Coś na Progu #10

W numerze znajdziecie między innymi opowiadania Raya Bradbury'ego i Ernesta Bramaha, wywiad z Juliuszem Vernem, esej Roberta Louisa Stevensona na temat "Wyspy Skarbów" oraz niepublikowany dotąd komiks na podstawie "Rękopisu znalezionego w butli" Edgara Allana Poego. Temat przewodni to SZALENI NAUKOWCY. Piszemy m. in. o Nikoli Tesli i Izaaku Newtonie, fenomenie popkulturowych doktorów na przykładzie Emmeta Browna z "Powrotu do przyszłości" oraz odrażającego Antona Phibesa, a ponadto prawdziwych szalonych naukowcach! W numerze znajdziecie między innymi opowiadania Raya Bradbury'ego i Ernesta Bramaha, wywiad z Juliuszem Vernem, esej Roberta Louisa Stevensona na temat "Wyspy Skarbów" oraz niepublikowany dotąd komiks na podstawie "Rękopisu znalezionego w butli" Edgara Allana Poego.

Temat przewodni to SZALENI NAUKOWCY. Piszemy m. in. o Nikoli Tesli i Izaaku Newtonie, fenomenie popkulturowych doktorów na przykładzie Emmeta Browna z "Powrotu do przyszłości" oraz odrażającego Antona Phibesa, a ponadto prawdziwych szalonych naukowcach!

11.12.2014 Views

PROZA POEZJA umiem. Nie powiedział mi, mimo tortur. Odepchnął ją na bok. Kobieta zatoczyła się i wpadła na deskę kreślarską, zrzucając na podłogę ołówki, przyrządy do rysowania i stertę papierów. – Nie wiedziałam! – krzyknęła, nie odwracając się. – Milcz – rzekł mężczyzna i zbliżył się do Sullivana. – Obudzisz mi go. Słyszysz ten dźwięk? Aparatura łapie coraz więcej mocy. Buczy. Za chwilę uzyska pełną moc. - Stuknął palcem w jeden ze wskaźników przytwierdzonych do panelu sterującego. – Zamazał wartości, ale strzałka przesuwa się w prawo. Spodziewał się tego? Kobieta odparła, klękając przy profesorze i biorąc jego głowę na kolana. – Na pewno nie. Nie mógł. Nie miał jak. Przywaliła mu pięścią w krocze. Profesor zbudził się natychmiast. – Milcz i słuchaj – rzekł napastnik, kucając przy profesorze. – Nazywam się Charles Brandenbury. Jestem kardynałem Kościoła Ponownego Zjednoczenia. Zapewne słyszałeś o naszym zgromadzeniu. Pilnujemy, by żmije takie jak ty nie kalały świętego ludzkiego ciała obrzydliwą działalnością jak ta. Mieliśmy na ciebie oko od dawna, gdy tylko zacząłeś przeszczepiać organy i zastępować zużyte części ciała metalem i mechanizmami. Mimo to byłeś daleko na liście obiektów do wymazania z ludzkiej pamięci. Kiedy jednak dowiedzieliśmy się, że chcesz dokonać tej potworności... awansowałeś. Więc oto jestem ja i moja podopieczna. – Wskazał ręką na Luizę. Profesor rzucił jej spojrzenie pełne wyrzutu. Wciąż trzymając jego głowę, napluła naukowcowi w twarz. Brandenbury kontynuował: – Rozumiem, że nie jesteś aż tak głupi, na jakiego pozujesz. Wziąłeś pod uwagę, że ktoś będzie chciał cię powstrzymać, przygotowałeś sekwencję samodzielnego działania. Wykorzystałeś pewnie jakąś prostą maszynę liczącą, by być pewnym, że wykona twoje polecenia bardzo dokładnie. Po co polegać na ludziach, prawda? Nie odpowiadaj, to nie było pytanie. Pytanie będzie teraz. I albo natychmiast mi na nie odpowiesz, albo twój pedalski trup zawiśnie na żyrandolu, a dupodajne ścierwo, które próbujesz ożywić, spłonie na stosie. Jak-to-wyłączyć? Profesor zbladł na twarzy, pot ściekał mu z czoła. Lewa ręka drżała konwulsyjnie, ubranie plamiło się ciemną krwią. Przełknął ślinę i zwilżył wargi. – W tym rzecz... – podjął i urwał. Zamknął oczy, przygotowując się na cios zniecierpliwionego religijnego fanatyka. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Mężczyzna czekał, aż profesor wyrzuci z siebie to, co ma do powiedzenia. Postanowił więc mówić dalej: – W tym rzecz, że nie da się. Nie mogłem ryzykować. On musi żyć. – Zdajesz sobie sprawę z tego, jak strasznie obrażasz boga? – krzyknęła Luiza marszcząc czoło i nos. Przypominała w tej chwili wściekłego psa, który za chwilę miał odgryźć nogę swojej ofierze. Maszyna zaczęła donośnie brzęczeć, w kotłach gotował się gęsty żel dostarczany do wnętrza ciała przez gumowe przewody. Urządzenia tego typu były dosyć delikatne, napastnicy jednak zdawali się o tym nie wiedzieć. Profesor nie miał zamiaru wyprowadzać ich z błędu. Gdy Brandenbury wyciągnął nóż i zbliżył się do przewodów transportujących gęste życiodajne płyny do martwego ciała, Sullivan wydusił z siebie donośny głos: – To nic nie da! Żel jest już w ciele, wystarczyłoby go na kilka osób! Miał nadzieję, że fanatyk mu uwierzy, jeśli bowiem przeciąłby teraz przewód, Leon mógłby najzwyczajniej w świecie spłonąć od nadmiaru napięcia elektrycznego. Żel wypełniał jego ciało, nie tylko doprowadzając do jego tkanek substancje odżywcze i tlen, ale także chroniąc organy, nerwy i mechaniczne części wprowadzone do ustroju. Gdyby wysokie napięcie ożywiło serce, które z kolei uruchomiłoby łańcuch życia, zostałoby wyprowadzone na zewnątrz przez te izolowane pręty do słojów, a następnie przedostałoby się do ziemi wbitymi w środek odprowadzaczami sięgającymi przez katakumby aż do zimnej gleby. Brandenbury skrzywił się. Odwrócił się w stronę naukowca. – Skoro te przewody są zupełnie nieważne, to dlaczego tak bardzo ci na nich zależy? Nie uwierzył. Powietrze zgęstniało. Ostatnie promienie słońca znikały właśnie za horyzontem, cienie wydłużyły się niemiłosiernie, a niebo pokryło się tęczą kolorów niknącą za przepastną ciemnością ciągnącą się za chmurą wieczorną. Gdzieś w oddali połyskiwały zorze księżycowe. Wnętrze okrywał półmrok, coraz bardziej zawistny o ostatnie promienie światła. Kradł jasność, połykał ją i przeżuwał, nie dając nic w zamian. Ale laboratorium zaczynało błyszczeć jak oczy nastolatka na widok ponętnych kształtów dojrzałej kobiety. Brandenbury rzucił się w kierunku przewodów, gdy tylko zrozumiał, że właśnie nastąpił ten właściwy moment. Kosmiczna energia wywołała potężne wyładowanie między nagrzaną jak piec jonosferą a zimnym gruntem ziemi – oraz naładowanymi odwrotnie piorunołapaczami. Czysta energia spłynęła prosto z nieba wolnego od burzy i wniknęła w aparaturę profesora Sama Sullivana. To działo się w pierwszym ułamku sekundy. W drugim komnata rozświetliła się białym blaskiem przechodzącym stopniowo w żółć, czerwień i fiolet. Huk ogłuszył znajdujących się w środku. Brandenbury zdołał doskoczyć do jednej z gumowych rur, gdy siła nieokiełznanej natury odrzuciła go w tył. Przefrunął ponad machinami profesora i wyrżnął o ceglany mur, zostawiając na nim 104 COŚ NA PROGU

krwawy ślad. Sullivan popłynął po posadzce, jakby boski palec pchnął go od niechcenia. Poczuł na nogach gorąco, a po chwili zobaczył, że jego nogawki ciemnieją i zaczynają się palić. Mimo bólu zaczął je ściągać i odrzucił na bok. Luizy nigdzie nie widział, zupełnie jakby wyparowała. Martwe ciało na stole podskoczyło i krzyknęło przeraźliwie. Napięcie nie przeszło w całości żelem do zbiorników. Jego część wyładowała złość na aparaturze, wzniecając pożar i paląc pulpit sterowniczy. Inna z kolei przeskoczyła między metalowymi skrzyniami i cudem minęła profesora, kierując się w stronę klatek dla szczurów doświadczalnych. Wszystkie stanęły w ogniu, a klatki podskoczyły niczym targnięte podmuchem huraganu. Obolały mężczyzna przewrócił się na plecy. Nie miał siły wstać. Upływ krwi strasznie go osłabił. Nie mógł jednak zetrzeć z twarzy uśmiechu. Czekał, co będzie dalej. Usłyszał jęki i agresywne ruchy, rozrywanie przewodów, wyciąganie igieł. Basowe pomruki. Agresywne warknięcia. Potem ciężkie kroki gołych stóp po posadzce. I silne dłonie chwytające go za boki twarzy. Wciąż nie widział za dobrze, ale ten dotyk... Ten dotyk... – Czy to ty? Leon? To ty? Żyjesz? Skurwysynu, naprawdę żyjesz! Odpowiedział mu jęk i dziki, zwierzęcy ryk. Ożywione ciało uchwyciło głowę profesora mocniej i ścisnęło w instynktownym ruchu. Profesor zakwiczał, gdy jego mózg zaczął wylewać się przez nos i uszy. Ciało cisnęło dalej, aż czaszka pękła jak skorupka jajka, a jej zawartość trysnęła we wszystkich kierunkach. Mężczyzna wstał i popatrzył na swoje dłonie. Zimne. Obce. Zszyte z dziwnych części. Poczerwieniałe od napięcia, pomarszczone od życiodajnego żelu. Dotknął nimi twarzy, piersi, brzucha, genitaliów. Trząsł się, ale nie z zimna. Miał wrażenie, że jego ciało za chwilę rozpadnie się na kawałki, że zwymiotuje trzewiami i wysra jelita. Nie mógł tego znieść. Zaczął się miotać i bić wszystko, co wpadło mu pod rękę. Niszczył stanowiska laboratoryjne, rzucał przedmiotami, łamał meble. W końcu przywarł do ściany i zaczął bić głową o mur, przeraźliwie jęcząc i krzycząc. Aż poczuł na plecach delikatny dotyk kobiecej dłoni. Odwrócił się instynktownie i zmierzył ją wzrokiem. Trzymała w rękach lustro. Mógł więc się obejrzeć. Był potworny i piękny jednocześnie. Symetryczny, wielokolorowy, pozbawiony jakiegokolwiek owłosienia. Miał rozbudowane mięśnie, mechaniczne układy wspomagające i wzmocnione ścięgna. Na swój sposób musiał być wspaniały. Uderzył w lustro, które wysunęło się z rąk kobiety i poleciało na przeciwległą ścianę. Ruszył w jej kierunku, zaciskając zęby. – Słyszysz mnie, prawda? PROZA POEZJA Nie zatrzymał się. Luiza cofała się przed nim i wciąż mówiła: – Skoro bóg dopuścił do tego, byś powstał, musiał mieć w tym cel. Charles by tego nie zrozumiał, ale ja rozumiem. Wiesz? Widzę w tobie boga. Widzę jego siłę i moc. To on cię ożywił, nie ten butny naukowiec. To on... To on... To... Chwycił ją mocno pod pachami. Wyczuł wystający pod skórą przedmiot i to go powstrzymało przed zgnieceniem kobiety. – Tak – rzekła. – To obce ciało, z którym od dawna żyję. – Dotknęła palcem opaski na oku. – To też straciłam. Mężczyzna przekrzywił głowę i... uśmiechnął się. – Tak – rzekła Luiza. – Jesteś bożym dzieckiem. Pozwól mi. Poprowadzę cię. Będziesz działał w imię boże. Pokażę ci prawdę. Leon nic na to nie odpowiedział, tylko chwycił ją mocniej i począł macać wypustkę kryjącą w sobie odłamek metalu. Następnie paznokciem rozciął jej skórę i chwycił za szrapnel. Kobieta ryknęła z bólu, ale nie wypuścił jej. Nie zwracał też uwagi na jej ręce. Próbowała go odepchnąć, podrapać, kopała nogami. Nie puścił. Wyrwał z jej ciała odłamek. Padła na ziemię, z jej boku wytrysnęła fontanna krwi. Nie ruszała się. Obejrzał z zaciekawieniem metal obrośnięty ciałem. Był postrzępiony, krwisty i ostry. I w gruncie rzeczy nudny. Odrzucił go na bok. Ciało powoli przestawało mu przeszkadzać. Stawało się jego częścią. Podszedł do okna i spojrzał na miasto zatopione w nocnym spokoju. Pobliskie domy mówiły do niego ciepłym światłem bijącym z wnętrz. Zauważył cienie ludzkich sylwetek. Poczuł ciekawość. Czy wewnątrz jest więcej miękkich istot? Postanowił sprawdzić, czy któraś z nich może być twardsza. Gdy Leon opuścił laboratorium, Luiza jęknęła i chwyciła leżącą obok szmatę, by zamknąć krwawiącą ranę. Dobrze, że w tajemnicy przed Kościołem pozwoliła sobie wszczepić zapasowe tętnice i mechaniczne zamknięcie wokół szrapnela wbitego w ciało. W ten sposób usprawniła się, jednocześnie nie zdradzając nic przed fanatykami, do których przystała. Sięgnęła do rany i drżącą ręką pociągnęła za niewielką zasuwkę. Biologiczne zastawki zaskoczyły i domknęły uszkodzone naczynia. Przewróciła się na plecy i roześmiała na głos. Ogień powoli trawił resztki pulpitu i przeżuwał drewniany stół. COŚ NA PROGU 105

PROZA POEZJA<br />

umiem. Nie powiedział mi, mimo tortur.<br />

Odepchnął ją <strong>na</strong> bok. Kobieta zatoczyła się i wpadła <strong>na</strong><br />

deskę kreślarską, zrzucając <strong>na</strong> podłogę ołówki, przyrządy do<br />

rysowania i stertę papierów.<br />

– Nie wiedziałam! – krzyknęła, nie odwracając się.<br />

– Milcz – rzekł mężczyz<strong>na</strong> i zbliżył się do Sulliva<strong>na</strong>. –<br />

Obudzisz mi go. Słyszysz ten dźwięk? Aparatura łapie coraz<br />

więcej mocy. Buczy. Za chwilę uzyska pełną moc. - Stuknął<br />

palcem w jeden ze wskaźników przytwierdzonych do panelu<br />

sterującego. – Zamazał wartości, ale strzałka przesuwa się w<br />

prawo. Spodziewał się tego?<br />

Kobieta odparła, klękając przy profesorze i biorąc jego<br />

głowę <strong>na</strong> kola<strong>na</strong>.<br />

– Na pewno nie. Nie mógł. Nie miał jak.<br />

Przywaliła mu pięścią w krocze.<br />

Profesor zbudził się <strong>na</strong>tychmiast.<br />

– Milcz i słuchaj – rzekł <strong>na</strong>pastnik, kucając przy profesorze.<br />

– Nazywam się Charles Brandenbury. Jestem kardy<strong>na</strong>łem<br />

Kościoła Ponownego Zjednoczenia. Zapewne słyszałeś o<br />

<strong>na</strong>szym zgromadzeniu. Pilnujemy, by żmije takie jak ty nie<br />

kalały świętego ludzkiego ciała obrzydliwą działalnością<br />

jak ta. Mieliśmy <strong>na</strong> ciebie oko od daw<strong>na</strong>, gdy tylko zacząłeś<br />

przeszczepiać organy i zastępować zużyte części ciała<br />

metalem i mechanizmami. Mimo to byłeś daleko <strong>na</strong> liście<br />

obiektów do wymazania z ludzkiej pamięci. Kiedy jed<strong>na</strong>k<br />

dowiedzieliśmy się, że chcesz doko<strong>na</strong>ć tej potworności...<br />

awansowałeś. Więc oto jestem ja i moja podopiecz<strong>na</strong>. –<br />

Wskazał ręką <strong>na</strong> Luizę. Profesor rzucił jej spojrzenie pełne<br />

wyrzutu. Wciąż trzymając jego głowę, <strong>na</strong>pluła <strong>na</strong>ukowcowi w<br />

twarz. Brandenbury kontynuował: – Rozumiem, że nie jesteś<br />

aż tak głupi, <strong>na</strong> jakiego pozujesz. Wziąłeś pod uwagę, że ktoś<br />

będzie chciał cię powstrzymać, przygotowałeś sekwencję<br />

samodzielnego działania. Wykorzystałeś pewnie jakąś prostą<br />

maszynę liczącą, by być pewnym, że wyko<strong>na</strong> twoje polecenia<br />

bardzo dokładnie. Po co polegać <strong>na</strong> ludziach, prawda? Nie<br />

odpowiadaj, to nie było pytanie. Pytanie będzie teraz. I albo<br />

<strong>na</strong>tychmiast mi <strong>na</strong> nie odpowiesz, albo twój pedalski trup<br />

zawiśnie <strong>na</strong> żyrandolu, a dupodajne ścierwo, które próbujesz<br />

ożywić, spłonie <strong>na</strong> stosie. Jak-to-wyłączyć?<br />

Profesor zbladł <strong>na</strong> twarzy, pot ściekał mu z czoła. Lewa<br />

ręka drżała konwulsyjnie, ubranie plamiło się ciemną krwią.<br />

Przełknął ślinę i zwilżył wargi.<br />

– W tym rzecz... – podjął i urwał. Zamknął oczy,<br />

przygotowując się <strong>na</strong> cios zniecierpliwionego religijnego<br />

fa<strong>na</strong>tyka. Nic takiego jed<strong>na</strong>k nie <strong>na</strong>stąpiło. Mężczyz<strong>na</strong> czekał,<br />

aż profesor wyrzuci z siebie to, co ma do powiedzenia.<br />

Postanowił więc mówić dalej: – W tym rzecz, że nie da się.<br />

Nie mogłem ryzykować. On musi żyć.<br />

– Zdajesz sobie sprawę z tego, jak strasznie obrażasz<br />

boga? – krzyknęła Luiza marszcząc czoło i nos. Przypomi<strong>na</strong>ła<br />

w tej chwili wściekłego psa, który za chwilę miał odgryźć<br />

nogę swojej ofierze.<br />

Maszy<strong>na</strong> zaczęła donośnie brzęczeć, w kotłach gotował<br />

się gęsty żel dostarczany do wnętrza ciała przez gumowe<br />

przewody. Urządzenia tego typu były dosyć delikatne,<br />

<strong>na</strong>pastnicy jed<strong>na</strong>k zdawali się o tym nie wiedzieć. Profesor<br />

nie miał zamiaru wyprowadzać ich z błędu. Gdy Brandenbury<br />

wyciągnął nóż i zbliżył się do przewodów transportujących<br />

gęste życiodajne płyny do martwego ciała, Sullivan wydusił<br />

z siebie donośny głos:<br />

– To nic nie da! Żel jest już w ciele, wystarczyłoby go <strong>na</strong><br />

kilka osób!<br />

Miał <strong>na</strong>dzieję, że fa<strong>na</strong>tyk mu uwierzy, jeśli bowiem<br />

przeciąłby teraz przewód, Leon mógłby <strong>na</strong>jzwyczajniej<br />

w świecie spłonąć od <strong>na</strong>dmiaru <strong>na</strong>pięcia elektrycznego.<br />

Żel wypełniał jego ciało, nie tylko doprowadzając do jego<br />

tkanek substancje odżywcze i tlen, ale także chroniąc organy,<br />

nerwy i mechaniczne części wprowadzone do ustroju. Gdyby<br />

wysokie <strong>na</strong>pięcie ożywiło serce, które z kolei uruchomiłoby<br />

łańcuch życia, zostałoby wyprowadzone <strong>na</strong> zewnątrz przez te<br />

izolowane pręty do słojów, a <strong>na</strong>stępnie przedostałoby się do<br />

ziemi wbitymi w środek odprowadzaczami sięgającymi przez<br />

katakumby aż do zimnej gleby.<br />

Brandenbury skrzywił się. Odwrócił się w stronę<br />

<strong>na</strong>ukowca.<br />

– Skoro te przewody są zupełnie nieważne, to dlaczego<br />

tak bardzo ci <strong>na</strong> nich zależy?<br />

Nie uwierzył.<br />

Powietrze zgęstniało. Ostatnie promienie słońca znikały<br />

właśnie za horyzontem, cienie wydłużyły się niemiłosiernie,<br />

a niebo pokryło się tęczą kolorów niknącą za przepastną<br />

ciemnością ciągnącą się za chmurą wieczorną. Gdzieś w<br />

oddali połyskiwały zorze księżycowe.<br />

Wnętrze okrywał półmrok, coraz bardziej zawistny<br />

o ostatnie promienie światła. Kradł jasność, połykał ją<br />

i przeżuwał, nie dając nic w zamian. Ale laboratorium<br />

zaczy<strong>na</strong>ło błyszczeć jak oczy <strong>na</strong>stolatka <strong>na</strong> widok ponętnych<br />

kształtów dojrzałej kobiety.<br />

Brandenbury rzucił się w kierunku przewodów, gdy tylko<br />

zrozumiał, że właśnie <strong>na</strong>stąpił ten właściwy moment.<br />

Kosmicz<strong>na</strong> energia wywołała potężne wyładowanie<br />

między <strong>na</strong>grzaną jak piec jonosferą a zimnym gruntem ziemi<br />

– oraz <strong>na</strong>ładowanymi odwrotnie piorunołapaczami. Czysta<br />

energia spłynęła prosto z nieba wolnego od burzy i wniknęła<br />

w aparaturę profesora Sama Sulliva<strong>na</strong>.<br />

To działo się w pierwszym ułamku sekundy.<br />

W drugim kom<strong>na</strong>ta rozświetliła się białym blaskiem<br />

przechodzącym stopniowo w żółć, czerwień i fiolet. Huk<br />

ogłuszył z<strong>na</strong>jdujących się w środku. Brandenbury zdołał<br />

doskoczyć do jednej z gumowych rur, gdy siła nieokiełz<strong>na</strong>nej<br />

<strong>na</strong>tury odrzuciła go w tył. Przefrunął po<strong>na</strong>d machi<strong>na</strong>mi<br />

profesora i wyrżnął o ceglany mur, zostawiając <strong>na</strong> nim<br />

104 COŚ NA PROGU

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!