o_18pisot46mg61os71t11ijhlaia.pdf
dziwne”, pamiętam jak dziś, że tak pomyślałam, ale nie zastanowiłam się nawet przez chwilę, co robię na tej świeżo spulchnionej ziemi i skąd na takim ponurym pustkowiu kryształowo czysty strumień. Pomyślałam tylko o Sławku, że nie ma go ze mną i koniecznie muszę go znaleźć i poprosić, żeby wytłumaczył mi fenomen płomienia. Odwróciłam się ponownie i zobaczyłam, że świeca przewróciła się na bok, a płomień rozlewa się po kamieniach leżących na dnie strumyka. Znów włożyłam rękę do środka, chcąc przywrócić świecę do pionu, ale nie mogłam jej dosięgnąć. Wydawało się, że leży tuż pod powierzchnią, jakieś dwadzieścia centymetrów w głąb, ale zanurzałam rękę po łokieć i nie trafiałam ani w kamyki, ani w biały, solidny kształt. Świeca tymczasem popłynęła z nurtem, robiąc wyrwę wśród kamyków na dnie, niezatrzymywana ani przez moją rękę, ani przez trawy rosnące na dnie strumienia. Poczułam niemal fizyczny ból, że światła już nie ma ze mną. W takim właśnie poczuciu wielkiej straty obudziłam się. Miejsce obok mnie było puste. Przytuliłam piżamę Sławka, z którą spałam tej nocy, i zwlokłam się z łóżka. Zegar kuchenny wskazywał 5.30 rano. Poprzednia noc, spędzona na kanapie szpitalnej i dzień pod drzwiami sali intensywnej terapii oraz w kanciapce pielęgniarskiej, dały mi się we znaki. Byłam cała obolała, jakbym spała na podłodze. Bolały mnie plecy i prawa ręka. Z trudem zebrałam rozsypane myśli przy rozpuszczalnej kawie, którą Sławek przyniósł kilka dni wcześniej i triumfalnym gestem postawił na kuchennym stole. – Zobacz, co zdobyłem – powiedział. – Kolega był na saksach i przywiózł. – Pewnie zapłaciłeś jak za zboże – odparłam z przekąsem. – Przecież nie jesteśmy kawoszami… – Zapłaciłem jak za kawę – sprostował. – Za kawę zbożową nie zapłaciłbym nawet grosza. Od czasów przedszkola nie pijam podobnych wynalazków. Roześmiałam się i wyjęłam z szafki granatowe kubki w maleńkie białe kwiatuszki, które dostaliśmy od jakichś kuzynów Sławka mieszkających w rfn. Były tak piękne, że nie używaliśmy ich prawie z obawy przed stłuczeniem albo wyszczerbieniem brzegów. Raz napiliśmy się w nich herbaty, ale kiedy zobaczyłam osad na
nieskazitelnie białym wnętrzu, postanowiłam, że nie będziemy ich używali. nrf-owska kawa sprawiła, że zmieniłam zdanie. Odtąd pijaliśmy kawę regularnie w tych kubkach, ciesząc się nimi jak dzieci. Teraz także zrobiłam sobie kawę w jednym z tych kubeczków i próbowałam zrobić jakiś plan na nadchodzący dzień. Wczoraj zadzwoniłam do przedszkola i powiedziałam, że Sławek miał wypadek i jest w szpitalu. Dyrektorka zapewniła mnie, że nie muszę przychodzić do pracy, nawet brać zwolnienia lekarskiego, tylko zaświadczenie ze szpitala żebym dostarczyła, to już ona się tym zajmie. Kazała Sławka pozdrowić i zapewnić, że wszyscy tutaj życzą mu zdrowia. Wymamrotałam jakieś podziękowania, rejestrując w pamięci, że mam poprosić o jakieś zaświadczenie, że Sławek leży w szpitalu, a ja pod drzwiami jego pokoju, i nie zaprzątałam sobie tym więcej głowy. Zastanawiałam się, kiedy będę mogła do niego pojechać, żeby wreszcie porozmawiać z kimś z lekarzy i zapytać, kiedy wyciągną z niego te wszystkie rurki i oddadzą mi go bez śledziony, za to z ogromnym szwem biegnącym od góry do dołu brzucha. Niech mi go tylko pozwolą zabrać, a ja już go odkarmię, przywrócę do życia we wszystkich jego aspektach. Wskazówka poruszała się bardzo powoli. Odkąd wstałam, posunęła się ledwo o dziesięć minut. Wciąż nie było szóstej. Pomyślałam o rodzicach, ale uznałam, że nie mam jak ich zawiadomić, a poza tym w czym oni mogliby mi pomóc? Matka jedynie mogła uderzyć w lament pod tytułem, co ja teraz zrobię, a ojciec wygłosiłby tyradę, żeby lekarzom patrzeć na ręce, bo to są łapiduchy bez żadnych skrupułów, sprzedajne i pazerne na koperty. Nie potrzebowałam podobnych rad. Powinnam zawiadomić rodziców Sławka, nie mieli pojęcia, że coś się stało ich synowi, bo i skąd. Oni też nie mieli telefonu. Jedyną formą kontaktu było „wpadanie do nich” na popołudniową herbatę i ciasto w co drugą niedzielę albo nawet w co trzecią. Mimo wszystko powinni wiedzieć, bo to w końcu ich syn. Postanowiłam, że po dzisiejszym szpitalu wpadnę do nich do domu po drodze i opowiem o śluzie, śledzionie i ogólnie uspokoję. Zanim wyszłam, ugotowałam rzadkiego kisielu. Musiałam coś zrobić, żeby wytracić czas. Kisiel był przeterminowany, ale tylko o miesiąc, uznałam, że nic nie szkodzi. W końcu to tylko mąka kartoflana. Poprzedniego dnia spytałam pielęgniarek, czy mam coś
- Page 32 and 33: - Niech się pani ode mnie odczepi
- Page 34 and 35: czytać, ale też myśleć abstrakc
- Page 36 and 37: herbatą. Miał takie mokre wargi i
- Page 38 and 39: mógł użyć swoich partyjnych zna
- Page 40 and 41: Myślałem, że to bzdury, że wy,
- Page 42 and 43: powiedziałam, kiedy już ustalili
- Page 44 and 45: codziennie albo kilka razy dziennie
- Page 46 and 47: kiedy mój własny ojciec dobijał
- Page 48 and 49: wszystko, co robiła matka. - A dzi
- Page 50 and 51: - Dlaczego ty miałaś tylko jedno
- Page 52 and 53: czasu ślubu uważaliśmy… - Nie
- Page 54 and 55: - Ten facet mówił, że on nic zł
- Page 56 and 57: - Powiesz. - Kiwnął stanowczo gł
- Page 58 and 59: - Podejrzewaliśmy to - powiedział
- Page 60 and 61: - W telewizji podają takie… prze
- Page 62 and 63: - A po co sekretarka? Sławek obgry
- Page 64 and 65: w szklanej tafli. Byłam jeszcze pr
- Page 66 and 67: z kobiet nie była w sukience, tylk
- Page 68 and 69: pierwszy ją zobaczyłam. Siedział
- Page 70 and 71: - Cóż ja słyszę? - zakrzyknął
- Page 72 and 73: chociaż je słychać latem, a ona
- Page 74 and 75: yło prawie przyjemne. Miałam na s
- Page 76 and 77: do tyłu i prosił, żebym przesta
- Page 78 and 79: uratuje Sławka i pobłogosławi na
- Page 80 and 81: podłodze, ponieważ łazienka był
- Page 84 and 85: Sławkowi przynieść, a one powied
- Page 86 and 87: Usiadłam, nie przestając trzymać
- Page 88 and 89: natychmiast się przewracałam. Prz
- Page 90 and 91: zapłacimy… Ja już wtedy nie pł
- Page 92 and 93: Powiodłam błędnym wzrokiem doko
- Page 94 and 95: - Ale nie wypada - wyszeptała teś
- Page 96 and 97: i odpowiednio ją „zaszeregowuję
- Page 98 and 99: nieszczęściem, ale w poczuciu spe
- Page 100 and 101: - Śliczny, prawda? - ożywiła si
- Page 102 and 103: chuda. - Czyli jestem gruba? - pyta
- Page 104 and 105: Punktualnie przed mój dom zajecha
- Page 106 and 107: - Narzeczona zostawiła go, jak ju
- Page 108 and 109: kończą swoje dania dla dwojga i w
- Page 110 and 111: pozwolili jej wyjść z domu. W ko
- Page 112 and 113: dalsze losy. - A gdzie druga pociec
- Page 114 and 115: nie miał prawa zauważyć, że nie
- Page 116 and 117: Nic, co pani powie, nie może zosta
- Page 118 and 119: - Radzę sobie. - Zapewniłam. - We
- Page 120 and 121: i marynarki, uporczywie odmawiając
- Page 122 and 123: - O, taka… przystojna kobieta…
- Page 124 and 125: esztki ze sklepu… Zamknęła i po
- Page 126 and 127: - A jakeś ty to zrobiła, że mu,
- Page 128 and 129: Pierwszym moim lokatorem był nieś
- Page 130 and 131: „cholerny”. Dyrektorka spróbow
dziwne”, pamiętam jak dziś, że tak pomyślałam, ale nie zastanowiłam się<br />
nawet przez chwilę, co robię na tej świeżo spulchnionej ziemi i skąd na<br />
takim ponurym pustkowiu kryształowo czysty strumień. Pomyślałam<br />
tylko o Sławku, że nie ma go ze mną i koniecznie muszę go znaleźć<br />
i poprosić, żeby wytłumaczył mi fenomen płomienia. Odwróciłam się<br />
ponownie i zobaczyłam, że świeca przewróciła się na bok, a płomień<br />
rozlewa się po kamieniach leżących na dnie strumyka. Znów włożyłam<br />
rękę do środka, chcąc przywrócić świecę do pionu, ale nie mogłam jej<br />
dosięgnąć. Wydawało się, że leży tuż pod powierzchnią, jakieś<br />
dwadzieścia centymetrów w głąb, ale zanurzałam rękę po łokieć i nie<br />
trafiałam ani w kamyki, ani w biały, solidny kształt. Świeca tymczasem<br />
popłynęła z nurtem, robiąc wyrwę wśród kamyków na dnie,<br />
niezatrzymywana ani przez moją rękę, ani przez trawy rosnące na dnie<br />
strumienia. Poczułam niemal fizyczny ból, że światła już nie ma ze mną.<br />
W takim właśnie poczuciu wielkiej straty obudziłam się. Miejsce obok<br />
mnie było puste. Przytuliłam piżamę Sławka, z którą spałam tej nocy,<br />
i zwlokłam się z łóżka. Zegar kuchenny wskazywał 5.30 rano.<br />
Poprzednia noc, spędzona na kanapie szpitalnej i dzień pod drzwiami<br />
sali intensywnej terapii oraz w kanciapce pielęgniarskiej, dały mi się we<br />
znaki. Byłam cała obolała, jakbym spała na podłodze. Bolały mnie plecy<br />
i prawa ręka. Z trudem zebrałam rozsypane myśli przy rozpuszczalnej<br />
kawie, którą Sławek przyniósł kilka dni wcześniej i triumfalnym gestem<br />
postawił na kuchennym stole.<br />
– Zobacz, co zdobyłem – powiedział. – Kolega był na saksach<br />
i przywiózł.<br />
– Pewnie zapłaciłeś jak za zboże – odparłam z przekąsem.<br />
– Przecież nie jesteśmy kawoszami…<br />
– Zapłaciłem jak za kawę – sprostował. – Za kawę zbożową nie<br />
zapłaciłbym nawet grosza. Od czasów przedszkola nie pijam podobnych<br />
wynalazków.<br />
Roześmiałam się i wyjęłam z szafki granatowe kubki w maleńkie<br />
białe kwiatuszki, które dostaliśmy od jakichś kuzynów Sławka<br />
mieszkających w rfn. Były tak piękne, że nie używaliśmy ich prawie<br />
z obawy przed stłuczeniem albo wyszczerbieniem brzegów. Raz<br />
napiliśmy się w nich herbaty, ale kiedy zobaczyłam osad na