o_18pisot46mg61os71t11ijhlaia.pdf

04.06.2014 Views

czytać, ale też myśleć abstrakcyjnie i oczywiście pisać zgodnie z regułami. Z młodszymi dzieciakami bawiłam się w odsłanianie bliźniaczych obrazków. Naturalnie wszystko malowane samodzielnie, bo niczego nie można było zdobyć w pustych sklepach. W moim studium nauczycielskim nauczyłam się grać na pianinie. Nie mam pojęcia, skąd wzięły się u mnie predyspozycje do takiej aktywności. Nikt w rodzinie nie uczył się muzyki, nie wiadomo mi o niczym takim przynajmniej. Ale ja miałam zdolności. To nie było obowiązkowe, ale ja zgłosiłam się na przesłuchanie, okazało się, że mam bardzo dobry słuch, miałam chęci i czas na ćwiczenia, więc opanowałam grę na pianinie całkiem przyzwoicie w ciągu dwóch lat studium. Grałam ze słuchu, nuty właściwie mi przeszkadzały, rozumiałam, jak należy sobie akompaniować do linii melodycznej, słowem – umiałam także i to. Wymyślałam programy taneczne i rytmiczne dla dzieciaków, szyłam kostiumy, malowałam dekoracje i rysowałam specjalną mieszanką wzorki na buziach. Teraz to nic takiego. Na każdych urodzinach w centrach handlowych dzieci mają malowane buzie, są specjalne farby, które się trzymają, kiedy trzeba, a zaraz potem zmywają, ale ja wymyśliłam coś takiego zupełnie sama, drogą eksperymentów na żywym ciele, czyli na mnie i na Sławku. – Pani Weroniko – mówiła kierowniczka – czy rodzice nie będą mieli pretensji, że dzieci pomalowane? – Mnie się wydaje, że będą zachwyceni – mówiłam. I tak rzeczywiście było. Wszyscy byli zachwyceni. Moja mieszanka mogła w każdej chwili zostać zmyta, ale dzieci spały w niej, brudząc matkom pościele. Matki wzdychały, bo proszek tylko do sprowadzenia, ten polski mieszany z jakimś wapnem nie chciał dopierać, ale nikt złego słowa nie powiedział. – Pani Weroniko – kierowniczka za mną nie nadążała – czy nie za dużo wyliczyła pani koszt tych strojów? – Biorąc pod uwagę, że dwadzieścia trzy stroje karnawałowe szyję sama i liczę tylko za materiał, który cudem zdobywam, to sądzę, że wcale nie… – Uśmiechałam się skromnie, ale biła ze mnie determinacja. – Bardzo się pani poświęca, czy nie byłoby dobrze, gdyby jakaś mama pani pomogła?…

– Mamy – odpowiadałam z uśmiechem – pieką ciasta, ciasteczka i robią sałatki. Zadania zostały sprawiedliwie podzielone. – No tak – dawała za wygraną – myśli pani o wszystkim… Pewnie, że myślałam o wszystkim. Nawet o tym, żeby jedyną osobę, która miała kamerę, zaangażować do kręcenia filmów z balów, dni matek, babć, wigilii i Wielkanocy. Do tej pory mam te kasety, których nigdzie nie można już obejrzeć. Jeśli były jakieś konflikty, rozwiązywałam je bezwzględnie. Teraz wychowawcy nie mogą wiele powiedzieć, wszystko musi być delikatnie, żeby tatuś się nie obraził i mamusia nie poczuła się urażona. Był taki jeden przedszkolanek. Już samo to, że facet chciał pracować z dziećmi w przedszkolu, wydawało mi się bardzo dziwne. Taki młodziutki, niby psycholog. Miał jakieś pomysły, myślał, że będzie miał pozycję w przedszkolu z racji tego, że nosi spodnie. Z kierowniczką pewnie dałby sobie radę. Ta kobieta była jak cytoplazma, przybierała kształt naczynia, w którym aktualnie się znajdowała. Jej mąż był wysokim działaczem partyjnym, więc jej, bez żadnych zdolności, choćby najmniejszej iskry bożej, trafiło się kierownicze stanowisko. Wcześniej była dyrektorem szkoły, ale ponieważ nie ogarniała dwustu dzieciaków w wieku pyskatym, przeflancowano ją do pięćdziesiątki takich, które dają się o wiele łatwiej spacyfikować. – Panno Weronisiu, ależ pani dziś ładnie wygląda – powiedział do mnie trzeciego dnia swojej pracy. Od razu nabrałam podejrzeń. Nie znosiłam, kiedy nazywano mnie „Weronisią”, a już słowo „panna” wzbudziło we mnie obrzydzenie skrzyżowane z podejrzeniem. Na początku podejrzewałam, że Olgierd jest gejem. Chociaż wtedy tak nie mówiliśmy, tylko homo niewiadomo albo panienka. Ja mówiłam jak ojciec, że Olo jest pewnie panienką. – Nie lubię, kiedy mówi się na mnie „Weronisia”. – Wbiłam w niego ciężkie spojrzenie. – O, przepraszam panią stokrotnie – powiedział, jakby był własnym dziadkiem. – Jak mam mówić do pani? – Werka, Weronika. – Ciągle nie spuszczałam z niego oczu. – I możemy przejść na ty… Nastąpiła seria ochów i achów, a potem próba wypicia „brudzia”

– Mamy – odpowiadałam z uśmiechem – pieką ciasta, ciasteczka<br />

i robią sałatki. Zadania zostały sprawiedliwie podzielone.<br />

– No tak – dawała za wygraną – myśli pani o wszystkim…<br />

Pewnie, że myślałam o wszystkim. Nawet o tym, żeby jedyną<br />

osobę, która miała kamerę, zaangażować do kręcenia filmów z balów,<br />

dni matek, babć, wigilii i Wielkanocy. Do tej pory mam te kasety,<br />

których nigdzie nie można już obejrzeć.<br />

Jeśli były jakieś konflikty, rozwiązywałam je bezwzględnie. Teraz<br />

wychowawcy nie mogą wiele powiedzieć, wszystko musi być delikatnie,<br />

żeby tatuś się nie obraził i mamusia nie poczuła się urażona. Był taki<br />

jeden przedszkolanek. Już samo to, że facet chciał pracować z dziećmi<br />

w przedszkolu, wydawało mi się bardzo dziwne. Taki młodziutki, niby<br />

psycholog. Miał jakieś pomysły, myślał, że będzie miał pozycję<br />

w przedszkolu z racji tego, że nosi spodnie. Z kierowniczką pewnie<br />

dałby sobie radę. Ta kobieta była jak cytoplazma, przybierała kształt<br />

naczynia, w którym aktualnie się znajdowała. Jej mąż był wysokim<br />

działaczem partyjnym, więc jej, bez żadnych zdolności, choćby<br />

najmniejszej iskry bożej, trafiło się kierownicze stanowisko. Wcześniej<br />

była dyrektorem szkoły, ale ponieważ nie ogarniała dwustu dzieciaków<br />

w wieku pyskatym, przeflancowano ją do pięćdziesiątki takich, które<br />

dają się o wiele łatwiej spacyfikować.<br />

– Panno Weronisiu, ależ pani dziś ładnie wygląda – powiedział do<br />

mnie trzeciego dnia swojej pracy.<br />

Od razu nabrałam podejrzeń. Nie znosiłam, kiedy nazywano mnie<br />

„Weronisią”, a już słowo „panna” wzbudziło we mnie obrzydzenie<br />

skrzyżowane z podejrzeniem. Na początku podejrzewałam, że Olgierd<br />

jest gejem. Chociaż wtedy tak nie mówiliśmy, tylko homo niewiadomo<br />

albo panienka. Ja mówiłam jak ojciec, że Olo jest pewnie panienką.<br />

– Nie lubię, kiedy mówi się na mnie „Weronisia”. – Wbiłam<br />

w niego ciężkie spojrzenie.<br />

– O, przepraszam panią stokrotnie – powiedział, jakby był<br />

własnym dziadkiem. – Jak mam mówić do pani?<br />

– Werka, Weronika. – Ciągle nie spuszczałam z niego oczu.<br />

– I możemy przejść na ty…<br />

Nastąpiła seria ochów i achów, a potem próba wypicia „brudzia”

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!