzankach, albo paszteciki z francuskiego ciasta<br />

z rakami?<br />

Wstałem i skłoniłem się. —<br />

— Proszę wybaczyć, ale teraz skoro zaspokoiłem<br />

pragnienie... chciałbym pozbyć się<br />

kurzu i brudu po podróży. Myślę, że jedzenie<br />

nie zając, nie ucieknie!<br />

— Ależ, oczywiście -— ożywił się pan na<br />

Kochaniu — co się odwlecze, to nie uciecze!<br />

I uśmiechając się figlarnie poprowadził mnie<br />

do pokoju gościnnego.<br />

Po dokonaniu niezbędnych zabiegów toaletowych<br />

wysunąłem się z pokoju i wyszedłem<br />

przed dom. Był to parterowy budynek, praktycznie<br />

roz<strong>pl</strong>anowany, z bocznym skrzydłem,<br />

mieszczącym pomieszczenia administracyjne.<br />

Front zwrócony był do parku — część tylna


graniczyła bezpośrednio z zabudowaniami<br />

gospodarczymi, które można było oglądać<br />

z okien. W ten sposób zapewniona była stała<br />

kontrola dworu nad całokształtem prac.<br />

Park był duży i ładnie położony. Część jego<br />

obejmowała wąwóz, który niby czarna <strong>pl</strong>ama<br />

rozdzielał żółte łany zbóż i biegł aż ku Wiśle.<br />

Do parku przylegały sad i ogród warzywny<br />

a dalej widniały sadzawki.<br />

Pobieżne oględziny wskazywały wyraźnie,<br />

że gospodarstwo jest dobrze utrzymane.<br />

Niektóre partie parku miały jakby leśny<br />

charakter, może były pozostałością rosnącego<br />

tu kiedyś dużego lasu — inne najwyraźniej<br />

stworzyła i opieką otaczała ręka ogrodnika.<br />

Strzyżone szpalery i drzewa, klomby zatrzymujące<br />

wzrok wzorami i napięciem barw,<br />

ścieżki wysypane piaskiem i dyskretnie ustawione<br />

ławki wskazywały na dużą pieczołowitość.<br />

Gdy po dłuższym błądzeniu wśród drzew<br />

zbliżyłem się do domu, wybiegł na moje spotkanie<br />

„głodny Franio".<br />

— Szukamy cię wszyscy, gdzie się włóczysz,<br />

stary prosi na kolację — zawołał najwyraźniej<br />

podekscytowany i chwycił mnie za<br />

rękę tak jakby bojąc się, że mu się wymknę.<br />

— Jakto na kolację? — zapytałem — przecież<br />

jest jeszcze wcześnie!<br />

— Aha, wcześnie, wcześnie — przedrzeźniał<br />

— boś sobie zaraz na wstępie dobrze rąbnął,<br />

niby to przymawiając się o szklankę wody.<br />

Już wszyscy o tym wiedzą. Ależ spryciarz<br />

z ciebie — powiedział z odcieniem uznania.<br />

Nie odpowiedziałem. Wszelkie wyjaśnienia<br />

byłyby zbędne.'<br />

Na progu domostwa stała grupka kolegów,<br />

rzucając w naszą stronę niecier<strong>pl</strong>iwe spojrzenia.<br />

— No, jest zguba — powiedział gospodarz<br />

— panowie, proszę do stołu, czym chata bogata...<br />

Jadalnia była obszerną komnatą, pośrodku<br />

której stał duży dębowy stół otoczony wieńcem<br />

wygodnych krzeseł. Wzdłuż ścian stały<br />

mniejsze i większe stoliki, spełniające rolę pomocniczą.<br />

Oprócz nas do stołu siadły dwie<br />

starsze panie, dalekie krewne gospodarza,<br />

rezydentki. Moje miejsce wypadło obok pana<br />

domu.<br />

Z zaciekawieniem rzuciłem okiem na zastawę<br />

i na to, co znajdowało się na bocznych<br />

stolikach. Poczułem głód i chciałem choć pobieżnie<br />

zorientować się w treści półmisków<br />

i sosjerek, aby ułożyć jakiś ogólny bodaj <strong>pl</strong>an<br />

działania. Czułem, że będę zmuszony zrehabilitować<br />

się za tę nieszczęsną wodę. Dwóch<br />

lokai krzątało się koło potraw i nalewało<br />

trunki.<br />

Pan domu wziął do ręki dwie butle.<br />

— Orzeł czy reszka? — zapytał, śmiejąc się.<br />

„Orzeł" okazał się starą orzechówką, pod<br />

którą zjadłem dwie grzanki z kremem śledziowym.<br />

Stojący za mną lokaj zmienił talerzyk,<br />

a pan domu podsunął półmiseczek z befsztyczkami<br />

w sosie maderowym z krokietami.<br />

Zjadłem dwa befsztyczki i wypiłem pucharek<br />

zieleńca.<br />

Zauważyłem, że gospodarz skoncentrował<br />

uwagę na mojej osobie, jakbym się stał dla<br />

niego problemem, który postanowił rozwiązać.<br />

Jadł i pił to samo i w tej ilości co ja, proponując<br />

dyskretnie potrawy lub idąc za moim<br />

przykładem.<br />

— Pod „miodówkę żołądkową" radziłbym<br />

<strong>pl</strong>acuszki z parmezanem, nie obciążają żołądka<br />

i stanowią doskonałe przejście do potraw<br />

poważniejszych. Te same zalety mają również<br />

gorące paszteciki z pieczarkami, tylko że do<br />

nich radziłbym łyk morelówki.<br />

Dotąd ulegałem gospodarzowi, widząc w nim<br />

świetnego przewodnika na mapie zgromadzonych<br />

potraw. Opór mój przeciwko jego wywierającej<br />

dyskretny nacisk inicjatywie zrodził<br />

się w chwili, gdy zorientowałem się, że<br />

to, co uważałem za kolację, było tylko nieznacznym<br />

do niej wstępem. Befsztyczki, <strong>pl</strong>acuszki,<br />

paszteciki, muszelki z zapiekaną treścią,<br />

prze<strong>pl</strong>atane zimnymi przekąskami, stanowiącymi<br />

łączące ogniwa, miały tylko charakter<br />

przystawek i były jakby uwerturą<br />

w symfonicznej orkiestrze sztuki kulinarnej.<br />

Zanosiło się na poważny koncert, którego<br />

każda część miała swą wagę i swój przemyślany<br />

zakres. A ja, jak idiota, dałem się złapać<br />

na przynętę pierwszych taktów.<br />

W miarę, jak zacząłem wykazywać wstrzemięźliwość,<br />

zaczął róść napór gospodarza.<br />

„Prynuka" stawała się wyraźna.<br />

Zrobiwszy małe zestawienie wyliczyłem,<br />

że przystawek było szesnaście. Odegrały one<br />

rolę harcowników, będących małym pokazem<br />

sprawności przed generalną rozprawą. Znikły<br />

28


zręcznie sprzątane talerzyki i półmiseczki, na<br />

stole pojawiły się średniej wielkości srebrne<br />

półmiski, a na przesuwanych bezszelestnie<br />

serwantkach. dość poważne, parujące spod pokryw<br />

metalowe rondle.<br />

A ja, ja konstatowałem już brak wolnych<br />

miejsc w żołądku. Przy tym czułem, mimo<br />

dość znacznej wytrzymałości na alkohol, pewien<br />

zamęt w głowie.<br />

Zdawałem sobie teraz wyraźnie sprawę, że<br />

z gospodarzem trzeba będzie stoczyć walkę,<br />

coś w rodzaju zamaskowanego pojedynku.<br />

Widocznie głębiej odczuł, niż to przypuszczałem,<br />

ową „rekuzę" na wstępie i postanowił<br />

mnie upokorzyć. Trzeba się było mieć na<br />

baczności i nie dać pognębić.<br />

— Radziłbym — skinął na lokaja, który<br />

szybko podjechał z serwantką i zdjął pokrywę<br />

z rondla — ozór w szarym sosie. — Lokaj na<br />

jego skinienie szybko nałożył mi na talerz<br />

dwa płaty.<br />

— To stanowczo za dużo! — zaprotestowałem<br />

— bukiet z potraw jest tak rozległy i tak<br />

znakomity, że aby mieć rozkosz smaku, trzeba<br />

wszystkiego pokosztować po odrobinie.<br />

— O nie, nie — wykrzyknął — ilość potęguje<br />

znaczenie jakości — myślę, że podzieli<br />

pan moje zdanie, gdy" nadejdzie czas na rozmyślania<br />

i rozważania...<br />

Westchnąłem. Właściwie wkroczyłem już<br />

w fazę, w której chętniej zająłbym się rozmyślaniem<br />

niż jedzeniem, niestety napór rzeczywistości<br />

był zbyt silny.<br />

— Wie pan, wolę bardziej karpie lipcowe<br />

niż grudniowe: są delikatniejsze a tym samym<br />

wyborniejsze w smaku — mówił głos z prawej<br />

strony, podsuwając mi karpia po francusku.<br />

Jak dalekie echo przesunął mi się comber<br />

cielęcy z sosem beszamelowym i monolog, najwyraźnej<br />

kierowany w moją stronę o zaletach<br />

jelit słonek, napełnianych sardelami<br />

i truflami. Słowa gospodarza coraz bardziej<br />

miały charakter dyskretnego bulgotu, który<br />

mieszał się z dzwonieniem szkła i wypowiedziami<br />

zachęty, jakich nie szczędzili sobie<br />

współbiesiadnicy. Damy ulotniły się dyskretnie,<br />

tak że przy stole panowała męska swoboda<br />

i młodzieńczy jurny rozgwar.<br />

Owionął mnie prąd świeżego powietrza,<br />

odrywający się od ciemnego gwiaździstego<br />

nieba, gdy nie wiem kiedy i jak znalazłem się<br />

w parku przed domem. Z lekka drżącą ręką<br />

wyjąłem zegarek, zapaliłem zapałkę i skonstatowałem,<br />

że jest druga po północy. A więc<br />

około ośmiu godzin przesiedzieliśmy przy kolacji.<br />

Chłód nocy i samotność parku pozwoliły<br />

młodemu organizmowi przezwyciężyć nadmiar<br />

— odzyskałem równowagę.<br />

Wolnym krokiem wróciłem do domu. W<br />

wejściu stał lokaj, który wskazał mi pokój<br />

sypialny. Ciężko ległem na łóżku i szybko zasnąłem.<br />

Obudziłem się około dziewiątej rano.<br />

Byłem pierwszy, który wyskoczył z łóżka,<br />

w domu bowiem panowała kom<strong>pl</strong>etna cisza.<br />

Gdy umyty, ogolony i ubrany wyszedłem do<br />

hallu, spotkałem pana domu również już ubranego.<br />

— O, winszuję! — zawołał na mój widok —<br />

już na nogach, jakże się pan czuje? Śniadanko<br />

gotowe. Nim koledzy pańscy wstaną, możemy<br />

sobie coś niecoś przetrącić!<br />

Nie odpowiedziałem jeszcze na propozycję,<br />

gdy drzwi za nami skrzypnęły. Okazało się,<br />

że koledzy również wstali.<br />

Wspomnienie kolacji pomieszało się z elementami<br />

snu, tak że niektóre jej fragmenty<br />

gotów byłem uznać za obrazy senne. Biały<br />

obrus na stole w jadalni wabił swą świeżością<br />

i bynajmniej w niczym nie kojarzył się z bachanaliami,<br />

a gustownie ustawione na bocznych<br />

stolikach bukiety kwiatów napełniały<br />

pokój radością.<br />

Wieczór wczorajszy zdawał się być sprawą<br />

odległą i już nieważną, a rzeczy teraźniejsze<br />

budziły zaciekawienie. Ze wzruszeniem pomyślałem<br />

o szklance herbaty z cytryną i o skromnym<br />

maślanym rogaliku. Ale rzeczywistość<br />

wyraziła się dużym półmiskiem jajecznicy,<br />

pięknie ugarnirowanej grzankami i sardynkami.<br />

— Jajecznica z indyczych jaj — zaanonsował<br />

gospodarz — zaprawiona zieloną papryką<br />

puree. Jest milsza dla podniebienia niż z jaj<br />

kurzych, a sardynki znakomicie z nią harmonizują.<br />

Polecam po kieliszku ratafii, tworzy<br />

ona bowiem z tą jajecznicą nierozerwalną<br />

całość, a jakiekolwiek zmiany byłyby herezją.<br />

Po jajecznicy podano podroby z młodych<br />

gęsi w czarnym sosie a potem kolejno kilka<br />

„lekkich", jak je nazwał pan domu, potraw<br />

29


mięsnych i rybnych. Wreszcie dla zaakcentowania,<br />

że jest to jednak śniadanie, wniesiono<br />

na końcu piękny porcelanowy dzban kawy<br />

i dzbanuszki z kremową śmietanką. Na misternie<br />

<strong>pl</strong>ecionych tacach leżał cienko krajany<br />

chleb pieczony na sposób francuski<br />

i ślicznie lśniące rumiane bułeczki wiedeńskie.<br />

Tradycji stało się zadość.<br />

— Konie są gotowe — powiedział — pojedziemy<br />

do kościoła, a po powrocie oczekiwać<br />

nas będzie z niecier<strong>pl</strong>iwością obiadek, zwykły,<br />

skromny niedzielny obiadek!<br />

Przejażdżka do kościoła stała się pewnym<br />

urozmaiceniem. Sumy wysłuchaliśmy z roztargnieniem.<br />

W powrotnej drodze towarzystwo<br />

powiększyło się, gdyż „pan od Kochania",<br />

jakeśmy już zaczęli nazywać gospodarza,<br />

zaprosił na obiad proboszcza. Był to mężczyzna<br />

dość wysoki, tęgi o pięknie nalanej rumianej<br />

twarzy, świadczącej, że wikt i powietrze<br />

wiejskie świetnie mu służą. Obecność<br />

prałata miała i tę dobrą stronę, że gospodarz<br />

usiadł przy stole obok niego i jakby zapomniał<br />

o mojej obecności. Bezpośrednim towarzyszem<br />

stał się mój przyjaciel.<br />

Obiad rozpoczął się punktualnie o czternastej.<br />

Pomny na doświadczenia ubiegłego wieczoru,<br />

postanowiłem być czujny i ostrożny<br />

i w żadnym razie nie dać się sprowokować<br />

do przekroczenia miary.<br />

Nie doceniałem tylko doświadczenia i talentu<br />

pana domu, który czyniąc wszelkie honory<br />

prałatowi znalazł dostatecznie dużo<br />

czasu, aby uwagi swej nie odwrócić od mojej<br />

osoby.<br />

Pięknie usmażone ptasie wątróbki, umiejętnie<br />

przekładane płatami szpiku wołowego<br />

i osmażaną salsefią rozpoczęły defiladę potraw<br />

wstępnych. Kolejno przesunęły się<br />

kruszki cielęce na muszelkach z sosem śmietanowym,<br />

kapusta nadziewana rakami, węgorz<br />

w sosie musztardowym i karczochy z sosem<br />

holenderskim.<br />

Po zupie pieczarkowej — kotlety baranie<br />

pod beszamelem i sum po kardynalsku. Wreszcie<br />

w aureoli barwnych piór — bażant nadziewany<br />

kapłonem.<br />

Powyższe dania stanowiły akcenty główne,<br />

obok których przesunęły się liczne dania pomniejsze.<br />

Trunki w kryształowych czarkach tkwiły<br />

przy talerzach niby kolorowe kwiaty w butonierkach.<br />

Finałem obiadu obok tartletek truskawkowych<br />

i merengów z kremem był niezwykle<br />

okazały tort czekoladowy królewski, przybrany<br />

nenufarami.<br />

Kilka rodzajów kompotów, wina i likiery<br />

oraz ciasto różnego rodzaju, wreszcie kawa<br />

nadająca aromatem silny ton w <strong>pl</strong>ejadzie zapachów<br />

dopełniły całości.<br />

— Powiedz mi, mój drogi — rzuciłem pytanie<br />

przyjacielowi — czemu mamy zawdzięczać,<br />

że wuj twój tak nas fetuje? Przecież to<br />

są uczty godne czasów saskich?<br />

Zagadnięty skrzywił się z lekka a potem<br />

uśmiechnął.<br />

— Wiesz — odpowiedział — powiem ci<br />

prawdę — wuj zlekceważył was trochę, takie<br />

obiady i kolacje to on robić każe nawet wtedy,<br />

kiedy gości' nie ma. Gdy przyjeżdżają do<br />

niego tacy, których chce naprawdę uhonorować,<br />

o, to wtedy dwadzieścia cztery godziny<br />

nie wstaje się od stołu, a korowód potraw<br />

mógłby na odpowiedniej wystawie ubiegać<br />

się śmiało o złoty medal. Chyba, że zechce<br />

jeszcze dziś poprawić się, może ze względu na<br />

obecność prałata, no i zadysponuje odpowiednią<br />

kolację! Wtedy zobaczysz, do czego Kochań<br />

jest zdolny.<br />

Nigdy nie byłem żarłokiem, aczkolwiek<br />

ceniłem i cenię kulturę kulinarną i talenty jej<br />

twórców, toteż perspektywa kolacji, poniedziałkowego<br />

śniadania i obiadu wydała mi<br />

się koszmarem. Była godz. 18. Obiad według<br />

pojęć kochańskih trwał krótko, bo tylko cztery<br />

godziny. O 20 min. 30 odpływał z Dobrzynia<br />

do Włocławka statek. Prosić o konie było<br />

sprawą ryzykowną. Postanowiłem po „angielsku"<br />

opuścić nader gościnne progi i pieszo<br />

dotrzeć do przystani.<br />

Gdy po ostrym marszu trwającym około<br />

pół godziny, odwróciłem się, drzewa parku<br />

w Kochaniu, wydały mi się bardzo odległe.<br />

Na przystań przyszedłem z opóźnieniem,<br />

ale okazało się, że statek płynący z Płocka<br />

wskutek niskiego .^stanu wód osiadł na mieliźnie<br />

i że ten wypadek spowodował prawie<br />

godzinne opóźnienie. Czasu więc było dosyć.<br />

To, co nazywało się przystanią w Dobrzyniu,<br />

było dość dużą krypą, zakotwiczoną przy<br />

30


zegu, na której pokładzie wybudowano domek,<br />

mieszczący kasę, poczekalnię (w razie<br />

deszczu) i mały magazyn. Na pozostałej części<br />

pokładu umieszczano towary, które trzeba<br />

było załadować na statek lub te, które statek<br />

wyładowywał. Pomiędzy leżącymi pakami<br />

i workami, gdy dopisywała pogoda, można<br />

było odbywać spacery, skracające czas oczekiwania<br />

na opóźnione statki. Skorzystałem<br />

z tej możliwości i po nabyciu biletu zacząłem<br />

spacerować. Oprócz mnie czekało kilkanaście<br />

osób tworzących drobne grupki. Szybko zapadał<br />

zmierzch. W oknie kasy ukazała się duża<br />

lampa naftowa. Blask jej rzucił smugę światła<br />

na wodę.<br />

Na krypę wchodziło się po szerokiej desce<br />

opartej jednym końcem o burtę a drugim<br />

o brzeg. W chwili, gdy zapalono lampę, zauważyłem,<br />

że na pokład wchodzi jakiś człowiek.<br />

Nie był to pasażer, raczej ktoś miejscowy.<br />

Miał na sobie szare drelichowe ubranie,<br />

na nogach drewniaki, wystukujące każdy jego<br />

krok.<br />

Wszedł na pokład, rozejrzał się i po chwili<br />

wahania podszedł do mnie.<br />

— Przepraszam — powiedział miękkim, trochę<br />

chłopięcym głosem — czy mógłbym pana<br />

•prosić o papierosa?<br />

— Niestety, nie palę, więc nie mam papierosów!<br />

—<br />

Rozczarowanie, jakie odbiło się na twarzy<br />

proszącego, było tak wyraziste, że zacząłem<br />

mu się baczniej przyglądać. Wzrostu niewielkiego,<br />

krępy i przysadzisty — blada twarz<br />

kontrastowała z ciemną skórą rąk zapracowanych<br />

i brudnych.<br />

Właśnie w tym momencie weszła na pokład<br />

jeszcze jedna osoba. Był nią oficer zawodowy<br />

z mego pułku, którego znałem. Podszedłem<br />

do niego i wyjaśniwszy sytuację poprosiłem<br />

o papierosy. Wyjął paczkę „Ergo".<br />

Wziąłem dwie sztuki i podałem mojemu rozmówcy.<br />

Biorąc je obejrzał dokładnie, poczem<br />

zapalił jednego. Widać było, że zaciąganie się<br />

dymem sprawia mu dużą przyjemność, jak<br />

zwykle palaczowi, który dawno nie palił. Wypaliwszy<br />

prawie połowę zwrócił się znów do<br />

mnie i powiedział:<br />

— Nigdy jeszcze nie paliłem tak dobrego<br />

papierosa! —<br />

— Ależ to zwykłe „Ergo", nie jestem palaczem,<br />

wiem jednak że to gatunek pospolity.<br />

— Tak, dla pana może on i pospolity, ale<br />

mnie na takie nie stać. Palę czasem zbierane<br />

opałki albo trochę machorki!<br />

— Kim jesteście?<br />

— Robotnikiem na przystani —- odpowiedział.<br />

I nim zadałem mu następne pytanie,<br />

zaczął mówić o sobie.<br />

sam<br />

— Kiedyś to się trochę zarabiało, półtora<br />

i dwa złote dziennie, a dziś, mówią kryzys, to<br />

i z trudem dociąga się do pięćdziesięciu, sześćdziesięciu<br />

groszy za dniówkę. Przewóz towarów<br />

się zmniejszył, a i ludzi jest dużo bez<br />

pracy, więc przychodzą tli na-przystań, aby<br />

coś niecoś podłapać. No i robi się duża konkurencja.<br />

—<br />

— Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt groszy! — zawołałem<br />

— czyż można z tego wyżyć?<br />

— Musi się, a i trzeba trochę odłożyć, bo<br />

w zimie przystań nieczynna i zarobków nie<br />

ma. A tu okolica pusta i o pracę trudno.<br />

— Więc co robicie w zimie, z czego żyjecie,<br />

jak ubezpieczenia, zasiłki dla bezrobotnych?!<br />

Okazało się, że o tym nikt tu nie słyszał.<br />

— Podobno tam gdzieś w Płocku czy Włocławku<br />

coś dają bezrobotnym w zimie, psi pieniądz,<br />

ale dają — tutaj nic, nikt się o nikogo<br />

nie troszczy. Jak kogo bardzo bida przyciśnie,<br />

no to do trumny się kładzie. Wtedy kończą<br />

się wszystkie troski, zmartwienia i poniewierka!<br />

W tej chwili stanął mi przed oczami obraz<br />

Kochania i jego stołów, uginających się pod<br />

nadmiarem potraw i napojów.<br />

— Trzeba to zmienić! — zawołałem — trzeba<br />

zacząć walkę o lepsze warunki bytu! Ilu<br />

was tu jest? Trzeba się zorganizować!<br />

— Walka, ilu was jest, trzeba się zorganizować<br />

—- powtarzał jakby bezmyślnie biedaczyna<br />

dobrzyński — trzeba, ale jak, może będą<br />

na to źle patrzeć, można stracić to co się ma.<br />

To tak łatwo powiedzieć, ale kto ma zacząć?<br />

W tym momencie rozległ się ryk syreny —<br />

spóźniony statek podpływał do przystani.<br />

Choć miałem lekką małą walizkę, kazałem<br />

zanieść ją na pokład statku. Usadowiłem się<br />

na ławce i odbierając bagaż wręczyłem dobrzyniakowi<br />

dwa złote.<br />

— Ależ to za dużo, tu dają dziesięć a najwyżej<br />

dwadzieścia groszy za taką robotę.<br />

51


•— No to niech raz będzie inaczej, nie dziesięć<br />

groszy, ale dwa złote!<br />

Mówiąc to uścisnąłem mu rękę.<br />

Spojrzał, parę razy na przemian, na trzymaną<br />

w ręku srebrną monetę i na mnie i z<br />

dziwnym akcentem wyszeptał: walczyć, walczyć,<br />

tak, walczyć...<br />

Syrena dała znak odjazdu! Gdy statek odbijał<br />

od przystani, zauważyłem, że mój tragarz<br />

zapalił drugiego otrzymanego papierosa.<br />

Spojrzałem na niebo. W tym momencie na<br />

jego ciemnym tle zapalił się duży meteor<br />

i przeciął niebo długą zielonkawą linią, po<br />

czym zgasł, zostawiając kilka kosmicznych<br />

iskier.<br />

Odpłynęliśmy już kilkadziesiąt metrów. Świa<br />

tło w kasie zagasło. Przystań pogrążała się<br />

w noc. Tylko na tle ciemnej krypy jarzył się<br />

wyraźnie mały punkt, ognik palącego się papierosa.<br />

Był jakby czerwonym gwoździem wbitym<br />

w czarny płot mroku.<br />

Wacław<br />

Gralewski<br />

KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI<br />

OBŁOKI I OPOKA<br />

Pisałem w pewnym wierszu przed dziesięciu laty:<br />

„Milsze zawsze mi będą wędrowne obłoki<br />

nad niezawodny stopom twardy grunt opoki".<br />

Dziś, gdy czytam te słowa, bić się muszę w piersi:<br />

pisałem to, gdy jeszcze huczały armaty,<br />

gdy pod nogami ziemia nie była opoką<br />

twardą i niezawodną, a lepką posoką<br />

zlani w męce ginęli z narodu najpierwsi.<br />

Pisałem tak, niedawno sam wyrwany kaźni,<br />

śmierci w oczy patrzący przez długie miesiące,<br />

niewolnik za drutami, gdy piece gorące<br />

czekały na paliwo, dym z ciał ludzkich buchał<br />

urągając okrutnej Goyi wyobraźni.<br />

Wiem, krztusząc się wolnością, deklarując: jestem,<br />

witając lot obłoków, rzuciłem z protestem<br />

te słowa, ale protest był to pięknoducha.<br />

Dlatego bić się w piersi dziś mi każe skrucha.<br />

Gdy genialny młodzieniec domagał się skrzydeł,<br />

nie zamierzał uciekać ku lotnym obłokom,<br />

lecz chciał nad martwym światem unieść się wysoko,<br />

by z góry objąć wzrokiem całą jego krzywdę,<br />

a potem zburzyć wszelkie s<strong>pl</strong>eśniałe zapory<br />

i pchnąć wraz z przyjaciółmi go na nowe tory.<br />

Dziś, jak wtedy, podziwiam zjaw obłocznych kształty,<br />

strzępiące się o Tatry, lecące nad Bałtyk,<br />

lecz czując pod nogami twardy opór gruntu<br />

i stojąc na opoce, wiem, że trzeba buntu.<br />

Opoka, ale jaka? Nędzna jałowizna,<br />

poszarpana lejami i krwią użyźniona,<br />

by się bujnie rozkrzewić na niej mogły osty,<br />

czy zielona, kwitnąca dla wszystkich ojczyzna,<br />

co dzieci swe jak matka przytula do łona<br />

i wita je uśmiechem radosnym i prostym?<br />

Opoka, ale jaka? Opięta drutami,<br />

zza których wyzierają blade widm oblicza,<br />

niewolników, co jęczą pod smaganiem bicza,<br />

gdy ten karki i dusze im przy pracy łamie,<br />

32


aby. z krzywdy pieniądze rosły dla bogaczy?<br />

Czy też przestrzeń otwarta, wszystkich i niczyja,<br />

gdzie w pracy dla gromady dzień pogodnie mija,<br />

gdzie taki trud to samo, co i szczęście znaczy?<br />

A gdy już przeorzemy opoką oporną,<br />

że każdemu obrodzi chlebem i pokojem,<br />

wtedy kiedyś w łagodną godzinę wieczorną<br />

sięgnie jakiś robotnik po te wiersze- moje,<br />

a potem spojrzy nagle w nieba strop wysoki<br />

i szepnie: „Jakie piękne płyną tam obłoki".<br />

Kazimierz Andrzej Jaworski<br />

STEFAN ZARĘBSKI<br />

Praojcze! Praczłowieku!<br />

*<br />

APOSTROFA<br />

Z mroku najgłębszych jaskiń,<br />

W oddali wieku wieków —<br />

Wołam cię — wnuk pogański:<br />

Ramion żelaznych mięfhi!<br />

Potęgi bałwochwalczej!<br />

Skałą stwardniałej pięści!<br />

Stopy stwardniałej skałą!<br />

Maczugi — której w walce<br />

uległby dinozaur!<br />

I serca, co łomocze<br />

Jak młotem twarde ramię!...<br />

*<br />

Mocarzu skał! Praojcze!<br />

Pomóż, bym dźwignął kamień...<br />

Steian<br />

Zarębski<br />

HELENA PLATTA<br />

ABECADŁO CHOPINA<br />

(z pobyłu Chopina w Lubelszczyźnie w 1827 r.)<br />

Pani Justyna przybiegła do pokoju:<br />

— Odziewaj się cicho. A nie graj jeszcze<br />

od rana, bo Emilka nie spała. Znów ma gorączkę<br />

i kiedy naparzyłam tyzany, a wypiła —<br />

dopiero co zasnęła. Do ciebie był imć Drążkiewicz<br />

z responsem i upewnieniem, że w dyliżansie<br />

dwa dla was miejsca wygotowane<br />

i na południe ruszają.<br />

— Tytus gotów? Wstał?<br />

— Już dawno! Franusia dwie godziny temu<br />

zaniosła wodę do izby- A teraz dopiero wrócił<br />

z miasta, bo od pana Kamińskiego do synowca<br />

v/ szkole podchorążych miał jakoweś<br />

zlecenie pilne przed odjazdem...<br />

Podeszła ku oknom i pociągając za jedwabne<br />

sznury rozsunęła te gęste cienie. Słoneczny<br />

dzień wdarł się przez szyby, a znów<br />

po dwutakcie — w otwartym już oknie — zaturkotała<br />

warszawska ulica.<br />

— Drzwi zamknęły się legato, legato,<br />

a tam wstał już imć mój tato, mój tato —-<br />

mój drogi papa: Nicolas, Nikolas! — podśpiewywał<br />

Fryderyk przy ubieraniu. Śmiały<br />

się siedemnastoletnie oczy do słonecznej<br />

33


smugi na podłodze, do mirtów i rozmarynu<br />

w żardinierkach a także korciły poranne<br />

egzercycje na pianoforte w sąsiednim pokoju,<br />

tylko że ... Emilka! Emilka znów...<br />

Wczoraj był doktór Gerardot. Poklepał po<br />

ramieniu:<br />

— Jedź, jedź co rychlej, młodzieńcze, na te<br />

swoje villaże, vilegiatury.<br />

Nad Emilką pochylił stroskaną twarz.<br />

A przecież rok temu było tak dobrze: całą<br />

rodziną w Reinertz (Dusznikach) ,,u wód".<br />

Emilce służyło wybornie powietrze i wszystkie<br />

lau-brunny. Piękne promenady Astaltu,<br />

gwar i brzęk szklaneczek, nawet kiepska dęta<br />

muzyka z tym chudym fagocistą o zatabaczonym<br />

nosie!<br />

No i koncert na jakieś tam „cele", po którym<br />

słyszało się ,,achy" i „ochy" niemieckich<br />

mutter i fraulein, „magnifiąue" i „sleczen"<br />

czeskich kur-gastów.<br />

Wzruszyło zaś jedno: uścisk papy, jego<br />

gwałtownie bijące serce, gdy przytulił głowę<br />

chłopca do piersi.<br />

Na korytarzu zaczłapała Franusia, trzasnęły<br />

jakieś zamknięcia-<br />

— Frycek! — zawołano półgłosem, kiedy<br />

już w podróżnym stroju zmierzał ku drzwiom.<br />

— Chodź, marudo, marudissime —- zaszeleścił<br />

głos Tytusa. W westybulu dwa podróżne<br />

kuferki i na fryderykowym jeszcze ślady niemieckich<br />

nalepek o barwnych strzępach.<br />

Śniadanie upływało w ożywionej rozmowie,<br />

żartowano jak zwykle przyjaźnie a serdecznie<br />

z drobnych, napozór niezauważalnych<br />

przygód dnia poprzedniego. Co prawda —<br />

trochę tam papie mgłą zachodziły oczy na<br />

myśl o rozstaniu z jedynakiem, ale mijało to<br />

szybko, gdy tryskały na nowo dowcipy, zyskujące<br />

jego aprobatę.<br />

34<br />

Kukułka wyskoczyła na drewniane pudło<br />

zegara. Zaszumiały łańcuszki, kółka wahadła:<br />

zegar wyśpiewał godzinę kukułczym wołaniem,<br />

głusząc krótki, suchy kaszel pana Mikołaja.<br />

Dla ciebie, Izabelko — wyjaśniał Tytus<br />

— Poturzyn to koniec świata, boś niedorosła<br />

jeszcze, by wiedzieć, że i tam, za Lublinem,<br />

także jest: Patria. Prawda, profesorze?<br />

Franusia chlipała: „że nasz Frycek znów<br />

w tyli świat". — Wszystkie zmarszczki zbiegły<br />

się ku ustom i na czoło starej kucharki.<br />

Zuska w odwiecznej, krasnej spódnicy przydreptała<br />

do grona rodziny, a Żywny, profesor,<br />

kraciastą chustkę zwijał zawzięcie w rulon<br />

trudząc się z umieszczeniem jej w kieszeni<br />

zielonego surduta.<br />

Fryderyk zdjęty chłopięcą pustotą wyskoczył<br />

nagle pod te zatroskane serdecznie oczy,<br />

wypiął pierś, skrzywił usta i wąskim ich<br />

otworem zaczął cedzić napuszoną orację,<br />

pchał ręce do zadniej kieszeni, niby w roztargnieniu<br />

i zadzierał wysoko swój wydatny<br />

nos.<br />

— O rety! Toć księcia Konstantego adiutantus.<br />

— Pierwsza parsknęła śmiechem Izabela,<br />

a za nią zaczęły <strong>pl</strong>askać w dłonie i z zasmucenia<br />

w śmiech przechodzić wszystkie<br />

babinki domowe.<br />

Wkrótce dwaj studenci drugiego roku studiów<br />

Szkoły Głównej Muzyki wychodzili<br />

z pałacu Kazimierzowskiego na Krakowskie<br />

Przedmieście.<br />

— Jakimi to słowy do Elsnerowej pieśni<br />

cześć Wielkiego Mistrza Dmuszewski melodię<br />

okrasił, nie pamiętasz, Tytusie?<br />

Tytus objął barczystym ramieniem szczupłego<br />

kolegę i nuci barytonem wolnomularską<br />

piosenkę:<br />

„W którekolwiek pójdziem kraje,<br />

niech spojonym węzłem braci<br />

Ojczyzna na myśli staje!..."<br />

W dyliżansie duszno, choć podróżnych niezbyt<br />

wielu. Nic to, bowiem konie z Poturzyna<br />

miały oczekiwać w jednym z miasteczek lubelszczyzny,<br />

zaś elegancki powóz i para siwków<br />

zmieniła je w Hrubieszowie, mieście<br />

Staszicowych reform i porządków.<br />

Ciepłym wieczorem na ganku poturzynieckim<br />

zebrało się grono gości- Nad gwar oczekiwania<br />

wybijał się niski głos ojca Tyfusowego,<br />

który donośnie utyskiwał na nędzne<br />

ceny pszenicy, na pomór w chlewni, klął<br />

swego arendarza, to znów śmiał się szeroko,<br />

rubasznie i tak zaraźliwie, że zaraz obok wybuchały<br />

dźwięczne głosy młodych kobiet i huczał<br />

gromadnie beztroski śmiech braci -<br />

szlachty.<br />

Za lasem opadały drgające blaski. Od wielkiego<br />

stawu sunął na promieniu słonecznym<br />

orzeźwiający powiew. W lipowej alei przechadzały<br />

się damy o romantycznej „szarej godzinie".


Pojazd zatoczył łukiem pod bramą. Skręcił,<br />

pięknie przyśpieszając kłusa, wyminął klomby<br />

zgrabnym wirażem w palbie z bata i wreszcie<br />

siwki zaryły niecier<strong>pl</strong>iwymi kopytami<br />

żwir przed rozgwarzonym gankiem. Zaklaskał<br />

wesoło Wojciechowski i huknął donośnie ponad<br />

wszelkie rozmowy:<br />

— Ot, przyjechali warszawiacy, witajcie,<br />

sławni kawalerowie! A Hryciukowi za piękną<br />

prezentacją z fantazją i gracją nagroda doraźna:<br />

no, łapaj chamie do kalety!<br />

— Dziękuję, jaśnie panie! Stangret skoczył<br />

z wysokiego siedzenia jak sprężyna i w locie<br />

schwycił lśniący krążek pieniądza. Uśmiechnął<br />

się przy tym uniżenie, ale zaraz uśmiech<br />

jego popłynął bezbarwnym cieniem, gdy mignęła<br />

pod ręką krzepka figura pomocnika<br />

stajennego — Iwaszki. W oczach Iwaszki bowiem<br />

wyczytał gniew, a jego s<strong>pl</strong>unięcie pod<br />

nogi znaczyło — pogardę. Ręka Iwaszki ujęła<br />

cugle przy pyskach tańczących niecier<strong>pl</strong>iwie<br />

koni. Odprowadzili razem powóz...<br />

Tymczasem za Wojciechowskim klaskali<br />

teraz wszyscy na ganku — nie wiadomo, czy<br />

na powitanie przybyłych, czy na pochwałę<br />

stangreta.<br />

Tytus pociągając za sobą przyjaciela biegł<br />

po stopniach ku rodzicom. Stary szlachcic<br />

stał wparty w boki, w odświętnym żupanie,<br />

wąsaty, gruby, z łbem podgolonym modą starodawną.<br />

Pani Wojciechowska, szczupła, wysoka,<br />

już siwiejąca, olśniewała wspaniałością<br />

gwiaździstych oczu. Któryś z gości wychylił<br />

się ku niej od filara z ironiczną uwagą:<br />

— Obejrzym, dobrodziejko, tego owego<br />

Chopina czy jak tam z francuska czy perska<br />

zwanego, co to ma być „dziwo" przez cesarzewiczowskie<br />

przedpokoje na świeczniki stołeczne<br />

wyniesione...<br />

Nie zdążyła zgromić zuchwalca — sąsiada,<br />

gdyż oto Tytus do rąk jej pochylony przy-<br />

padł-<br />

Tego wieczora, gdy Fryderyk zgasił świecę<br />

w gościnnej izbie — skrzypnęły drzwi i do<br />

wnętrza ciepłym Tyfusowym nuceniem wpłynęła<br />

piosenka:<br />

Już miesiąc wzeszedł, psy się uśpiły<br />

i coś tam klaszcze za borem,<br />

to pewnie czeka Filon mój miły...<br />

— Nie śpisz? Niech ci będzie w moim domu<br />

szczęśliwie i zdrowo! Niech cię on darzy<br />

wspólnymi snami o wolności, a ziemia lubelską<br />

niech da wszelkie czary wylęgłe z jej<br />

pracy i pieśni, jak tamta — mazowiecka...<br />

Chopin usiadł na łóżku:<br />

— Wiem, Moje Życie, że ty przysiągłeś<br />

walkę i krew, gdy mnie przeznaczono sławie.<br />

Suszą mi głowę, abym symfonię i opery kiedyś<br />

pisał ku Jej chwale — chcą we mnie jednym<br />

mieć polskiego Rossiniego, Mozarta i Beethovena,<br />

a ja... chciałbym tylko napisać i zostawić<br />

abecadło tego, co naprawdę polskie, i nauczyć<br />

odrzucać polskość fałszowaną.<br />

Czy to siedemnastoletni warszawski fortepianista<br />

odpowiada przyjacielowi u progu<br />

swej gorzkiej sławy, czy samotny emigrant<br />

z Place d'Orleans 1843 roku?...<br />

Fryderyk wracał z konnej przejażdżki. Za<br />

nim leżały czarnoziemne urodzajne pola. Staw<br />

odpadł w bok, a las przepłynął aż po horyzont<br />

kołysząc się w biodrach. Kasztanka sunęła<br />

łagodnego stępa śród szeleszczącej drogi.<br />

Nad przedżniwnych pól jasnością pochyliło<br />

się niebo, polatywały złociste motyle.<br />

Niedaleka, wyparta na margines wieś budziła<br />

niepokój. Skrzypiały żurawie. Dzwoniły<br />

wiadra, kobiece głosy jękliwie zwoływały<br />

drób. Na polach polśniewały już sierpy.<br />

Spotkali się z Tytusem na ganku, gdyż młody<br />

Wojciechowski wrócił właśnie z Lublina.<br />

— Czy wiesz o tym znakomitym gościu —<br />

mówił Tytus z żartobliwą emfazą przy śniadaniu<br />

— że wieści są, jako przejazdem będąc<br />

w Lublinie, dla zmiany koni pocztowych zatrzymawszy<br />

się w tym mieście — dał wspaniały<br />

koncert u lubelskiego budowniczego pianoforte<br />

i pantalionów, nieomal tak znakomitego<br />

jak nasz warszawski pan Brunner, Leszczyński<br />

czy Długosz!<br />

Otóż Kalasanty Wierk, którego roboty pantalion<br />

jeden mamy w Poturzynie, choć drugi<br />

Brunnera jest siostry mej własnością — przyjmował<br />

cię ponoć wystawnie i zaraz fama<br />

szła, żeś wysoce chwalił jego instrumenta,<br />

tak, że wielu zamożnych mieszczan zamawia<br />

już strojne i doskonałe fortepiany Wierkowej<br />

struktury.<br />

Gdy Tytus sensację snuł zdziwionemu Fryderykowi<br />

przydługą w śmiechu opowieścią,<br />

przed oczyma obecnej właśnie Oktawii, siostry<br />

jego, zarysowały się wyimaginowane<br />

obrazy...<br />

35


Ze swych wyjazdów do Lublina, gdzie ojciec<br />

u Węgrzynów z dawna tu osiadłych zaopatrywał<br />

piwniczkę w doskonałe wina i piwo,<br />

znała Oktawia wąską ulicę Jezuicką od bramy<br />

Trynitarskiej wjazd mającą. Naprzeciw<br />

pięknymi rzeźbami przystrojonego budynku<br />

teatralnego, w piętrowej kamienicy mieszczańską<br />

modą dwuokiennej — mieszkał sławetny<br />

majster lubelski — Wierk.<br />

On to przysłał swój kocz najlepszy do gospody<br />

,,Pod winogradem". Potem witał niezwykłych<br />

gości, kłaniał się i zapraszał, tytułując<br />

Chopina ze znajomością światowych<br />

obyczajów: „Maestro"!<br />

Gdy wstąpili do ogromnej jak stodoła pracowni,<br />

zastawionej mnogością instrumentów<br />

muzycznych i podniszczonych mebli, tak jak<br />

kiedyś na jej przywitanie, ku ogromnej konfuzji<br />

gospodarza — padła do nóg młodzieńców<br />

z żałosnym jękiem jednej struny stara harfa<br />

i kurz wzniósł się z wypłowiałych portier, foteli<br />

a zydli. Wkrótce jednak otwarto drzwi do<br />

prezentacyjnego salonu, upchanego <strong>pl</strong>uszem<br />

i aksamitem z haftowanymi złotoróżami na<br />

obiciach szezlongów i kozet. Zgrabna jedynaczka<br />

Wierkowa Jagusia osobiście wniosła<br />

omszałe butelki węgrzyna i jakoweś słodkie<br />

pierniczki a frukta. Zaraz też goście zaczęli<br />

napływać olśniewając mundurami znakomitych<br />

urzędów gubernialnych i godnie według<br />

starszeństwa a stopnia wyższości sadowiąc się<br />

w głębokościach złocistych róż. Pan Kalasanty<br />

giął się tym niżej, im wyżej znaczny gość<br />

raczył oddać mu ukłon.<br />

Z lśniącego pudła fortepianu pulchna rączka<br />

zdjęła atłasowe przykrycie a spod figlarnej<br />

nastroszonej grzywki wyjrzały śliczne<br />

niebieskie oczęta prosząc o aprobatę urody —<br />

też instrumentu ojcowej roboty!<br />

Dlaczego właśnie pannie Jagusi, gdy Chopin<br />

rozegrał improwizację, zadźwięczała niepodobna<br />

melodii, wydobywanej z fortepianu,<br />

piosenka róż i korali:<br />

— Tam na błoniu błyszczy kwiecie,<br />

stoi żołnierz na widecie,<br />

a dziewczyna jak malina<br />

niesie koszyk róż... -— nie wiadomo nam<br />

teraz, bo po klawiszach przeleciał rytm kujawiaka,<br />

potem wystukany w zadumie mazurek,<br />

a kiedy już goście poczęli pogiądać po sobie<br />

z dezaprobatą, — nagle zadudnił brutalnie<br />

a gwałtownie znany powszechnie marsz woj-<br />

36<br />

skowy księcia Konstantego pamiętny z zabaw<br />

u księżnej Łowickiej.<br />

Ulicą odbębnił rnu odzew ciężkich butów<br />

żołnierskiego patrolu.<br />

Gdy Tytusowe oczy porozumiały się z oczami<br />

jasnowłosej Jagusi, dźwignął się z głębi<br />

fotela pan Kalasanty i wylewnie a zająkliwie<br />

hołdy dziękczynne odprawował. Za nim' także<br />

powstały mundurowe figury cedząc łamanym<br />

językiem <strong>pl</strong>esiry i woschiszczenia. Chopin<br />

w swym już na nowo żartobliwym nastroju<br />

kładł dłoń na sercu, oddawał ukłony, lekko<br />

pochylał głowę zerkając ku pannie Jagusi,<br />

aż wreszcie parsknąwszy śmiechem w godne<br />

oblicza o podpuchniętych oczach i purpurowych<br />

nosach — zmierzał ku wyjściu.<br />

Kiedy kocz mistrza Wierka wytaczał się za<br />

bramę Trynitarską, by od katedry skręcić ku<br />

Krakowskiej ulicy, mijały ich powozy, spieszące<br />

ku Teatrowi, gdzie miało się odbyć jedno<br />

z ostatnich letnich przedstawień opery Boildieugo<br />

— „Telemak" w wykonaniu wędrownej<br />

trupy śpiewaków włoskich z Angeią Quirini<br />

i Benedetto Santim w rolach głównych.<br />

Miasto wydyszało już popołudniowy upał,<br />

więc poczęło się ożywiać barwnym tłumem.<br />

Minęli właśnie ciemną iglicę obelisku Unii<br />

Jagiellońskiej staszicowym staraniem wzniesionego,<br />

minęli pałace Radziwiłłów i Czartoryskich<br />

w wieńcu zieleni a także gubernatorski,<br />

gdzie właśnie żywo lśniły wszystkie okna<br />

i zajeżdżały powozy w donośnym pokrzykiwaniu<br />

a ochocie...<br />

Wieczorem naprawdę grał Chopin w mrocznym<br />

poturzynieckim salonie. Lekko tętniło<br />

pod jego palcami pianoforte Brunnera.<br />

Na prośbę zebranych potoczyło się najpierw<br />

niedawno wydane Rondo c-mol, potem imieninowy<br />

polonez Żywnego, a wreszcie improwizacja<br />

na tematy polskie.<br />

Ścichły rozmowy. W kącie drzemały dwie<br />

stare ciotki Koniecpolskie, bezręki rotmistrz<br />

napoleoński pan Kopernicki zasłonił czoło nachyloną<br />

dłonią. W niemym porozumieniu nachyliły<br />

ku sobie ukokardowane głowy ciemnowłose<br />

Telimeny...<br />

Tytus oparty o wnękę okna czekał z bijącym<br />

sercem... Hucząca fala tonów biegła ku<br />

niemu, by zadrgać pszczelim brzęczeniem na<br />

kiściach lipowego kwiecia. W drugim oknie<br />

tłoczyła się grupa dworskiej służby, a kilku


fornali, dziewczęta z kredensu i nawet trzech<br />

chłopów weszło cichaczem do ogrodu-<br />

— Chto tutki hraje u paniw? —<br />

— Onże warszawskij muzykant, każe panycza<br />

Tytusa druh — objaśnia Andrij —<br />

— Wiesz ty, Hruciuk — aż w serce ide take<br />

hranie! —<br />

— Ty cichaj, Nastusia — szturcha ją któ-.<br />

raś z bab — bo posłyszą i wygonią od okna<br />

a kredensowy Maciej to kijem przyłoży!<br />

— Słuchajcie chłopy, słuchajcie, toż o nas<br />

gra ten chudziaczek — szepcze podniecony<br />

Andrij — o naszej doli i naszej ziemi! —<br />

To w oknie szumią lipy, to w parku dworskim<br />

szemrze lud...<br />

Chopin gra — czyż nie wie, co gra? —<br />

— ... Werbel bije w warszawski bruk. Noc<br />

zapala gwiazdy na podchorążackich epole-<br />

tach pożarem na Woli i budzi się Lud, a wtedy<br />

— równo, równo maszeruje oddział.<br />

Jeszcze Polska<br />

Jeszcze Polska<br />

Jeszcze Polska nie zginęła.<br />

Tytus znalazł oczyma tego, kogo szukał za<br />

oknem, Iwaszka ukryty w cieniu dał znak.<br />

Wtedy rzucił. Iwaszka chwycił w locie przesyłkę,<br />

odwinął ostrożnie z czerwonej chustki<br />

lśniący pistolet i ukrył go pod siermięgą...*)<br />

Helena<br />

Platta<br />

*) Źródła: „Listy Chopina •— Wybór" — oprać.<br />

Z. Jachimecki 1949 r.<br />

„Młodość Chopina" — A. Nowaczyński<br />

— 1948 r. II wyd.<br />

Encyklopedia muzyczna — prof. Reissa<br />

i inne.<br />

RYSZARD LISKOWACKI<br />

DO ZOLNIERZA FRANCUSKIEGO<br />

WALCZĄCEGO W VIETNAMIE<br />

(PRÓBA POEMATU)<br />

1<br />

Wyżłobić serce gąsienicą czołgu... popiołem<br />

Kołyskę ciepłą przysypać- jak zemstą...<br />

Zemstą? Lecz za co? — Gdy ryżowym polem<br />

Jedzie tak drogo kupione zwycięstwo,<br />

Gdy kaszel śmierci wygłodzonym gardłem<br />

Wstrząśnie i rozpacz w ciemności zawiśnie,<br />

Nie umiem nagle za cyngiel pociągnąć...<br />

Z rozpaczą myślę o twojej Ojczyźnie.<br />

2<br />

Moja córeczka Thien<br />

Umiała śmiać się do ludzi...<br />

Umiała rozmawiać z wiatrem,<br />

Gdy ją ze snu obudził —-<br />

Moja córeczka Thien<br />

Lubiła śpiewać i gwarzyć,<br />

Moja córeczka Thien<br />

Płoszyła rozpacz z mej twarzy.<br />

Moja córeczka Thien<br />

Miała oczy jak niebo...<br />

Nie ma domu i... łez...<br />

Nie ma śmiechu... dlaczego?<br />

Moja córeczka... ach, dosyć...<br />

Krzyknąłeś . nieludzko: „Bien!"<br />

Dlaczegoś zabił w mych oczach<br />

Moją córeczkę Thien?!<br />

37


Ojczyzna — to słowo, które przerasta ciebie i pocisk...<br />

Chciałbym odłożyć karabin, powiedzieć ci szczerze, najprościej:<br />

Można zabić człowieka, śmiech w morzu ognia zatopić,<br />

Ale nie można ołowiem zgasić gorącej wolności.<br />

Ojczyzna! Wiem, co to znaczy, to znaczy: Vietnam... i wiedz<br />

Prawdzie wstającej z niewoli musi przyświecać łuna —<br />

Na barykadach paryskich za niepodległą rzecz<br />

Życie jak sztandar wzniosła gniewna<br />

4<br />

Komuna!<br />

Kim ty jesteś, który spokojnie celujesz w mą skroń...<br />

Pomyśl, za którym świtem mieszka spokojna twarz?<br />

Nie znałem ludzkiej nienawiści i dłoń<br />

Zawszem do brata wyciągał przyjaźnie. —<br />

Kim Ty jesteś!?<br />

Zanim gorącą<br />

śmierć<br />

Rzuciłeś w me ciało — w zaślepionym szale...<br />

Pomyśl...<br />

Słuchaj...<br />

Znam twą twarz...<br />

Znam doskonale —<br />

Twój ojciec gdzieś na rue Auber kupował za uśmiech żebraczy<br />

Łaskawy chleb — i policz zmarszczki na jego czole;<br />

Matka twa gniotła z bielizną (którą płukała łzami)<br />

Strzępy krwawego kaszlu, co się wydzierał z płuc...<br />

...Gdzie się uczyłeś życia, paryski biedny Gavroche?<br />

Puszczałeś uśmiechy głodne jak łódki z prądem rynsztoków.<br />

...Gdzie się uczyłeś śmierci, paryski biedny Gavroche?<br />

Tłukły miarowo maszyny w raptowny sen zmęczenia.<br />

...Gdzie się uczyłeś miłości, paryski biedny Gavroche?<br />

Głód gasł raptownie jak świeca, gdy wargom się wargi oddały.<br />

...Gdzie się uczyłeś zabijać, paryski biedny Gavroche?<br />

Ile lat liczy w twym sercu zgubiony okrzyk: „Synu?...<br />

Umiem być człowiekiem i dlatego potrafię stać się Francuzem,<br />

Chociaż cięży karabin nabity rozpaczą...<br />

Ja także nie mam co jeść... więc po co walczyć dłużej,<br />

Czy męki naszych rodziców dziś nic nie znaczą?!...<br />

5<br />

Opuść karabin, a odpuszczę ci<br />

Łzę, która biegnie po zabitej Thien...<br />

Za kogo walczysz?!<br />

Czyjej żądasz krwi?<br />

Moja noc przecież twoją nocą jest...<br />

Dniem moim będzie twój dzień!<br />

6<br />

Popiół niechaj rozniesie wiatr<br />

jak me słowa, nim zmilknie karabin.<br />

Wiosko moich zgłodzonych lat,<br />

Nie zabraknie ci gniewnej odwagi.


Niech zburzona kołyska śpi,<br />

Zanim wystrzał nie zrodzi człowieka...<br />

Idzie wolność przez gniew i łzy...<br />

Idzie chleb... elementarz i lekarz...<br />

Powystrajać ruiny w płacz,<br />

Trupy dzieci postawić w bramie<br />

Zanim strzelisz, chodź bliżej i patrz!...<br />

Prowadź w wolność, skrwawiony Vietnamie!<br />

Ryszard Liskowacki<br />

MARIA BECHCZYC-RUDNICKA<br />

O KLIMATACH<br />

Jakiś czas temu Centralny Zarząd Teatrów<br />

rozesłał ankietę, dopytującą się m. in. o daty<br />

podjęcia i ukończenia budowy gmachu teatralnego,<br />

o datę zaprowadzenia instalacji elektrycznej,<br />

zmontowania horyzontu itp. Ta słuszna<br />

dociekliwość instytucji, nader cenna dla<br />

historyka, spowodowała u nas nie tylko serię<br />

wypraw do archiwum, ale i niejedną rozmowę<br />

ze starą gwardią aktorską tudzież z zasłużonymi<br />

fachowcami z zespołu technicznego,<br />

którzy najdłużej dzielili dolę i niedolę z teatrem<br />

lubelskim. Rozmowy konkretne przeistoczyły<br />

się w luźne gawędy, a w miarę sięgania<br />

pamięcią do tzw. „dobrych" starych czasów<br />

jakże rosły w oczach interlokutorów zdobycze<br />

naszego twórczego dziewięciolecia!<br />

Osiągnięcia, przeobrażenia. Niby się o tyr_:<br />

wie doskonale. Powtarzamy te słowa codzie ^<br />

nie, literat chciałby już zastąpić je świeższymi<br />

wyrazami. I mimo to nie zawsze ocenia się<br />

właściwie proporcję postępu. Trudno na przykład<br />

wyobrazić sobie dzisiaj, jak dalece ubogie<br />

było życie teatralne prowincji jeszcze stosunkowo<br />

niedawno — w okresie międzywojennym.<br />

Wystarczy jednak cofnąć się chociażby do<br />

ostatnich lat przedokupacyjnych, aby się przekonać,<br />

że dyrekcja lubelskiego teatru dramatycznego<br />

zmieniała się co roku, ale dyrektorzy<br />

niezmiennie narzekali na słabą frekwencję.<br />

Świadczą o tym dokumenty archiwalne i ówczesna<br />

prasa. Bo i któż miał zapełniać widownię,<br />

skoro o robotniku i chłopie nie mogło być<br />

mowy, dla inteligencji było za drogo, a zamożna<br />

mieszczaneria i okoliczne ziemiaństwo wolały<br />

bawić się w Warszawie. Prawie co ty-<br />

TEATRALNYCH<br />

dzień dawał teatr lubelski premierę, na trzecim<br />

przedstawieniu widownia świeciła pustką.<br />

Skończyło się na tym, że Lublin musiał pożegnać<br />

się ze stałą <strong>pl</strong>acówką teatralną.<br />

Repertuar, wiadomo, był dostosowany do<br />

guścików zblazowanej burżuazji. Żeby przecie<br />

dali się zwabić! Żeby raczyli przyjść! Tedy<br />

farsy, co lżejsze komedie francuskie — efemerydy<br />

teatrów bulwarowych, operetki. Jak najwięcej<br />

podkasania i wszelkiej pikanterii. Jeśli<br />

już dramat, to sensacyjny, z dreszczykiem.<br />

Wartościowe utwory klasyczne grano „dla honoru<br />

domu", w drodze wyjątku, przeważnie na<br />

otwarcie sezonu. Ale największym bodaj sukcesem<br />

stała się taka sobie rewia „Hallo, Lublin<br />

szaleje!" W tym wypadku Lublin rzeczywiście<br />

szalał.<br />

I cóż to były za warunki pracy, co za stosuneczki!<br />

Kiedy młody aktor B.R. zgłosił się w 1908 r.<br />

po raz pierwszy do teatru w Lublinie, zaangażowano<br />

go „do wszystkiego". Za 25 rubli miesięcznie<br />

pełnił wszelkie posługi teatralne: statystował,<br />

śpiewał w chórze:<br />

„Hrabiny, margrabiny wytworny czynią<br />

gest,<br />

Bo są zadowolone, że wszystko dobrze jest!"<br />

Lub coś w tym rodzaju.<br />

Owe 25 rubli były zresztą fikcją, jeśli się<br />

natrafiło na dyrektora - „migacza". Przy końcu<br />

miesiąca dyrektor stawał się tak nieuchwytny,<br />

jak gdyby sprawił sobie czapkę niewidkę.<br />

Aktor i pracownik techniczny żyli z dnia na<br />

39


dzień, otrzymując zaledwie po dwadzieścia kopiejek.<br />

Ale i dwudziestu „kop" brakowało,<br />

kiedy do Lublina zjeżdżał cyrk. Tej konkurencji<br />

teatr nie wytrzymywał. Później zjawił<br />

się jeszcze inny groźny rywal — kino dźwiękowe,<br />

gdzie po wyświetleniu filmu grano na<br />

dodatek skecze.<br />

Tyle że ten niemiły dla teatru skutek elektryfikacji<br />

miasta Lublina dał się we znaki niezbyt<br />

wcześnie. Jeszcze w jakimś 1914 r. w samym<br />

teatrze uczniacy wołali co wieczór: „Łysy,<br />

zapal gaz, bo już czas!!". I portier Władysław<br />

zapalał żyrandol gazowy tyczką z galerii.<br />

Instalację elektryczną zaprowadzono dopiero<br />

w 1915 r., przy czym czerpano energię z pobliskiego<br />

hotelu „Victoria". Elektrownia powstała<br />

w r. 1928. Któżby dziś pomyślał, że tak późno?<br />

Choć gmach teatralny, zbudowany w r. 1886,<br />

był — trzeba to przyznać, okazały (korzysta<br />

z niego i dzisiaj teatr państwowy), jednak stan<br />

garderób aktorskich urągał najprymitywniejszym<br />

zasadom higieny? W tym klimacie teatralnym<br />

nikt o ludzi teatru nie dbał. Nie dbał<br />

nikt aż do upadku rządów burżuazyjnych.<br />

Publiczność, która, jak się rzekło, stroniła<br />

od widowni, przesiadywała latem chętnie na<br />

podwórzu teatralnym, gdzie pewien przedsiębiorczy<br />

jegomość założył restaurację ogródkową,<br />

z przytulnymi altankami, kolorowym światłem,<br />

z fontanną pośrodku, z kapelą damską.<br />

Gwoli pomnożenia zysków zabiegliwy ten gospodarz<br />

przynosił brygadzie technicznej co<br />

wieczór haracz w postaci butelki wódki.<br />

I zmiana dekoracji trwała dłużej.<br />

Opowiadający — pracownik techniczny —<br />

machnął ręką z lekceważeniem:<br />

— Nie przywiązywaliśmy do tego żadnej<br />

wagi.<br />

— Do czego?<br />

— No... do teatru.<br />

Jak Melpomena Kubie, tak Kuba Melpomenie.<br />

Kwiecień r. 1953. Niedziela.<br />

W Państwowym Teatrze im. J. Osterwy panuje<br />

od wczesnego raną niezwykły ruch. Za<br />

sześć dni premiera! Tych kilka słów elektryzuje<br />

zespół. Jest rzeczą jasną dla wszystkich,<br />

że odpoczynek byłby czymś niewłaściwym.<br />

Na scenie krzątają się z zacięciem sportowym<br />

postacie w kombinezonach, ktoś zaaferowany<br />

klęczy przy leżącym na ziemi fragmencie dekoracji,<br />

ktoś inny, stojąc w marsowej pozie,<br />

manewruje „rozpylaczem" — tym nieszkodliwym,<br />

pokojowym. Rozlega się uparty syk.<br />

Powietrze jest nasycone zapachem farby, nie<br />

powiem, żeby zbyt miłym. Trudno. Krajobraz<br />

musi grać żywymi barwami natury (co nie<br />

znaczy, że będzie naturalistyczny!).<br />

Prapremiera „Latarni" Jiraska, przygotowywana<br />

przez lubelski teatr dramatyczny, była<br />

pierwszym w Polsce przedstawieniem sztuki<br />

wielkiego klasyka czeskiej literatury. Obowiązywało<br />

to do bardzo pieczołowitej realizacji.<br />

Echa zmagań ludu czeskiego z uciskiem feudalnym<br />

stanowią główny nurt „Latarni", której<br />

akcja toczy się w ostatnim ćwierćwieczu<br />

XVIII w. Utworowi poruszającemu doniosły<br />

problem nadał autor tym razem kształt baśni<br />

scenicznej. Urok jej polega na wdzięcznym<br />

połączeniu scen ludowych z wykwintem rokoka<br />

i barwnymi elementami folkloru. Taka baśń<br />

sceniczna jest niełatwym gatunkiem literackim:<br />

inscenizacja jej musi łączyć we właściwych<br />

proporcjach fantastyczność z realizmem,<br />

musi być lekka nie zacierając myśli przewodniej,<br />

morału baśni.<br />

Toteż próby analityczne „Latarni" były długim<br />

pasmem żywych dyskusji, prowadzonych<br />

pod przewodem reżysera dyr. Jerzego Uklei.<br />

W okresie końcowym aktorzy oddali wiele<br />

wolnych godzin i dni na próby dodatkowe.<br />

Gdy porównamy ten rzetelny wysiłek zbiorowy<br />

Państwowego Teatru im. J. Osterwy z „odwalaniem"<br />

premier na prowincji za dawnych<br />

czasów, uderzy nas siła kontrastu. Kształtowanie<br />

się nowego typu aktora daje się dostrzec<br />

wyraźnie na lubelskim gruncie. Ten proces<br />

przestawiania się psychiki artysty na nowe<br />

tory, trwający już od kilku lat, jest obecnie<br />

bardzo zaawansowany.<br />

Równocześnie z ewolucją kryteriów normujących<br />

stosunek aktora do swego zawodu odbywało<br />

się na terenie lubelskiego teatru dramatycznego<br />

wzajemne zbliżanie się zespołów:<br />

artystycznego, technicznego i administracyjnego,<br />

co polepszyło wybitnie styl pracy,<br />

40


Zmienili się aktorzy, zmienili się nie do poznania<br />

i pracownicy techniczni. Jest wśród<br />

nich coraz więcej szczerych entuzjastów sztuki<br />

teatralnej. Warto na przykład zajrzeć do<br />

pracowni naszego rekwizytora Stefana Żebrowskiego,<br />

do tego uroczego lamusa, gdzie<br />

są złożone różne dziwne przedmioty, które<br />

pewnego dnia w świetle rampy nabierają wyrazu.<br />

Żebrowski, aczkolwiek zdrowie mu<br />

chwilowo nie dopisuje, jest pełen energii konkwistadorskiej:<br />

nie obroni się przed nim żadna<br />

rupieciarnia, jeżeli dzielny rekwizytor ma<br />

na oku jej skarby. Pasjami lubi zdobywać takie<br />

twierdze, strzeżone zazdrośnie przez zbyt<br />

skrzętne gospodynie, które przechowują stare<br />

graty „na wszelki wypadek". Ale praca rekwizytora<br />

nie kończy się na „wojnie podjazdowej".<br />

Wiele rzeczy trzeba samemu zrobić,<br />

a wszystko musi być „w stylu". 1 Żebrowski<br />

robi z zapałem, z prawdziwym artyzmem.<br />

— Tyle kwiatów, tyle garnków malowanych<br />

ozdobnie! I lampa oliwna, i kołowrotek, i laska<br />

dla księżnej, i parasol, i pudło na kapelusze...<br />

no i latarnia, o którą poszło!<br />

W głosie Żebrowskiego brzmi zadowolenie<br />

i duma.<br />

A oto drugi artysta, który nie ukazuje się<br />

przed publicznością: Marian Marzycki, perukarz<br />

teatralny. Jest człowiekiem małomównym,<br />

ale my i tak wiemy, że w zeszłym roku<br />

otrzymał premię za pewien pomysł racjonalizatorski.<br />

Perukarstwo to pracowity zawód. Kiedykolwiek<br />

zajrzy się do teatru, rano czy wieczór,<br />

widzi się Marzyckiego w schludnym pokoiku<br />

obok garderoby męskiej, w otoczeniu<br />

jego „kreacji", peruk białych i kolorowych.<br />

Już to „haftuje" włosami na surowym jedwabiu,<br />

posługując się zgrabnie szydełkiem, już<br />

to farbuje bądź fryzuje. A choćby miał zrobić<br />

do widowiska peruk kilkadziesiąt, zawsze jest<br />

pogodny i uśmiechnięty. Pracuje systematycznie,<br />

nie zrywami.<br />

Godność doświadczonego fachowca cechuje<br />

też naszego elektrotechnika Bolesława Dziubę,<br />

który podkreśla, że „maluje światłem". W obliczu<br />

„włączeń" i „wyłączeń", mnożących się<br />

aż do uzyskania efektu żądanego przez reżysera,<br />

Dziuba daje dowód nie tylko zwykłej<br />

wytrwałości, ale i głębokiego zrozumienia nakazów<br />

prawdy scenicznej.<br />

I wielu jeszcze innym naszym pracownikom<br />

technicznym, starym i młodym, należy się dobre<br />

słowo. Ale nie chodzi tu o nazwiska, tylko<br />

o klimat ogólny dzisiejszego teatru terenowego.<br />

Czerwiec. Człowiek obcy, który by spojrzał<br />

na wiszący w gablotce tygodniowy rozkład<br />

zajęć, byłby z pewnością zaskoczony widokiem<br />

aż czterech tytułów wypisanych przy<br />

tych samych godzinach: „Szkoła kobiet",<br />

„Sześć godzin ciemności", „Panna Maliczewska",<br />

„Mąż i żona". Otóż właśnie: jedno — na<br />

scenie, drugie — w gabinecie dyrektora, trzecie<br />

— w garderobie damskiej, czwarte —- w<br />

mieszkaniu reżysera (bo brak jeszcze teatrowi<br />

wielu niezbędnych pomieszczeń).<br />

Taka synchronizacja prób stała się możliwa<br />

dzięki znacznemu powiększeniu zespołu i podniesieniu<br />

wydajności pracy.<br />

Jeszcze w pierwszych latach powojennych<br />

obserwowaliśmy odpływ aktorów z Lublina.<br />

Zyskał on reputację miasta, które nie potrafi<br />

zabezpieczyć artystom znośnych warunków<br />

mieszkaniowych. Działała poza tym przemożnie<br />

atrakcyjna siła Warszawy. Masowy exodus<br />

powtórzył się dwukrotnie. A w roku bieżącym<br />

dyrekcja Państwowego Teatru im. J. Osterwy<br />

zdołała doangażować kilkunastu nowych akto-<br />

.rów, po większej części mtodych, przeważnie<br />

z warszawskiego Ateneum. Znaczy to, że młody<br />

aktor ma zaufanie do teatru terenowego,<br />

że wierzy w możliwości rozwojowe, jakie tam<br />

znajdzie i że między dyrekcją a czynnikami<br />

społecznymi nawiązał się należyty kontakt,<br />

przy którym problem mieszkaniowy będzie<br />

rozwiązany.<br />

Nowym rysem w działalności teatrów Polski<br />

Ludowej jest współpraca z autorem, pojmowana<br />

coraz szerzej. Teatr lubelski zastosował<br />

ją po raz pierwszy prżygotowując „Próbę<br />

sił" Lutowskiego. Lecz miało to jeszcze jakby<br />

„lokalne" zabarwienie. Autor był wówczas<br />

,,swój", lubelski. Obecnie teatr współpracuje<br />

z autorem warszawskim — Romanem Bratnym.<br />

Za wystawieniem „Sześciu godzin ciemności"<br />

przemawiała aktualność poruszonych w<br />

sztuce zagadnień oraz główne jej zalety, którymi<br />

są — że użyję skrótu — konkretna typo-<br />

41


wość i konstruktywny krytycyzm. Rzecz jest<br />

osnuta na autentycznych wydarzeniach, których<br />

autor był świadkiem w czasie jednego<br />

ze swoich wyjazdów na wieś. Bratny odsłania<br />

źródła niedomagań, jakie przeżywają niektóre<br />

początkujące, słabsze spółdzielnie produkcyjne.<br />

Ukazuje on, że przyczyny trudności<br />

tkwią nie w warunkach gospodarczych, tylko<br />

w przeżytkach świadomości ludzkiej.<br />

Uznając tę sztukę za szczególnie potrzebną<br />

na naszym terenie rolniczym, reżyser — dyr.<br />

Ukleja — wyznaczył obsadę po głębokiej rozwadze<br />

i w porozumieniu z autorem. Grają w<br />

„Sześciu godzinach ciemności": Irena Skwierczyńska,<br />

Joanna Walter, Halina Ziółkowska,<br />

Aleksander Aleksy, Stanisław Gawlik, Leon<br />

Gołębiowski, Piotr Kurowski, Mieczysław Łoza.<br />

Starzy i nowi aktorzy z równą pilnością<br />

wyłuskują z tekstu sens poszczególnych scen<br />

i odcinków, ustalając ich funkcję w całości.<br />

Panuje tu atmosfera żarliwej pracy twórczej,<br />

ostro nacechowanej bojowością.<br />

W myśl postulowanej potrzeby przywrócenia<br />

scenie wartościowych utworów klasycznych<br />

zlekceważonych przez wiek XIX teatr<br />

lubelski sięgnął do puścizny Bogusławskiego,<br />

wydobywając z zapomnienia jakże dawno nie<br />

graną „Szkołę kobiet". O wyborze zdecydował<br />

fakt, że Wojciech Bogusławski zbliżył molierowską<br />

„Szkołę żon" do polskiego widza, nadając<br />

jej swojskie zabarwienie. Kto zna staropolską<br />

adaptację sławnej komedii francuskiej,<br />

ceni w niej wyraźne dążenie do realizmu,<br />

jakie wykazał autor przeróbki usuwając<br />

szereg nienaturalnych sytuacji. Na <strong>pl</strong>us też<br />

trzeba zapisać pozytywny stosunek do kształcenia<br />

dziewcząt, — przejaw ducha Wieku<br />

Oświecenia. Nasza „załoga" w „Szkole kobiet":<br />

Irena Miszke, Zofia Stefańska, Juliusz Grabowski,<br />

Zbigniew Jankowiak, Stanisław Maleszewski,<br />

Stanisław Mikulski, Bronisław Romaniszyn<br />

— pracuje eon amore pod egidą Zofii<br />

Modrzewskiej w klimacie artystycznym<br />

Moliera — Bogusławskiego.<br />

42<br />

W ciągu ubiegłego dziewięciolecia Lublin<br />

widział na scenie swego teatru dramatycznego<br />

pięć komedii Fredry: „Dożywocie", „Zemstę",<br />

„Pana Jowialskiego", „Damy i huzary", „Śluby<br />

panieńskie". W tym szeregu arcydzieł czołowego<br />

klasyka dramaturgii polskiej brakowało<br />

„Męża i żony". Postanowiono wypełnić dotkliwą<br />

lukę w bieżącym sezonie, korzystając<br />

z możliwości zaproszenia S. Drewicza, który<br />

realizuje obecnie swoją koncepcję z „kwartetem":<br />

Elwira — Maria Górecka, Justysia —<br />

Halina Racięcka, Alfred — Marian Czyżewski,<br />

Wacław — Stefan Drewicz. Te cztery osoby<br />

pozostaną na <strong>pl</strong>acówce w sierpniu, kiedy reszta<br />

zespołu artystycznego będzie na urlopie.<br />

Plan więc był pomyślany w ten sposób, by kanikuła<br />

nie pozbawiła społeczeństwa wartościowych<br />

spektakli, a skądinąd jak najwięcej aktorów<br />

mogło korzystać z wypoczynku w jednym<br />

z miesięcy letnich. Oto wymowny przykład<br />

troski o aktora, która jest nieodzownym warunkiem<br />

właściwej atmosfery teatralnej.<br />

Lubelski Teatr dramatyczny aklimatyzuje<br />

się coraz lepiej w kręgu zagadnień twórczych<br />

metody Stanisławskiego. Do poznania jego<br />

teorii przyczyniły się w dużej mierze zeszłoroczne<br />

zebrania kółka Spatifu, kolejnymi zaś<br />

etapami praktycznego przyswajania sobie jej<br />

wskazań stały się próby sztuk „Pieją koguty",<br />

„Latarnia", „Sześć godzin ciemności".<br />

Z zastosowaniem metody w całej rozciągłości<br />

prowadzona jest obecnie praca studyjna<br />

nad „Panną Maliczewską", pod kierownictwem<br />

Mieczysława Górkiewicza. Widzimy tu<br />

znowu, do jakiego stopnia porywający ' jest<br />

nurt precyzyjnej analizy zbiorowej. W pracy<br />

biorą udział: Stefania Cybulska, Stanisław Dąbrowski,<br />

Eleonora Frenkiel-Ossowska, Jadwiga<br />

Grossman, Alina Jankowska, Jerzy Ludziński,<br />

Eugeniusz Ławski, Stanisława Łopuszańska,<br />

Stanisław Michalik, Marian Nowicki, Bogdan<br />

Pelczarski i Zygmunt Regro.<br />

Kiedy przyszła kolej na życiorysy postaci<br />

z faktami pozascenicznymi, każdy musiał dać<br />

dowód nie byle jakiej inwencji.<br />

— Urodziłam się w r. 1858 we Lwowie —<br />

mówi w imieniu Żelaznej E. Frenkiel-Ossowska.<br />

— Stan cywilny — wdowa, zawód —<br />

praczka (zgubiłam paszport, muszę starać się<br />

o nowy)... Pisać nie potrafię, ankietę wypełnił<br />

sąsiad, podpisałam krzyżykami. Ale umiem<br />

czytać i jestem dumna, że modlę się z książki<br />

(„Ja chrześcijanka!")... Rodzice Żelaznej pochodzili<br />

ze wsi. Po uwłaszczeniu chłopów do-


stali tak drobny skrawek gruntu, że niesposób<br />

było z tego wyżyć. Więc — odrobek u bogatych.<br />

W końcu ziemię zlicytowano, rodzina<br />

poszła do miasta. Ojciec do fabryki. Niewykwalifikowany<br />

robotnik... piętnaście godzin<br />

pracy, zarobki głodowe... W domu ciasno, nędza,<br />

chłód...<br />

A więc jesteśmy na tropie złej siły społecznej,<br />

która deprawowała Żelazne i Maliczewskie.<br />

Ta zła siła wywierała swój zgubny wpływ<br />

i na życie teatralne, zwłaszcza na prowincji.<br />

*<br />

Czy łagodne, czy ostrzejsze klimaty panują<br />

dzisiaj w teatrze terenowym, wszystkie one<br />

różnią się od klimatu starego teatru prowincjonalnego<br />

tym, że są zdrowe.<br />

We wspomnieniach najstarszej aktorki rosyjskiej<br />

A. A. Jabłoczkinej są takie wzruszające<br />

słowa:<br />

„Oto leży przede mną „Gazeta Teatralna"<br />

z r. 1914. Data jubileuszu 25-letniego. Na<br />

pierwszej stronie — moja podobizna. Na niej<br />

— napisane przeze mnie powiedzenie Nieginej<br />

z „Talentów i wielbicieli" Ostrowskiego: „Jestem<br />

aktorką,.. Pragnę jednego — być na scenie.<br />

Czyż mogę żyć bez teatru!".<br />

Kiedyś ta kwestia Nieginej była wyczerpującą<br />

charakterystyką mego stosunku do sceny.<br />

Teraz wydaje mi się niedostateczną. Ja i teraz<br />

nie mogłabym żyć bez teatru, poza teatrem<br />

tylko nie mogę już ograniczyć się do jedynego<br />

pragnienia „być na scenie". Teatr dzisiejszy<br />

wymaga od każdego z nas wysoce świadomego<br />

stosunku do odpowiedzialnych zadań, jakie<br />

postawiła przed aktorem radzieckim nasza<br />

wielka epoka. Teraz sama miłość do teatru nie<br />

wystarcza. Każdy z nas musi nie tylko posiadać<br />

technikę aktorską, ale i rozporządzać poważnym<br />

zasobem gruntownej wiedzy i zdawać<br />

sobie wyraźnie sprawę z tego, że sztuka<br />

nie jest zabawą, nie jest pustą rozrywką, lecz<br />

bardzo odpowiedzialną dziedziną pracy społecznej".<br />

Tak bez wątpienia myśli dzisiaj i znakomita<br />

większość aktorów polskich, zarówno w stolicy,<br />

jak na prowincji.<br />

Maria<br />

Bechczyc-Rudnicka<br />

KONRAD EBERHARDT<br />

OPOWIEŚĆ O CZŁOWIEKU I CEMENTOWNI<br />

Mały, murowany budyneczek, w którym<br />

urzęduje Józef Rossa, można porównać do<br />

mostka kapitańskiego. Podobnie jak kapitan<br />

statku Rossa ogarnia swym czujnym wzrokiem<br />

całe terytorium fabryczne: hale produkcyjne,<br />

piece hutnicze do wypalania szlamu,<br />

elektrownię, magazyny, sieć torów kolejki<br />

przewożącej margiel z kopalni, bocznicę kolei<br />

szerokotorowej itd. Już od dwudziestu kilku<br />

lat widok ten nie ulega zmianom. Gdy Józef<br />

Rossa, jeden z najstarszych pracowników cementowni,<br />

„Pokój" w Rejowcu, wygląda oknem<br />

swej budki, uderza go często niewzruszalność<br />

tego krajobrazu. Tam, za wysokim<br />

murem okalającym hutę „Pokój", zaczyna się<br />

inny świat, w gigantycznym zrywie z rozkopanych<br />

jam dźwigają się rusztowania i mury<br />

nowej, wielkiej cementowni Rejowiec II, dobiegają<br />

stamtąd nawoływania załóg, okrzyki,<br />

czasem śpiew. Ale tutaj... Tutaj na pierwszy<br />

rzut oka nic się nie zmieniło.<br />

Jest teraz zima i śnieg zmieszany z marglowym<br />

pyłem pokrywa <strong>pl</strong>ac szarobrudną warstwą,<br />

harmonizującą ze sczerniałym tynkiem<br />

budynków fabrycznych. Ta jednostajna szarość<br />

rzuca na zabudowania cementowni wyczuwalny<br />

cień smutku. Ale widok ten w . niewielkim<br />

stopniu zmienia się latem. Pył cementowy<br />

jest silniejszy od zieleni, od nieśmiało<br />

kiełkującej trawy — wszystko zasypie: twarze<br />

ludzi, ubrania, zagasi barwniejsze odcienie...<br />

Od czasu ukończenia budowy fabryki tj. od<br />

1925 r. niewiele przybyło tu nowych'zabudowań.<br />

Może jeden tylko budynek wraz z niektórymi<br />

jeszcze barakami powstał później. Ilekroć<br />

Rossa zauważy śpieszących tam po pracy<br />

robotników — uśmiecha się, wiele wspomnień<br />

łączy się z tym widokiem. Budynkiem<br />

tym jest wzorowo urządzona łaźnia. Jak wiadomo,<br />

pył cementowy, szkodliwy dla zdrowia,<br />

odznacza się ponadto niesłychaną wścibskością,<br />

potrafi przeniknąć przez wszystkie ochronne<br />

43


ubrania, stąd częsta kąpiel jest niezbędna. Zapewne<br />

jednak nigdy nie dowiedziałbym się,<br />

dlaczego to zwykłe urządzenie podyktowane<br />

rodzajem pracy wzbudzić może w kimkolwiek<br />

uczucie wzruszenia, gdybym nie poznał Józefa<br />

Rossy bliżej. Dzisiaj, kiedy z perspektywy dni<br />

oddalających ode mnie wyprawę do Rejowca<br />

rekonstruuję zebrane wrażenia, spotkanie to<br />

jest mi szczególnie drogie. Jak się ono odbyło?<br />

Po prostu kiedy błądziłem po terenie fabrycznym,<br />

ktoś wskazał mi na mały domek z dymiącą<br />

rurą kominową na dachu i powiedział<br />

lakonicznie: to „BHP", tam pracuje Rossa, on<br />

wie wszystko". Poczem „ów" pomknął do swej<br />

roboty. Tajemniczy skrót BHP okazał się „bezpieczeństwem<br />

i higieną pracy", a Józef Rossa<br />

kierownikiem i jedynym pracownikiem tej instytucji.<br />

Spotkanie to i następnie rozwijająca<br />

się znajomość rozbiły mój <strong>pl</strong>an układany cier<strong>pl</strong>iwie<br />

w notatniku reporterskim w czasie podróży<br />

do Rejowca. Zawierał on wiele punktów,<br />

a w rezultacie pozostał tylko jeden: rozmowa<br />

z Józefem Rossą. Później bilansując tę podróż<br />

musiałem stwierdzić, że ten jeden punkt zastąpił<br />

z powodzeniem wszystkie pozostałe.<br />

44<br />

...Oto siedzimy naprzeciwko siebie w małej<br />

izdebce biura.. Za oknem przejeżdża z jękiem,<br />

zgrzytem, łoskotem miniaturowa lokomotywa<br />

wlokąc za sobą szereg wagoników napełnionych<br />

marglem. Margiel (z niego właśnie wyrabia<br />

się cement) jest brudnoszary, bryłowy,<br />

ot, taki nieładny skarb, od którego zależy<br />

jednak istnienie wszystkich miast...<br />

— Pytał się pan, dlaczego właśnie widok<br />

łaźni dla robotników wzbudza we mnie tyle<br />

wspomnień — mówi wolno, jakgdyby z lekkim<br />

zażenowaniem Rossa — zaraz to panu<br />

wytłumaczę, ale najpierw trochę o sobie...<br />

Rossa mówi cicho, ładnymi polskimi zdaniami,<br />

potrafi zainteresować swoim opowiadaniem.<br />

Pochyla przy tym głowę z pewną godnością,<br />

a nie trzeba być nawet dobrym fizjonomistą,<br />

aby w ułożeniu zmarszczek na jego<br />

twarzy wyczytać pogodę usposobienia, serdeczną<br />

postawę wobec ludzi i całego otaczającego<br />

świata. Ale gdy słucham jego słów,<br />

trudno mi mimo wszystko w tym starym, zniszczonym<br />

człowieku odnaleźć dwudziestoletniego<br />

chłopca, który przyjechał z rodzicami ze<br />

Starachowic do Rejowca. Nie był już zresztą<br />

wówczas „młodzikiem" — od 13 lat przecież<br />

pracował w warsztatach mechanicznych, a nat<br />

wet Zdążył już przejść swój „staż" w więzieniu<br />

za pracę społeczną i polityczną. Przyjechał jak<br />

wielu na wieść, że na rejowieckim pustkowiu,<br />

z dala od miasteczka uświetnionego nazwiskiem<br />

nestora naszej literatury Mikołaja Reja,<br />

odkryto bogate złoża marglu i że powstaje tu<br />

cementownia. Przybył i już pozostał jej wierny.<br />

Prawdopodobnie na całe życie. Tu prześliznęła<br />

się niespodziewanie i zniknęła jego<br />

młodość, wiek dojrzały... Tu ożenił się z pracownicą<br />

tejże cementowni. Mógł odmierzać<br />

bieg swego życia regularnym gwizdem syreny<br />

fabrycznej lub odjazdem i przyjazdem kolejki<br />

z surowcem, która i dzisiaj jęcząc i brzęcząc<br />

sunie pod oknami. Przez tak długi okres<br />

Rossa poznał już niemal wszystkie działy produkcji,<br />

rodzaje zatrudnień. Ale nie w biernym<br />

poddawaniu się nurtowi czasu kryje się sens<br />

życia Józefa Rossy. Przeciwnie, sens ten zawiera<br />

się w stałej, nieznużonej walce, dzięki której<br />

produkcja cementu, przedmiotu zwykłych<br />

handlowych transakcji, stała się „sprawą",<br />

sprawą społeczną i ludzką... To przeistoczenie<br />

znalazło swe oparcie w datach, które głęboko<br />

wryły się w pamięci Józefa Rossy.<br />

* * *<br />

...Oto wiosna 1926 roku. Ze wzgórz spłynęła<br />

już woda po ostatnich ulewach, fabryka zamknięta<br />

murem stanowi szarą <strong>pl</strong>amę na tym oceanie<br />

świeżej zieleni, kiełkujących zbóż. Śpiew<br />

ptaków staje się coraz bardziej natarczywy...<br />

Ale nikt w fabryce wbrew zwyczajowi nie nasłuchuje<br />

odgłosów ich beztroskiego chóru.<br />

Robotnicy chodzą zamknięci i ponurzy, w halach<br />

szum maszyn zagłusza wiadomości szeptem<br />

podawane z ust do ust. Jedno jest pewne:<br />

w powietrzu wisi generalna rozprawa z dyrekcją.<br />

W rok po uruchomieniu fabryki warunki<br />

stały się nieznośne. Domy dla robotników<br />

wybudowano na tanim gruncie w dolinie<br />

— do której spływała woda gruntowa i tworzyła<br />

jezioro. Ludziom nie wypłacano pieniędzy,<br />

tylko wydawano bony; za nie mogli otrzymać<br />

żywność w sklepie uruchomionym przez<br />

dyrekcję. Nie było na miejscu lekarza ani<br />

najprymitywniejszych urządzeń ochronnych.<br />

Tak robotnicy z Rejowca musieli opłacać<br />

wstrząsy gospodarki światowej, które cementownia<br />

„Firlej", związana z zagranicznym kartelem<br />

„Solvay", odczuwała mocno. Czekano<br />

Z dnia na dzień zmian, które nie nadchodziły.


Wreszcie cier<strong>pl</strong>iwość robotników wyczerpała<br />

się.<br />

Któregoś dnia majowego podano sobie wiadomość:<br />

„Dzisiaj zebranie Związku zadecyduje<br />

0 strajku". Zebrania zarządu związku pracowników<br />

przemysłu chemicznego przy cementowni<br />

„Firlej" odbywały się w chacie u gospodarza,<br />

w wynajętym lokalu. Przewodniczącym<br />

był brat Józefa — Julian Rossa. Młody Józef<br />

był również jednym z najczynniejszych działaczy.<br />

Obrady przeciągnęły się do późnego<br />

wieczora, a robotnicy kręcili się niepewnie<br />

pod chatą śledząc oświetlone okno i ruchy zebranych.<br />

Wreszcie Józek Rossa wybiegł z nowiną:<br />

Jutro uda się delegacja do dyrekcji.<br />

Jakże czekano tego momentu! Dzień dłużył się<br />

straszliwie. Wreszcie rozlega się gwizd syreny<br />

1 oto wszyscy w idealnym porządku ustawiają<br />

się w oddaleniu przed budynkiem zarządu. Sześcioosobowa<br />

delegacja udała się do gabinetu<br />

dyrektora. Dyrektor Rudygier, wytworny i miły<br />

pan, był uprzedzająco grzeczny dla przybyłych.<br />

Wszystko rozumiał, potakiwał, zgadzał<br />

się z tym i z owym, na inne punkty petycji reagował<br />

lekkim zdziwieniem. Łaźnia? Hm, osobliwe<br />

żądanie. Zresztą zasadniczo nie miał zastrzeżeń.<br />

Tylko dyrekcja nic na razie zrobić<br />

nie może. Boleje, ale nie może. Chyba w przyszłości...<br />

Już po minie wracających delegatów wywnioskowano<br />

rezultat rozmów. Zawrzało w<br />

tłumie. Jeśli tak, to nie idziemy do roboty,<br />

szkoda gadać. Niech sami kopią margiel, wydobywają<br />

z pieców szlam. Rzucono przy tym<br />

pod adresem dyrekcji wiele celnych określeń,<br />

które być może nie dotarły za szyby gabinetu,<br />

gdzie dostrzec można było obserwujące twarze.<br />

Niespokojne było to poobiedzie, wieczór i noc.<br />

Cała załoga krążyła wokół fabryki, wzburzona<br />

i groźna. Zorganizowano dyżury, aby nie dopuścić<br />

łamistrajków na teren zakładu. Uzbrojeni<br />

w kije robotnicy całą noc krążyli pod murami<br />

wchodząc w ten sposób w kompetencje policji,<br />

która z kolei broniła fabryki przed nimi.<br />

W następnych dniach przyłączyły się do nich<br />

kobiety. Zdecydowane na ostateczną rozgrywkę<br />

stanowiły prawdziwy postrach bogatszych<br />

robotników, którzy za wszelką cenę pragnęli<br />

się przedostać na teren fabryki.<br />

— Niedoczekanie twoje, psi synu! — wołała<br />

groźnie zażywna Mazurkowa, potrząsając<br />

drewnianą buławą. — Zdechniesz pod tym murem,<br />

zanim się tam dostaniesz.<br />

To był prawdziwy postrach na dyrekcję,<br />

policję i łamistrajków, istna kobieta<br />

Rewolucji Francuskiej! Warowała dzień i noc<br />

pod murem wygrażając im pięściami. Stary<br />

ojciec Józka Rossy czuł za tę waleczność<br />

szczególną do niej sympatię i wieczorem<br />

przynosił jej na pozycję wódkę „na rozgrzewkę".<br />

Nie dziękowała, piła i dalej obchodziła<br />

swój rewir pilnując jeszcze swych towarzyszy,<br />

czy aby nie zasnęli. Czasem zaglądano<br />

przez mury i delektowano się widokiem<br />

majstrów, techników i personelu dyrekcji. Wychudzeni<br />

robotnicy sprawowali dalej straż,<br />

a zza okien zarządu obserwowały uważne,<br />

czujne oczy. Ładnym autem przyjechał nawet<br />

wojewoda, usiłował — jak to się zwykło mówić<br />

— nawiązać kontakt, kiedy jednak uderzył<br />

w struny patriotyczne — poproszono go,<br />

aby zwiedził gnijące w wodzie mieszkania.<br />

Wówczas śpiesznie wyjechał i miano od niego<br />

spokój.<br />

...Wreszcie zaczął się trzeci tydzień. Wszystkie<br />

cementownie w Polsce przysyłały skromne<br />

składki na strajkujący Rejowiec. Bracia<br />

Rossa z towarzyszami rozdzielali je między<br />

najuboższych. I od strony dyrekcji sytuacja<br />

nie wyglądała najlepiej. W porcie gdyńskim<br />

dwa amerykańskie statki oczekiwały na rejowiecki<br />

portland-cement, umowy groziły zerwaniem.<br />

Zarząd cementowni nie ustępował<br />

jednak. To przecież jasne, że w tych warunkach,<br />

na pustkowiu, odcięci od świata nie wytrwają.<br />

...Wytrwali jednak. Nie wiadomo właściwie<br />

jak, ale wytrwali, mimo że w ostatnich<br />

dniach, już na progu zwycięstwa, sytuacja<br />

w obozie strajkujących stała się groźna. Coraz<br />

więcej robotników podchodziło do Józka<br />

Rossy i nie patrząc mu w oczy, mnąc czapki<br />

w rękach mówiło: „Nie damy rady, ani kawałka<br />

chleba w domu, dzieciak chory, kobieta<br />

też słaba — na nic się nie zda to czekanie".<br />

Józek tłumaczył jak mógł, przemawiał<br />

do rozsądku. Zgadzali się, chociaż z coraz<br />

większym trudem. Wreszcie pewnego wieczoru<br />

przyszli do mieszkania Rossów zwartą, niespokojną<br />

grupą i zażądali przerwania strajku.<br />

Grozili, przeklinali. Wtedy Józek Rossa zerwał<br />

się czerwony z gniewu, wyskoczył przed<br />

nich i zawołał: „Nie wstyd wam narzekać?<br />

45


Jak nie macie co jeść, idźcie w nocy na kopce<br />

dworskie z kartoflami, muszą was pożywić<br />

w potrzebie, a nie ważcie się zmarnować nam<br />

całej pracy. Zdechniecie inaczej .na tej pustyni,<br />

jeśli oni będą górą. Zrozumieliście?"<br />

Uciszyli się jakoś i wyszli, a w parę dni później<br />

dyrekcja przyjęła wszystkie żądane<br />

punkty. Podwyższono płace, zniesiono bony,<br />

sprowadzono lekarza i rozpoczęto budowę<br />

łaźni. ...„To dlatego — mówi Rossa — ilekroć<br />

na nią spojrzę, uśmiecham się. Przypomina mi<br />

ona nasze zwycięstwo. Wywołuje tyle wspomnień<br />

już teraz zatartych. Ale przede wszystkim<br />

powracam do tamtego wieczoru. Widzę<br />

jak dziś — mówi Rossa — spoglądając w okno<br />

w zamyśleniu — ja, młody chłopak i ci<br />

starsi robotnicy przede mną... Widzę, jak słowa<br />

moje nieprzemyślane, rzucane ot tak z serca,<br />

załamują ich, przekonują. Do dziś dziwię<br />

się, jak to się stało. Dlaczego mnie posłuchali?<br />

Skąd w słowach moich wzięła się taka siła?<br />

Nie wiem do dzisiaj..."<br />

* • *<br />

Cement jest szary, zimny, obojętny... Wrażenie<br />

takie nasunąć się może, gdy przesypujemy<br />

go między palcami. Ale wrażenie to nie<br />

jest ważne.Najważniejsze, że rejowiecki portland-cement<br />

obdarzony jest wielką siłą spajania<br />

budulca. Daleka jednak i może nawet<br />

sztuczna byłaby poetycka parabola, że to ludzie<br />

wpoili w cement tę siłę. Wielu robotników<br />

zjednoczonych wspólną pracą i walką<br />

włączyło się bezsprzecznie w dzieje cementowni<br />

w Rejowcu, nie porzucając jej, mimo<br />

że wypędzała ich często od siebie ogłaszając<br />

zawieszenie produkcji z powodu kryzysów.<br />

W roku 1931 robotnicy i urzędnicy z cementowni<br />

musieli tłuc kamienie na szosie z braku<br />

innego zajęcia. Rossa, Mierzejewski, Błażejewski,<br />

Góra i inni — ci powracali zawsze,<br />

nie zastanawiając się, czy nowy kryzys na<br />

powrót nie wyrzuci ich na ulicę. ...Mijały lata.<br />

Z bocznicy kolejowej odjeżdżały transporty<br />

cementu i rozchodziły się po świecie. Emigranci,<br />

robotnicy polscy w Argentynie, dla<br />

których nie było pracy w kraju, płakali ze<br />

wzruszenia na widok beczułki z napisem: „Rejo<br />

wiec-portl and cement". Aż wreszcie — mówiąc<br />

słowami poety — „jak czołg przetoczył<br />

się wrzesień ziemi ojczystej przez piersi":<br />

wybuchła wojna. Transporty cementu i wówczas<br />

nie przestały odjeżdżać, tylko tym razem<br />

służyły do budowy bunkrów hitlerowskich,<br />

do wszelkich umocnień wojennych. Ale<br />

stara załoga czuwała i oczekiwała momentu,<br />

gdy ostatni Niemiec opuści fabrykę. Sprawa<br />

cementu, który nieprzerwaną strugą będzie<br />

musiał spływać ze zbiorników do wagonów<br />

na odbudowę miast zniszczonych przez okupanta,<br />

znowu s<strong>pl</strong>otła się z nimi nierozłącznie.<br />

Musieli stoczyć o niego ostatnią walkę.<br />

Kiedy odjechał ostatni samochód z kierownictwem<br />

niemieckim, a fabryk nie zdołano<br />

wysadzić w powietrze, Józef Rossa polecił<br />

załodze jak niegdyś strzec pilnie terytorium<br />

fabrycznego, zanim nie nadejdzie nowa władza<br />

— władza ludowa. Zapowiadały już ją<br />

pojedyncze zwiadowcze czołgi radzieckie, huk<br />

dział upodabniający się do przetaczania gigantycznych<br />

głazów. Ubrany tak jak dzisiaj<br />

w barankową czapkę, watowaną kurtkę,<br />

Rossa czujnie śledził teren. Nie omyliło go<br />

przeczucie. Jeszcze tu i ówdzie wybuchały<br />

pociski, a już ożyły rodzime hieny, przed<br />

bramę zajechało parę wozów z jakimiś ludźmi,<br />

pragnącymi obłowić się w fabryce. Usiłowali<br />

wedrzeć się do wnętrza, ale dostali<br />

„odprawę", zapamiętali ją na długo. Należy<br />

ona do miłych wspomnień Józefa Rossy. Nie<br />

dał skrzywdzić „swojej" fabryki! Cementownia<br />

„Firlej" przeszła w ręce polskich władz<br />

zdolna do produkcji. Znów buchnęły z kominów<br />

kłęby dymu i odblask z hutniczego pieca<br />

wykwitł jak wielki mak na granatowym<br />

niebie. Znowu ruszyły sznury wagonów<br />

z workami cementu, tym razem na budowy<br />

warszawskie. Zmieniła się jednak nazwa fabryki,<br />

dawne, magnackie miano „Firlej" stało<br />

się zbędne, zastąpiła go nowa nazwa szlachetna<br />

i piękna: „Pokój". Zmieniła się również<br />

rola Józefa Rossy...<br />

— Wie pan, zastanawiam się nad tym często...<br />

— mówi do mnie. W tym jest dziwny<br />

zbieg okoliczności, dziwny sens... Zawsze za<br />

moją działalność społeczną, za walkę o poprawienie<br />

warunków pracy spychano mnie<br />

do najcięższej, fizycznej roboty. Połowę zdrowia<br />

zabrała mi ta orka... A teraz ...a teraz<br />

właśnie jestem tym, którego obowiązkiem<br />

jest dbanie o właściwe warunki pracy.<br />

46


ł ł ł<br />

Józef Rossa codziennie niemal obchodzi cały<br />

zakład, sprawdza każdy szczegół precyzyjnie<br />

działającego mechanizmu. Dostał fabryką<br />

całkowicie niezabezpieczoną, maszyny zagrażające<br />

życiu ludzkiemu. Liczne dawniej<br />

wypadki były rezultatem tego zaniedbania.<br />

Jedno z takich zdarzeń wyłania się ze wspomnień<br />

Rossy — oto majster kazał robotnikowi<br />

Szczupakowi wybrać z dna silosu cement,<br />

którego z powodu zbyt małej ilości nie mogła<br />

już wyssać pompa. Wszedł odważnie do<br />

wnętrza zbiornika obserwowany przez zaniepokojonych<br />

kolegów. Nagle oberwała się<br />

warstwa cementu z bocznej ściany zbiornika<br />

i zasypała Szczupaka całkowicie. Gdy odgrzebano<br />

go — już nie żył. W pierwszych tygodniach<br />

po objęciu swych funkcji Rossa napotykał<br />

jeszcze wiele przykładów żartowania<br />

z życia i ze zdrowia ludzkiego. Zatrząsł się<br />

kiedyś z oburzenia na widok mechanika, który<br />

doglądał kół poruszających pasy transmisyjne<br />

stojąc na drabinie i balansując między<br />

dwoma pędzącymi taśmami skóry, w które<br />

mógł go wkręcić niedbały ruch. Niebawem<br />

wyrosło tam podwyższenie i siatka ochronna<br />

oddzieliła niebezpieczny mechanizm. Palą się<br />

tam w nocy światła.<br />

Dopiero w czasie swojej nowej pracy poznał<br />

Rossa, ile zasadzek kryje w sobie wielka<br />

fabryka. Na przykład taka pułapka: wózek<br />

odwożący żużel z popielników do windy musiał<br />

przejechać po szynach ułożonych na klapach<br />

od otworu, przez który podawano żużel<br />

z dołu. Wielokrotnie jedna połowa klapy była<br />

otwarta i wówczas robotnik pchający wózek<br />

przed sobą mógł wpaść do wnętrza wraz<br />

z wózkiem. I ten wypadek zresztą również<br />

kronika cementowni ma do zanotowania. Rossa<br />

długo myślał, jak zapobiec na przyszłość<br />

wypadkom. Ale tutaj dopomogli mu racjonalizatorzy.<br />

Pewnego dnia do jego budki —<br />

„mostu kapitańskiego" przybiegł młody tokarz,<br />

Władysław Rak.<br />

— Wiecie, wymyśliłem sposób na ten<br />

otwór. Oto rysunek. Po prostu: klapy opatrzy<br />

się tak, aby otwierały się pod kątem uniemożliwiającym<br />

przejechanie po nich wózkiem...<br />

Tak, to było rzeczywiście proste, teraz niebezpieczeństwo<br />

jest zażegnane. Rossa co dzień<br />

zbiera nowe spostrzeżenia. Koło napędowe<br />

przy młynie do mielenia grudek klinkierowych<br />

nie ma siatki ochronnej, a na nieszczęście<br />

nie można również jej dostać na rynku.<br />

Wysoce niekorzystny dla zdrowia jest brak<br />

nowoczesnej instalacji do oczyszczania powietrza<br />

z pyłu, polegającej na wmontowaniu<br />

w halach produkcyjnych tzw. „ścian" lub koryt<br />

z bieżącą wodą. Z tego powodu robotnicy<br />

otrzymują codzi ennie V2 litra mleka, które<br />

posiada wybitne własności odtruwające. Rossa<br />

nie zwraca uwagi na odruchy zniecier<strong>pl</strong>iwienia<br />

ze strony załogi, której wydaje się, że<br />

czasem przeszkadza im on w wykonaniu <strong>pl</strong>anu.<br />

— „Przecież pragniemy podwoić produkcję<br />

przedwojenną i produkować w 1955 r.<br />

pięć milionów ton!" — tłumaczą mu, ale Rossa<br />

jest nieugięty. — „Życie ludzkie jest zbyt<br />

wielką wartością i o troskliwy stosunek do<br />

niego walczyłem" — powtarza.<br />

Tak, życie ludzkie jest wielką wartością...<br />

Każde życie. To, którego tor przebiega linią<br />

krętą, bogate w zdarzenia, w różnorodność<br />

nawarstwiających się wrażeń, i to, związane<br />

z jednym tylko odcinkiem pracy, na którym<br />

musi ono zdać egzamin ze swej dojrzałości,<br />

takie właśnie, jak życie Józefa Rossy. Dba on<br />

teraz, aby produkcja substancji, która spaja<br />

budulec nowych gmachów, nie pochłonęła<br />

ofiar, aby maszyny nie groziły płucom wydzielanym<br />

pyłem, nie groziły zbliżającym się<br />

do nich rękom...<br />

I wówczas uświadomiłem sobie, że przecież<br />

niegdyś, gdy nie znano jeszcze cementu, zastępowało<br />

go wapnem niegaszonym połączonym<br />

właśnie z krwią zwierzęcą lub może<br />

nawet niewolniczą, co dawało silne spoiwo.<br />

Powiedziałem o tym Rossie. Słysząc to<br />

uśmiechnął się w odpowiedzi swoim<br />

zwykłym i mądrym uśmiechem:<br />

miłym,<br />

— Nasz cement z huty „Pokój" nie potrzebuje<br />

krwi i tak jest wystarczająco mocny.<br />

I nigdy w rozlewie krwi nie dopomoże...<br />

Zastanowiłem się nad słowami Rossy... Za<br />

oknami rozległ się zgrzyt kolei przewożącej<br />

margiel z kopalni.<br />

Wiatr, który podniósł się<br />

znowu do lotu, cisnął w okno garść śniegu.<br />

Chciałem jeszcze coś powiedzieć, gdy<br />

izbę napełnił gwar głosów młodych<br />

robotników:<br />

nagle<br />

47


— Obywatelu kierowniku, czy dostaniemy<br />

dzisiaj nasze nowe ubrania ochronne?<br />

...Wyszedłem cicho. Huta „Pokój" gorzała<br />

od świateł. U dołu trwał blask mlecznosiny od<br />

lamp, w górze wysmuklał się w purpurowy<br />

kielich łuny. Obok, z budowy cementowni<br />

Rejowiec II dochodziły zwykłe odgłosy pracy<br />

— to druga zmiana objęła swe stanowiska.<br />

Konrad Eberhardt<br />

LUBOMIR DMITERKO<br />

Przełożył ANDRZEJ CESARZ<br />

W BELWEDERZE<br />

Okno. Noc. Jak gdyby na portrecie,<br />

W oknie stoi człowiek, niby w ramie.<br />

Portret ten dziś znają nawet dzieci;<br />

W każdej polskiej chacie jest na ścianie.<br />

Nie śpi Prezydent. Trosk wiele dręczy.<br />

Nad Warszawą księżyc blask odmienia.<br />

Polskę widać tu jakby z przełęczy<br />

W przyszłych lat budowach i marzeniach.<br />

Przez tę Polskę trasa oto legnie,<br />

W pyszny marmur się odzieje metro<br />

I kanałów wielkich sieć pobiegnie,<br />

Poprzez Wisłę — Odrę wiążąc z Dnieprem.<br />

Niezłomnymi pełen marzeniami<br />

Człowiek ów — wspaniały, nieugięty.<br />

Takim Go widziałem tymi dniami;<br />

Takim Go na zawsze zapamiętam.<br />

Jakże szybkie doby — błyskawice!<br />

Rankiem — Plenum. Spocząć czasu nie ma!<br />

Ożywają <strong>pl</strong>ace i ulice<br />

I ataku jasny już dylemat.<br />

I wytknięty każdy punkt programu:<br />

Polskiej on przyszłości jest fragmentem.<br />

Zwarta jakby wiersze telegramu<br />

Przeszłość jawi się przed Prezydentem.<br />

Oto młodość w złotej swej oprawie —<br />

Wszystko lśni w niej, wszystko tchnie świtaniem;<br />

Dalej — mroki, średniowieczny Rawicz<br />

I więziennych pięć lat za kratami.<br />

Ale przeszedł przez diabelskie łapy<br />

Na złość śmierci, żywy, jak ze stali<br />

I na próżno szpicle wciąż z gestapo<br />

W dzień i noc po piętach mu deptali.<br />

Praca znów. Jak cicho w Belwederze!<br />

Odgłos kroków.... Towarzysze? Oni!<br />

Bierut idzie,<br />

drzwi otwiera szerzej<br />

W socjalizmu twórczych dni symfonię.<br />

Przełożył Andrzej<br />

Cesarz<br />

48


HOMER Przełożył JAN PARANDOWSKI<br />

ODYSEJA<br />

MĄŻ I ŻONA. PIESN XXIII<br />

Z głośnym śmiechem staruszka szła na górne<br />

pokoje, by pani powiedzieć, że drogi mał-<br />

;: nek jest w domu. Kolana poruszały się żwawo,<br />

nogi skakały. Stanąwszy u wezgłowia<br />

rzekła:<br />

— Zbudź się, Penelopo, drogie dziecko, byś<br />

własnymi oczami ujrzała to, za czym tęskniłaś<br />

przez wszystkie dni. Wrócił Odys, wrócił,<br />

choć późno, do swojego domu, pozabijał hardych<br />

zalotników, którzy twój dom nawiedzili<br />

zmorą, pożerali dobytek i gwałt czynili twojemu<br />

synowi.<br />

Odrzekła jej mądra Penelopa:<br />

— Babuniu droga, bogowie cię opętali, —<br />

;:v. mogą i najmędrszego uczynić głupcem,<br />

lak samo jak szaleńca przywieść do rozsądku.<br />

I tobie oni pomieszali rozum, dawniej tak niezachwiany.<br />

Czemu drwisz ze mnie, gdy moje<br />

serce jest tak pełne bólu? Czyż na to, by<br />

mówić od rzeczy, budzisz mnie ze snu słodkiego,<br />

który mi padł na powieki? Nigdy jeszcze<br />

tak nie spałam od dnia, w którym Odys poszedł<br />

oglądać tę Złotroję, niegodną wspomnienia.<br />

Proszę cię zejdź i wróć do megaronu.<br />

Gdyby inna z moich kobiet przyszła z tą nowiną<br />

i zbudziła mnie ze snu, prędko bym ją<br />

i okrutnie przepędziła z domu: ciebie starość<br />

chroni.<br />

Odpowiedziała jej droga piastunka Eurykleja:<br />

— Nie drwię z ciebie, drogie dziecko, ale<br />

naprawdę Odys wrócił i jest w domu — to<br />

ten gość, którym tu wszyscy pomiatali. Telemach<br />

dawno wiedział o tym, lecz roztropnie<br />

strzegł tajemnicy, póki ojciec nie pomści się<br />

na mężach zuchwałych za ich gwałty.<br />

Na te słowa Penelopa radośnie wyskoczyła<br />

z łóżka, uściskała staruszkę i ze łzami w<br />

oczach mówiła do niej słowa skrzydlate:<br />

— Jeśli to prawda, co mówisz, droga babuniu,<br />

jeśli on naprawdę wrócił do domu, jakże<br />

sam jeden mógł położyć ręce na bezwstydnych<br />

zalotnikach, którzy się zawsze zbierali<br />

gromadnie?<br />

Odpowiedziała jej miła piastunka Eurykleja:<br />

— Nie widziałam, nie słyszałam, dochodziły<br />

mnie tylko jęki ginących. Siedziałyśmy przerażone<br />

w głębi domu za grubymi ścianami,<br />

drzwi były szczelnie zamknięte. Aż mnie<br />

z megaronu zawołał twój syn Telemach. To<br />

ojciec go posłał. Wtedy zobaczyłam Odyssa<br />

nad trupami poległych: leżeli wkoło niego na<br />

ubitej ziemi, jeden przy drugim. Serce by ci<br />

skoczyło z radości, gdybyś go widziała: kurzem<br />

i krwią był pokryty jak lew. Teraz wszyscy<br />

leżą na kupie u wrót dziedzińca, a on rozpalił<br />

wielki ogień i dom pięknie okadza,<br />

a mnie posłał, by ciebie zawołać. Idź już<br />

i niech w wasze miłe serca radość zawita, po<br />

tylu cierpieniach. Tak się więc teraz skończyło<br />

to długie oczekiwanie: jest ci on żywy przy<br />

swoim ognisku i ciebie odnalazł, i syna, a zalotników<br />

za ich wszystkie zbrodnie w pień<br />

wyciął we własnym domu.<br />

Rzekła znów do niej mądra Penelopa:<br />

-- Babuniu droga, jeszcze się nie unoś i nie<br />

śmiej! Wiesz, jak on tu jest wszystkim w domu<br />

pożądany, najbardziej mnie i synowi, którego<br />

spłodziliśmy — ale nie może być prawdą<br />

to, co ty mówisz. To ktoś z nieśmiertel-^<br />

nych pozabijał zalotników, oburzony ich pychą<br />

okrutną i zbrodnią. Nikogo z ludzi nie<br />

uszanowali, dobrego czy złego, ktokolwiek się<br />

do nich zbliżył, i za tę zuchwałość padła na<br />

nich zguba. Ale sam Odys zginął bezpowrotnie,<br />

zginął daleko od Achai.<br />

Odpowiedziała jej na to droga piastunka<br />

Eurykleja:<br />

— Moje dziecko, jakież to słowo wyrwało<br />

się tobie z zagrody zębów? On jest tu przy<br />

swoim ognisku, a ty wciąż mówisz, że on nigdy<br />

nie wróci! Zawsze masz serce nieufne.<br />

Wskażę ci więc znak nieomylny — bliznę,<br />

którą mu ongi zostawił biały kieł dzika. Spostrzegłam<br />

ją, kiedy go myłam, chciałam tobie<br />

zaraz powiedzieć, ale on chwycił mnie rękoma<br />

za gardło i nie pozwolił mówić — przezorna<br />

głowa! Chodź ze mną — życiem własnym<br />

ręczę, — jeśli cię zwodzę, zabij mnie bez<br />

litości.<br />

Odpowiedziała jej na to mądra Penelopa:<br />

— Babuniu droga, choć jesteś bardzo roz-<br />

49


tropna, nie zdołasz podpatrzyć bogów wiecznie<br />

żyjących w ich ukrytych zamiarach. Ale<br />

idźmy do mego syna: zobaczę zabitych zalotników<br />

i tego, który ich zabił.<br />

To rzekłszy zstąpiła z górnych komnat.<br />

A serce się wahało: czy z daleka miłego małżonka<br />

wybadać, czy wprost doń podejść, za<br />

ręce ująć, całować głowę. Kiedy zaś weszła<br />

i przekroczyła kamienny próg, usiadła naprzeciw<br />

Odyssa, w blasku ognia, pod drugą ścianą.<br />

A on siedział pod wysokim słupem, oczy<br />

miał spuszczone i oczekiwał, czy się do niego<br />

odezwie dzielna małżonka, skoro go ma już<br />

przed sobą.<br />

Długo siedziała w milczeniu, spłoszona w<br />

swym sercu i nie spuszczała zeń wzroku: to<br />

rozpoznawała twarz, to się jej wydawał nieznajomy<br />

w tym nędznym odzieniu.<br />

Nagle odezwał się Telemach:<br />

— Matko moja, zła matko, jakież twoje serce<br />

nieczułe! Czemu tak stronisz od ojca? Czemu<br />

nie siądziesz przy nim, nie zagadniesz słowem,<br />

nie rozpytasz? Zaiste, żadna kobieta nie<br />

byłaby tak nieugięta, żeby się trzymać z daleka<br />

od męża, który po wielu niedolach w dwudziestym<br />

roku wraca do ziemi ojczystej. Zawsze<br />

miałaś serce twardsze niż kamień.<br />

Przemówiła do niego mądra Penelopa:<br />

— Moje dziecko, serce mi w łonie topnieje,<br />

i ani słowa nie mogę wymówić, ani się wypytać,<br />

nawet w twarz spojrzeć z bliska. Jeśli to<br />

Odys naprawdę, już my się rozpoznamy nieomylnie<br />

i lepiej niż teraz. Są bowiem znaki dla<br />

innych ukryte, nam tylko obojgu wiadome.<br />

Tak mówiła. Uśmiechnął się niezłomny boski<br />

Odys i wnet do Telemacha rzekł słowa<br />

skrzydlate:<br />

— Telemachu, pozwól matce wystawić mnie<br />

na próbę; niebawem lepiej mnie pozna. Teraz<br />

jestem brudny, na ciele mam łachman, dlatego<br />

mnie lekceważy i nie ufa, że to ja jestem.<br />

Nam jednak trzeba się teraz naradzić, by<br />

wszystko poszło gładko. Wszak jeśli ktoś<br />

jednego człowieka w kraju zabije, ucieka,<br />

porzucając rodzinę i ziemię ojczystą, by nie<br />

mieć na karku ciżby mścicieli, — myśmy zaś<br />

podporę miasta znieśli, kwiat itackiej młodzieży.<br />

Powiedz, co o tym myślisz?<br />

Odpowiedział mu roztropny<br />

Telemach:<br />

— Sam to rozważ ,drogi ojcze. Twój rozum<br />

za najlepszy pośród ludzi słynie, nikt się w<br />

tym z tobą nie może równać na ziemi. My<br />

ochoczo pójdziemy za tobą społem i wierz mi,<br />

oddamy ci całe nasze męstwo i wszystkie siły,<br />

jakie w nas są.<br />

W odpowiedzi rzekł Odys przemądry:<br />

— A więc powiem, co mnie się wydaje najlepsze.<br />

Najpierw się wykąpcie i zmieńcie chitony<br />

i dziewczętom w domu każcie się przebrać.<br />

Boski pieśniarz niech weźmie dZWOnną<br />

formingę i wiedzie nas w <strong>pl</strong>ąsy radosne, żeby<br />

ktoś, co z zewnątrz posłyszy, przechodzień czy<br />

sąsiad, myślał, że u nas gody. Wieść o zabójstwie<br />

zalotników nie powinna się rozejść szeroko<br />

po mieście, póki my nie znajdziemy się<br />

w naszym wiejskim sadzie. Tam dopiero zobaczymy,<br />

jakiej pomocy użyczy nam Pan<br />

Olimpu.<br />

Rzekł, oni skwa<strong>pl</strong>iwie usłuchali. Najpierw<br />

się wykąpali i zmienili chitony i wystroili<br />

niewiasty. Za czym boski pieśniarz wziął wydrążoną<br />

formingę i obudził w nich pragnienie<br />

słodkiej pieśni i tańców doskonałych. I wielki<br />

dom aż jęczał od stóp tańczących mężczyzn<br />

i kobiet w pięknych przepaskach. Ktoś,<br />

co to słyszał z zewnątrz ,mógł sobie mówić:<br />

— Z pewnością ktoś żeni się z królową,<br />

0 którą się tylu starało. Niegodziwa! nie zdołała<br />

utrzymać do końca tego wielkiego domu,<br />

zanim wróci mąż, którego poślubiła dziewicą.<br />

Tak mówiono, nie wiedząc o tym, co się<br />

stało.<br />

Tymczasem wielkodusznego Odyssa w jego<br />

domu kąpała klucznica Eurynome i nacierała<br />

oliwą, a potem narzuciła nań piękny faros<br />

1 chiton, Atena zaś na jego głowę zlała piękną<br />

urodę i uczyniła go większym na pozór<br />

i tęższym i uwieńczyła bujnymi kędziorami<br />

podobnymi kwiatom hiacentu. Jak kiedy człowiek<br />

biegły we wszelkch kunsztach, uczeń<br />

Hefajstosa i Pallas Ateny, urocze dzieło tworzy<br />

oblewając srebro złotem, tak ona rozlała<br />

wdzięk na jego głowę i ramiona. I wyszedł<br />

z wanny postawą do bogów podobny.<br />

Z powrotem usiadł na tronie, z którego niedawno<br />

powstał, naprzeciw swojej małżonki<br />

i tak się do niej odezwał:<br />

— Dziwna! Żadnej ze słabych kobiet tak<br />

nieużytego serca nie dali panowie olimpijskiej<br />

stolicy. Nie masz drugiej tak nieugiętej,<br />

która by się trzymała z daleka od męża, co po<br />

wielu niedolach w dwudziestym roku wraca<br />

50


do ziemi ojczystej. Hej, babuniu, ściel mi łóżko<br />

sam pójdę spać, bo ona zaiste ma w łonie<br />

serce z żelaza.<br />

Na to odezwała się mądra Penelopa:<br />

— Dziwny! nie ma we mnie dumy ani pogardy,<br />

ani przesadnego zdumienia. Bardzo dobrze<br />

wiem, jaki byłeś, kiedy po Ilion płynąłeś<br />

na okręcie o długich wiosłach. Tak, Eurykle-<br />

;o, pościel jemu łoże wygodne za tą sypialnią<br />

0 grubych murach, którą sam zbudował — tam<br />

wynieś łoże i daj pościel, runo owcze, chlajny<br />

i lśniące prześcieradła.<br />

Mówiła tak, by wypróbować męża. Lecz<br />

Odys oburzył się na troskliwą małżonkę.<br />

— Zaiste, kobieto, bolesne słowo rzekłaś.<br />

Któż to przeniósł gdzie indziej moje łoże?<br />

Trudna to rzecz i trzeba nie lada umiejętności,<br />

jeden bóg, gdyby chciał, mógłby je postawić<br />

w innym miejscu. Żaden żywy śmiertelnik,<br />

nawet bardzo silny, nie mógłby go tak łatwo<br />

ruszyć, bo wielka tajemnica kryje się w tym<br />

łożu przedziwnym. Sam je zrobiłem, nikt inny.<br />

Pośrodku zagrody stało długolistne drzewo<br />

oliwne, mocne, wysokie i grube jak słup.<br />

Wokół niego zbudowałem naszą sypialnię ze<br />

ściśle przylegających kamieni i starannie<br />

okryłem dachem, a drzwi wpoiłem szczelne<br />

1 mocne. Wtedy ściąłem włosy długolistnej<br />

oliwki, a pień spiżem obciosałem od samego<br />

korzenia, troskliwie i umiejętnie, równo pod<br />

sznur. Z niego zrobiłem podstawę łoża, wiercąc<br />

świdrem dziury wszędzie, gdzie trzeba. Idąc<br />

od tej podstawy zbudowałem całe łoże i upiększyłem<br />

je złotem, srebrem, kością słoniową.<br />

I przeciągnąłem wzdłuż rzemienie ze skóry wołowej<br />

purpurą barwionej. Oto masz ową tajemnicę,<br />

lecz nie wiem, kobieto, czy moje łoże<br />

stoi jeszcze w miejscu, czy już je ktoś przeniósł<br />

gdzie indziej, odciąwszy od pnia oliwki.<br />

Rzekł, a jej zwątlały kolana i miłe serce, gdy<br />

Odys dał jej ów znak nieomylny. Z płaczem<br />

wprost ku niemu pobiegła, zarzuciła mu ramiona<br />

na szyję, całowała w głowę, mówiła:<br />

— Nie gniewaj się na mnie, Odyssie, ty który<br />

jesteś zawsze z ludzi najmądrzejszy. Bogowie<br />

nasycili nas zgryzotą i nie dali nam trwać<br />

przy sobie, by cieszyć się młodością i wstąpić<br />

w progi starości. Lecz teraz już się nie gniewaj<br />

i nie miej mi za złe, że od razu, ujrzawszy,<br />

nie witałam ciebie z miłością. Zawsze bowiem<br />

serce mi stygnie w łonie, gdy pomyślę, że ktoś<br />

może przyjść i zwieść mnie słowami: tylu jest<br />

niegodziwych oszustów. Nawet argiwska Helena,<br />

z Dzeusa rodem, nie dzieliłaby miłości<br />

i łoża z cudzoziemcem, gdyby wiedziała, że<br />

waleczni synowie Achajów pójdą za nią i sprowadzą<br />

z powrotem na ziemię ojczystą. To bóg<br />

ją pchnął w czyn niegodziwy, w jej sercu nie<br />

było z początku tej winy złowrogiej, od której<br />

i nasze zaczęły się cierpienia. Lecz oto dałeś<br />

mi znak nieodparty: żaden człowiek nie widział<br />

naszego łoża, tylko ty i ja i jedna jedyna<br />

służąca, córka Aktora, którą mi dał ojciec, kiedym<br />

tu przyszła i która strzegła podwoi naszej<br />

zamczystej sypialni. Wierzę już, choć tak nierychliwe<br />

mam serce.<br />

Rzekła, a w nim jeszcze bardziej wezbrało<br />

pragnienie łez i płakał, trzymając w objęciach<br />

swą żonę serdeczną i wierną. Jak upragniona<br />

jawi się ziemia żeglarzom, którym Posejdon<br />

okręt dzielny na morzu rozbije w zamęcie wiatrów<br />

i gwałtownych fal i tylko ich garstka<br />

umyka siwej topieli płynąc do lądu, a ich ciała<br />

okrywa osad słony, aż uniknąwszy zguby,<br />

szczęśliwi stoją na ziemi, — tak upragniony<br />

był dla niej widok męża i nie mogła swych<br />

białych ramion odjąć od jego szyi.<br />

I byłaby ich wśród płaczu zastała różanopalca<br />

Jutrzenka, gdyby nie czujna myśl bogini.<br />

Jasnooka Atena zatrzymała noc długą u jej<br />

kresu, a złototronną Jutrzenkę nad Oceanem<br />

i nie pozwoliła zaprzęgać rączych koni, które<br />

ludziom światło niosą, Lamposa i Faetona, źrebaków<br />

świtu.<br />

Wtedy to przemądry Odys odezwał się do<br />

swej małżonki:<br />

— Nie doszliśmy jeszcze, żono, do kresu<br />

naszych trudów. Przed nami jest jeszcze niezmierna,<br />

różnoraka i niebezpieczna próba, którą<br />

mi trzeba spełnić do końca. Przepowiedziała<br />

mi ją dusza Teirezjasza w owym dniu, kiedy<br />

zstąpiłem w dom Hadesa pytać się o powrót<br />

towarzyszy i mój własny. Lecz pójdź, żono,<br />

chodźmy do łoża, już pora nacieszyć się słodkim<br />

snem.<br />

Odpowiedziała mu mądra Penelopa:<br />

— Czeka na ciebie łoże, kiedy go tylko zapragniesz,<br />

bo oto sprawili bogowie, żeś wrócił<br />

do swego pięknego domu i do swej ziemi ojczystej.<br />

Lecz skoro bóg poddał ci myśl, by o tym<br />

wspomnieć, powiedz, proszę, jaka to próba.<br />

51


Zapewne, dowiem się o tym później, ale może<br />

lepiej wiedzieć od razu.<br />

Odpowiedział jej Odys przemądry:<br />

— Nieostrożna jesteś, że oto nalegasz, bym<br />

0 tym mówił? Powiem ej jednak, nic nie ukryję.<br />

Ale nie uraduje się twoje serce, tak jak i ja<br />

sam nie czuję radości. Albowiem kazał mi on<br />

iść przez wiele wiele miast z wiosłem foremnym<br />

w ręku, aż dojdę do ludzi, co nie znają<br />

morza ani nie spożywają solonej strawy, ani<br />

nie znają okrętów o ścianach czerwonych ni<br />

wioseł foremnych, które są skrzydłami okrętów.<br />

I znak mi dał jasny, którego przed tobą<br />

nie skryję. Oto, kiedy mnie spotka przechodzień<br />

i powie, że na swym świetnym ramieniu<br />

niosę łopatę do przesiewania zboża, wtedy<br />

mam w ziemię wbić wiosło, a Panu Posejdonowi<br />

złożyć piękne ofiary: barana, byka i kiernoza<br />

stadnika. I wrócę do domu i tu znowu złożę<br />

święte hekatomby bogom nieśmiertelnym,<br />

których jest niebo szerokie, — wszystkim po<br />

kolei. A śmierć przyjdzie do mnie z morza, taka<br />

naprawdę łagodna, i sprzątnie pośród błogosławionej<br />

starości, w gronie szczęśliwych<br />

ludów. Takie, mówił, jest moje przeznaczenie.<br />

Odezwała się znów mądra Penelopa:<br />

— Jest więc nadzieja, że nas bieda opuści,<br />

skoro bogowie przeznaczają starość szczęśliwą.<br />

Tak oni ze sobą rozmawiali, a tymczasem<br />

piastunka razem z Eurynome przy świetle pochodni<br />

gotowała im miękkie łoże. Gdy je starannie<br />

usłała, staruszka poszła do siebie na spoczynek,<br />

a pokojowa Eurynome z pochodnią w<br />

ręce prowadziła ich do łoża. U wrót sypialni<br />

cofnęła się, a oni z radością weszli w swą starą<br />

łożnicę.<br />

W tej chwili Telemach, wolarz i pasterz świń<br />

przestali tańczyć, odesłali kobiety i sami poszli<br />

spać w cienistych komnatach.<br />

Odys i Penelopa, gdy się nasycili miłością,<br />

szukali uciechy w słowach, we wzajemnych<br />

wyznaniach. Boska kobieta opowiadała, co<br />

zniosła w swym domu patrząc na ohydną czeredę<br />

zalotników, którzy z jej właśnie powodu<br />

zabijali woły i tłuste owce bez liku i wino wylewali<br />

beczkami. A boski Odys mówił jej<br />

wszystko: ile klęsk zadał nieprzyjaciołom, ile<br />

sam zniósł niedoli. Słuchała go z zachwytem<br />

1 sen nie padł jej na powieki, póki nie opowiedział<br />

jej wszystkiego.<br />

Zaczął od tego, jak pokonał Kikońów, jak<br />

potem przybył do żyznej ziemi Latofagów, mówił<br />

o zbrodniach Kiklopa i jak się na nim pomścił<br />

za dzielnych towarzyszy, których ów<br />

pożarł bezlitośnie, — i jak przybył do Eola,<br />

który go podjął życzliwie i odesłał, ale nie było<br />

mu dane już wtedy wrócić do ojczyzny, bo<br />

znów porwała go burza i jęczącego niosła po<br />

rybnym morzu, — i jak zawinął do lestrygońskiej<br />

Telepyli, gdzie stracił statki i towarzyszy<br />

knemidnych i skąd sam jeden uciekł na<br />

czarnym okręcie. I opowiadał podstępy Kirke<br />

i jej przewrotność i jak na wiosłowym okręcie<br />

dotarł do stęchłych progów Hadesa, by szukać<br />

rady u duszy tebańskiego Teirezjasza i jak zobaczył<br />

tam wszystkich towarzyszy i własną<br />

matkę, która go zrodziła i wychowała dziecięciem,<br />

— i jak słuchał głosu śpiewających syren,<br />

jak wpłynął między Błędne Skały, między<br />

straszną Charybdę i Skyllę, której żaden człowiek<br />

bez szkody nie ominie, — i j-ak towarzysze<br />

zabili krowy Heliosa, i jak wysoko grzmiący<br />

Dzeus dymiącym piorunem poraził okręt, tak<br />

że wszyscy naraz zginęli zacni towarzysze,<br />

a on sam jeden spod złej doli się wymknął, —<br />

i jak się dostał do wyspy Ogigii i do nimfy Kalipso,<br />

która go trzymała w pieczarach głębokich,<br />

pragnąc, by został jej mężem, żywiła,<br />

obiecywała uczynić nieśmiertelnym i wiecznie<br />

młodym, ale jego serce nie usłuchało, — jak<br />

wreszcie po wielu trudach przybył do Feaków,<br />

którzy go serdecznie jak boga uczcili i na okręcie<br />

odesłali do ziemi ojczystej, obdarzając złotem<br />

i srebrem i mnóstwem szat.<br />

Były to ostatnie słowa, gdy słodki sen członki<br />

w nim rozluźnił i sercu odjął troski.<br />

Tymczasem bogini jasnooka Atena nową<br />

myśl powzięła. Kiedy się spodziewała, że Odys<br />

nacieszył się już żoną i snem, wnet ruszyła _<br />

znad Okeanu w mgłach zrodzoną Złototronną<br />

,by światło ludziom niosła. Wstał Odys<br />

z miękkiego łoża i rzekł do żony:<br />

— Niewiasto, dość już mieliśmy kłopotów,<br />

— ty opłakując tutaj mój utrapiony powrót, ja<br />

borykając się wśród cierpień, którymi Dzeus<br />

i inni bogowie trzymali mnie z daleka od ziemi<br />

ojczystej. Dziś, kiedy znów znaleźliśmy się<br />

W tym utęsknionym łożu, muszę uporządkować<br />

dobytek, jaki mam jeszcze. Za trzody, które<br />

mi porżnęli zuchwali zalotnicy, dużo sam<br />

sobie odbiorę, resztę dadzą Achajowie, aż znów<br />

się napełnią wszystkie obory. Lecz wpierw<br />

52


pójdę do wiejskich sadów zobaczyć zacnego<br />

ojca, który się tak srodze o mnie martwi.<br />

Wiem, żono, że jesteś bardzo rozsądna i dlatego<br />

ci mówię: ledwo słońce wzejdzie, zaraz<br />

się rozniesie wieść o tym, że zabiłem w swym<br />

domu zalotników. Ty więc pójdź na piętro<br />

i siedź tam razem ze służącymi, a nikogo nie<br />

przyjmuj, z nikim nie rozmawiaj.<br />

Rzekł i włożył piękną zbroję, za czym zbudził<br />

Telemacha, wolarza i pasterza świń i kazał<br />

wziąć oręż w ręce. Posłuszni, w lot okryli<br />

się spiżem. Otworzyli drzwi, wyszli, Odys na<br />

czele. Już było jasno na świecie, lecz Atena<br />

okryła ich nocą i prędko wyprowadziła z miasta.<br />

i<br />

PIEŚŃ XXIV.<br />

PRZYMIERZE<br />

...Wkrótce przybyli do pięknie uprawnych<br />

pól Laertesa. Zdobył on je niegdyś za cenę<br />

wielkich trudów. Tam był jego dom, a wokół<br />

biegły zabudowania gospodarskie, gdzie jadali,<br />

przesiadywali i nocowali niewolnicy<br />

i robili, co im rozkazał. Rządziła tam stara<br />

Sycylijka, która godnie opiekowała się starcem,<br />

żyjącym na wsi z dala od miasta.<br />

Odys zwrócił się do sług i syna ze słowami:<br />

— Wy teraz wejdźcie do budownego domu<br />

i na wieczerzę poświęćcie najlepszego wieprza,<br />

ja tymczasem pójdę się przekonać, czy<br />

nasz ojciec mnie pozna, gdy zobaczy własnymi<br />

oczami, czy też nie pozna po tak długiej<br />

rozłące.<br />

To mówiąc oddał sługom swój oręż bojowy<br />

: gdy oni żwawo odeszli do domu, on zbliżał<br />

się do obfitego w owoce sadu. Wszedłszy<br />

do wielkiego ogrodu nie znalazł ni Doliosa,<br />

ni żadnego ze sług lub synów: za przewodem<br />

starego poszli zbierać ciernie na ogrodzenie<br />

sadu. Znalazł w nim natomiast swego ojca,<br />

k:órv okopywał drzewo. Miał na sobie brudny<br />

• • • połatany i obrzydliwy, dokoła nóg<br />

• z wołowej skóry w strzępach,<br />

kaore iaiałv go chronić od ran, na rękach rękawice<br />

od cierni, na głowie miał czapkę<br />

z koźlej skóry, — istna żałoba.<br />

Widząc złamanego starca, żartego smutkiem<br />

głębokim, niezłomny boski Odys stanął pod<br />

gruszą wysoką i płakał. W myślach i w sercu<br />

rozważał, czy uścisnąć i ucałować ojca i od<br />

razu wszystko powiedzieć, jako przyszedł<br />

i wrócił do ziemi ojczystej, czy wpierw go<br />

wypytać i wystawić na próbę. Po namyśle<br />

uznał, że lepiej wpierw ostrym słowem go zaskoczyć.<br />

I z tą myślą wprost ku niemu ruszył<br />

boski Odys. I gdy tamten z głową pochyloną<br />

okopywał drzewo, stanął w pobliżu i rzekł<br />

doń jasny syn:<br />

— Starcze, nie brak tobie skrzętności w doglądaniu<br />

ogrodu, wielkie tu widać ^taranie.<br />

Żadna roślina, czy to figa, czy winorośl, czy<br />

oliwka, czy grusza, czy warzywa nie są bez<br />

opieki w tym sadzie. Ale nie gniewaj się, gdy<br />

powiem, że na tobie samym nie znać dobrej<br />

opieki: smutna starość, ciało szorstkie, odzienie<br />

liche. Przecież nie za gnuśność pan o ciebie<br />

nie dba, a twój wzrost i kształt nie okazują<br />

niewolniczego stanu. Raczej na króla<br />

wyglądasz i byłbyś doń całkiem podobny,<br />

gdybyś się kąpał, jadł, sypiał w miękkiej pościeli,<br />

jak starcom się godzi. Powiedz mi więc<br />

szczerze i dokładnie: czyim sługą jesteś, czyj<br />

ogród uprawiasz? I jeszcze mi powiedz prawdę,<br />

bo i to chcę wiedzieć, -— czy w istocie<br />

przybyliśmy na Itakę, jak to powiedział ów<br />

człowiek, którego idąc tutaj spotkałem. Nie<br />

był on bardzo mądry, nie umiał ani wszystkiego<br />

powiedzieć, ani wysłuchać moich słów,<br />

gdy go wypytywałem o kogoś, z kim łączy<br />

mnie przyjaźń gościnna: czy jeszcze żyje, czy<br />

już umarł i przebywa w domostwie Hadesa.<br />

Ciebie więc zapytam, a ty uważaj i słuchaj.<br />

Niegdyś w miłej ojczyźnie gościłem męża,<br />

który do nas zawitał, a nigdy przyjemniejszy<br />

gość z dalekich stron nie wszedł do mojego<br />

domu. Szczycił się, że jest rodem z Itaki i mówił,<br />

że ojcem jego jest Laertes, syn Arkejsiosa.<br />

Wprowadziłem go do domu i dobrze<br />

przyjąłem i miałem o niego staranie, bo mój<br />

dom jest zasobny. Dałem mu też upominki, jak<br />

się godzi, — siedem talentów złota misternej<br />

roboty, krater cały ze srebra, kwiecisty, dwanaście<br />

pojedyńczych chlajn, tyleż kobierców,<br />

tyleż farosów pięknych, tyleż w dodatku chitonów.<br />

Osobno jeszcze dostał cztery urodziwe<br />

niewiasty niezrównane w robotach, — sam je<br />

sobie wybrał.<br />

Odpowiedział ojciec lejąc łzy:<br />

— W istocie, gościu, przybyłeś do ziemi,<br />

o którą pytasz. Butni i występni mężowie nią<br />

władają.A twoje hojne dary poszły na marne.<br />

Gdybyś go natomiast żywego spotkał w Itace,<br />

nawzajem by ciebie przyjął gościnnie i z upominkami<br />

odesłał, jak przysługuje temu, który<br />

53


zrobił początek. Lecz powiedz zaraz szczerze<br />

i dokładnie: którego to roku gościłeś u siebie<br />

nieszczęsnego gościa, mojego, syna, jeśli to on<br />

był? Ale biedak przepadł gdzieś daleko od<br />

swoich i ziemi ojczystej i albo w morzu zjadły<br />

go ryby, albo na lądzie stał się pastwą dzikich<br />

zwierząt i ptaków. Ani go matka nie<br />

opłakała okrywszy całunem, ani ojciec, — my<br />

jego rodzice, ani żona, co w dom wniosła liczne<br />

dary, mądra Penelopa nie lamentowała<br />

nad mężem swym na marach, jak przystoi, ani<br />

mu oczu nie zamknęła: nie doznał czci należnej<br />

umarłym. Ale ty mów mi prawdę, bym<br />

wiedział dobrze: ktoś jest i skąd? gdzie twój<br />

ród i gród? Gdzież stanął okręt chyży, który<br />

tu zawiózł ciebie i boskich towarzyszy? Czyś<br />

jako podróżny przybył na obcym okręcie,<br />

który cię wysadził i odpłynął?<br />

Odpowiadając mu rzekł przemądry Odys:<br />

— Wszystko ci powiem dokładnie. Jestem<br />

z Błędochodu, gdzie mam sławne domostwo,<br />

moim ojcem Nieszczęsny, syn władcy Boleściwego,<br />

moje imię Sporny. Jadąc z Sykanii zbłądziłem,<br />

jakieś bóstwo zagnało mnie tu wbrew<br />

mojej woli. Mój okręt stanął hen, na polach,<br />

daleko od miasta. A co do Odyssa, już piąty<br />

rok, jak stamtąd odjechał, z mojej ojczyzny.<br />

Biedny! Pomyślne miał ptaki na drogę, z prawej<br />

strony, — cieszyłem się nimi, gdy go wyprowadzałem,<br />

cieszył się i on sam. Serce nam<br />

wróżyło, że się jeszcze spotkamy i obdarzymy<br />

nawzajem pięknym gościńcem.<br />

Rzekł, a tamtego okryła czarna chmura<br />

smutku. Wziął w obie ręce proch czarny jak<br />

sadza, posypał siwą głowę i jęczał okrutnie.<br />

Ten widok poruszył serce w Odyssie, w nozdrzach<br />

czuł ostry ból. Skoczył, objął, całował,<br />

mówiąc:<br />

— Otom ci jest, ojcze, ten sam, którego<br />

wyglądasz.W dwudziestym roku wróciłem do<br />

ziemi ojczystej. Zaniechaj płaczu, krzyków<br />

i łez. Krótko ci powiem, bo czas nagli: wymordowałem<br />

zalotników w naszym domu, karząc<br />

ich za hańbę bolesną i zbrodnie.<br />

Odparł Laertes:<br />

— Jeśliś ty Odys, mój syn, daj mi znak nieomylny,<br />

żebym uwierzył.<br />

Odpowiedział mu Odys przemądry:<br />

— Najpierw własnymi oczami rozpoznaj tę<br />

bliznę: to dzik białym kłem zranił mnie na<br />

Parnasie, wtedy, gdy ty i matka czcigodna<br />

posłaliście mnie do drogiego matki rodzica,<br />

54<br />

Autolikosa. Miałem odebrać dary, które będąc<br />

tutaj obiecał mi i przyznał. Następnie mogę ci<br />

wymienić drzewa w tym pięknym sadzie, jakie<br />

mi niegdyś dałeś: wyprosiłem je sobie<br />

dzieckiem będąc i biegając za tobą po ogrodzie.<br />

Chodziliśmy między drzewami, a ty każde<br />

z nich nazywałeś. Dałeś mi trzynaście grusz<br />

i dziesięć jabłoni, czterdzieści figowców. A oto<br />

pięćdziesiąt szczepów winnych, które obiecałeś<br />

mi dać, — z każdego w innej porze się<br />

zbiera, bo na każdym są różne grona i na każdy<br />

kiedy indziej spada dzeusowa godzina.<br />

Rzekł, a starcowi zwątlały kolana i miłe<br />

serce, gdy znaki rozpoznał, które mu Odys<br />

podał nieomylnie. Ramionami objął drogiego<br />

syna, a omdlewającego do piersi przycisnął<br />

niezłomny boski Odys. Gdy wrócił mu oddech<br />

i serce się ocknęło, przemówił:<br />

— Ojcze Dzeusie! a więc jesteście jeszcze<br />

bogowie na wysokim Olimpie, jeśli zalotnicy<br />

naprawdę zapłacili za swą bezmierną butę.<br />

Ale teraz lęk ściska me serce, że wnet wejdzie<br />

tu wszystek lud Itaki, że rozniosą się wieści<br />

po miastach Kefaleńczyków.<br />

Odpowiadając mu rzekł przemądry Odys:<br />

— Odwagi! niech się twoja głowa o to nie<br />

troszczy. Chodźmy do domu, który jest w pobliżu<br />

ogrodu: tam czeka nas Telemach i wolarz,<br />

i pasterz świń, — posłałem ich naprzód,<br />

by jak najprędzej przyrządzili wieczerzę.<br />

To rzekłszy poszedł z ojcem do pięknego<br />

domu. Znaleźli tam Telemacha i wolarza, i pasterza<br />

świń, którzy krajali mnogie mięsiwa<br />

i mieszali ciemne wino. Wielkodusznego Laertesa<br />

wykąpała i natarła oliwą sycylijską służąca<br />

i narzuciła nań piękną chlajnę. Wtedy<br />

stanęła przy nim Atena i członkom pasterza<br />

ludów dodała mocy: sprawiła, że wydawał się<br />

większy na pozór i tęższy.<br />

Wyszedł z wanny. Zdumiał się syn drogi,<br />

widząc go podobnym do bogów nieśmiertelnych.<br />

Mówiąc doń rzekł słowa skrzydlate:<br />

— Bez wątpienia, drogi ojcze, ktoś z bogów<br />

wiecznych dał ci kształt i wzrost większy.<br />

Roztropny Laertes odparł:<br />

— Czemuż to, ojcze Dzeusie i ty Ateno, i ty<br />

Apollonie, nie daliście, bym wczoraj stanął<br />

w naszym domu w pełnej zbroi taki, jakim<br />

byłem, kiedym brał Nerikos, gród obronny,<br />

tam na skałach lądu stałego, mając pod sobą<br />

swych Kefaleńczyków? Byłbym nacierał i od-


::~:ał zalotnków, niejednemu rozwiązałbym<br />

kolana, a twoje serce skakałoby z radości.<br />

Tak oni ze sobą rozmawiali, gdy drudzy<br />

skończyli już pracę i przygotowali ucztę. Zasiedli<br />

wszyscy rzędem na ławach i tronach.<br />

A gdy zabrali się do jedzenia, oto stary Dokos<br />

przyszedł z synami. Wracali z pracy na<br />

polach, pobiegła po nich i zawołała ich matka,<br />

stara Sycylijka, która ich wychowała, tak<br />

samo jak opiekowała się poczciwie starcem,<br />

złamanym starością.<br />

Gdy oni zobaczyli Odyssa i rozpoznali sercem,<br />

stanęli w progu zdumieni. Zwrócił się<br />

do nich Odys z łaskawymi słowami:<br />

— Siądź do wieczerzy, starcze, i przestańcie<br />

się dziwić. Od dawna już łakniemy posiłku<br />

i tylko na was czekamy.<br />

Skoro to rzekł, Dolios ruszył ku niemu<br />

z rozpostartymi ramionami, chwycił rękę<br />

Odyssa i ucałował, przy czym mówił słowa<br />

skrzydlate:<br />

— O drogi, upragniony! wróciłeś, kiedy już<br />

nie mieliśmy nadziei. Sami przywiedli cię bogowie.<br />

Bądź pozdrowiony i błogosławiony,<br />

niechaj bogowie dadzą ci szczęście. Powiedz<br />

mi zaraz prawdę, chcę wiedzieć, czy już wie<br />

mądra Penelopa o twoim powrocie, czy poślemy<br />

jej gońca?<br />

Odpowiedział przemądry Odys:<br />

— Już wie, starcze, niepotrzebnie się o to<br />

troszczysz.<br />

Rzekł, a on usiadł na pięknie gładzonym<br />

stołku. Za czym synowie Doliosa obstąpili<br />

przesławnego Odyssa, zasypywali słowami, ściskali<br />

ręce, wreszcie usiedli przy ojcu Doliosie.<br />

A gdy tak oni w domu byli zajęci wieczerzą,<br />

wieść, chyża posłanka, krążyła po mieście,<br />

głosząc zalotników śmierć i dolę żałosną.<br />

Słysząc ją ludzie wychodzili zewsząd i z jękiem<br />

lamentem oblegali domostwo Odyssa.<br />

osili zeń trupy i każdy grzebał swojego,<br />

i ryci :: byli z innych miast, oddawali rybakom<br />

i odsyłali na chyżych okrętach. Za czym<br />

gromadzili s;e na agorze, z sercem w żałobie.<br />

Kiedy wszyscy się zeszli, powstał wśród<br />

nich Eupeites. Nieukojony ból leżał mu na<br />

sercu — za synem Antinoosem, którego przed<br />

wszystkimi zabił boski Odys. Lejąc łzy nad<br />

nim przemówił:<br />

— Przyjaciele! Srodze ów mąż zawinił<br />

Achajom: najpierw wywiózł na okrętach<br />

wielu dzielnych i zatracił zarówno okręty, jak<br />

i ludzi, a potem, wróciwszy, wymordował najlepszych<br />

z Kefaleńczyków. Hejże, nie pozwólmy,<br />

by z naszą hańbą wymknął się czy to<br />

do Pylos, czy do boskiej Elidy, gdzie panują<br />

Epejowie. Byłby to wstyd na przyszłe pokolenia,<br />

gdybyśmy nie pomścili zabitych synów<br />

i braci. Mnie samemu nie byłoby słodko żyć<br />

dłużej, wolałbym jak najprędzej zginąć i zejść<br />

między umarłych. Lecz idźmy, by tamci nie<br />

zdążyli przeprawić się za morze.<br />

Tak mówił lejąc łzy, a żal chwycił wszystkich<br />

Achajów.<br />

I oto z domu Odyssa nadszedł Medon i boski<br />

aojdos, gdy ich sen opuścił. Skoro stanęli<br />

pośrodku, każdy z mężów się zdumiał. Mądry<br />

Medon przemówił do nich:<br />

— A teraz mnie posłuchajcie, ludzie itaccy!<br />

Nie bez woli bogów nieśmiertelnych Odys<br />

dokonał takiego czynu. Sam widziałem nieśmiertelne<br />

bóstwo stojące przy Odyssie i do<br />

Mentora całkiem podobne. To bóg nieśmiertelny<br />

raz się przy Odyssie jawił, by mu dodać<br />

otuchy, to znów zalotników po megaronie<br />

płoszył i roztrącał, — a oni padali pokotem.<br />

Tak mówił, a wszystkich ogarnął zielony<br />

strach. Odezwał się do nich heros Haliterses,<br />

syn Mastora: on jeden widział przyszłość<br />

i przeszłość. Dobrze im życząc przemówił:<br />

— Teraz mnie posłuchajcie, ludzie itaccy —<br />

oto co powiem. Waszą niecnotą, przyjaciele,<br />

te rzeczy się stały. Ani mnie nie słuchaliście,<br />

ani Mentora, pasterza ludów, aby waszych<br />

synów powstrzymać od szaleństw. Wielkiej<br />

dopuścili się zbrodni w swym niepohamowanym<br />

złoczyństwie, trwoniąc majątek i znieważając<br />

małżonkę szlachetnego męża. Mówili, że<br />

on już nie wróci. Teraz więc niech tak będzie,<br />

posłuchajcie mej rady: nie idźmy, by sobie<br />

ktoś nieszczęścia nie znalazł z własnej winy.<br />

Rzekł i więcej niż połowa zebranych powstała<br />

z wielkim krzykiem, inni zostali na miejscu,<br />

bo nie podobały się im te słowa i szli za<br />

Eupeitesem. Oni też wnet zaczęli się zbroić. A<br />

kiedy ciało okryli błyszczącym spiżem, zebrali<br />

się gromadnie nad grodem o szerokich <strong>pl</strong>acach<br />

tanecznych. Nad głupimi objął dowództwo<br />

Eupeites. Wierzył, że zdoła pomścić<br />

śmierć syna, ale nie miał już wrócić, tam na<br />

miejscu czekał go zgon.<br />

55


Tymczasem Atena rzekła do Dzeusa, syna<br />

Kronosa:<br />

— Ojcze nasz, Kronido, władco najwyższy,<br />

powiedz, gdy cię zapytam: co się teraz kryje<br />

w twych myślach? Czy złą wojnę gotujesz na<br />

przyszłość i zamęt okrutny, czy przymierze<br />

kładziesz między obiema stronami?<br />

Odpowiadając jej rzekł chmurozbiórca<br />

Dzeus:<br />

— Czemuż to, moje dziecko, pytasz mnie<br />

i badasz? czyż nie za twoją radą rzeczono, by<br />

Odys wrócił i pomścił się na tych ludziach?<br />

Rób, co chcesz, powiem ci tylko to, co słuszne.<br />

Skoro boski Odys pomścił się na zalotnikach,<br />

niech stanie wierne przymierze i niech<br />

on na zawsze króluje, a tamtym ześlemy zapomnienie<br />

mordu ich synów i braci. I miłującym<br />

się wzajemnie jak wprzódy niech pełni<br />

się bogactwo i pokój.<br />

Tym słowem podniecił dawne pragnienie<br />

Ateny. Szybkim lotem zbiegła ze szczytów<br />

Olimpu.<br />

A oni już przestali łaknąć słodkiej jak miód<br />

wieczerzy i niezłomny boski Odys pierwszy<br />

do nich przemówił:<br />

— Niech ktoś wyjrzy czy nie zbliżają się<br />

napastnicy.<br />

Rzekł i syn Doliosa wyszedł. Stanął na progu<br />

i zobaczył idący tłum. Wnet do Odysa<br />

rzekł słowa skrzydlate:<br />

. — Już są blisko, trzeba się nam prędzej<br />

zbroić.<br />

Na te słowa porwali się i włożyli zbroję.<br />

Było czterech z Odyssem, sześciu synów Doliosa,<br />

lecz i Laertes i Dolios chwycili oręż,<br />

choć sędziwi, wojownicy z musu. Gdy ciało<br />

okryli błyszczącym spiżem, otworzyli drzwi<br />

i wyszli pod wodzą Odyssa.<br />

Zastąpiła im drogę córka Dzeusa, Atena,<br />

z postawy i głosu podobna do Mentora. Widząc<br />

ją ucieszył się niezłomny boski Odys i od<br />

razu zwrócił się do kochanego syna:<br />

— Telemachu, gdy wejdziesz do walki,<br />

w której dzielność rozstrzyga, sam już patrz,<br />

byś nie okrył wstydem rodu ojców: na całej<br />

ziemi wsławiliśmy się od dawna męstwem<br />

i odwagą.<br />

Odpowiedział mu roztropny Telemach:<br />

— Jeśli zechcesz, drogi ojcze, będziesz mógł<br />

widzieć, że moja odwaga nie przyniesie wstydu<br />

ojcom, o których mówisz.<br />

Tym słowem ucieszył się Laertes i rzekł:<br />

— Cóż to za dzień mamy dzisiaj, mili bogowie!<br />

Zaiste, wielka jest moja radość: syn<br />

i wnuk o dzielność idą w zawody.<br />

A stojąca obok Atena rzekła:<br />

— Synu Arkejsiosa, najdroższy ze wszystkich<br />

towarzyszy. Pomódl się do Panny Jasnookiej<br />

i do ojca Dzeusa, dźwignij i rzuć włócznię<br />

o długim cieniu.<br />

To mówiąc natchnęła go- Pallas Atena wielką<br />

odwagą. Pomodlił się do córki wielkiego<br />

Dzeusa, wziął rozmach i rzucił włócznię o długim<br />

cieniu. Trafił Eupeitesa w szyszak o spiżowych<br />

nausznicach. Nie zatrzymał on włóczni,<br />

spiż przeszedł na wylot. Eupeites runął z hałasem,<br />

zadźwięczała na nim zbroja.<br />

Odys i jego świetny syn wpadli w pierwsze<br />

szeregi, kłując mieczami i włóczniami. I byliby<br />

wszystkich wycięli i zostawili bez powrotu,<br />

gdyby nie Atena, córka Dzeusa Egidodzierżcy.<br />

Krzyknęła wielkim głosem i wszystek<br />

lud zatrzymała:<br />

— Zaprzestańcie tej wojny okrutnej, ludzie<br />

itaccy, i jak najprędzej bez krwi rozstrzygnijcie<br />

swe spory.<br />

Tak mówiła Atena, ich zaś ogarnął strach<br />

zielony. Z rąk przerażonych wypadła broń i na<br />

głośny głos bogini legła na ziemi. Okrutnie<br />

wrzasnął niezłomny boski Odys, wyprężył się<br />

i skoczył jak orzeł wysokolotny. Wtedy syn<br />

Kronosa wypuścił piorun dymiący, który padł<br />

tuż przed jasnooką córką potężnego ojca. Atena<br />

zwróciła się do Odyssa:<br />

— Boski synu Laertesa, przemyślny Odyssie,<br />

stój! zaprzestań tej walki, gdzie obie,strony<br />

są równe i bacz, żebyś nie rozgniewał<br />

Kronidy Dzeusa o szerokim wejrzeniu.<br />

Tak mówiła Atena, on zaś słuchał z radością<br />

w sercu.<br />

A wierne przymierze między obiema stronami<br />

położyła Pallas Atena, córka Dzeusa<br />

Egidodzierżcy, z postawy głosu podobna do<br />

Mentora.<br />

Przełożył Jan Parandowski<br />

56


PROSPER MERIMfiE<br />

Przełożyła ANNA JAKUBISZYN<br />

L A Z A R E T<br />

Prosper Merimee (1803—1870). znakomity pisarz francuski, przyjaciel Stendhala, znany jest u nas przede<br />

wszystkim jako nowelista, ale nie obce mu były także inne rodzaje twórczości literackiej. Napisane przez<br />

niego rzekome „poematy iliryjskie" pt. „Guzla" wzbudziły zachwyt najwybitniejszych umysłów epoki, między<br />

innymi Goethego i Puszkina. Do dziś żywą pozycję stanowią jego utwory dramatyczne, „Teatr Klary Gazul"<br />

oraz dramat „Żakeria", który w bieżącym roku został po raz pierwszy wystawiony w Paryżu. Równie interesującą<br />

jest jedyna powieść historyczna jego pióra „Kronika panowania Karola IX", osnuta na tle walk<br />

religijnych we Francji w XVII w. Poniżej zamieszczamy przekład końcowego rozdziału tej powieści, nie<br />

tłumaczonej dotychczas na język polski.<br />

Dawny klasztor, skonfiskowany początkowo<br />

przez radę miasta La Rochelle, został przeistoczony<br />

w czasie oblężenia w lazaret dla rannych.<br />

Posadzka ka<strong>pl</strong>icy, z której usunięto<br />

ławki, ołtarz i wszelkie ozdoby, wymoszczona<br />

była słomą i sianem: tu właśnie przynoszono<br />

prostych żołnierzy. Refektarz zaś przeznaczony<br />

był dla oficerów i dla szlachty. Była to<br />

spora sala, wyłożona czarnym dębem, o dużych<br />

ostrołukowych oknach, które przepuszczały<br />

dostateczną ilość światła do operacji<br />

chirurgicznych, jakie się tu nieustannie odbywały.<br />

Kapitan George leżał na materacu, czerwonym<br />

od jego krwi i od krwi innych nieszczęśników,<br />

którzy wyprzedzili go na tym miejscu<br />

boleści. Wiązka słomy zastępowała mu poduszkę.<br />

Zdjęto mu zbroję i rozcięto kaftan<br />

i kos.zulę. Był obnażony do pasa, ale prawe<br />

jego ramię było jeszcze osłonięte naramiennikiem<br />

i stalową rękawicą. Żołnierz tamował<br />

krew, która sączyła się z jego ran, jednej na<br />

brzuchu, tuż poniżej zbroi, drugiej lekkiej, na<br />

ramieniu. Mergy był tak przytłoczony boleścią,<br />

że nie mógł nieść mu żadnej skutecznej<br />

pomocy. To płakał na klęczkach przed nim, to<br />

tarzał się po ziemi z okrzykami rozpaczy, nie<br />

przestając oskarżać się, że zamordował najczulszego<br />

brata i najlepszego przyjaciela. Kapitan<br />

natomiast był spokojny i usiłował uśmierzyć<br />

jego uniesienie.<br />

O dwie stopy od niego znajdował się drugi<br />

materac, na którym spoczywał w równie smutnym<br />

stanie biedny Beville. Rysy jego nie wyrażały<br />

spokojnego pogodzenia się z losem,<br />

które malowało się na twarzy kapitana. Od<br />

czasu do czasu wydawał głuchy jęk i zwracał<br />

oczy w stronę sąsiada, jakby prosząc go<br />

o udzielenie mu cząstki swej odwagi i siły<br />

ducha.<br />

Człowiek lat około czterdziestu, suchy, chudy<br />

i mocno pomarszczony wszedł do sali<br />

i zbliżył się do kapitana George'a, trzymając w<br />

ręku zieloną torbę, z której rozlegał się szczęk,<br />

napawający przerażeniem nieszczęsnych pacjentów.<br />

Był to mistrz Brisart, jak na owe czasy<br />

wcale zręczny chirurg, uczeń i przyjaciel<br />

słynnego Ambrożego Pare. Zakończył właśnie<br />

jakąś operację chirurgiczną, gdyż miał rękawy<br />

zakasane do łokcia i wielki fartuch, cały we<br />

krwi.<br />

— Czego wasze chcesz ode mnie i kim jesteś?<br />

— zapytał go George.<br />

-— Jestem chirurgiem i jeśli imię mistrza<br />

Brisart nie jest ci znane, to widać niewiele<br />

wiesz. No, raz kozie śmierć, jak mówią! Znam<br />

się, Bogu dzięki! na postrzałach i chciałbym<br />

mieć tyle sakiewek z tysiącem funtów, ile kul<br />

wydobyłem z ludzi, którzy mają się dziś równie<br />

dobrze jak ja sam.<br />

•— Powiedz mi tedy prawdę, eskulapie. Rana<br />

jest śmiertelna, o ile się na tym znam?<br />

Chirurg zbadał najpierw lewe ramię i powiedział:<br />

— Bagatela!<br />

Potem zaczął sondować drugą ranę, co sprawiło,<br />

że twarz rannego wykrzywiła się wkrótce<br />

straszliwym grymasem. Prawą ręką dość<br />

jeszcze silnie odepchnął dłoń chirurga.<br />

— Tam do kata! Daj mi pokój, diabelski<br />

doktorze! — wykrzyknął — widzę dobrze po<br />

twej minie, że przyszła już na mnie kreska.<br />

— Widzisz, mości szlachcicu, obawiam się<br />

mocno, że kula przebiła najpierw mięsień skośny<br />

podbrzusza, by wznosząc się ugrzęznąć<br />

w krzyżu, który z grecka nazywamy także<br />

r a c h i s. Do tego mniemania skłania mnie<br />

to, że nogi waści są bezwładne i już zimne.<br />

Ta patognomiczna oznaka jest niezawodna:<br />

w takim razie...<br />

57


— Strzał o dwa kroki i kula w krzyżu! Tam<br />

do licha, eskulapie, to aż nadto, by wyprawić<br />

nieboraka ad patres! Nie męcz mnie tedy i daj<br />

mi umrzeć w spokoju.<br />

— Nie! on będzie żył! będzie żył! — wykrzyknął<br />

Mergy, wlepiając w chirurga obłąkane<br />

oczy i chwytając go rozpaczliwie za ramię.<br />

— Tak, godzinę lub może dwie — powiedział<br />

zimno mistrz Brisart — gdyż jest tęgim<br />

chłopem.<br />

Mergy znów padł na kolana, porwał prawą<br />

dłoń kapitana i zrosił strumieniem łez rękawicę,<br />

która ją okrywała.<br />

— Dwie godziny? — powtórzył George. —<br />

Tym lepiej, obawiałem się, że będę dłużej<br />

cierpieć.<br />

— Nie, to być nie może! — zawołał Mergy,<br />

szlochając — George, ty nie umrzesz, brat nie<br />

może umrzeć z ręki brata!<br />

— Uspokój się, no i nie trzęś mną tak.<br />

Każdy twój ruch czuję tutaj. Nie cierpię tak<br />

bardzo; byle tylko tak dalej, jak mówił Zany,<br />

spadając z szczytu dzwonnicy...<br />

Mergy usiadł w pobliżu materaca, oparł głowę<br />

o kolana i ukrył twarz w dłoniach. Nie poruszała<br />

się i zdawało się, że drzemie—tylko od<br />

czasu do czasu konwulsyjne drżenie wstrząsało<br />

całym jego ciałem jak dreszcz gorączkowy,<br />

a z piersi wyrywał się skowyt, nie mający<br />

nic wspólnego z ludzkim głosem.<br />

Chirurg przewiązał ranę, byle tylko zatamować<br />

krew i z dużą dozą zimnej krwi wycierał<br />

swą sondę.<br />

— Radzę waści przysposobić się do drogi —<br />

powiedział — jeśli chcesz ministra, nie brak<br />

ich tu. Jeśli wolisz księdza, także ci go przyślą.<br />

Widziałem właśnie mnicha, wziętego<br />

przez naszych ludzi do niewoli. O, spowiada<br />

tam umierającego oficera — papistę.<br />

— Dajcie mi pić — powiedział kapitan.<br />

— Broń Boże! umrzesz o godzinę prędzej!<br />

— Godzina życia nie warta jest szklanki<br />

wina. Z Bogiem, mości eskulapie, tu oto jest<br />

ktoś, kto oczekuje cię z niecier<strong>pl</strong>iwością.<br />

— Czy mam waści przysłać ministra lub<br />

mnicha?<br />

— Ani jednego, ani drugiego.<br />

— Jakże to tak?<br />

— Dajcie mi święty spokój!<br />

Chirurg wzruszył<br />

Beville'a.<br />

ramionami i podszedł do<br />

— Na brodę Mahometa! — zawołał — to<br />

mi piękna rana! Te zuchy ochotnicy walą jak<br />

w bęben!<br />

— Wyjdę z tego, prawda? — zapytał ranny<br />

słabym głosem.<br />

— Niech waść oddycha — powiedział mistrz<br />

Brisart.<br />

Rozległ się rodzaj słabego gwizdu, wywołanego<br />

przez powietrze, które uchodziło z piersi<br />

Beville'a równocześnie przez ranę i przez usta,<br />

a krew sączyła się z rany jak czerwona piana.<br />

Chirurg gwizdnął, jakby naśladując ten<br />

dziwny odgłos, po czym lada jak założył opatrunek<br />

i zabierał się do odejścia. Tymczasem<br />

oczy Beville'a, gorejące jak dwie pochodnie,<br />

śledziły każdy jego ruch.<br />

— A zatem, doktorze? — zapytał drżącym<br />

głosem.<br />

— Pakuj waść manatki! — odrzekł zimno<br />

chirurg i oddalił się<br />

— Biada mi! umierać tak młodo! — wykrzyknął<br />

nieszczęsny Bevil!e, opuszczając głowę<br />

na wiązkę siana, która mu służyła za poduszkę.<br />

Kapitan George prosił, by mu dano coś do<br />

picia, ale nikt nie chciał mu podać kubka wody,<br />

obawiając się przyśpieszyć tym jego<br />

śmierć. Dziwne miłosierdzie, które każe przedłużać<br />

cierpienia! W tej chwili La Noue i kapitan<br />

Dietrich wraz z kilku innymi oficerami<br />

weszli do sali, by obejrzeć rannych. Zatrzymali<br />

się wszyscy przed materacem George'a<br />

i La Noue, opierając się o szpadę, zwracał kolejno<br />

na obu braci oczy, w których malowało<br />

się wzruszenie, jakiego doznawał na ten smutny<br />

widok.<br />

Manierka, którą niemiecki kapitan miał<br />

u boku, zwróciła uwagę George'a. — Kapitanie<br />

— powiedział — z waści stary żołnierz?<br />

— Tak, stary żołnierz. Dym bitewny prędzej<br />

niż lata pokrywa brodę szronem. Nazywam się<br />

kapitan Dietrich Hornstein.<br />

— Powiedz mi, co byś uczynił, gdybyś był<br />

ranny jak ja?<br />

Kapitan Dietrich przez chwilę patrzył na jego<br />

rany jak człowiek przyzwyczajony do takich<br />

widoków i znający się na rzeczy.<br />

58


— Zrobiłbym rachunek sumienia — odrzekł<br />

— i poprosiłbym o kwartę wina reńskiego,<br />

gdyby w pobliżu była jaka butelczyna.<br />

— A ja chcę jeno odrobiny ich marnego wina<br />

roszelskiego i te kpy nie chcą mi go dać.<br />

Dietrich odpiął manierkę o nader pokaźnych<br />

kształtach i zbierał się wręczyć ją rannemu.<br />

— Co robisz, mości kapitanie? wykrzyknął<br />

muszkieter — lekarz powiedział, że umrze, gdy<br />

się tylko napije!<br />

— I cóż stąd? zazna przynajmniej trochę<br />

przyjemności przed śmiercią! Naści, bracie,<br />

żałuję, że nie mogę ci ofiarować lepszego wina.<br />

— Zacny człowiek z waści, kapitanie Dietrich!<br />

— powiedział George wypiwszy. Potem<br />

podał manierkę swemu sąsiadowi: A ty, mój<br />

biedny Beville, czy pójdziesz w moje ślady?<br />

Ale Beville potrząsnął głową bez słowa.<br />

— Ach! — rzekł George — nowe utrapienie.<br />

Cóż to? Nie dadzą mi umrzeć w pokoju?<br />

Zobaczył zbliżającego się ministra z biblią<br />

pod pachą?<br />

— Synu mój! — powiedział minister — skoro...<br />

— Dosyć, dosyć! Wiem, co mi waść powiesz,<br />

ale szkoda fatygi. Jestem katolikiem.<br />

— Katolikiem? — zawołał Beville. — Nie<br />

jesteś już tedy bezbożnikiem?<br />

— Ale niegdyś — powiedział minister —<br />

wyrosłeś w wierze . reformowanej i w tej<br />

chwili uroczystej i groźnej, gdy stanąć masz<br />

przed najwyższym sędzią czynów i sumień...<br />

— Jestem katolikiem. Na rogi Belzebuba!<br />

Dajcie mi pokój!<br />

— Ależ...<br />

— Kapitanie Dietrich, czy nie zlitujesz się<br />

nade mną? oddałeś mi już waszmość przysługę<br />

— proszę cię o jeszcze jedną. Spraw, bym<br />

mógł umrzeć bez kazań i jeremiad.<br />

— Oddal się waść — powiedział kapitan do<br />

ministra — widzisz, że człowiek ten nie ma<br />

chęci słuchać cię.<br />

La Noue dał znak mnichowi, który zbliżył<br />

się skwa<strong>pl</strong>iwie.<br />

— Oto duchowny twego wyznania — powiedział<br />

La Noue do kapitana George'a — nie<br />

chcemy wtrącać się do spraw sumienia.<br />

— Mnich czy minister niech idzie do diabła!<br />

— odrzekł ranny.<br />

Mnich i minister stali po obu stronach posłania,<br />

gotowi wydzierać sobie umierającego.<br />

— Ten zacny pan jest katolikiem — powiedział<br />

mnich.<br />

— Ale urodził się protestantem — rzekł minister<br />

— należy do mnie.<br />

— Ale się nawrócił.<br />

— Ale pragnie umrzeć w wierze ojców.<br />

— Wyspowiadaj się, mój synu.<br />

— Odmów wyznanie wiary, mój synu.<br />

— Nieprawdaż, że umierasz jako dobry katolik?<br />

— Odpędźcie tego wysłannika Antychrysta!<br />

— wykrzyknął minister, czując poparcie większości<br />

obecnych.<br />

Natychmiast jeden z żołnierzy, gorliwy hugenota,<br />

porwał mnicha za sznur habitu i odepchnął<br />

go wołając: — Precz stąd, klecho! Pomiocie<br />

szubieniczny! Dawno już skończyły<br />

się msze w La Rochelle!<br />

— Daj pokój — powiedział La Noue — jeśli<br />

człowiek ten chce się wyspowiadać, ręczę słowem,<br />

że nikt mu nie przeszkodzi.<br />

— Dzięki ci, mości La Noue — powiedział<br />

ranny słabym głosem.<br />

— Wzywam was wszystkich na świadków<br />

— przerwał mnich — chce się spowiadać.<br />

— Nie, niech mnie diabli wezmą!<br />

—• Wraca do wiary przodków! — wykrzyknął<br />

minister.<br />

— Nie, do stu tysięcy fur beczek! Dajcie mi<br />

obaj święty spokój! Czyżbym już umarł, że<br />

kruki kłócą się o mój zewłok? Nie chcę ani<br />

waszych mszy, ani waszych psalmów!<br />

— Bluźni! — zawołali zgodnie obaj słudzy<br />

wrogich sobie wyznań.<br />

— Trzeba jednak w coś wierzyć — powiedział<br />

z niewzruszonym spokojem kapitan Dietrich.<br />

— Wierzę.,, że z waści zacny człowiek, który<br />

uwolni mnie od tych harpii... Tak, odejdźcie<br />

i dajcie mi umrzeć jak psu.<br />

— Tak, zdychaj jak pies — powiedział minister<br />

odchodząc z oburzeniem. Mnich przeżegnał<br />

się i podszedł do posłania Beville'a.<br />

La Noue i Mergy zatrzymali ministra. —<br />

Jeszcze jeden wysiłek — powiedział Mergy.<br />

— Miej litość nad nim, miej litość nade mną!<br />

— Mości panie — rzekł La Noue do umierającego<br />

— wierz staremu żołnierzowi, nauki<br />

człowieka, który poświęcił się służbie Bożej,<br />

mogą przynieść ulgę w ostatnich godzinach.<br />

Nie słuchaj podszeptów występnej próżności<br />

i przez fanfaronadę nie gub swej duszy!<br />

59


— Mości panie — odrzekł kapitan — nie od<br />

dziś myślę o śmierci. Nie potrzebuję niczyich<br />

nauk, aby się do niej przygotować. Nigdy nie<br />

byłem skłonny do fanfaronady, teraz mniej niż<br />

kiedykolwiek. Ale, do diaska! ich brednie<br />

zdadzą mi się jak psu na buty!<br />

Minister wzruszył ramionami, La Noue<br />

westchnął. Obaj oddalili się zwolna z opuszczonymi<br />

głowami.<br />

— Kamracie — rzekł Dietrich — musisz piekielnie<br />

cierpieć, by mówić to co mówisz.<br />

— Tak, kapitanie, cierpię piekielnie.<br />

— Mniemam tedy, że dobry Bóg nie pogniewa<br />

się o twe słowa, które diabelnie trącą bluźnierstwem!<br />

Lecz gdy się dostało nabój na przestrzał,<br />

tam do kata! można sobie trochę pokląć<br />

na pociechę!<br />

George uśmiechnął się i ujął za manierkę:<br />

Twoje zdrowie, kapitanie! Jesteś waść najlepszym<br />

pielęgniarzem, jakiego może pragnąć<br />

ranny żołnierz! — z tymi słowy wyciągnął doń<br />

rękę.<br />

Kapitan Dietrich uścisnął ją, zdradzając niejakie<br />

wzruszenie. — Teufel! — mruknął do<br />

siebie. — Gdyby tak jednak mój brat Hennig<br />

był katolikiem, a jabym mu wpakował cały<br />

nabój w brzuch!... Oto wytłumaczenie wróżby<br />

Mili...<br />

—George, przyjacielu — powiedział Beville<br />

żałosnym głosem —• powiedz mi coś. Umrzemy<br />

przecież, to straszliwa chwila!... Czy myślisz<br />

wciąż jeszcze tak samo jak wówczas, gdy nawracałeś<br />

mnie na bezbożnictwo?...<br />

— Ma się rozumieć, odwagi! Za kilka chwil<br />

przestaniemy cierpieć.<br />

— Lecz ten mnich mówi mi o ogniu, o diabłach...<br />

czy ja wiem? Ale wydaje mi się, że to<br />

wszystko nie jest pocieszające.<br />

— Bzdury!<br />

— Lecz jeśli to prawda?<br />

— Kapitanie, pozostawiam ci w spadku mą<br />

zbroję i szpadę: chciałbym mieć coś lepszego,<br />

by odwdzięczyć ci się za dobre wino, którym<br />

mnie uraczyłeś.<br />

— George, przyjacielu — podjął znów Beville<br />

— to byłoby straszne, gdyby było prawdą<br />

to co mówi... wieczność!<br />

— Tchórzu!<br />

— Tak, tchórzu... to łatwo powiedzieć, ale<br />

wolno być tchórzem, gdy chodzi o wieczyste<br />

męki.<br />

— No to się wyspowiadaj.<br />

— Proszę cię, powiedz mi, pewien jesteś, że<br />

nie ma piekła?<br />

— Ba!<br />

— Nie, odpowiedz mi, że jesteś całkiem pewien?<br />

— Nie jestem pewien niczego. Jeśli jest diabeł,<br />

to zobaczymy, czy jest tak czarny jak go<br />

malują.<br />

— Jak to, nie jesteś pewien?<br />

— Wyspowiadaj się, mówię ci.<br />

— Ale będziesz się ze mnie natrząsać?<br />

Kapitan nie mógł powstrzymać się od uśmiechu,<br />

po czym powiedział z powagą: — Na<br />

twoim miejscu wyspowiadałbym się, to zawsze<br />

pewniej; wyspowiadany, namaszczony —<br />

gotów jesteś na wszystko.<br />

— Zrobię tedy to, co ty. Wyspowiadaj się<br />

pierwszy.<br />

— Nie.<br />

— Tam do kata!... — Mów sobie co chcesz,<br />

ja jednak umrę jako dobry katolik. Nuże, ojcze,<br />

daj mi zmówić Confiteor i podpowiadaj,<br />

bom coś niecoś zapomniał.<br />

W czasie gdy Beville spowiadał się, kapitan<br />

wypił jeszcze łyk wina, po czym opuścił głowę<br />

na swą lichą poduszkę i zamknął oczy. Przez<br />

jakiś kwadrans leżał spokojnie. Potem zacisnął<br />

wargi i zadrżał, wydając długi jęk, wydarty<br />

przez ból. Mergy, sądząc, że brat wydaje ostatnie<br />

tchnienie, krzyknął i uniósł mu głowę. Kapitan<br />

natychmiast otworzył oczy.<br />

— Wciąż jeszcze? — powiedział odpychając<br />

go łagodnie — proszę cię, Bernardzie, uspokój<br />

się.<br />

— George! George! umierasz z mojej ręki!<br />

— Cóż chcesz, nie jestem pierwszym Francuzem,<br />

zabitym przez brata... i mniemam, że<br />

nie ostatnim. Ale oskarżać mogę tylko siebie<br />

samego. Gdy Jego Książęca Mość wydostał<br />

mnie z więzienia i zabrał z sobą, poprzysiągłem<br />

sobie, że nie dobędę miecza. Ale gdy dowiedziałem<br />

się, że napadnięto tego nieboraka<br />

Beville'a, gdy usłyszałem huk wystrzałów,<br />

chciałem zobaczyć z bliska co się dzieje...<br />

Znowu przymknął oczy, lecz wkrótce otworzył<br />

je, mówiąc: Pani de Turgis kazała ci powiedzieć,<br />

że kocha cię nadal. — I uśmiechnął<br />

się miękko.<br />

Były to jego ostatnie słowa. Zmarł przed<br />

60


upływem kwadransa, nie zdając się nazbyt sumienie, które wyrzucało mu, że walczy<br />

cierpieć. W kilka minut później Beville wyzionął<br />

ducha w ramionach mnicha, który zapewniał<br />

przeciw swemu królowi, jak armia katolicka<br />

zmuszona była wyrzec się oblężenia i jak za-<br />

potem, że słyszał wyraźnie w powietrzu warto czwarty pokój, po którym wkrótce na-<br />

radosne pianie aniołów, które przyjmowały stąpiła śmierć Karola IX.<br />

duszę skruszonego grzesznika, na co diabli odpowiedzieli<br />

spod ziemi rykiem triumfu, unosząc<br />

duszę kapitana George'a.<br />

Z każdej historii Francji można dowiedzieć<br />

Czy Mergy pocieszył się? Czy Diana znalazła<br />

sobie innego kochanka? Decyzję pozostawiamy<br />

czytelnikowi, który dzięki temu zawsze<br />

będzie mógł zakończyć opowieść podług<br />

się, jak La Noue opuścił La Rochelle, pełen swej woli.<br />

niesmaku do wojny domowej i dręczony przez Przełożyła Anna Jakubiszyn<br />

ALEKSANDER PUSZKIN Przełożyła JADWIGA WAŻEWSKA<br />

TOPIELEC<br />

Do chałupy wpadły dzieci<br />

I ku ojcu pędem biegą:<br />

„Tato! Tato! nasze sieci<br />

Wyciągnęły umarłego!"<br />

— Łżyjcie, łżyjcie, bisurmany!<br />

Warknął ojciec z gniewną twarzą:<br />

— Żyć nie dadzą te pogany!<br />

Umarłego wam pokażą!<br />

Sąd tu zjedzie — skąd wziąć świadka?!<br />

Śledztwo będzie trwało wieki.<br />

Ha, cóż robić? — Kaftan, matka!<br />

Daj, powlokę się do rzeki.<br />

Gdzież umarły? — „O, z tej strony!"<br />

W samej rzeczy, u wybrzeża,<br />

Kędy niewód rozścielony,<br />

Trup na mokrym piasku leży.<br />

Zsiniał, wzdął się trup straszliwy<br />

I potworną przybrał tuszę.<br />

... Samobójca nieszczęśliwy<br />

Tak zagubił grzeszną duszę?<br />

Rybak prądem uniesiony?<br />

Pijak, który wpadł w odmęty?<br />

Czy przez zbójców ograbiony<br />

Kupiec, w głuchą toń zepchnięty?...<br />

Chłopa mało to obchodzi!<br />

Zerknął wokół i bez zwłoki<br />

Milczkiem schodzi w dół, ku wodzie,<br />

A za nogi ciągnie zwłoki.<br />

I wyrzucił je pod brzegiem,<br />

I pchnął wiosłem z całej sify.<br />

... Trup znów pomknął z rzeki biegiem<br />

Szukać krzyża i mogiły.<br />

61<br />

9


Długo płynął tak z falami,<br />

Tańczył, gdy go nurt podrzucił....<br />

Odprowadził go oczami<br />

Chłop, i s<strong>pl</strong>unął, i zawrócił.<br />

„Za mną, psiaki, marsz do domu!<br />

Kołacz każdy z was dostanie.<br />

Tylko — wara pa<strong>pl</strong>ać komu,<br />

Bo inaczej — spuszczę lanie!"<br />

Nocą z szumem wicher zawył ,<br />

Zakotłował wodę w rzece;<br />

Blask łuczywa czerwonawy<br />

Zagasł w dymnej chacie kmiecej.<br />

Chrapią dzieci; żona dyszyj<br />

Mąż na pryczy we śnie leży.<br />

Burza wyje. Wtem chłop słyszy:<br />

Raz w raz w okno ktoś uderzy.<br />

„Kto tam?" „Wpuśćcie, gospodarzu!"<br />

„Co za licho? Ktoś ty? Po co?<br />

Ech, Kainie, kto ci każe<br />

Tłuc się tutaj mroczną nocą?!<br />

Co mi po tym nowym kramie?<br />

W izbie ciasno jak w piwnicy!"<br />

I leniwe podniósł ramię,<br />

By uchylić okiennicy.<br />

Łysnął księżyc w lisiej czapie:<br />

Stoi w oknie upiór goły.<br />

Z długiej brody woda kapie,<br />

Patrzą martwo oczodoły.<br />

Już w nim wszystko skamieniało,<br />

Ręce w dół się opuściły,<br />

I w rozdęte, miękkie ciało<br />

Czarne raki mu się wpiły.<br />

\<br />

Okno z trzaskiem się zawarło!<br />

Chłopu znana postać goła.<br />

Struchlał. — Ledwo poprzez gardło<br />

„Obyś skonał!" — charknąć zdoła.<br />

Z głową strachem opętaną<br />

Całą noc się trząsł, dygotał...<br />

I stukano aż do rana<br />

Pod okienkiem i we wrota.<br />

Wieść okrutna krąży w gminie,<br />

Ze co roku, od pół wieka,<br />

W feralnego dnia godzinie<br />

Chłop nieszczęsny gościa czeka.<br />

Świt już wstaje z zawieruchą,<br />

Burza długo w noc się miota.<br />

I topielec stuka głucho<br />

Pod oknami i we wrota.<br />

Przełożyła Jadwiga<br />

Ważewska


ALEKSANDER PUSZKIN<br />

Przełożył STANISŁAW STRUMPH-WOJTKIEWICZ<br />

FONTANNA BACHCZYSERAJU<br />

(ZAKOŃCZENIE POEMATU)<br />

Rzuciwszy wreszcie kraj północy,<br />

Jej biesiad już nie pamiętając,<br />

Zwiedziłem w zapomnieniu śniący<br />

Bachczyserajski chanów pałac.<br />

Przez sienie puste i milczące<br />

Szedłem, gdzie Tatar, bicz narodów,<br />

Swoich morderczych syt pochodów,<br />

Powrót świętował w ucztach wrących,<br />

Lub w gnuśnej tonął bezczynności.<br />

W pustych komnatach i ogrodach<br />

Do dzisiaj wieje duch błogości.<br />

Kraśnieją róże, <strong>pl</strong>uska woda,<br />

I winogradu pną się s<strong>pl</strong>oty, '<br />

I mur pałacu błyszczy złotem.<br />

Widziałem resztki krat zmurszałe,<br />

Gdzie młode żony Girejowe,<br />

Paciorki licząc bursztynowe,<br />

Nad smętkiem młodych lat wzdychały;<br />

I cmentarz chanów oglądałem —<br />

Siedziby, które im zostały...<br />

Kamienne słupy po Girejach,<br />

Wieńczone w zawój marmurowy,<br />

0 niestałości losu w dziejach<br />

Twardą świadczyły mi wymową.<br />

Gdzież władza chanów? Gdzie kobiety?<br />

Wokoło cisza... Ale nie tym<br />

Serce me było przepełnione.<br />

Szmer wodotrysku, róży tchnienie<br />

W błogie wprawiały rozmarzenie,<br />

A wyobraźni żywa siła •<br />

Wzruszoną myśl niepokoiła<br />

1 po pałacu lotnym cieniem<br />

Dziewczęcą postać mi jawiła!..<br />

— o —<br />

Czyj cień to wówczas, o druhowie,<br />

Czyj obraz marzył mi się żywy<br />

I nieodparty, napastliwy<br />

Myśl prześladował... Kto mi powie,<br />

Czy był to obraz Marii jasnej,<br />

Czy też Zaremy duch polatał,<br />

Zazdrości pełen niewygasłej<br />

W pustych już sieniach i komnatach?<br />

— o —<br />

Pomnę: gdzieś kwitnie krasa żywa,<br />

Pomnę jej równie słodkie oczy,<br />

Ku niej. myśl moja się wyrywa,<br />

Dla niej wygnańcza łza się stoczy.<br />

Szaleńcze! Przestań! Dosyć o tym,<br />

Daremnej nie budź znów tęsknoty,<br />

O czczych nadziejach snem zuchwałym<br />

Zbyt długo haracz swój spłacałem.<br />

Stęskniony więźniu, oprzytomnij!<br />

63


Czemu okowy własne pieścisz?<br />

Długoż twej liry śpiew nieskromny<br />

Szaleństwo światu będzie wieścić?<br />

— o —<br />

Żem umiłował Muzy, spokój,<br />

Żem sławę, miłość już pochował,<br />

Powrócę do twych stromych stoków,<br />

Salhiro rzeźwa i wesoła!<br />

Znów na przymorskie wejdę szczyty,<br />

Dawne wspomnienia w duszy tając,<br />

I znów z taurydzkich fal błękitem<br />

Me oczy chciwie się spotkają,<br />

Darząc czarowny kraj zachwytem!<br />

Wszystko tam żywe: wzgórza, lasy,<br />

Bursztyn i granat winogradu,<br />

Zacisznych dolin wdzięczne krasy<br />

I szmer strumieni i chłód sadów...<br />

Radością poi się wędrowiec,<br />

Gdy rankiem cichym i pogodnym<br />

Nawykły niesie go wierzchowiec<br />

Między przybrzeżnych gór urwiska,<br />

A zielonawy żywioł wodny<br />

0 Ajudahu skały pryska<br />

1 szumnie pieni się i błyska...<br />

Przełożył Stanisław<br />

Strumph-Wojtkiewicz<br />

ALEKSANDER PUSZKIN<br />

Przełożył LEOPOLD LEWIN<br />

DO DUCHA DOMOWEGO<br />

O, niewidzialny mienia mojego patronie,<br />

Dobry, łagodny mój duchu domowy, .<br />

Chroń wieś, ogródek dziki, zieloność dąbrowy<br />

I skromne mojej rodziny ustronie!<br />

Niechaj łąk nie nękają nazbyt wczesne mrozy<br />

I ostra nawałnica, i wicher jesienny,<br />

I niechaj w porę śnieg zbawienny<br />

Pokryje zwilgłe pól nawozy!<br />

Zostań, stróżu tajemny w dziedzicznym przedsionku,<br />

Na nocnego złodzieja rzuć onieśmielenie<br />

I nieprzyjazne uroczne spojrzenie<br />

Odwróć od mego szczęśliwego domku!<br />

Obchodź go z troskliwością w nocy i nad ranem,<br />

Pokochaj mój ogródek i wód sennych ciszę,<br />

I mego parku wdzięczne zacisze<br />

Z walącą się furteczką, zmurszałym parkanem!<br />

Pokochaj wzgórza stok zielony,<br />

Błoń, po której w leniwym błądzę zamyśleniu,<br />

Ochłodę lip i klonów szumiące korony —<br />

Wszystko, co sprzyja natchnieniu.


DO BORATYŃSKIEGO<br />

(Z BESARABII)<br />

Pustynna, głucha ta kraina<br />

Dla poetyckiej duszy święta:<br />

Sławiona głosem Dzierżawina,<br />

Chwałę rosyjską wciąż pamięta.<br />

Po dziś dzień szuka cień Nazona<br />

Dunajskich piasków i wybrzeży<br />

I na wezwania słodkie bieży<br />

Wyznawców Muz i Apollona.<br />

Z nim jakże często porą nocną<br />

Błądzi wzdłuż brzegu moja dusza;<br />

Lecz chciałbym już uścisnąć mocno<br />

W tobie żywego Owidiusza.<br />

DO NIANI<br />

O, towarzyszko dni surowych,<br />

Gołąbko w troskach osiwiała!<br />

Tyś jedna w głuszy drzew sosnowych<br />

Tak długo, długo mnie czekała.<br />

Ty, jak na straży, u okienka<br />

W izdebce wybielonej czuwasz<br />

I zwolna w pomarszczonych rękach<br />

Druty robótki swej przesuwasz.<br />

Na opuszczone patrzysz wrota,<br />

Na drogę — drzew pokrytą cieniem,<br />

Troski, przeczucia i tęsknota<br />

Na pierś twą kładą się brzemieniem.<br />

Raz ci się zdaje...<br />

Przełożył Leopold<br />

Lewin<br />

ALEKSANDER PUSZKIN Przełożył KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI<br />

DO JAZYKOWA<br />

Kto tobie natchnął, Jazykowie,<br />

ten miły, ten junacki dar?<br />

Ile swawoli w twojej mowie,<br />

jaki sił nadmiar w każdym słowie,<br />

jaki młodości pęd i żar.<br />

Nie, nie kastalskiej wody zdrój ,<br />

kryształem poił twą Kamenę,<br />

to zgoła inną Hippokrenę<br />

kopytem wyrył Pegaz twój.<br />

Ta chłodną strugą nie wypływa,<br />

lecz pieni się jej chmielny wywar,<br />

odurza i upaja nas,<br />

niby ten napój bogów godny,<br />

wino złączone z rumem wraz,<br />

co bez domieszki zbędnej wody<br />

w Trigorskim, żądni wciąż swobody,<br />

odkryliśmy w swym czasie raz.<br />

•<br />

65


DO JAZYKOWA<br />

Od dawien dawna słodki mus<br />

poetom mocno wiąże dłonie:<br />

są kapłanami wspólnych muz,<br />

wspólny im ogień w duszach płonie;<br />

zawsze skojarzy ich natchnienie,<br />

choćby ich dzielił życia znój.<br />

Przysięgam na Nazona cienie:<br />

0 Jazykowie, tyś druh mój!<br />

Dawno już drogą do Dorpatu<br />

szedłbym od rana, gdybym mógł,<br />

1 swój pielgrzymi kij sękaty<br />

oparł o twój gościnny próg,<br />

a potem wrócił ożywiony<br />

obrazem dni bez chmur i trosk,<br />

roZmową z druhem swym natchniony,<br />

twej lutni wspominając głos.<br />

Lecz szczęście igra ze mną snadnie,<br />

złośliwie pędząc tam i tu,<br />

gdzie tylko samowładza<br />

zadmie;<br />

nie wiem, gdzie jutro wstanę z snu;<br />

zawsze tropiony, wciąż wygnaniec,<br />

wlokę żelaza skutych<br />

Poeto, usłysz me wołanie<br />

i nie odmawiaj teraz mi:<br />

dni....<br />

na wsi, gdzie Piotra wychowanek,<br />

co ulubieńcem carskim był,<br />

gdzie ten faworyt zapomniany,<br />

mój pradziad-negr się kiedyś krył,<br />

gdzie zapomniawszy<br />

o Elżbiecie,<br />

jej obietnicach, dworskim świecie,<br />

w alei lip, gdzie ptasząt gwar,<br />

rozpamiętywał w chłodnym lecie<br />

swej Afryki dalekiej żar,<br />

na<br />

ciebie czekam. W wiejskiej ciszy<br />

obejmie cię tu ze mną też<br />

mój brat po krwi, po lutni<br />

ten figlarz, tyś go nieraz słyszał;<br />

kochanek muz, natchniony<br />

wróż,<br />

nasz Delwig dla nas wszystko rzuci<br />

i nasza trójka wraz zanuci,<br />

i jaśniej tu się stanie już.<br />

Zmylimy oczy wartownicze,<br />

niezależności wielbiąc smak,<br />

młodości naszej buntowniczej<br />

złożymy w uczcie hucznej dank.<br />

Wieczorem wszyscy się złączymy,<br />

wiesz,<br />

wsłuchani w wierszy, w czarek dźwięk,<br />

i nudę zimy, wfchru jęk<br />

winem i pieśnią przepędzimy.<br />

Przełożył Kazimierz Andrzej Jaworski


KAZIMIERZ ANDRZEJ<br />

JAWORSKI<br />

W 150-LECIE URODZIN JAZYKOWA<br />

16 marca rb. upłynęło 150 lat od urodzenia<br />

Mikołaja Jazykowa, poety współczesnego<br />

Puszkinowi.<br />

Gogol pisał o nim: „Nazwisko Jazykow nosi<br />

nie na próżno. Włada językiem jak Arab<br />

swym koniem i jeszcze jakby chwali się tą<br />

władzą... Młodzieńcza świeżość tryska wprost<br />

ze wszystkiego, czegokolwiek dotknie". Puszkin<br />

poświęcił mu trzy wiersze. W jednym z<br />

nich mówi o „pełnym słodyczy związku", który<br />

łączy poetów, i oświadcza: „Jazykowie, jesteś<br />

mi bliski", a w drugim zachwyca się „nadmiarem<br />

jego uczuć i sił" i „młodzieńczym zawadiactwem".<br />

Hercen w „Rzeczach minionych<br />

i rozmyślaniach" wspomina o nim: „Pewien<br />

niegdyś ulubiony nasz poeta, który stał się<br />

świętoszkiem z powodu choroby i słowianofilem<br />

z pokrewieństwa, chciał schłostać nas<br />

umierającą ręką". Polewoj przyznając rrrfi talent<br />

i bogactwo języka zarzuca mu jednocześnie<br />

brak indywidualności poetyckiej. Bieliński<br />

chłoszcze go bezlitośnie, wyśmiewając<br />

przesadność wyrażeń, rzekomą oryginalność<br />

języka, pustą retorykę i chłód jego poezji.<br />

Bezimienny autor dowcipnej recenzji w piśmie<br />

„Bibliotieka dlia cztieńja" (r. 1845) nie zostawia<br />

na nim suchej nitki. Radziecki krytyk<br />

Orłów nazywa go „mistrzem, wirtuozem wiersza".<br />

Co za różnorodność sprzecznych nieraz<br />

zdań! Dziś Jazykow jest raczej zapomniany,<br />

choć wielu Rosjan śpiewa jego popularne pieśni:<br />

„Z kraju, z kraju dalekiego" i „Żeglarza"<br />

(„Nieliudimo nasze morie..."). W Polsce znamy<br />

go jedynie z ostatniego z wymienionych<br />

wierszy, zamieszczonego w „Dwóch wiekach<br />

poezji rosyjskiej" w przekładzie Gałczyńskiego.<br />

Mikołaj Jazykow urodził się 16 marca<br />

1803 r. w Symbirsku w rodzinie ziemiańskiej.<br />

W kulturalnym domu rodziców otrzymał początkowe<br />

wykształcenie, potem studiował bez<br />

większego powodzenia w petersburskim Górniczym<br />

Korpusie Kadetów i w Instytucie<br />

Inżynierów Komunikacji. Wiersze zaczął pisać<br />

wcześnie, a w Petersburgu młodzieńcze jego<br />

utwory spotkały się z życzliwym przyjęciem.<br />

Późniejszy siedmioletni (1822—1829) pobyt<br />

„żelaznego" studenta na wydziale filozoficznym<br />

uniwersytetu w Dorpacie (opuścił szkołę<br />

wyższą nie uzyskawszy dy<strong>pl</strong>omu) okazał się<br />

bardzo dobroczynny dla jego twórczości, której<br />

tematem _w tym czasie jest przeważnie<br />

bujne życie młodzieży, nie krępowanej tu<br />

przez carski reżim policyjny, uczty studenckie<br />

(na których śpiewano pieśni poety), przyjaźń,<br />

wino, miłostki. Są to utwory utrzymane w nastroju<br />

anakreontyków. Błahej treści towarzyszy<br />

jednak wspaniała nieraz oprawa słowna,<br />

ten właśnie nadmiar młodzieńczych sił przelewający<br />

się w wierszach, co tak zdumiewało<br />

Puszkina. Już w tym czasie Jazykow zaczął<br />

zamieszczać w różnych pismach swoje utwory,<br />

którymi zachwycała się zwłaszcza młodzież.<br />

Ale poeta poruszał czasem i poważniejsze<br />

tematy: należał wtedy do postępowych<br />

kół i pozwalał sobie na wystąpienia przeciwko<br />

„popom i monarsze", którzy są winni „hańby<br />

honoru rosyjskiego"; przejęty straceniem<br />

Rylejewa napisał na jego cześć krótki utwór,<br />

zakończony takimi słowami: „Wspomnij<br />

0 nim, Rosjo, kiedy wstaniesz z kajdanów<br />

1 ruszysz moce piorunowe na samowładzę carów";<br />

cofał się w przeszłość narodu wydobywając<br />

z niej pierwiastki bohaterstwa i poświęcenia<br />

dla ojczyzny.<br />

Ważnym wydarzeniem w ówczesnym życiu<br />

Jazykowa był pobyt jego latem r. 1826<br />

w Trigorskim (u Osipowej i jej syna Wulfa);<br />

opodal w Michajłowskim przebywał na wygnaniu<br />

Puszkin, poeci poznali się, zaprzyjaźnili<br />

i spędzili razem wiele przyjemnych chwil<br />

poświęconych rozmowom o poezji, spacerom<br />

po okolicy i wesołym koleżeńskim libacjom.<br />

Owocem przeżytych wtedy przez Jazykowa<br />

wrażeń jest jego piękny utwór „Trigorskoje"<br />

oraz wiersz „Do niańki A.S.Puszkina". Jak poeta<br />

ocenił miesiąc pobytu w Trigorskim i znajomość<br />

z Puszkinem, świadczą o tym słowa jego<br />

w liście napisanym do Wulfa w r. 1827:<br />

„Zapytywałem swego sumienia i słuchałem jego<br />

odpowiedzi i w całym swym życiu nie znajduję<br />

nic podobnego pięknem moralnym i fi-<br />

67


zycznym, nic przyjemniejszego i godniejszego,<br />

by błyszczeć złotymi literami na tablicy<br />

pamięci mego serca, niż to lato 1826 r."<br />

Wyjechawszy z Dorpatu Jazykow zamieszkał<br />

w Moskwie, gdzie przebywał do końca<br />

r. 1832, od czasu do czasu wyjeżdżając w rodzinne<br />

okolice Symbirska. Żył w samotności,<br />

pozostając przeważnie w domu, przez rok<br />

pracował jako urzędnik w kancelarii mierniczej.<br />

Choroba, na którą zapadł w r. 1831,<br />

zmusiła go do kuracji za granicą. Przez pięć<br />

lat przebywał w różnych miejscowościach<br />

leczniczych: w Marienbadzie, Gasteinie i Nicei,<br />

ale kąpiele niewiele mu pomogły. Wrócił<br />

do Moskwy w r. 1843 ,gdzie pozostawał pod<br />

opieką swego kolegi dorpackiego, znanego lekarza<br />

prof. Inoziemcowa.<br />

Wraz z organizmem osłabł i talent poety.<br />

Rzadko teraz zabłyśnie utworem, który by<br />

swą ekspresją przypominał dawniejsze osiągnięcia.<br />

Zmieniły się i jego poglądy: przeszedł<br />

na pozycje reakcyjne, z których atakował hercenowskie,<br />

i w kiepskich wierszach występował<br />

przeciwko przedstawicielom postępowej<br />

inteligencji rosyjskiej. Pod koniec życia oddał<br />

się rozmyślaniom religijnym, lekturze biblii<br />

i historii Rosji. Zmarł 7 stycznia 1847 r.<br />

Z dwustu kilkudziesięciu utworów poetyckich<br />

Jazykowa przetrwało próbę czasu zaledwie<br />

około trzydziestu. Ale kilkanaście z nich<br />

to w swoim rodzaju małe arcydzieła. Wymienić<br />

tu należy prócz wspomnianych pieśni popularnych<br />

takie wiersze, jak: „Muza", „Modlitwa",<br />

„Dwa obrazy", „Geniusz", „Trigorskoje",<br />

„Wieczór", „Do niańki A. S. Puszkina",<br />

„Wodospad", „Do poety", „Pożar", „Naśladowanie<br />

psalmu 136", „Rumak", „Burza",<br />

„Do Renu", „Trzęsienie ziemi" i „Baśń dramatyczną<br />

o carewiczu Iwanie, Żar-Ptaku i szarym<br />

wilku", którą Bieliński uważał za najlepszy<br />

utwór Jazykowa.<br />

Charakterystyczną cechą talentu poety jest<br />

bogactwo, dźwięczność i siła jego języka. Już<br />

Gogol zwrócił uwagę na pełne niezwykle czarującej<br />

ekspresji miejsce w poemacie „Trigorskoje",<br />

przedstawiające scenę kąpieli:<br />

Ubranie precz! Przed czołem młodym<br />

wyciągnąć ręce ruchem żywym<br />

i buch! Pryskają kro<strong>pl</strong>e wody<br />

wzlatując deszczem błyskotliwym.<br />

Jak mocne fali są o<strong>pl</strong>oty!<br />

Jak świeżo, gdy o pierś mą trąca!<br />

A jaki ma zmysłowy dotyk<br />

najada mnie obejmująca!<br />

Jazykow jest poetą dynamizmu. Opisując<br />

przyrodę przedstawia nie tyle pejzaż, ile naturę<br />

w ruchu. Stąd upodobanie do żywiołu<br />

(„Burza", „Pożar", „Trzęsienie ziemi"), stąd<br />

częsty w jego wierszach motyw wody — płynący<br />

strumień, wzburzone morze, wodospad.<br />

Stąd upodobanie do epitetów działających na<br />

zmysł słuchu. Ileż potęgi zawiera np. ten<br />

fragment „Wodospadu":<br />

„Morze blasku, huk, opary<br />

i wstrząśnięta ziemia cała:<br />

to o ściany się strzaskała<br />

szklana ściana, ściana biała.<br />

To tak rwie przez strome jary<br />

wftl pieniącej się Niagary<br />

szerz i głębia rozszalała".<br />

Ale jednocześnie ten piewca wina i Charyt,<br />

ten poeta rozszalałych żywiołów zdolny jest<br />

do kreślenia tak łagodnych i dyskretnych<br />

wierszy, w których spokój i piękno rozlane<br />

w naturze harmonizują z uczuciem pierwszej<br />

młodzieńczej miłości, jak to jest w „Wieczorze".<br />

Czasami Jazykow jest odkrywczym nowatorem<br />

w niezwykle śmiałych- na owe czasy metaforach,<br />

jak np. ta „szklanka wierszy" w<br />

utworze „Do M. P. Pogodna", która tak zgorszyła<br />

Bielińskiego, albo w nieoczekiwanych<br />

i trafnych porównaniach, np.:<br />

...i czara dni mych tak jest gorzka,<br />

jak czara z wódką piołunową"<br />

lub „miłość — pijawka serc" w wierszu „Inny<br />

już jestem".<br />

Tak, słusznie krytyk radziecki ocenia Jazykowa<br />

jako „mistrza, wirtuoza wiersza". Już<br />

choćby z tego względu warto w 150-lecie jego<br />

urodzin przypomnieć tego poetę czytelnikowi<br />

polskiemu i udostępnić w przekładzie<br />

poznanie najlepszych jego utworów.<br />

Kazimierz Andrzej Jaworski<br />

68


MIKOŁAJ JAZYKOW<br />

Przełożył KAZIMIERZ ANDRZEJ<br />

JAWORSKI<br />

MUZA<br />

Bogini strun przeżyła bogów,<br />

co gromem grzmią i mieczem ranią:<br />

nie pozwoliła rąk swych skuć żelazem oków<br />

wiekom rozpusty i tyranii.<br />

Nadeszły; ziemia w krwi i śmierci tonie,<br />

uwieńcza się rozkute siły,<br />

i sił tych bezlitosne dłonie<br />

ołtarze piękna rozkruszyły;<br />

lecz z prochu obalonych grodów<br />

i z ciszy strasznej spustoszenia<br />

wstał nieśmiertelny, wiecznie młody<br />

anioł żywego wciąż natchnienia.<br />

1823<br />

GENIUSZ<br />

Gdy w gromach i błyskawic lśnieniach<br />

prorok unosił się ku górze,<br />

Elizeusza") żywą duszę<br />

potężny ogień opłomieniał:<br />

uczuciem świętym wypełniona<br />

rosła i krzepła, i mężniała,<br />

i od natchnienia promieniała,<br />

i boży głos słyszała ona.<br />

Tak geniusz drży radością zdjęty<br />

i wielkość własna go porusza,<br />

kiedy się grzmiąc i lśniąc rozpęta<br />

przed nim innego lot geniusza;<br />

budzi się w sercu dumny poryw,<br />

do cudów w chwili tej dojrzewa...<br />

I świat ma nowe gwiazdozbiory —<br />

wybrańca niebios arcydzieła!<br />

1825<br />

•<br />

* *<br />

*<br />

W was się dziś nasza duma jarzy,<br />

wolności iskry purpurowe.<br />

Rylejew śmiercią zmarł zbrodniarzy.<br />

Ty o nim wspomnisz, Rosjo nowa,<br />

gdy zrzucisz łańcuch, co cię parzy,<br />

i ruszysz mocą piorunową<br />

na samowładczy tron cesarzy.<br />

1826<br />

') Według biblii obraz odnosi się do proroka Eliasza<br />

(przyp. tłum.)<br />

69


DO NIAŃKI A. S. PUSZKINA<br />

Staruszko! Nie zapomnę ciebie nigdy w świecie!<br />

W tych dniach, gdy ukochawszy wsi swobodę w lecie,<br />

rzucałem dla niej sławę i nauki trudy,<br />

i Niemców, i to miasto profesorskiej nudy,<br />

ty, zacna gospodyni cichego schronienia,<br />

gdzie Puszkin nie zraniony sztychem przeznaczenia,<br />

wzgardziwszy ludzką łaską, zdradą czy obmową,<br />

swą służbę przy ołtarzu Kamen celebrował,<br />

Jyś zawsze dobre serce mi okazywała<br />

i życząc jak najlepiej szczerześ mnie witała;<br />

kiedy przez długie pól szeregi w letnim znoju<br />

szedłem poety i wygnańca słowem się upoić,<br />

i mnie on towarzyszył, twój przyjaciel dawny,<br />

Ariona sztuki adept, młody a tak sławny.<br />

Jak słodko twa gościnność święta mimo woli<br />

smak rozpieszczała nasz i żądzę samowoli!<br />

Z jakąż to serdecznością — starych lat zaletą —<br />

wymyślny obiad dać starałaś się poetom!<br />

I podawały wtedy wódkę nam z mięsiwem,<br />

owoce, miód i wino ręce twe sędziwe,<br />

stawiając to na ciasnym lecz gościnnym stole.<br />

I urzekałaś nas — wesoła w naszym kole —<br />

0 starodawnych panach czarującą <strong>pl</strong>otką: • •<br />

dziwiliśmy się bardzo tym swawolnym przodkom,<br />

wierzyliśmy i śmiech nasz nie przerwałby za nic<br />

naiwnych sądów, pochwał czy nagany niani;<br />

słuchaliśmy wymownej, miłej starowiny —<br />

1 tak płynęły wciąż beztrosko nam godziny!<br />

1826<br />

TRIGORSKOJE<br />

(FRAGMENT)<br />

Oto daleko za górami<br />

już skryło się wspaniałe słońce,<br />

od ściany lasu nad wodami<br />

cienie faliste zastępami<br />

wciąż wydłużają smugi drżące;<br />

w rzece błyskawic odblask żywszy,<br />

opustoszały wzgórza, brzegi<br />

i na wieś, pola opuściwszy,<br />

wozów wjeżdżają już szeregi;<br />

gdzieś pies zaszczeka podwórzowy<br />

albo wiaterek zaszeleści<br />

w liściach mroczącej się dąbrowy,<br />

albo też ptak przeleci gdzieści,<br />

albo skrzypiąca ciężka fura,<br />

którą porusza koń zmęczony,<br />

licząc stukotem kół bierwiona,<br />

przez most przetoczy się ponuro;<br />

i wtem urwany pomruk głuchy:<br />

to grzmot odezwał się nad rzeką<br />

spokojną, senną już w bezruchu<br />

i nagle zamilkł. Lecz daleko<br />

na skraju nieba miesiąc w pełni<br />

ze wszystkich stron już otuliły


kłębiące się obłoczne wełny:<br />

oto rozeszły się — zbliżyły —<br />

oto się groźńie połączyły<br />

w olbrzymi masyw niepogody<br />

i na lazuru strop od wschodu<br />

czarna, w czerwonych ognia łyskach<br />

skrada się ona — już jest blisko.<br />

I oto lasu oniemiałość<br />

obudził wiatru poryw mocny<br />

i rzeka już nie tak nieśmiało<br />

kieruje wody nurtem nocnym;<br />

teraz się marszczy na nim, wzdyma<br />

jak w wichrze — żagla płachta drżąca,<br />

którą już żeglarz ledwo trzyma,<br />

kiedy się burza nagle zerwie<br />

i nawałnicy strugą spłynie;<br />

skrzydła od łodzi wiatr oderwie<br />

i nad odmętem je rozwinie.<br />

Niebo zaległy w krąg ciemności;<br />

deszcz lunął; burza już na świecie,<br />

przez las i wody drogę mości,<br />

huczy i grzmi, i ogniem miecie.<br />

O, chwilo ta! Gdy w nawałnicy<br />

przez nieba krąg po chmur połaci<br />

bruzda zębatej błyskawicy<br />

w ognia rozsypie się szkarłacie,<br />

i widać wszystko: góry w dali,<br />

a bliżej obraz się rozszerzy<br />

zakrętów rzeki, jezior fali<br />

i wsi, i dolin, i wybrzeży!<br />

Nagle mrok jeszcze posępniejszy,<br />

głośniejsze gromów uderzenia<br />

i nawał gęstszy i bystrzejszy<br />

z nieb lejącego się strumienia.<br />

Lecz jutro w ciszy dostojeństwie<br />

na niebo modre, roześmiane<br />

słońce się wtoczy swym rydwanem,<br />

aby przywrócić złoty ranek<br />

ziemi skąpanej w burz szaleństwie.<br />

1826<br />

INNY JUŻ JESTEM<br />

Inny już jestem: jak niesławny<br />

wyklęty mnich przez świat dziś dążę;<br />

me życie jak kalendarz dawny,<br />

jak już zniszczona któraś z książek.<br />

To los hartownym ostrzem strzały<br />

ugodził głębię mego serca<br />

i teraz dłonią swą zuchwałą<br />

po głowie wali wciąż, szyderca...<br />

Jak żmija żądli mnie dziś troska,<br />

tęsknota żre jak zwierz surowo<br />

i czara dni mych taka gorzka,<br />

jak czara z wódką piołunową.<br />

Minuta zda mi się godziną,<br />

cierniami — w łóżku miękkie puchy,<br />

przekisłym kwasem — miód i wino,<br />

muzyczny dźwięk — brzęczeniem muchy:


tak myśli moje przemieniła<br />

miłość, pijawka serc — to jedno;<br />

żądłami dwoma mnie przeszyła<br />

i utrafiło każde w sedno.<br />

Trują mnie teraz żądła oba:<br />

jedno piłuje sznur mej duszy,<br />

drugie przeżera ją jak robak<br />

toczący z głodu owoc gruszy.<br />

I świat jest dla mnie dziś pustynią,<br />

i ginę w młodych lat rozkwicie,<br />

jak na pustkowiu ginie skrycie<br />

od mrozu arbuz albo dynia.<br />

1826<br />

ELEGIA<br />

Wymownej duszy mej pytanie,<br />

jej lot w zachwytu pełnej dumie,<br />

wierszy i myśli falowanie<br />

i moc ich — ona to zrozumie.<br />

Lecz za miłosne uniesienia<br />

czyż otrzymuję nagród wiele?...<br />

Ot, czasem słodkie dwa spojrzenia<br />

i jeszcze przy was, przyjaciele!<br />

1829<br />

* *<br />

*<br />

Gdy umrę już, z pokorą wtedy sprawcie<br />

nad trupem mym obrzędy swe ponure<br />

i mów żałobnych żadnych mi nie prawcie,<br />

nie osłaniajcie grobu mi marmurem.<br />

Lecz dziś, druhowie, gdy gromadka nasza<br />

beztrosko bawi się w rozgłośnym gronie,<br />

gdzie pieni się jak ta świąteczna czasza<br />

studencka dusza, co radością płonie —<br />

na moją cześć wypijcie do dna czarę,<br />

co krąży złotym skrzącym się napojem,<br />

i zaśpiewajcie nasze pieśni stare,<br />

i pijcie, imię wspominając moje.<br />

Bo marność wszystko! Szczęśliw ten na ziemi,<br />

któremu wiosny dni wśród druhów płyną,<br />

co widzi świat oczyma zamglonymi<br />

i kocha go za pieśni i za wino!...<br />

1829<br />

WODOSPAD<br />

Morze blasku, huk, opary<br />

i wstrząśnięta ziemia cała:<br />

to o ściany się strzaskała<br />

szklana ściana, ściana biała.<br />

To tak rwie przez strome jary<br />

wód pieniącej się Niagary<br />

szerz i głębia rozszalała.<br />

72


Oto żeglarz. Łódź od brzegu<br />

kłębowisko fal uniosło:<br />

w siną mrocznię wodobiegu<br />

wpiera on bezradnie wiosło...<br />

Próżno z wirem się boryka,<br />

choć natężył siły wszystkie:<br />

wnet go porwie otchłań dzika,<br />

w dal poniesie tym urwiskiem.<br />

Osaczony zgubą «w koło<br />

przestał już pracować wiosłem:<br />

obojętnie spuścił czoło<br />

pogodzony z swoim losem:<br />

patrzy się spokojnym okiem...<br />

I w odmęty na fal grzywie<br />

już wyrocznym swym potokiem<br />

porwał go wodospad chciwie.<br />

Morze blasku, huk, opary<br />

i wstrząśnięta ziemia cała:<br />

to o skały się strzaskała<br />

szklana ściana, ściana biała.<br />

To tak rwie przez strome jary<br />

wód pieniącej się Niagary<br />

szerz i głębia rozszalała.<br />

1831<br />

ŻEGLARZ<br />

Wyją fale, skaczą fale!<br />

Pod naporem ciężkich fal<br />

żagiel pełny trwa zuchwale,<br />

lekkie czółno pędzi w dal<br />

i rozpycha wściekłe fale,<br />

ślizga się po zboczach fal!<br />

Dmąc w nie wichru całą mocą<br />

burza gna za wałem wał;<br />

rozhulała się ochoczo,<br />

w bujne głowy wstąpił szał,<br />

to się zewrą, to odskoczą,<br />

odmieniając ciągle kształt!<br />

Ale spójrzcie: już przed nami<br />

przez obłoków ciemnych błam,<br />

połyskując kolorami,<br />

przeświecając tu i tam,<br />

złocistymi kosmykami<br />

dzień i słońce świecą nam.<br />

Mroku zgiń! Niech dzień się stanie!<br />

Niechaj zalśni nieba cud!<br />

Niechaj jasne słońce stanie<br />

nad przestrzenią całą wód!<br />

Wnet się ściszą już otchłanie,<br />

będzie spokój jak i wprzód.<br />

Błyszczą fale, <strong>pl</strong>uszczą fale!<br />

Pod perłowym bryzgiem fal<br />

żagiel pełny lśni wspaniale,<br />

lekkie czółno pędzi w dal<br />

rozsuwając modre fale<br />

i ślizgając się wśród fal!<br />

1831


POŻAR<br />

Pamiętasz jeszcze nas na owej nocnej uczcie,<br />

gdzieśmy bawili się przy winie wszyscy hucznie<br />

i rozśpiewani już w radosnym naszym kole<br />

pijąc przez całą noc siedzieliśmy przy stole?<br />

Już w przyjacielski nagtrój gwarnej tej biesiady<br />

czasami jęły się zaczepne słowa wkradać;<br />

wypito już za Ruś i za zebrania nasze,<br />

wysoko się trącały ponad stołem czasze,<br />

aby ciśnięte nagle z całych sił rękami<br />

podskoczyć na podłodze brzęcząc kawałkami;<br />

wesoły gwar i spór i rąk uścisków wiele!<br />

Hulaliśmy, koledzy, bracia, przyjaciele!<br />

I nagle światła blask; niepokój; powstajemy;<br />

tak, to nie zorza lśni. Nie tam jest wschód! Idziemy!<br />

Wspaniały groźny obraz jawił się przed nami:<br />

pod wróżącymi deszcz nocnymi obłokami<br />

pół nieba ogarnąwszy purpurową łuną<br />

wył, trzeszczał, szalał żywioł, ogień ku nam sunął.<br />

W tej chwili ona, drżąca od podmuchów nocy,<br />

ona, ta nasza piękność — lazurowe oczy —<br />

której już dawno nam towarzyszyło imię,<br />

co zawsze w naszych śpiewek rozbrzmiewało rymie,<br />

patrzała, jak jej pokój zgodnie ochraniając,<br />

jeden drugiemu falę chłodną wciąż podając,<br />

młodzieńcy pracowali. Wtedy to dopiero<br />

raz pierwszy poznać mogłem moc miłości szczerą.<br />

Jak rączo me nadzieje wszystkie zakipialy!<br />

Jak me marzenia rosły, raźnie wzlatywały<br />

swobodne i młodzieńcze w strony najłaskawsze!<br />

O, pani, bądź urocza i radosna zawsze,<br />

ty, której wzrok niebiański pierwszy raz w przeszłości<br />

czar pokus na mnie rzucił słodkiej tak miłości!<br />

Jak dawniej niechaj jasna będzie ócz jej modrość!<br />

Jak dawniej białych piersi jej wspaniałą szczodrość,<br />

kędziory włosów, złotym kąpcie swym strumieniem!<br />

Kwitnijcie usta krwawe, płoń i ty, rumieniec!<br />

Niechaj pokocha kiedyś ją mężczyzna młody,<br />

kwitnący zdrowiem, siłą, pełnią swej urody,<br />

i czuła padnie wtedy w mocne mu ramiona,<br />

i wszystkich, przyjaciele, nas zapomni ona!...<br />

1831<br />

POETY<br />

Kiedy się z tobą zżyło już natchnienie<br />

i serce drżące ze wzruszenia masz,<br />

i widzisz jasno swoje przeznaczenie,<br />

i dróg swych cel błogosławiony znasz;<br />

kiedy do czynu w tobie już gotowe<br />

wszystko, co dać tu może niebios dar:<br />

potężnej myśli jaśń i żar<br />

i pałająca ogniem mowa:


idź wtedy w świat — niech w słowa wieszcza wnika,<br />

wspaniała świętość niech ci płonie z lic,<br />

cukrowych ust występku nie dotykaj,<br />

gardź pochwałami i nie żądaj nic.<br />

Czy świecą gwiazdy tobie najłaskawsze,<br />

czy srogi los cię nagle pocznie giąć:<br />

gołębią miej prostotę zawsze,<br />

śmiały jak orzeł zawsze bądź!<br />

I harmonijne i najsłodsze dźwięki<br />

spłyną z bardonu twego czułych stron,<br />

niewolnik słysząc je przepomni męki:<br />

król Saul zasłucha się w ich dźwięczny ton<br />

i życie już podniosłe i wspaniałe<br />

wypełni całą twojej duszy treść<br />

i będziesz czyste czoło nieść<br />

i oczy mieć płomienne, śmiałe!<br />

Lecz jeśli w życiu chcesz rozkoszy marnych<br />

i skusił ciebie pochwał ziemskich dym,<br />

składaniem darów nie trudź się ofiarnych<br />

Panu swojemu, bo on wzgardzi tym.<br />

Spojrzeniem groźnym tylko cię owładnie,<br />

obłudny dar odtrąci gniewem grzmiąc<br />

1831<br />

i zmiecie go i kapłan padnie<br />

ze strachu i ze wstydu drżąc.<br />

PIEŚŃ<br />

Poetą był: skrzącymi się oczami<br />

na świat spoglądał, co go nie chciał znać,<br />

pogwarki miłe lubił z kolegami, -<br />

ubóstwiał piękno, chciał je innym dać,<br />

opiewał więc dźwięcznymi im wierszami<br />

Charyty, wino i przyjazną brać.<br />

Szczęśliw, kto znał rozumnej smak radości,<br />

gdy życie czyste było i bez chmur,<br />

kto w wolnych chwilach w muz królestwie gościł<br />

i komu z powiek po libacji dur<br />

rzeźwiły usta wiernej mu miłości,<br />

w której swych marzeń odnajdywał wtór.<br />

Na jego cześć na przyszłość by niezgorzej<br />

ustalić obrzęd, co wygląda tak:<br />

w godziny gwiazd i księżycowej zorzy<br />

ogród nas wonny wezwie pod swój znak<br />

i tam pieśniami hołd poecie złożym,<br />

a czarki dzwonić, będą pieśniom w takt.<br />

Niech widzi świat, jak wspominamy krasę,<br />

że i fujarka zwykła słodko brzmi,<br />

że skromny chmiel i mirt przeżyje czasem<br />

pomniki złote i zwycięstwa mit,<br />

i wielu przy tym pozna na okrasę,<br />

w czym właśnie marność rzeczy ziemskich tkwi.<br />

1831


DO MOICH WIERSZY<br />

Dal przymglona, upał, skwarnie,<br />

ledwo szemrze górski zdrój,<br />

sad milczący nie przygarnie<br />

nieruchomy pod cień swój<br />

Ten opiekun winorośli,<br />

letni skwar, mnie wali z nóg;<br />

wstrętny mi jest od młodości,<br />

zawsze pełen surowości,<br />

rudy wierszy moich wróg.<br />

Dalej, żwawo, no chłopacy!<br />

Zbieraj się, drużyno ma!<br />

Czas nam zabrać się do pr^cy,<br />

niech się każdy śmiało pcha!<br />

Lecz niezgrabnie i kulawo<br />

cisną się szeregi słów,<br />

ani w lewo, ani w prawo,<br />

wiersz rozłazi się niemrawo,<br />

senny, słaby utwór znów.<br />

Ach, doprawdy, wyznam teraz:<br />

lepszy nasz rosyjski mróz,<br />

chociaż nieraz nam doskwiera,<br />

lecz kominek wtedy tuż.<br />

Ciepło mi i lekka głowa,<br />

dobrze wtedy duszy mej:<br />

jasna myśli jest osnowa,<br />

w mocny wiersz się wiążą słowa<br />

i mam utwór, że aż hej!<br />

1839<br />

Przełożył Kazimierz Andrzej Jaworski<br />

CZESŁAW ZGORZELSKI<br />

TIUTCZEW PO POLSKU<br />

Trochę żenująco jest pisać recenzję o książce<br />

wydanej przed czterema z górą laty. Jakby<br />

to była „nowość" księgarska. Zwłaszcza<br />

dziś, w czasach wzmożonego rytmu życia<br />

i pracy, gdy co tydzień pojawiają się z oficyn<br />

wydawniczych dziesiątki nowych książek, a ta<br />

z nich, którą wczoraj zaledwie trzymałem<br />

w ręku, już jutro może mi się wydać „książką<br />

starą".<br />

Czyż wszystkie jednak? Na pewno — nie!<br />

Są przecie wśród nich książki — przedziwnie<br />

nowoczesne mimo całej archaiczności ich autorów<br />

i warunków, w których je pisano.<br />

Do takich książek — można zaliczyć poezje<br />

Tiutczewa. Nie potrzeba się tu legitymować<br />

uczoną opinią historyków literatury. Kogóż<br />

to przekona prócz fachowców, którzy i tak<br />

mają w tej sprawie własne zdanie. Choćby<br />

nawąt sąd ten nie miał wcale pozorów naukowej<br />

obserwacji — jak np. sugestia Leżniewa,<br />

który przeświadczony jest, że „i czytelnik<br />

dalekiej przyszłości nie ujdzie od czaru<br />

Tiutczewa i wziąwszy do ręki jego książkę,<br />

poczuje z niespotykaną jeszcze dotychczas<br />

siłą całą jej tragiczną istotę, poczuje, jak niegdyś<br />

przeżywał grozę i przykładał ucho do<br />

ziemi nadsłuchując — i w mroku, wśród olbrzymich<br />

i przerażających cieni szukał swej<br />

drogi człowiek".<br />

76


Większą może siłę przekonywania będzie<br />

miało wyznanie Lwa Tołstoja, który o znaczeniu<br />

Tiutczewa powiada wprost: „bez niego<br />

żyć nie podobna".<br />

Jeśli słowa te choć w części ujmują prawdę,<br />

to wolno recenzentowi dopiero dziś stanąć<br />

przed czytelnikiem z uwagami o książce<br />

wydanej przed czterema laty.<br />

* * »<br />

Książka, o której mowa, przynosi Wiersze<br />

wybrane Teodora J. Tiutczewa w tłumaczeniach<br />

Kazimierza Andrzeja Jaworskiego, Tadeusza<br />

Stępniewskiego i Juliana Tuwima.<br />

Wstępem opatrzył edycję Karol Wiktor Zawodziński<br />

1 ). Wielu ludzi nad nią pracowało.<br />

Każdemu poświęcić wypada choćby chwilę<br />

uwagi. Rozpocznijmy — jak słusznie należy<br />

— od autora.<br />

Powiedziano o nim, iż jest „jednym z największych<br />

liryków Rosji a może i w ogóle literatury<br />

powszechnej XIX wieku".<br />

Czyżby to była prawda? Przeciętny czytelnik<br />

w Polsce nie zdziwiłby się, gdyby określenie<br />

to zastosować do Puszkina, do Lermontowa.<br />

Ale Tiutczew?<br />

Nazwano go także poetą-filozofem, poetą<br />

myśli. A zatem — system filozoficzny w mowę<br />

wierszowaną ujęty? Zawiłe teorie, uczone<br />

abstrakcje — suche i niezrozumiałe, przybrane<br />

w postać obrazów poetyckich czy<br />

w kształt rymowanych aforyzmów, rzekomo<br />

wyrazistszych, łatwiej zrozumiałych niż proza<br />

naukowego wykładu? A więc coś w rodzaju<br />

naszego Asnykowego cyklu Nad głębiami?<br />

Czy tak?<br />

Ależ nic podobnego! Ani teorie, ani abstrakcje,<br />

ani nawet metoda „obrazowego" rozumowania!<br />

A jednak jest Tiutczew istotnie poetą-filozofem,<br />

można by go rzeczywiście zwać poetą<br />

myśli. Niechże nas wszakże nie zwodzi ta<br />

wieloznaczna etykieta. Jest on takim filozofem,<br />

jakim bywa każdy prawdziwy poeta, obdarzony<br />

zmysłem odmiennego, pełniejszego,<br />

wnikliwszego widzenia ludzi, zdarzeń i rzeczy<br />

tego świata. Obdarzony umiejętnością dostrzegania<br />

w zjawiskach otaczającej nas rze-<br />

') Teodor Tiutczew, Wiersze wybrane. Przełożyli Kazimierz<br />

Andrzej Jaworski, Tadeusz Stępniewski, Julian<br />

Tuwim. Pod red. K. A. Jaworskiego i K. W. Zawodzińkiego.<br />

Łódź •— Wrocław 1948. Wydawnictwa Władysława<br />

Bąka. Str. XXXIX, 1 nlb, 175, 1 nlb, 2 ill.<br />

czywistości znaków wiecznej tajemnicy bytu<br />

człowieka, zagadnień życia i śmierci. Obdarzony<br />

zdolnością odczuwania prawd świata<br />

w najzwyklejszym zachodzie słońca, w pierwszym<br />

lepszym widoku drzew bezlistnych,<br />

w nieokreślonym zapachu wiosny, w namiętnych<br />

wybuchach zbuntowanego serca, w codziennej<br />

scenie spotkań z nocą.<br />

Toteż poezja jego jest poezją obrazów przyrody,<br />

zdarzeń z życia realnego i życia marzeń,<br />

poezją wzruszeń i refleksyj jako wyniku<br />

specyficznego sposobu widzenia i odczuwania<br />

świata przez artystę — a nie poezją<br />

intelektualnych konstrukcyj czy przekonywającej<br />

linii rozumowania. Poezja Tiutczewa —<br />

to raczej poezja zapytań, dręczącej zagadki,<br />

a nie filozoficzna próba otatecznych rozwiązań;<br />

to poezja, która nie zamyka spraw, ale<br />

otwiera je przed czytelnikiem.<br />

Tiutczew — pejzażysta i Tiutczew — poeta<br />

miłości, poeta śmierci i snów, chaosu i nocy,<br />

nic chyba nie traci, a wszystko zyskuje,<br />

gdy nazwiemy go jednocześnie — poetą myśli.<br />

A przede wszystkim, iż jest to poeta; nie<br />

myśliciel tylko, nie filozof czy psycholog, ale<br />

poeta, artysta. I to artysta wielkiej<br />

miary!<br />

Jakże tu w paru zdaniach na marginesie recenzji<br />

nakreślić charakterystykę tego artyzmu?<br />

Jakże ukazać owo przedziwne zespolenie<br />

naturalności i stylizacji na niecodzienną,<br />

poetycką konstrukcję; prostoty słów — zdawałoby<br />

się — najoczywistszych, najtrafniejszych,<br />

jedynych — z patyną starodawności<br />

archaizmów, tam i sam rozrzuconych —<br />

z namaszczeniem dwuwyrazowych, złożonych<br />

epitetów; zwykłych, potocznych zdań —<br />

z wymową emocjonalnych powtórzeń i paralelicznych<br />

uzgodnień składniowych? I nie tylko<br />

to. Należałoby tu przedstawić zdumiewającą<br />

lakoniczność wypowiedzi, w której daremnie<br />

by szukać słów zbędnych, wprowadzonych<br />

dla rymu czy załatania dziur w metrum.<br />

Wypadałoby także zaprezentować ową<br />

troskę o należyte słowo i odpowiednie miejsce<br />

jego w wierszu, o to, by nie tracąc ze swej<br />

wyrazistości pojęciowej, grało jednocześnie<br />

całą gamą swych potencjalnych znaczeń<br />

emocjonalnych i dźwiękowych. Należałoby<br />

dotrzeć do zagadki poetyckiego odświeżania<br />

słów zwykłych, wymierzyć rzadki talent roz-<br />

77


szerzania znaczeniowej pojemności wypowiedzi<br />

za pomocą nowych, poetyckich, a jednocześnie<br />

tak sugestywnych metafor i porównań,<br />

ukazać tajemnicę deklamacyjnej, niemal<br />

retorycznej, intonacji zapytań i wykrzyksłów<br />

zwykłych, wymierzyć rzadki talent roznień,<br />

tak częstych w poezji Tiutczewa —<br />

w połączeniu ze zniewalającą śpiewnością<br />

wyrazistej, bogatej, urozmaiconej rytmiki jego<br />

wiersza. Wypadałoby wreszcie wyjaśnić<br />

najdziwniejszą z wewnętrznych sprzeczności<br />

Tiutczewa jako artysty, przeciwieństwo, które<br />

stanowi o indywidualnym obliczu jego puścizny<br />

literackiej: jak umiał w twórczości<br />

swej połączyć klasycyzujące tendencje tzw.<br />

„archaistów" do kształtowania środków wyrazu<br />

na wzór filozoficznej poezji i patetycznego<br />

obrazowania ód XVIII wieku — ze stanowiskiem,<br />

które używając słów Zawodzińskiego<br />

można by określić jako postawę „najbardziej<br />

rasowego przedstawiciela romantycznego<br />

samopoczucia w poezji rosyjskiej".<br />

Nie miejsce tu wszakże po temu. Toteż recenzent<br />

słuszniej uczyni, gdy odeśle czytelnika<br />

do własnych jego doświadczeń z książki,<br />

o której mowa. Wystarczy przeczytać choćby<br />

parę wierszy Tiutczewa w niej zamieszczonych,<br />

by wejść w krąg sugestywnego oddziaływania<br />

uroku jego poezji i odczuć, iż stajemy<br />

wobec artysty, jakiemu równych ze świecą<br />

by szukać na Parnasie europejskiej liryki<br />

XIX stulecia.<br />

* * *<br />

Poetę takiego nie łatwo tłumaczyć. Bo proszę<br />

zważyć chociażby sprawę doboru odpowiednich<br />

słów. To nie powieść, ani poemat<br />

wierszem pisany, w których rola pojedynczego<br />

słowa nie ma takiego znaczenia jak<br />

w liryce. Przy tym technika poetycka Tiutczewa<br />

— to technika miniaturzysty. Nie wylewna<br />

swoboda poety hojnej ręki, ale oszczędna,<br />

skondensowana konstrukcja utworu drobnego,<br />

ujętego w ścisłe rygory kilku zaledwie<br />

strof, czasem nawet kilku lakonicznych wersetów.<br />

A im krótsza wypowiedź, tym większa<br />

waga pojedynczego słowa. Zwłaszcza iż<br />

w poezji Tiutczewa trzeba je ważyć w kilku<br />

co najmniej wymiarach.<br />

78<br />

Nasamprzód — w zakresie ścisłości pojęciowej,<br />

potem — ze względu na paćhodzenie<br />

środowiska leksykalnego i związek rodowy<br />

z najwłaściwszą sferą "literackiej tradycji, potem<br />

jeszcze — ze względu na wszystkie potencjalne<br />

możliwości skojarzeń emocjonalnych,<br />

wreszcie — z aspektu dźwiękowych walorów<br />

słowa. A przecie nie jedyna to strefa<br />

trudności. Ileż innych jeszcze czyha na tłumacza<br />

przy sprawach zdania, uzgodnienia<br />

z wymaganiami metrum (poetyka Tiutczewa<br />

rezygnuje świadomie ze wszystkich walorów<br />

tzw. przerzutni!) związania wypowiedzi w całość<br />

stroficzną, właściwego oddania rytmiki i<br />

rymów oryginału?<br />

Nie mnóżmy tej listy. Wystarczy i tego, by<br />

sformułować wnioski, o które tu głównie chodziło.<br />

Po pierwsze, że cokolwiek mielibyśmy<br />

rzec o przekładach omawianej książki, pamiętać<br />

winniśmy, iż bezbłędne wykonanie zadań<br />

tłumacza w ogóle, a tłumacza Tiutczewa<br />

w szczególności, włączyć by wypadało między<br />

owoce zupełnie wyjątkowych poetyckich<br />

uzdolnień. I po drugie, że nawet najdrobniejsze<br />

potknięcie tłumacza zepsuć może cały<br />

przekład, toteż ewentualna pretensja czytelników<br />

czy recenzenta choćby nawet o jedno<br />

słowo przekładu nie jest wcale prawowaniem<br />

się o małoważne drobiazgi.<br />

A teraz zajrzyjmy do książki. Przynosi ona<br />

129 utworów Tiutczewa w 140 przekładach<br />

(niektóre z wierszy prezentowane są w dwu<br />

różnych tłumaczeniach), co stanowi prawie połowę<br />

jego poetyckiej puścizny. Wybór zatem<br />

— dostatecznie obszerny, by dać czytelnikowi<br />

pojęcie o liryce Tiutczewa. Najwięcej przekładów<br />

— bo z górą 2/3 — udzielił książce jej<br />

współredaktor Kazimierz Andrzej Jaworski.<br />

Najmniejszy liczbowo, choć cenny artystycznie,<br />

stał się wkład Juliana Tuwima. Cenna się<br />

okazała także współpraca trzeciego członka<br />

zespołu dobranego w tej książce, Tadeusza<br />

Stępniewskiego, podpisanego pod 30 przeszło<br />

przekładami.<br />

Trzech tłumaczy — i trzy różne warsztaty,<br />

trzy odmienne sposoby pokonywania trudności.<br />

Tuwim — niezawodny w oddawaniu wszystkich<br />

rytmicznych i dźwiękowych walorów oryginału<br />

— osiąga tu w pełni sukces w zadaniu<br />

nierównie trudniejszym, w dążeniu do odtworzenia<br />

swobodnej naturalności Tiutczewa. Ani<br />

odrobiny owej sztywności, która wnosi do<br />

wiersza skrępowanie tekstem oryginału, ani<br />

znaku łamania się pracowitego z trudnościami<br />

języka. Jakby przekład powstał od jednego po-


-ągnięcia piórem w wyniku własnych przezyć<br />

tłumacza analogicznych do tego, które<br />

stało u genezy oryginału. Trudno jednak nie<br />

zauważyć, że i tu są przekłady mniej i więcej<br />

udatne — i tylko do takich jak Zmrok, Bliźnięta,<br />

Ześlij, o Panie, laskę swoją, Jest w morskich<br />

falach śpiewność zgodna, Wieczór słotny<br />

i burzliwy — zastosować by można wszystko,<br />

co powiedziano przed chwilą.<br />

Stępniewski z jednaką niemal swobodą wypłaca<br />

oryginałowi walory jego równoważnikami<br />

w polszczyźnie. Ale nie wszystkie i nie<br />

zawsze. Nie wszystkie — bo za swobodę tę płacić<br />

mu nieraz wypada ceny zbyt może wysokie<br />

w zakresie wierności przekładu. Nie chodzi<br />

tu wcale o dosłowność tłumaczenia ani<br />

o zachowanie kolejności cząstek tematycznych<br />

w rozwoju wątku lirycznego. Stępniewski —<br />

jeśli wymaga tego naturalny tok utworu —<br />

przetasowuje swobodnie motywy sąsiednich<br />

wersetów i przekład nic na tym nie traci, chociaż<br />

z licencji tej o wiele rzadziej korzystają<br />

obaj pozostali tłumacze. Chodzi tu tylko<br />

0 sprawiedliwą odpłatę oryginałowi równowartością<br />

słów polskich zaczerpniętych z tej<br />

samej sfery leksyki poetyckiej. Tiutczew Stępniewskiego<br />

zbyt często przemawia „młodopolszczyzną".<br />

Wyrażenia takie jak: „wichrowe,<br />

poświsty", „echowe szmery", „chwila mgnień"<br />

— czy słowa typu: „smętny", „zwid", „rozhuk",<br />

„hen" — wprowadzone w dodatku bez<br />

umotywowania w tekście oryginału — w odczuciu<br />

naszego czytelnika zbyt wyraźnie trącą<br />

manierą poezji z przełomu XIX i XX stulecia,<br />

by nie raziły w zastosowaniu do Tiutczewa<br />

jako anarchronizm. Sięgać by tu raczej<br />

należało do słownika Felińskiego, Koźmiana<br />

lub Mickiewicza z okresu poezji filomackiej<br />

1 to ostrożnie, by uniknąć wszystkiego, co by<br />

zbliżało do patosu przesadnej retoryki. Niemniej<br />

przecie i tu są przekłady zasługujące<br />

w pełni na miano doskonałych: Burza wiosenna,<br />

Jak nad popiołem dymiąc się, Jak ptaszę<br />

świat uśpiony ten, Łzy, Wiosenne wody.<br />

Kontakty ze słownikiem „młodopolskim"<br />

zdradzają także niektóre z przekładów Jaworskiego.<br />

Występują tu one jednak nierównie<br />

rzadziej i w postaci nie tak jaskrawej. Bo też<br />

Jaworski — to tłumacz, który w zestawieniu<br />

z obu poprzednimi wykazuje nawięcej chyba<br />

troski o precyzyjną wierność przekładu nawet<br />

w zakresie pojedyńczych słów, ich emocjonalnego<br />

zabarwienia i walorów dźwiękowych.<br />

Przekłady jego ważą jak gdyby każde słowo<br />

z osobna, a wątek liryczny utworu rozwijają<br />

zazwyczaj krok w krok za oryginałem, werset<br />

za wersetem — bez przestawiania ich kolejności<br />

lub osłabiania o jakikolwiek choćby i drobny,<br />

ale istotnie ważny element wypowiedzi.<br />

Czasem staje się to — oczywiście — kosztem<br />

naturalności wiersza, kiedy indziej zmusza tłumacza<br />

do wprowadzenia słów nowych, zbędnych<br />

ze względu na oryginał (co zresztą Stosują<br />

w podobnej mierze obaj pozostali tłumacze),<br />

ale w większości wypadków przekład<br />

wychodzi z tych operacyj szczęśliwie, nie tracąc<br />

swobodnej wypowiedzi ani wyrazistości<br />

rytmicznej. Jest ich zbyt wiele, by można tu<br />

było wymienić wszystkie. Niech wystarczą<br />

przykłady: Szaleństwo, Więc tutaj nam sądzone<br />

było, Dzień i noc, Nie troszcz się, nie sądź,<br />

nie zaprzeczaj, Płomień rośnie, płomień bucha,<br />

Poranek grudniowy, Jest śpiewność w morskich<br />

fal głębinie, W przeddzień rocznicy<br />

4 sierpnia 1864 r. i in.<br />

Z wąt<strong>pl</strong>iwości ogólnych należałoby może na<br />

marginesie książki zapisać jedną tylko: sprawę<br />

rymów męskich. Raz jeszcze warto postawić<br />

znak zapytania przy kwestii, czy są one<br />

u nas właściwym równoważnikiem analogicznego<br />

zjawiska w poezji rosyjskiej. Wąt<strong>pl</strong>iwość<br />

wyrasta tu: po pierwsze z faktu, iż szczupły<br />

zasób rymów męskich w naszym języku zmusza<br />

nieraz tłumaczy do rozwiązań sztucznych,<br />

banalnych lub sprzecznych ze stylem oryginału<br />

i po wtóre — z odmiennych możliwości<br />

funkcjonalnych rymu męskiego u nas w przeciwstawieniu<br />

do Rosji. Tam jest on zjawiskiem<br />

dostatecznie częstym i zwykłym, by nie razić<br />

w wierszach stylizowanych na naturalność<br />

wypowiedzi, u nas bywa zazwyczaj jaskrawym<br />

sposobem obnażania rusztowań metrycznych,<br />

stając się przez to zbyt natarczywym<br />

sposobem poetyzacji języka. Bądź też ściąga<br />

wypowiedź do poziomu cukierkowej „poezji'<br />

ulicznych szlagierów.<br />

Z kolei — zdań parę o studium krytycznoliterackim<br />

poprzedzającym poezje Tiutczewa.<br />

Napisał je K. W. Zawodziński, drugi ze współredaktorów<br />

książki, najznakomitszy chyba<br />

u nas znawca tego poety. Pojawiło się ono<br />

w pierwszej swej redakcji przed 27 laty<br />

79


w V. t. Przeglądu Współczesnego (1926,<br />

nr 455—56). Napisane z żarem szczerego uwielbienia<br />

wielkiego zjawiska, jakim w literaturze<br />

rosyjskiej była liryka Tiutczewa, czekało<br />

niemal ćwierć wieku na powtórne ukazanie<br />

się w druku. Ale autor, krytyk z urodzenia<br />

i zamiłowań, nie miał wcale zamiaru drukować<br />

go bez przeróbek. Temat był mvi zbyt bliski,<br />

zbyt silnie angażował Zawodzińskiego<br />

emocjonalnie, by me zmuszał go do uzupełnień<br />

nowymi przemyśleniami, owocem stale<br />

odnawianej lektury poety. Zwłaszcza iż uzbierał<br />

wiele nowego materiału z badań dwu pisarzy<br />

radzieckich, Tynianowa i Leżniewa.<br />

Z uzupełnień tych wyrosło studium, pogłębione<br />

historyczno-literacką interpretacją liryki<br />

Tiutczewa, a jednocześnie dziwnie zdynamizowane<br />

zestawieniem obu — graficznie wyróżnionych<br />

warstw opracowania. Dynamika ta<br />

ożywia tok wywodów i zdradza choć w części<br />

to przejęcie wewnętrzne, z jakim powracał<br />

autor do tematyki z okresu młodości.<br />

Z powrotu tego wyrosło nowe studium, jedno<br />

z najpiękniejszych, jakie pozostawił po sobie<br />

Zawodziński: paralela dwu poetów rosyjskich,<br />

Tiutczewa i Boratyńskiego pt. Dwaj poeci-iilozoiowie.<br />

Ta mała książeczka, której kolektę<br />

przeprowadzał autor w ostatnich tygodniach<br />

życia, ale której nie dane mu już było<br />

oglądać — to jakby owoc omawianego tu wydawnictwa.<br />

Czas na wnioski ogólne. Nasamprzód jednak<br />

niech stanie się zadość tradycji recenzenckiej;<br />

wytknijmy drobne uchybienia techniczne: brak<br />

przypisów z wyjaśnieniem genetycznych okoliczności<br />

niektórych utworów (czyż nie pełniej<br />

np. przemawiałby wiersz XXVIII, gdyby czytelnikowi<br />

wiadome było, iż poeta napisał go<br />

na śmierć Goethego?), brak indeksu utworów<br />

według tytułów i pierwszych słów w tekście<br />

rosyjskim (jak np. odnaleźć wiersz Jeszczo<br />

tomlius' toskoj żełanij... skoro w przekładzie<br />

Stępniewskiego rozpoczyna się on od słów:<br />

Nie ścichły w sercu pragnień dreszcze...? Zrzęda<br />

i pedant dodałby tu jeszcze, pretensję do<br />

korektora książki (por. s. 115, 121, 131, 134),<br />

ale niewiele chyba umiałby jeszcze dorzucić<br />

do rejestru błędów podanego w nawiasach.<br />

Wszystko to jednak nie umniejsza znaczenia<br />

wydawnictwa i jeśli wolno już mówić o jakichś<br />

wnioskach, to nasuwają się dwa tylko.<br />

Pierwsze z nich dotyczy metody zespołowej<br />

współpracy, jaką tu z bardzo-szczęśliwym wynikiem<br />

zastosowano. Mówi o niej — i słusznie!<br />

— przedmowa książki. Trudne przedsięwzięcia<br />

(a o trudnościach mowy tu było wiele)<br />

najłatwiej w czyn wcielać wspólnym wysiłkiem.<br />

Nie tylko w tym znaczeniu, iż każdy<br />

z uczestników dorzuci coś z własnego dorobku<br />

przekładowego, ale też w znaczeniu przekładów<br />

wspólnie dokonanych — jak kilka pozycyj<br />

w Wyborze wierszy Tiutczewa, utworzonych<br />

z zestawienia dwu różnych tłumaczeń.<br />

To jedno. A drugi wniosek — to dezyderat<br />

pod adresem instytucyj wydawniczych. Może<br />

nie dezyderat nawet — pytanie raczej: czyżby<br />

akcja podjęta tomem Tiutczewa nie doczekała<br />

się kontynuacji? Liryki rosyjskiej nie wyczerpać<br />

nazwiskami paru poetów, choćby to nawet<br />

były nazwiska takich mocarzy słowa jak<br />

Puszkin. Czeka nie tylko Lermontow. Czekają<br />

także inni. Boratyński, Niekrasow, Fet... Błok,<br />

Jesienin...<br />

Warto rozważyć. Byłyby to książki, którym<br />

— podobnie jak Wierszom Tiutczewa — należałby<br />

się tytuł „nowości" w każdym dniu ich<br />

kariery księgarskiej.<br />

Czesław<br />

Zgorzelski<br />

MARIA BECHCZYC-RUDNICKA<br />

POLSKIE SZATY KOMEDII „NIEDOROSL'<br />

Długo, bo aż lat sto siedemdziesiąt, czekał<br />

„Niedorosl" Fonwizina na swoją pierwszą<br />

drukowaną szatę polską. Ciężka atmosfera<br />

reżymu carskiego nie zachęcała Polaków do<br />

przyswajania klasyków rosyjskich, znanych<br />

fragmentarycznie z obowiązujących programów<br />

szkolnych, — później o niektórych z nich<br />

po prostu zapomniano wskutek antyradzieckiej<br />

polityki rządów sanacyjnych. Taki właśnie<br />

los spotkał Denisa Iwanowicza Fonwizina,<br />

znakomitego satyryka Wieku Oświecenia.<br />

Dlatego też kiedy w Polsce Ludowej akcja<br />

80


: — ekładowa nabrała dużego rozmachu, pomy-<br />

- iiam sobie, że byłoby ze wszech miar wskazane<br />

zapoznanie nowego pokolenia naszych<br />

widzów i czytelników z arcydziełem, które<br />

było w swoim czasie niezwykle śmiałym protestem<br />

przeciw uciskowi pańszczyźnianemu<br />

i ostrą satyrą na obskurantyzm szlachty prowincjonalnej.<br />

Przełożyłam komedię „Niedoiosl" w styczniu<br />

r. 1950, dając jej tytuł „Niedorostek". Parę<br />

miesięcy później Generalna Dyrekcja TOF zaakceptowała<br />

przekład na podstawie pozytywnej<br />

opinii językoznawcy i krytyka literackiego<br />

— wybitnych specjalistów. Wycofałam<br />

jednak maszynopis z PtW (gdzie został złożony<br />

jednocześnie) celem usunięcia usterek, na<br />

które mi wskazali lektorzy GD TOF. Trzeba<br />

też było uzupełnić przekład scenami „rezonerskimi",<br />

które pominęłam jako „balast sceniczny",<br />

mając na względzie potrzeby teatralne,<br />

— w stosunku bowiem do oryginału ustaliła<br />

się od dawna „tradycja" skreślania tych<br />

scen, obładowanych przebrzmiałym dydaktyzmem.<br />

I tak się złożyło, iż przy nawale pracy<br />

organizacyjnej w Lubelskm Oddziale ZLP<br />

zajęłam się ponownie „Niedorostkiem" dopiero<br />

po roku, a po jakimś czasie dowiedziałam<br />

się, że „Czytelnik" zamówił właśnie przekład<br />

tegoż utworu u Jerzego Wyszomirskiego.<br />

Nie było więc po co wracać z moim przekładem<br />

do Państwowego Instytutu Wydawniczego,<br />

opublikowała go natomiast w listopadzie<br />

r. ub. „<strong>Biblioteka</strong> Kameny". Nie omieszkał<br />

ukazać się i przekład J. Wyszomirskiego<br />

w monumentalnej „Antologii Dramatu Rosyjskiego".<br />

W ten oto sposób przyszliśmy do posiadania<br />

aż dwóch przekładów komedii „Niedoiosl",<br />

co się szczęśliwie zbiegło ze 170-leciem<br />

jej pierwszego przedstawienia w Petersburgu<br />

i 160-leciem śmierci autora.<br />

Bez względu na zeszłoroczny podwójny jubileusz<br />

(a w tym roku dochodzi jeszcze trzeci:<br />

170 rocznica pierwszego wydania komedii)<br />

uważam, że równoległa praca nad dwoma<br />

przekładami arcydzieła klasycznego jest momentem<br />

pozytywnym. Już krytycy GD TOF<br />

ocenili tłumaczenie „Niedorostka" jako „ambitne<br />

przedsięwzięcie". Archaiczność przedpuszkinowskiego<br />

języka i jego papierowość<br />

w wypowiedziach osób pozytywnych, a z drugiej<br />

strony nadzwyczajna jędrność mowy<br />

osób negatywnych wymagały głębokich przemyśleń<br />

w zakresie stosowania ekwiwalentów,<br />

analogii, odpowiedników idiomatycznych<br />

i stopnia archaizacji. Dobrze się więc chyba<br />

stało, że dwóch literatów polskich, tłumacząc<br />

prawie jednocześnie arcydzieło Fonwizina,<br />

przeprowadziło precyzyjną analizę językową<br />

tak trudnego utworu, — pozwala to każdemu<br />

z nich na kompetentne omawianie spornych<br />

kwestii z techniki przekładu tego typu. Bodźcem<br />

do niniejszej wypowiedzi stały się pytania,<br />

które skierował do czytelników „Ekspressu<br />

Wieczornego" i dwutygodnika „Teatr"<br />

J. Wyszomirski, zwierzając się z wąt<strong>pl</strong>iwości,<br />

z jakimi się borykał przy tłumaczeniu „Niedorosla".<br />

Oby ta skromność doświadczonego tłumacza,<br />

tłumacza z dobrą marką, posłużyła za<br />

wzór pewnym naszym recenzentom-„omnibusom",<br />

którzy wąt<strong>pl</strong>iwości nie miewają.<br />

*<br />

Otóż J. Wyszomirski poruszył m.in. interesującą<br />

sprawę polskiego brzmienia nazwisk.<br />

Jest to istotnie problem dość skom<strong>pl</strong>ikowany.<br />

Badacz radziecki E. A. Perelmutter, w artykule<br />

poświęconym specyfice języka Fonwizina, pisze<br />

tak: „Fonwizin stosował do większości<br />

swych osób regułę „jedności" postaci. Obdarzył<br />

więc każdego z bohaterów «Niedorosla ><br />

jakąś jedną cechą charakterystyczną sformułowaną<br />

w nazwisku". 1 )<br />

Z tego wynikało drugie wymaganie komedii<br />

klasycznej — żeby mowa postaci wyrażała<br />

cechę charakterystyczną, którą uosabia dana<br />

postać. Nie tylko jej zachowanie się, ale i język<br />

musiał być jednorodny na całej przestrzeni<br />

jej działania.<br />

Czytajmy dalej:<br />

„Poetyka klasyczna uznawała konieczność<br />

różnicowania charakterystyki językowej poszczególnych<br />

postaci, uzależniając jednak ich<br />

mowę od cechy charakterystycznej, a nie od<br />

momentów społecznych.<br />

Dramat mieszczański koncentrował uwagę<br />

nie tyle na charakterze, którego zresztą nie<br />

lekceważył, ile na charakterystyce społecznej".<br />

To niezbędne przypomnienie uzupełnia<br />

E. A. Perelmutter stwierdzeniem godnym jak<br />

najbaczniejszej uwagi:<br />

v. „Rus-<br />

') „Jazyk i stil komedii Fonwizina Niedorosl",<br />

skij jazyk w szkole", 1949, Nr 5.<br />

81


„Fonwizin stosował przeważnie do swoich<br />

postaci zasadę wyjawiania nie charakteru,<br />

lecz przynależności do pewnej sfery. Odbiło<br />

się to w pełni na sposobie komponowania postaci<br />

Kutiejkina, Cyfirkina i w dużym stopniu<br />

Wralmana... Cyfirkin jest bezinteresowny,<br />

jako były żołnierz, Kutiejkin — chciwy, jako<br />

wychowanek seminarium duchownego. Charakterystyka<br />

językowa nauczycieli Mitrofana<br />

ma punkt wyjścia w przynależności do tej czy<br />

innej grupy społecznej. Tę charakterystykę<br />

językową opracowuje Fonwizin konsekwentnie<br />

od początku do końca, trzymając się pod<br />

tym względem reguły klasycznej. Tak oto kojarzą<br />

się w języku «Niedorosla» zasady klasycyzmu<br />

i dramatu mieszczańskiego".<br />

W świetle tej cytaty sposób tłumaczenia<br />

nazwisk osób omawianej komedii nabiera dużej<br />

wagi. Nie dziw tedy, że J. Wyszomirski<br />

dał publicznie wyraz swej trosce o właściwe<br />

rozwiązanie tej kwestii. Sposób zastosowany<br />

przez niego jest więc niewąt<strong>pl</strong>iwie owocem<br />

głębszego namysłu. Toteż ma tutaj J. Wyszomirski<br />

pewne osiągnięcia, niestety jednak<br />

raczej drobne. Należy do nich przede wszystkim<br />

spolszczenie nazwiska byłego sierżanta,<br />

nauczyciela arytmetyki •—• na Cyfeikin, podczas<br />

gdy ja przeoczyłam tę możliwość podając<br />

automatyczną transkrypcję Cyfirkin. Można<br />

też uznać za <strong>pl</strong>us nazwanie Mitrofanuszki<br />

Mitrofankiem, a jego mamki — Jeriemieiową,<br />

zamiast Jeriemiejewnej, bo choć jest ona nie<br />

żoną, tylko córką Jeriemieja, nie ma to<br />

w sztuce zasadniczego znaczenia, a Jeriemiejowa<br />

brzmi dla naszego widza bardziej komunikatywnie.<br />

O wiele już mniej szczęśliwym pomysłem<br />

był ów Blagman J. Wyszomirskiego. Mnie<br />

również nasuwało się to nazwisko, nie wprowadziłam<br />

go jednak ze względu na stosunkową<br />

młodość słowa blaga. Wybrałam więc pochodne<br />

od bajać — Bajman, co odpowiada<br />

użytemu w oryginale Wralman (od słowa<br />

wrat' — kłamać, bujać) i sprawia wrażenie<br />

nazwiska niemieckiego.<br />

Trudno się również zgodzić z nazwiskiem<br />

Bydlakin: nie brzmi ono zgrabnie ani po polsku,<br />

ani po rosyjsku — jest, rzec można, niefortunnym<br />

skrzyżowaniem lingwistycznym. Co<br />

do mnie, uważałam za właściwe zachować nazwisko<br />

Skotynin, ponieważ wyrazy skot, skotaiz<br />

itp. były jeszcze używane w w. XVIII, znajdujemy<br />

je chociażby u Jacka Przybylskiego,<br />

u Franciszka Ksawerego Dmochowskiego w<br />

,,Sztuce rymotwórczej" itd. ').<br />

Niemniej byłaby to rzecz do dyskusji.<br />

Natomiast ponad wszelką wąt<strong>pl</strong>iwość bardzo<br />

przykrym nieporozumieniem jest spolszczenie<br />

nazwiska Kutiejkin na Hulakin. Jerzy<br />

Wyszomirski wywodzi je od słowa Kutw<br />

— hulać, podczas gdy w istocie pochodzi od<br />

wyrazu kutja, używanego i u nas kiedyś na<br />

wschodniej połaci. Kutję, potrawę z rozgotowanej<br />

pszenicy z miodem i makiem, spożywały<br />

często (na pogrzebach) osoby z duchowieństwa<br />

prawosławnego, a że nie cieszyły się<br />

zbytnim szacunkiem wskutek swej chciwości,<br />

przylgnął więc do nich pogardliwy przydomek<br />

kutiejnik 2 ). Używano go tedy i w zastosowaniu<br />

do seminarzystów. Dlatego właśnie nazwał<br />

Fonwizin Kutiejkinem byłego wychowanka seminarium<br />

duchownego, chciwego darmozjada.<br />

Fatalne potknięcie zasłużonego tłumacza jest<br />

jaskrawym dowodem tego, że przekładając<br />

utwory Fonwizina trzeba nie tylko znać w<br />

stu procentach stary język rosyjski, ale i posiadać<br />

sporo wiadomości z zakresu starych<br />

obyczajów. Niedobrze się stało, że ten poważny<br />

błąd zeszpecił jedną z czołowych kart tak<br />

monumentalnego wydawnictwa, jakim jest<br />

„Antologia dramatu rosyjskiego".<br />

Ze sprawą brzmienia nazwisk wiąże się<br />

ściśle, jak widzieliśmy wyżej, ciekawe zagadnienie<br />

charakterystyki językowej osób. A<br />

więc, badając w oryginale mowę seminarzysty<br />

Kutiejkina, dostrzegamy z łatwością,<br />

że jest najeżona zwrotami cerkiewno-słowiańskimi.<br />

Właśnie na zastosowaniu ich do szczegółów<br />

codziennego życia polega komizm tej<br />

mowy. Aby dać przekład równoważny, trzeba<br />

było oczywiście, poszperawszy w Piśmie Św.,<br />

nasycić wypowiedzi Kutiejkina duchem języka<br />

biblijnego. Tak też uczynili obaj tłumacze<br />

„Niedorostka". Szkoda jednak, że J. Wyszomirski<br />

nie utrzymał' charakterystyki językowej<br />

z całą konsekwencją, wymaganą przez<br />

komedię klasyczną. Znalazły się w jego przekładzie<br />

takie np. kwestie, jak: „Co nam wiel-<br />

1) V. w V t. Słownika Lindego str. 294.<br />

2 ) V. Toikciwyj słowar' russkowo jazyka pod riedakcyjej<br />

pro!. D. N. Uszakowa, t. I, szpalta 1559.<br />

82.


-:iza pani rozkaże" (akt II scena VI), podli;<br />

gdy w oryginale mamy: „Nam wo-swocsi<br />

powielitie?" — czemu odpowiada raczej:<br />

Mamyż wrócić do swoich pieleszy?" Albo<br />

w akcie II: „Basta, kolego Cyferkin", gdzie<br />

lepsze byłoby: „Amen, bracie"; a w III akcie:<br />

„Hultaj wierutny" — po rosyjsku: „Pritcza wo<br />

jazycech". Bliższy brzmienia oryginału jest<br />

przekład: „Obraza boska". Albo też na str. 33<br />

„Antologii": „Pozwoliłbym sobie wrzepić dwadzieścia<br />

batów". W oryginale czytamy: „Mienia<br />

choi tiepier szelepami". Bardziej w stylu<br />

Kutiejkina jest wiąc chyba: „Mnie zaś niechajby<br />

zaraz biczem zadali". Itd., itd.<br />

Znacznie lepiej niż mowa Kutiejkina wypadła<br />

u J. Wyszomirskiego charakterystyka językowa<br />

wysłużonego sierżanta (wolę to określenie<br />

od mojego dymisjowany sierżant).<br />

Zgodnie z oryginałem, Cyferkin ma w<br />

przekładzie skłonność do terminologii wojskowej<br />

i z zakresu działań arytmetycznych. Zbyteczne<br />

tylko jest w ustach Cyferkina „Bóg zapłać"<br />

(w oryginale spasibo — dziękuję). Fonwizin,<br />

jako typowy wolnomyśliciel rosyjskiego<br />

Wieku Oświecenia, używa zwrotów o zabarwieniu<br />

religijnym tylko w mowie postaci<br />

negatywnych.<br />

Dla szlachty ma Fonwizin dwa różne „systemy"<br />

językowe, albowiem estetyka klasycyzmu<br />

wymagała wyraźnego przeciwstawienia<br />

występku i cnoty. Starodum, Prawdin, Zofia,<br />

Milon wysławiają się z wielką ogładą.<br />

Fonwizin wyszydził w komedii „Brygadier"<br />

żargon salonowy swoich czasów, dziwaczną<br />

mieszaninę języka rosyjskiego i francuskiego,<br />

nie ustrzegł się jednak sam galicyzmów, które<br />

psuły język literacki drugiej połowy XVIII w.<br />

Język ten był poważnie obarczony śladami<br />

składni francuskiej, co nadawało mu charakter<br />

zbyt wyszukany, sztuczny. Pracując nad<br />

pierwszą wersją mego przekładu, usiłowałam<br />

niepotrzebnie odtworzyć nienaturalny „wykwint"<br />

mowy postaci pozytywnych „Niedorostka".<br />

Była to bez wątpienia „metoda" niesłuszna,<br />

formalistyczna, z której zrezygnowałam<br />

w czasie przepracowywania tekstu.<br />

Ten język „książkowy ' warstw oświeconych<br />

wystylizował Jerzy Wyszomirski z dużym<br />

smakiem, dobierając starannie słownictwo,<br />

nadając długim zdaniom piękną kadencję.<br />

Ja natomiast tłumaczyłam z większą pasją<br />

prostacką mowę S k o t y n i n a i rodziny P r o-<br />

stakowów (nomen omen) — „cyniczny"<br />

język tyranów-obszarników, według trafnego<br />

określenia Sałtykowa-Szczedrina, choć jeden<br />

z lektorów GD TOF zauważył, jakoby przy<br />

wyzwiskach, których Fonwizin wprowadził<br />

całą soczystą galerię, nie dotrzymałam <strong>pl</strong>acu<br />

w inwencji.<br />

J. Wyszomirski zmienił miejscami barwę<br />

postaci negatywnych wygładzając składnię,<br />

„uprzeczniając" ich odezwania się przez wprowadzenie<br />

zwrotów: „proszę pana", „proszę<br />

państwa", „niech mi pan daruje" itp., zamiast<br />

np. prostego „daruj dobrodzieju", co jest ekwiwalentem<br />

analogicznych skojarzeń rosyjskich<br />

z poufałym batiuszka. Konsekwentne utrzymanie<br />

gburowatego tonu prowincjonalnych<br />

despotów — tej ich „świńskiej" terminologii<br />

— jest, rzec można, nieodzownym warunkiem<br />

uwydatnienia ich niskiego poziomu kulturalnego.<br />

Pokaz nieokrzesania i bestialstwa<br />

Prostakowej, zaznaczonego w nazwisku-charakterystyce<br />

i w mowie, prowadzi do pokazu<br />

innych wad, których zespół składa się w danym<br />

wypadku na wielopłaszczyznowy, realistyczny<br />

obraz despotki feudalnej. Sprawa ta<br />

wiąże się tedy ściśle z zadaniem naczelnym<br />

komedii.<br />

Omówienie charakterystyk językowych postaci<br />

„Niedorostka" miałoby znaczną lukę,<br />

gdyby się nie powiedziało pary słów o przekładzie<br />

zniekształconej mowy Niemca B a j-<br />

m a n a. Zarówno J. Wyszomirski, jak ja,<br />

wyszliśmy z pewnych praw deformacji fonetycznej<br />

i sądzę, że założeń naszych nie mogą<br />

zachwiać gołosłowne twierdzenia recenzenta<br />

„Nowej Kultury" W. Sadkowskiego,*) który<br />

z lekkomyślną dezynwolturą zaleca nam jako<br />

wzór klasyczny „mickiewiczowskiego" Cwibaka,<br />

wzór w rzeczywistości nie mickiewiczowski.<br />

2 ) Wydaje mi się tylko, że J. Wyszomirski<br />

niedostatecznie eliminował z polskiej<br />

mowy Baj mana dźwięki nie istniejące w języku<br />

niemieckim (jak cz i szcz). Nadto wysłowienie<br />

się Niemca jest u J. Wyszomirskiego<br />

zbyt prawidłowe pod względem gramatycznym,<br />

co oczywiście obniża komizm.<br />

') V. Nr 7 z br.<br />

2 ) P. „Nowa Kultura", Nr 13 z br. — notatka Aliny<br />

Witkowskiej.<br />

'83


Na specjalną uwagę tłumaczy zasługuje też<br />

kwestia wprowadzania do przekładów typowo<br />

polskich realiów i powiedzeń. Jestem osobiście<br />

zdania, że J. Wyszomirski powinien usunąć<br />

ze swej pracy takie powiedzenia, jak „rany<br />

boskie!", „panie dziedzicu", „bylebym mógł<br />

tego 1 u t r a wygrzmocić" itp. Również<br />

i spieszczenie imienia Zofia na Zosieńka,<br />

Zochna uważam raczej za niefortunne. Trudno<br />

się także zgodzić z. „unowocześnieniem", jakie<br />

powodują 'słowa i zwroty „wartałoby", „założę<br />

taką chlewnię, że proszę siadać", „swńi do<br />

swego po swoje", „tak nas z nim otrzaskało"<br />

itd.Podobne chwyty, a zwłaszcza, że tak<br />

powiem, „wynaradawianie" oryginału w przekładzie,<br />

zostały już dawno potępione w pracach<br />

radzieckich teoretyków sztuki tłumaczenia.<br />

Skoro jednak pociągnięcia tego rodzaju,<br />

jak wyżej przytoczone, znalazły się w niezłym<br />

bądź co bądź przekładzie renomowanego tłumacza,<br />

dowodziłoby to, że uchodzą one u nas<br />

dotąd za oznakę „wynalazczości" i że należy<br />

ten pogląd zwalczać w drodze dyskusyjnej.<br />

>) V. na str. 34, 19, 35, 39 i in. „Antologii".<br />

Puszkin powiedział kiedyś o Fonwizinie, że<br />

mimo obcego brzmienia jego nazwiska był on<br />

pisarzem arcyrosyjskim. Arcyrosyjskość autora<br />

„Niedorostka" znalazła jaskrawy wyraz<br />

m. in. w realistycznym języku komedii.<br />

Jak się to mogło stać w okresie panowania<br />

klasycyzmu?<br />

Otóż znany krytyk radziecki D. Błagoj przytacza<br />

w jednej ze swych prac ciekawe opowiadanie<br />

z książki Wiaziemskiego o tym, jak<br />

razu pewnego Fonwizin poszedł się przejść<br />

ulicami Moskwy, chcąc przemyśleć w czasie<br />

przechadzki scenę, w której stara mamka Mitrofana<br />

broni niedorostka od Skotynina. Natrafiwszy<br />

na bójkę dwóch rozjuszonych bab,<br />

pisarz przystanął i zaczął pilnie przyglądać<br />

się „naturze", a gdy wrócił z bogatą zdobyczą<br />

do domu, zasiadł natychmiast, do opracowania<br />

swojej sceny i nie omieszkał włączyć do niej<br />

wyrazów podsłuchanych „na polu walki". „Pisanie<br />

z natury, — konkluduje Błagoj — przysłuchiwanie<br />

się gwarze ludowej nie jest metodą<br />

pisarza-klasycysty. I to właśnie pozwo-<br />

liło Fonwizinowi wydźwignąć swoją sztukę<br />

na poziom komedii narodowej, według określnia<br />

Puszkina".<br />

Oczywista charakter narodowy „Niedorostka"<br />

polega nie tylko na jego języku, lecz<br />

tylko język stanowi przedmiot niniejszego<br />

omówienia.<br />

Fonwizin przełamał jeden z kanonów klasycyzmu<br />

każąc większości postaci „Niedorostka"<br />

przemawiać językiem niekonwencjonalnym,<br />

prostym, obfitującym w przysłowia i porzekadła.<br />

Realistyczne nowatorstwo językowe<br />

Fonwizina, które oburzało współczesnych pedantów,<br />

uczyniło dialogi komedii wyrazistymi<br />

i obrazowymi. Otóż to nadzwyczajne bogactwo<br />

wszelkich zwrotów idiomatycznych — ludowych<br />

bądź skomponowanych przez Fonwizina<br />

— stawia przed tłumaczem nader trudne,<br />

ambitne' zadanie dotrzymania kroku oryginałowi<br />

w znalezieniu całej masy bardzo wyrazistych<br />

zwrotów polskich. Wydaje mi się, że<br />

w realizacji tego zadania oba przekłady stoją<br />

al pari. Kto chciałby twierdzić, że jest inaczej,<br />

powinien by najpierw przeczytać uważnie<br />

obydwa teksty i przeprowadzić jednak „dłubologiczną"<br />

ich analizę przy konfrontacji<br />

z oryginałem. Może zechce to zrobić sam<br />

J. Wyszomirski, może kto inny, byleby ktoś<br />

znający się na rzeczy i operujący konkretami.<br />

Warto byłoby też podyskutować m. in. o sposobie,<br />

w jaki tłumacze rozwiązali „problem"<br />

sceny lekcji Mitrofana (mnie się np. wydaje,<br />

że wprowadzenie do niej pojęcia przydawki<br />

stwarza wrażenie, jakoby nasz niedorostek<br />

był bardziej zaawansowany w gramatyce<br />

niż to sugeruje oryginał).<br />

Jeśli się mówi o chochliku drukarskim, to<br />

można z równym prawem mówić o chochliku<br />

grasującym po tłumaczeniach w chwilach<br />

osłabienia naszej czujności. Zarówno ja, jak<br />

i J. Wyszomirski, mamy po kilkanaście drobnych<br />

przeoczeń. Wstyd, ale rzecz ludzka. Gorzej,<br />

kiedy sens jest w dużym stopniu przeinaczony.<br />

Gdy przekład mój został już wydrukowany,<br />

dostrzegłam w nim sama ze zdumieniem<br />

taką oto wymianę zdań:<br />

„P r a w d i n: Przyjaźń twoja, czcigodny<br />

') D. Błagoj — „Fonwizin", Goslitizdat, 1945, str, 110.<br />

84


pan T s:hlebia mi tym więcej, że masz ją tylka<br />

dla...<br />

5 : i r o d u m: Dla takich jak ty. To znaczy<br />

3*. ludzi niewysokiej rangi. Gdy rangi idą<br />

w górę, zanika szczerość".<br />

Aż mi się zimno zrobiło, bo w oryginale<br />

Starodum przemawia w sensie, który dobrze<br />

uchwycił J. Wyszomirski: ,,Dla takich jak ty.<br />

Mówię po prostu, nie prawiąc grzeczności.<br />

Gdzie się zaczynają grzeczności, kończy się<br />

szczerość". (Po rosyjsku: „Ja goworiu bez<br />

czinow. Nacziriajutsa cziny, — pieriestajot<br />

iskriennost").<br />

I skąd się wzięły u mnie te „rangi" na niewłaściwym<br />

miejscu, skoro kształcąc się w Petersburgu<br />

słyszałam setki razy zwrot „pozalujsta,<br />

bez czinow" w znaczeniu: „proszę bez<br />

ceremonii"? Otóż odczytałam w oryginale „Ja<br />

goworiu" w sensie: „to jest", „to znaczy", —<br />

co się stało właśnie źródłem antomatyzmu w<br />

przekładzie wyrazu „cziny". Tłumacze znają<br />

te aberacje umysłowe. Chochlik!<br />

I Jerzy Wyszomirski nie jest bez grzechu.<br />

W scenie IV aktu I jego Bydlakin powiada: „Bodajbym<br />

się nie zwał Taras Bydlakin, jeśli n i e<br />

uważam, że wina winie nie równa". A w oryginale<br />

mamy sens wręcz przeciwny, mianowicie,<br />

że wszystkie winy są dla Skotynina równe,<br />

że żdana nie ujdzie kary. W scenie VII<br />

tegoż aktu znowu Skotynin, któremu pilno poślubić<br />

Zofię, mówi (wyciągając rękę do Pani<br />

Prostakowej): „Nu, siestrica ,skoriaje że po<br />

rukaml" co znaczy oczywiście: „Nuże, siostruniu,<br />

dobijmy prędzej targu". J. Wyszomirski<br />

zaś tłumaczy: „A więc, siostruniu, co prędzej<br />

zamieńmy pierścionki!" W akcie II,<br />

w scenie III Bydlakin oświadcza u. J. Wyszomirskiego<br />

co następuje: „Założę taką chlewnię,<br />

że proszę siadać! Cała okolica będzie<br />

mi zazdrościć". Tymczasem w oryginale czytamy:<br />

„Da ja, słysz ty, to sdiełaju, czto wsie<br />

zatrubiat: w zdieszniem die okoiotkie i żyt jo<br />

odnim swinjam". To powiedzonko, często cytowane<br />

w analizach literackich, ma w sobie ładunek<br />

satyryczno-społeczny i musi brzmieć po<br />

polsku w przybliżeniu tak: „Aż pójdzie gadka,<br />

że w tej okolicy najlepiej powodzi się świniom".<br />

Tak samo w scenie VII aktu IV nie<br />

można tłumaczyć słynnego zdania: „Ja Taras<br />

Skotinin w rodzie swojom nie poślednij, jak<br />

to zrobił J. Wyszomirski: „Jestem Taras Bydlakin,<br />

szlachcic dobrze urodzony", bo zdanie<br />

oryginału, wymierzone w ciemną szlachtę,<br />

oznacza w rzeczywistości, że takiej zbydlęconej<br />

szlachty było nie brak.<br />

Lecz po co mnożyć cytaty? I tych wystarczy,<br />

aby wykazać, jakie niebezpieczeństwa<br />

czyhają na tłumaczy utworów Fonwizina<br />

i niektórych nie mniej trudnych dzieł Ostrowskiego,<br />

Sałtykowa-Szczedrina, Leskowa, Gorkiego.<br />

Nic więc dziwnego, że pewni tłumacze<br />

wolą omijać idiomy, przekładając językiem<br />

„potoczystym". Takich przekładów nie można<br />

poprawić, trzeba by haftować na nich jak na<br />

kanwie.<br />

W czasie majowej dyskusji literatów o „Nowej<br />

Kulturze" mówiło się m.in. o równouprawnieniu<br />

terytorialnym w sprawach kultury<br />

i sztuki. Są jednak jeszcze w Warszawie<br />

kółeczka, w których pokutuje stary kom<strong>pl</strong>eks<br />

wyższości w stosunku do terenowych osiągnięć<br />

kulturalnych. Jeśli, powiedzmy, ukazał<br />

się przekład „Niedorosla" w wielkiej „Antologii"<br />

w Warszawie, to dla niektórych recenzentów<br />

jest rzeczą pewną a priori, że nie tylko<br />

sam przekład musiał być lepszy od przekładu<br />

wydanego w małym formacie w Lublinie, ale<br />

że i dopilnowanie korekty itp. było sprawniejsze<br />

niż w jakiejś tam „Kamenie".<br />

A tymczasem skromna „<strong>Biblioteka</strong> Kameny"<br />

opublikowała przekład tekstu „Niedorosla", podanego<br />

w antologii pt. „Russkaja komiediia<br />

i komiczeskaja opiera XVIII wieka" (Gosudarstwiennoje<br />

Izdatielstwo «Iskusstwo», 1950),<br />

— tekstu opartego na rękopisie ze zbiorów<br />

Wszechzwiązkowej Biblioteki im. W. I. Lenina,<br />

na tzw. „redakcji teatralnej", z poprawkami<br />

samego Fonwizina. Jest to tekst pełny.<br />

J. Wyszomirski natomiast tłumaczył widocznie<br />

z wydania skróconego, dla szkół, wskutek<br />

czego brakuje w jego wersji stu chyba<br />

wierszy utworu. 1 ).<br />

Redaktorzy „Antologii" nie wyjaśnili we<br />

wstępie, dlaczego wybrali tekst skrócony.<br />

Warto poświęcić wreszcie parę słów sprawie<br />

polskiego tytułu „Niedorosla". Otóż nie<br />

V. w „Antologii" „Czytelnika" luki na str.: 14, 18,<br />

19, 20, 29, 31, 32, 35, 39, 41, 42, 43, 45, 46, 47, 49.<br />

85


sądzę, by J. Wyszomirski miał rację przekładając<br />

go dość swobodnie przez omówienie:<br />

„Synalek szlachecki". Redakcyjny kolega Jerzego<br />

Wyszomirskiego z „Expressu Wieczornego"<br />

zaaprobował tę swobodę, ponieważ<br />

taki tytuł podkreśla niby to „klasowy sens<br />

znakomitej satyry tej komedii". „Niedorosl —<br />

mówi recenzent<br />

> — dosłownie znaczy<br />

"^niedorostek*, coś w rodzaju polskiego<br />

smarkacza"...<br />

Wyraźne nieporozumienie! Klasowy sens tej<br />

znakomitej satyry ujawnia się na każdej karcie<br />

komedii Fonwizina. Dlatego też jest znakomita.<br />

Po cóż zniekształcać jej tytuł? Do tłustej<br />

kury nie dokłada się smalcu — mówi<br />

przysłowie. Poza tym „niedorosl" w języku<br />

Fonwizina to nie „coś w rodzaju polskiego<br />

smarkacza", ale specyficzne dla owych czasów<br />

pojęcie klasowe. Pierwsze rozporządzenia<br />

dotyczące niedorostków ukazały się za Piotra<br />

I: zabroniono żenić się tym spośród nich,<br />

którzy nie złożyli zaświadczenia o pobieraniu<br />

nauk. Później nakazano przywozić dzieci szlacheckie<br />

do stolicy na przegląd, po którym<br />

umieszczano je w szkołach. Ci, co się nie sta-<br />

') Z recenzji o „Antologii dramatu rosyjskiego" w jednym<br />

z marcowych Nr br.<br />

wili w przewidzianym terminie, mieli być zabierani<br />

do wojska. Lecz mimo sankcji karnych<br />

rodzice ociągali się z oddaniem dzieci do<br />

szkół i na służbę. Fonwizin używa słowa „niedorosl"<br />

w tym zwykłym współczesnym mu,<br />

a dla nas historycznym znaczeniu. Ale ukazał<br />

z taką siłą talentu, czym był ówczesny „niedorosl",<br />

że słowo przybrało wtórny sens i znaczy<br />

tyle co „niedouczek".<br />

I po cóż szukać, jak to mówią Francuzi, południa<br />

o godzinie czternastej (proszę mi darować<br />

ten galicyzm!), skoro mamy „niedorostka"<br />

w dobrej polszczyźnie:<br />

„W pierwszej zaraz lat wiośnie niedorostek<br />

młody<br />

Niech nędze i wojenne znosi niewygody;<br />

A z raźnym w ręku grotem, bystrych gromi<br />

koni,<br />

Jadąc po hardych karkach dzikie Party<br />

goni". 2 )<br />

Tymi słowami Adama Naruszewicza kończę<br />

tę przydługą wypowiedź, przyrzekając ugiąć<br />

hardy kark przed krytyką rzeczową.<br />

Maria<br />

Bechczyc-Rudnicka<br />

2 ) A. Naruszewicz — „Horacyusza pieśni zebrane,<br />

Pieśń XLII — Do Przyjaciół.<br />

NAZIM HIKMET Przekład „ZAŁOGI NR 1"<br />

OPOWIEŚĆ O TURCJI<br />

FRAGMENT AKTU II<br />

GABINET SZEFA POLICJI<br />

(Szef policji, jego doradca amerykański Mr<br />

Smith, tłumacz, policjanci).<br />

(Wchodzi policjant i stary aszug') Satyłmysz).<br />

SZEF: Podejdź, ojczulku. Jak się nazywasz?<br />

SATYŁMYSZ: Ali-ogły. Satyłmysz, beju...<br />

A nazwisko dali Bagry-janyk. Ale znają mnie<br />

jako Chidżraani.<br />

SZEF: Więc jak cię nazywać? Satyłmysz<br />

i Bagry-janyk i Chidżraani?<br />

SATYŁMYSZ: Jak chcesz, tak sobie nazywaj,<br />

beju, żadne nazwisko nie uratuje od grobu.<br />

SZEF: Co z twoim okiem?<br />

*) Wędrowny śpiewak ludowy.<br />

SATYŁMYSZ: To twoi ludzie, beju, tak mnie<br />

umalowali!<br />

SZEF: Dobrze zrobili. Zabić zdrajcę ojczyzny<br />

— to mało!<br />

SATYŁMYSZ: Tak beju, prawdę mówisz, zabić<br />

zdrajcę ojczyzny — to mało!<br />

SZEF: Co chcesz powiedzieć?<br />

SATYŁMYSZ: Jesteś, beju, wielkim naczelnikiem.<br />

Nasza rzecz — potwierdzać twoje słowa.<br />

SZEF: Skąd jesteś?<br />

SATYŁMYSZ: Z Erzindżanu, beju.<br />

SZEF: Cóż ty, z Erzindżanu tutaj na piechotę<br />

przyszedłeś?<br />

SATYŁMYSZ: Tak, beju. Z wioski do wioski.<br />

Grałem na sazie, pieśni śpiewałem. Szedłem,<br />

póki nogi niosły. I dni były pogodne.<br />

86


Nocowałem gdzie się dało, w polu, w górach.<br />

S ~ :: szedłem tutaj, od nikogo nic złego nie<br />

i oświadczyłem.<br />

(Tłumacz cały czas tłumaczy amerykańskiemu<br />

doradcy. Ten coś mówi. Tłumacz pisze<br />

- podaję szefowi).<br />

SZEF (przeczytawszy notatkę): Pytają, ile<br />

miesięcy szedłeś tutaj z Erzindżanu.<br />

SATYŁMYSZ: Kto pyta, beju?<br />

SZEF: Co to znaczy, kto pyta? Któż ma pytać?<br />

Jasna rzecz — ja!<br />

SATYŁMYSZ: Trzy miesiące, bej u. Nie, —<br />

cztery.<br />

SZEF: Więc trzy czy cztery?<br />

SATYŁMYSZ: Jak powiesz, beju, niech tak<br />

będzie.<br />

SZEF: Cóż to? Kpisz sobie?<br />

SATYŁMYSZ: Niech będę prochem pod stopami<br />

twymi, beju. Czyżbym śmiał żartować<br />

z waszej wielmożności?<br />

SZEF: Trzy czy cztery? Mów prawdę.<br />

SATYŁMYSZ: Pozwól zastanowić się trochę,<br />

beju... więcej niż trzy i pół miesiąca. (Tłumacz<br />

podaje szefowi jeszcze jedną kartkę).<br />

SZEF (czyta): No! Gadaj od razu — bez namysłu:<br />

kogo z komunistów znasz?<br />

SATYŁMYSZ: Nic takiego nie wiem, beju,<br />

o czym ty mówisz...<br />

SZEF: Kłamiesz...<br />

SATYŁMYSZ: Niech Bóg broni, beju. Czyżbym<br />

śmiał? (Tłumacz podaje szefowi jeszcze<br />

jedną kartkę).<br />

SZEF (Przeczytawszy kartkę, do policjanta):<br />

Przynieście jego saz.<br />

SATYŁMYSZ: Mój saz rozbili, beju, twoi ludzie...<br />

o moją głowę.<br />

SZEF: Dobrze zrobili. (Do policjanta): Za<br />

Pięć minut. Rozumiesz? Za pięć minut znaleźć<br />

jakikolwiek saz i przynieść tutaj.<br />

{Policjant<br />

wychodzi).<br />

SATYŁMYSZ: Jeżeli ten saz dla mnie, beju,<br />

to ja nie mogę grać na cudzym.<br />

SZEF: Możesz. Będziesz grał. Żądają, żebyś<br />

grał.<br />

SATYŁMYSZ: Kto żąda, beju?<br />

SZEF: Co to znaczy, kto żąda, ja żądam.<br />

SATYŁMYSZ: Co mam grać, beju?<br />

SZEF: Co on ma grać?<br />

TŁUMACZ: Pan mnie pyta? Zapytać?<br />

SZEF: N-nie ,nie ciebie. Mówię do tego<br />

włóczęgi. (Do Satyłmysza): Ja ci powiem, co<br />

masz grać. Zrozumiałeś?<br />

SATYŁMYSZ: Zrozumiałem, beju, (Amerykanin<br />

coś mówi do tłumacza. Tłumacz szepcze<br />

do ucha szefowi).<br />

SZEF: Dobrze. (Do Satyłmysza): A więc jesteś<br />

z Erzindżanu?<br />

SATYŁMYSZ: Stamtąd, beju.<br />

SZEF: Siadaj no, dlaczego stoisz?<br />

SATYŁMYSZ: Jakżeż to, beju? Czyż mogę<br />

usiąść przed obliczem Waszej Wielmożności?<br />

SZEF: Siadaj, mówię ci. Siadaj na tym fotelu.<br />

SATYŁMYSZ: Niech będę prochem pod Stopami<br />

twymi, beju.<br />

SZEF: Siadaj. (Satyłmysz siada na fotelu).<br />

Wstań! (Satyłmysz zmieszany wstaje): Kogo<br />

znasz z komunistów?<br />

SATYŁMYSZ: Niech mnie Bóg skarze...<br />

SZEF: Mów od razu. Kogo znasz z komunistów?<br />

Od kogo otrzymałeś pieniądze? Odpowiadaj.<br />

SATYŁMYSZ: Nic nie wiem... O kim ty mówisz,<br />

beju? Od nikogo nie brałem pieniędzy.<br />

SZEF: Kogo znasz z tych Obrońców Pokoju?<br />

SATYŁMYSZ: Nie wiem, beju,..<br />

SZEF: Ismaila znasz? Hatcze znasz? Nuriego<br />

znasz?<br />

SATYŁMYSZ: Nuriego znam, beju.<br />

SZEF: Gdzie, kiedyście się spotykali?<br />

SATYŁMYSZ: Z rok temu... w Erzindżanie.<br />

SZEF: W Erzindżanie? A więc on cię podburzał<br />

do buntu! Ile zapłacił?<br />

SATYŁMYSZ: Beju, gdyby biedny Nuri miał<br />

pieniądze, kupiłby sobie wołu... Nie zaprzęgałby<br />

do swej sochy staruchy..,<br />

SZEF: O czym ty mówisz?<br />

SATYŁMYSZ: Mówię, beju, że u naszego<br />

Nuriego zdechł w zeszłym roku drugi wół, nie<br />

mógł kupić nowego, więc tak i orze... zamiast<br />

drugiego wołu starą zaprzęga...<br />

SZEF: Kto to ten Nuri?<br />

SATYŁMYSZ: Ze wsi Sarydża, beju... Brat<br />

mój cioteczny... Ciemny człowiek. W roku zeszłym<br />

ja sam... (Wchodzi policjant z sazem).<br />

SZEF: Dość! Bierz ten saz. Graj, graj co<br />

chcesz. Graj i śpiewaj. Żywo. Słuchamy.<br />

SATYŁMYSZ: Niech będę prochem pod stopami<br />

twymi, beju... Nie można przecież grać<br />

stojąc.<br />

SZEF: Więc siadaj.<br />

SATYŁMYSZ: Usiądę beju, a ty zaraz powiesz;<br />

wstań-<br />

87


SZEF: No, no, nie ględź... Siadaj, zaczynaj.<br />

(Satyłmysz jakiś czas stroi saz, potem gra<br />

i śpiewa pieśń erzindżańską. Tłumacz podaje<br />

szefowi kartkę):<br />

W Erzindżanie śpiewa ptak,<br />

Srebro ma na skrzydłach,<br />

Ty odeszłaś, nie wróciłaś,<br />

Jakaż w tym przyczyna!<br />

SZEF (przeczytawszy kartkę, do tłumacza):<br />

Ależ nie... Śpiewa jakąś pieśń anatolijską.<br />

Czemu sam nie wyjaśnisz? Zaraz każemy<br />

śpiewać inną. (Do Satylmysza): Słuchaj, stary...<br />

SATYŁMYSZ (przerywając pieśń): Rozkazuj,<br />

beju.<br />

SZEF: Daj spokój tym pieśniom. Zaśpiewaj<br />

nam inną.<br />

SATYŁMYSZ: Jaką, beju?<br />

SZEF: Tę, za którą cię zatrzymali w kawiarni.<br />

SATYŁMYSZ: Dobrze, beju. (Stroi znowu<br />

saz i w chwilę potem zaczyna śpiewać):<br />

Jego celem — nieść szczęście narodom,<br />

Światło jego mądrości opromienia cały<br />

[świat,<br />

On kocha wszystkich ludzi biednych...<br />

Chidżraami tęskni za obliczem jego...<br />

Wszędy płyną wieści o jego wielkości,<br />

Świat spogląda na niego w zdumieniu!<br />

Każdy ból on uśmierza.<br />

Chidżraami tęski za obliczem jego,..<br />

SZEF: To wszystko?<br />

SATYŁMYSZ: Wszystko, beju.<br />

SZEF: Czy ty rozumiesz, co śpiewasz? Co to<br />

za pieśń?<br />

SATYŁMYSZ: Stara nuta, beju. Słowa ja<br />

ułożyłem.<br />

SZEF: Ależ bałwan z ciebie! (Tłumacz szepcze<br />

coś do ucha szefowi): Mów prawćfę, kto<br />

ułożył słowa?<br />

SATYŁMYSZ: Ja, beju.<br />

SZEF: Prawdę mów, słyszysz! Nie mogłeś<br />

wymyślić takich słów.<br />

SATYŁMYSZ: Dlaczego nie mogłem? Od<br />

dwunastego roku życia składam pieśni. Zmarły<br />

mój nauczyciel Chidżaabi dał mi przewisko<br />

Chidżraami, gdy miałem zaledwie dwanaście<br />

lat...<br />

SZEF: Niech was diabli porwą, ciebie i twego<br />

nauczyciela! Czyż nie widzisz, że szerzysz<br />

jawną propagandę komunizmu? Czyż nie rozumiesz,<br />

że cię to doprowadzi do szubienicy?<br />

88<br />

SATYŁMYSZ: Niech będę prochem pod stopami<br />

twymi, beju.. Nikogo nie zabiłem, nic<br />

nie ukradłem, nie shańbiłem...<br />

SZEF: Lepiej, gdybyś był zabił...<br />

SATYŁMYSZ: Uchowaj Boże, beju...<br />

SZEF: Zatem całą drogę z Erzindżanu uprawiałeś<br />

tę propagandę?<br />

SATYŁMYSZ: Uchowaj Boże, beju... Nic takiego<br />

nie zrobiłem..,<br />

SZEF: Zatem w wiejskich kawiarniach, wszędzie<br />

śpiewałeś tę pieśń? Od rana do wieczora?<br />

SATYŁMYSZ: Śpiewałem i inne, beju. I tę<br />

śpiewałem.<br />

SZEF: Trzy i pół miesiąca łaziłeś po wsiach<br />

i nikt na ciebie nie doniósł! Nikt nie oddał w<br />

ręce żandarmów!<br />

SATYŁMYSZ: Za co, beju? Człowieka nie<br />

zabiłem, nic nie ukradłem.<br />

SZEF: Stul pysk! Bodajbyś zdechł! Bałwan!<br />

Bałwan! Coś nadzwyczajnego! Więc całą Anatolię<br />

przeszedłeś ze słowami: Stalin, Stalin!<br />

SATYŁMYSZ: Nie całą Anatolię, beju...<br />

SZEF: Milcz! (Szef otrzymuje jeszcze jedną<br />

kartkę, czyta). Czy ty wiesz kto to jest Stalin?<br />

SATYŁMYSZ: Niby słyszałem...<br />

SZEF: Od kogo słyszałeś to nazwisko?<br />

SATYŁMYSZ: Jak mi Bóg miły, beju, nie pamiętam<br />

od kogo... No, gdyby cię na przykład<br />

zapytano, od kogo po raz pierwszy usłyszałeś<br />

imię swego ojca, czyżbyś sobie przypomniał?<br />

SZEF: A więc Stalin nam ojcem, co?<br />

SATYŁMYSZ: Nie wiem, jak tobie, ale nam<br />

niby owszem...<br />

SZEF: Tyś przecie mahometanin.<br />

SATYŁMYSZ: Niech będę prochem pod stopami<br />

twymi, beju, nie gniewaj się... Stalin nam<br />

ojcem. Wedle mnie, beju, Stalin to Hyzyr<br />

Alejhuselam.<br />

TŁUMACZ: Przepraszam, jakby to dokładnie<br />

przetłumaczyć Amerykaninowi — Hyzyr<br />

Alejhuselam?<br />

SZEF: A skąd ja mam wiedzieć?*Może niepodobnego<br />

nie mają? Wytłumacz mu, że Hyzyr<br />

to taka nasza narodowa postać legendarna...<br />

Przychodzi zawsze ludziom z pomocą w biedzie.<br />

TŁUMACZ: Dobrze, wytłumaczę mu.<br />

SZEF (do Satylmysza): Czego się gapisz?<br />

. ś


SATYŁMYSZ: Nie, nic... Tak sobie myślę,<br />

:: z ten cudzoziemiec nie zna tureckiego?<br />

SZEF: A twój Stalin zna?<br />

SATYŁMYSZ (z przekonaniem): Nie ma takiego<br />

języka, beju, którego by on nie znał.<br />

Zna wszystkie siedemdziesiąt dwa języki.<br />

SZEF: Cóż ty i mnie nawracasz?<br />

SAŁTYMYSZ: Broń Boże, beju...<br />

SZEF: Czekaj! Ja cię nauczę. (Tłumacz szepcze<br />

coś szefowi). Dobrze. (Do policjanta). Wyprowadzić<br />

go. Zamknąć w celi — grobowcu.<br />

(Do Satyłmysza). Czy wiesz coś o tym grobowcu?<br />

SATYŁMYSZ: W Erzindżanie, beju, w meczecie<br />

jest grobowiec...<br />

SZEF: To nie taki. Będziesz miał przed nosem<br />

zapaloną tysiącświecówkę. Usiąść niesposób.<br />

Będziesz stał jak słup. Ani chleba, ani<br />

wody. Zrozumiałeś?<br />

SATYŁMYSZ: Zrozumiałem, beju...<br />

SZEF: Wyprowadzić. (Policjant wyprowadza<br />

Satyłmysza, popychając go).<br />

TŁUMACZ: Mister Smith powiada, że raczej<br />

nie warto oddawać go pod sąd. Wykorzystaliby<br />

to do swej propagandy. On mówi, że się<br />

nam nie opłaca podawać tego chłopa analfabetę<br />

za agenta komunistów.<br />

SZEF: A co mamy z nim zrobić?<br />

czterdzieści lat w grobowcu?<br />

Trzymać<br />

TŁUMACZ: Mister Smith radzi zamknąć go<br />

w domu wariatów. Mówi, że to byłby świetny<br />

dowcip.<br />

SZEF: Dom wariatów? Ano cóż. Możliwe.<br />

Niech tam siedzi póki nie zdechnie. (Wchodzi<br />

policjant). Wprowadź no naszego znakomitego<br />

pisarza.<br />

POLICJANT: Hussein Halim beja?<br />

SZEF: Tak. Mam nadzieję, że obchodzono<br />

się z nim dobrze?<br />

POLICJANT: Zgodnie z rozkazem...<br />

SZEF: Dobrze, idź. (Policjant odchodzi).<br />

TŁUMACZ: Mister Smith widzi łączność pomiędzy<br />

historią tego aszuga a rozruchami<br />

chłopskimi... Ma na myśli zagarnięcie gruntów<br />

ziemian. Mówi, że to wszystko sprzyja szerzeniu<br />

się komunizmu. Uważa, że powinny być<br />

poczynione jak najsurowsze zarządzenia przeciwko<br />

komunistom.<br />

SZEF: I właśnie w Medżylisie są już zwolennicy<br />

wprowadzenia kary śmierci za komunizm.<br />

Przełożył kolektyw literacki „Załoga Nr 1"<br />

DRUGIE WYDANIE POWOJENNE DZIEŁ SŁOWACKIEGO<br />

Wśród ostatnich osiągnięć wydawniczych dwukrotne<br />

wydanie pełne Dzieł Słowackiego stanowi jeden z największych<br />

sukcesów.<br />

Pierwsze, wyczerpane już, dwunąstotomowe wydanie<br />

wrocławskie z 1949 roku — pełniejsze od wszystkich<br />

dotychczasowych — było już godnym uczczeniem Słowackiego;<br />

wydrukowane na doskonałym papierze i w<br />

estetycznej błękitnej okładce zwane było niekiedy w<br />

mowie potocznej „wydaniem błękitnym Słowackiego".<br />

Wznowienie wydania jest zasługą Towarzystwa Literackiego<br />

im. Adama Mickiewicza, Zakładu Narodowego<br />

im. Ossolińskich, a przede wszystkim komitetu redakcyjnego<br />

pod przewodnictwem prof. Krzyżanowskiego.<br />

Im wszystkim na chwałę przyznać należy, że redakcja<br />

nie jest mechanicznym przedrukiem, ale nowym opracowaniem<br />

naukowym.<br />

Znakomitym recenzentem wydania pierwszego był<br />

prof. Stanisław Pigoń (Pamiętnik Literacki XXXIX); nowe<br />

wydanie wyzyskało bardzo, wiele jego cennych<br />

uwag.<br />

Tomy III i X wydania poprzedniego były zbyt wielkie,<br />

słusznie więc rozbito je uzyskując w ten sposób<br />

czternaście tomów.<br />

Nowością w stosunku do wydania pierwszego<br />

jest<br />

wstęp Kazimierza Wyki przedstawiający Słowackiego<br />

jako poetę postępu, rewolucji i ludu. Ze wszystkiego,<br />

co prof. Wyka ogłosił dotąd o Słowackim, ta rozprawa<br />

jest najpełniejsza, urasta do rozmiarów popularnej monografii<br />

o poecie.<br />

Układ zasadniczy edycji pierwszej zachowano; był to<br />

układ Gubrynowicza i Hahna uświęcony tradycją lat<br />

czterdziestu, bardzo praktyczny w popularnym wydaniu<br />

zbiorowym. Rozbicie działu „Poematów" na cztery<br />

tomy zamiast trzech sprawiło, że „Beniowski" otrzymał,<br />

podobnie jak „Król Duch", tom osobny. Względy naukowe<br />

kazały „Beniowskiego" pomieścić w tomie III<br />

a pozostałe poematy dawnego tomu III — jako nie drukowane<br />

za życia poety — przenieść do tomu IV. W ten<br />

sposób jednak poprzedził „Podróż do Ziemi Świętej",<br />

którą we wstępie do tego właśnie wydania prof. Wytca<br />

odczytał nie bez słuszności jako wstęp do „Beniowskego".<br />

Ponieważ jednak wzgląd na druk dzieła za życia<br />

poety jest ważniejszy, przeto kolejność obraną przez<br />

wydawców uznać należy za słuszną, a nawet wysunąć<br />

by można zapytanie, dlaczego „Król Duch" (którego<br />

pierwszy Rapsod był drukowany za życia poety) nie<br />

poprzedza poematów „pośmiertnych". Można było natomiast<br />

w jednym tomie z „Beniowskim" umieścić fragmentaryczny<br />

poemat o „Księdzu Marku", (precedensem<br />

89


yło pod tym względem Kleinerowskie wydanie „Beniowskiego"<br />

w Bibliotece Narodowej).<br />

Stosownie do uwag prof. Pigonia zmieniono kolejność<br />

poematów w tomie II: zgodnie z datami druku<br />

„Trzy Poemata" poprzedzają „Poema Piasta Dantyszka<br />

o piekle". Słuszne jest zerwanie z tytułem „Teogonia"<br />

w tomie IV; domagał się tego Pigoń; tytuł, nowy<br />

przyjął Pelc za radą Kleinera. Słuszne jest też wyodrębnienie<br />

„Poetyckich fragmentów filozoficznych".<br />

W związku ze zwiększeniem się zawartości „Pism<br />

prozą" — stanowiących już w wydaniu I-szym perłę<br />

edycji — zmienił się układ obu tomów floryanowskich<br />

w sposób bardzo celowy i rozsądny. Obfitość ich jest w<br />

drugim wydaniu istotnie imponująca. Nigdy dotąd rozproszone<br />

pisma prozaiczne — najdrobniejsze nawet notatki<br />

Słowackiego — nie były zebrane tak starannie<br />

i w tak doskonałym układzie wydane. Wyzyskano tu<br />

z wielką starannością uwagi Pigonia. Wydrukowano<br />

pominięty w edycji pierwszej list „Do Księcia A. C.".<br />

Dodano nawet rzeczy nie wskazane przez Pigonia, np.<br />

„Pisma do Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu".<br />

I to wydanie jednak nie jest jeszcze zupełne: brak paru<br />

drobiazgów, o których autor niniejszej recenzji napisze<br />

niebawem osobno.<br />

Inne tomy odpowiadają również doskonale postulatowi<br />

zupełności. Wśród „Liryków" przybyły dwa nowe<br />

wiersze nie wydane w edycji I-szej. Zasługą wydawcy<br />

jest też pomieszczenie ujęcia wcześniejszego i późniejszego<br />

„Uspokojenia" i „Odpowiedzi na Psalmy Przyszłości".<br />

Wydrukowano również w tomie I-szym przeoczone<br />

poprzednio „Przypisy i objaśnienia poety".<br />

Wśród „Poematów" przybyły — za wskazówkami Pigonia<br />

— kasprowiczowskie przekłady motta z I tomu<br />

„Poezji" i z „Lambra". W dalszym ciągu jednak brak<br />

przekładu motta z Koranu, pomieszczonego na czele<br />

„Szanfarego". Przybył — i słusznie — <strong>pl</strong>an „Posielenja"<br />

i zachowane tercyny „Poematu o piekle".<br />

W opracowaniu dramatów, które najsłabiej wypadły<br />

w wydaniu I-szym, zmieniono nieco skład personalny<br />

wydawców z niewąt<strong>pl</strong>iwą korzyścią dla edycji. Wzbogacono<br />

wydanie o „Odmiany tekstu", niekiedy niesłusznie<br />

pominięte poprzednio..<br />

W tomie XIII-tym, zawierającym listy do matki, dodano<br />

też przekład francuskich listów Eglantyny Pattey<br />

drukowanych tradycyjnie petitem we wszystkich edycjach<br />

listów Słowackiego. W obu tomach listów niesłychanie<br />

pożyteczny jest indeks doskonale opracowany:<br />

hasłami jego są niekiedy — podobnie jak w encyklopedii<br />

Larousse'a utwory literackie.<br />

Tom XIV zawierający listy do krewnych, przyjaciół<br />

i znajomych powiększył się w stosunku do wydania<br />

I-szego o kilka jeszcze pozycji, sięgając po raz pierwszy<br />

liczby 121. Ten tom pod względem skrupulatności w<br />

zebraniu materiału i dokładności opracowania dorównuje<br />

dwu tomom flory ano wskim.<br />

Prof. Pigoń zaznaczył w swej recenzji, że niesłuszne<br />

jest dublowanie Przedmowy do tomu III Poezyj i listu<br />

do Gaszyńskiego. -Ten ostatni został zdublowany i w<br />

II-gim wydaniu: czytamy go w Przypiskach poety do<br />

„Anhellego" (mimo rozstrzygającego zdałoby się argumentu<br />

prof. Pigonia). Oczywiście wydawca ma prawo<br />

uważać list — komentarz poety — za dalszy ciąg „Przypisów"<br />

jego. W stosunku do „Anhellego" — jedynego<br />

utworu, o którym Słowacki tyle razy wypowiedział się<br />

w listach — podobne stanowisko zajął prof. Kleiner. W<br />

jego wydaniu Dzieł wszystkich „Anhelli" otrzymał specjalny<br />

Dodatek krytyczny.<br />

Ale w owym właśnie „Dodatku krytycznym" znalazł<br />

sę i list do Ujejskiego zawierający... potępienie „Anhellego".<br />

Listu tego oczywiście nikt nie będzie drukował<br />

w wydaniu popularnym. Z uwagi zaś na to, że Listy<br />

poety weszły w całości diOi wydania, może pożyteczniejsze<br />

byłoby dodanie w komentarzu krótkiego zestawienia<br />

listów, w których mowa o „Anhellim" a zrezygnowanie<br />

z dwukrotnego drukowania listu do Gaszyńskiego.<br />

Wstęp do Tomu III Poezyj wyeliminowano zaś spoJ<br />

śród tak doskonale zebranych przez prof. Floryana „Artykułów<br />

krytycznych i polemicznych" poprzestając na<br />

wydrukowaniu go wśród „Poematów". Stanowisko takie<br />

ma uzasadnienie tylko o tyle, o. ile Wstęp ten traktujemy<br />

jako przedmowę do „Lambra", bo wydanie" recenzowane<br />

w przeciwieństwie do Kleinerowskiego wydania<br />

„Dzieł wszystkich" nie stawiało sobie za cel wiernego<br />

oddania układu trzech pierwszych tomików poety. Razi<br />

pominięcie tej pierwszej autoikrytycznej rozprawy wśród<br />

artykułów krytycznych i polemicznych, bo ten zbiór<br />

ułożony jako całość przez Floryana zasługuje na utrwalenie,<br />

podobnie jak Mickiewiczowskie „Pisma estetyczno-krytyczne"<br />

mają już swoją tradycję wydawniczą<br />

i wydawca krytyczny nie wyrzuci z nich np. rozprawy<br />

„O poezji romantycznej" po to, by w tomie poświęconym<br />

poezjom oddać wiernie układ I-szego wileńskiego tomiku<br />

Mickiewicza.<br />

O tekstach wydania I-szego pisał obszernie prof, Pigoń.<br />

Prawie wszystkie jego uwagi przyjęto. Parę drobnych<br />

przeoczeń, które pozostały, to przeoczenia przypadkowe<br />

raczej. Bardzo skrupulatnie zastosował się do<br />

uwag Pigonia prof. Krzyżanowski, wydawca „Liryków"<br />

i „Króla Ducha". Dzięki temu poprawnie brzmi tekst<br />

„Chóru Duchów Izraelskich"; zrekonstruowany został<br />

tekst wiersza „Góry się ozłociły".<br />

W „Lambrze" nie znikła jeszcze omyłka w pieśni<br />

I w. 132; winno być tak; ,<br />

„Kiedy myśl słowa tajemne odgadnie"<br />

zamiast „tajemną"; w „Anhellim" (w. 903) pokutuje<br />

„przyzwyczaił" zamiast poprawnego „przyzwyczajał";<br />

wierz 33 poematu „W Szwajcarii" winien brzmieć:<br />

„W przepaść, w tęczę i w kaskadę".<br />

Jako cenną nowość powitać należy staranne poprawienie<br />

przez Marię Grabowską „Balladyny" według<br />

„manuskryptu". Zgodne to z testamentowym życzeniem<br />

poety a wobec ukrywania autografu „Balladyny" przez<br />

prof. Tarnowskiego było to przez długie lata niemożliwe.<br />

W tekście listów do matki autor recenzji upomniałby<br />

się o jedną drobną koniekturę. Oto w liście z 10 września<br />

1831 tekst zachował się w pewnym miejscu:<br />

,,...ne miasto"; Leopold Meyet zrekonstruował „przyjemne<br />

miasto" i ta koniuktura pokutuje we wszystkich wydaniach<br />

aż do ostatniego włącznie. Kontekst listu tego<br />

świadczy jednak zupełnie niezbicie, że może to być<br />

tylko „ogromne miasto".<br />

90


O doskonałości tekstowej tomów prozy i tomu ostatniego<br />

zbyteczne jest mówić. Wydawcy znakomici, docierając<br />

— o ile tylko się dało — do autografów i kolacjonując<br />

tekst z należytym Słowackiemu pietyzmem,<br />

dali tu edycję o randze ne varietur. Skromne postulaty<br />

wydania popularnego przekroczono tu w sposób świetny.<br />

Ale i inne tomy także godnie dotrzymują kroku.<br />

Grono wydawców, w którym sędziwy prof. Hahn kolegował<br />

z debiutującą Marią Grabowską, w którym zabłysły<br />

dwa prawdziwe talenty edytorskie prof. Floryana<br />

i d-ra Pelca( a wszystkimi poczynaniami kierowała<br />

wprawna ręka prof. Krzyżanowskiego) dało narodowi<br />

edycję naprawdę epokowego znaczenia. Po raz pierwszy<br />

w szacie tekstowej doskonałej lub przynajmniej bardzo<br />

niewiele odległej od doskonałości — zaw'arto pełną<br />

puściznę tak nam drogiego i bliskiego poety.<br />

Jerzy<br />

Starnawski<br />

„ZEGAR SŁONECZNY"*)<br />

Wiadomo, że Parandowski jest artystą wykształconym<br />

na kulturze antycznej i na kulturze geniuszów literatury<br />

światowej. Każdy jego utwór otacza atmosfera<br />

umiaru, harmonii klasycznej i prawdziwości wydobytej<br />

za pomocą słów jedynych, niemożliwych do zastąpienia<br />

przez inne. Słowa jego prozy ociekają poezją,<br />

w której rzeczywistość i marzenie stapiają się w jedność,<br />

czarującą czytelnika urokiem prawdziwej baśniowości<br />

i jednocześnie baśniowej prawdziwości.<br />

Alchemia słowa Parandowskiego działa na czytelnika<br />

przez długi czas po ukończeniu lektury, a przez to<br />

utrudnia intelektualne, krytyczne spojrzenie na świat<br />

przez niego zobrazowany. Sama osoba Parandowskiego<br />

w konkretnym spotkaniu, w rozmowie, wywołuje<br />

wrażenie podobne, jak jego książki. Jest tutaj, rozmawia,<br />

a jakby nieobecny, bliski i daleki jednocześnie.<br />

Wszystko wie, rozumie tak zwyczajnie, po prostu, a<br />

jednocześnie dziwi, że przecież tyle we wszystkim zagadki.<br />

Gdy snuje opowiadanie, kluczy meandrami zdarzeń,<br />

jak jego ukochany Odyss homerycki. Nawet gdy<br />

opowiada w pierwszej osobie zachowuje epicki dystans<br />

autorski wobec świata opowiadanego. A przecież<br />

czujemy, że tkwi w nim mocno i głęboko.<br />

Tu właśnie kryje się zagadka jego twórczości. Bó nie<br />

jest artystą spod znaku dla sztuki, ale nie jest także<br />

pisarzem bezpośredniego zamówienia społecznego. Jest<br />

teraźniejszy i przyszły. Praesens i futurum żyją w tematyce<br />

klasycznej i w tematyce współczesnej jego utworów<br />

oraz w misternym świecie alchemii słowa. Wiadomo:<br />

znaleźć właściwe słowo — to poznać rzecz w istocie.<br />

Poznać — to znaczy wiedzieć mózgiem, przeżyć<br />

sercem i napiąć łukiem woli do przekształcenia życia.<br />

Tylko przez żywą łączność ze wszystkim, co raduje<br />

i cierpi, poznanie obleka się w prawdę słowa. Artysta<br />

nie musi agitować wprost, ale winien rozszerzać horyzonty<br />

i ukazywać odpowiedzialne godziny człowieka wobec<br />

człowieka na słonecznym zegarze istnienia.<br />

Takie odpowiedzialne godziny człowieka wobec człowieka<br />

są przedmiotem ostatnio wydanego zbioru opowieści<br />

pod znaczącym tytułem „Zegar słoneczny". Wygląda<br />

zza jego tarczy twarz humanisty i humanitarysty,<br />

tak dobrze nam znana z poprzednich utworów. Stanowi<br />

ten zbiór jeszcze jedno ogniwo w łańcuchu dzieł,<br />

opasujących jasnym światłem wiary w człowieka glob<br />

ziemski. Bo nie chodzi tu tylko o krainę wspomnień<br />

*) Jan Parandowski: „Zegar słoneczny", Warszawa,<br />

„Czytelnik" 1953.<br />

i uśmiechów dzieciństwa, które są bezpośrednim tematem<br />

opowiadań, nie tylko o teren lwowski i czas sprzed<br />

pierwszej wojny, w którym dzieją się opowiadane zdarzenia.<br />

Rzeczy te dzieją się wszędzie i w każdym miejscu<br />

szerokości i długości geograficznej.<br />

Parandowski nie znosi patosu, nie ulega sentymentowi,<br />

nie fantazjuje, ale zwyczajnie trzyma się ziemi<br />

i spraw ziemskich, w których tak wiele spostrzega dziwności<br />

i tak wiele spraw do rozwiązania. Sprawy do rozwiązania<br />

stawia nie wprost, ale pośrednio, przez konsekwencje<br />

wynikające ze zdarzeń opowiadanych. Rządzi<br />

nim temperament refleksyjny. Pisze, jakby chciał powiedzieć:<br />

„Patrzcie, tak wyglądała starożytna umysłowość<br />

w mitach greckich, tak oto w czasach modernizmu<br />

Oskara Wilde'a, tak znowu rósł i dojrzewał polski<br />

inteligent twórczy w pierwszym dwudziestoleciu XX<br />

wieku".<br />

Trzynaście opowiadań, każde pod innym tytułem,<br />

związał autor wspólnym tematem o mijającym czasie<br />

narastania człowieka w dziecku. Opowiadania te, jako<br />

całość, stanowią jakby przed-opowieść do wydanej<br />

w roku 1936 powieści o „Niebie w pomieniach", w której<br />

dojrzewający młodzienic w trudzie wewnętrznym<br />

i w walce z środowiskiem kształtuje swój pogląd na<br />

świat i wobec zagadek bytu.<br />

„Słoneczny zegar" i „Niebo w płomieniach" tworzą<br />

razem jedną całość, obrazującą charakterystyczny portret<br />

dziecka, a potem austriackiego Lwowa. Opowieści<br />

„Słonecznego zegara" noszą wyraźne piętno autobiograficzne,<br />

są retrospekcją w krainę własnego dzieciństwa.<br />

Dobrobyt materialny bohatera opowieści ogranicza jego<br />

krąg doświadczeń życiowych i skierowuje rozwój duchowy<br />

ku wewnętrznym przeżyciom, bez konfliktów, narzuconych<br />

koniecznością walki o byt, jak to się dzieje<br />

u jego lwowskich rówieśników ze środowiska proletariackiego<br />

z powieści Jana Brzozy pt. „Dzieci".<br />

Dzięki tym okolicznościom opowiadania Parandowskiego<br />

nie posiadają barw ostrych i szorstkich, lecz<br />

pastelowe, miękkie, choć wyraziste i prawdziwe. Pogłębia<br />

tę pastelowość dystans czasowy wspomnień, jako<br />

metody opowiadania sposobem epickim według kolejności<br />

wydarzeń, bez sztuczek kompozycyjnych, mających<br />

na celu intrygę. Dyskrecja autora, malującego wyobraźnię<br />

wspomnień samego siebie, jako bohatera opowiadań,<br />

ma ten skutek, iż zapominamy o autorze, a chłoniemy<br />

żywot dziecka z zachwytem nad trafnością odtworzonych<br />

stadiów jego przebudzeń duchowych. Niewąt<strong>pl</strong>iwie<br />

jest tu idealizacja wspomnień, ale pokrywa<br />

91


się ona z obiektywnym światem dziecka ze środowiska<br />

dostatku materialnego; obraz przedstawiony odpowiada<br />

rzeczywistości i pod tym względem opowiadania te należą<br />

do gatunku realistycznych.<br />

Prostota zwyczajnego, a jednocześnie wytwornego słowa,<br />

użytego dla nazwania właściwych treści, pogłębia<br />

ów realizm, dzięki któremu wiadomości poznawane<br />

o grupach społecznych (rodzina, kamienica, szkoła) narastają<br />

w oczach czytelnika coraz jaśniej, mamy tu jednak<br />

do czynienia przede wszystkim z problematyką<br />

psychologiczną, mniej


i: to akt ten jest jakby egzaminem, po którym<br />

i-:fi;-i inne, a uczeń usunięty z reakcyjnej szkoły<br />

--iii rewolucyjną maturę i stanie się wiernym bojow-<br />

: ł em sprawy, za którą w więzieniu zginął jego ojciec<br />

i i której żyje jego brat.<br />

Utworowi nadał autor formę autobiograficzną. Wątek<br />

-igo jest jakby wspomnieniem własnych przeżyć —<br />

słowa włożone w usta Franciszka Rodaka mają jakby<br />

charakter wyznań osobistych.<br />

Metoda taka ma tę zaletę, że bezpośrednio wprowadza<br />

czytelnika w klimat książki i każe mu przyjąć<br />

treść jako wynurzenie z pierwszej ręki. A tok opowiadania<br />

jest wartki i potoczysty, przeto przykuwa silnie<br />

uwagę.<br />

Kłosowski nie psychologizuje, nie stara się analizować<br />

stanów uczuciowych bohatera, nie poddaje ich żadnej<br />

próbie dialektycznej. Jego metoda jest inna. Kreśli<br />

proste obrazy, które swą pozornie niewyszukaną formą<br />

starają się najkrótszą drogą chwycić czytelnika za serce.<br />

Ten szereg obrazów, tworząc logiczną powieściową<br />

całość, wyróżnia się wielką różnorodnością. Każdy<br />

z nich ma jakby charakter noweli, samodzielnego opowiadania,<br />

mającego swój własny sens i swoją własną<br />

końcówkę. Wyodrębniony z tego szeregu mógłby żyć<br />

samodzielnym literackim życiem. Niektóre z nich mają<br />

kapitalne zacięcie.<br />

Gdybyśmy dobrze przeanalizowali „Czarną wiosnę",<br />

to byśmy się doszukali różnych związków ze znanymi<br />

pozycjami literatury powszechnej. Ale związki te są<br />

wysoce szlachetne. Odnaleźć by można i wpływ Prusa<br />

i Lwa Tołstoja i Mikołaja Ostrowskiego. Wpływy te nie<br />

stanowią reminiscencji. Są raczej udowodnionym pokrewieństwem<br />

nie tyle tematycznym, ile stylowym. Dotdają<br />

one książce Józefa Nikodema Kłosowskiego barwy<br />

i smaku.<br />

Tytuł jej, „Czarna wiosna", będący formalnym zapożyczeniem<br />

tytułu jednego z utworów poetyckich Antoniego<br />

Słonimskiego, stwarzał konieczność wylegitymowania<br />

swego rodowodu w sensie usprawiedliwienia<br />

jego użycia. Trudność tę autor pokonał całkowicie.<br />

Zapożyczenie zostało usprawiedliwione treścią książki.<br />

Mimo dramatycznej treści „Czarna wiosna" owiana<br />

jest pociągającą młodzieńczą pogodą. Jest jasna i prosta.<br />

Może tylko obraz szkoły, do której uczęszcza bohater<br />

powieści, jest zbyt pesymistyczny i ponury. Szkołą<br />

przedwojenna, będąca produktem systemu kapitalistycznego,<br />

miała niewąt<strong>pl</strong>iwie swoje ciemne strony, ale<br />

wśród ludzi na jej żywą treść się składających były<br />

szlachetne serca, wrażliwe na niedolę społeczną i rozumiejące<br />

anomalia ustroju. Kłosowski potraktował<br />

tę szkołę schematycznie z założenia.<br />

Powieść Józefa Kłosowskiego jest interesująca z wielu<br />

względów —• stanowi ona ciekawe powiązanie z jego<br />

poporzednimi pozycjami oraz daje rzut na literacką<br />

ewolucję autora.<br />

Wacław<br />

Gralewski<br />

Nakładem Wydawnictwa „Pax" ukazała się książka<br />

Jerzego Krzysztonia pt. „Opowiadania indyjskie". Jest<br />

to debiut prozatorski młodego autora, debiut bardzo<br />

interesujący i udany, chociaż zbiór ten nasuwa szereg<br />

refleksji, uwag i nieraz nawet zasadniczych zastrzeżeń.<br />

Przede wszystkim już sam poziom poszczególnych .opcwiadań<br />

jest różny. Obok stron dobrych, a często wręcz<br />

znakomitych, tom Jerzego Krzysztonia zawiera i miejsca<br />

wyraźnie słabe, niedociągnięte i surowe.<br />

Trzonem „Opowiadań indyjskich" jest nowela „Tama",<br />

zajmująca prawie połowę zbioru. I tutaj właśnie<br />

możemy najlepiej poznać wszystkie blaski i cienie bezsprzecznego<br />

zresztą talentu J. Krzysztonia. Akcja tego<br />

opowiadania rozgrywa się w zapadłej, biednej i zagłodzonej<br />

wsi w dalekich Indiach, dokąd powraca z wojny<br />

jeden z bohaterów spod Monte Cassino, Prasad, syn<br />

miejscowego chłopa, by zaraz na wstępie stwierdzić,<br />

że jego najbliżsi padają z głodu i wycieńczenia. Prasad<br />

stara się pomóc swoim i sąsiadom, lecz niebawem<br />

rozumie, że wpadł na dno otchłani, z której trudno mu<br />

będzie znaleźć jakieś rozsądne wyjście. Pola spala susza.<br />

I ludzie tak, jak i rośliny, są mdli i spragnieni.<br />

Za to, za kamienną tamą rozciągają się bogate urodzajne<br />

łany maharadży, który kazał zamknąć śluzy, by<br />

ani kro<strong>pl</strong>a życiodajnej wody nie spadła na chłopskie<br />

wysychające zagony. Po uroczystym pogrzebie prababki<br />

Aruny, tłum runął w stronę rzeki, chcąc rozwalić<br />

przeklętą tamę, znieść ją, jak wielkie zło z po-<br />

') Jerzy Krzysztoń: „Opowiadania indyjskie", Wyd.<br />

„Pax", Warszawa 1953, str. 237.<br />

„OPOWIADANIE INDYJSKIE"*)<br />

wierzchni ziemi. Prasad, żołnierz spod Monte Casino,<br />

jest na czele. Razem z kowalem wiodą biedotę do<br />

szturmu. Ale zdała słychać grzmot wystrzałów. Zaczyna<br />

się akcja policji, tratującej głodnych, wynędzniałych<br />

pariasów. Na razie zryw ten zakończył się klęską, ale<br />

prędzej czy później powstaną głodne, sponiewierane<br />

masy, by raz na zawsze obalić tyranię książąt i brytyjskich<br />

kolonizatorów...<br />

Autor z dużym realizmem przedstawia nędzę pariasów.<br />

Ich biedę, wycieńczenie, bezdomność i bezgraniczną<br />

krzywdę. Są w „Tamie" sceny naprawdę mocne,<br />

wprost wstrząsające w wyrazie, takie, jak: głód całej<br />

gromady, skazanej na wymarcie, zachowanie się bezbronnych<br />

dzieci, dotkniętych czerwonką, szamotanie się<br />

Prasada, szukającego przed śmiercią miłości, ciche cierpienie<br />

matki czy pogrzeb prababki Aruny. Specjalną<br />

wymowę ma rozprawa z poborcą, symbolizującym cały<br />

ustrój kolonialny. J. Krzysztoń z prawdziwą siłą i dojrzałą<br />

wnikliwością maluje duszę swoich bohaterów.<br />

Jego ludzie są nam bliscy i naprawdę żywi, bez cienia<br />

pozy czy sztuczności. Tragedia zagłodzonej wsi<br />

przejmuje czytelnika. Budzi w nim bunt i pragnienie<br />

walki o lepszy, sprawiedliwszy ustrój na świecie. Wrażenie<br />

to potęguje język „Opowiadań indyjskich",<br />

piękny, wypracowany i bogaty. Dotyczy to przede<br />

wszystkim samej narracji.<br />

Ale „Tama" ma też i swoje cienie. Autor nieraz zapomina,<br />

że jego bohaterowie żyją pod obcym niebem<br />

Indii. Jego chłopi mówią językiem pełnym wyrazów<br />

zaczerpniętych z naszej, polskiej gwary. A często i tak<br />

93


czują i myślą. Np.: „Jest krzepa w narodzie?", „mój<br />

kumie", niechaj mu „świeci światłość wiekuista". Toteż<br />

nic dziwnego, że tu i ówdzie Indie z „Opowiadań<br />

indyjskich" przypominają Polskę. A to odbarwia nam<br />

obraz tego dalekiego kraju, pomniejsza wrażenie. Wadą<br />

tomu są też zapędy naturalistyczne autora. Opis<br />

funkcji fizjologicznych często rozbija niejedną doskonale<br />

skom<strong>pl</strong>ikowaną scenę i płoszy znakomicie uchwycony<br />

nastrój.<br />

Tam, gdzie autor odstąpił od tego eksperymentu (w<br />

drobnych opowiadaniach), sprawa wygląda daleko lepiej<br />

i prościej. Krótkie „Wspomnienie indyjskie" jest<br />

piękne i wzruszające w swej bezpośredniości i głęboko<br />

ludzkim wydźwięku.<br />

Do najsłabszych w zbiorze zaliczyłbym dość sztuczną<br />

„Powiastkę o przewoźniku" i mało pogłębiony szkic<br />

pt. „Ojcowska koszula", gdzie znalazłby się materiał na<br />

całą powieść.<br />

Wszystkie opowiadania Jerzego Krzysztonia łączy<br />

jedna wspólna więź: głębokie ukochanie człowieka i to<br />

bez względu na rasę czy religię. I ta właśnie nuta nadaje<br />

„Opowiadaniom indyjskim" specjalny charakter.<br />

Z każdej strony tego tomu wyziera twarz cierpiącego,<br />

pokrzywdzonego brata, człowieka wyzutego z praw<br />

i sponiewieranego przez ustrój kapitalistyczny.<br />

Zbiór opowiadań Jerzego Krzysztonia jest zadatkiem<br />

nieprzeciętnego talentu. Świadczy o tym choćby niemal<br />

zupełna dojrzałość artystyczna kilku utworów, wchodzących<br />

w skład tomu. „Opowiadania" poprzedza wstęp<br />

A. Gołubiewa. ink.<br />

„WIERSZE I<br />

Zdetronizowanego króla Faruka pytano niedawno,<br />

dlaczego nie lubi poezji. „Wiecie co?" — odpowiedział<br />

— „Poezja dla ludzi o słabych nerwach jest tym samym,<br />

co, ciastka dla osób chorych na żołądek".<br />

Król Faruk nie był na pewno nigdy w wielkiej paryskiej<br />

sali „Mutualite". Przed czterema laty w tej właśnie<br />

sali na zebraniu obrońców Pokoju, w obecności<br />

kilku tysięcy osób Paul Eluard zaczął czytać swe wiersze.<br />

Czytał je dość niespodzianie, gdyż w ostatniej<br />

chwili przyszło mu zastąpić nieobecnego mówcę. Czytał<br />

głosem cichym i jakby przygaszonym,'z lekkim<br />

drżeniem rąk, w których trzepotały się kartki. Wiersze<br />

nie były łatwe. Ale w tej sali, nabrzmiałej entuzjazmem<br />

i wolą walki, na zebraniu robotników i młodzieży, poezja<br />

Eluarda zabrzmiała tak mocnymi tonami, że do dziś<br />

pamiętam jednomyślny zachwyt i to uniesienie radości,<br />

jakie dać może prawdziwie artystyczne przeżycie.<br />

Czy była to przede wszystkim sprawa odbioru, a więc<br />

słuchaczów, na pewno nie zatroskanych o swoje nerwy?<br />

Myślę, że rację miał czeski poeta Nezval mówiąc:<br />

„Najlepsza definicja liryki brzmi następująco: jest ona<br />

zmaganiem się jednostki z wielkimi problemami swego<br />

czasu". Pisarz musi — jeśli chce być godny tego imienia<br />

— dźwigać na sobie poczucie odpowiedzialności.<br />

Dla poety to poczucie jest jeszcze mocniejszym nakazem<br />

sumienia, bo przecież słowo poetyckie nie jest niczym<br />

innym, jak słowem ustokrotnionym, spotęgowanym.<br />

Problem odpowiedzialności poetyckiej był zasadniczym<br />

zagadnieniem poprzedniego tomu Tadeusza Różewicza<br />

(„Czas, który idzie", Czytelnik 1951). Zaczynał<br />

on wtedy od ostrej samokrytyki; mówił o głosie, który<br />

„łamie się w suchej krtani jak trzcina", wyznawał:<br />

Stare wiersze opadają ze mnie<br />

o nowych nie śmiem jeszcze marzyć.<br />

Ale już składał obietnicę;<br />

Ja człowiek pobity w tej wojnie<br />

jak drzewo i trawa<br />

*) Tadeusz Różewicz: „Wiersze i obrazy". Czytelnik<br />

1952. Okładkę projektował Andrzej Heidrich. Str. 56.<br />

Red.: Jerzy Lisowski.<br />

OBRAZY"*)<br />

ja wyziębiony<br />

jak podziemia kościołów<br />

ja dół pełen wspomnień<br />

a jedne leżą na drugich<br />

stworzę dla was obraz nowy<br />

pożywny i pełen ciepła.<br />

Tom obecny — „Wiersze i obrazy" — jest pięknym<br />

sprecyzowaniem skom<strong>pl</strong>ikowanej sprawy. Nurtujący Różewicza<br />

dramat poetyckiej odpowiedzialności można<br />

analitycznie rozszczepić na kilka składników. Pierwszym<br />

z nich jest przekonanie o konieczności artystycznego<br />

pogłębiania swych wizji. Tytuł tomu brzmi:<br />

„Wiersze i obrazy", a zróżniczkowanie to nie wydaje<br />

mi się czymś przypadkowym. Ogromna praca i wysiłek,<br />

podjęty przez poetę, polega na przetwarzaniu surowych<br />

wizji — obrazów w dokłaanie skonstruowany<br />

wiersz:<br />

Nie piszę wierszy<br />

garść słów obracam<br />

z trudem<br />

jak w żarnach<br />

pisze Różewicz w utworze zatytułowanym „Nie wiersz".<br />

Ale jest i druga strona owego problemu. Daje jej<br />

wyraz poeta w sposób programowy w utworach takich,<br />

jak „Poetyka" czy „Pragnienie":<br />

Rozpadają się słowa<br />

którym odjęto miłość.<br />

Bez niej nasza pieśń<br />

jest jak brzęk owadów<br />

jak barwa woskowych owoców<br />

jak wrzask mosiężnych blach<br />

jak krzyki pijanego<br />

jak milczenie przedmiotów.<br />

Pieśń bez miłości<br />

jest martwa<br />

odwróci się od niej lud<br />

obojętny i surowy.<br />

•<br />

Jaka to jest poezja bez miłości?<br />

Taka, która upojona własną siłą kojarzenia obrazów,<br />

pojmuje swe zadania jako rozkosz upajania się samą<br />

94


•P - kołorów i światła, a nie zmaganie z wielkimi pro-<br />

•:>j•iiir: epoki.<br />

? Doewricz tłumaczy to w sposób jasny, podając za<br />

Bnykład własne poprzednie przeżycia:<br />

Myślałem<br />

że słowa są lekkie<br />

jak puch<br />

lśniące jak jedwab<br />

krągłe jak kolana dziewczyn<br />

beztroskie jak głosy ptaków<br />

myślałem<br />

że posłuszne<br />

przybiegają na każde wezwanie<br />

że można układać z nich obrazy<br />

których wieloznaczność<br />

kryje w sobie bogactwo.<br />

Otóż to był błąd, gdyż nie wieloznaczność, lecz precezyjna<br />

jednoznaczność stanowi prawdziwe bogactwo<br />

i prawdziwą drogę do wzbogacenia naszej wiedzy<br />

o świecie:<br />

Były w moim życiu<br />

słowa pożegnania<br />

i słowa nienawiści «-<br />

a potem słowa miłości<br />

a potem widziałem<br />

wydrapane<br />

na więzienuym murze<br />

słowa nadziei.<br />

Tylko tak jednoznacznie pojęte słowo poetyckie może<br />

trafiać do całego narodu, a więc stać się naprawdę<br />

pożyteczne. To jest jakby trzeci odcień owego złożonego<br />

problemu poetyckiej odpowiedzialności: problem komunikatywności.<br />

W wierszu „Pragnienie" mówi Różewicz:<br />

Chciałbym dziś mówić tak barwnie i jasno<br />

by dzieci biegły do mnie jak do parku<br />

co w słońcu stoi i światło ma w sobie<br />

Chciałbym dziś mówić tak ciepło i prosto<br />

by starzy ludzie czuli się potrzebni.<br />

Tak odnajduje poeta drogę do pieśni, która jest pełna<br />

miłości do ludzi i wiary w ludzi.<br />

Gromada ma oblicze<br />

jasne, dobre, szerokie<br />

aGh szerokie<br />

nie objęte.<br />

Westchnienie gromady<br />

jest jak westchnienie świata.<br />

Radość gromady jest ogromna<br />

jak słońce.<br />

Z tego przekonania rodzą się zachwyty poetyckie<br />

nad „Rzeką światła", jaka powstała w małej wiosce<br />

słowackiej, — w mroku, gdzie dotychczas nic się nie<br />

działo.<br />

W tym nastroju układa się obraz wzniesiony na<br />

chwałę Chińskiej Armii Ludowej, której oddziały idą<br />

naprzód w Tybecie.<br />

I z tej bardzo konsekwentnie pojętej potrzeby powstają<br />

też wiersze oburzenia i walki, jak dźwięcząca<br />

strofami Garci Lorki przepiękna ballada o zniszczeniu<br />

malajskiego miasta Yenderan, czy poemat o śmierci<br />

rozstrzelanego przez hitlerowców Gabriela Peri.<br />

Ty wiesz, że jestem<br />

ale nie wchodź nagle<br />

do mego pokoju<br />

mogłabyś zobaczyć<br />

jak milczę<br />

nad białą kartą.<br />

Czy można pisać<br />

o miłości<br />

słysząc krzyki<br />

zamordowanych i pohańbionych<br />

czy można pisać<br />

0 śmierci<br />

patrząc na twarzyczki<br />

dzieci.<br />

Nie wchodź nagle<br />

do mego pokoju.<br />

Zobaczysz niemego<br />

1 skrępowanego<br />

świadka miłości<br />

która zwycięża śmierć.<br />

Miłość zwycięża śmierć, „niemy i skrępowąny"<br />

świadek — poeta, właśnie dzięki poczuciu /wielkości<br />

zjawisk zdobywa siłę i wolność. '<br />

Wojciech<br />

Natanson<br />

Siłą, która mobilizuje wewnętrznie Annę Kamieńską,<br />

jest wielkie ukochanie człowieka. Wyraz osobisty tego<br />

ukochania znajduje w głębokiej miłości ku dzieciom<br />

własnym. Kamieńska jest matką, której miłość macierzyńska<br />

staje się akcentem życia i przybiera formę głębokiej<br />

wypowiedzi poetyckiej. Dla uczuć swoich szuka<br />

syntezy i dlatego w wierszu zatytułowanym „Mową<br />

prostą" woła: „Kochający wszystkich krajów łączcie<br />

się". Mimo że pozornie na zawołaniu tym cięży z lekko<br />

odcień barokowej trawestacji, słowa te mają ożyw-<br />

') Anna Kamieńska: „O szczęściu" 1949—1951 „Czytelnik",<br />

Warszawa, 1952.<br />

..O SZCZĘŚCIU"*)<br />

czy dech. Ależ to takie proste, aż dziw, że ktoś dotąd<br />

tego nie spostrzegł i nie powiedział. Dostrzegła i powiedziała<br />

Anna Kamieńska.<br />

Z uczuć macierzyńskich wyrasta postawa społeczna,<br />

która wykształca się w świadomy program walki o pokój<br />

i przyszłe niezamącone szczęście wszystkich ludzi.<br />

Dlatego przekonuje i pociąga silnie czytelnika tytuł<br />

zbiorku poetyckiego Kamieńskiej — „O szczęściu".<br />

Tak, droga do szczęścia jest prosta, acz niełatwa,<br />

ale zboczyć z niej nie można, bo stanowi oś wszelkich<br />

ludzkich poczynań.<br />

I tą prostą, ale wielką ideą, zwierającą społecznie,<br />

95


przesiąknięta jest cała książka poetki. Podsumowawszy<br />

wszystko Kamieńska staje zdecydowanie na pozycjach<br />

obozu walki o pokój i sprawiedliwość społeczną.<br />

Ponura przeszłość nie- kazi strof autorki „O szczęściu"<br />

pesymizmem. Wierzy w zwycięstwo dobra, rozumiejąc<br />

konieczność oderwania się od goryczy własnej:<br />

,,..i mieć idee większe nad cierpienie i cele większe<br />

niż pamięć o trumnie".<br />

Słowa te trącają w strunę bohaterską i są jasną i niewąt<strong>pl</strong>iwą<br />

deklaracją wyjścia z kręgu osobistych doznań<br />

i związania się ze zbiorowością i jej losami. Stanowią<br />

jakby hasło heroicznegoi uniwersalizmu, wyrażonego<br />

mową poetycką.<br />

Tom „O szczęściu" zawiera większy utwór o zasięgu<br />

poematu, zatytułowany „Joliot". Kamieńska stara się<br />

w szerszych kręgach artystycznych umieścić obrazy<br />

i uczucia twórcze nurtujące jej osobowość. Sztuka<br />

w nich swej generalnej linii poetyckiej, syntezy wypowiedzenia<br />

się. Próba ta, acz stanowi osiągnięcie samo<br />

w sobie, rozpryskuje się w licznych lirycznych skojarzeniach,<br />

mających charakter poetyckich dygresji. Bo<br />

mimo pozorów Kamieńska jest przede wszystkim lirykiem<br />

i toi lirykiem czystej krwi. Jej próby zobiektywizowania<br />

swych twórczych podniet, nadania im kształtu<br />

ścisłej formuły uwodzą tylko powierzchownie. W rzeczywistości<br />

przemawiają bezpośrednio do czytelnika,<br />

wymijają stacje jego rozumu.<br />

. Patrząc na tych, co z różnych stron świata ściągają<br />

(mowa o Kongresie Pokoju) wiedzeni gwiazdą pokoju,<br />

poetka pisze: „Przynoszą w zmarszczkach słońce<br />

swoich horyzontów, krajobrazy ojczyste i skwarne<br />

i śnieżne".<br />

W tym pozornie spokojnym obrazie jest szum morza<br />

i wichrów. I taka właśnie jest twórczość Anny Kamieńskiej,<br />

która „słońce swoich horyzontów" niesie<br />

w przyszłość wierząc głęboko w zwycięstwo idei.<br />

Wacław<br />

Gralewski<br />

POCISK I SŁOWO" *)<br />

Po sześciu latach od ukazania się „Godziny poezji"<br />

Seweryn Pollak, świetny tłumacz poezji rosyjskiej, wystąpił<br />

z drugim zbiorkiem wierszy oryginalnych pt.<br />

„Pocisk i słowo".<br />

Tytuł książki zaczerpnięty z tytułu utworu, który ją<br />

otwiera, ma widocznie charakter programowy, pragnie<br />

nakreślić linię drogi poetyckiej, na którą wstępuje<br />

autor. Jego słowo skupiające w sobie „wolę tysięcy"<br />

ma mieć siłę pocisku i to nie tylko wtedy, gdy<br />

„z czcionek się wydziera milionów pragnieniem słowo<br />

jak pocisk: pokój", ale w ogóle w dzisiejszej walce<br />

o lepsze, sprawiedliwsze życie. Takie sugestie nasuwa<br />

ten tytuł czytelnikowi, który nie poznał jeszcze treści<br />

książki. I tytuł ten dezorientuje, czego nie było w „Godzinie<br />

poezji'. Kojarzą się nagłówki w zbiorkach poetyckich<br />

innych poetów, tak różnych swą psychiką<br />

od Pollaka: „Słowa we krwi", „Bagnet na broń". Pocisk,<br />

zatem siła burząca, ruch, dynamika. A tymczasem wiersze<br />

Pollaka są w ogromnej większości refleksyjne, na<br />

tym polega ich specyfika i urok, w nich jest najmocniejszy<br />

i najbardziej przekonywa (nawet piękny, choć<br />

dezorientujący wiersz tytułowy jest typowo refleksyjny).<br />

Tam, gdzie słowo jego pragnie być pociskiem,<br />

przeważnie nie osiąga zamierzonego efektu i zamienia<br />

się w retorykę. Nikt mnie nie przekona, że dysonans w<br />

ślicznie zaczynającym się utworze „Antyelegia" jest<br />

szczery, a jeśli tak, świadczy to o neurastenii poety.<br />

Nie wyobrażam sobie, aby Marchlewski na przykład,<br />

') Seweryn Pollak : „Słowo i pocisk", Warszawa,<br />

Czytelnik", 1952, str. 64.<br />

odbywając swoje samotne wędrówki po Tatrach, poczytywał<br />

sobie za kwietyzm rozkoszowanie się pięknem<br />

natury i by w takiej chwili odprężenia niezbędnego<br />

dla każdego człowieka (a zwłaszcza dla człowieka<br />

czynu i walki) musiał myśleć o krzywdzie społecznej<br />

i wólce klasowej.<br />

Żywiioi refleksji panuje przemożnie w twórczości Pollaka<br />

i manifestuje się nieraz w urzekająco pięknych<br />

wierszach, jak np. „Tracki grobowiec", „Godzina życia"<br />

czy „Powrót młodości". Ale oto wśród utworów<br />

tego rodzaju —- unikat, niespodzianka, prosta i ujmująca<br />

bezpośredniością uczucia ojcowskiego „Kołysanka<br />

dla Joasi".<br />

W poezji znawcy, miłośnika i tłumacza poezji rosyjskiej<br />

zadźwięczą czasem jej pogłosy. Nie podważają<br />

one w niczym oryginalności Pollaka, gdyż są bardzo<br />

dalekie, nie każdy je dostrzeże, a koligacje są zaszczytne.<br />

Ale przyjemnie wytropić czasem Błoka (w pierwszej<br />

części „Hamleta" i w „Warszawie") czy Bagrickiego<br />

w „Radiszczewie".<br />

A znów „Ocaleniu", bodajże najpiękniejszemu wierszowi<br />

w zbiorku, patronuje lozański<br />

Mickiewicz.<br />

W utworze „Szczecin" autor, transponując na język<br />

poetycki wypowiedź jednego z robotników pod adresem<br />

poetów, powiada: „Chcemy, ażeby słowa wasze<br />

dochodziły do nas nie jak surowe bryły, lecz by rozpalały<br />

żarem każdego z nas". Wiersze Pollaka nie rozpalą<br />

żarem. Ale przeciętnemu czytelnikowi dadzą wiele<br />

materiału do myślenia, a prawdziwy smakosz poezji<br />

z rozkoszą zanurzy się w rzeźwiącym chłodzie ich<br />

urody.<br />

kaj<br />

96


KRONIKA KULTURALNA LUBELSZCZYZNY<br />

Z PRACY LUBELSKIEGO ODDZIAŁU Z.L.P.<br />

C idział Lubelski Z.L.P. liczy obecnie 22 członków,<br />

z których 10 jest rzeczywistych: są to kol. kol. Feliks<br />

Araszkiewicz, Maria Bechczyc-Rudnicka, Konrad Bielski<br />

Włodzimierz Chełmicki, Eugeniusz Gołębiowski,<br />

T .\"acław Gralewski, Anna Jakubiszyn, Kazimierz Ane<br />

Jaworski, Józef Nikodem Kłosowski i Helena<br />

Piatta.<br />

Y. skiad nowego zarządu, wybranego w końcu września<br />

ub. r. wchodzą: Konrad Bielski jako prezes, K. A.<br />

Jaworski — wiceprezes, Wacław Gralewski — sekretarz,<br />

Helena PJatta — skarbnik i M. Bechczyc-Rudnicka —<br />

członek zarządu.<br />

Oddział pracuje w dwóch sekcjach literackich:<br />

twórczości óryginalnej, obejmującej prozę, poezję<br />

i krytykę literacką, i przekładowej. Przewodniczącym<br />

pierwszej sekcji, do której należą wszyscy członkowie<br />

Oddziału, jest K. A. Jaworski — drugiej M. Bechczyc-<br />

Rudnicka, kierująca jednocześnie pracą zespołu tłumaczy<br />

„Załoga Nr 1".<br />

Przv Oddziale istnieje Koło Młodych liczące 22<br />

członków. Opiekuje się nim z ramienia zarządu kol.<br />

A. Jakubiszyn.<br />

Zebrania sekcji twórczości oryginalnej odbywają się<br />

dwa razy, przekładowej—raz w miesiącu. Część członków<br />

sekcji przekładowej (kol. kol. Araszkiewicz, Bechczyc-Rudnicka,<br />

Bielski, Gralewski i K. A. Jaworski) pracuje<br />

w zespole tłumaczy „Załoga Nr 1", który jesienią<br />

ub. roku powiększył liczbę dokonanych dotąd wspólnie<br />

przekładów a jedną pozycję; jest nią sztuka Nazima<br />

Hikmeta „Opowieść o Turcji".<br />

Od październiki ub. roku do chwili obecnej (kiedy<br />

działalność sekcji jest już zawieszona na okres letni)<br />

odbyło się 14 posiedzeń Sekcji Twórczości Oryginalnej:<br />

trzy z nich miały charakter organizacyjny, jedno<br />

przeznaczone było na ocenę poprzedniego numeru<br />

„Kameny", pozostałe poświęcono pracom oryginalnym<br />

kolegów, — omawiano na nich powieść Eugeniusza<br />

Gołębiowskiego „Kronika Imć Pana Woyszy" (obecnie<br />

tytuł zmieniony — „Kronika Ponikowska"), szkic literacki<br />

Feliksa Araszkiewicza „Pozycja Zygmunta Niedźwieckiego<br />

w naturalizmie polskim", przekłady z Goethego<br />

Stefana Zarębskiego, poemat Konrada Bielskiego<br />

,,38 równoleżnik", essay'e Konrada Eberhardta ,,W kręgu<br />

miniatury literackiej (o moralistach francuskich)<br />

i „Dziwna zabawa współczesności" (o Rcger<br />

Vailland'zie), nowe wiersze Zygmunta Mikulskiego,<br />

wstęp A. Jakubiszyn do „Turcarefa" Lesage'a i jej<br />

broszurę o Stendhalu, nowelę Zbigniewa Jakubika,<br />

„Opowiadania indyjskie" Jerzego Krzysztonia. Z wymienionych<br />

tematów największe zainteresowanie wzbudziła<br />

proza E. Gołębiowskiego i J. Krzysztonia oraz poemat<br />

K. Bielskiego.<br />

Sekcja przekładów odbyła 6 zebrań (jedno organizacyjne,<br />

trzy odbyły się łącznie z sekcją twórczości oryginalnej).<br />

Tematy: tłumaczenia S. Zarębskiego drobnych<br />

wierszy Goethego, „O przekładach poetyckich"<br />

referat K. A. Jaworskiego, fragmenty tłumaczeń H.<br />

Platty książki Laffitte'a „Ceux gui vivent", poemat<br />

Majakowskiego „Człowiek" w przekładzie K. A. Jaworskiego<br />

i tłumaczenia poetyckie z różnych języków<br />

B. Zyranika.<br />

Kolo Młodych przy Lubelskim Oddziale ZLP, przejawiało<br />

w rb. żywszą działalność. Na zebraniach omawiano<br />

wybitniejsze pozycje z współczesnej literatury<br />

polskiej (np. „Pamiątkę z Celulozy" Newerlego) i oceniano<br />

prace członków Koła. Do ożywienia działalności<br />

Koła Młodych przyczynił się w dużym stopniu jesienny<br />

konkurs rekrutacyjny, (który dał w wyniku dopływ<br />

nowych członków), Zjazd w Oborach i nawiązanie<br />

kontaktu z Warszawskim Kołem Młodych, którego<br />

przedstawiciele dwukrotnie przyjeżdżali do Lubelskiego.<br />

Wraz z nimi przybył w marcu i Jerzy Andrzejewski,<br />

który miał odczyt z zakresu literatury współczesnej<br />

w auli KUL-u.<br />

14 marca rb. odbyło się nadzwyczajne zebranie Oddziału<br />

i Koła Młodych, zwołane z powodu zgonu Józefa<br />

Stalina. Po wysłuchaniu przemówienia prezesa K. Bielskiego<br />

uchwalono następującą rezolucję:<br />

„Zebrani w dniu 14 marca 1953 r. członkowie Lubelskiego<br />

Oddziału Z.L.P. oraz członkowie Koła Młodych<br />

wyrażają głęboką boleść z powodu zgonu Józefa Stalina,<br />

wodza postępowej lu'dzkości, wielkiego chorążego<br />

.pokoju. Wierzymy głęboko, że dzieło jego nauki i drogowskazy<br />

pozostaną dla nas podstawą w walce.o najszczytniejsze<br />

ideały ludzkości, a szczególnie w naszej<br />

pracy nad budową socjalistycznej kultury w Polsce<br />

Ludowej".<br />

Od sierpnia ub. r. Oddział korzysta z dwupokojowego<br />

lokalu przy ul. Granicznej 1 c. W mniejszym pokoju<br />

urzęduje sekretariat i odbywają się zebrania zarządu.<br />

Tu też zorganizowano punkt noclegowy dla przyjezdnych<br />

gości literatów. Drugi, większy pokój, przeznaczony<br />

jest na świetlicę, czytelnię i bibliotekę, tu<br />

zbierają się obie sekcje i Koło Młodych. Niestety,<br />

Oddział nie rozporządza większą salą, w której mogłyby<br />

się odbywać wieczory dyskusyjne, autorskie<br />

i inne imprezy literackie dla szerszej publiczności.<br />

W tych wypadkach korzystano z sal innych instytucji<br />

społecznych, najczęściej z wygodnej sali Towarzystwa<br />

Przyjaźni Polsko-Radzieckiej.<br />

. Członkowie Oddziału biorą żywy udział w pracy<br />

politycznej i społecznej. Niektórzy z nich pracują na<br />

terenie takich instytucji, jak Wojewódzki Komitet<br />

Frontu Narodowego, Komitet Obrońców Pokoju i in.<br />

K. Bielski jest wiceprzewodniczącym Komisji Kultury<br />

i Oświaty przy W.R.N., zastępcą przewodniczącego<br />

Wojewódzkiej Rady Czytelnictwa i Książki i członkiem<br />

Rady Opiekuńczej Towarzystwa Wiedzy Powszechnej.<br />

Kol. Bechczyc-Rudnicka jest członkiem Wojewódzkiego<br />

Komitetu Frontu Narodowego i brała udział<br />

w pracach nad broszurą wydaną przez ten Komitet,<br />

kol. Bechczyc-Rudnicka, Gołębiowski i K. A. Jaworski<br />

współpracowali z Komitetem Redakcyjnym książki<br />

o Lubelszczyźnie, która miała być wydana przez KW<br />

PZPR na Dni Oświaty, Książki i Prasy.<br />

Praca zawodowa niektórych kolegów wiąże się<br />

z różnymi <strong>pl</strong>acówkami kulturalnymi: M. Bechczyc-<br />

Rudnicka jest kierownikiem literackim Państwowego<br />

Teatru im. J. Osterwy, K. A. Jaworski jest kierowni-<br />

97


kiem artystycznym lubelskiego „Artosu", M. A. Jaworski<br />

i Z. Mikulski pracują jako dziennikarze w „Sztandarze<br />

Ludu". Pismo to wydaje dodatek niedzielny pt.<br />

„Kultura i Życie", w którym literaci lubelscy często<br />

zamieszczają artykuły, przekłady i wiersze. Niektórzy<br />

z nich współpracują z miejscowym Radiem.<br />

Akcja imprezowa w pierwszej połowie polegała na<br />

zorganizowaniu 31 odczytów, wieczorów dyskusyjnych<br />

i autorskich, urządzanych bądź z ramienia Z.L.P., bądź<br />

indywidualnie przez niektórych kolegów w oparciu<br />

0 instytucje społeczne i zakłady pracy w Lublinie<br />

1 w terenie. (Tematy: „Książka w walce o pokój", dyskusje<br />

o „Pamiątce z Celulozy", o „Biegu do Fragala",<br />

„Jan Wolker-poeta miłości walczącej", „Aleksander<br />

Hercen —- człowiek i dzieło", „W 150-lecie urodzin Mikołaja<br />

Jazykowa", „O ludziach polskiego Odrodzenia",<br />

„Maksym Gorki — jego miłość do człowieka", „Dzieło<br />

Antoniego Makarenki", „Czeski ruch budzicielski<br />

w w. XIX" i in.) poranki i wieczory literackie K. Bielskiego,<br />

K. A. Jaworskiego i H. Platty; dwie imprezy<br />

w lubelskim „Domu Książki" miały charakter zbiorowy:<br />

jeden wieczór poświęcono postępowej literaturze<br />

niemieckiej, drugi — polskiej poezji współczesnej).<br />

W r. 1952/53 ukazały się jiastępujące książki literatów<br />

lubelskich: „Czarna wiosna" powieść J. N. Kłosowskiego<br />

(„Czytelnik"), „Opowiadania indyjskie"<br />

J. Krzysztonia („Pax"), „Niedorostek" Fonwizina w przekładzie<br />

M. Bechczyc-Rudnickiej („<strong>Biblioteka</strong> Kameny")<br />

i tłumaczenia K. A. Jaworskiego: „Pieśń pokoju" Vitezslava<br />

Nezvala („Książka i Wiedza"), „Urwisko"<br />

Gonczarowa („Książka i Wiedza"), „Rzeczy minione<br />

i rozmyślania" t. III Hercena („Książka i Wiedza")<br />

i nowe wydanie „Kolchidy" Paustowskiego („Iskry").<br />

K. A. Jaworski i Zygmunt Mikulski złożyli w „Czytelniku"<br />

swoje wiersze wybrane, Eugeniusz Gołębiowski<br />

— powieść „Kuźnica Ponikowska", Bechczyc-Rudnicka<br />

zawarła umowę z wyd. CRZZ na opublikowanie<br />

komedii muzycznej dla dzieci „Bajka o rzepce", a Konrad<br />

Bielski z „Czytelnikiem" na wydanie poematu „38<br />

równoleżnik", Ryszard Liskowski złożył w wyd. M.O.N.<br />

wybór wierszy. Nakładem „Biblioteki Kameny" ukażą<br />

się essay'e K. Eberhardta, arkusze poetyckie Stefana<br />

Wolskiego i Marka Adama Jaworskiego oraz „Człowiek"<br />

Majakowskiego w tłumaczeniu K. A. Jaworskiego.<br />

kaj<br />

MIEJSKA BIBLIOTEKA<br />

IM. H.<br />

PUBLICZNA<br />

ŁOPACIŃSKIEGO<br />

Miejska <strong>Biblioteka</strong> Publiczna im. H. Łopacińskiego<br />

stanowi poważną pozycję w życiu kulturalnym naszego<br />

miasta i Lublin ma słuszne prawo być dumnym<br />

z szerokiego zasięgu jej oddziaływania, z jej powiązania<br />

z różnymi ośrodkami naukowymi w kraju, które<br />

szukają w niej częstokroć unikatowych wydań i znajdują<br />

je nieraz.<br />

Oryginalne dokumenty z rozpaczliwej przeszłości<br />

biblioteki od daty jej założenia — 26 maja 1907 r. w<br />

w konfrontacji z bujnym rozkwitem i perspektywami<br />

dalszego jej rozwoju w Polsce Ludowej są wymowną<br />

ilustracją wpływu przemian ustrojowych na los i znaczenie<br />

<strong>pl</strong>acówek oświatowych i kulturalnych w naszym<br />

kraju.<br />

W sprawie naszej biblioteki zabrał głos publicznie<br />

Bolesław Prus w r. 1911 w swych „Notatkach z Lublina",<br />

których rękopisy posiadamy: „Gdy zgasł zasłużony<br />

badacz rzeczy polskich Hieronim Łopaciński,<br />

znalazło się grono osób, które postanowiły nie dopuścić,<br />

ażeby zmarnowała się biblioteka zmarłego, a nawet<br />

zrobić ją zawiązkiem biblioteki publicznej. Utworzył<br />

się więc Komitet... wystarał się o pozwolenie<br />

rządu i wezwał do składek publicznych". Przytaczając<br />

niską frekwencję czytelników — 2 osoby dziennie —-<br />

łe warunki lokalowe biblioteki i słabą ofiarność społeczną,<br />

autor „Lalki" z tej „tragicznej sytuacji", jak ją<br />

określa, wyciąga wniosek — „Czyli; w mieście liczącem<br />

kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców środki do wyższej<br />

oświaty podtrzymuje tylko usilna praca i ofiarność<br />

garstki ludzi, którzy czując swoją niemoc, wiedzą<br />

jednocześnie, że nie wolno im rąk opuścić. Z ich czcigodnych<br />

wysiłków może dopiero dzień jutrzejszy odniesie<br />

korzyść".<br />

Założenie Biblioteki wiąże się z rewolucją 1905 roku.<br />

Stwierdzają to jej założyciele w dziesiątą rocznicę<br />

działalności biblioteki w zachowanym protokole z dnia<br />

25 maja 1917 r.: „Długie lata musiałby zapewne Lublin<br />

czekać na otwarcie biblioteki publicznej, gdyby wojna<br />

japońska nie zmieniła nagle, choć co prawda na czas<br />

tylko niedługi, nie wstrząsnęła do głębi ustroju monarchii<br />

absolutnej" i wówczas... „Lublin mógł był ze<br />

spuścizny po ś. p. Łopacińskim ocalić do użytku publicznego<br />

bogaty po nim księgozbiór".<br />

Kim był Hieronim Łopaciński, którego imię nosi<br />

biblioteka?<br />

Od r. 1884 nauczyciel gimnazjalny w Lublinie —<br />

„młody jeszcze, liczył wówczas zaledwie 25 lat, znany<br />

był już w nauce, zbierał i interesował się głęboko<br />

wszystkim, co tylko z przeszłością Polski się wiązało.<br />

Kamień węgielny widział w ludzie, jego ukochał, jego<br />

głównie studiował. Powstała z tego w pierwszym rzędzie<br />

zasobna i wielostronna biblioteka, a że szły<br />

0 Łapacińskim wieści szeroko i daleko, nie dziw, iż<br />

zewsząd wyciągały się pomocne ręce i składały mu<br />

druki nowe i stare, sztychy, mtfpy itd" — pisze o nim<br />

dr Kazimierz Jaczewski, który wespół z dr Aleksandrem<br />

Jaworowskim wśród garsteczki ofiarnych był<br />

najbardziej ofiarny.<br />

Najsmutniejszym dokumentem z historii biblioteki<br />

jest tragiczne wołanie jej zarządu o pomoc, zamieszczone<br />

w „Głosie Lubelskim"*z 10 grudnia 1919 r.:<br />

„Dziś; kiedy zdawałoby się, że nareszcie otoczy ją<br />

troskliwie własne polskie opiekuńcze skrzydło, biblioteka<br />

i historyczny gmach po-Dominikański (tam się<br />

mieściła biblioteka) doszły do stanu, w jakim nie<br />

znajdowały się za najgorszych czasów. Woda przedostała<br />

się na sufit, wilgocią zaszły ściany. Stare, rzadkie,<br />

bezcenne książki nasiąkają wilgocią, psują się<br />

oprawy, niszczeje papier, zalewa się i <strong>pl</strong>ami druk.<br />

Czytelnia i pracownia zatrudniające dziennie po kilkanaście<br />

osób musiały stanąć. Zarząd Biblioteki od kilku<br />

miesięcy na próżno kołacze do Ministerstwa Oświaty<br />

1 do Magistratu m. Lublina. Opuszczona przez rząd,<br />

zapomniana przez municypalność własnego miasta bi-<br />

98


licteka apeluje do wszystkich, komu droga jest nasza<br />

kultura"...<br />

V. dwa lata później dopiero <strong>Biblioteka</strong> przeniesiona<br />

z:stała do gmachu po-Trybunalskiego, w którym uzysiija<br />

zaledwie 3 pokoje. W dalszym ciągu jednak<br />

: puszczona przez rząd, zapomniana przez municypalr.:sć<br />

własnego miasta", również w okresie rządów sanacyjnych<br />

utrzymywana była z ofiarności społecznej,<br />

r.:e zawsze dostatecznej. Komitet Towarzystwa Biblioteki<br />

w prośbie o ratunek z dnia 30 maja 1931 r., skierowanej<br />

do różnych instytucji, pisze, że „wobec wyczerpan-a<br />

szczupłych zasobów pieniężnych i zupełnego braku<br />

dalszych wpływów został zniewolony do wymówienia<br />

posad personelowi bibliotecznemu (2 osoby) za czym<br />

nastąpi likwidacja czynności samej Biblioteki". Na tę<br />

prośbę Lubelska Spółdzielnia Rolnicza zakomunikowała<br />

„w uprzejmej odpowiedzi, iż wobec wyjątkowo ciężkiej<br />

- sytuacji na cele kulturalno-oświatowe żadnych<br />

funduszów przeznaczyć nie jest w stanie", a Zarząd<br />

Kasy Przemysłowców i Rolników Lubelskich powiadomił,<br />

że „trzyma -do dyspozycji 50 zł." dla Komitetu<br />

Biblioteki.<br />

Po stokroć miał rację Bolesław Prus określając ofiarną<br />

pracę garsteczki ludzi w niezmienionych od 1911 r.<br />

warunkach „czcigodnymi wysiłkami, z których może<br />

dopiero dzień jutrzejszy odniesie korzyść".<br />

W 1939 r. w nowym gmachu przy ul. Narutowicza 4,<br />

budowanym ze składek społecznych przez Związek<br />

Pracy Kulturalnej w Lublinie od 1934 r., przekształconym<br />

następnie w Instytut Lubelski, w skład którego<br />

wchodziło i Towarzystwo Biblioteki, księgozbiór umieszczony<br />

został w specjalnych magazynach, na czytelnię<br />

wraz z katalogami przeznaczono dużą salę, a na pracownię<br />

dwa niewielkie pokoiki, co w porównaniu<br />

z poprzednimi warunkami lokalow--mi było dużym<br />

sukcesem. W dalszym ciągu jednak brak było funduszów<br />

na <strong>pl</strong>anowy zakup książek i czasopism, na konserwację<br />

posiadanego księgozbioru, brak było zapewnionych<br />

funduszów na utrzymanie dwuosobowego personelu<br />

bibliotecznego. Opłaty od czytelników, którzy<br />

za każdorazowe wejście do czytelni płacili po 10 gr,<br />

były najpewniejszym źródłem dochodu. Frekwencja<br />

czytelników, według zachowanych list odwiedzin z lat<br />

1937—39, wahała się w granicach od 5 do 34 osób<br />

dziennie. Wypożyczalni biblioteka nie prowadziła.<br />

Lata okupacji hitlerowskiej zahamowały jej rozwój.<br />

W początkowym okresie została zamknięta, a następnie<br />

przemianowana na Staatsbibliothek służyła wyłącznie<br />

Niemcom.<br />

Wojna na szczęście nie naruszyła księgozbioru —<br />

ocalał.<br />

Przyszła Polska Ludowa.<br />

Przede wszystkim wydany został dekret o zbiorach<br />

bibliotecznych i bibliotekach z dnia 17 kwietnia 1946<br />

roku, który stał się podstawą prawną ich działalności<br />

oraz określił obowiązki terenowych organów władzy<br />

ludowej wobec bibliotek na terenie całego kraju.<br />

Bibliotekę Publiczną im. H. Łopacińskiego na mocy<br />

uchwały Miejskiej Rady Narodowej w Lublinie przejęto<br />

na własność miasta w 1948 r. od reaktywowanego<br />

po wojnie Towarzystwa Biblioteki. Złączona w organiczną<br />

całość z rozwijającą się oddzielnie od 1944 r.<br />

Miejską Biblioteką Publiczną — pod wspólną teraz nazwą<br />

Miejskiej Biblioteki Publicznej im. H. Łopacińskiego<br />

rozpoczęła nowy żywot. Zniszczenia wojenne w gmachu<br />

biblioteki szybko usunięto, przeprowadzając w ciągu<br />

kilku tygodiii kapitalny remont. Pracownicy ówczesnego<br />

Wydziału Oświaty i Kultury Zarządu Miejskiego<br />

w czynie na cześć Zjednoczenia Partii Robotniczych<br />

w Polsce usunęli gruzowiska ze zburzonego bombą<br />

budynku, które, porosłe pokrzywami i ostami, zagradzały<br />

wejście do biblioteki. Na zniwelowanym terenie<br />

ułożono szeroki równy chodnik, założono trawniki<br />

i piękne rabaty róż.<br />

Do biblioteki przyszli nowi czytelnicy — robotnik,<br />

chłop, inteligent pracujący, jakże często z awansu społecznego,<br />

szukający w książce nie tylko rozrywki, ale<br />

i odpowiedzi na pytanie, co i jak robić, by w nowej<br />

Polsce było lepiej i szczęśliwiej. Do biblioteki przychodzi<br />

jako czytelnik absolwent kursów nauki początkowego<br />

czytania.<br />

Towarzysz Bierut w swym przemówieniu we Wrocławiu<br />

w 1947 r. rzucił hasło, „by dobra, tania, na wysokim<br />

poziomie artystycznym książka stała się dostępna dla<br />

najszerszych mas". Poszliśmy i idziemy z taką książką<br />

w dzielnice robotnicze. W ciągu ośmiu lat istnienia<br />

Polski Ludowej założyliśmy w Lublinie nasze filie<br />

w dzielnicach: Dziesiąta, Bronowice, Kalinowszczyzna,<br />

za Cukrownią, w ZOR przy Al. Racławickich, w śródmieściu<br />

na ul. Konopnickiej i w Trybunale na Starym<br />

Mieście. W Trybunale prowadzimy oprócz wpożyczalni<br />

obszerną czytelnię dla młodzieży i obszerną czytelnię<br />

dla dzieci.<br />

Cenralna biblioteka przy ul. Narutowicza 4 rozrosła<br />

się. Otwarte w dniu 15 września 1952 r. nowe obszerne<br />

pomieszczenia, lśniące od czystości, jasne i ciepłe —<br />

kontrastują ze smutną przeszłością. Nowa specjalna<br />

czytelnia czasopism o 56 miejscach, oprócz już istniejącej<br />

czytelni głównej o tyluż miejscach, zlikwidowała<br />

kolejki czytelników oczekujących na wolne miejsca<br />

w jednej tylko dotąd sali czytelnianej. Oddzielny pokój<br />

na katalogi wraz z bezpośrednio łączącym się działem<br />

informacyjno-bibliograficznym pozwala czytelnikowi<br />

na swobodne zasięganie informacji, podczas gdy<br />

przedtem szepty przy katalogach na sali czytelnianej<br />

przeszkadzały czytającym. Oddzielne pomieszczenia<br />

na pracownię rękopisów i kartografii, na pracownię<br />

starych druków, na pracownię książek dla filii, dla<br />

działu finansowo-gospodarczego, dla kierownika biblioteki<br />

— zapewniają spokój tak potrzebny w pracy<br />

bibliotecznej. Bezpłatna, obowiązkowa szatnia dla czytelników,<br />

obszerny, piękny hall, w którym można<br />

urządzać stałe wystawy książek o zmiennej tematyce,<br />

dopełniają całości obrazu warunków lokalowych, jakie<br />

<strong>Biblioteka</strong> nasza uzyskała w Polsce Ludowej.<br />

Ze wzrostem <strong>pl</strong>acówek bibliotecznych wzrosła liczba<br />

pracowników — do 37 osób. Ale nie tylko liczba wzrasta.<br />

Świadomość, że nie musimy dziś nikogo błagać<br />

o pomoc dla biblioteki, że właśnie od nas samych zależy,<br />

jak wykorzystamy warunki stworzone w Polsce<br />

Ludowej dla* jej rozwoju, łączy nas w kolektywnej<br />

pracy i kiedy trzeba było, odgruzowaliśmy przejście<br />

do biblioteki, a po kapitalnym remoncie, gdy tyle<br />

okien, drzwi i podłóg trzeba było wymyć, by dotrzymać<br />

99


zapowiedzianego terminu otwarcia i urządzenia nowych<br />

pomieszczeń na cześć wyborów do Sejmu —<br />

wszyscy bez wyjątku stanęliśmy ze ścierkami i szczotkami<br />

do mycia, do przeniesienia sprzętu, do przenoszenia<br />

książek itd. Gdy kol. Jadwiga Racka została odznaczona<br />

Brązowym Krzyżem Zasługi za upowszechnianie<br />

czytelnictwa w dzielnicy robotniczej na Bronowicach,<br />

radość z nią dzieliła cała <strong>Biblioteka</strong>. O pracy tej koleżanki<br />

tak pisze czytelnik Rafał Narkon w książce<br />

życzeń i zażaleń w dn. 4.XI.1952 r.: „Gdyby wszyscy<br />

obywatele Polski pełnili swe obowiązki jak ob. kierowniczka<br />

biblioteki ,,na naszych Bronowicach", Polska<br />

byłaby szczęśliwa".<br />

Jeśli w r. 1945 mieliśmy już 765 stałych czytelników,<br />

obecnie mamy ich aż 9.204. W ciągu 1952 r. odwiedzili<br />

oni bibliotekę 218.556 razy i wypożyczyli w tym czasie<br />

233.205 książek. Wypożyczanie książek jest bezpłatne.<br />

Księgozbiór naszej bibloteki wzrósł przy władzy<br />

ludowej o 51.000 tomów i liczy łącznie z dawnym<br />

135.778 tomów. Prenumerata czasopism w r. 1953 obejmowała<br />

182 różne tytuły czasopism, w tym 3*2 radzieckie.<br />

Sprowadziliśmy po 38 latach poniewierki po różnych<br />

piwnicach klikunastotysięczny księgozbiór byłego<br />

gimnazjum rosyjskiego w' Lublinie, wywodzący się<br />

z kolei z biblioteki dawnego liceum lubelskiego, który,<br />

przyznany Bibliotece H. Łopacińskiego w 1919 r., nie<br />

mógł być sprowadzony z braku miejsca.<br />

Nasze działy specjalne są przedmiotem zainteresowania<br />

różnych ośrodków naukowych w kraju. <strong>Biblioteka</strong><br />

Narodowa w Warszawie i Instytut Badań Literackich<br />

interesowały się rękopisami ks. Ściegiennego.<br />

Dokumenty z czasów działalności Komisji Edukacji<br />

Narodowej, listy Orzeszkowej otrzymane w „1950 r.,<br />

rękopisy Bolesława Prusa, manuskrypty o sprzedaży<br />

rodzin chłopskich z 1808 r., o długotrwałych buntach<br />

chłopów na Lubelszczyźnie w XVII w., których stłumienie<br />

nakazał Jan III Sobieski, podpisując własną<br />

ręką dekret opatrzony wielką pieczęcią koronną, doskonale<br />

zachowaną, — oto przykładowe pozycje z liczby<br />

2.000 naszych rękopisów.<br />

W dziale starych druków posiadamy ponad 8.000 pozycji,<br />

w większości jeszcze nie skatalogowanych,<br />

w tym 28 inkunabułów. W starych drukach unikatowe<br />

wydania stanowią „Sand Parysa Krolowica Troiańskiego",<br />

„Zielnik" Falimierza (nie kom<strong>pl</strong>et), „Psałterz Dawidów"<br />

J. Kochanowskiego z 1585 r., druk. Łazarzowa<br />

w Krakowie, który ostatnio wykorzystał Wrocławski<br />

Ośrodek Naukowy przy pracach przygotowawczych<br />

nad nową edycją dzieł wielkiego poety.<br />

Z satysfakcją odpowiedzieliśmy słynnemu Muzeum<br />

Plantin-Moretus w Antwerpii na jego zapytanie w październiku<br />

1952 r., że posiadamy dzieła Seneki wydane<br />

przed rokiem 1700 i że nasze wydanie pochodzi z roku<br />

1529.<br />

Z najstarszych druków lubelskich mamy wydany<br />

w 1630 r. „Słonecznik" Drexeliusa.<br />

W dziale kartografii, obejmującym ponad 1.335 pozycji,<br />

możemy się pochlubić mapą PolsRi z XVI w.<br />

Grodeckiego, mapą Pomorza z XVI w. Lubinusa, mapą<br />

geologiczną Polski Staszica i innymi wydaniami unikatowy<br />

.mi,<br />

W dziale grafiki i rycin, których posiadamy ponad<br />

2.000, znajdujemy bardzo ciekawe ryciny i widoki<br />

z dawnego Lublina i Lubelszczyzny oraz z innych<br />

dzielnic Polski.<br />

W dziale czasopism, obejmującym 897 tytułów z różnych<br />

lat, znaleźliśmy bogaty zbiór druków ulotnych<br />

różnych polskich ugrupowań politycznych z lat 1914—<br />

1922, a wśród nich kilka ulotek SDKPiL oraz broszurę<br />

z 1906 r. — wydawnictwo „Czerwonego Sztandaru" pt.<br />

„Co ma czynić lud wiejski", napotkaliśmy wydawnictwo<br />

poświęcone 10-leciu działalności LSS — Lubelskiej<br />

Spółdzielni Spożywców — w 1913—1923, w którym<br />

znajduje się artykuł B. Bieruta pt. „Ideologia LSS".<br />

Posiadamy też „Codzienny Kurier Lubelski" z 1914 r.<br />

z artykułem B. Bieruta o towarzystwie „Przyszłość".<br />

<strong>Biblioteka</strong> zebrała z czasopism lubelskich z 1905 r,,<br />

1918 i 1919 r. materiały o ruchach robotniczych* na<br />

naszym terenie w owych czasach — które żywo zainteresowały<br />

Wojewódzki Ośrodek Szkolenia Partyjnego<br />

w Lublinie, Szkołę Partyjną przy KC PZPR oraz katedrę<br />

marksizmu-leninizmu przy UMCS.<br />

Z posiadanych dubletów część oddaliśmy Centralnemu<br />

Instytutowi Badań Pedagogicznych, Muzeum Kultur<br />

Ludowych w Warszawie, a ostatnio nowemu Wydziałowi<br />

Humanistycznemu UMCS. Teraz przygotowujemy<br />

wykaz dubletów dla biblioteki Uniwersytetu Łódzkiego.<br />

Sami również otrzymujemy w drodze darów wydawnictwa<br />

naukowe z różnych ośrodków w Polsce.<br />

<strong>Biblioteka</strong> utrzymuje kontakt z prasą miejscową<br />

i centralną zawodową („<strong>Biblioteka</strong>rz"), informując tą<br />

drogą o swej pracy, osiągnięciach i <strong>pl</strong>anach, a często<br />

wystawy książek na różne tematy zapoznają społeczeństwo<br />

Lublina z bogactwem naszych zbiorów, co w wyniku<br />

zawsze zwiększa liczbę czytelników.<br />

Mamy przed sobą jeszcze wiele pracy. Rozszerzymy<br />

sieć naszych filii i punktów bibliotecznych na dalsze<br />

dzielnice Lublina. Pragniemy upowszechnić formy pracy<br />

ze zbiorowym czytelnikiem, a przede wszystkim dyskusje<br />

na określone tematy. Skatalogujemy — oprócz<br />

książek aktualnie otrzymywanych z centralnego przydziału<br />

— 35.000 tomów z dawnej bibliotek: chełmskiej<br />

i biblioteki byłego gimnazjum rosyjskiego w Lublinie,<br />

które od 40 lat leżą bez użytku. Uporządkować musimy<br />

katalogi czasopism z dawnych lat, aby włączyć się do<br />

ogólnokrajowych akcji przygotowania Centralnego Katalogu<br />

Czasopism pod kierownictwem Biblioteki Narodowej<br />

w Warszawie. Sprawdzenie stanu magazynu<br />

biblioteki wg stanu katologów wobec zachodzących<br />

nieraz różnic, powstałych wskutek braku dostatecznej<br />

liczby fachowych sił w latach przedwojennych i konieczność<br />

sporządzenia nowych katalogów oraz wydanie<br />

drukiem dodatkowego katalogu opracowanych już<br />

rękopisów — to czołowe, wielkie zadania. Opieka Pol- *<br />

ski Ludowej nad bibliotekami, zagwarantowana w art.<br />

62 Konstytucji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej,<br />

i praktyczne formy tej widocznej już z powyższych<br />

faktów opieki ze strony miejscowych organów PZPR<br />

oraz Prezydium MRN, są rękojmią, iż zadania te<br />

wykonamy.<br />

Antoni<br />

Kluczyk<br />

100


Z DZIAŁALNOŚCI LUBELSKIEGO ODDZIAŁU<br />

TOWARZYSTWA<br />

IM. ADAMA<br />

LITERACKIEGO<br />

MICKIEWICZA<br />

W r. 1946 staraniem przebywającego w Lublinie prof.<br />

Kleinera został wznowiony po przerwie spowodowanej<br />

wojną Lubelski Oddział Towarzystwa Literackiego im.<br />

Adama Mickiewicza. Celem Towarzystwa — jak głosi<br />

statut z r. 1886 — jest „umiejętne badanie dziejów<br />

piśmiennictwa polskiego ze szczególnym uwzględnieniem<br />

twórczości Adama Mickiewicza i współczesnego<br />

mu ruchu umysłowego, budzenie zamiłowania do literatury<br />

polskiej, naukowe pogłębianie jej znajomości<br />

i badanie języka polskiego jako twórczości artystycznej;<br />

krzewienie czci dla wielkich poetów i pisarzy<br />

polskich. Ponieważ zatem z natury rzeczy Towarzystwo<br />

Literackie opierało się w dużej mierze na nauczycielach<br />

polonistach wykazujących zainteresowania naukowe<br />

i troskę o swój poziom zawodowy, pierwszy<br />

zarząd postanowił dostosować działalność Oddziału<br />

w dużej mierze do aktualnych potrzeb nauczycielstwa.<br />

Wyrazem tego była praca w osobnej sekcji dydaktycznej<br />

poza ogólnymi zebraniami. Po wyjściu ze stadium<br />

organizacyjnego i po okresie żywej, lecz stosunkowo<br />

krótkotrwałej działalności Oddziału nadszedł czas prawie<br />

całkowitej przerwy w jego pracy. Powodem tego<br />

był wyjazd z Lublina dwu kolejnych przewodnićsigcych<br />

Oddziału: prof. J. Kleinera i prof. S. Kawyna. Towarzystwo<br />

Literackie istniało tylko formalnie nie podejmując<br />

żadnych prac. Dopiero z początkiem r. 1951<br />

nadszedł czas powtórnej organizacji Oddziału oraz nawiązanie<br />

ścisłej współpracy z Sekcją Naukowo-Metodyczną<br />

Języka Polskiego WODKO w Lublinie.<br />

Oddział lubelski liczy obecnie 95 członków. Przewodniczącym<br />

jego jest dr Feliks Araszkiewicz. W okresie<br />

sprawozdawczym Zarząd podjął akcję umasowienia<br />

Towarzystwa wśród nauczycieli polonistów i studentów<br />

starszych lat filologii polskiej. W wyniku tej akcji<br />

Oddział zyskał 51 członków. Zsynchronizowanie zebrań<br />

Towarzystwa z zebraniami Sekcji Języka Polskiego<br />

WODKO podniosło frekwencję nauczycieli polonistów<br />

przez udostępnienie obecności na zebraniach nawet<br />

zamiejscowemu nauczycielstwu.<br />

Zycie naukowe Oddziału ma za zadanie poszerzać<br />

horyzonty naukowe nauczycieli polonistów przez zaznajamianie<br />

ich z najnowszymi osiągnięciami na p<strong>pl</strong>u<br />

nauk o literaturze oraz umożliwić członkom Oddziału<br />

publikację własnych prac naukowych. Znalazło to realizację<br />

w urządzaniu zebrań naukowych w ramach<br />

akcji odczytowej Zarządu Głównego oraz w zakresie<br />

własnych możliwości Oddziału. W r. 1952 odbyło- się<br />

12 zebrań . naukowych poświęconych następującym<br />

tematom: tzw. prawdziwości dzieła literackiego (dyskusję<br />

zagaił Czesław Zgorzelski); Konrad Górski -— Żeromski<br />

a romantyzm; Zbigniew Nowak — Żołnierz<br />

w świetle poetyckim Mickiewicza (6.V.195l); Sławińska<br />

Irena — Problemat stygmatu w twórczości Norwida<br />

(1I.XI.1951); Czesław Zgorzelski •— Naruszewicz na tlę<br />

prądów literackich swojej epoki; Stanisław Papierkowski<br />

— Zagajenie dyskusji „Z przemyśleń nad literaturą";<br />

Wanda Achremowiczowa — „Dźwięk jako element<br />

strukturalny Konrada Wallenroda"; Jerzy Pelc —<br />

Przedmiot przedstawiony w dziele literackim; Maria<br />

Rzeuska — Trudności i przeszkody w naukowym ocenianiu<br />

dzieła literackiego; Zdzisław Libera — Przegląd<br />

najnowszych pozycji z nauki o literaturze i przydatność<br />

ich dla potrzeb szkoły; Tadeusz Sivert — O dramacie<br />

mieszczańskim pozytywizmu warszawskiego; Maria<br />

Straszewska — Kierunki ideologiczne Wielkiej Emigracji;<br />

Eugeniusz Sawrymowicz — Ideologiczna interpretacja<br />

„Balladyny".<br />

W rb. wygłosili już referaty: Feliks Araszkiewicz —,<br />

Pozycja Zygmunta Niedźwieckiego w polskim naturalizmie<br />

oraz Jerzy Starnawski — Nauczyciel wobec<br />

tekstów literackich, Jerzy Eugeniusz Płomieński —<br />

Stanisław Ignacy Witkiewicz, dr Tadeusz Brajerski — Dyskusja<br />

nad pochodzeniem polskiego języka literackiego,<br />

dr K. M. Mayenowa — Z zagadnień teorii literatury.<br />

M. J.<br />

LUBELSKI ODDZIAŁ ZWIĄZKU<br />

PLASTYKÓW<br />

Lubelski Oddział Związku Plastyków lłczy 47 członków,<br />

w dużej części zamieszkujących w Lublinie. Na<br />

dorocznym walnym zebraniu wybrano zarząd, do którego<br />

weszli: Stanisław Brodziak (prezes), Antoni Michalak<br />

(I wiceprezes), Jarosław Łukawski (II wiceprezes),<br />

Joanna Szydłowska (sekretarz), Józef Abramowicz<br />

(skarbnik), Henryk Zwolakiewicz .Wiktor Ziółkowski,<br />

Janusz Świeży, Lucjan Pakulski i Piotr Wollenberg<br />

(członkowie Zarządu). W ciągu ubiegłego<br />

okresu sprawozdawczego odbyło się 12 <strong>pl</strong>enarnych zebrań<br />

zarządu oraz 28 zebrań prezydium, jedno ogólne<br />

walne zebranie i trzy ogólne zebrania sekcji, poświęcone<br />

zagadnieniom <strong>pl</strong>astyki.<br />

Plastycy lubelscy pracują w trzech sekcjach: malarstwa,<br />

grafiki i architektury wnętrz i sztuki dekoracyjnej.<br />

Oddział zorganizował dwie wystawy — pierwszomajową<br />

i okręgową jesienną. Wystawa okręgowa, będąca<br />

przeglądem prac ostatniego okresu członków Związku,<br />

zgromadziła 70 prac 27 malarzy lubelskich. Z liczby<br />

wystawionych obrazów 15 prac zakupiło Ministerstwo<br />

Kultury i Sztuki oraz Wydział Kultury i Sztuki w Lublinie.<br />

Malarze lubelscy wzięli też udział w III Ogólnopolskiej<br />

Wystawie Plastyki. Z ogólnej liczby 19 prac<br />

zaproponowanych — przyjęto na wystawę cztery (2 Brodziaka,-<br />

1 Kononowicza i 1 Wollenberga). Zakupiono<br />

trzy prace.<br />

Sekcje często pracowały wspólnie, odbywając łącznie<br />

zebrania, na których omawiano zagadnienia zawodowe<br />

i społeczne. Tematem ojprad były kolejno:<br />

III. Ogólnopolska Wystawa Plastyki, włączenie do<br />

programu prac uchwał Zarządu Głównego, treść obrad<br />

Zjazdu w Szczecinie oraz <strong>pl</strong>an pracy twórczej. Dyskusje<br />

były żywe i ciekawe.<br />

Hamująco na rozwój prac działa brak odpowiedniego<br />

lokalu. Malutki pokoik, w którym mieści się z trudem<br />

sekretariat, zaspakaja tylko w części potrzeby JpkSlowe<br />

Związku. Walne zebrania muszą <strong>pl</strong>astycy lubelscy<br />

urządzać w wynajętych salach. W tych warunkach<br />

zorganizowanie- akcji odczytowej, uruchomienie świetlicy,<br />

zorganizowanie pokazów artystycznych jest przysłowiową<br />

piosenką przyszłości.<br />

(g)<br />

101


SZKOLNICTWO<br />

WOJEWÓDZTWA<br />

ARTYSTYCZNE<br />

LUBELSKIEGO<br />

W LATACH 1944—1953<br />

Szkolnictwo artystyczne dopiero w okresie po wyzwoleniu<br />

Polski przybrało formy organizacyjne umożliwiające<br />

właściwe szkolenie kadr artystów i pracowników<br />

na polu kultury. W Polsce przedwrześniowej na<br />

terenie województwa lubelskiego były dwie prywatne<br />

szkoły: Instytut Muzyczny i Wolna Szkoła Rysunku<br />

i Malarstwa. W latach 1944 i 1945 zaczęły wyrastać<br />

„jak grzyby po deszczu" nowe szkoły artystyczne<br />

(5 muzycznych, 2 <strong>pl</strong>astyczne), prywatne, opierające<br />

swój budżet na subwencjach państwowych. Nie miały<br />

one wytyczonej wyraźnie linii szkoleniowej, nie zrealizowały<br />

jeszcze zadania upowszechnienia kultury,<br />

nastawione były raczej — podobnie jak w okresie<br />

przedwrześniowym — na zaspokojenie ambicji sferjŁ<br />

drobnomieszczańskiej, niż na szkolenie utalentowanych<br />

artystycznie dzieci robotników i chłopów, którzy nie<br />

mogli sobie pozwolić na uiszczanie wysokiego czesnego.<br />

Inicjatywa jednostek czy instytucji kulturalnych,<br />

jak Towarzystwo Muzyczne, Towarzystwo Miłośników<br />

Sztuki, polegająca początkowo na pożytecznym, ale<br />

jednocześnie chaotycznym i bez<strong>pl</strong>anowym tworzeniu<br />

szkół wszędzie tam, gdzie znalazło się grono artystów,<br />

musiała zyskać opiekę Państwa, gdyż w przeciwnym<br />

razie szkołom artystycznym groziło zamknięcie z powodu<br />

braku funduszów, lub musiałyby one podnieść,<br />

i tak już wydatne opłaty miesięczne za naukę,<br />

przez co stałyby się szkołami elitarnymi. Ponieważ<br />

subwencje państwowe nie rozwiązywały całkowicie<br />

sytuacji materialnej szkół w sensie umożliwienia<br />

nauki bezpłatnej dla młodzieży robotniczo-chłopskiej,<br />

stało się niezbędne przejęcie szkół artystycznych na<br />

rzecz Skarbu Państwa. Najwcześniej, bo w roku 1945<br />

upaństwowiono Średnią i - Niższą Szkoły Muzyczne<br />

w Lublinie, następnie Liceum Plastyczne w Zamościu,<br />

potem Liceum Plastyczne w Lublinie i w Nałęczowie<br />

(1949 r.). Z dniem 1.1.1951 r. upaństwowiono Szkoły<br />

Muzyczne w Zamościu, Chełmie, Łukowie i Białej Podlaskiej.<br />

Upaństwowienie ugruntowało bazę materialną szkół<br />

artystycznych: w związku z tym wzrósł fachowy, należycie<br />

opłacany personel pedagogiczny, powiększył się<br />

zasób szkolnych pomocy naukowych i inwentarza specjalnego,<br />

wzrósł poziom ilościowy i jakościowy wyposażenia<br />

pracowni <strong>pl</strong>astycznych oraz — co najważniejsze<br />

— umożliwiono młodzieży robotniczej i chłopskiej<br />

rozwój wrodzonych zdolności artystycznych, stwarzając<br />

dla niej 3 internaty, w których mieszka 280 uczniów<br />

i przydzielając 178 stypendiów. Wyniki pozytywne<br />

są wyraźnie widoczne: w r. 1945 tylko 28°/o młodzieży<br />

pochodzenia robotniczo-chłopskiego uczęszczało<br />

do szkół artystycznych, zaś w r. 1952 uczęszcza już.<br />

około 75"/o. Z drugiej strony, będące wynikiem upaństwowienia<br />

ujednolicenie programów nauczania, zastosowanie<br />

nowoczesnych metod w pracy pedagogicznej,<br />

ustawiczne szkolenie ideologiczne i fachowe nauczycieli<br />

sprawiły, że w latach 1949—1953 podniósł się wybitnie<br />

poziom nauczania i wychowania w szkołach<br />

artystycznych. Młodzież wraz z nauczycielami bierze<br />

czynny udział w życiu społecznym i politycznym Polski<br />

Ludowej, wykonując dekoracje okolicznościowe<br />

dla zakładów pracy i występując w części artystycznej<br />

obchodów i akademii.<br />

Ponieważ szkoły artystyczne były szkołami rozwojowymi,<br />

tzn. z każdym rokiem przybywały im nowe<br />

klasy, a tylko nieliczni uprzednio uczący się uczniowie<br />

wstępowali do wyższych klas, ilość absolwentów w latach<br />

1944—50 była mała i wahała się w granicach 10—<br />

12 absolwentów rocznie. Dopiero w r. 1951 szkoły<br />

wypuściły 97 absolwentów, a w r. 1953 będzie ich 85.<br />

W r. 1950 dokonały się w szkolnictwie artystycznym<br />

ważne przemiany, spowodowane nadaniem temu typowi<br />

szkolnictwa obowiązków i uprawnień szkół zawodowych.<br />

Obecnie szkoły muzyczne kształcą nie muzyków<br />

grających „dla własnej przyjemności", lecz przyszłych<br />

członków zespołów filharmonicznych, operowych,<br />

orkiestr symfonicznych, chórów i kierowników muzycznych<br />

w Domach Kultury. Proces uzawodowienia szkół<br />

muzycznych znalazł pełny wyraz w utworzeniu z dniem<br />

1.IX. 1952 r. Państwowego Liceum Muzycznego i Państwowej<br />

Szkoły Muzycznej w Lublinie, których absolwenci<br />

będą obowiązani do pracy w zawodzie muzycznym.<br />

Podobnie absolwenci liceów technik <strong>pl</strong>astycznych<br />

będą zatrudnieni w przemyśle w zakresie nadzoru-<br />

artystycznego oraz w pracach podejmowanych<br />

przez Spółdzielnie Usługowe Plastyków, najzdolniejsi<br />

zaś pójdą do Akademii Sztuk Plastycznych. W ten oto<br />

sposób szkoły artystyczne służą społeczeństwu.<br />

Artur<br />

Iskrzycki<br />

WOJEWÓDZKIE ARCHIWUM PAŃSTWOWE<br />

W LUBLINIE W OKRESIE<br />

I DZISIAJ<br />

MIĘDZYWOJENNYM<br />

Archiwum Państwowe powołane do życia na podstawie<br />

reskryptu Rady Regencyjnej w roku 1918 dalszą<br />

podstawę prawną otrzymało w postaci dekretu o organizacji<br />

archiwów państwowych i opiece nad . archiwaliami<br />

z dnia 7 lutego 1919 r. (Dz. Praw Nr 14/1919,<br />

poz. 182). Archiwa Państwowe powstałe w pięciu<br />

głównych miastach Polski kierowane były przez Wydział<br />

Archiwów Państwowych przy Ministerstwie W.R.<br />

i O.P.<br />

Państwowe Archiwum w Lublinie zasięgiem swym<br />

obejmowało dwa województwa: lubelskie i wołyńskie,<br />

jednakowoż nie posiadało większego znaczenia i nie<br />

miało odpowiednich środków materialnych do wykonywania<br />

swoich zadań. Władze ustawodawcze Polski<br />

sanacyjnej po wydaniu pierwszego dekretu całkowicie<br />

pomijały milczeniem archiwa. Zasób archiwów, zabezpieczony<br />

i powiększany wyłącznie dzięki staraniom<br />

poszczególnych pracowników, składał się z akt byłych<br />

władz i urzędów z okresu dawnej Rzeczypospolitej,<br />

Księstwa Warszawskiego, Królestwa Kongresowego<br />

oraz byłych władz zaborczych austriackich i rosyjskich;<br />

natomiast archiwalia prywatne magnackie i obszarnicze<br />

nie wchodziły do zasobu archiwum i były<br />

niedostępne dla ogółu. Dzięki usilnej i mrówczej pracy<br />

kilku archiwistów zgromadziło wówczas księgi grodzkie<br />

i ziemskie oraz miejskie tyczące się poszczegól-<br />

102 *


nych grodów, siedzib władz sądowych i administracyjnych<br />

oraz miast i terenu województwa lubelskiego.<br />

Księgi te zostały częściowo uporządkowane i udostępnione<br />

dla badań. •<br />

Korzystanie z zasobu archiwum lubelskiego przebiegało<br />

w dwóch kierunkach: dla celów naukowych<br />

i administracyjno-sądowych. Zainteresowanie zasobem<br />

dla celów naukowych było znikome, jedynie korzystali<br />

z materiału aktowego sami archiwiści piszący indywidualne<br />

prace oraz naukowcy miejscowi. Głód ziemi<br />

dający się odczuć na wsi oraz zatargi i procesy majątkowe<br />

z obszarnikami — zmuszały chłopa da szukania<br />

materiałów dowodowych w aktach archiwalnych.<br />

Działalność Archiwum na zewnątrz ograniczała się do<br />

bardzo nielicznych ekspertyz przy brakowaniu akt<br />

urzędów państwowych.<br />

Poszczególne archiwa żyły życiem własnym. Nie<br />

dzieliły się doświadczeniami dla stworzenia jednolitej<br />

metody i koordynacji pracy — nie istniało <strong>pl</strong>anowanie.<br />

Dlatego młoda nauka archiwalna stawiająca pierwsze<br />

kroki bez należytej opieki ze strony państwa nie<br />

mogła się rozwinąć. Jedyne czasopismo naukowe poświęcone<br />

zagadnieniom archiwalnym „Archeion" wydawane<br />

centralnie dla wszystkich archiwów, nie mogło<br />

zaspokoić potrzeb i zainteresowań naukowych nawet<br />

nielicznych archiwistów.<br />

W okresie okupacji hitlerowskiej Archiwum lubelskie,<br />

wyrzucone przez okupanta ze swojej głównej<br />

siedziby przy dzisiejszym <strong>pl</strong>. Stalina Nr 5 (obecnie<br />

gmach UMCS), znalazło schronienie w salach Instytutu<br />

Lubelskiego przy ul. Narutowicza 4. Hitlerowcy usuwając<br />

akta zniweczyli pracę archiwistów przez zniszczenie<br />

inwentarzy kartkowych oraz wielu katalogów.<br />

Cały porządek akt został zburzony. Nieliczny personel<br />

archiwalny (4 osoby) pracował w nieogrzanych salach<br />

przy trzydziestu kilku stopniach mrozu porządkując<br />

akta, aby je ocalić przed zniszczeniem.<br />

Hitlerowcy bezskutecznie poszukiwali w" aktach<br />

Archiwum lubelskiego materiałów do udowodnienia<br />

niemieckości miasta Lublina. Ustępując z Lublina wywieźli<br />

najstarszą część zasobu: księgi grodzkie i ziemskie<br />

oraz miejskie. Jednak szybko postępująca ofensywa<br />

wojsk radzieckich zmusiła najeźdźców do porzucenia<br />

zagrabionych archiwaliów. Ocalone księgi wróciły<br />

do Lublina z" Piotrkowa Trybunalskiego.<br />

Archiwum Państwowe w Lublinie rozpoczęło nowe<br />

życie. W ciągu kilku lat od zakończenia wojny władze<br />

Polski Ludowej w trosce o rozwój archiwów wydały<br />

cały szereg aktów prawnych dotyczących organizacji<br />

i pracy archiwów. W miejsce dotychczasowego<br />

Wydziału Archiwów Państwowych w ramach Ministerstwa<br />

Oświaty powstała na podstawie dekretu o Archiwach<br />

Państwowych z 1951 r. Naczelna Dyrekcja<br />

Archiwów Państwowych w Warszawie jako urząd centralny<br />

podległy bezpośrednio Prezesowi Rady Ministrów.<br />

Naczelna Dyrekcja Archiwów Państwowych<br />

kieruje obecnie całokształtem działalności Archiwów<br />

Państwowych. Sieć archiwalną stanowią centralne<br />

archiwa państwowe, wojewódzkie archiwa państwowe<br />

oraz powiatowe archiwa państwowe.<br />

Wojewódzkiemu Archiwum Państwowemu w Lublinie,<br />

które ma swoją główną siedzibę przy ul. Narutowicza<br />

10, podlegają trzy archiwa powiatowe: w Chełmie,<br />

Łukowie i Zamościu, powstałe w pierwszych latach<br />

<strong>pl</strong>anu sześcioletniego. Do końca <strong>pl</strong>anu sześcioletniego<br />

powstaną na terenie województwa lubelskiego oddziały<br />

powiatowe we wszystkich miejscowościach będących<br />

siedzibami Powiatowych Rad Narodowych.<br />

Szczegółowy zakres działania archiwów państwowych<br />

określają statuty. Zgodnie z postanowieniami statutu<br />

do głównych zadań Wojewódzkiego Archiwum Państwowego<br />

w Lublinie należy: zabezpieczenie, gromadzenie<br />

i scalanie, porządkowanie i rejestracja oraz udostępnianie<br />

materiałów archiwalnych wchodzących<br />

w skład państwowego zasobu archiwalnego, a wytwarzanych<br />

przez władze, urzędy, instytucje i inne<br />

zakłady gospodarki uspołecznionej na terenie objętym<br />

jego działalnością. Ponadto Wojewódzkie Archiwum<br />

Państwowe ma powierzony nadzór nad składnicami<br />

akt oraz prace naukowo-badawcze i wydawnicze w zakresie<br />

archiwistyki i źródeł archiwalnych.<br />

Przy Wojewódzkim Archiwum Państwowym w Lublinie<br />

funkcjonuje Wojewódzka Komisja Brakowania<br />

Akt podległa dyrektorowi, której zadaniem jest opiniowanie<br />

brakowania akt, dokonywanego przez urzędy,<br />

instytucje i przedsiębiorstwa mające siedzibę na terenie<br />

województwa. Do wybrakowania i zniszczenia akt,<br />

które może nastąpić dopiero po upływie wymaganego<br />

przepisami czasokresu, konieczna jest zgoda właściwej<br />

władzy archiwalnej, aby akta mające znaczenie wieczyste<br />

(kategoria „A") nie ulegały zniszczeniu, lecz<br />

zostały przekazane do Archiwum. Akta nie zasługujące<br />

na przechowanie wieczyste (kategoria „B") są zwalniane<br />

w trybie art. 4 ustęp 3 Dekretu o Archiwach Państwowych<br />

z 1951 r. (Dz. U. R. P. Nr 19) celem przekazania<br />

na przemiał, dla przysporzenia gospodarce narodowej<br />

cennego surowca, jakim jest makulatura.<br />

Zaniedbania z okresu sanacji ujawniają się m. in.<br />

w trudnych do przezwyciężenia przeszkodach w postaci<br />

braku uświadomienia co do wartości akt oraz<br />

konieczności chronienia ich przed zniszczeniem. Dla<br />

uwypuklenia różnicy warunków, w jakich żyje i działa<br />

dzisiaj Wojewódzkie Archiwum Państwowe w Lublinie,<br />

wystarczy przytoczyć kilka cyfr. W okresie międzywojennym<br />

personel Archiwum, obejmującego zasięgiem<br />

swoim dwa województwa, składał się z 4 osób, w tym<br />

trzech pracowników naukowych; obecnie zaś na obszarze<br />

jednego województwa — wynosi 28 osób, w tym<br />

15 pracowników naukowych. Rekrutuje się on dzisiai<br />

prawie w całości z córek i synów chłopskich. Cały<br />

personel został już kilkakrotnie przeszkolony na kursach,<br />

część zaś brała udział w dwóch centralnych dwutygodniowych<br />

konferencjach naukowych, na których<br />

ustalono marksistowskie metody pracy archiwalnej.<br />

Liczne zobowiązania podejmowane przez pracowników<br />

Archiwum Państwowego, jak np. ostatnie dla uczczenia<br />

śmierci Józefa Stalina — coraz bardziej przyczyniają<br />

się do wzrostu wydajności i wyników pracy.<br />

Zasób Wojewódzkiego Archiwum Państwowego<br />

w wyniku dokonanej reformy rolnej powiększył się<br />

przez przejęcie archiwaliów podworskich, między innymi<br />

olbrzymiego archiwum Ordynacji Zamojskich ze<br />

Zwierzyńca — największego latyfundium magnackiego<br />

w Europie. Przejęto również bardzo cenne akta byłego<br />

103


Towarzystwa Rolniczego Hrubieszowskiego — fundacji<br />

staszicowskiej z Dziekanowa, będącej niejako prototypem<br />

spółdzielni produkcyjnej, akta, których bezskutecznie<br />

poszukiwano w okresie międzywojennym. Należy<br />

podkreślić, że Towarzystwo Rolnicze Hrubieszowskie<br />

było w czasie powstania drugą znaną na świecie<br />

instytucją tego rodzaju.<br />

•<br />

Do Archiwum napływają także materiały aktowe<br />

urzędów, przedsiębiorstw, spółdzielni i innych zakładów<br />

wytwórczych. Nabytki w okresie od zakończenia<br />

wojny do obecnej chwili określą się cyfrą ca 1000 mb<br />

akt.<br />

Wartość archiwaliów zarówno podworskich, jak<br />

i przejętych z zakładów produkcyjnych jest olbrzymia,<br />

gdyż zawierają one bezcenne materiały do dziejów<br />

klasy robotniczej i chłopskiej. Zasób Wojewódzkiego<br />

Archiwum Państwowego w Lublinie zamyka się chronologicznie<br />

w granicach 1317*)—1950 dzieląc się na<br />

K oddziałów, Wartość akt przechowywanych<br />

w tutejszym Archiwum jest tym większa, że archiwalia<br />

władz centralnych w Warszawie uległy w większości<br />

zniszczeniu i wobec tego materiały przechowywane<br />

w Archiwum Wojewódzkim mają znaczenie nie tylko<br />

regionalne, ale ogólnopaństwowe. Należy tu wymienić<br />

przede wszystkim materiały do ruchu robotniczego<br />

oraz materiały do historii wsi i ruchów chłopskich,<br />

a nadto źródła do walk narodowo-wyzwoleńczych: jak<br />

powstania listopadowego, ruchów chłopskich przed<br />

uwłaszczeniem, „wiosny ludów", powstania styczniowego.<br />

Oddzielną grupę w zasobie lubelskiego Archiwum<br />

stanowią akta samorządowe, a więc miasta Lublina,<br />

miast i miasteczek Lubelszczyzny, w tym pergaminy<br />

i księgi dawne miejskie od XV do XVIII w.,<br />

akta dotyczące cechów i rzemiosła, szkół, urzędów do<br />

spraw wyznfiń i wiele, wiele innych.<br />

Archiwalia podworskie posiadają niezastąpiony materiał<br />

dla historyka gospodarczego i socjologa. Zbiory<br />

kartograficzne są cennym obecnie materiałem przy<br />

aktualnej przebudowie wsi.<br />

Najpoważniejszymi osiągnięciami Archiwum w pracy<br />

nad zasobem jest: 1. inwentaryzacja materiałów do<br />

historii ruchu robotniczego, 2. inwentaryzacja materiałów<br />

do historii wsi. Celem zebrania materiałów do ruchu<br />

robotniczego przejrzano około 30.000 voluminów<br />

akt władz carskich, przy rejestracji materiałów do<br />

dziejów przeczytano około 700.000 stron ksiąg grodzkich<br />

i ziemskich z XV—XVIII w. Obecnie kartoteka<br />

tych ' materiałów jest już udostępniona pracownikom<br />

naukowym ośrodków uniwersyteckich z całej Polski.<br />

W ramach innych prac nad zasobem, Archiwum zorganizowało<br />

w latach 1950 do 1952 wystawę pt. „Lublin<br />

i Lubelszczyzna w dokumencie archiwalnym", którą:<br />

zwiedziło 7.417 osób indywidualnie oraz 108 wycieczek,<br />

czek.<br />

W okresie powojennym nastąpiły bardzo poważne<br />

zmiany w zakresie korzystania z zasobu Archiwum,<br />

który został zużytkowany jako materiał źródłowy do<br />

tworzenia nauki socjalistycznej, dla badań ruchu robotniczego<br />

i poznania życia dawnej wsi lubelskiej.<br />

Wydobyte przez archiwistów lubelskich materiały<br />

') Dokument lokacyjny m. Lublina z 1317 r.<br />

104<br />

umożliwiają naukowcom opracowanie nowej, opartej<br />

na zasadach marksizmu-leninizmu historii klasy robotniczej<br />

i chłopskiej. Zainteresowanie materiałem archiwalnym<br />

w porównaniu z okresem międzywojennym<br />

jest znacznie większe. Podczas, gdy w latach 1920—<br />

1939 korzystali z materiałów archiwalnych głównie<br />

miejscowi badacze, obecnie przyjeżdżają do Archiwum<br />

naukowcy z Warszawy, Krakowa i innych ośrodków<br />

uniwersyteckich. Pracownicy Archiwum mają możność<br />

wydawania drukiem artykułów w czasopismach poświęconych<br />

zagadnieniom archiwalnym oraz swych<br />

aprac w „Archeionie" i „Archiwum historycznym". Personel<br />

naukowy Wojewódzkiego Archiwum Państwowego<br />

Współpracuje z zespołami katedr historycznoprawnych<br />

i Wydziałem Humanistycznym UMCS służąc<br />

pomocą i radą w zakresie badań regionalnych. Poza<br />

przygotowaniem przez personel Archiwum materiałów<br />

archiwalnych do badań naukowych, ze zbiorów (kartograficznych)<br />

Wojewódzkiego Archiwum Państwowego<br />

korzysta Prezydium Wojewódzkiej Rady . Narodowej,<br />

traktując <strong>pl</strong>any pomiarowe gruntów jako aktualny<br />

materiał użytkowy przy przebudowie wsi.<br />

W oparciu o prawnie zagwarantowaną opiekę Polskiej<br />

Rzeczypospolitej Ludowej, Wojewódzkie Archiwum<br />

Państwowe w Lublinie ma wielkie możliwości<br />

rozwojowe. W przyszłości jego personel naukowy<br />

wzbogacą nowe kadry kształcące się na studiach<br />

archiwalnych w Warszawie i Toruniu. Ma<br />

jednak Archiwum duże braki i bolączki. Głównymi<br />

niedomaganiami są.: dający się bardzo odczuć brak<br />

pomieszczeń na magazyny, spowodawany ciągłym dopływem<br />

akt oraz niezrozumienie roli i zadań archiwów<br />

wśród społeczeństwa, w którym pokutują jeszcze pojęcia<br />

o Archiwum z okresu przedwrześniowego. (M.D.)<br />

KSIĄŻKI NADESŁANE DO REDAKCJI<br />

Wydawnictwa „Naszej Księgarni"<br />

Natalia- Obrębska: Dobro i szczęście dziecka naszym<br />

celem, 1952.<br />

Anna Lanota: Tarcza i miecz, 1952.<br />

Anna Pawłowska: Bułczany strajk, 1952.<br />

Lucjan Rudnicki: Matka, 1952.<br />

Lew Linków: Warta na wielkim wrębie, 1952.<br />

Hanna Mortkowicz-Olczakowa: Piosenka o Nowej<br />

Hucie, 1952.<br />

Hanna Mortkowicz-Olczakowa: Na budowie, 1952.<br />

Lucyna Krzemieniecka: Jak to nad Bałtykiem bywa,<br />

1952.<br />

Czesaw Janczarski: Wspólna sprawa, 1952,<br />

Władysław Łoziński: Nowe opowiadania imć pana<br />

Wita Narwoja, 1952.<br />

Jerzy Kierst: Rośnie dzielnica nowa, 1952.<br />

S. Mogilewska: Piotruś, 1952.<br />

Ludwik Maciąg: Zwierzęta domowe, 1952.<br />

T. Dąbrowska: Zagadki i gry literackie, 1952.<br />

F. Wigdorowa: Moja klasa, 1952.<br />

^Iwan Wasilenko: Artiomka w cyrku, 1952.<br />

„Porównaj", 1952.<br />

„Łódź w walce" — wydawnictwo Łódzkiego Komitetu<br />

Wyborczego Frontu Narodowego.<br />

„Lubelszczyzna walczy o Plan", wydawnictwo Woj.<br />

Komitetu Frontu Narodowego, Lublin, kwiecień, 1953.


str.<br />

RECENZJE: Jerzy Starnawski — Drugie wydanie powojenne Dzieł Słowackiego;<br />

Feliks Araszkiewic z — Jan Parandowski „Zegar słoneczny;<br />

Wacł aw Gralewski — Józef Nikodem Kłosowski „Czarna wiosna";<br />

Anna Kamieńska „O szczęściu"; j n k— Jerzy Krzysztoń „Opowiadania<br />

indyjskie"; Wojciech Natanson — Tadeusz Różewicz „Wiersze<br />

i obrazy"; kaj — Seweryn Pollak „Pocisk i słowo" . . . . 89<br />

KRONIKA KULTURALNA LUBELSZCZYZNY: k a j — Z pracy Lubelskiego Oddziału<br />

ZLP; Antoni Kluczyk — Miejska <strong>Biblioteka</strong> Publiczna im. H. Łopacińskiego;<br />

M. J. — Z działalności Lubelskiego Oddziału Towarzystwa Literackiego<br />

im. A. Mickiewicza; (g) — Lubelski Oddział Związku Plastyków;<br />

Artur Iskrzycki — Szkolnictwo artystyczne województwa lubelskiego<br />

w latach 1944—53; M. D. — Wojewódzkie Archiwum Państwowe<br />

w Lublinie w okresie międzywojennym i dzisiaj 98<br />

Książki nadesłane do redakcji 104<br />

Okładkę projektował. FRANCISZEK SEIFERT<br />

SPROSTOWANIE<br />

Pod wierszem „Niewyrażalne" zamieszczonym na str. 124 i 125 wydawnictwa: W. Żukowski „Poezje"<br />

(Czytelnik, 1952) opuszczono nazwisko drugiego tłumacza tego utworu — Anatola Sterna.<br />

Przekładu libretta operetki Milutina „Niespokojne szczęście", granej obecnie w warszawskim Teatrze Nowym,<br />

dokonali Eugeniusz Gołębiowski i K. A. Jaworski. Na aiiszach opuszczono nazwisko pierwszego tłumacza.<br />

107<br />

„Kamena", organ Lubelskiego<br />

Oddziału Związku Literatów Polskich<br />

Kolegium redakcyjne: Feliks Araszkiewicz, Maria Bechczyc-Rudnicka, Konrad Bielski,<br />

Eugeniusz Gołębiowski, Kazimierz Andrzej Jaworski, Zygmunt Mikulski<br />

Redaktor naczelny: Kazimierz Andrzej Jaworski (Lublin, Bronowicka 14/4, teł. 35-30)<br />

Zastępca redaktora: Maria Bechczyc-Rudnicka (Lublin, Pstrowskiego 10/9, tel. 19-98)<br />

Wydawca: Kolegium redakcyjne<br />

Adres redakcji i administracji: Lublin, ul. Graniczna 1-c. Tel. 36-45<br />

Lubelska Drukarnia Prasowa, Buczka 12. Zam. 2096 10 VII.1953. — 8.VIII.1953. A-4-12935 2200 A-4. Druk. sat. VII 60 g.

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!