Create successful ePaper yourself
Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.
Grabowska Ałbena<br />
Lot nisko nad ziemią
Odkąd pamiętam, ojciec powtarzał mi, żebym się niczym nie<br />
wyróżniała. Najlepsi ludzie, wygłaszał tyrady do znudzenia, to tacy,<br />
których nie zauważamy. Rodzą się, żyją, umierają, a my o tym nawet nie<br />
wiemy. Uznawał w tym zakresie, owszem, wyjątki, na przykład<br />
najbliższą rodzinę i sąsiadów. Czasami niektórych kolegów z fabryki,<br />
z którymi wdawał się w dyskusje na tematy quasi-egzystencjalne. Dla<br />
reszty świata powinniśmy być zupełnie niewidzialni, upierał się.<br />
Kochałam ojca i uważałam, że to, co mówi, ma głęboki sens. Przecież<br />
dawał dobry przykład, sam przemykał przez życie niezauważany, dzięki<br />
czemu, jak twierdził, unikał wielu przykrych wyborów i sytuacji. Nie<br />
rozumiałam, że jego wyborem była właśnie sama ucieczka, a wszystkie<br />
wygłaszane dysputy o wybojach życiowych i dylematach były niczym<br />
innym jak usprawiedliwianiem własnej niemocy. Kiedy odkryłam, że<br />
jego filozofia oparta jest na kruchych fundamentach strachu przed<br />
życiem, było już za późno. Stałam się już zakompleksioną nastolatką,<br />
która nie miała pomysłu ani na wybór zawodu, ani nawet jakichś<br />
specjalnych marzeń. Zresztą ojciec i matka nie mieli marzeń. Nie czuli<br />
nawet specjalnej potrzeby wymagania, aby dostać od życia coś, co może<br />
im się powinno należeć. Tyle razy wysłuchiwałam ciotki Katarzyny,<br />
która przychodziła do nas od święta, i powymiatawszy smutnym<br />
wzrokiem nasze równie smutne kąty, mówiła niezmiennie, że należy<br />
nam się od życia więcej. To była ukochana siostra ojca, więc długo<br />
myślałam, że może to „więcej” nie stoi w sprzeczności z byciem<br />
niezauważalną. Może nawet mogłabym być bardziej niezauważalna,<br />
byleby mieć więcej możliwości w tym zakresie. Bo co to za różnica, czy<br />
wtopię się w tłum szaraków, czy kolorowych ptaków. Czasami tak sobie<br />
myślałam po wizytach ciotki, ale żeby coś się zmieniło w mojej rodzinie,<br />
musiałyby zajść jakieś dodatkowe okoliczności. Na przykład kataklizm,<br />
który zmiótłby z powierzchni ziemi nasz szarobury dom albo moją<br />
matkę, albo najlepiej ojca. Wtedy inni musieliby zauważyć nasze<br />
nieszczęście. Bo też, analizowałam bez końca, co to za różnica, czy cię<br />
nie zauważą, bo nic się nie dzieje, czy też nieszczęście, jakie człowieka<br />
spotyka, wpływa na to, że inni wreszcie widzą twoją marną egzystencję.<br />
Oczyma duszy widziałam ten tłum ludzi – albo chociażby małą ich<br />
grupkę – która rusza z odsieczą i funduje mi całkiem nowe życie. Sama
oczywiście nie robiłam w tym kierunku zupełnie nic. Fantazjowałam<br />
tylko o kataklizmie, jaki spotyka naszą rodzinę, zmieniając typy<br />
nieszczęść i poszkodowane osoby. Przestałam fantazjować, kiedy<br />
w bloku tuż obok wybuchł gaz. Miałam dziesięć lat i poczułam, że to<br />
rażąca niesprawiedliwość, że gaz wybrał sobie blok położony tuż obok.<br />
Właśnie czegoś takiego szukałam swoim nawet nie nastoletnim jeszcze<br />
jestestwem. Nieszczęścia, które spowodowałoby, że mówiono by o nas,<br />
o mnie w szczególności. Mogłam na przykład stracić rodzinę i jako<br />
biedna sierota żyć sobie całkiem wygodnie pod troskliwym okiem<br />
dobrych ludzi. Ale to nie nastąpiło. Tamten wybuch był tak skuteczny,<br />
że zmiótł z powierzchni ziemi dwa mieszkania wraz z mieszkańcami.<br />
Nieszczęście miało miejsce w niedzielę, tuż przed dziesiątą rano.<br />
Zginęły trzy osoby. Dziwne, ale nikogo z nich nie znałam.<br />
Z zaciekawieniem, razem z innymi dzieciakami, obserwowaliśmy akcję<br />
ratunkową i nawet autorytet władzy w postaci milicji obywatelskiej oraz<br />
strażaków nie był w stanie nas przepędzić. Potem na trzepaku<br />
analizowaliśmy z błyskiem w oczach sylwetki osób dotkniętych<br />
nieszczęściem. Zginęło ciche małżeństwo, które mieszkało razem<br />
z upośledzonym synem, oraz starsza pani – sprawczyni nieszczęścia. Jej<br />
zaniki pamięci i prawdopodobne zaśnięcie podczas gotowania mleka<br />
albo wody spowodowały ulatnianie się gazu i wreszcie wybuch. Tylko<br />
kilka dni trwała sensacja. Mówiło się o tym, kim ci ludzie byli,<br />
w okolicznych sklepach i na korytarzach szkolnych. Ale ponieważ ofiary<br />
były zupełnie nieatrakcyjne fizycznie i osobowościowo, te rozmowy<br />
szybko się skończyły. Raz z dzieciakami widzieliśmy komisję oceniającą<br />
straty i ekipę budowlaną, która przyjechała remontować nadwyrężony<br />
dom. Na podwórko wjechała ciężarówka i kilku panów z kilkudniowym<br />
zarostem, z obowiązkowymi ekstra mocnymi między pożółkłymi<br />
zębami, wypakowało materiały budowlane. Były to głównie worki<br />
z cementem, jakieś rury oraz coś, co sprawiło, że zostałam ukarana za<br />
swoje fantazje. Wyglądało toto jak gruby wąż, z którego sterczała wata.<br />
Po kryjomu podeszłam do węża i urwałam solidny kawał, licząc, że<br />
przyda mi się takie coś, żeby wyścielić lalce łóżeczko. Moja lalka miała<br />
szyte przeze mnie koślawe ubranka i wyściełane podpaską wyproszoną<br />
u matki łóżeczko, ale ta wata była bardzo piękna. Migotała białymi
kryształkami niczym brylancikami, które miały na włosach i ubrankach<br />
lalki z Peweksu. Skąd miałam wiedzieć, czym jest szklana wata i jak<br />
bardzo bolą mikroskopijne kryształki wbite pod skórę. W dodatku nie<br />
mogłam przyznać się rodzicom. Kto wie, czy mój ojciec nie<br />
zakwalifikowałby tej waty jako kradzieży i miałabym serię wykładów na<br />
temat straszliwego wpływu urywania kawałka waty szklanej, bo<br />
chciałam mieć ekstrałóżeczko dla lalki, na przyszłość niewinnej<br />
dziewczyny, pod tytułem: od łyczka do rzemyczka lub od szklanej waty<br />
do trzcinowej maty. Może nawet mama wciągnęłaby się w rodzinne<br />
umoralnianie i poszła modlić się do kościoła za moją grzeszną już w tak<br />
młodym wieku duszę. Dość, że waty pozbywałam się kilka dni sama.<br />
Ręka mi prawie uschła od tarcia szorstką gąbką w nadziei na<br />
samoczynne usunięcie się szklanych igieł. Wreszcie wyszły razem ze<br />
skórą. Trwało to kilka dni, tyle samo, ile ludzie przeżywali tę tragedię.<br />
Analizując całą sprawę, doszłam do wniosku, że jednak dobrze, że to<br />
nieszczęście nie przydarzyło się mnie. Pies z kulawą nogą nie<br />
zainteresował się osieroconym, niedorozwiniętym chłopakiem.<br />
Mówiono, owszem, że nieszczęście i gdzie on teraz pójdzie, ale przede<br />
wszystkim, że dla rodziców lepiej, bo kto by takie coś chciał do opieki,<br />
kiedy rodziców braknie. Mówili o nim jak o zawadzającym przedmiocie.<br />
Nawet nie wiem, kto i dokąd go zabrał. Ja byłam zdrowa i pozornie<br />
niczego mi nie brakowało, ale sądzę, że zostałabym zaliczona do grupy<br />
„takie coś”. Nie sądzę, żeby wzięła mnie ciotka Katarzyna, babcia<br />
umarłaby na zawał po kilku dniach, bo jakoś nie lubiła dzieci, nawet jeśli<br />
były własną wnuczką, dalsza rodzina także nie sądzę, żeby się mną<br />
zainteresowała. A obcy ludzie? Na pewno nie wzięłoby mnie bezdzietne<br />
bogate małżeństwo, które kupowałoby mi wszystko w Peweksie i woziło<br />
na wczasy do Bułgarii. Byłam tego pewna. Doszłam więc do wniosku, że<br />
nie tędy droga i postanowiłam zacząć od nowa myśleć, jak by tu<br />
poprawić swój byt.<br />
Z przedszkola niewiele pamiętam, może tylko to, że nie znosiłam<br />
mleka, ale posłusznie łykałam łyżka za łyżką, bo pani o groźnym<br />
spojrzeniu kazała jeść kaszę mannę wszystkim dzieciom. Dzieci, które<br />
sprzeciwiały się groźnej „proszę pani”, mogły liczyć jedynie na<br />
przedłużone leżakowanie albo nawet klapsa. Nie wyróżniałam się zatem.
Nie przedłużano mi leżakowania, gdyż jadłam buraczki i piłam zimne<br />
mleko, odsuwając językiem wstrętny cienki kożuch. Ale nie byłam także<br />
dzieckiem nagradzanym w jakikolwiek sposób. Nie należałam do grona<br />
szczęśliwców dostających w nagrodę batonik czy mogących bawić się<br />
lalkami, które mrugały oczami, podczas kiedy reszta przedszkolnego<br />
plebsu udawała, że śpi na niewygodnych leżakach. W wieku pięciu lat<br />
małym, ale wypranym już mózgiem umiałam się nie wyróżniać, co<br />
podobało się ojcu. Matka także przytakiwała głową. Sama sztukę bycia<br />
przezroczystą opanowała do perfekcji już przed moim narodzeniem.<br />
Ojciec zresztą trafił na podatny grunt, poślubiwszy osobę po zawodówce<br />
krawieckiej, w dodatku niespecjalnie uzdolnioną manualnie, zupełnie<br />
pozbawioną fantazji i – co rzadkie dla kobiety – ślepą na kolory. Z tego<br />
powodu matka nie pracowała w zawodzie, zresztą nie można było na nią<br />
liczyć ani przy szyciu kostiumów na bal, ani też zwyczajnych ubrań.<br />
Nawet zwężenie spódniczki czy przeszycie suwaka stanowiło dla niej<br />
problem. Pracowała w mojej szkolnej stołówce, najpierw jako pomoc,<br />
następnie jako prawie kucharka, gdyż nie miała uprawnień zawodowych.<br />
Cenili ją jednak; marchewkę z groszkiem i kotlety mielone robiła jak<br />
należy, kompot z owoców także trzymał rzadkie, fusowate standardy.<br />
Taką ją pamiętam, w białym fartuchu, czepku z siateczką oraz ohydnych,<br />
sznurowanych płócienniakach. Kiedy odbierałam obiady z okienka, jej<br />
przyciężka sylwetka migała mi w tle. Rzadko bywało tak, że musiała<br />
sama wydawać porcje na talerz. Wtedy uśmiechałam się lekko, a jej usta<br />
krzywiły się w grymasie, który miał niby oznaczać, że jestem kimś<br />
innym niż setka dzieciaków kłębiąca się w kolejce. Nie wiem, czy<br />
powiedziała innym kucharkom, że jestem jej córką. Ja swoim<br />
koleżankom o tym nie mówiłam, aż na którejś lekcji polskiego, kiedy<br />
przyszło do mówienia, kim są z zawodu rodzice, powiedziałam zgodnie<br />
z prawdą, że mama jest krawcową, a ojciec pracuje w magazynie<br />
w dużej fabryce. „Popatrz, popatrz”, zdziwiła się polonistka, „a ja<br />
myślałam, że twoja mama jest kucharką…”. „Nie”, zaprzeczyłam<br />
pospiesznie i dodałam z naciskiem: „Jest krawcową”. Miałam wtedy<br />
nadzieję, że polonistka nie powie, że mama pracuje w naszej szkolnej<br />
stołówce. Ale powiedziała, dodając, że my, dzieci, zawdzięczamy mojej<br />
mamie te wspaniałe obiady, o które codziennie staczamy bój na dużej
przerwie i to zdrowie na talerzu oraz troskę i serce. „Serce na talerzu”,<br />
powtórzyła, patrząc radośnie na znudzonych piątoklasistów. Skuliłam się<br />
wtedy w ławce, przestraszyłam ewentualnych pytań ze strony koleżanek,<br />
ale nic takiego nie nastąpiło. Obiady były takie sobie, ani dobre, ani<br />
niesmaczne, jak to w przeciętnej podstawówkowej kuchni, nie było<br />
czego komentować. Matka kucharka to nie była ani żadna atrakcja, ani<br />
powód do kpin, żeby ktokolwiek miał coś komentować. A i ja byłam<br />
wtedy tak przeciętna, tak niezauważalna, że nikomu z ponad<br />
trzydzieściorga dzieciaków z mojej klasy nie chciało się nawet<br />
zastanawiać, czy z taką informacją można cokolwiek zrobić. Dzieci nie<br />
rejestrowały na co dzień mojego istnienia. Nie byłam najlepszą<br />
uczennicą, aczkolwiek bez większych problemów pisałam klasówki<br />
i dbałam, żeby żadnemu z nauczycieli nie podpaść. Nie odpisywałam<br />
zadań domowych od innych i ode mnie też nie odpisywano. Nie<br />
wybierano mnie do drużyny w siatkówkę, ale też i zasadniczo nie<br />
pomijano. Słowem, dobrze odrobiłam lekcję wbijaną do głowy przez<br />
tatusia. Z wyróżnieniem, można powiedzieć.<br />
W ósmej klasie ojciec i matka zaczęli rozmawiać ze sobą na temat<br />
tego, jaką szkołę ponadpodstawową dla mnie wybrać. Matka jak zwykle<br />
nie miała zdania, ojciec jak zwykle był pewien swego. Według niego<br />
idealną szkołą dla mnie byłoby liceum kolejarskie. Mnie o zdanie<br />
naturalnie nie pytali. Słuchałam tej rozmowy, w której nie padało nawet<br />
moje imię, tylko „ona” musi, „ona” powinna, i zaczęłam wtedy po raz<br />
pierwszy zastanawiać się nad tym, czy ja mam jakiekolwiek prawo<br />
wyrazić zdanie na temat własnej przyszłości. Wreszcie podniosłam się<br />
ciężko z tapczanu, na którym spałam, ominęłam wspólną szafę<br />
i pokonawszy w dwóch krokach przedpokój, stanęłam w ciasnej, ślepej<br />
kuchni, gdzie toczyła się dyskusja.<br />
– Chciałabym iść do liceum – powiedziałam. – Nie znoszę<br />
pociągów – dodałam ciszej. – Niedobrze mi w nich. Wymiotowałam,<br />
kiedy pojechaliśmy z wycieczką do Zakopanego… Rzygałam całą<br />
drogę…<br />
Ojciec umilkł i popatrzył na mnie, jakby mnie pierwszy raz widział<br />
na oczy. Matka opuściła głowę. Żadne nie zwróciło mi uwagi, że nie<br />
mówi się „rzygać”.
– Mówimy o twojej przyszłości – wygłosił patetycznie.<br />
„W rzeczy samej, ja też o tym mówię”, nie dodałam na wszelki<br />
wypadek, a zamiast tego powiedziałam:<br />
– Tato, kolej to nie ma jakiejś takiej przyszłości…Sam nie lubisz<br />
pociągów…<br />
W rzeczy samej ojciec pociągów nie znosił. Nie cierpiał zresztą<br />
żadnych pojazdów mechanicznych, nawet samochodu. Był rzadkim<br />
okazem mężczyzny bez prawa jazdy i bez własnych czterech kółek.<br />
– A co po tym liceum zrobisz? Nic nie zrobisz…<br />
– Po liceum jest wiele możliwości – wyliczyłam jednym tchem.<br />
– Mogę skończyć potem kursy biblioteczne i zostać bibliotekarką.<br />
W każdej szkole mnie przyjmą… Albo – dodałam, widząc grymas na<br />
twarzy ojca – kursy na przedszkolankę, albo do żłobka… A ta kolej…<br />
– Wieczorek mówił, że na kolei są perspektywy – przerwał mi<br />
ojciec.<br />
Miałam ochotę przekląć Wieczorka, kimkolwiek był. Ale<br />
powiedzenie, że jakiś Wieczorek nie będzie mną rządził, nie było<br />
najlepszym pomysłem. Rzeczony Wieczorek mógł być na przykład<br />
idolem ojca, królem kamuflażu, przeciętności i obrażanie go mogło mnie<br />
wsadzić do pierwszego wagonu kolejowego, zanim zdążyłabym<br />
zaśpiewać: „Wsiąść do pociągu byle jakiego…”.<br />
– Mamo – powiedziałam. – Pracowałabym w szkole, tak jak ty…<br />
Spojrzałam na nią z nadzieją. Matka podniosła głowę, przestając<br />
oglądać popękaną od częstego mycia skórę rąk, i popatrzyła nie na mnie,<br />
ale na ojca. W tym spojrzeniu kryła się dezaprobata. Matka nie lubiła<br />
dzieci. Do szału doprowadzał ją krzyk na przerwach i cierpiała fizycznie,<br />
widząc niedojedzone resztki obiadów na talerzu. Myśl, że miałaby mi<br />
pomóc w uzyskaniu pracy w szkole, musiała być dla niej przerażająca.<br />
Jeśli jej na mnie zależało, raczej wsadziłaby mnie do tego pociągu<br />
i kazała wysiąść jak najdalej od rodzinnego domu.<br />
– Weronisiu – zdecydowała się jednak odpowiedzieć. – My<br />
z ojcem chcemy dla ciebie dobrze.<br />
– Ale wiem, mamusiu – powiedziałam szybciutko. – Tylko ja<br />
proszę bardzo, żeby nie na kolei…<br />
Nie po kolei chyba mieli w głowie. Ale moja interwencja
przyniosła skutek. Ojciec przemyślał kwestię, przegadał sprawę<br />
z Wieczorkiem, ja trochę dopomogłam losowi, dość, że zgodził się na to,<br />
żebym poszła do liceum. Chciałam zrobić mu przyjemność i wybrałam<br />
przeciętną szkołę, która była najbliżej domu; ani to było renomowane<br />
liceum, ani jakoś specjalnie znane. Złożyłam papiery do klasy ogólnej,<br />
żeby nadal hołubić w sobie tę przeciętność. Chociaż tyle byłam winna<br />
ojcu.<br />
Jeśli spodziewałam się jakiegoś zwrotu w swoim piętnastoletnim<br />
życiu, a po cichu miałam jakąś nadzieję, to zupełnie się pomyliłam.<br />
Trafiłam do klasy żeńskiej, gdzie poza mną chodziło jeszcze dwadzieścia<br />
pięć dziewczyn grubych, chudych, czarnowłosych i jasnowłosych,<br />
bogatszych, biedniejszych… Słowem: nieprzeciętnych w swej<br />
przeciętności. Podobnie jak ja szarych i z góry skazanych na byle jakie<br />
życie. Chociaż nie, była jedna taka Anka, kolorowy ptak, można<br />
powiedzieć. Jej ojciec pracował w Szwajcarii, a mama chodziła<br />
w dżinsach. Poza tym Anka wyjeżdżała za granicę na wakacje i miała<br />
dwa komplety kurtek dżinsowych ze spodniami, kupionych<br />
w Rembertowie na targu. Ankę można było podziwiać i po cichu jej<br />
zazdrościć. Dla mnie ciuchy nie miały specjalnego znaczenia, chociaż<br />
nie, w stosunku do tureckiego dżinsu odczuwałam pewne<br />
nieodwzajemnione pożądanie. Poza tym Anka była zwykłą nastolatką,<br />
migała się od nauki i snuła na przerwach opowieści, jak to po skończeniu<br />
tej „budy” wyjedzie z kraju. Na mnie te opowieści nie robiły specjalnego<br />
wrażenia. Ale z liceum pamiętam właśnie ją. Anka wyjechała tuż przed<br />
maturą, tak jak zapowiadała. Nic pewnego o niej nie wiem, ale<br />
słyszałam, że zrobiła karierę. Pewien rodzaj kariery. Nie wiem, czy to<br />
złe języki, czy rzeczywiście była w Stanach pokojówką u bogatego<br />
staruszka. Może to nie była kariera na miarę Piaseckiej-Johnson, bo<br />
Anka ani jej inteligencji, ani determinacji nie miała, ot, zwykłe<br />
wygodnictwo, ale faktem jest, że kiedy jej pracodawca umarł, to Ance<br />
dostała się niezła sumka oraz jego syn. Tu jej się poszczęściło jeszcze<br />
bardziej, ponieważ tuż po ślubie zastała synalka z prostytutką w łóżku<br />
i rozwód sporo go kosztował. Takie krążyły plotki. Czasem myślę, czy<br />
nie spróbować znaleźć jej w internecie, ale boję się, że mnie nie pamięta<br />
albo nie będzie chciała przyznać się do mnie. Może kiedyś.
Już w trzeciej klasie liceum wiedziałam, co chciałabym robić<br />
w życiu. Nie mówiłam na razie o tym ojcu, z obawy, że powiedziałby<br />
z zasady „nie”. Jeszcze musiałam z nim negocjować wszelkie życiowe<br />
decyzje. Nie byłam ani trochę samodzielna. Nie stać mnie było na to,<br />
żeby trzasnąć drzwiami i odejść do własnego życia. Kontynuowałam<br />
więc swój domowy lot nisko nad ziemią i niewykryta przez radary ojca<br />
leciałam ku własnej przyszłości, wyobrażając sobie, że będzie świetlana.<br />
Tak, ciągle brałam pod uwagę jego zdanie. Matka nie liczyła się<br />
zupełnie. Sama wyprowadziła się z mojego życia, kiedy zaczęłam uczyć<br />
się w liceum. Wpadała na krótkie chwile, żeby powiedzieć, że mam<br />
bałagan w pokoju albo że zasypiam przy zapalonym świetle. Ja kiwałam<br />
głową, sprzątałam, gasiłam światło, a kiedy znajdowała nowy, błahy<br />
pretekst, typu odkryty ser w lodówce albo nieporządnie zasłonięte masło,<br />
z pieśnią na ustach odsłaniałam, zasłaniałam, myłam, ścierałam, co tylko<br />
chciała. Usypiało to jej już i tak słabą czujność. Miałam spokój na kilka<br />
tygodni. Czasami zastanawiałam się, jak można żyć pod jednym dachem,<br />
ba, na czterdziestu dwóch metrach kwadratowych, i kompletnie nic<br />
o sobie nie wiedzieć. Leżąc w łóżku, snułam rozmyślania o własnym<br />
przedszkolu, którego będę kierowniczką, gdzie będą chodziły moje<br />
własne dzieci, nie będzie mleka na śniadanie, wrzeszczących<br />
wychowawczyń oraz obleśnego pana woźnego. Tak miała wyglądać<br />
moja przyszłość. Chciałam zostać przedszkolanką. „Będę miała dużo<br />
dzieci”, powtarzałam sobie przed snem, „własnych dzieci i cudze też<br />
będę uczyła. Zadam kłam stwierdzeniu: »Obyś cudze dzieci uczył«, będę<br />
skrzyżowaniem doktora Korczaka z Astrid Lindgren”. Wierzyłam, że<br />
moje przedszkole będzie jasne, kolorowe, pozbawione przerażających<br />
plakacików na ścianach rysowanych przez znudzone panie wprost<br />
z książek z bajkami. Jedzenie będzie pyszne, przyprawione, kolorowe,<br />
nie będzie fusowatych kompotów ani zsiadłego mleka, a przede<br />
wszystkim budyniu. Boże, jak ja nienawidziłam budyniu. Tej okropnej<br />
żółtej skórki zalanej rzadką konfiturą. Mama mnie raczyła tym<br />
wątpliwym deserem z braku umiejętności pieczenia ciast. Tyle razy<br />
mówiłam, że tego nie lubię, a ona tylko zmieniała kupowane torebki,<br />
jeśli nie śmietankowy, to waniliowy. „Nie smakuje?”, pytała oczami.<br />
Kupowała zatem wiśniowy, truskawkowe obrzydlistwo, migdałowy, po
którym długo wymiotowałam. Nie, w moim przedszkolu nie będzie<br />
jedzenia, którego ja jako dziecko nie lubiłam. No, chyba, myślałam,<br />
patrząc na sufit z zaciekami po zalaniu, chyba że jakieś dziecko uwielbia<br />
mleko i buraczki albo gorzką sałatę zieloną ze śmietaną tudzież twarożek<br />
bez soli. Do picia będą soki, a nie kompoty, analizowałam podczas<br />
kolejnej bezsennej nocy, na deser ciasto, a nie budyń ani nawet<br />
galaretka. W tamtych czasach nie było prywatnych przedszkoli, więc i ja<br />
nie widziałam siebie w roli właścicielki takiej placówki, ale jej<br />
dyrektorki i administratorki. Oraz osoby cudownej, którą dzieci kochają.<br />
Takie miałam właśnie marzenia. Pierwsza myśl o własnej placówce<br />
wychowawczej przyjaznej dziecku pojawiła się, kiedy zostałam<br />
nakarmiona pastą jajeczną przez panią Danusię, a potem ukarana<br />
przedłużonym leżakowaniem, kiedy na nią zwymiotowałam.<br />
Uprzedzałam lojalnie, że pasta dziwnie pachnie i lepiej jej nie próbować.<br />
Jeszcze dwoje dzieci zwymiotowało zaraz po mnie, ale dopiero wtedy,<br />
kiedy wymioty popaściane stały się udziałem trzech czwartych grupy,<br />
pani Danusia poszła awanturować się do kucharek, a ciocie salowe<br />
zaczęły nas myć i przebierać. Miałam swoje kilka minut triumfu,<br />
ponieważ sądziłam, że pani Danusia uzna moje racje, a kto wie, może<br />
nawet przeprosi. Nic takiego jednak się nie stało. Pierwsza wymiotująca<br />
trójka poszła od razu na leżaki, nie za karę, tylko żeby odpocząć i nabrać<br />
sił. Prawdopodobnie żeby oddać dziecko rodzicowi w jako takim stanie.<br />
Kolejne dzieci dołączyły do nas chętnie, ponieważ diabelsko źle się<br />
czuliśmy i muliło nas okropnie. Te, które nie wymiotowały, miały fart,<br />
gdyż nie zdążyły pasty jajecznej tknąć ani nie zostały nią nakarmione.<br />
One mogły nie leżakować, tylko bawić się zabawkami. Pani Danusia<br />
pozwoliła nawet wyjąć nowe lalki ze szklanej gabloty. No cóż, takich<br />
przykładów mogłabym wymieniać mnóstwo. Przyznaję się także do<br />
fantazjowania na temat tego, w jaki sposób można panią Danusię<br />
uśmiercić. Chciałam zgotować jej śmierć w męczarniach, na przykład<br />
mogłaby wpaść do kotła z ohydną zupą albo zostać porażona prądem<br />
z gniazdek, które pan woźny z rezygnacją wkręcał, a pani Danusia<br />
wyrywała razem z kablem odtwarzacza, na którym puszczała nam<br />
okropnie nudne słuchowiska. Padłaby wtedy – słusznie zresztą – ofiarą<br />
własnej głupoty i niechlujstwa. Kiedy byłam już dorosła, dowiedziałam
się, że pani Danusia skończyła żywot w sposób gwałtowny, i to właśnie<br />
prąd był temu winien. Otóż suszyła głowę w wannie. Suszarka<br />
wyślizgnęła jej się z mokrych rąk i niewiele było po pani Danusi do<br />
zbierania. Swoją drogą moje fantazje na temat ugotowania w zupie<br />
i porażenia prądem znalazły zadziwiające ujście. Zastanawiałam się<br />
nawet, czy nie ma w tym jakiejś mojej winy. Ale wtedy, kiedy to się<br />
stało, kobieta była już na emeryturze, wychowała zatem rzesze podobnie<br />
jak ja niewdzięcznych przedszkolaków i co najwyżej nasze<br />
skumulowane jak najgorsze życzenia pozbawiły ją życia. Czyli<br />
odpowiedzialność była zbiorowa. A jeśli winni są wszyscy, to nikt nie<br />
jest winny. W komunie obowiązywała taka zasada, podobnie jak<br />
głębokie przekonanie ludzi, że jeśli wszystko jest nasze, to można brać,<br />
niszczyć, ale nie ma obowiązku chronić ani dbać. I tej myśli<br />
postanowiłam się trzymać w kwestii ewentualnych wyrzutów sumienia.<br />
Pan woźny Władysław Kikut także występował w moich<br />
fantazjach, ponieważ bardzo lubił małe dzieci płci obojga, chociaż<br />
zdecydowanie bardziej preferował dziewczynki. Przejawiało się to na<br />
szczęście głównie w gapieniu się na nas, chociaż nie stronił od głaskania<br />
nóżek Renatki i Grażynki, które miały złote włoski i dołeczki, kiedy się<br />
uśmiechały. Moją nóżkę także raz pogłaskał podczas leżakowania.<br />
Zdarzyło mi się, jak rzadko, przysnąć i nagle poczułam szorstką rękę<br />
Kikuta. Wrzasnęłam wtedy i zerwałam się z leżaka, co mnie kosztowało<br />
przedłużone leżakowanie, ale Kikut został przepędzony przez panią<br />
Danusię i panią Irenkę, które wprawdzie nie słyszały o pedofilach,<br />
a Kikut nie był w ich oczach tak obleśny jak w naszych, ale sprawił, że<br />
dzieci się powybudzały i trzeba było wcześniej proponować im różne<br />
zajęcia. Kikut omijał nas długo szerokim łukiem, mlaszcząc jedynie<br />
i zerkając spod kaprawego oka, kiedy naprawiał coś na sali. Żółte od<br />
tytoniu wąsy mu się trzęsły, ilekroć Renatka albo Grażynka znikały za<br />
drzwiami ubikacji, a on nie mógł tam wejść pod pretekstem dokręcenia<br />
żarówki. Pamiętam, że kiedyś miała miejsce zabawna sytuacja<br />
z woźnym w roli głównej. Szliśmy z rodzicami do kościoła i u wrót<br />
natknęliśmy się na Kikuta. Schyliłam głowę, żeby mnie nie poznał, ale<br />
mój ojciec, zakrzyknąwszy: „Władziu!”, zaczął go ściskać, po czym<br />
przedstawiać swoją małżonkę oraz córeczkę. Władzio wycisnął mokry
pocałunek na ręku mojej matki, która całkiem prawidłowo się<br />
wzdrygnęła i typowo dla niej zaczęła patrzeć w bok. Ojciec, nie bacząc<br />
na nacierający do świątyni tłum, wypytywał, jak się okazało, dawnego<br />
kolegę z wojska, co robi w naszym mieście. Władzio, który mnie poznał<br />
od razu, powiedział, że jest woźnym w przedszkolu i chyba skądś zna tę<br />
uroczą dziewuszkę, pociechę mamusi i tatusia. Ojciec jeszcze raz zrobił<br />
z nim misia, obiecał, że się któregoś dnia wybiorą na piwo po fajrancie,<br />
i poszliśmy wszyscy na mszę śpiewać „Boże, coś Polskę…” i modlić się<br />
o różne rzeczy. Ja wyjątkowo nie modliłam się wtedy o nic, ani o spokój<br />
od Kikuta i wypadek pani Danusi, ani o nową lalkę, która mrugała<br />
oczami, tylko zastanawiałam się, co taki osobnik robi w kościele. Po<br />
mszy ojciec wyjaśniał matce jakieś szczegóły z Kikutowej biografii,<br />
których nie mogłam w całości dosłyszeć, ale przewijało się tam słowo<br />
„panienka”, które powodowało, że matka przymykała oczy ze zgrozy.<br />
Kikuta miałam już z głowy do końca pobytu w przedszkolu. Już na mnie<br />
nie spojrzał ani nie wywalał obleśnego jęzora w obecności innych<br />
dziewczynek. Kiedy trochę dorosłam, uzupełniłam tamtą wypowiedź<br />
ojca i zrozumiałam, że w wojsku Kikuta uważano za homoseksualistę.<br />
Pewnie czuli, że coś z nim nie tak, ale z braku dzieci do obserwacji<br />
postawili najlepszą diagnozę, jaką umieli. Co się stało z Kikutem po<br />
przedszkolu, zupełnie nie widziałam. Znajomą, która powiedziała mi<br />
o nieszczęściu, jakie „spotkało panią Danusię, tę cudowną osobę, która<br />
tak kochała dzieci”, spytałam, owszem, o przedszkolnego woźnego, ale<br />
znajoma nie wiedziała nic o losie pozostałych pracowników przedszkola.<br />
Pewnie Kikut dożył sędziwego wieku – albo i nie, z takimi jak on nic nie<br />
wiadomo.<br />
•<br />
Miałam chłopaka w liceum. Nawet całkiem, całkiem na tle innych.<br />
Do tej pory nie wiem, czemu chciał chodzić z taką myszą jak ja. Może<br />
dlatego, że pochodził z równie niezamożnej rodziny. Miał dwóch<br />
starszych braci, którzy byli bardzo popularni na osiedlu. O ile wiem,<br />
żaden z nich nie wyszedł na ludzi, chociaż rokowali nawet lepiej od
Maćka, ale to właśnie on pojechał na studia do Gdańska, gdzie uczył się<br />
na bardzo obleganym kierunku związanym z oceanami. Myśmy wtedy<br />
już nie byli parą, ale kiedy dowiedziałam się, że poznał na studiach<br />
Amerykankę polskiego pochodzenia, ożenił się z nią i wyjechał,<br />
poczułam ukłucie zazdrości. Podszedł do mnie kiedyś na dużej przerwie<br />
na podwórku szkolnym. Było lato, kilka dni do zakończenia roku<br />
szkolnego, stopnie wystawione, pełen luz. Siedziałam obok koleżanek<br />
wystawiających twarze do słońca, udając, że jestem tam nie obok, ale<br />
z nimi, kiedy jedna z najładniejszych dziewczyn w szkole zaczęła<br />
wrzeszczeć wniebogłosy. Skakała przy tym i drgała jak paralityk.<br />
Wszystkie rzuciłyśmy się sprawdzać, co się stało. Chodziła jej liszka po<br />
nodze, stąd te wrzaski.<br />
– Zabij ją! – krzyczała jedna z najładniejszych.<br />
– Przecież rozgniotę ją na nodze – wrzeszczała druga.<br />
Trzecia proponowała, że pójdzie po wychowawczynię, a czwarta<br />
odsunęła się, robiąc mi miejsce. Podeszłam szybko i ręką zdjęłam jej<br />
śliczną gąsienicę z nogi. Wrzask zamienił się w pełne obrzydzenia<br />
„yyhyyy”. Ja odeszłam na bok, bo nie spodziewałam się żadnych<br />
podziękowań, i odłożyłam liszkę na źdźbło trawy przy ogrodzeniu.<br />
Wtedy podszedł Maciek i zaczął nawijać coś o tym, że także fascynuje<br />
go przyroda, muchy by nie skrzywdził. Odpowiedziałam, że ja owszem,<br />
muchy i komary traktuję bez litości, ale ta gąsienica jest piękna.<br />
Roześmiał się. Odprowadził mnie potem do domu. Dziewczyny się za<br />
nami oglądały, ponieważ Maciek miał kamizelkę dżinsową i chińskie<br />
trampki, a na owe czasy to już było coś. Poprosił o chodzenie tydzień<br />
później, biorąc mnie za bratnią duszę w kwestii miłości do przyrody.<br />
Wtedy przekonałam się po raz pierwszy, że potrafię udawać, jeśli zależy<br />
mi na tym, żeby wzbudzić w drugiej osobie zaufanie. Byłam bardzo<br />
samotna, nie miałam żadnej koleżanki i chciałam Maćka zatrzymać przy<br />
sobie. Opowiadał mi o różnych zwierzętach zamieszkujących oceany,<br />
a ja kiwałam głową i udawałam, że bardzo mnie to interesuje.<br />
– Wiesz – mówiłam, kiedy wracaliśmy deszczowe dni ze szkoły. –<br />
Najbardziej chciałabym podróżować…<br />
– Jak każdy. – Maciek ściskał spoconą ręką moją dłoń.<br />
– Ale ja – zaczynałam przemowę po raz setny – chciałabym
podróżować po egzotycznych miejscach i zobaczyć prawdziwe owady…<br />
– Tak lubisz owady? – Mrużył wtedy oczy i wyglądał bardzo<br />
ładnie.<br />
– Chciałabym zobaczyć, jak fruwają prawdziwe kolorowe motyle –<br />
sprostowałam. – Widziałam w jednym programie na naszym, wiesz,<br />
czarno-białym telewizorze… Ale chciałabym zobaczyć je fruwające<br />
naprawdę.<br />
– Podobno są takie wyspy – mówił – gdzie one fruwają w ogrodach<br />
i normalnie można je brać do ręki…<br />
– Lubię brać owady do ręki – wyznawałam z rzadka prawdę.<br />
– Jesteś jedyną dziewczyną, jaką znam, która to lubi.<br />
– Zatrzymywał się, żeby mnie pocałować. – Nawet mój brat nie wziąłby<br />
do ręki pająka, a ty się nie boisz…<br />
Całował mnie, jak umiał, widać niewiele miał doświadczeń przede<br />
mną, ale doceniałam to, podobnie jak ściskanie piersi, przed którym się<br />
nie broniłam. Trochę brzydziła mnie jego ślina, ale to chyba normalne.<br />
Lepiej wziąć do ręki owada niż wymieniać się śliną.<br />
– Nie boję się i nie brzydzę, ale nie wzięłabym do ręki takiej ryby<br />
trującej…<br />
Kiedy wspominałam o jego pasji, cały jaśniał i zaczynał snuć<br />
opowieści o tych rybach, które się nadymają jak balony albo<br />
wypuszczają kolce.<br />
– Będziesz nurkował? – pytałam.<br />
– Oczywiście – kiwał głową. – Badacz oceanów musi nurkować.<br />
Nie można pracować tylko w sztucznym basenie…<br />
Zastanawiałam się, kiedy delikatnie zwrócić mu uwagę na fakt, że<br />
w jego życiu było miejsce na ryby, glony, plankton, ale nie dla mnie.<br />
Nawet jego podziw dla mojego udawanego zainteresowania życiem<br />
owadów nie skłaniał go do snucia fantazji, że obok delfinów pływamy<br />
razem w basenie oceanarium. Coraz częściej czułam się, jakbym była<br />
konkurencją dla wieloryba albo węży morskich, niegodna koralowców<br />
ani nawet fiszbin czyścić. Wreszcie któregoś dnia zapytałam o to wprost.<br />
– Maciek, ty mnie całujesz i obściskujesz, ale co się ze mną stanie,<br />
jeśli ty wyjedziesz nad ten ocean?<br />
Zatkało go. Nie bardzo wtedy wiedziałam, czy dobrze zrobiłam,
wypominając mu wymianę śliny i pozwalanie na ugniatanie biustu. Ale<br />
to była duża ofiara ze strony uczennicy trzeciej klasy liceum. W końcu<br />
od ściskania piersi można było dostać raka, jak niektórzy mówili. Może<br />
nie był oburzony, tylko uświadomił sobie, że musiałabym podzielać jego<br />
pasję i marzyć o spędzeniu reszty życia w wodzie bądź nad wodą. Bądź<br />
też on musiałby z tych marzeń zrezygnować i podjąć pracę, która<br />
pozwoliłaby mu być bliżej mnie.<br />
– A co ty zamierzasz robić po szkole? – zapytał.<br />
Czyli jednak rozważał, przynajmniej teoretycznie, że moglibyśmy<br />
wyjść poza obmacywanko piersi przez sweterek, bluzkę i stanik.<br />
– Będę przedszkolanką – odpowiedziałam, dumnie unosząc<br />
podbródek.<br />
Spodziewał się pewnie, że powiem o biologii, względnie botanice.<br />
– Przedszkolanką? – powtórzył.<br />
– Przedszkolanką. – Uniosłam głowę jeszcze wyżej.<br />
– To wtedy nie możesz ze mną pojechać nad ocean… – powiedział<br />
z niedowierzaniem.<br />
Stanęłam i popatrzyłam mu prosto w oczy.<br />
– Dlaczego? – zapytałam. – Nad oceanami nie ma przedszkoli?<br />
Właściwie dlaczego mnie odrzucał? Przecież nie muszę z nim<br />
nurkować, chyba że będę miała na to ochotę, nie muszę pisać rozpraw<br />
naukowych o podwodnym świecie, mogę jedynie nosić biżuterię<br />
z koralowców. Czy to było dla niego mało?<br />
– Ja nie będę miał dzieci – odpowiedział. – Nie wiedziałem, że ty<br />
lubisz dzieci.<br />
To był dobry moment na decyzję. Mogłam się odżegnać od swojej<br />
pasji, pragnień i marzeń, przynajmniej tylko teoretycznie, teraz przed<br />
nim, albo mogłam kazać mu wybierać, albo delfiny, albo ja, ryzykując,<br />
że wybierze delfiny.<br />
– A dlaczego nie lubisz dzieci? – Wciągnęłam kaptur na głowę, bo<br />
znów zaczynał padać deszcz.<br />
– Nie powiedziałem, że nie lubię, tylko że nie będę ich miał –<br />
sprostował. Zdawał się nie widzieć deszczu.<br />
– Eee. – Uśmiechnęłam się i przyciągnęłam go do siebie, inicjując<br />
pocałunek, a ponieważ nigdy tego nie robiłam pierwsza, dał się wziąć
z zaskoczenia. Potem założyłam mu kaptur.<br />
– To nie będę miała dzieci i pojadę z tobą nad ten ocean<br />
– stchórzyłam.<br />
– Nie no, nie rezygnuj ze swoich pasji – odpowiedział.<br />
Potem już nie było nigdy tak samo. Spotykaliśmy się coraz<br />
rzadziej, może dlatego, że chodził na kółko biologiczne i bardzo się<br />
zaangażował w olimpiadę z tego przedmiotu. Namawiał mnie, żebyśmy<br />
razem wzięli udział, ale byłam dopiero w trzeciej klasie. Musiałabym<br />
nadrobić mnóstwo materiału, który średnio mnie interesował. Ale gdyby<br />
Maciek pokazał, że mu zależy, na pewno bym się postarała albo<br />
poudawała chociaż, że się staram. Ale najwyraźniej mu nie zależało.<br />
Trzymałam kciuki za olimpiadę, ale nie przeszedł do trzeciego etapu.<br />
Tak to bywa, kiedy kogoś interesuje tylko jeden aspekt jakiejś dziedziny.<br />
Może i znał wszystkie rodzaje małży, ale o glebie miał pojęcie mniej<br />
więcej takie, że nie występuje w oceanie.<br />
– Nie martw się – mówiłam na jednym z naszych ostatnich<br />
spacerów. – Przecież to nie ma znaczenia na egzaminach.<br />
– Jak to nie ma znaczenia? – pieklił się. – Absolutnie ma. Na<br />
pewno jest mnóstwo chętnych olimpijczyków na oceanografię.<br />
Jakoś w to wątpiłam.<br />
– Na pewno nie – powiedziałam z przekonaniem. – Może ci, co<br />
wygrali, chcą zostać botanikami albo ornitologami, albo…<br />
– Co ty tam wiesz… – machnął ręką. – Nawet nie chciało ci się<br />
owadów nauczyć. Nic nie osiągniesz…<br />
Stanęłam jak wryta.<br />
– Naprawdę nic według ciebie nie osiągnę? – upewniałam się, a łzy<br />
zawodu mieszały się ze łzami złości.<br />
– Nic z siebie nie dajesz. – Chłopak postanowił iść na całego.<br />
– Udajesz tylko zainteresowanie tym czy tamtym, ale nic nie robisz…<br />
Tak prześlizgujesz się przez życie.<br />
Powinnam zakończyć tę rozmowę i chodzenie. Zamiast tego<br />
postanowiłam się jednak dowiedzieć, co robię źle.<br />
– Powinnaś dążyć do spełnienia swojej pasji… Do tego, żeby ci się<br />
udało…<br />
– Dążę do tego i mi się uda! – wrzasnęłam, a ludzie się za nami
obejrzeli.<br />
– Nie krzycz tak – poprosił.<br />
– Będę właśnie krzyczała, a ty mi nie zabronisz – bredziłam bez<br />
sensu. – Właśnie ty do niczego nie dojdziesz, bo uznajesz tylko ocean!<br />
– A ty tylko owady! – odparował. – Albo i to nie…<br />
Jeśli tylko tego się o mnie dowiedział podczas roku spacerów<br />
i obmacywania, to nie był dla mnie odpowiedni. Uznałam, że kwestię, że<br />
z kimś chodziłam, a potem z tym kimś zerwałam, mam na tle dziewczyn<br />
z klasy zaliczoną, może nie na piątkę, ale na mocne cztery. Niektóre<br />
i takiego Maćka nie miały w swoim licealnym życiu. Poszłam z nim<br />
jeszcze na studniówkę, bo naprawdę chciałam. Nie mogłam odpuścić<br />
tego wydarzenia, o które musiałam stoczyć bój z rodzicami. Musiałabym<br />
się przyznać, że już się z Maćkiem „nie przyjaźnię”, a nowa biała bluzka<br />
nie jest mi potrzebna. Ojciec pewnie uznałby, że kurtuazyjna wizyta<br />
rodziców Maćka, która odbyła się w naszym domu miesiąc wcześniej na<br />
okoliczność zaproszenia mnie na studniówkę, była czasem<br />
zmarnowanym, a rozlatujące się ciasto upieczone przez matkę na tę<br />
okazję – stratą składników i pieniędzy. Kto wie, co jeszcze bym<br />
usłyszała. Postanowiłam nie przyznawać się do uczuciowej porażki<br />
przynajmniej przed zakupem bluzki. Podczas wizyty, która trwała równo<br />
godzinę, rodzice Maćka, którzy wcześniej widzieli mnie trzy razy,<br />
wyrazili głęboką radość z powodu tego, że ich syn chce iść na<br />
studniówkę z córką moich rodziców, czyli ze mną. Padło pytanie o to,<br />
kiedy wrócimy do domu. Rodzice zaakceptowali fakt, że wprawdzie<br />
o północy, ale ojciec Maćka nas odprowadzi, a jego mama będzie obecna<br />
na balu, robiąc herbatę i pilnując, żeby młodzież nie piła alkoholu.<br />
Pewien zgrzyt stanowiło pytanie, czym się rodzice Maćka zajmują.<br />
Padło ono naturalnie z ust ojca. Wcześniej powiedział, że jest<br />
magazynierem, a matka kucharką. Ojciec Maćka był zawodowym<br />
kierowcą, a mama nie pracowała. Widziałam, że mój tata kiwał głową<br />
z aprobatą, bo w końcu ludzie w jego guście, zupełnie przeciętni, kiedy<br />
jego mama powiedziała:<br />
– My jesteśmy zupełnie zwykłymi ludźmi, ale nasi synowie…<br />
– Zawiesiła głos. – To będą nieprzeciętni ludzie.<br />
Tego właśnie słowa użyła, a ojciec prawie zadławił się cudem
zdobytą kawą, aż kilka fusów wyszło mu na wargi.<br />
– Maciek będzie wielkim biologiem – kontynuowała matka Maćka.<br />
– A Kacperek dostał się na inżynierię śródlądową, z kolei Damian będzie<br />
lekarzem…<br />
Fusy podchodziły ojcu do gardła, a ręka trzymająca szklankę<br />
z kawą wyraźnie drżała.<br />
– Kim Maciek chce zostać? – zapytał ojciec.<br />
– Maciek będzie zdawał na oceanografię, do Gdańska – powtórzyła<br />
jego matka. – Jest wybitnie zdolny… Czy wie pan, że on od małego<br />
mówił, że będzie pracował ze zwierzętami oceanicznymi?<br />
– Marzył o delfinie, nie o psie – wtrącił jego ojciec.<br />
Matka bezceremonialnie podeszła do ojca i uderzyła go w plecy. Ja<br />
nie mogłam się ruszyć. Rodzice Maćka skonfundowali się trochę, ale do<br />
głowy im nie przyszło, że zakrztuszenie się ma związek z ich<br />
opowieścią. Maciek też nie wiedział, że mój ojciec postrzegał go jako<br />
podobnie przeciętnego jak inni nastolatkowe, nie poznałby go zapewne<br />
na ulicy, gdyby spotkał go w towarzystwie innym niż moje. Pewnie<br />
sądził, że i w oczach moich rodziców jest wyjątkowy.<br />
Wizyta szybko dobiegła końca. Ojciec zapytał mnie, dlaczego<br />
prowadzam się z chłopakiem, który lada chwila wyjedzie do innego<br />
miasta. Nie wiem, czy oczekiwał, że będę zaciekle bronić potencjalnego<br />
szczęścia, zakrzyknę, że ja też kocham delfiny, a z morskich robaków<br />
zrobię doktorat, dość, że zadał swoje pytanie z pewną obawą. Z pewną<br />
taką nieśmiałością, jak mówiliśmy w tamtych czasach. Wzruszyłam<br />
ramionami i powiedziałam, że wiem, że wyjeżdża i zupełnie mnie to nie<br />
obchodzi. Przecież chyba ojciec nie sądzi, że chciałabym pojechać za<br />
nim, cóż za pomysł…<br />
Poszliśmy wtedy na studniówkę. Bawiliśmy się razem, tańczyliśmy<br />
i piliśmy nielegalnie wniesiony alkohol, ale z pełną świadomością, że to<br />
koniec między nami. Zaraz po końcu roku Maciek wyjechał do Gdańska.<br />
Przez chwilę myślałam, że może go nie przyjmą. Tam było podobno<br />
dziesięciu kandydatów na jedno miejsce. Ale dostał się bez problemu.<br />
I tyle go widziałam. Nie napisał, nie przyjechał, a nawet jeśli to zrobił, to<br />
zupełnie się nie odezwał do mnie. Czy go żałowałam? Sama nie wiem.<br />
Z jednej strony nie chciałam wdawać się w żadne rozważania na temat
zmiany moich planów i pracy w delfinarium, z drugiej – ambicja<br />
cierpiała. Czyżbym była aż tak szara i zwykła, że można było<br />
praktycznie bez słowa mnie porzucić, bo nie mieściłam się w czyichś<br />
planach? Chciałam, żeby komuś na mnie zależało, żebym była jedyna<br />
z miliona.<br />
Widziałam Maćka już jako dorosła osoba. Pierwszy raz wpadłam<br />
na niego w centrum handlowym niedaleko naszej dawnej szkoły.<br />
– O, Werka – powiedział, jakby tych lat nie było.<br />
– O, Maciek – powiedziałam, jakbyśmy widzieli się wczoraj.<br />
Patrzył na mnie, jakbym się nie zmieniła, nie postarzała, nie<br />
przytyła. Jakbym była dziewczyną. On niewiele się zmienił. Nie był<br />
łysy, nie przytył, nie postarzał się specjalnie. Tylko trochę schudł<br />
i zapadł się w sobie.<br />
– Co tam u ciebie słychać? – zapytał.<br />
Byłam wdową zaledwie pół roku. Klasyczną wdową pogrążoną<br />
w bólu. Ubraną na czarno, bez makijażu, z grymasem pretensji do Boga<br />
na twarzy.<br />
– A u ciebie? – spytałam.<br />
– Odpowiadasz pytaniem na pytanie – odparł. – To dla ciebie<br />
charakterystyczne. Zawsze mnie to denerwowało.<br />
Nigdy mi tego nie powiedział. Może mnie z kimś pomylił, bo ja<br />
chyba raczej tak nie robiłam.<br />
– Przyjechałem, bo mi mama umarła i likwidujemy mieszkanie<br />
– powiedział.<br />
– Bardzo mi przykro – kiwnęłam głową. – A ojciec?<br />
– Umarł nagle dziesięć lat temu. Na zawał. Za kierownicą… Zabił<br />
dwie osoby, może słyszałaś…<br />
Pokręciłam głową. Może i słyszałam, ale nie jestem pewna. Coś<br />
mogło mi się obić o uszy, ale na pewno nie w kontekście, że to był ktoś<br />
znajomy.<br />
– Przykro mi – powiedziałam.<br />
– Rak piersi. – Popatrzył na mnie tak jak dawniej. – Dasz wiarę?<br />
Pół roku i po kobiecie…<br />
– Nie leczyła się? – pytałam z głupia frant, żeby podtrzymać<br />
rozmowę, bo nagle jakoś tak zaczęło mi zależeć na tym, żebyśmy
porozmawiali.<br />
– Na wszystko było za późno… Ale była operacja i chemia…<br />
– Teraz patrzył na czubki swoich butów. – Ale na wszystko za późno.<br />
– Okropne. – Czułam się głupio, bo chciałam mu powiedzieć<br />
o Sławku i jednocześnie nie byłam pewna, czy powinnam.<br />
– Okropne – zgodził się. – Powiesz, co u ciebie?<br />
– Wyszłam za mąż – stwierdziłam lekkim tonem. – To był<br />
najwspanialszy człowiek na świecie… Nie mogliśmy mieć dzieci…<br />
A potem nagle potrącił go pijany kierowca na pasach…<br />
– Ooo – na tyle się zdobył. – Dawno?<br />
– Pół roku temu…<br />
Pokiwał w milczeniu głową.<br />
– Będziesz skarżyć tego kierowcę?<br />
– Tak, będę – przytaknęłam. – Należę do tych oszalałych z bólu,<br />
chcących zniszczyć wszystko i wszystkich…<br />
– Życia mu nikt nie zwróci… – powiedział, wyraźnie myśląc<br />
o swoim ojcu.<br />
– Nie o to chodzi – zaprzeczyłam, bo znów ja wiedziałam, o czym<br />
ktoś myśli, a ten ktoś rozumiał z kolei moje myśli. – Twój ojciec był<br />
chory, to co innego. Ten… ten, co zabił Sławka, miał dwa promile we<br />
krwi. Przejechał go na pasach… Na czerwonym świetle… Zabił po<br />
prostu…!<br />
– Werka, hej, Werka. – Złapał mnie za rękę. – Wybacz,<br />
przepraszam…<br />
Uspokoiłam się. Przecież Maciek nie był niczemu winien.<br />
– A ty zostałeś delfinologiem? – przerwałam te wywody.<br />
– Tak. – Uśmiechnął się. – I to tak jak w bajce. Skończyłem studia<br />
i pracuję teraz w Kalifornii, w oceanarium.<br />
– A żonę masz amerykańską? – indagowałam, chociaż wiedziałam,<br />
że jest inaczej.<br />
– Nie, Joasia jest z Gdańska. Pojechała ze mną do Kalifornii i tam<br />
mieszkamy. Została z dziećmi.<br />
Siedzieliśmy przy kawiarnianym stoliku. Nie pamiętam, w jaki<br />
sposób tam się znaleźliśmy. Chyba szliśmy w stronę kawiarni podczas<br />
rozmowy. Nie pamiętam.
– Ile masz dzieci? – Zakłuło mnie w sercu. – Nie lubiłeś dzieci,<br />
o ile pamiętam.<br />
Roześmiał się i podrapał po głowie.<br />
– No wiesz, jak to jest, to znaczy, przepraszam cię bardzo…<br />
– To nic – uspokoiłam go. – To ile masz dzieci?<br />
– Dwójkę – powiedział. – Michał ma piętnaście lat, Clarissa<br />
– dziesięć… Mówią po polsku, ale to już Amerykanie. Oboje będą<br />
oceanografami.<br />
– Wiesz – pochyliłam się ku niemu – swoją drogą to niesamowite.<br />
Wydawałoby się, że w tamtych czasach takie marzenia, delfiny,<br />
Kalifornia, to zupełnie nierealna sprawa… A jednak tobie się udało.<br />
Poszliśmy pogadać do kawiarni, bo głupio było tak stać na środku.<br />
Kiedy pani wniosła dwie kawy, Maciek nagle się roześmiał.<br />
– Pamiętam, jak bardzo lubiłaś owady… Zostałaś biologiem?<br />
– Żartujesz chyba. – Uśmiechnęłam się pierwszy raz od śmierci<br />
Sławka. – Nigdy nie chciałam być biologiem. Marzyłam o przedszkolu,<br />
o dzieciach…<br />
– Przepraszam – bąknął. – Nie wiem, dlaczego myślałem, że<br />
uwielbiałaś owady… Ja ciągle mówiłem pewnie o delfinach<br />
i wielorybach. Przepraszam cię, Werka…<br />
– Nie ma za co. – Mieszałam swoją kawę. – Owady lubiłam, ale<br />
swoją przyszłość wiązałam z dziećmi. Nie udało się mieć własnych,<br />
pracuję w przedszkolu… Zawsze tego chciałam.<br />
Pożegnaliśmy się po dwóch godzinach. Dobrze, że go spotkałam.<br />
Nie byłam mniej zrozpaczona ani nie nabrałam chęci na nowe życie, ale<br />
coś się we mnie przełamało. Postanowiłam, że będę żyła. Tak jakby<br />
można było postanowić, że się przeżyje albo umrze. Zna to każda<br />
nastolatka, chora z miłości i błagająca Stwórcę o śmierć. Pozwól mi,<br />
Panie Boże, umrzeć, bo tak go kocham. Nie umiem bez niego, wiem, że<br />
umrę… Coś w tym stylu.<br />
•<br />
Sławka poznałam w przedszkolu. Stanął któregoś pięknego dnia
w progu i zachowywał się, jakby przyszedł odebrać dziecko.<br />
– Pan po kogo? – zapytałam, bo tego dnia pracowałam na<br />
popołudnie.<br />
– Po Kacpra – wyjaśnił krótko.<br />
Kacper był jednym z najtrudniejszych dzieci w grupie. Dziś pewnie<br />
byłoby widać, że dzieciak idzie w kierunku adhd, ale wtedy było prostu<br />
niegrzeczny, karany na każdym kroku i znienawidzony powszechnie<br />
przez moje koleżanki. Mnie było chłopczyka po prostu żal. Zaniedbany,<br />
często brudny i w butach po starszych braciach, był jednak dzieckiem<br />
niezwykle kreatywnym, pogodnym, lubił rysować i pięknie śpiewał. Ja<br />
sama zajmowałam się nim, kiedy tylko mogłam.<br />
– Pan jest tatą Kacpra? – zaatakowałam.<br />
Chciałam gościowi powiedzieć, że jest kompletnie<br />
nieodpowiedzialny. Kacper jest dzieckiem zaniedbanym, wymaga<br />
systematycznej pracy i starań, a nie tatusia z doskoku.<br />
– Nie. – Gość zamachał rękoma. – Prawdę mówiąc, to dziecko<br />
mojej sąsiadki. Zadzwoniła do mnie, to znaczy nie do mnie, tylko do<br />
mojej mamy, bo ja, wie pani, mieszkam z mamą… Z mamą i tatą…<br />
Miałam dosyć tego faceta. Było już kilka minut po czasie,<br />
wszystkie dzieci odebrane. W przedszkolu zostaliśmy tylko ja i Kacper.<br />
Źle się czułam tego dnia, chciałam iść do domu i zwinąć się w kłębek.<br />
Kacper wielokrotnie zostawał dłużej w przedszkolu, a żadne rozmowy<br />
dyscyplinujące z jego matką nie pomagały. Nie powinnam wydawać<br />
dziecka „sąsiadowi”. Szkoda, że jeszcze nie powiedział, że jest<br />
znajomym babci dziecka. Ale właśnie tym mnie ujął. Bo Sławek był<br />
szczery i tak przyzwoity, że nie mógł patrzeć, jak matka po raz kolejny<br />
dzieciaka zostawia. Poszliśmy na spacer. Wzięliśmy Kacpra za rękę, ja<br />
zamknęłam przedszkole i poszliśmy przed siebie. Teoretycznie rzecz<br />
biorąc, nie mogłam oddać dziecka, które powierzono mi pod opiekę,<br />
obcemu mężczyźnie, dlatego sama poszłam go odprowadzić do domu.<br />
Myślałby kto, że byłam taka dobra. Miałam dwadzieścia trzy lata<br />
i zakochałam się w Sławku od pierwszego wejrzenia. Podobał mi się ten<br />
niski mężczyzna o aksamitnym głosie, szczerym spojrzeniu zielonych<br />
oczu i krótkiej ciemnej czuprynie, w której pobłyskiwały pierwsze,<br />
bardzo nieśmiałe jeszcze, srebrne włoski. Nie byłam kobietą pożądaną,
udzącą w chłopcach czy mężczyznach zainteresowanie, ale czułam, że<br />
i dla niego ten spacer ma wielkie znaczenie. Niewiele mówiliśmy,<br />
głównie wymienialiśmy się uwagami na temat sytuacji Kacperka,<br />
półgębkiem, ponieważ dziecko nas słuchało, a i przy każdym otwarciu<br />
ust para buchała nam spomiędzy warg. Ciepło mieszało się z zimnem,<br />
nasze głosy zapętlały się w cichym parku, Kacper ściskał nas oboje za<br />
ręce. Robiliśmy coraz szerszy łuk, żeby za szybko nie trafić do domu,<br />
gdzie mieszkało „nasze” dziecko. Nad nami migotały gwiazdy, śnieg<br />
wyjątkowo nie przypominał zmarzniętej brei, tylko srebrny puch. Mnie<br />
serce topiło się ze szczęścia, Sławkowi też, jak mi potem wyznał.<br />
Stanęłam pod blokiem, w którym mieszkali Sławek i Kacper.<br />
Nachyliłam się niezdarnie w kierunku małego i pogłaskałam go po<br />
głowie, właściwie po ciężkiej czapce z pomponem, i powiedziałam, żeby<br />
uważał na siebie. Bez sensu zupełnie. Przecież na takiego malca rodzice<br />
powinni uważać. Sławek chwycił mnie za rękę i wygłosił płomienną<br />
mowę o tym, że na świecie są jeszcze fantastyczne panie przedszkolanki,<br />
które dzieci kochają jak własne. Ja się zrobiłam czerwona i nie<br />
wiedziałam, co powiedzieć. Wreszcie pożegnaliśmy się krótkim „do<br />
widzenia”, ja odwróciłam się na pięcie i poszłam na przystanek<br />
autobusowy, a on z Kacprem do klatki. „Przecież możemy się już nigdy<br />
nie spotkać”, kołatało mi w głowie, nie zapytałam, jak ma na nazwisko,<br />
pod jakim numerem mieszka, czy znów przyjdzie po Kacpra.<br />
Jednocześnie byłam najzupełniej pewna, że oto los przyniósł mi mojego<br />
towarzysza życia, drugą połowę jabłka, pomarańczy czy medalionu.<br />
Wiedziałam, że on albo przyjdzie znów do przedszkola, już nie po<br />
Kacpra, ale po mnie, albo znajdzie mnie w inny sposób. Cały wieczór<br />
wymknął mi się z pamięci, bo mimo że w domu, wciąż myślami byłam<br />
na tamtym spacerze, a endorfiny buchały ze mnie niczym para z ust.<br />
W głowie mi się kręciło, serce waliło, a radio grało piosenki tylko dla<br />
mnie. Słowem, doświadczyłam nagłego, ciężkiego zakochania. Matka<br />
wołała mnie na kolację, przecież ciągle mieszkałam z rodzicami,<br />
w tamtych czasach trudno było iść na swoje, a ja krzyczałam zza<br />
zamkniętych drzwi, że mam pracę zleconą. „Jaką pracę zleconą?”, jej<br />
głos przebijał się przez huk nad nami, najwyraźniej ktoś wieczorami<br />
remontował mieszkanie. „Przecież nic nie słychać, huk z góry i jeszcze
adio ryczy!” Nic mnie nie obchodziło. Zatroszczyłam się tylko<br />
o staranny przyodziewek na dzień jutrzejszy, bo przecież Sławek na<br />
pewno przyjdzie pod przedszkole, i poszłam spać, snując marzenia<br />
o naszym wspólnym życiu i tym, ile dzieci będziemy mieli. Chciałam od<br />
razu dwójkę, najlepiej bliźniaki, albo rok po roku, najpierw chłopczyka,<br />
potem dziewczynkę, chociaż było mi wszystko jedno, byle dziecko<br />
zdrowe było. Potem jakieś dwa lata przerwy i jeszcze jedno, no, może<br />
gdyby się okazało, że jednak ciężko, to trzy lata. Ale na pewno trzecie<br />
dziecko, a po jakichś dziesięciu latach, kiedy te pierwsze już będą<br />
nastolatkami, wtedy jeszcze jedno, na deser, na starość, dla radości<br />
naszych oczu. Zasnęłam, pchając wózek z bliźniakami, w ciąży z trzecim<br />
dzieckiem, kiedy zegar z kukułką wybijał trzecią nad ranem. Następnego<br />
dnia otworzyłam oczy o szóstej, szybko wstałam, ubrałam się<br />
w najlepszą spódnicę, bluzkę od ciotki Katarzyny i pobiegłam do<br />
przedszkola. Miałam pewną nadzieję, że on będzie czekał od rana.<br />
Nawet zastanawiałam się, czy nie zrejteruję i nie opuszczę pracy, żeby<br />
z nim pobyć, ale Sławka nie było. Naturalnie, uspokoiłam się nieco,<br />
przecież i on ma pracę. Na pewno przyjdzie o 17.00. Z tego wszystkiego<br />
zapomniałam, że w środy pracowałam od 7.00 do 14.00. Zamiast jednak<br />
wyjść do domu, powiedziałam koleżance Kryśce, że w domu rury pękły,<br />
zimno jest okropnie i nie chce mi się wracać do tej lodówki. Rury zresztą<br />
pękały zwykle zimą z częstotliwością większą niż „bardzo często”, więc<br />
mogłam nawet przypuszczać, że jeśli nie tego dnia, to w ciągu kilku<br />
najbliższych pękną i kłamstwo stanie się świętą prawdą. Kryśka<br />
pokiwała głową z pełnym zrozumieniem. W tamtych czasach to jeszcze<br />
i światło mogli wyłączyć, a widok całego osiedla pogrążonego o 17.00<br />
w egipskich ciemnościach nikogo nie dziwił ani nie powodował<br />
specjalnych protestów. Siedziałam w przedszkolu jak na szpilkach,<br />
zerkałam na Kacpra, którego przyprowadziła matka i zostawiła bez<br />
słowa. Nie uważała, że powinna mi cokolwiek powiedzieć. Czekałam na<br />
jakąś rozmowę, choćby kilka słów z jej strony, najbardziej na słowa, że<br />
to on będzie odbierał Kacpra z przedszkola, ale nie rzuciła na mnie<br />
nawet okiem. Mogłam zapytać, zreflektowałam się, kiedy już poszła.<br />
Zamiast tego wzięłam małego na spytki, ale dziecko nie było specjalnie<br />
rozmowne. Pytałam o wujka Sławka, czy często przychodził po niego do
przedszkola, ale mały podkręcił główką. Potem próbowałam dopytać,<br />
czy był u Sławka w domu, ale tego też się nie dowiedziałam. W końcu<br />
Kacper wyrwał się z mojego uścisku i poszedł rozrabiać w kąciku<br />
z samochodzikami. Odebrała go matka o 16.30. Uśmiechnęła się do<br />
mnie, a ja odwzajemniłam uśmiech, sądząc, że może rano była nie<br />
w formie, ale teraz coś mi powie, ale ona powiedziała synkowi, żeby<br />
wkładał buty i wyszli. Tym lepiej, pomyślałam, pójdziemy tylko we<br />
dwoje, może do jakiejś kawiarni, będzie zupełnie inaczej niż wczoraj,<br />
chociaż podobne odczucia i mróz jeszcze większy. Punktualnie o 17.00<br />
zamknęłyśmy z Kryśką przedszkole, pożegnałyśmy się i dziarsko<br />
pomaszerowałam tą samą ścieżką co wczoraj, mimo że do domu miałam<br />
w zupełnie inną stronę. Czekałam na kroki za sobą, głos: „Weronika,<br />
czekaj!…”, ale nic takiego się nie stało. Nie przyszedł. Bolesną prawdę<br />
uświadomiłam sobie jakieś sto metrów od jego domu. Nie przyszedł do<br />
mnie. Tamten spacer był magiczny tylko dla mnie, był pewien rezonans<br />
albo może pomyliłam go z trzaskającym mrozem, z dźwiękiem<br />
skrzypienia śniegu pod butami. Honor nie pozwalał mi pójść pod samą<br />
klatkę i tam stanąć. Było strasznie zimno, dusza mnie bolała, płakać mi<br />
się chciało, a i nie wiedziałam przecież, gdzie on dokładnie mieszka, nie<br />
przyszło mi do głowy sprawdzić adresu Kacpra, chociaż wtedy<br />
mogłabym tylko przypuszczać, że skoro Kacper mieszka, dajmy na to,<br />
pod dwudziestką, to Sławek pod numerem dziewiętnaście, dwadzieścia<br />
jeden, dwa, trzy, a może piętro niżej czy wyżej. Przecież nie mogłam<br />
pukać do ludzi i ich niepokoić jak ostatnia idiotka. Żal i zimno ściskały<br />
mi tyłek obleczony w cienką bieliznę. Powzdychałam trochę, ale<br />
przypomniałam sobie na koniec, że jestem szarą myszą, której nikt nie<br />
chce, i poszłam do domu. Noc przepłakałam, ale następnego dnia wraz<br />
z nadejściem świtu znów miałam nadzieję, znów włożyłam<br />
peweksowską spódnicę i bluzkę z rękawami z przezroczystego<br />
materiału. Kacpra odprowadziła matka i ona go odebrała, o 16.30. Nawet<br />
nie wypytywałam specjalnie dziecka, bo i tak na niewiele by się to zdało.<br />
Powiedziałam wprawdzie: „Pozdrów wujka Sławka”, ale co się<br />
z czterolatkiem dogadasz, nie mam pojęcia, czy powtórzył, a nawet jeśli,<br />
to przecież „wujek Sławek” nie musi lecieć i osobiście mi dziękować za<br />
pozdrowienia. W piątek straciłam nadzieję, że go kiedykolwiek zobaczę.
Wyszłam z przedszkola i wolnym krokiem poszłam w stronę domu, do<br />
ostatniego metra mając nadzieję, że on idzie za mną. Pamiętam tamtą<br />
sobotę i niedzielę. Znów w radiu śpiewali piosenki o mnie, o tym, że<br />
uciekł skoro świt i potem był wstyd. Właśnie tak się czułam. Wstydziłam<br />
się tego wrażenia bliskości, zakochania wręcz, wybuchu uczuć do<br />
człowieka, którego widziałam przez dwie godziny. Te endorfiny<br />
wybuchły w przestrzeń kosmiczną i nie zostały złapane, rezonans uciekł<br />
w eter, a moja miłość zamarzła w styczniowy poranek. Cały czas<br />
powtarzałam sobie, że nie ma się czego wstydzić, bo te wszystkie<br />
uczucia, to zakochanie, były głęboko we mnie, nie wyszły ani na chwilę<br />
na światło dzienne, nikt nie widział, nikt nie słyszał. On też nie. „Nie<br />
zorientował się, że ja się zakochałam”, powtarzałam sobie. Nic nie wie,<br />
nie będzie się ze mnie śmiał, nie pozna mnie na ulicy. Może kiedyś<br />
przyjdzie znów po Kacpra, wtedy kiwniemy do siebie głową<br />
i wymienimy porozumiewawcze spojrzenia. Bo nic nie było i nie ma<br />
w ogóle o czym myśleć. Sobotę jakoś przetrwałam. W niedzielę matka<br />
ciągnęła mnie na grób babci. Był styczeń, grobowiec dziadków, duma<br />
mojej matki, był niesprzątnięty, jeszcze ktoś by zobaczył i skomentował.<br />
Ostatnio byłyśmy tam w Wigilię, potem padał śnieg, był mróz, a matce<br />
wypadł dysk i nie mogła się schylać. Nie zmusiła mnie, żebym sama<br />
pojechała i posprzątała, ale przy najbliższej okazji, kiedy już mogła się<br />
schylić i wyprostować bez większego problemu, zaczęła mi jęczeć,<br />
żebym pojechała z nią na cmentarz. Nie chciałam, nic mnie nie<br />
obchodziło, co będzie na tym grobie, czy wiązankę przykryje śnieg, czy<br />
babcia i dziadek, w niebie, a jakże, nie będą cieszyć się światłem ze<br />
zniczy. Pojechałam jednak. Uznałam, że to lepsze, niż tak siedzieć<br />
i myśleć o swoim nieszczęściu. Pomogło, bo sprzątanie zajęło nam<br />
prawie cały dzień, odmroziłam sobie ręce, przemokłam kompletnie<br />
i złość na Sławka przeszła gładko w złość na matkę, jej bezmyślność<br />
i ośli upór. Odpysknęłam, kiedy mi tłumaczyła, że też mam ją pochować<br />
w tym samym grobie, i utyskiwała, że na pewno lampek nie będę paliła<br />
ani kwiatków kładła, sczeźnie, zmarnuje się piękny, kosztowny grób. Na<br />
szczęście nie słyszała tego, co mówię, mamrotała pod nosem jak to ona,<br />
„krzywdowała sobie”. W drodze powrotnej zaproponowałam, żeby pójść<br />
do kawiarni, wypijemy herbatę, ogrzejemy się chwilę, przecież i tak już
dawno po obiedzie, ojciec nie czeka. Matka spojrzała spode łba, moja<br />
propozycja musiała być dla niej szokiem, nie wiem, czy ojciec zabrał ją<br />
kiedykolwiek do kawiarni, na pewno dobrowolnie nie weszłaby do<br />
czegoś takiego nawet w ulewę. Oczywiście odmówiła, ale podała powód.<br />
Powiedziała, że jest bardzo zmęczona i chce się położyć na kanapie.<br />
W domu ojciec przywitał nas awanturą, gdzie się tyle podziewałyśmy.<br />
Matka mu tłumaczyła, że ja jeszcze chciałam do kawiarni iść, dopiero<br />
byśmy się spóźniły. Zostawiłam ich w pokoju zastanawiających się, czy<br />
teraz odgrzać gołąbki, czy dopiero na kolację. Mnie było wszystko<br />
jedno, w końcu po kilku minutach matka zawołała mnie, żebym<br />
przyszła, bo, zawahała się na krótko, „obiad na stole”. Przyszłam,<br />
zjadłam, pochwaliłam ten obiad, pozmywałam, wytarłam, po czym<br />
zamknęłam się w pokoju i zasnęłam kamiennym snem. Wszystko<br />
pamiętam z tamtych czterech dni, każdą tęsknotę, każdą myśl. I smutek,<br />
który mi towarzyszył w poniedziałek w przedszkolu, szczególnie na<br />
widok rozrabiającego Kacpra. „Jak różne są rzeczy ukryte w króciutkim<br />
wyrazie żal”, podsumował mój ukochany poeta Tuwim, który wszystko<br />
rozumiał. Znów zamykałam przedszkole, znów był mróz i znów miałam<br />
zamiar powlec się do domu nieco okrężną drogą, kiedy usłyszałam za<br />
sobą głos:<br />
– Pani Weroniko…<br />
– To pan… – Powiedziałam „pan”, mimo że na spacerze<br />
mówiliśmy do siebie po imieniu. Miałam ochotę wrzasnąć wielkim<br />
głosem: „Dlaczego dopiero dziś przyszedłeś?! Dlaczego pozwoliłeś mi<br />
myśleć, że nic się nie stało?!!!”.<br />
– Pozwoli się pani zaprosić na spacer? – zapytał.<br />
– Miałam zamiar właśnie iść do domu – odpowiedziałam.<br />
– O – skonfundował się nieco. – To może ja mógłbym panią<br />
odprowadzić do domu albo chociaż do autobusu?<br />
Uśmiechnęłam się.<br />
– Chciałam powiedzieć, że miałam zamiar wracać do domu<br />
spacerem. Ja nie boję się mrozu.<br />
– O, to całe szczęście, bo ja myślałem, że pani mi odmawia…<br />
Tyle lat potem kochałam jego uśmiech. Uśmiechał się tak<br />
charakterystycznie. Nagle pokazywał wszystkie zęby, białe
i równiuteńkie. Potem ramiona mu drgały i śmiał się już głową, rękoma,<br />
tułowiem, nogami, przytupywał, kiedy było coś szczególnie wesołego.<br />
– Bałem się, że pani mnie nie pamięta… – zaczął, kiedy szliśmy<br />
przez park w stronę mojego osiedla.<br />
– Pamiętam… – rzuciłam lekko. – Mam dobrą pamięć. Poza tym…<br />
Poza tym uważam, że jesteś mężczyzną mojego życia,<br />
powiedziałam w myślach, a zamiast tego dodałam:<br />
– A poza tym… sytuacja była niecodzienna i sprzyjała<br />
zapamiętaniu… pana…<br />
Znów się roześmiał.<br />
– Szczerze mówiąc – powiedział cicho, kiedy byliśmy na skraju<br />
parku – dla mnie to też była niecodzienna sytuacja…<br />
– Pierwszy raz pan pomaga sąsiadce? – zapytałam, mimo że wtedy<br />
wspominał coś o tym, że jego rodzice odbierają czasem Kacperka<br />
z przedszkola, podając się za dziadków chłopca.<br />
– W taki sposób to pierwszy – przyznał się. – Ale gdybym<br />
wiedział, że spotkam panią, to stawiłbym się wcześniej…<br />
Czekałam na jakieś głębsze wyznanie, ale ono nie nastąpiło.<br />
Wyszliśmy już z parku i kierowaliśmy się ku mojemu blokowi. Mogłam<br />
podjechać autobusem, to było całkiem daleko, trzy przystanki, ale<br />
zamiast tego postanowiłam iść, nie uzgadniając z nim, czy ma ochotę na<br />
aż tak długi spacer.<br />
– Bo widzi pani – zaczął. – Ja chciałem przyjść już we czwartek,<br />
bo ja chciałem…<br />
Nadstawiłam uszu. Bardzo chciałam usłyszeć jakieś dobre<br />
usprawiedliwienie.<br />
– Tylko że wyjechałem w delegację i wróciłem w piątek wieczór.<br />
Takie szkolenie miałem, w mojej pracy… Musiałem jechać…<br />
To było dobre usprawiedliwienie. Nie było go w czwartek i piątek,<br />
a w sobotę nie pracowaliśmy.<br />
– Nie musi pan się usprawiedliwiać – dodałam dla porządku. – Na<br />
pewno chce pan dalej iść? Bo to jeszcze kawałek, ale jeżdżą autobusy, ja<br />
mogę pojechać albo pan może wrócić…<br />
– Weroniko – powiedział, zatrzymując się i zaglądając mi głęboko<br />
w oczy. – Nie ma mowy, żebym cię zostawił tu i teraz…
W ten sposób gładko przeszliśmy nie tylko na „ty”, ale do<br />
wspólnego życia, tak zwanego „chodzenia” na początek, potem do<br />
wszystkiego, co łączy zakochanych w sobie ludzi, na małżeństwie<br />
kończąc.<br />
Znałam przystojniejszych mężczyzn, marzyłam nawet o takim czy<br />
innym bracie koleżanki, chłopaku z klasy wyżej czy – na studiach<br />
– o dość przystojnym profesorze pedagogiki specjalnej. Ale to były tylko<br />
takie myśli. Wiedziałam, że z moją urodą, a właściwie jej brakiem, nie<br />
znajdę sobie przystojnego chłopaka, ale Sławek, on był dla mnie<br />
jedynym z milionów. Gdyby coś się stało i on nie mógł ze mną być, nie<br />
przyszedłby wtedy pod przedszkole, wcześniej po dziecko sąsiadki, moje<br />
życie byłoby zupełnie puste i pozbawione jakiegokolwiek blasku. Bo ja<br />
przy Sławku byłam królową, nie żabą, ale piękną istotą zdolną unieść<br />
cały świat.<br />
– Nie zostawiaj mnie tu i teraz, w ogóle nie zostawiaj… –<br />
powiedziałam, nie bacząc na to, że może należało udawać, że ja nie<br />
wiem, o co chodzi, albo dla mnie to tylko spacer.<br />
Wziął mnie za rękę, wsunął moją dłoń w swoją rękawiczkę i to<br />
było pierwsze nasze fizyczne zbliżenie, tak intensywne, że pamiętam je<br />
do dziś.<br />
– Nie mam zamiaru. – Zapewnił wtedy.<br />
Często tak mówił. Kiedy był w szpitalu, też poprosiłam: „Nie<br />
zostawiaj mnie”, a on odpowiedział, że nie ma zamiaru. Wtedy oboje nie<br />
wiedzieliśmy, że stanie się to, co się musi stać. Przeszedł dwie<br />
skomplikowane operacje, ale nie przeżył…<br />
•<br />
Jaką ja byłam przedszkolanką… Właściwa osoba na właściwym<br />
miejscu to mało powiedziane. Dzieci uwielbiały mnie, a ja kochałam<br />
dzieci. Wszystkie jak leci mogłam jeść łyżkami. Niestraszni mi byli ani<br />
histerycy, ani złośliwe maluchy, nawet te, których inni nie lubili.<br />
Miałam, jak to się mówi, rękę do dzieci. Każdy maluch, który trafiał do<br />
przedszkola, zakochiwał się we mnie natychmiast. W książkach przeze
mnie czytanych, zabawach wymyślanych, piosenkach wyśpiewywanych.<br />
Nawet z jedzeniem nie było problemów. Wszyscy zastanawiali się, jak ja<br />
to robię. Ja czasami też, bo rzeczywiście sukcesy wychowawcze miałam<br />
spektakularne, a osiągałam je bez najmniejszego problemu.<br />
– Mój Krzysio tak ładnie je w przedszkolu – mówiła pewna matka<br />
z kategorii „matka roku”. – A w domu nie chce…<br />
– My mamy czas dla dzieci – odpowiadałam, patrząc jej głęboko<br />
w oczy, żeby mogła w nich odczytać, że wiem, że krzyczy na małego<br />
podczas jedzenia i zdarza jej się wpychać mu zupę do gardła, ryzykując<br />
zadławienie. – Podczas posiłków czekamy tyle, ile trzeba, żeby dziecko<br />
spokojnie zjadło.<br />
– Czy to prawda, że pozwala pani jeść najpierw drugie danie,<br />
a potem zupę? – pytała „matka obsesyjna” podczas zebrania.<br />
– Pozwalam. – Kiwałam głową. – Jeśli maluch zapiera się rękoma<br />
i nogami, że nie zje zupy, to pozwalam mu zjeść drugie danie.<br />
Najczęściej po zjedzeniu drugiego prosi o zupę. Wtedy odgrzewamy ją<br />
i nie ma problemu…<br />
– Ale to niewychowawcze – twierdziła „matka czepialska”.<br />
– Dlaczego niewychowawcze? – pytała w moim imieniu pani<br />
dyrektor. – Chyba chodzi państwu o efekt.<br />
Ja siedziałam zwykle cicho, napawając się podziwem matek<br />
normalnych, które zwykle tłumaczyły matkom wariatkom, a bywało, że<br />
i ojcom psychopatom, kim ja jestem i jak dobrze zajmuję się ich dziećmi.<br />
Kiedyś jedna z wariatek próbowała zrobić ze mnie opiekunkę do<br />
jej dziecka. Kusiła, chciała płacić w bonach Peweksu albo nawet<br />
w dolarach. Jej mąż pracował jako kierowca tir-a, na owe czasy bardzo<br />
intratna posada. Zarabiałabym dziesięć dolarów. Wtedy suma<br />
astronomiczna, dziś wzbudza tylko śmiech. Nie dałam się podejść<br />
w żaden sposób. Nie żebym nie chciała pieniędzy, ale nie umiałam być<br />
oddana tylko jednemu dziecku. Musiało ich być dużo, zaplecze<br />
przedszkolne ze wszystkimi zabawkami i grami, podwórkiem i literkami<br />
doczepianymi na rzepy do włochatej tablicy.<br />
– Nie zdecyduje się pani? – kusiła mnie widokiem ubrań<br />
z Peweksu. – Nie pożałuje pani… Ania tak bardzo panią lubi…<br />
Wreszcie przydusiłam ją w korytarzu.
– Niech się pani ode mnie odczepi – zażądałam. – Kocham dzieci,<br />
ale nienawidzę ich rodziców.<br />
Wysyczałam to zdanie przez zaciśnięte wargi jak żmija. Cofnęła<br />
się, potem odwróciła i uciekła. Rozmawiała z dyrektorką, powtarzała jej<br />
to, co powiedziałam, ale pani dyrektor jej nie uwierzyła. Opinię wśród<br />
rodziców miałam taką, że nic mi nie zagrażało.<br />
– Nie wierzę, że pani mogła narazić na szwank dobre imię<br />
socjalistycznej placówki – usłyszałam w gabinecie kierowniczki.<br />
– Pani dyrektor – odpowiedziałam. – Ta matka namawiała mnie,<br />
żebym opuściła przedszkole i zaczęła nielegalną pracę u niej w domu,<br />
a zamierzała zapłacić mi… w dolarach – zakończyłam szeptem.<br />
Widząc, że jest przerażona słowem „dolar”, dodałam:<br />
– Sądzę, że zaczęłoby się od zdyskredytowania mnie, żebym<br />
musiała odejść. Potem kto wie, co by było, gdyby ktokolwiek dowiedział<br />
się, że nauczycielka zarabia, pracując prywatnie…<br />
Był rok 1984, jeszcze nic nie było można. W ciągu ostatnich<br />
kilkunastu miesięcy Hanuszkiewicz i Holoubek zostali zostali usunięci<br />
ze stanowisk dyrektorów teatrów. W połowie stycznia coś się działo<br />
w stoczni, o czym można było posłuchać tylko w trzeszczącym radiu<br />
późnym wieczorem. Podobnie jak o procesie sądowym, który zaraz<br />
potem się zaczął. Ja byłam tak bardzo zakochana, że sprawy narodowe,<br />
wielkie, ważne, ledwie do mnie docierały, a to i tak za pośrednictwem<br />
Sławka, który uważał za swój patriotyczny obowiązek, żebym wiedziała,<br />
na jakim świecie i wśród jakich ludzi żyję. Nie byłam specjalnie<br />
religijna, więc mnie nie obeszło, że nowy kardynał nie spełnił<br />
pokładanych w nim oczekiwań, za to walczył z reżimem ramię w ramię<br />
z narodem. Widziałam w nim tylko niezbyt urodziwego mężczyznę,<br />
karykaturalnie wyglądającego w czapce kardynalskiej. Nie podzielałam<br />
oburzenia rodziców, że nie jest on godnym następcą wielkiego syna<br />
naszego narodu, który prawie że został papieżem. Sławek zresztą także<br />
nie był specjalnie religijny, na szczęście, ponieważ w tamtych czasach<br />
do dobrego tonu należało żyć po katolicku. Bardziej interesowały mnie<br />
filmy „Karate po polsku” i „Wilczyca”, chociaż płakałam na „Epitafium<br />
dla Barbary Radziwiłłówny” i „Austerii”. Oboje płakaliśmy, Sławek też<br />
wzruszał się na filmach z cyklu „jak on, ona go lub ją, kocha”. Moja
miłość pozwalała mi przejść obojętnie wobec podwyżek ceny benzyny,<br />
kawy i papierosów, zaproszenia papieża przez władze, a nawet<br />
złagodzenia następstw stanu wojennego. Ledwie zresztą zauważyłam, że<br />
rok wcześniej generał w czarnych okularach uchylił stan wyjątkowy. Tak<br />
bardzo kochałam, że szalałam ze szczęścia, kiedy Widzew zmiótł<br />
z powierzchni ziemi Liverpool i awansował do półfinału Pucharu<br />
Zdobywców Pucharów. Potem miałam nadzieję, że ten Widzew<br />
zdobędzie puchar, ale najpierw przegrał, a potem zremisował<br />
z Juventusem. Pamiętam każdą minę Sławka na meczu, każdy jego gest,<br />
to, co było na stole podczas oglądania filmu. Wspomnienia…<br />
Dokonywała się historia, w największych polskich miastach<br />
kontrmanifestacje pierwszomajowe, aresztowania, delegalizacje<br />
związków zawodowych, a ja nic, myślałam tylko o tym, kiedy możemy<br />
już ze Sławkiem być ze sobą. Jedyne większe wydarzenie lat<br />
osiemdziesiątych, które mnie obeszło, to śmierć Grzegorza Przemyka.<br />
Przeżyłam to okropnie, Jedyne dziecko matki, wyobrażałam sobie jej<br />
stratę, ból i łzy. Jakąż kpiną było odznaczenie oprawców dziecka<br />
orderami. Poszliśmy ze Sławkiem na pogrzeb, milczącą manifestację<br />
przeciwko władzy. Wtedy solidaryzowałam się z moim krajem, ze<br />
wszystkimi matkami, które straciły dzieci. Tylko dziecko było w stanie<br />
wywołać we mnie całą paletę emocji, nie papież pielgrzymujący do<br />
Polski, nie zniesienie stanu wojennego ani wejście polskich himalaistów<br />
na szczyt w Himalajach, nawet nie Nobel Wałęsy, tylko właśnie strata<br />
dziecka. Płacząc nad utraconym dzieckiem innej kobiety, nie miałam<br />
pojęcia, jak bardzo ze mnie zakpi los.<br />
Tymczasem w przedszkolu miałam świetną passę, dyrekcja jadła<br />
mi z ręki, kochałam dzieci i byłam nagradzana orderami, talonami na<br />
rajstopy oraz bonami pko. Byłam wspaniałym pedagogiem. To ja<br />
wymyśliłam interaktywne gry, na długo zanim „odkryła je” wolna<br />
Polska i ci wszyscy nowocześni pedagodzy. Superniania mogła się przy<br />
mnie schować. Wymyślałam na poczekaniu takie zabawy, że dzieci nie<br />
nudziły się ani przez chwilę. Na przykład grę, która potem zaistniała<br />
w masowej polskiej świadomości jako scrabble. Narysowałam planszę,<br />
klocki z literkami, każde dziecko losowało po dziesięć literek<br />
i układaliśmy słowa ze starszakami. Uczyły się w ten sposób nie tylko
czytać, ale też myśleć abstrakcyjnie i oczywiście pisać zgodnie<br />
z regułami. Z młodszymi dzieciakami bawiłam się w odsłanianie<br />
bliźniaczych obrazków. Naturalnie wszystko malowane samodzielnie, bo<br />
niczego nie można było zdobyć w pustych sklepach. W moim studium<br />
nauczycielskim nauczyłam się grać na pianinie. Nie mam pojęcia, skąd<br />
wzięły się u mnie predyspozycje do takiej aktywności. Nikt w rodzinie<br />
nie uczył się muzyki, nie wiadomo mi o niczym takim przynajmniej. Ale<br />
ja miałam zdolności. To nie było obowiązkowe, ale ja zgłosiłam się na<br />
przesłuchanie, okazało się, że mam bardzo dobry słuch, miałam chęci<br />
i czas na ćwiczenia, więc opanowałam grę na pianinie całkiem<br />
przyzwoicie w ciągu dwóch lat studium. Grałam ze słuchu, nuty<br />
właściwie mi przeszkadzały, rozumiałam, jak należy sobie<br />
akompaniować do linii melodycznej, słowem – umiałam także i to.<br />
Wymyślałam programy taneczne i rytmiczne dla dzieciaków, szyłam<br />
kostiumy, malowałam dekoracje i rysowałam specjalną mieszanką<br />
wzorki na buziach. Teraz to nic takiego. Na każdych urodzinach<br />
w centrach handlowych dzieci mają malowane buzie, są specjalne farby,<br />
które się trzymają, kiedy trzeba, a zaraz potem zmywają, ale ja<br />
wymyśliłam coś takiego zupełnie sama, drogą eksperymentów na<br />
żywym ciele, czyli na mnie i na Sławku.<br />
– Pani Weroniko – mówiła kierowniczka – czy rodzice nie będą<br />
mieli pretensji, że dzieci pomalowane?<br />
– Mnie się wydaje, że będą zachwyceni – mówiłam.<br />
I tak rzeczywiście było. Wszyscy byli zachwyceni. Moja<br />
mieszanka mogła w każdej chwili zostać zmyta, ale dzieci spały w niej,<br />
brudząc matkom pościele. Matki wzdychały, bo proszek tylko do<br />
sprowadzenia, ten polski mieszany z jakimś wapnem nie chciał dopierać,<br />
ale nikt złego słowa nie powiedział.<br />
– Pani Weroniko – kierowniczka za mną nie nadążała – czy nie za<br />
dużo wyliczyła pani koszt tych strojów?<br />
– Biorąc pod uwagę, że dwadzieścia trzy stroje karnawałowe szyję<br />
sama i liczę tylko za materiał, który cudem zdobywam, to sądzę, że<br />
wcale nie… – Uśmiechałam się skromnie, ale biła ze mnie determinacja.<br />
– Bardzo się pani poświęca, czy nie byłoby dobrze, gdyby jakaś<br />
mama pani pomogła?…
– Mamy – odpowiadałam z uśmiechem – pieką ciasta, ciasteczka<br />
i robią sałatki. Zadania zostały sprawiedliwie podzielone.<br />
– No tak – dawała za wygraną – myśli pani o wszystkim…<br />
Pewnie, że myślałam o wszystkim. Nawet o tym, żeby jedyną<br />
osobę, która miała kamerę, zaangażować do kręcenia filmów z balów,<br />
dni matek, babć, wigilii i Wielkanocy. Do tej pory mam te kasety,<br />
których nigdzie nie można już obejrzeć.<br />
Jeśli były jakieś konflikty, rozwiązywałam je bezwzględnie. Teraz<br />
wychowawcy nie mogą wiele powiedzieć, wszystko musi być delikatnie,<br />
żeby tatuś się nie obraził i mamusia nie poczuła się urażona. Był taki<br />
jeden przedszkolanek. Już samo to, że facet chciał pracować z dziećmi<br />
w przedszkolu, wydawało mi się bardzo dziwne. Taki młodziutki, niby<br />
psycholog. Miał jakieś pomysły, myślał, że będzie miał pozycję<br />
w przedszkolu z racji tego, że nosi spodnie. Z kierowniczką pewnie<br />
dałby sobie radę. Ta kobieta była jak cytoplazma, przybierała kształt<br />
naczynia, w którym aktualnie się znajdowała. Jej mąż był wysokim<br />
działaczem partyjnym, więc jej, bez żadnych zdolności, choćby<br />
najmniejszej iskry bożej, trafiło się kierownicze stanowisko. Wcześniej<br />
była dyrektorem szkoły, ale ponieważ nie ogarniała dwustu dzieciaków<br />
w wieku pyskatym, przeflancowano ją do pięćdziesiątki takich, które<br />
dają się o wiele łatwiej spacyfikować.<br />
– Panno Weronisiu, ależ pani dziś ładnie wygląda – powiedział do<br />
mnie trzeciego dnia swojej pracy.<br />
Od razu nabrałam podejrzeń. Nie znosiłam, kiedy nazywano mnie<br />
„Weronisią”, a już słowo „panna” wzbudziło we mnie obrzydzenie<br />
skrzyżowane z podejrzeniem. Na początku podejrzewałam, że Olgierd<br />
jest gejem. Chociaż wtedy tak nie mówiliśmy, tylko homo niewiadomo<br />
albo panienka. Ja mówiłam jak ojciec, że Olo jest pewnie panienką.<br />
– Nie lubię, kiedy mówi się na mnie „Weronisia”. – Wbiłam<br />
w niego ciężkie spojrzenie.<br />
– O, przepraszam panią stokrotnie – powiedział, jakby był<br />
własnym dziadkiem. – Jak mam mówić do pani?<br />
– Werka, Weronika. – Ciągle nie spuszczałam z niego oczu.<br />
– I możemy przejść na ty…<br />
Nastąpiła seria ochów i achów, a potem próba wypicia „brudzia”
herbatą. Miał takie mokre wargi i rzadkie wąsiki nad nimi. Przypominało<br />
to ryjek jakiegoś gryzonia, zwłaszcza że ten dziubek pełen był rzadkich,<br />
ostrych ząbków. Obrzydzenie mnie brało. Stanowczo odmówiłam<br />
całowania się z nim, i w pracy, wymawiając się obecnością dzieci, i po<br />
pracy, mówiąc mu wprost, że mam narzeczonego, który zachwycony by<br />
nie był. Minę przy tym miałam zapowiadającą, że powybija ci te rzadkie<br />
ząbki, jeśli będziesz na mnie próbował swoich pocałunków.<br />
– Och – powiedział.<br />
– A jak ja mam do ciebie mówić? – spytałam.<br />
– Oolo. – Zrobił dziubek, jakby chciał mnie mimo wszystko<br />
cmoknąć.<br />
– Oolo – powtórzyłam, bo wydawało mi się, ze każdy normalny<br />
facet chciałby, żeby nazywano go Olkiem albo Olgierdem, a na pewno<br />
nie Olem czy Oolem.<br />
Ale Olo normalny nie był, odkryłam, co z nim jest nie tak dzięki<br />
mojemu własnemu woźnemu z przedszkola. Bo Oolo na widok małych<br />
chłopców robił ten swój dziubek, ślinił się i przebierał długimi<br />
paluchami w powietrzu, jakby chciał zagrać na fortepianie. Póki chodził<br />
za nimi i pomagał „myć rączki”, byłam w stanie to tolerować, ale kiedy<br />
zaczął chłopców zapraszać do gabinetu w celu „badania”, zrobiłam się<br />
czujna. Wypytywałam, co tam takiego w tym gabinecie zachodzi.<br />
Dopóki dzieci malowały rysunki i odpowiadały na pytanie, jakie<br />
zwierzątko lubią najbardziej, Oolo pozostawał tylko pod moją<br />
obserwacją. Kiedy jednak Darek zwierzył mi się, że Oolo jest także<br />
panem doktorem i uleczył jego bolący brzuszek, postanowiłam działać.<br />
Wypytałam dziecko bardzo dokładnie na okoliczność owego badania.<br />
Uspokoiłam się, ponieważ ten drań „tylko” głaskał go po brzuchu i nie<br />
próbował nawet rozebrać. Na swoje szczęście, bo jeśliby spróbował<br />
skrzywdzić dziecko, byłby już kastratem.<br />
– Nie wiedziałam, że lubisz bawić się w doktora… – zaatakowałam<br />
z miejsca.<br />
– Nie rozumiem cię, piękna… – Dziubek był wilgotniejszy niż<br />
zwykle.<br />
Oczy mu skakały, jakby pociągiem jechał i na drogę patrzył.<br />
– Doskonale rozumiesz, zboczeńcu jeden – wysyczałam. – Ślinisz
się przy małych dzieciach, widzę to.<br />
– Weroniczko, ja nic nie rozumiem, coś ci się pomyliło. – Oczy<br />
skakały mu w tempie godnym pociągu dalekobieżnego.<br />
– Powtarzam ci, że wiem, że jesteś zbokiem!<br />
– Ale… – Znów próbował jakichś sztuczek.<br />
– Żadnych „ale”. – Dźgałam go palcem po chudej klatce piersiowej<br />
obleczonej w robiony na drutach sweterek. – Nie chcę cię tu widzieć.<br />
Zabieraj się natychmiast z przedszkola, a jak usłyszę, że poszedłeś tam,<br />
gdzie są jakieś dzieci, to pożałujesz, ty gnido…<br />
Oolo przeszedł do ataku. Zamachał rękoma jak wiatrak, a jego głos<br />
zrobił się piskliwy. W sumie to było nawet śmieszne, kiedy stał taki<br />
przerażony, dziubkował i machał rękoma.<br />
– Zwolnisz się, słyszysz? – Pokonałam obrzydzenie i zbliżyłam<br />
swoją twarz do jego twarzy.<br />
– Ty opozycyjna kurwo, ty… – wydyszał.<br />
Śmiać mi się chciało. Miałam tyle wspólnego z opozycją, co on<br />
z fryzjerem.<br />
– Wiesz, kogo ja znam, ty… ty…<br />
– Nawet gdyby sam pierwszy sekretarz rękę ci ściskał, to ja się od<br />
ciebie nie odczepię, zboczeńcu. – Twardo trzymałam się blisko niego.<br />
– Ja cię wyrzucę z pracy… Ty, ty… Nigdzie cię nie przyjmą…<br />
To była realna groźba. Taka szuja, takie beztalencie pewnie dostał<br />
się na studia po protekcji, skończył je dzięki wujkowi, kto wie, może<br />
i tatusiowi w kc. Pewnie mógł wybierać, gdzie pójdzie uczyć.<br />
– Ci twoi kumple z „Solidarności” ci nie pomogą… – Nie dawał za<br />
wygraną.<br />
Nie mam pojęcia, skąd mu się „Solidarność” wzięła, a aluzje do<br />
mojej „opozycyjności” byłyby nawet śmieszne, gdyby nie to, że<br />
wystarczyły, żebym została zwolniona z pracy. Ale nie ugięłam się.<br />
– Nie mam żadnych opozycyjnych znajomości, ale mam brata, a on<br />
ma kolegów… Niech mi włos z głowy spadnie, a dziesięciu chłopa<br />
z kijami będzie tu w ciągu godziny. Będą stali, warowali pod twoim<br />
domem, aż w końcu wyjdziesz…<br />
– Ty, ty… – Najwyraźniej podziałało.<br />
– Połamią ci ręce, strzaskają kolana – rozkręcałam się. – Będziesz
mógł użyć swoich partyjnych znajomości, bo poskładają cię tylko za<br />
granicą, w takim nrf-ie na przykład albo nawet w USA. I chirurg na<br />
buźkę też ci się przyda…<br />
– Przestań. – Na czole miał krople potu. – Czego chcesz?<br />
Najwyraźniej się nie myliłam. Był zboczeńcem czającym się do<br />
ataku. Znalazł sobie miłe gniazdo wśród gromadki dzieciaków. Jeśli<br />
przyrównać go do owada, to był szerszeniem, który zamierzał uciąć<br />
głowy małym, niewinnym pszczółkom.<br />
– Nie chcę cię tu widzieć – powiedziałam. – I oglądaj się za siebie,<br />
bo ja tam będę pilnowała, żebyś nie był w żadnym przedszkolu, szkole,<br />
nigdzie tam, gdzie są dzieci…<br />
– Ja cię mogę zniszczyć – pisnął żałośnie.<br />
– Tylko spróbuj! – Złapałam go za kołnierzyk flanelowej koszuli.<br />
– A następnego dnia własne zęby będziesz niósł w tym swoim pedalskim<br />
plecaczku…<br />
Odskoczył jak oparzony, a ja strzepnęłam rękę i obejrzałam palce,<br />
jakby tam było coś szczególnie lepkiego i obrzydliwego. Olo odszedł<br />
z końcem miesiąca, wcześniej wziął zwolnienie lekarskie. Nikt się nie<br />
dowiedział o naszej rozmowie. Zanim się wyniósł, przytomnie zapisałam<br />
sobie jego adres i numer telefonu. Na święta przysłałam mu pocztówkę<br />
z życzeniami. Nic tam nie napisałam prócz bardzo serdecznych życzeń<br />
błogosławieństwa bożego, zmiłowania niewinnego dzieciątka i takie<br />
tam. Podpisałam się z imienia. Chciałam, żeby miał świadomość, że ten<br />
wymyślony brat dyszy mu za plecami, w razie gdyby czegoś próbował.<br />
Zadzwoniłam też do niego do domu, z automatu. Ja nie miałam telefonu,<br />
moja rodzina nie była w żaden sposób powiązana z władzą, więc nie<br />
mieliśmy w domu aparatu, ale tym lepiej. Odebrała jakaś kobieta, jak się<br />
potem okazało, jego matka. Wypytałam, gdzie pracuje. Powiedziała mi,<br />
że Olutek jest zastępcą kierownika w zakładach mięsnych. I świetnie,<br />
pomyślałam, martwa świnia to dla niego najlepsze towarzystwo, jakie<br />
tylko może być. Kazałam jej go pozdrowić. Zapraszała mnie nawet na<br />
herbatkę, pewnie uznała, że się interesuję jej wymoczkowatym synkiem,<br />
ale wykręciłam się chorym ojcem. Więcej o Olu nie słyszałam. Miałam<br />
jednak wrażenie, że uratowałam przez zboczeńcem kilka maluchów.
•<br />
Spotkałam miłość jak z książki, bajki o królewnach, które spotkały<br />
książąt i żyły z nimi szczęśliwie. My ze Sławkiem żyliśmy bardzo<br />
szczęśliwie, tylko niestety nie mogę powiedzieć, że długo. Bardzo<br />
krótko, dziesięć lat zaledwie. Każda kobieta, której dane było spotkać<br />
miłość, która się nie trafia, wie, o czym mówię.<br />
– Słuchaj, słonko – to wspomnienie lubię najbardziej – czy ty byś<br />
nie chciała na przykład, żebym padł przed twoją matką na kolana…<br />
– A po co miałbyś klękać przed moją matką?!<br />
Mało nie spadłam z kanapy, na której siedzieliśmy w jego<br />
mieszkaniu. Myśl, że ten cudowny człowiek klęczy przed moją zimną<br />
matką, była dla mnie jak lodowaty prysznic.<br />
– Poprosiłbym o twoją rękę i uczynił cię uczciwą kobietą…<br />
Pomyślałam wtedy, że to za wcześnie. Znaliśmy się kilka miesięcy.<br />
Wprawdzie ja byłam pewna, że nigdy nikogo tak nie pokocham jak<br />
Sławka, ale ogarnęło mnie coś na kształt lęku. A może to wizja<br />
klęczącego Sławka tak mnie przeraziła.<br />
– A może mnie byś poprosił o rękę, co?! A nie moją matkę?!<br />
– Zostań moją żoną – powiedział i zrobił minę proszącego psa.<br />
Wściekłam się strasznie. Krzyczałam coś o tym, że on nic nie<br />
rozumie, nie chce mnie, nie umie nawet poprosić o to, żebyśmy wzięli<br />
ślub. Biegałam po pokoju, z oczu ciekły mi łzy, a on patrzył na mnie z tą<br />
samą miną, nie przerywając moich wrzasków, nawet nie próbując mnie<br />
uspokoić.<br />
– Dlaczego nic nie mówisz?! – wrzasnęłam.<br />
– Bo o nic nie pytasz, skarbie mój – odpowiedział. – Tylko<br />
krzyczysz jakieś bzdury…<br />
– Jakie bzdury…? – Usiadłam.<br />
„Kretynka ostatnia, idiotka tutejsza”, wymyślałam sobie od<br />
najgorszych. „Zaraz mi powie, że nie chce histeryczek, nie potrzebuje<br />
wrzeszczących poczochranych kocmołuchów, które nie umieją się<br />
zachować”.<br />
– Skarbie – zaczął ponownie. – Czytałem o tym tylko w książkach.
Myślałem, że to bzdury, że wy, kobiety, nas nie rozumiecie, a my nie<br />
rozumiemy was…<br />
– Chcesz powiedzieć, że ty nie rozumiesz, o co mi chodzi?<br />
– Właśnie to chcę powiedzieć. – Przypominał jamnika z tą swoją<br />
miną.<br />
– Czego konkretnie nie rozumiesz? – zapytałam z wojowniczą<br />
miną.<br />
– Tego mianowicie – kontynuował z tą samą miną – że ty tak<br />
dziwacznie reagujesz, kiedy facet mówi ci, że chce się z tobą ożenić.<br />
Otworzyłam usta, chcąc zaprotestować, ale uciszył mnie<br />
podniesieniem ręki, a ja się poddałam.<br />
– Krzyczysz, ale chyba nie ze wzruszenia… Płaczesz, ale to chyba<br />
też nie jest wzruszenie… Słowem, czy twoja odpowiedź brzmi „nie”?<br />
– Odpowiedź na co? – powiedziałam niepewnie.<br />
– Na moje pytanie, czy zostaniesz moją poślubioną żoną…<br />
– Nie można być niepoślubioną żoną – mruknęłam.<br />
Nie chciałam takich oświadczyn, chciałam innych słów.<br />
Romantycznych, z pocałunkiem na zakończenie. Tańcem w ramionach<br />
ukochanego. Chociaż to mi się należało, tak przynajmniej uważałam<br />
wtedy.<br />
– Może nie można być niepoślubioną żoną – zgodził się. – Nie<br />
jestem samochodem, tylko nim przyjechałem…<br />
– To ty masz samochód? – zdziwiłam się.<br />
– Boże… – Przewrócił oczami. – Nie tak to sobie wyobrażałem…<br />
Ja też nie, więc natychmiast zaczęłam znów płakać.<br />
– Skarbie kochany… – Objął mnie ramieniem. – To może dajmy<br />
sobie spokój ze ślubem i nie mówmy już o tym…<br />
Nowy strumień łez wyciekł mi z oczu.<br />
– Nie chcesz mnie – wychlipałam.<br />
– Boże drogi! – Wzniósł oczy ku niebu. – I co ja mam teraz<br />
powiedzieć?!<br />
– Nic już nie musisz mówić… – Poza łzami ciekło mi też z nosa.<br />
– Nic nie mów! Nic! Co za upokorzenie…<br />
Musiałam pójść do łazienki i się umyć, chociaż zmyłabym wtedy<br />
kredkę do powiek i tusz do rzęs, ryzykując, że pokażę się w całej swojej
ladości, co mi urody nie przydawało. Z drugiej strony, czarne smugi na<br />
policzkach też nie robiły najlepszego wrażenia. Poszłam się jednak<br />
umyć, trudno. Facet mnie nie chciał, lada chwila miał ze mną zerwać, to<br />
cóż to jest wystąpić bez makijażu.<br />
Kiedy wróciłam, siedział w tym samym miejscu, w którym go<br />
zostawiłam i patrzył znów jak pies, tylko taki zbity. Rzucił na mnie<br />
okiem i przeraził się najwidoczniej mojego braku peweksowskiego<br />
podkładu na policzkach i tuszu do rzęs, bo zapytał, czy już wszystko<br />
w porządku.<br />
– Nic nie jest w porządku – powiedziałam. – Idę już sobie. Więcej<br />
chyba nie wrócę, bo po co miałabym…<br />
Wtedy wziął mnie w ramiona, tak jak marzyłam. Na samo<br />
wspomnienie zalewa mnie fala bólu. Tysiące razy odtwarzałam<br />
w pamięci tamten dotyk, niemal czułam na skórze jego ciepłe palce.<br />
Czułam zapach, mieszankę wody kolońskiej i czegoś<br />
charakterystycznego tylko dla niego, jakby wiatru, dymu, sosny…<br />
– Czy zostaniesz moją żoną? – zapytał. – Bo ja cię kocham…<br />
– Ja też cię kocham – powiedziałam. – I się zgadzam – dodałam,<br />
żeby nie było już wątpliwości.<br />
– No to świetnie. – Wypuścił mnie z objęć i usiadł na kanapie.<br />
Ja wciąż stałam, bo chciałam, żeby wrócił i dalej mnie obejmował.<br />
On patrzył w dal i wyraźnie coś go frasowało.<br />
– O co chodzi? Koniec romantyzmu? – W moim głosie<br />
pobrzmiewał płacz.<br />
– Tak, koniec – przytaknął machinalnie. – Teraz konkrety.<br />
A potem przez godzinę rozmawialiśmy bardzo konkretnie na temat<br />
tego, gdzie będziemy mieszkać i jaki będzie ten nasz ślub. A ja nie<br />
płakałam i nie zwracałam uwagi na to, że jestem nieumalowana.<br />
Ustaliliśmy, że na ślubie jako takim nam nie zależy. Nie byliśmy<br />
wierzący oboje, ceremonia kościelna nie miała dla nas żadnego<br />
znaczenia. Tak naprawdę ślub jako taki też nie. Wystarczyłoby<br />
szczęście, którego doświadczaliśmy, ale mieliśmy świadomość, że<br />
należy załatwić sprawę urzędowo, żeby ani moi rodzice, ani rodzice<br />
Sławka nie mogli nam niczego utrudnić.<br />
– Ale ja nie chcę, żebyś prosił mojego ojca czy matkę o rękę –
powiedziałam, kiedy już ustaliliśmy, że po ślubie zamieszkamy<br />
w małym mieszkanku po moich dziadkach, które jakimś cudem udało się<br />
wydębić od państwa po ich śmierci.<br />
– Mogę nie prosić. – Zgodził się. – Mnie to obojętne…<br />
– A na ślub mogą przyjść wuj Heniek i ciotka Mania? Rodzina ze<br />
Szczecina? Ciotka Katarzyna, to oczywiste…<br />
Roześmiał się.<br />
– Ślub jest dla rodziny… – powiedział. – Nie mam pojęcia, czego<br />
chcieliby rodzice, ale zamierzam im to dać.<br />
– Taki haracz za mnie – skwitowałam.<br />
– Taki haracz – potwierdził.<br />
Na ślubie była ciotka Mania i kuzynka Zośka w błyszczącej<br />
butikowej sukience, która poszła z bratem ciotecznym Sławka po<br />
godzinie wesela i wróciła skołtuniona, spocona, a brat cioteczny<br />
wyglądał jak zwierzę – z całym szacunkiem dla zwierząt. Zresztą Zośka<br />
próbowała pójść ze Sławkiem, argumentując, że złapała wianek na<br />
oczepinach, ale ten tak długo udawał, że nie wie, o co chodzi, że<br />
odpuściła.<br />
Śmialiśmy się z tego w naszym mieszkanku nad ranem, kiedy<br />
przytuleni, poślubieni, leżeliśmy w pościeli z Peweksu, którą podarowała<br />
nam ciotka Katarzyna, kręcąc głową w rytmie „to – się – nie – uda”. Moi<br />
rodzice byli zadowoleni. Uważali, że lecę przez życie zgodnie<br />
z przeznaczeniem, zwyczajnie, bez specjalnych wzlotów ani upadków.<br />
Mąż dla nich był kolejnym etapem na szarej drodze. Było im wszystko<br />
jedno, czy dobrze mu z oczu patrzy, nawet nie przyjrzeli mu się jakoś<br />
szczególnie. Ojciec wygłaszał tylko swoje komunały w obecności<br />
Sławka i jego rodziców na proszonym obiedzie, podczas którego matka<br />
podała flaki i zrazy z ziemniakami oraz zieloną sałatę ze śmietaną.<br />
Zupełnie nie stresowała się wymyślaniem menu. Nie sądzę, żeby<br />
poznanie przyszłych teściów było dla niej jakimkolwiek przeżyciem.<br />
Myśl, że może to są ludzie wykwintni, dla których kucharka – bądź co<br />
bądź – powinna ugotować coś bardziej wyszukanego, nigdy nie postała<br />
w jej głowie.<br />
– Jeśli nie lubieją flaków, to trudno – powiedziała, kiedy<br />
zapytałam, dlaczego nie zrobi czegoś specjalnego.
Ojciec jej przytaknął i matka zajęła się przygotowywaniem<br />
zwyczajnego dania ze składników, jakie załatwił ojciec. Doceniałam, że<br />
zdobył wołowinę, prawdopodobnie po pirackiej cenie od Wieczorka,<br />
który na tę okoliczność uruchomił krewnych ze wsi i jakieś biedne<br />
zwierzę poszło pod nóż, żeby następnie zostać przewiezione syrenką do<br />
Warszawy, gdzie w hucie po kryjomu zostało sprzedane potrzebującym<br />
kolegom. Ale już flaki to była kupa śmierdzących, skołtunionych jelit,<br />
które matka czyściła szczoteczką i kroiła na kawałki, a ja wymiotowałam<br />
w łazience chyba ze trzy razy, zanim ten ohydny zapach zniknął z domu.<br />
Przypominam sobie tamto zdarzenie tyle razy, ile razy w sklepie,<br />
w dzisiejszych czasach, widzę flaki gotowe albo bielutkie, idealnie<br />
oczyszczone, które można wrzucić do garnka.<br />
Wtedy gotowanie nie było przyjemne.<br />
– Zadowolona ze ślubu? – zapytał, trzymając mnie w ramionach.<br />
– Koszmar. – Uśmiechnęłam się.<br />
– Koszmar – zgodził się i zasnął.<br />
Patrzyłam, jak śpi, oddycha równiutko, zdając sobie sprawę, że<br />
pierwszy raz widzę go śpiącego, po ślubie właśnie. Naturalnie już<br />
wcześniej straciliśmy ze sobą cnotę. Ani dla mnie, ani dla niego nie był<br />
to pierwszy raz, ale nie pytałam o te poprzednie, mając nadzieję, że on<br />
też nie zapyta o moje skromne, jednorazowe prawie doświadczenie<br />
z kolegą ze studium, który był dość nieporadny i nie słyszał o grze<br />
wstępnej. Wstydziłabym się opowiadać o takim nieporozumieniu<br />
człowiekowi, z którym było mi dobrze zawsze i wszędzie.<br />
Patrzyłam, jak śpi, i marzyłam o tym, żeby to był początek<br />
wspólnego, wspaniałego życia, pełnego wzlotów, wyrównywania lotów,<br />
bez upadku, co najwyżej z międzylądowaniem – takim jak dziecko.<br />
A najlepiej kilkoro dzieci.<br />
•<br />
Kiedy zorientowałam się, że nie mogę zajść w ciążę? Któregoś<br />
dnia dotarło to do mnie ze wszystkimi przerażającymi i tragicznymi<br />
w skutkach konsekwencjami. Byliśmy po ślubie już rok, kochaliśmy się
codziennie albo kilka razy dziennie, robiąc sobie jedynie „higieniczne”<br />
przerwy na „trudne dni”, które wcale nie były dla mnie trudne, ale<br />
zasadniczo wykluczały wszelkie harce. Harcom łóżkowym<br />
poddawaliśmy się chętnie i wbrew szarości lat osiemdziesiątych.<br />
– Chcesz do łóżeczka? – pytał, kiedy tylko wracał z pracy,<br />
najczęściej przy obiedzie.<br />
– Jesteś jedynym znanym mi facetem, który lubi te rzeczy po<br />
posiłku… – mówiłam zazwyczaj, żeby chociaż trochę przedłużyć ten<br />
moment, kiedy znajdziemy się w łóżku.<br />
Także i pod tym względem, a może zwłaszcza pod tym względem,<br />
byliśmy idealnie dobrami. Nigdy nie znudziły mi się jego palce ani<br />
język. Miałam ochotę na niego zawsze i wszędzie, o każdej porze dnia<br />
i nocy. Uwielbiałam, kiedy budził mnie o drugiej, trzeciej nad ranem,<br />
całował w ucho albo gryzł delikatnie. Oddawałam się chętnie<br />
i z zapałem, zaczynałam prawie śpiąc, potem budziłam się całkowicie,<br />
on zasypiał, kiedy tylko kończyliśmy, a ja często nie mogłam zasnąć,<br />
patrząc na niego z zachwytem przez godzinę albo i dwie, smakując<br />
szczęście, jakie znałam z filmów i opowieści nieszczęśliwych koleżanek.<br />
– Jak tam te sprawy? – burknęła matka, czerwieniąc się jak burak.<br />
– Jakie sprawy? – zapytałam, chociaż wiedziałam, o co chodzi.<br />
Zaprosili nas z ojcem na obiad, jakiś rok po ślubie, ku naszemu<br />
zdumieniu, bo nie oczekiwaliśmy tego zupełnie. Rodzice Sławka lubili<br />
do nas wpadać w niedzielę, „po kościele”. Najpierw wpadali „przed”,<br />
licząc, że pójdziemy razem z nimi, ale przestali, kiedy tylko zorientowali<br />
się, że wcale nie mamy zamiaru ani im towarzyszyć, ani chodzić sami.<br />
To my zapraszaliśmy ich na obiady, bo ja uwielbiałam gotować, a matkę<br />
Sławka to wyraźnie męczyło. Moi rodzice zachowywali się po ślubie,<br />
jakbyśmy zniknęli z horyzontu, wyjechali w podróż poślubną albo na<br />
kontrakt zagraniczny. Widywaliśmy się z rzadka, głównie w święta.<br />
Czasami zastanawiałam się, czy ojciec przypadkiem nie zorientował się,<br />
że jesteśmy ze sobą bardzo szczęśliwi. Mogło mu to uwłaczać. Według<br />
niego małżeństwo było koniecznością życiową, a nie jakimś aktem<br />
szczęścia czy spełnienia. Swoją drogą, cóż biedak miał powiedzieć,<br />
skoro był mężem matki – krawcowej, która pracowała jako kucharka, ale<br />
nie umiała gotować. Tym bardziej zdumiało nas to zaproszenie. Nawet
namawiałam Sławka, żeby może im powiedzieć, że wyjeżdżamy gdzieś<br />
na sobotę i niedzielę, do koleżanki na działkę albo do kolegi na ryby, ale<br />
Sławek tylko wybuchnął śmiechem, przypominając mi, że mamy<br />
październik, i to wyjątkowo zimny i deszczowy. Wymówka w postaci<br />
spędzania wolnego czasu przy zimnym jeziorze będzie bardzo mało<br />
wiarygodna. W dodatku możemy spotkać się z propozycją podlania<br />
kwiatków, wyprowadzenia psa na spacer. To nic, że niespecjalnie<br />
lubiłam kwiatki, a psa nie mieliśmy, mogliśmy mieć na głowie<br />
w niedzielę rodziców, którzy skorzystaliby z pretekstu zajścia do nas<br />
i zobaczenia, jak tam sobie mieszkamy.<br />
– Zwłaszcza że mają klucz – dodał nie bez sarkazmu.<br />
– W porządku – skapitulowałam, ponieważ gryzło mnie sumienie.<br />
Ojciec po prostu zażądał ode mnie klucza do naszego mieszkania,<br />
powołując się na swoje ojcowskie prawa i fakt, że wciąż mieszkaliśmy<br />
w mieszkaniu po moich dziadkach, a ja mu klucz dorobiłam i dałam,<br />
mówiąc o tym Sławkowi i wywołując może nie awanturę, ale dosyć<br />
gorzkie wymówki.<br />
– Dlaczego dałaś swojemu ojcu klucz? – spytał wtedy, opierając się<br />
o framugę.<br />
– Prosił – bąknęłam.<br />
– Prośba ma to do siebie, że można jej odmówić. – Popatrzył<br />
w bok. – Nie byłoby problemu, gdyby mieli ten klucz „na wszelki<br />
wypadek”. Ale przecież wiem, że natychmiast zaczną tu „wpadać” pod<br />
pretekstem pomocy.<br />
– Może nie… – mruknęłam bez przekonania.<br />
Wiedziałam, że Sławek ma rację. Ojciec zażądał klucza, tego też<br />
Sławkowi nie powiedziałam, że wcale nie prosił, tylko rzucił: „Daj mi do<br />
was klucz. Chcę mieć”. To była kwestia czasu, kiedy ojciec sam albo<br />
razem z matką staną w progu w godzinach, w których jesteśmy w pracy,<br />
i będą rozglądali się po naszym domu.<br />
– Nie chciałem tego i przy najbliższej okazji poproszę ich, żeby nie<br />
przychodzili pod naszą nieobecność…<br />
– Obrażą się – powiedziałam.<br />
– A wiesz, że to byłaby fajna sprawa, gdyby się obrazili…<br />
Wiedziałam, że ma na myśli noc poślubną albo poślubny ranek,
kiedy mój własny ojciec dobijał się do drzwi naszego mieszkania,<br />
krzycząc, że trzeba odwieźć gdzieś ciotkę Katarzynę, pożegnać gości<br />
i Bóg jeden wie co jeszcze. Sławek wtedy wyszedł do niego owinięty<br />
w kołdrę. Postarał się, żeby ojciec zobaczył, że nie ma nic pod nią,<br />
i lodowatym głosem wycedził, że nikogo odwoził nie będzie, z kim<br />
trzeba, się pożegnał, a teraz bardzo prosi, żeby nie przeszkadzać jemu<br />
i jego żonie w czynieniu powinności małżeńskich. Ojciec łyknął tę<br />
zniewagę, chociaż nigdy nie zapomniał, że przegrał na starcie<br />
konfrontację „kto tu rządzi”. Sławek wrócił do mnie i zajął się<br />
urzeczywistnianiem czynienia obowiązków małżeńskich, co ja przyjęłam<br />
z ulgą i ochotą. Po roku godzenia się z dominacją zięcia i oryginalnością<br />
córki zażądał klucza, a ja lekkomyślnie mu go wydałam.<br />
– Idziemy tam na obiad – zdecydował Sławek – tylko powiedz,<br />
żeby nie było pomidorowej, bo nie znoszę jej w wydaniu twojej mamy.<br />
Kojarzy mi się z zupą, którą karmili mnie w szkole.<br />
– Powiem. – Opuściłam głowę, żeby się nie roześmiać, bo trafił<br />
w dziesiątkę. Moja matka gotowała w domu tak samo, jak w szkole,<br />
używała identycznych składników, jakby miała wdrukowane, że zupa to<br />
zupa i wszędzie musi przejść przez weryfikację intendentek.<br />
– Serio – dodał. – Dodaje za dużo mąki. Niech zrobi może krupnik.<br />
– Powiem jej – powtórzyłam.<br />
Zadzwoniłam następnego dnia z przedszkola, potwierdziłam, że<br />
przyjdziemy w niedzielę, przyniesiemy ciasto, a ponieważ matka<br />
powiedziała, żebym drożdżowego nie robiła, bo nie potrafię, to ja<br />
dodałam, żeby ona pomidorowej nie serwowała, bo też nie potrafi.<br />
– Może chcecie jak w restauracji dania sobie wybierać? – sarknęła.<br />
– Ja tylko mówię, o co Sławek prosił – powiedziałam.<br />
– A co by zjadł? – zapytała już łagodniejszym tonem. W końcu<br />
mąż to mąż, uznała zapewne.<br />
– Mówił coś o krupniku…<br />
Coś sapnęło w telefonie.<br />
– Jak dostanę kaszę, to zrobię… – zgodziła się w końcu.<br />
– Ale nie musi być krupnik – dodałam szybko. – Tylko żeby tej<br />
pomidorówki…<br />
– A na drugie mąż czego sobie życzy? – indagowała matka.
– On tylko nie lubi bigosu – powiedziałam. – Zatruł się kiedyś<br />
i wiesz…<br />
– Nie będzie bigosu – ucięła i odłożyła słuchawkę.<br />
Chciałam odwołać ten proszony obiad, ale Sławek wyraźnie miał<br />
ochotę na spędzenie popołudnia z teściami. Założył nawet marynarkę<br />
i krawat. Mnie kazał włożyć nową sukienkę, twierdząc, że jestem<br />
prześliczną kobietą i nie wiadomo czemu chcę zrobić z siebie ciotkę za<br />
pomocą sukienki od ciotki Katarzyny. Ja uważałam, że im gorzej będę<br />
wyglądać, tym lepiej dla naszej wizyty, ale Sławek się uparł. Nie po to<br />
kupował komisową kieckę, żebym teraz w niej nie chodziła. Zanieśliśmy<br />
przekładaniec, bo znalazłam trochę kakao w szafce, a mama Sławka<br />
hojnie dołożyła nam rodzynek i cukru waniliowego z paczki od jakiejś<br />
znajomej zza Odry. Sławek kupił w kwiaciarni gerbery, powstrzymałam<br />
go od zakupu goździków. Nie wiedziałam, jakie kwiaty lubi matka,<br />
myślę, że żadnych nie lubiła, ale byłam przekonana, że smętne goździki<br />
nie przypadną jej do gustu. Sławek kiwnął głową i kupiliśmy gerbery.<br />
– Proszę, proszę – przywitał nas ojciec, otwierając drzwi. Trudno<br />
powiedzieć, czy miał na myśli zaproszenie do środka, czy komentował<br />
mój widok jako poślubionej żony.<br />
– To dla mamy – rzekł Sławek, popychając mnie lekko, żebym<br />
przestąpiła próg, jednocześnie wyciągając gerbery przed siebie.<br />
– Ależ po co takie koszty, przecież i tak zwiędną… – powiedziała,<br />
wyraźnie speszona.<br />
– Nie lubi mama kwiatków? – Pomagał mi zdejmować płaszcz<br />
i z lubością wypowiadał słowo „mama” w kierunku swojej teściowej.<br />
– Lubi, lubi – przerwał mu ojciec. – Tylko po co pieniądze<br />
wydajecie?<br />
Pominęliśmy tę uwagę milczeniem. Zdjęliśmy oboje buty<br />
i weszliśmy do dużego pokoju. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że matka<br />
nie nakryła w salonie, tylko rozłożyła stół w kuchni. Może tak było<br />
wygodniej, ale na pewno mniej uroczyście.<br />
– Zjemy w kuchni. – Zdecydował ojciec. – Jak coś się rozleje,<br />
będzie łatwiej sprzątnąć.<br />
Na obiad był krupnik, a potem kotlety schabowe z ziemniakami<br />
z koperkiem i ogórki kiszone. Wszystko dobre, nudne, nieco mdłe, jak
wszystko, co robiła matka.<br />
– A dzieci kiedy? – wypalił ojciec przy herbacie.<br />
Sławek właśnie próbował wypić herbatę ze szklanki bez koszyka<br />
tak, żeby rodzice nie zauważyli, że parzy sobie palce i jest z tego<br />
powodu wściekły. Na twarzy miał wypisane pytanie, czy w tym domu<br />
nie ma koszyków do szklanek, ewentualnie czy nie mógłby dostać<br />
herbaty w kubku albo w filiżance, jak podawało się u niego w domu. Nie<br />
dosłyszał zatem pytania.<br />
– To nasza sprawa… – powiedziałam do ojca.<br />
– Nie wasza sprawa, nie wasza… – sarkał ojciec. – A kto się będzie<br />
dzieciakiem zajmował?<br />
W tym momencie do Sławka dotarła istota pytania i z ulgą przestał<br />
wojować ze szklanką.<br />
– Niech tata się nie martwi – powiedział. – Damy sobie z Weroniką<br />
radę i w tym względzie…<br />
Matka dała mi znak, żebym poszła z nią pozmywać. Posłusznie<br />
wyszłam, zostawiając „mężczyzn” na rozmowie o istocie rzeczy.<br />
– Jak tam te sprawy? – To wtedy w kuchni padło pytanie.<br />
Najintymniejsze, na jakie matka mogła się zdobyć.<br />
– Bardzo dobrze – odparłam.<br />
– Jesteś w stanie błogosławionym? – zapytała.<br />
– Wręcz przeciwnie – zaprzeczyłam odruchowo.<br />
Mama aż zatrzęsła się z oburzenia.<br />
– Kobieta o tym nie mówi – powiedziała wyniośle.<br />
– Pytałaś. – Nie chciałam wdawać się w dyskusje.<br />
– Córeczko. – Matka zastygła z talerzem i ścierką. – Naszą<br />
powinnością jest rodzić dzieci. Tak chciała Najświętsza Maria Panna.<br />
Cóż, nie tylko ona tego chciała. Ja też, i to bardzo. Nie<br />
stosowaliśmy ze Sławkiem żadnych zabezpieczeń. Nie liczyliśmy, nie<br />
przerywaliśmy, nawet nie z myślą o prokreacji jako takiej, ale z czystej<br />
radości faktu, że z udanego seksu może być coś więcej niż tylko<br />
przyjemność. Naturalnie nie zamierzałam mówić o tym matce. Wtedy<br />
zdałam sobie sprawę z tego, że ja chyba nie mogę mieć dzieci. Przecież<br />
próbowaliśmy już prawie dwa lata, nawet przed ślubem, skrywane harce<br />
na jego lub mojej kanapie, pełne zapału pocałunki, wejścia i wyjścia,
miny i jęki rodem z obejrzanych filmów, ale także własne, szczere<br />
absolutnie. Strach przed wpadką i mówienie sobie, że przecież „jakby<br />
co”, to i tak planujemy ślub, najwyżej będzie trzeba pobrać się szybciej,<br />
niż zakładaliśmy, i w pośpiechu.<br />
W tej kuchni, z talerzem i ścierką w ręku, zamieniłam się znów<br />
w owada, trzepoczącego skrzydłami motyla. Tym razem był to motyl.<br />
Ale nie taki piękny, kolorowy, fruwający kwiat, tylko biały, w szare<br />
ciapki, którego gąsienica lubowała się w liściach kapusty, pustosząc<br />
ludziom pola. Czułam się niewinna i ubrudzona jednocześnie, bo<br />
w jednej chwili sama zanegowałam fakt, że jestem kobietą. Co ze mnie<br />
za kobieta, skoro nie umiem począć dziecka, po co mi piersi, skoro nie<br />
wypełnią się mlekiem, po co brzuch, skoro zawsze będzie pusty?<br />
– Mówię do ciebie – zaterkotała matka. – O czym tak myślisz?<br />
– Tak – powiedziałam i skrzywiłam się ironicznie. – Te rzeczy są<br />
w porządku.<br />
Odłożyła ścierkę i popatrzyła na mnie uważnie. Zwykle miałam<br />
wrażenie, że ona nie rozpoznałaby mnie w tłumie, nie odtworzyłaby<br />
z pamięci moich rysów. Gdybym zaginęła, to na milicji nie umiałaby<br />
powiedzieć ani w co byłam ubrana, ani jak uczesana. Na pytanie „znaki<br />
szczególne” pewnie powiedziałaby, że nie mam żadnych, a kolor<br />
włosów określiłaby jako „chyba blondynka”. Teraz patrzyła na mnie tak<br />
uważnie, jakby była chirurgiem plastykiem oceniającym moją twarz<br />
przed operacją.<br />
– Matka przenajświętsza – uparcie kontynuowała – stworzyła nas<br />
do tego, żebyśmy dawały życie…<br />
– Mamo! – Wywróciłam oczy ku niebu, chociaż motyl we mnie<br />
trzepotał z przerażenia. – Matka przenajświętsza nikogo nie stworzyła…<br />
Ja chcę mieć dzieci…<br />
– I grzechem jest – ciągnęła – żyć z mężem nie …<br />
Tu się zawahała wyraźnie. Nie wiedziała, jakiego słowa użyć na<br />
określenie swoich myśli.<br />
– Tak, wiem, że z mężem nie można współżyć dla przyjemności…<br />
– powiedziałam bezczelnie.<br />
Odwróciła się do mnie plecami i podniosła ręce do góry.<br />
Wyglądała jak jakaś walcząca matrona.
– Dlaczego ty miałaś tylko jedno dziecko? – zapytałam.<br />
– Powinnaś mieć nas całe gromady z takim podejściem…<br />
Oczywiście nie oczekiwałam odpowiedzi. Chciałam tylko<br />
odwrócić jej uwagę od strachu, jaki we mnie się właśnie urodził,<br />
trzepotał, z motyla zamieniał się powoli w ćmę, żeby wreszcie osiągnąć<br />
rozmiary nietoperza. Chciałam krzyczeć, że nie mogę mieć dzieci, że<br />
nigdy nie będę matką. A własna matka w tym czasie próbowała mnie<br />
przekonać, że powinnam iść drogą, jaką chrześcijaństwo zarezerwowało<br />
dla kobiety od zarania dziejów.<br />
– Nie mieliśmy z ojcem warunków – powiedziała.<br />
– Czyli co? – indagowałam. – Jak po mnie sobie z tym radziłaś?<br />
Pytanie było cokolwiek bezczelne, znów nie liczyłam na<br />
odpowiedź. Nawet mogłam się spodziewać awantury, ale matka opuściła<br />
głowę, zacisnęła wargi i powiedziała:<br />
– W sposób bez grzechu.<br />
Nic dziwnego, że ci ludzie byli tak zgorzknieli, tak szarzy i wyzuci<br />
z wszelkiej ikry. Po chrześcijańsku zrobili szare dziecko, a następnie<br />
zaprzestali cielesnych praktyk.<br />
– Nie martw się o nas – wycedziłam. – Nie żyjemy w grzechu,<br />
mamy ślub.<br />
– Żyjecie w grzechu, bo przed Bogiem nie chciałaś przysięgać.<br />
– Co mama mówi… – Czułam strach, zmęczenie, chciałam znaleźć<br />
się ze Sławkiem w naszym mieszkaniu, zamknąć drzwi na zasuwę<br />
i zapaść się w niego, wyżalić, podzielić swoim strachem.<br />
– Przymusiliśmy was z ojcem – sapnęła. – Nie chcieliście przecież.<br />
A i ta spowiedź… widziałam cię, pięć minut przed konfesjonałem… pięć<br />
minut… Z księdzem Andrzejem rozmawiałam, tajemnicą się zasłaniał,<br />
ale ja wiem, żeś ty nie wyznała wszystkiego.<br />
W tym momencie do kuchni wszedł Sławek, który miał na twarzy<br />
wypisaną grozę zbyt długiego siedzenia sam na sam z ojcem, i zapytał,<br />
czy nie pomóc w zmywaniu. Nie mogłam już odpowiedzieć ani<br />
pokornie, że powiedziałam co trzeba księdzu Andrzejowi, ślub wzięłam,<br />
przysięgałam przed ołtarzem, ani przekornie, że nie miałam takich<br />
grzechów, jakie matka miała na myśli.<br />
Prawda była jedna. Nie powiedziałam księdzu Andrzejowi nic
ponadto, że zapominałam pacierza zmówić, a i w kościele co niedziela<br />
nie bywałam. Dodałam jeszcze z własnej woli, że zdarza mi się rodziców<br />
nie uszanować, że myślą straszną – już nie dodałam.<br />
Dałam znak Sławkowi miną, że tu jest równie strasznie jak<br />
w pokoju i jeśli natychmiast nie opuścimy tego domu, to wejdą nam<br />
oboje do łóżka i zaczną analizować, czy na pewno dobrze się do tego<br />
zabieramy.<br />
Uciekliśmy wtedy prawie bez pożegnania. Sławek wymógł na ojcu,<br />
żeby ten oddał mu klucz. Ojciec stanął przed konfrontacją, wziął głęboki<br />
oddech… i skapitulował. Dał nam klucze bez słowa, mrucząc coś o tym,<br />
żeby go nie prosić o podlanie kwiatków albo o posiedzenie, kiedy<br />
przyjdzie hydraulik.<br />
– Swoją drogą – skwitował Sławek, kiedy tylko znaleźliśmy się<br />
w domu – koszmar może przybierać różne oblicza.<br />
Kiwnęłam głową. Usiedliśmy na kanapie i przytuliliśmy się do<br />
siebie.<br />
– Nie mogę mieć dzieci – powiedziałam.<br />
Właśnie zaczynał się wieczorny film. Sławek spojrzał na mnie<br />
nieprzytomnym wzrokiem.<br />
– Chcesz, żebym wyłączył telewizor? – zapytał.<br />
Objęłam go i pocałowałam, bo był mężczyzną moich marzeń.<br />
Który facet chce wyłączyć film, bo jego żona ma jakiś problem?<br />
– Bo mogę wyłączyć i poszlibyśmy sobie do łóżeczka robić<br />
potomeczka… Tomek potomek… Tomek to bardzo ładne imię, nie?<br />
– Ale ja nie mogę mieć dzieci – upierałam się.<br />
– Co ty mówisz? – zapytał poważnie.<br />
– Ja to czuję… że nie mogę…<br />
– Weroniko – jego ręce objęły moją twarz – cóż za głupstwa<br />
opowiadasz?<br />
– Sławek, próbujemy przecież już prawie dwa lata i… nic…<br />
Film toczył się niezależnie od naszego własnego dramatu. Kątem<br />
oka zobaczyłam, że bohaterka strzela do jakiegoś mężczyzny.<br />
Doprawdy, zabiła go prawie na początku filmu, co zatem wypełni<br />
pozostałe półtorej godziny, kołatało mi w głowie.<br />
– Kochanie – powiedział. – Rok, dwa, to nie jest dużo. Przecież do
czasu ślubu uważaliśmy…<br />
– Nie uważaliśmy – zaprzeczyłam.<br />
– Właśnie uważaliśmy, to znaczy ja uważałem. Mimo wszystko<br />
chciałem uniknąć wpadki.<br />
– Ale teraz nie uważasz? – upewniłam się.<br />
– Nie uważam, ale to bardzo krótko… – zaprotestował. – Co ty<br />
sobie wbiłaś do główki?<br />
– Ja to czuję – powtórzyłam po raz kolejny.<br />
Westchnął, wcale nie zniecierpliwiony, tylko bardzo, bardzo<br />
zmartwiony.<br />
– Na jakiej podstawie opiera się twoje przeczucie? Przecież jesteś<br />
praktyczną dziewczynką.<br />
– Czuję, że dzieci zaczynają mnie denerwować, każda kobieta<br />
z brzuchem na ulicy staje się moim wrogiem, liczę te dni i czytam pisma<br />
w kółko. O jednym myślę, co zrobić, żeby zajść…<br />
– Tak nie można – powiedział.<br />
– Ale ja…<br />
– Wiem, że tak bardzo tego chcesz. Ja też tego bardzo chcę. Ale<br />
jesteśmy nieco ponad rok po ślubie, bardzo młodzi, życie przed nami…<br />
Osiemnaście lat później zginął wypadku samochodowym. Wtedy<br />
też miał całe życie przed sobą, ale umarł, a ja razem z nim.<br />
– Mnie się wydaje, że coś jest z tymi sprawami nie tak…<br />
– Dobrze, kochanie – zgodził się. – Skoro masz takie wrażenie, to<br />
pójdziemy jutro do ginekologa, on cię zbada i się uspokoisz.<br />
Ginekolog mnie uspokoił. Kobieta zbadała mnie bardzo boleśnie<br />
i powiedziała, że macica w tyłozgięciu, ale ona nie widzi niczego<br />
niepokojącego. Zapytała, czy mam bolesne miesiączki.<br />
– Wręcz przeciwnie – powiedziałam. – Nic nie odczuwam, nie<br />
mam problemów z nastrojem…<br />
– No to wszystko w porządku – skwitowała radośnie i skasowała<br />
nas jak prywaciarz za nowalijki.<br />
Pomni zalecenia, żeby się zrelaksować i próbować do skutku,<br />
relaksowaliśmy się i próbowaliśmy. Tyle że pożądanego skutku nie było.<br />
– A wiesz – zagadnął mnie kiedyś Sławek, kiedy leżeliśmy obok<br />
siebie i czytaliśmy książki przed snem, całując się po każdym rozdziale
albo po prostu tak, bez żadnego powodu. – Może powinniśmy gdzieś<br />
pojechać na wakacje i tam może byś się zrelaksowała…<br />
Najeżyłam się wtedy i nastroszyłam czułki. Motyl zaczął we mnie<br />
mocniej trzepotać skrzydłami, ćma potrząsnęła odwłokiem w gardle.<br />
– Uważasz, że nie mogę zajść w ciążę, bo się spinam? – zapytałam.<br />
– Nie, skarbie. – Objął mnie rękoma. – Uważam, że się<br />
denerwujesz i spinasz tak po prostu. A chciałbym, żebyś była<br />
wypoczęta…<br />
– Rzeczywiście bardzo się tym denerwuję…<br />
– Uważam, że nie ma czym. – Pokręcił stanowczo głową. – To<br />
zachodzenie jest bardzo przyjemne. Przynajmniej dla mnie…<br />
Także się uśmiechnęłam.<br />
– Nie chcę, żebyś myślał, że ja myślę tylko o tym jednym…<br />
– Ależ nie myślę, że ty myślisz, i nie myśl, że ja o tym też nie<br />
myślę, tylko…<br />
Śmiałam się już na całego. On zawsze potrafił wprawić mnie<br />
w dobry nastrój.<br />
– Dobrze – powiedziałam. – Pojedziemy w jakieś ładne miejsce,<br />
ale ja przede wszystkim i tak absolutnie od razu przestanę myśleć tylko<br />
o jednym, to znaczy o tej ciąży…<br />
– Byłbym bardzo wdzięczny. – Położył mi głowę na brzuchu<br />
i pocałował w okolicę żebra.<br />
A potem zasnął, a ja natychmiast odłożyłam książkę, patrzyłam na<br />
niego i oddawałam się najmilszej czynności, czyli patrzeniu, jak śpi.<br />
W takich chwilach byłam spokojna i pełna wiary w to, że nam się uda.<br />
•<br />
Kolejne lata naszego życia wypełniła moja huśtawka hormonalna,<br />
wyhamowywana przez pokłady cierpliwości Sławka. W końcu stało się<br />
jasne, że „coś jest nie tak” i bez jakiegoś leczenia dziecka nie będzie.<br />
– Może to jednak kwestia relaksu? – zapytał, kiedy któregoś dnia,<br />
po kolejnej wizycie u sławnego ginekologa, płakałam w jego sweter.<br />
– Nie zaczynaj… – chlipałam.
– Ten facet mówił, że on nic złego nie widzi, tylko to pewnie<br />
kwestia nastawienia czy „spięcia”…<br />
Oderwałam się od swetra Sławka i wytarłam nos w chustkę.<br />
– Ja być może jestem napięta – powiedziałam – ale chodzi tylko<br />
o to, że próbujemy i nic… Już tyle lat liczenia, leków, czekania, znów<br />
liczenia… Ja już jestem taka… załamana…<br />
– Mnie to liczenie też wykańcza, najpierw do piętnastu i USG,<br />
potem znów do piętnastu i test… Ale ja ciebie, kochanie, podziwiam, że<br />
ty jesteś przy tym taka pełna nadziei…<br />
– Bo mam dużo nadziei… – zapewniałam, płacząc, chociaż tej<br />
nadziei było coraz mniej.<br />
– Bo może za bardzo próbujemy. – Pocałował mnie w czoło.<br />
– Tamta kobieta dobrze radziła…<br />
Mówił o pani profesor, która podsumowała nas bardzo ostro,<br />
twierdząc, że dziecka się „nie robi” tak, jak my to robimy, łykając<br />
tabletki i kochając się intensywnie w te dni, ale przeciwnie, ludzie<br />
współżyją ze sobą, a dziecko pojawia się wtedy w sposób naturalny.<br />
Radziła, żeby nie kochać się w dni, które uważamy za płodne, najlepiej<br />
w ogóle uznać, że przez kilka miesięcy mamy przerwę. Nie przyjmować<br />
tabletek na porost jajeczek, wyrzucić kalendarzyki i tyle. Ani się miałam<br />
obejrzeć, jak będę dźwigała przed sobą duży brzuch.<br />
– Ciebie to męczy? – spytałam.<br />
– Wiesz, że nie, ale ty się męczysz….<br />
– Ja… – zaprotestowałam.<br />
– Poczekaj, Werka. – Przyciągnął mnie do siebie. – Ja widzę, jak<br />
się stresujesz, łykasz te leki i źle się po nich czujesz. Ukrywasz to przede<br />
mną, ale ja przecież wiem…<br />
– Ja… – usiłowałam mu przerwać.<br />
– Chcę powiedzieć… – Był stanowczy. – Bardzo pragnę dziecka,<br />
bo ty go pragniesz i ja go pragnę. Jesteśmy gotowi już od wielu lat, ale<br />
być może robimy błąd, podporządkowując całe nasze życie właśnie<br />
temu.<br />
– Jak to? – Zaczęłam płakać od nowa. – Wiesz, co się ze mną<br />
dzieje, kiedy widzę babę w ciąży, nawet kiedy patrzę na dzieci<br />
w przedszkolu…? Nigdy tak nie było, żebym w przedszkolu miała żal do
dzieci…<br />
– Wiem – powiedział. – I nie myśl, że ze mną nie dzieje się to<br />
samo. Ja na dodatek nie mogę za bardzo o tym mówić.<br />
– Możesz wszystko powiedzieć… – żachnęłam się.<br />
Pokręcił głową.<br />
– Nie w tej kwestii, Wera. To przecież sprawia ci ból. Jak mam<br />
powiedzieć, że od wielu lat kochamy się z kalendarzykiem? Ze serce mi<br />
się kraje, kiedy widzę, jak puchniesz po hormonach…<br />
– Przytyłam, wiem…<br />
Machnął ręką.<br />
– Nie przytyłaś. To opuchlizna. Potem schodzi. Jesteś zmęczona<br />
i rozdrażniona. Co miesiąc płaczesz, kiedy przychodzi okres. Robisz to<br />
po cichu w łazience, a ja udaję, że nie widzę… Ja nie mogę się skarżyć,<br />
nie mogę nic mówić, bo powinienem cię wspierać…<br />
– Wspierasz…<br />
– Staram się. Czasem myślę, że ty łykasz te hormony i cierpisz,<br />
a może to ze mną jest coś nie tak.<br />
Zrobił drogie badania nasienia, wysyłane gdzieś tam w Polskę,<br />
i wprawdzie powiedzieli, że plemników ma nieco mniej, to zupełnie<br />
wystarczająco, żeby spłodzić dziecko. To ja miałam cykle<br />
bezowulacyjne.<br />
– Przecież zrobiliśmy badania i ja nie mam wystarczająco dużo<br />
tych jajeczek.<br />
– Tylko że to może być nasza obopólna wina, czy tam może nie<br />
wina, ale przyczyna…<br />
Siłą powstrzymałam się, żeby znów nie sprowadzić dyskusji do<br />
mojego płaczu za dzieckiem i jego zapewnień, że na pewno, ale to na<br />
pewno będziemy je mieli.<br />
– Ja nie chcę powiedzieć, żebyśmy zrezygnowali…<br />
– A co chcesz powiedzieć? – szepnęłam.<br />
– Chcę, żebyśmy znów byli kobietą i mężczyzną, a nie<br />
potencjalnymi rodzicami. Przestańmy liczyć, ty odstaw leki. Powiedzmy<br />
sobie, że nie możemy mieć dzieci.<br />
– Ja sobie tego nie powiem… – Oddychałam głęboko, a serce mi<br />
waliło. – Nigdy…
– Powiesz. – Kiwnął stanowczo głową. – Ja też to sobie powiem.<br />
Próbowaliśmy, próbujemy i pewnie będziemy próbować, ale bez<br />
napięcia, bez liczenia i bez oczekiwań… I bez lekarzy.<br />
– Sławek, ja tak chcę ci dać dziecko…<br />
Wziął moją twarz w obie ręce.<br />
– To już nie pragnienie, nie marzenia, tylko obsesja. Ty chcesz mi<br />
dać, ja chciałem ci dać. Jeśli chcesz nadal próbować, to beze mnie. Ja już<br />
nie chcę.<br />
To był cios przeciwko mojej wierze w przyszłość. Z jego strony,<br />
jak się później okazało, bardzo mądra strategia. Jeszcze kilka miesięcy<br />
takiego życia zniszczyłoby nas z kretesem. Życie w rytm dni,<br />
z notatnikiem, kiedy należy się powstrzymać od seksu, kiedy kochać,<br />
kiedy brać pigułki i maskować opuchliznę rajstopami<br />
przeciwżylakowymi.<br />
– Zrozum… – zaczął.<br />
– Rozumiem, Sławek – powiedziałam. – Rozumiem…<br />
I choć serce się krajało, nie wzięłam więcej ani jednej pigułki. Ale<br />
nie przestałam marzyć o dziecku, które to pragnienie zamieniłam<br />
w cichą nadzieję, że kiedy już przestanę brać leki, to ciąża sama<br />
przyjdzie, bo tak właśnie miało być. Przecież koleżanki, którym w końcu<br />
powiedziałam, że „coś jest nie tak”, głównie żeby ukrócić ich pytania<br />
o to, dlaczego uczę w przedszkolu, a własnych dzieci nie mam, miały<br />
w zanadrzu mnóstwo takich historii. O tym, jak jedna siostra cioteczna<br />
nie mogła mieć dzieci, w końcu postanowiła adoptować i właśnie, kiedy<br />
czekała, to wtedy zaszła w ciążę i bliźniaki mają dziś dziesięć lat. A inna<br />
koleżanka koleżanki to się leczyła piętnaście lat, aż w końcu ginekolog,<br />
wyobrażacie sobie jaki kretyn, powiedział jej, że już może zapomnieć<br />
o sprawie, bo właśnie przekwita. I ta koleżanka koleżanki strasznie<br />
płakała, a potem się okazało, że miesiączki nie miała, bo była w ciąży.<br />
Więc to nie klimakterium.<br />
– I była u tego ginekologa potem? – zapytała jedna z uczestniczek<br />
dyskusji.<br />
– A po co? – zdziwiła się autorka opowieści.<br />
– No dziecko pokazać…<br />
– Aaa. – Autorka zrozumiała. – Nie wiem, nie pytałam, ale ja bym
poszła.<br />
– Ja też bym poszła – z przekonaniem powiedziała tamta.<br />
Nie wiem, czy ja bym poszła. Musiałabym odwiedzić dziesiątki<br />
ginekologów, u których byliśmy. Zresztą żaden nie wykluczał<br />
definitywnie tego, że kiedyś uda mi się w ciążę zajść. Tylko żaden nie<br />
sprawił, że macierzyństwo faktycznie miało stać się moim udziałem.<br />
Ze Sławkiem przestaliśmy rozmawiać na ten temat. Nie stało się to<br />
tabu, ale przestaliśmy mówić o potencjalnej ciąży czy o tym, co będzie,<br />
jak pojawi się wreszcie to nasze dziecko. Bywało nawet, że kiedy<br />
miałam okres, to dziwił się i mówił rozczarowany, że szkoda, bo miał na<br />
mnie ochotę. Tabletki, drogie hormony wyrzuciliśmy do kosza, nie<br />
wykupiliśmy recepty na horrendalnie drogie zastrzyki i udawaliśmy, że<br />
się poddaliśmy. Pojechaliśmy do rodziców na niedzielny obiad, najpierw<br />
do jednych, potem do drugich, i wyłuszczyliśmy, w czym rzecz. Łatwiej<br />
poszło u rodziców Sławka.<br />
– Tak mi przykro – powiedziała mama Sławka i na jej miłej,<br />
pulchnej twarzy odbiła się cała potencjalna historia dorastania wnuków,<br />
których mieć nie będzie. W jej oczach gasł widok bujającego się na<br />
huśtawce malucha i jej przestrzegającej przed tym, żeby nie za wysoko,<br />
bo spadnie i jakie nieszczęście się stanie. Ręka poruszyła się<br />
niespokojnie, bo teściowa pewnie setki razy czuła małą łapkę w swojej<br />
mocnej dłoni, którą ciągnie upartą wnuczkę, kiedy ta po drodze<br />
z przedszkola w kółko się zatrzymuje, bo chce dać łabędziom chlebka<br />
albo popatrzeć na mrówki. Nigdy nie widziałam tak wyrazistej twarzy,<br />
jak wtedy u niej.<br />
– Jesteście pewni? – spytał mój teść.<br />
– Nie mówiliśmy wam – zaczął Sławek, żeby mi oszczędzić tego<br />
wszystkiego – ale my z Weroniką od dawna się leczymy i próbujemy…<br />
– Dlaczego nam nie powiedzieliście? – Teściowa odzyskała mowę.<br />
– Przecież pomoglibyśmy wam. Może potrzeba pieniędzy albo jakoś<br />
inaczej możemy pomóc…<br />
– Mamusiu. – W głosie Sławka pobrzmiewała irytacja. – To są<br />
intymne sprawy… Nie możecie pomóc…<br />
Ja się nie odzywałam. Bałam się, że wybuchnę płaczem albo<br />
zacznę krzyczeć.
– Podejrzewaliśmy to – powiedziała. – Nigdy nie pytaliśmy,<br />
dlaczego nie macie dzieci, ale przecież wiem, że Weronika, zwłaszcza<br />
Weronika, kocha dzieciaki. Przecież pracuje…<br />
Nie wytrzymałam i rozpłakałam się z tego napięcia i poczucia<br />
klęski. Przecież pojechaliśmy na tygodniowe wakacje nad morze, gdzie<br />
było cudownie, świeciło słońce, spacerowaliśmy po plaży, a nocami po<br />
seksie zasypialiśmy wtuleni w siebie. Byłam prawie pewna, że taki<br />
relaks, odcięcie się od problemów i codzienności, da jakieś efekty. Ale<br />
po dwóch tygodniach przyszedł okres, a ja siłą powstrzymałam się od<br />
tego, żeby nie płakać i nie przepraszać Sławka za jakieś niejasne winy.<br />
Udawałam, że nic się nie stało, przecież już wiemy, że nie możemy, ba!<br />
nie chcemy nawet i to jest naturalne, dajcie nam wszyscy święty spokój<br />
i nie wszyscy muszą mieć tabuny dzieci, do jasnej cholery, my też nie.<br />
– Przepraszam, Weroniczko – powiedziała teściowa, a ja<br />
machnęłam ręką, że nic nie szkodzi. To bolesne, ale niestety tak jest.<br />
Teść obracał w palcach papierosa.<br />
– To niesprawiedliwe – stwierdził. – I takie… niechrześcijańskie.<br />
Kto jak kto, ale wy powinniście mieć dziecko.<br />
– Może i niesprawiedliwe albo niechrześcijańskie… – podsumował<br />
Sławek – ale dość na ten temat. Koniec i kropka, trudno, przeżyliśmy<br />
swoje, przepłakaliśmy i jest, jak jest… Tylko prosiłbym, zwłaszcza<br />
mamę, żeby nam nie przynosiła cudownych ziół i modlitw do<br />
świętego… hm, od dzieci czy płodności… Bo to nie pomoże, ale nas<br />
zaboli.<br />
Teściowie milczeli, pleśniak na talerzykach się marnował, a ja<br />
poczułam, że żuk wrócił. Tak dawno go nie było, a teraz wlazł pod skórę<br />
na piersi i posuwał się wolniutko w górę, do przełyku, gdzie po chwili<br />
zacisnął czułki tak mocno, że aż krzyknęłam, nie mogąc nabrać<br />
powietrza. „Złóż ofiarę”, powiedziało coś w mojej głowie, „złóż ofiarę”,<br />
powtórzyło.<br />
– Jaką ofiarę? – zastanawiałam się, z zaskoczonych spojrzeń<br />
teściów wywnioskowałam, że musiałam powiedzieć to głośno.<br />
– Co ty mówisz, dziecko? – spytał teść.<br />
W jego pojęciu zawsze byłam dzieckiem, chociaż dobiegałam<br />
trzydziestki.
– Nic, nic – powiedziałam.<br />
Nie przyjęli tego najlepiej, ale raczej zapadli się w sobie, niż wyszli<br />
z pretensjami, radami, czy konkretnymi uczynkami. Ja bałam się<br />
zwłaszcza rad, żeby się pojednać z Bogiem, zacząć chodzić do kościoła,<br />
a dziecko zaraz przyjdzie na świat. Teściowie nie powiedzieli ani<br />
jednego słowa na ten temat i można było w ciszy, bez apetytu dokończyć<br />
pleśniak, popisowe ciasto teściowej.<br />
Z moimi rodzicami nie było już tak miło. Ojciec zacisnął wargi<br />
i zapytał o to, czyja to wina.<br />
– Natury – powiedział Sławek.<br />
Był za tym, żeby im nic nie mówić. Tu muszę być sprawiedliwa,<br />
ale ja chciałam to uczciwie załatwić. Przy okazji każdych świąt<br />
słyszałam tę samą formułkę o błogosławieństwie z ust matki, a Sławek<br />
– pytanie, kiedy zmajstruje wnuka. Właśnie tak się wyrażał:<br />
„zmajstrować” wnuka albo dzieciaka. Mnie zalewała żółć ze złości,<br />
a Sławek wzruszał ramionami i mówił, że cały czas majstruje przy<br />
sprawie i co zrobi, to uznaje, że może lepiej i zaczyna od początku.<br />
Dlatego tak długo to trwa.<br />
– Bo wy do kościoła nie chodzicie – wystrzeliła typową śpiewkę<br />
matka.<br />
– Mamo, nie o to chodzi… – sprostowałam bez większej nadziei.<br />
– Może do jakiego lekarza trzeba? – Ojciec nie był pewien, co<br />
należy powiedzieć w takiej sytuacji.<br />
– Leczymy się od wielu lat. – Sławek był spokojny i rzeczowy.<br />
– A ponieważ właśnie uznaliśmy, że dalej nie będziemy się leczyć, to<br />
mówimy wam po prostu, że nie będziemy mieli dzieci.<br />
– Ale nam chodzi o wnuki! – zaprotestowała matka.<br />
Na obiad podała zrazy tak okręcone nitką, że można by nią po<br />
wypraniu sfastrygować prześcieradło. Do tego ziemniaki jak zwykle<br />
i nowość – sałatkę z kapusty pekińskiej z kukurydzą z puszki. Nie<br />
wiedziałam, co ta inność oznacza. Matka była tak konserwatywna<br />
w kuchni, że taka zmiana kulinarna była dla niej rewolucją.<br />
– Bardzo dobra sałatka. – Pochwaliłam, chociaż nie była to prawda.<br />
Grubo pokrojone liście były niedosolone. Niedokładnie odcedzona woda<br />
mieszała się z nierozmieszaną śmietaną.
– W telewizji podają takie… przepisy. Na kablówce.<br />
– O – powiedział Sławek, który nałożył sobie symboliczną porcję<br />
i nawet jej nie był w stanie przełknąć. – Macie kablówkę?<br />
– Nie zmieniajcie tematu – syknął ojciec.<br />
Spojrzałam na niego zdumiona. Mimo wszystko nie spodziewałam<br />
się żadnych żądań.<br />
– Macie mieć dzieci jak inni – wygłosił.<br />
Sławek parsknął śmiechem i odłożył talerz. Przestał się zmagać<br />
z nitką na zrazie przy użyciu tępego domowego noża.<br />
– Zawsze się zastanawiałem, dlaczego tak trudno się z wami<br />
porozumieć – zaczął. – I już wreszcie wiem. Wy po prostu nie słuchacie<br />
tego, co się do was mówi. Jesteście jak pozamykani w jakichś<br />
więzieniach konwenansów, a głosy słyszycie z tych swoich kablówek.<br />
Tyle lat przychodziłem tutaj z Weroniką i słuchałem waszego pieprzenia<br />
o kościele, życiu, jakbyście jeszcze żyli. A wy już nie żyjecie. Jesteście<br />
dawno martwi.<br />
Zapadła cisza. Na znak solidarności i ja odsunęłam talerz.<br />
Wstałam. Po słowach Sławka wypadało tylko wstać i wyjść, dlatego<br />
sięgnęłam po apaszkę opartą na siedzeniu fotela.<br />
– Jeszcze nie skończyłem z twoimi rodzicami, Weroniko. – Sławek<br />
powstrzymał mnie gestem dłoni.<br />
– Jesteś w moim domu… ty… darmozjadzie… – Ojciec<br />
najwyraźniej był zbyt przerażony, żeby użyć odpowiedniego epitetu.<br />
– Nie jestem darmozjadem. – Sławek był najspokojniejszym<br />
mężczyzną na świecie. – Pracuję, a od was w życiu nie wziąłem<br />
złotówki. A co do tego, co jeszcze mam wam do powiedzenia, to…<br />
– Jak możesz? – wyrwało się matce w moją stronę.<br />
– Jeśli usłyszę z waszych ust choćby jedną uwagę na temat naszego<br />
życia, to nigdy nas tu nie zobaczycie…<br />
– Wypierasz się rodziny? – Tym razem ojciec patrzył w moją<br />
stronę.<br />
– Nie muszę – powiedziałam nieco tchórzliwie, ale zaraz<br />
odzyskałam głos. – To on jest moją rodziną, nie wy…<br />
Wyszliśmy i nie wróciliśmy tam przez kolejne dwa miesiące.<br />
Potem zadzwoniła matka i przypomniała, że jest rocznica śmierci
dziadków i trzeba iść na groby. Umówiliśmy się jak gdyby nigdy nic,<br />
potem poszliśmy na obiad, który był o niebo lepszy niż wszystkie<br />
poprzednie razem wzięte, a z ust rodziców poza uwagami o pogodzie<br />
i pytaniami o przetwory na zimę nie padło ani jedno słowo na temat<br />
dziecka.<br />
•<br />
Miesiące mijały niepostrzeżenie, ja pracowałam nadal z dziećmi,<br />
witałam kolejne wiosny i lata, a Sławek awansował w swojej firmie,<br />
która się sprywatyzowała. Mimo kryzysu dla takich ludzi jak Sławek,<br />
z wykształceniem i znajomością języków, otwierały się perspektywy.<br />
Koniec lat osiemdziesiątych i początek dziewięćdziesiątych to był<br />
początek nadziei i nowych możliwości praktycznie dla każdego. Dali<br />
mojemu mężowi nowy gabinet, większy niż nasza sypialnia, i w kółko<br />
pytali, czego sobie życzy, żeby jego jakość pracy była lepsza.<br />
– Zatrudnili mi sekretarkę – powiedział któregoś dnia. – Własną…<br />
– Ooo. – Ukłuło mnie. – Ładna?<br />
– Ładna, ale ma dwadzieścia dwa lata, a mnie, jak dobrze wiesz,<br />
nie interesują dziewczynki…<br />
Za mało się interesowałam jego pracą. On w kółko mnie przywoził<br />
z przedszkola, woził na szkolenia, stał dumny, kiedy dostawałam kolejne<br />
dyplomy i certyfikaty, a ja, żeby oddać sprawiedliwość, niewiele<br />
wiedziałam o tym, co on rzeczywiście robi.<br />
– Co ty właściwie robisz w firmie? – zapytałam, ładując mu na<br />
talerz opiekane ziemniaki i roladki indycze ze śliwkami, a do tego<br />
brokuły w cieście.<br />
Jego uwaga była w dziewięćdziesięciu procentach zogniskowana<br />
na cuda na talerzu i niewiele słyszał z tego, co mówiłam.<br />
– Przecież wiesz, zajmuję się jakością wdrażanych produktów tuż<br />
przed ich wdrożeniem.<br />
– Aha – odpowiedziałam. – A po co ci sekretarka?<br />
– Bo jestem dyrektorem do spraw tych wdrożeń i kontaktuję się<br />
z Europą Zachodnią, gdzie sprzedajemy te części i całe maszyny.
– A po co sekretarka?<br />
Sławek obgryzał brokuła z panierki, co zwykle mnie rozczulało.<br />
Teraz zobaczyłam niewielkie wahanie w jego oczach.<br />
– To asystentka – zaczął. – Każdy szef ma asystentkę. Taka moda<br />
teraz. Nie parzy kawy. To znaczy parzy, tylko nie jest od tego.<br />
– A od czego?<br />
Palec ześlizgnął mu się z widelca, ale Sławek zręcznie go złapał<br />
i tym samym nie mogłam zapytać: „Skoro to tylko asystentka, to<br />
dlaczego upuściłeś widelec?”.<br />
– Weronika, ona umawia spotkania, załatwia korespondencję,<br />
nawet garnitury powinna mi zawozić do prania.<br />
– Garnitury do prania? – Tu mnie zatkało. – Przecież po pierwsze,<br />
ty nie nosisz garniturów, po drugie, ja mogę zanieść do prania, to<br />
zaledwie dwa kroki…<br />
Tym razem brokuł upadł mu na talerz, na widelcu została sama<br />
panierka.<br />
– Powinienem kupić, zwrócono mi uwagę, że nie chodzę<br />
w garniturze…<br />
Odrzuciłam precz myśl o przyczynie niezgrabności palców<br />
i zaczęłam głośno myśleć o tym, gdzie można kupić garnitur Sławkowi.<br />
– Daj spokój. – Odzyskał animusz i trzymając znów mocno<br />
widelec w ręku, zjadał ziemniaki. – Nie chcę garnituru.<br />
– Przecież sam mówiłeś, że musisz mieć… Mógłbyś przy jedzeniu<br />
używać noża? – zapytałam nieco ostrzejszym tonem niż zwykle.<br />
Westchnął.<br />
– Weronika, wiesz doskonale o tym, że ja nie cierpię jeść nożem.<br />
Robię to tylko w sytuacjach oficjalnych. A w domu, błagam, nie zmuszaj<br />
mnie do tego…<br />
Kiwnęłam głową. Coś jednak było nie tak.<br />
– O co chodzi? – spytałam.<br />
– O dużo pracy i o to, że chcę spokoju w domu… – odparł tym<br />
samym ostrym tonem, którego ja użyłam przed chwilą.<br />
Na pewno był zmęczony tym szefowaniem, dyrektorowaniem czy<br />
innymi czynnościami, z którymi ja nie miałam nic wspólnego.<br />
– Przepraszam cię – powiedziałam i wyszłam do kuchni.
Po chwili był już przy mnie i obejmował.<br />
– Jestem zmęczony, Weronika, to ja przepraszam…<br />
Pozwoliłam się objąć, pocałować, dmuchnąć w twarz i przekonać,<br />
że to naprawdę zmęczenie, a nie dupa na boku. Coś takiego zaświtało mi<br />
w głowie i nie mogłam się od tej myśli opędzić.<br />
– Wiesz co? – powiedział w końcu. – Potrzebuję tego garnituru,<br />
jakichś koszul, a ty sukienki.<br />
– A po co mi sukienka? – spytałam.<br />
Uśmiechnął się niepewnie. Ja z kolei byłam przekonana, że to, co<br />
powie za chwilę, nie będzie szczere, płynące z głębi serca. Motyl wziął<br />
się nie wiadomo skąd na sercu, zatrzepotał, a potem wpadł do środka<br />
i popłynął żyłami razem z krwią, tłukąc się i topiąc w czerwonej cieczy.<br />
– Chciałbym, żebyś poszła ze mną na przyjęcie gwiazdkowe.<br />
Mamy przyjść z żonami. To będzie w jakiejś bardzo modnej restauracji<br />
w samym centrum. Podadzą ci jedzonko, zjesz i będzie raz jak trzeba.<br />
Dawno cię nigdzie nie zapraszałem, już nie pamiętam, kiedy ci coś<br />
kupiłem. Idź do fryzjera, Weronika, do kosmetyczki, czy gdzie tam się<br />
chodzi…<br />
I tak gadał bez końca, a ja słuchałam coraz bardziej przerażona,<br />
odpychając wszystkie myśli, zaciskając wargi na pytaniu: „Czy ty kogoś<br />
masz?” i „Czy to przez to, że nie mamy dzieci?”.<br />
Restauracja nazywała się Casa Valdemar, czyli „dom Waldka”,<br />
i była rzeczywiście niewiarygodnie elegancka. Weszliśmy tam<br />
punktualnie, wcześniej chodziliśmy ulicą Piękną przez piętnaście minut,<br />
bo byliśmy za wcześnie i Sławek za skarby świata nie chciał wejść.<br />
Zmarzłam, bo miałam na sobie sukienkę bez rękawów, czarną,<br />
z krótkimi czerwonymi bufiastymi rękawkami, nieco błyszczącą,<br />
i szpilki z butiku. Sławek kupił mi tę sukienkę po tym, jak już<br />
uzupełniliśmy jego garderobę o dwa garnitury: jeden ciemnoszary, drugi<br />
czarny, oraz dwie białe koszule: dwie błękitne i jedną w prążki. Do tego<br />
krawaty, buty… Mnóstwo pieniędzy. Sławek, jakiego nie znałam<br />
przynajmniej od tej strony, oglądał się w lustrze i pozwalał sobie<br />
podawać kolejne krawaty, które przykładał do garnituru, i ciemne<br />
skarpetki. Wyglądał przy tym bardzo przystojnie. Ja unikałam patrzenia<br />
w lustro, zamykałam oczy, ile razy mój wzrok miał zogniskować się
w szklanej tafli. Byłam jeszcze przed fryzjerem, twarz miałam szarą<br />
i zmęczoną, a figura nosiła ślady trwającego zbyt długo leczenia<br />
hormonalnego. W końcu z naręczem paczek zawierających rzeczy dla<br />
Sławka wcisnęliśmy się do jednego sklepu i tam bez protestów<br />
przymierzyłam małą czarną, bardzo elegancką, od biustu w dół z cienkiej<br />
wełenki, za to górę miała z eleganckiej koronki. I te czerwone rękawki.<br />
– Ta będzie bardzo dobra – powiedziałam, starając się nie<br />
okazywać zmęczenia.<br />
Głowa mnie rozbolała od zapachu perfum w sklepie z garniturami.<br />
Nigdy nie znosiłam zapachów, mam na nie nadwrażliwość od<br />
dzieciństwa i to szczególnie, paradoksalnie, tyczy się ładnych woni.<br />
Smród nie żebym uwielbiała, ale toleruję znacznie lepiej niż intensywne<br />
perfumy. Z tego powodu zawsze śmialiśmy się ze Sławkiem, że jestem<br />
tanią żoną, bo lubię wody kolońskie o zapachu wiatru, nie trzeba<br />
wydawać na mnie na perfumy.<br />
– Owszem, dobra, ale jakaś taka… – Sławek popatrzył na mnie<br />
krytycznie.<br />
Zrobiłam się czerwona. Kiedy się pobieraliśmy, nosiłam rozmiar<br />
trzydzieści osiem i nie tyłam, mimo, że jadłam, co chciałam. Po leczeniu<br />
hormonalnym miałam już dwa rozmiary więcej, co widać było głównie<br />
w okolicach bioder, i jawny cellulit, którego nawet nie próbowałam<br />
zwalczać.<br />
– Jaka? – spytałam poważnie. – Wiem, że skromna, ale wydaje mi<br />
się, że to dobrze…<br />
– No właśnie nie taka znów skromna – stwierdził. – Ta koronka<br />
jest dość… wyzywająca. I rozmiar chyba nie ten…<br />
– Nie jest wyzywająca. – Pokręciłam głową. – Tak ci się wydaje,<br />
bo mam biały biustonosz. Założę czarny i będzie okej. I ta koronka jest<br />
gęsta, bardzo ładna… A rozmiar…<br />
– Wydaje mi się, że jest za mała. – Przyglądał mi się krytycznie.<br />
– Może poprosimy ekspedientkę o numer większą?<br />
– Teraz nie ma ekspedientek, tylko specjalistki do spraw sprzedaży<br />
albo asystentki handlowe…<br />
– Żartujesz chyba? – Na moment nie był mężczyzną, który właśnie<br />
dostrzegł, że jego żona zbrzydła i się zestarzała, a moim Sławkiem, który
cenił sobie moje poczucie humoru. – Ale jest za ciasna na ciebie…<br />
– No jest – skapitulowałam. – Moja figura się zmieniła…<br />
– Czy ja mogę w czymś doradzić? – Przez moją niepewność,<br />
a Sławka nieprzeniknione spojrzenie, przebił się głos dziewczyny, która<br />
mogłaby być moją córką, a teraz chciała mi pomóc w akceptacji samej<br />
siebie w tej drogiej, przepięknej sukience.<br />
– Proszę powiedzieć, czy ja dobrze wyglądam w tej sukience?<br />
– Postawiłam wszystko na jedną kartę.<br />
– Bardzo dobrze. – Kiwnęła głową dziewczyna. W głosie miała<br />
szczerość. Spojrzała przelotnie na Sławka. Wydawało mi się, że jej się<br />
spodobał i pomyślała, co taki przystojny facet robi z takim pasztetem jak<br />
ja.<br />
– Czy nie jest za ciasna? – nie ustępował Sławek.<br />
– Taki model – zaprzeczyła dziewczyna. – Moim zdaniem idealnie<br />
leży. Pod spód trzeba tylko włożyć czarną koszulkę albo body. Mamy<br />
takie, jeśli pani chce…<br />
– Świetnie – skwitowałam, nie pytając, czy Sławek ma tyle<br />
pieniędzy przy sobie. – Poproszę jakieś body.<br />
Dziewczyna zniknęła w głębi sklepu, a ja spojrzałam na Sławka<br />
długo i wyzywająco. Stropił się pod moim spojrzeniem.<br />
– Oczywiście. – Popatrzył w bok. – Dawno ci niczego nie<br />
kupowałem. Zaraz to nadrobimy.<br />
Kupiliśmy sukienkę, body w cenie, która normalnie przyprawiłaby<br />
mnie o ból głowy i wyrzuty sumienia na skalę światową. Poza tym<br />
piękne czarne, butikowe szpilki i nową torebkę. Sławek za każdym<br />
razem wyciągał portfel i płacił bez szemrania, nawet nie mrugając<br />
okiem.<br />
– Dziękuję – powiedziałam, kiedy wyszliśmy na wilgotny, zimny<br />
listopad.<br />
– Za co mi dziękujesz? – burknął, uginając się pod torbami. – Ja<br />
sobie ubrania kupowałem, przecież nie mogliśmy pominąć ciebie…<br />
Nie mogliśmy pominąć, tak właśnie powiedział, kiedy ewidentnie<br />
o mnie nie myślał. Tylko o kim myślał w tamtej chwili, zastanawiałam<br />
się, przekraczając próg „domu Waldemara” i rozglądając się niepewnie<br />
dokoła. Przy stole siedziało bardzo eleganckie towarzystwo. Żadna
z kobiet nie była w sukience, tylko w garsonkach, które nazywały<br />
kostiumami. Wyglądały, jakby prosto z pracy wskoczyły do<br />
samochodów i przyjechały na to spotkanie. Wszystkie starannie<br />
uczesane, miały okulary i buty na różnej wysokości obcasach. Ja przy<br />
nich wyglądałam jak wsiura, która przyjechała do miasta na zakupy.<br />
W jednej chwili moja sukienka wydała mi się tandetna. Pożałowałam<br />
też, że fryzjerka, obcinając mi włosy na pazia i lakierując grzywkę,<br />
zrobiła ze mnie ciotkę klotkę. Te kobiety przy stole miały koki banany,<br />
włosy, które się z nich wymykały, wyglądały tak naturalnie, jakby to nie<br />
fryzjer je tak ułożył. Nie było przy tym widać ani krzty lakieru do<br />
włosów. Sławek na mnie nie patrzył, tylko witał się z jakimś niskim,<br />
łysawym gościem, w którym domyśliłam się szefa. Sądząc po minie tego<br />
pana, był to jeden z głównych szefów, o ile nie najgłówniejszy.<br />
– Panie dyrektorze – przez moją świadomość przebił się głos<br />
Sławka – proszę pozwolić, że przedstawię panu moją żonę Weronikę.<br />
Wydawało mi się, że te wszystkie babki się ze mnie śmieją,<br />
a faceci pewnie ze Sławka.<br />
– Dzień dobry. – Podałam mu rękę, a on nie pocałował jej, tylko<br />
uścisnął.<br />
Usiedliśmy. Podszedł kelner i zapytał, co życzę sobie do picia.<br />
Poprosiłam herbatę. Nie chciałam sprawiać kłopotu. Po minie Sławka<br />
dostrzegłam, że to chyba nie był najlepszy pomysł.<br />
– Zmarzła pani? – zapytał przyjacielsko brzydki facet siedzący<br />
dokładnie naprzeciwko mnie. – W takim razie proponujemy coś<br />
mocniejszego.<br />
– Właściwie poproszę. – Zdecydowałam się nie zwracać uwagi na<br />
ewentualne konwenanse. – Campari z sokiem pomarańczowym.<br />
Kelner ukłonił się, a po chwili przyniósł czerwonopomarańczowy<br />
napój ze słomką. Potem stanął i zapytał, czy może zebrać zamówienia.<br />
Zerknęłam na kartę. Nie było na niej cen. Czegoś takiego w życiu nie<br />
widziałam. Nie chciałam zamawiać ryzykownego dania, a z drugiej<br />
strony zwykle w restauracji zamawiałam danie, którego nie znałam, nie<br />
robiłam w domu, a chciałam spróbować. Ludzie obok mnie zamawiali<br />
rostbefy, kotlety z sarniny, a ja bałam się, że to nie będzie mi<br />
smakowało. Nie chciałam jeść ryby w tak eleganckim towarzystwie, bo
a nuż nie dałabym rady z widelcami, kaczka wydawała mi się bardzo<br />
ryzykowna, a nuż poplamię sukienkę albo zrzucę coś ze stołu.<br />
– Co bierzesz? – zapytałam cicho Sławka.<br />
– Chyba risotto z dziczyzną – powiedział nieuważnie. – A ty?<br />
Ja miałam ochotę na pierogi z sarniny, ale nie chciałam wyjść na<br />
prostą dziewuchę, więc nie wiedziałam, co zamówię. Sławek zresztą nie<br />
czekał na odpowiedź. Rozmawiał rozbawiony z kolegą, który siedział<br />
obok niego, i z jego żoną. Śmiali się, wspominając coś z życia ich firmy,<br />
nie chciałam się zatem włączać.<br />
– Co pan poleca? – zapytałam kelnera, który stanął obok mnie<br />
i z życzliwym oczekiwaniem na twarzy popatrzył na mnie.<br />
– A co pani lubi? – spytał.<br />
– Miałabym ochotę na rybę, ale boję się jakichś ości…<br />
– Mamy solę pod beszamelem, to filet, więc nie ma obawy. Do<br />
tego ryż z warzywami na parze i konfitury cebulowo-żurawinowe.<br />
– A inna ryba? – pozwoliłam sobie. – Ja nie mam ochoty jakoś<br />
bardzo się najadać…<br />
– W takim razie polecam homara. Na pewno będzie pani<br />
zadowolona.<br />
– O nie – zaprotestowałam cicho. – Takiego homara trzeba<br />
otwierać za pomocą specjalnych szczypczyków, a ja obawiam się…<br />
– Ależ nie. – Miły uśmiech i szelmowski błysk w oku nie schodził<br />
z twarzy chłopaka. – Nasz kucharz otwiera homara, nie będzie problemu.<br />
– W takim razie – podjęłam heroiczną decyzję – poproszę, a do<br />
tego zestaw sałatek.<br />
Odwróciłam się i napotkałam dziwne spojrzenie Sławka. Jakby<br />
pełne dezaprobaty.<br />
– O co chodzi? – mruknęłam, dopijając resztę campari.<br />
– O nic. Dobrze się tu czujesz? – zapytał. – Z nikim nie<br />
rozmawiasz…<br />
– Nie rozmawiam, bo zamawiałam jedzenie, a ty siedzisz koło<br />
mnie, co utrudnia mi rozmowę z innymi w znacznym stopniu…<br />
Sławek chyba pomyślał, że moje zachowanie było wynikiem<br />
niepewności, jakiegoś zagubienia i było zupełnie chwilowe, bo odwrócił<br />
się w stronę swojego kolegi i tyle go słyszałam. A ja wtedy po raz
pierwszy ją zobaczyłam. Siedziała na samym końcu stołu, jakby kątem<br />
zerkając to na swój pusty jeszcze talerz, to znów na śmiejące się<br />
i konwersujące ze sobą koleżanki. Wyraźnie nie pasowała do tego<br />
towarzystwa, ale nie mogła zdecydować, czy chciałaby się w nim<br />
znaleźć, czy też zjeść służbową kolację w ciszy i spokoju, a potem po<br />
odbyciu obowiązku służbowego pójść do domu. Tymczasem piła wodę<br />
z kieliszka, cóż za pomysł, dotykając go delikatnie opuszkami palców<br />
i podnosząc do bladych, doskonale wykrojonych ust. Falujące półdługie<br />
włosy miała wetknięte za drobne ucho przekłute maleńkim kolczykiem<br />
z perełką. Co chwila poprawiała długimi palcami wymykające się<br />
kosmyki i zerkała niepewnie w bok. Wyglądała prześlicznie w szarej<br />
spódnicy i o ton ciemniejszym żakiecie, delikatnych pończochach<br />
i czarnych butach na wysokim obcasie. Kostki miała szczupłe,<br />
widziałam, kiedy wstawała, poruszała się z gracją, jakby urodziła się<br />
w butach na dziesięciocentymetrowym obcasie. Biały kołnierzyk<br />
jedwabnej bluzki otulał cienką, długą szyję. Pomyślałam wtedy, że być<br />
może widziałam w swoim życiu ładniejsze kobiety, ale ta dziewczyna na<br />
pewno robiła na mężczyznach piorunujące wrażenie. Wydawało mi się,<br />
że nasze spojrzenia spotkały się na chwilę. Byłam pewna, że ona<br />
przypatruje mi się skrycie i w pierwszej chwili zastanawiałam się<br />
niemądra, dlaczego. W końcu kogo ja mogłam ciekawić jako Weronika?<br />
Ale zaraz pojawiło się to uczucie, mieszanina pustki, bólu i żalu, kiedy<br />
ktoś orientuje się, że został wykpiony, ale bonusem jest to, że<br />
prawdopodobnie nikt o tym nie wie. To jest tylko sprawa między wami.<br />
Mógł być tylko jeden powód, dla którego ona, pełnoprawna pracownica<br />
korporacji, siedziała na samym brzeżku krzesła, przy końcu stołu, a mój<br />
mąż siedział tyłem do mnie i do niej, jakby miał coś do ukrycia.<br />
Kelner postawił przede mną homara. Tak jak obiecywał, mięsko<br />
leżało elegancko w nieckach zrobionych ze szczypców. Do tego miałam<br />
jeden widelczyk i jedno coś przypominającego łopatkę do tortu, tylko<br />
małą. W „domu Waldka” najwyraźniej albo świetnie znali się na<br />
savoir-vivre, albo umieli doskonale wprawiać gości w zakłopotanie.<br />
Zerknęłam na piękną kobietę. Dostała dwie kolorowe piramidki, jedną<br />
przepasaną czymś zielonym, może to była nitka szczypiorku albo por,<br />
drugą w dominującym kolorze żółci przeplatanym z czerwienią. Trudno
mi było poznać z daleka, co to jest, nie mogłam tak ostentacyjnie się<br />
przyglądać. Ona wzięła widelec, jakby był ze szkła, i zaczęła nim<br />
dziubać w talerzu. Pomyślałam, że pewnie nie zje wszystkiego. Taka<br />
eteryczna, nic nie je, tylko kilka listków sałaty dziennie, popija wodą<br />
mineralną, snułam przypuszczenia, ale ona małymi kęskami powoli<br />
napoczynała to jedną piramidkę, to drugą. Skoncentrowana na daniu,<br />
wyglądała jak dziecko, któremu dano kilka kolorowych kulek lodów<br />
i ono teraz zgaduje, jakie to smaki. Sama nie poświęcając specjalnie<br />
uwagi homarowi, obserwowałam, jak cieszy ją rozbrajanie dania na<br />
talerzu i jak smakuje jej kuchnia hiszpańska. Cała niepewność, jaką<br />
miała poprzednio, zniknęła, jej miejsce zajęło smakowanie i odkrywanie.<br />
Kiedy skończyła, na jej talerzu, o ile mogłam dojrzeć, została wyłącznie<br />
misternie ułożona w girlandy natka pietruszki. Dopiero wtedy „piękna”<br />
zeszła na ziemię i przypomniała sobie, że znajduje się na spotkaniu<br />
służbowym, a wokoło są ludzie interesu oraz żony tych ludzi, czyli ja<br />
i jedna gorzej ode mnie wyglądająca nieszczęśnica, która radziła sobie<br />
z niepewnością, śmiejąc się głośno i gestykulując, jakby ćwiczyła<br />
mięśnie ramion. Pozwoliłam kelnerowi dolać sobie wina, poprosiłam<br />
o białe, bo widziałam, że ona też takie pije. Zgadywałam, że lubi po<br />
prostu białe wino, a nie tylko uznaje zasadę czerwone mięso – czerwone<br />
wino, białe mięso – białe wino.<br />
– Słucham? – Sławek zbudził mnie jak ze snu pytaniem, którego<br />
nie usłyszałam.<br />
– Pytałem, czy ci smakowało. – Uśmiechnął się.<br />
– Tak – potwierdziłam. – Trudno, żeby mi homar nie smakował.<br />
Jego kolega, który do tej pory zawzięcie z nim dyskutował, teraz<br />
tkwił odwrócony plecami do Sławka i z równym zaangażowaniem<br />
zabawiał kobietę siedzącą z drugiej strony.<br />
– Jeśli danie jest drogie, to nie znaczy, że automatycznie będziesz<br />
zachwycona. Niektórzy nie cierpią ostryg.<br />
– Być może – powiedziałam, walcząc z pokusą, żeby odwrócić<br />
głowę i nadal patrzeć na tę fascynującą istotę. – Ostryg też nie jadłam.<br />
Niewykluczone, że by mi smakowały, podobnie jak homar…<br />
– W takim razie muszę cię zaprosić na ostrygi – stwierdził,<br />
obserwując mnie badawczo.
– Cóż ja słyszę? – zakrzyknął gromko kolega, który najwyraźniej<br />
zakończył konwersację i teraz postanowił znów poświęcić uwagę<br />
mojemu mężowi. – Pani lubi ostrygi?<br />
– Właśnie mówiłam mężowi, że nigdy nie jadłam, a mąż wtedy<br />
zaprosił mnie na to wykwintne danie…<br />
– Bardzo słusznie, bardzo. – Kolega mówił tak głośno, jakby nie<br />
dosłyszał. Obawiałam się, że wszyscy na nas patrzą. – A potem –<br />
zarechotał głośno – niech Sławek przywiąże panią do łóżka…<br />
Wszyscy zamilkli, wpatrując się w nas intensywnie. Ja za to<br />
patrzyłam w przestrzeń, uśmiechałam się lekko i sączyłam białe wino,<br />
starając się wyglądać dokładnie tak jak dziewczyna, która jedyna<br />
spośród towarzystwa udawała, że mnie i Sławka nie ma przy stole.<br />
– Tak, proszę… – rzuciłam swobodnie do kelnera, który z tym<br />
swoim półuśmiechem zmaterializował się przy moim lewym boku.<br />
– Pani woli białe wino? – zagadnął mnie szef Sławka z przeciwnej<br />
strony stołu.<br />
– Zdecydowanie – potwierdziłam. – Zwłaszcza że to wino reńskie.<br />
Nieczęsto mam okazję pijać podobnie wykwintne trunki…<br />
– Alternatywą było bordeaux… – Zmarszczyła brwi młodziutka<br />
dziewczyna w jednym z najtańszych kostiumów, zbyt mocno umalowana<br />
i z długimi, dość tandetnymi kolczykami, w której rozpoznałam<br />
asystentkę Sławka.<br />
– Być może – powiedziałam lekko. Czułam się świetnie. – Ale<br />
bordeaux można w Polsce swobodnie kupić, a już o biały reński riesling<br />
jest dość trudno.<br />
Może niewielka ilość alkoholu uruchomiła wspomnienia<br />
z romansu, który czytałam kilka lat temu. Bohaterka mieszkała we<br />
Francji, ale pochodziła z Nadrenii i bardzo tęskniła za tym miejscem.<br />
Ciągle powtarzała, że cała piwnica bordeaux nie zastąpi jednej butelki<br />
rieslingu z jej rodzinnej piwniczki. Sławek miał minę, jakby chciał się<br />
roześmiać. Asystentka po zgromieniu jej wzrokiem przez prezesa<br />
siedziała cicho, a ona pierwszy raz spojrzała w moim kierunku.<br />
Spojrzenie było krótkie, wymowne, z gatunku takich zdziwień<br />
podszytych wyrzutami sumienia. Może Sławek mówił jej, że żonę ma<br />
zupełnie zwyczajną, może i dobrze gotującą, ale nic poza tym, nudną jak
flaki olejem, ponadto obarczoną piętnem bezpłodności. Teraz mogła się<br />
przekonać, że może i wyglądam jak szara mysz wystrojona w kolorowy<br />
kołnierzyk, ale umiem się wypowiadać lekko i przejąć kontrolę nad<br />
rozmową. Nie powiedziała wtedy ani słowa, chociaż jej koleżanka<br />
zwróciła się do niej z jakimś pytaniem. Pokręciła tylko przecząco głową<br />
i wbiła wzrok w serwetkę, która spoczywała w miejscu zabranego przez<br />
kelnera talerza. Nagle wszyscy ze mną rozmawiali o kuchni francuskiej,<br />
chociaż restauracja była hiszpańska. Pytali o crème brûlée, myląc go<br />
z budyniem. Byłam dowcipna, odpowiadałam lekko, popijając wino<br />
małymi łykami. Zamówiłam jeszcze deser, jako jedyna z kobiet, tamta<br />
pokręciła przecząco głową na propozycję kelnera i szepnęła, że chce<br />
kawę, tak cicho, że odczytałam to jedynie z ruchu jej warg. Sama też<br />
zamówiłam kawę, dziwiąc się, jak można o tej porze pić napój, który<br />
sprzyja bezsenności. Było już po dziewiątej wieczór. Sławek<br />
uniesieniem brwi okazał swoje zdumienie, a w oczach miał pewność, że<br />
nie zasnę tej nocy. Kelner przyniósł dla mnie kawę oraz lody polane<br />
gorącymi malinami. Prezes komplementował wybór i zapytał, czy lubię<br />
lody. Powiedziałam zgodnie z prawdą, że lody zamawiam po dobrym<br />
obiedzie lub kolacji, wzorem Włochów, którzy lodami wieńczą<br />
szczególnie smaczne posiłki. Przy pożegnaniu bardzo chciałam, żeby<br />
Sławek stanął blisko niej. Może nawet udałoby się przedstawić<br />
i zamienić kilka słów. Ale ona ubrała się szybko, pożegnała wyłącznie<br />
z prezesem, podając mu delikatną dłoń, na której dopiero teraz<br />
zauważyłam cienką obrączkę, skłoniła lekko głowę wszystkim,<br />
powiedziała cichym, niskim głosem „do widzenia” i szybkim krokiem<br />
wyszła z restauracji. Zobaczyłam jeszcze, jak wsiada do taksówki.<br />
Musiała tam dużo zarabiać albo ktoś majętny pozwalał jej żyć na<br />
wysokim poziomie. Taksówki w tamtych czasach były horrendalnie<br />
drogie. Lepiej było już jechać nocnym autobusem albo iść piechotą, niż<br />
zapłacić majątek kierowcy odróżniającemu się pod dawnych<br />
taksówkarzy-cwaniaków noszeniem koszuli i krawata. Zniknęła<br />
w drzwiach, jakby była zjawą, dopiero po chwili dotarł do mnie<br />
delikatny zapach, mieszanina jaśminu, bzu, konwalii i czegoś, czego nie<br />
umiałam określić. Nie potrafiłabym podać także nazwy perfum, jakich<br />
ona używała. Tamten zapach zapamiętałam, skojarzył mi się z cykadą,
chociaż je słychać latem, a ona pachniała raczej jak ostatni tydzień<br />
wiosny, czas przed wybuchem lata. Może to ona kojarzyła mi się<br />
z cykadą, a ja natychmiast zobaczyłam siebie jako zwykłego konika<br />
polnego, mniej eleganckiego, takiego swojskiego, którego łatwo<br />
rozgnieść, jeśli ktoś nie lubi odgłosów, jakie wydaje ten owad.<br />
– Kim była ta ładna kobieta? – zapytałam Sławka, kiedy<br />
pożegnaliśmy się z prezesem, wesołym kolegą, nawet z nadmiernie<br />
umalowaną asystentką, i wolnym krokiem szliśmy w stronę przystanku<br />
z nocnymi autobusami.<br />
Od tego, co by mi powiedział, dużo zależało. Czekałam w napięciu<br />
na jego odpowiedź, rozglądając się na boki, gdzie na wystawach<br />
sklepowych pyszniły się choinki pokryte brokatowymi bombkami,<br />
renifery ciągnące sanie, duże Mikołaje i małe Mikołajki. Wszystko ładne<br />
albo brzydkie, w zależności od ulicy, którą mijaliśmy, z tym że<br />
najbrzydsze stały w witrynach ulicy Pięknej.<br />
– Ta, co siedziała na końcu i nie odezwała się do nikogo? – zapytał.<br />
– To nasza prawniczka.<br />
– Piękna i taka delikatna… – rzuciłam, zerkając w bok.<br />
Popatrzył na wystawę, na której wyjątkowo nie było reniferów,<br />
tylko mnóstwo łyżew poustawianych na lodowisku w dziwacznych<br />
konfiguracjach.<br />
– Pamiętasz, jak chodziliśmy na łyżwy? – zapytał. – Ależ to<br />
uwielbialiśmy…<br />
To prawda, kochaliśmy spędzać tak zimowe niedziele. Na<br />
lodowisku pod Pałacem Kultury albo gdzie bądź. Mieliśmy własne<br />
łyżwy, braliśmy termos do plecaka i jeździliśmy, trzymając się za ręce.<br />
Kiedy ostatni raz jeździliśmy? Chyba z pięć lat temu, przypomniałam<br />
sobie z trudem. Dlaczego zapomnieliśmy o naszej pasji? Chyba dlatego,<br />
że ja źle się czułam, puchłam po nowych hormonach i nie miałam<br />
zupełnie siły, a Sławek w swojej delikatności nie wspominał<br />
o lodowisku. A potem jakoś tak wyszło i łyżwy leżały na pawlaczu.<br />
– Przestaliśmy przeze mnie… – powiedziałam.<br />
– Skąd – zaprzeczył machinalnie. – Ja czułem się zmęczony pracą,<br />
miałem szkolenia w weekendy…<br />
Szliśmy w milczeniu. Ja na lekkim rauszu po winie, Sławek
trzymał się prosto. Nie potrafię powiedzieć, ile wypił, jakie pił wino,<br />
nawet czy w ogóle pił cokolwiek tego wieczoru.<br />
– I co z tą prawniczką? – nawiązałam mimochodem.<br />
Wzruszył ramionami, ale nadal na mnie nie patrzył.<br />
– A co ma być? Ona i jej mąż obsługują prawnie firmę. Ostatnio<br />
zaskarżyliśmy podwykonawców o nieterminowość i straty. Powoływali<br />
się na to, że są spółką z ograniczoną odpowiedzialnością. I oni<br />
reprezentowali nas w sądzie… Dobrzy są. Dostaliśmy odszkodowanie.<br />
– Ona jest taka dobra czy mąż? – drążyłam.<br />
– Mąż wszystko przygotowuje, a do sądu idzie ona. Przeciwnik<br />
zaciera ręce, bo taka kobietka wygląda, jakby do trzech nie umiała<br />
zliczyć, ale bardzo się rozczarowuje…<br />
Wyobraziłam ją sobie w sądzie. W kostiumach i jedwabiach,<br />
prowokacyjnie uchylonej todze. Z niepewnym wzrokiem, błądzącym po<br />
sędziach i adwokatach strony przeciwnej. Może nawet wzbudzała żal,<br />
może adwokaci myśleli, że będzie łatwym przeciwnikiem, albo wręcz<br />
przeciwnie, że ją oszczędzą, taka była krucha… Tymczasem ona cichym<br />
głosem wygrywała wszystkie sprawy.<br />
– Uważam, że jest bardzo piękna – powtórzyłam.<br />
Odwrócił się do mnie, przystanął i popatrzył mi głęboko w oczy.<br />
– Uważam, że nie powinnaś zamawiać dania spoza karty. – Nie<br />
wytrzymał mojego spojrzenia i uciekł w bok.<br />
– Co takiego? – nie zrozumiałam.<br />
– Zamówiłaś homara. Nie było tego w karcie. To było bardzo<br />
drogie danie…<br />
– Czy z tego tytułu możesz mieć nieprzyjemności? – zapytałam<br />
z ironią, ale Sławek jej nie zauważył.<br />
– Mam nadzieję, że nie… – powiedział poważnie.<br />
– Jeśli ktoś zaprasza do takiego lokalu jak Casa Valdemar, to musi<br />
liczyć się z tym, że zostanie zamówione jakieś drogie danie. Poza tym,<br />
po co mieliby mieć homara i nie umieszczać go w karcie?<br />
Najzwyczajniej w świecie by się zepsuł…<br />
Doszliśmy już prawie do domu. Stanęłam na skraju osiedla<br />
i wdychałam mroźne, nieco wilgotne powietrze. Przysiadłam na ławce,<br />
oszronionej i bardzo zimnej. Uczucie zimna ściskającego mnie za łydki
yło prawie przyjemne. Miałam na sobie szpilki, odmówiłam włożenia<br />
solidnych butów i zamianę ich w restauracji na coś mniej<br />
reprezentacyjnego. Czułam się bardzo kobieco w pozbawionym logiki<br />
temperaturowej stroju.<br />
– A to co? – zapytał Sławek.<br />
– Chcę sobie posiedzieć – powiedziałam. – Zobacz, jakie gwiazdy,<br />
jak pięknie księżyc świeci…<br />
Niepewnie potupał nogami po ubitym śniegu. Trząsł się z zimna. Ja<br />
czułam się tak jak biegacz długodystansowy albo pływak. Początkowo są<br />
zmęczeni, a potem przychodzi taki moment, że właściwie można biec<br />
albo płynąć bez końca i praktycznie bez zmęczenia. Podobnie było teraz<br />
ze mną i zimnem. Łydek już nie czułam, podobnie palców u stóp.<br />
Zdjęłam rękawiczki i wystawiłam dłonie na mróz. Od dzieciństwa<br />
marzłam w temperaturze poniżej 20 stopni Celsjusza. Zima męczyła<br />
mnie i stresowała. Najchętniej zwinęłabym się w kłębek i przespała całe<br />
trzy miesiące, zamiast otulać się szalami, czapkami i innymi ciepłymi<br />
rzeczami, żeby nie zamarznąć.<br />
– A będzie ci bardzo przykro, jak ja pójdę spać? – zapytał.<br />
Wsłuchałam się w siebie. Jeszcze wczoraj byłoby mi przykro,<br />
chociaż pewnie jeszcze wczoraj Sławek nie zadałby mi takiego pytania.<br />
Bieglibyśmy do ciepłego domu co sił, ja w obutych cienką skórką<br />
nogach, Sławek w lekkich pantoflach, a po wzięciu gorącego prysznica<br />
położyłabym się do łóżka, wtulając w tors Sławka.<br />
– Nie wiem – odparłam szczerze. – Chyba nie…<br />
Ciągle stał i tupał, patrząc na mnie z niepewną miną. Nos miał<br />
całkiem czerwony, w nosie dwie „świeczki”. Wyglądał trochę żałośnie,<br />
a trochę uroczo.<br />
– Trochę źle to rozegraliście – powiedziałam, nie patrząc na niego.<br />
– Nie rozumiem… – Czułam, że on patrzy prosto na mnie. – Z tym<br />
homarem?<br />
– Nie z homarem. I doskonale rozumiesz…<br />
Przestał tupać i usiadł koło mnie na ławce. Wystawił twarz do<br />
góry, jakby świeciło słońce. Siedział jak na szpilkach. Szron pewnie<br />
dobrał mu się do nóg ubranych tylko w cienkie nogawki spodni, bo<br />
przyganiał kocioł garnkowi, sam nie włożył kalesonów.
– Chodź do domu… – poprosił.<br />
– A czy to jeszcze dom? – spytałam.<br />
Objął mnie ramieniem. Nie odsunęłam się, ale i nie przytuliłam.<br />
– Co się stało? Nie pojmuję…<br />
– Nic – stchórzyłam. – Chodźmy, bo zimno.<br />
Odetchnął z ulgą. Ale nie wiem, czy to ze względu na moją chęć<br />
powrotu do domu, czy też z powodu obniżającej się coraz bardziej<br />
temperatury. Za progiem buchnęło na nas ciepło i swojski zapach, który<br />
zawsze powodował u mnie poczucie bezpieczeństwa. Tym razem też<br />
mnie ukoił, na tyle, że odtajałam w ciągu sekundy, uspokoiłam się<br />
i poszłam pod prysznic. Kiedy wróciłam, czekał na mnie nagi w łóżku.<br />
Nie wiem, czy chciałam, czy nie chciałam. Na pewno było inaczej niż<br />
zwykle. Coś niedopowiedzianego weszło nam do łóżka i wygodnie się<br />
ułożyło. Objął mnie niezręcznie i położył się na mnie. Byłam w koszuli.<br />
Zwykle kładliśmy się do łóżka albo nadzy i od razu zabieraliśmy się do<br />
pieszczot, albo z kolei, oboje ubrani po szyję, w ramach gry wstępnej<br />
długo zdejmowaliśmy z siebie ubrania i pieściliśmy się nawzajem. Teraz<br />
Sławek wydawał się nie zauważać, że mam na sobie koszulę. Zgasił<br />
światło i włożył rękę pod cienki batyst.<br />
– Jaka jesteś zimna – szepnął.<br />
– Nie powinnam być zimna, bo brałam prysznic – powiedziałam<br />
bez śladu podniecenia w głosie.<br />
– Wydajesz mi się jak sopel lodu, dlatego muszę się postarać –<br />
powiedział mi w ucho, odrzucił kołdrę i zsunął się po mnie, zatrzymując<br />
się na wysokości mojego krocza i włożył język do pochwy. Nigdy nie<br />
znudziłam się jego językiem, którym operował jak wirtuoz, nie<br />
oszczędzając żadnych zakamarków. Ani jego palcami, którymi błądził<br />
po moim ciele, dotykając mnie gdzie trzeba delikatnie,<br />
a w najwrażliwszych miejscach mocniej, aż wiłam się pod nim<br />
i błagałam, żeby we mnie wszedł. Teraz miałam wrażenie, że jest<br />
inaczej, ale kiedy dotknął czubkiem języka mojej łechtaczki, zalała mnie<br />
fala gorąca i już nie myślałam o homarze, tamtej pięknej kobiecie<br />
uparcie omijającej nas wzrokiem, tylko czekałam na te jego palce, wargi,<br />
język, nawet nos. Roztapiałam się pod nim, próbując oddać mu to<br />
wszystko, zamienić się rolami, lizać, ssać i gryźć, żeby także wyginał się
do tyłu i prosił, żebym przestała, bo zaraz będzie po sprawie. Tyle że on<br />
mi tym razem nie pozwolił. Trzymał mnie mocno za pośladki i pracował<br />
kciukami i językiem tak, że kiedy w końcu wszedł, ja już sama nie<br />
wiedziałam, czy prosiłam o to, czy on sam tak zdecydował. Potem<br />
odpoczął chwilę, ale zanim ja zdążyłam odetchnąć, kochał się ze mną<br />
jeszcze przez godzinę, a ja już nie miałam w głowie nic innego, tylko<br />
docierające do mojego mózgu wrażenia. Kiedy skończyliśmy, wszystko<br />
mnie bolało z przekrwienia. Byłam tak rozpulchniona w środku, że na<br />
moich wargach sromowych można by chyba było wyżywić trzy<br />
pokolenia pijawek.<br />
– Nie miałem racji – przyznał. – Dobrze, że zamówiłaś tego<br />
homara… Ja bym pewnie nie mógł cię zaprosić na tak kosztowne<br />
danie…<br />
Czy dlatego wkradło się między nas to coś jak pająk, delikatne,<br />
jednocześnie budzące strach i obrzydzenie? Cierpiała jego męska<br />
ambicja, że nie chodzimy do drogich restauracji? Nie chodziło o nią i jej<br />
uciekające oczy?<br />
– No to w porządku, bo bałam się koniec końców, że będziesz miał<br />
nieprzyjemności…<br />
Przyciągnął mnie do siebie i pocałował. Zasnęłam błyskawicznie,<br />
otulona w jego dotyk i zapach, nieumyta, z pamięcią ust na ustach<br />
i kroczu, szczęśliwa i bez wątpliwości.<br />
•<br />
Tego dnia, kiedy odszedł do innego świata, świeciło słońce. Gdyby<br />
chociaż padał deszcz, uznałabym, że przyroda uszanowała moją stratę.<br />
Sławek leżał w szpitalu od dwóch dni. Po pierwszym szoku, że taki<br />
zdrowy i silny człowiek leży bezbronny jak dziecko, zależny od<br />
przezroczystego płynu, który spływa mu do żyły, otrząsnęłam się<br />
i zaczęłam widzieć światło w tunelu. Powiedzieli mi, że operacja się<br />
udała. Trwała kilka godzin, wymagała zszycia organu, który nazywał się<br />
„śledziona”, o którym wcześniej, szczerze mówiąc, zbyt dużo nie<br />
słyszałam. W wyniku uderzenia samochodu pękła Sławkowi śledziona.
Kojarzyło mi się to ze śledziem, w najlepszym wypadku czymś oślizłym,<br />
śmialiśmy się z tego oboje, bo już wszystko było jak dawniej, zaraz po<br />
tej operacji, kiedy odzyskał przytomność i pozwolono mi do niego<br />
„nielegalnie” wejść.<br />
– Sławek – powiedziałam do niego, nie mając odwagi dotknąć ręki.<br />
– Pękła ci śledziona, ale już zaszyli.<br />
– A cóż to za czort? – wychrypiał. Właśnie taki dźwięk wydał,<br />
jakby drapać paznokciem blat z okleiny albo płyty paździerzowej.<br />
– Coś, w czym jest krew, czy jakoś tak – zaszeptałam i obejrzałam<br />
się trwożnie. Bałam się, że mnie wyrzucą z sali. – Jak się czujesz?<br />
– Jakby samochód po mnie przejechał – powiedział i spróbował się<br />
uśmiechnąć.<br />
Zalała mnie fala ulgi i czułości. Ja naprawdę czułam, że zszyto mu<br />
tego śledzia czy inny pęcherz pełen krwi i już o nic nie musimy się<br />
martwić. No trudno, stało się, co się stało, pijany drań potrącił go na<br />
pasach. Ale potrącił to nie to samo, co przejechał. Uderzenie<br />
spowodowało wielki siniak w środku, coś się rozlało, zabrudziło,<br />
wymagało mycia i pucowania przez sześć godzin. Nie miałam pojęcia,<br />
czy to długo, czy krótko. Myślałam sobie, dobrze, że długo, bo jakby<br />
była beznadziejna sprawa, toby otworzyli i zaszyli. Jak u wujka Mietka.<br />
Tak matka mówiła, że ci dranie lekarze otworzyli go, zobaczyli, jaki to<br />
rozpanoszony rak mu się zrobił, i zaszyli z powrotem. A ta rana nigdy<br />
mu się nie skleiła. Ciotka Romka opowiadała, jak wujkowi Mieciowi<br />
mleko wypływa tą raną. Łyka ustami, a raną wylatuje, takie samo białe,<br />
jak weszło.<br />
Podczas operacji siedziałam skulona pod drzwiami na oddział,<br />
pogrążona w takich niewesołych myślach. Nie pozwalali wejść, wtedy<br />
nie było tak jak teraz, że można sobie siedzieć i herbatę prawie że<br />
podają. Siedziałam tam i patrzyłam tępo w drzwi, myśląc sobie, że jak<br />
wszystko będzie dobrze, to zacznę regularnie chodzić do kościoła na<br />
msze. To będzie znaczyło, że Bóg istnieje i udzielił mi ostrzeżenia, niech<br />
będzie i tak. Nawrócę się, poleję święconą wodą, wzbudzę w sobie<br />
wszelkie szczere uczucia i podziękuję. Potem zacznę prosić o dziecko,<br />
chociaż przekroczyłam trzydziestkę. To jest bardzo dobra myśl,<br />
nawrócić się i błagać o poczęcie. Pewnie wtedy się uda, kiedy tylko Bóg
uratuje Sławka i pobłogosławi nasz związek. Kiwałam się tak cztery<br />
godziny, kiedy przyszło mi do głowy, że może Sławka wcale już nie ma,<br />
tylko o mnie wszyscy zapomnieli. Natychmiast zapomniałam o Bogu<br />
i dziękowaniu i zaczęłam walić w te białe, plastikowe, obskurne drzwi,<br />
aż wyszła siostra miłosierdzia w przekrzywionym czepku, ze śpiochami<br />
w kącikach małych oczu i syknęła, że jest noc, na litość boską.<br />
– Jaka noc? – zaprotestowałam słabo. – Ledwie jedenasta…<br />
Siostra odwróciła się do mnie tyłem, kręcąc głową.<br />
– Niech siostra nie odchodzi. – Złapałam ją za fartuch.<br />
– To idzie ze mną… – powiedziała.<br />
Poszłam, a ta dobra kobieta przemyciła mnie do malutkiej<br />
kanciapy, gdzie siedziałam jak mysz pod miotłą na taborecie i piłam<br />
herbatę z poobijanego kubka. Spytałam o operację i o to, czy się udała.<br />
– Jeszcze trwa – odparła siostra Regina, czyli ta, która mnie<br />
wprowadziła do środka. – Takich z wypadku to zwykle ze sześć godzin<br />
szyją… Zależy, co „poszło”…<br />
Druga miała na imię Krysia i nie była już taka miła, a może tylko<br />
zmęczona czy nie taka „ludzka” jak jej koleżanka. Na szczęście udawała,<br />
że mnie nie ma. Mnie tak jakby nie było. Na taborecie byłam jak kot,<br />
przedmiot postawiony przypadkowo. Nie ruszałam się prawie w obawie<br />
przed powrotem za brzydkie drzwi. Po jakichś dwóch godzinach siostra<br />
Regina powiedziała, że chirurdzy są w śluzie, co znaczyło, że skończyli<br />
operację. Muszę wyjść, bo jak mnie zobaczą, to one będą miały<br />
nieprzyjemności. Obiecała jednak, że zaraz, jak tylko się dowie co i jak,<br />
to do mnie wyjdzie. Zwlokłam się ze stołka i poszłam posłusznie, gdzie<br />
mi kazano. Siedziałam na starej kanapie jeszcze z pół godziny,<br />
zastanawiając się, dlaczego ci chirurdzy ubrudzili się śluzem, czy to jest<br />
śluz Sławka i dlaczego to oznacza, że kończą operację. Może jak ciało<br />
wydziela śluz, to nie mogą już dalej czyścić, myślałam bezsensownie,<br />
wpatrując się w duży zegar, który ktoś powiesił na białej ścianie,<br />
i blaszaną popielniczkę pełną petów papierosowych i pyłu. Wreszcie<br />
Regina do mnie wyszła i oznajmiła, że zaszyli co trzeba, a Sławek<br />
obudził się po operacji. Jest na sali intensywnej opieki i nie wolno tam<br />
wchodzić, bo bakterie.<br />
– Idź do domu, dziecko. – Pogłaskała mnie po głowie. – Przyjdź
ano, wtedy porozmawiasz z doktorem.<br />
Nie poszłam do domu. Była pierwsza w nocy, może nawet po wpół<br />
do drugiej. Nie było już autobusów ani tramwajów. Musiałabym ponad<br />
godzinę iść do domu piechotą, na co nie miałam najmniejszej ochoty.<br />
Byłam zmęczona i nie chciałam odchodzić od Sławka. Nie mogłabym go<br />
zostawić na pastwę zaśluzowanych chirurgów czy też jego samego<br />
zaśluzowanego. Nie mogłam zadzwonić na przykład po ojca. Po<br />
pierwsze, nie miał przecież ani prawa jazdy, ani samochodu, a nawet<br />
zaprzyjaźnionego sąsiada, którego mógłby poprosić o taką przysługę. Po<br />
drugie, najważniejsze, nie było w domu rodzinnym telefonu. W nagłych<br />
przypadkach dzwoniło się do sąsiadki z góry, która to, łomocząc w rurę,<br />
wzywała nas do telefonu. To były niezmiernie rzadkie sytuacje. Na<br />
przykład śmierć ciotki Stasi, matki ciotki Katarzyny. Ciotka, nie chcąc<br />
wysyłać telegramu, zadzwoniła do sąsiadki. Stukanie w rurę wywołało<br />
pełen przestrachu komentarz matki:<br />
– Jezu przenajświętszy, ktoś umarł…<br />
Ojciec nie mógł pójść na górę, bo był w samych gaciach, a matka<br />
nie chciała „usłyszeć o czyjejś śmierci”. Wreszcie sąsiadka znudzona<br />
waleniem w rurę sama zeszła i przekazała wiadomość. Gdybym<br />
zadzwoniła z przedpotopowego aparatu szpitalnego, który wisiał na<br />
pierwszym piętrze, sąsiadka byłaby wściekła, a matka natychmiast<br />
pogrzebałaby sprawcę telefonu. Ojciec i tak nic by nie poradził, co<br />
najwyżej, żebym nie wsiadała do taksówki, bo strasznie są drogie.<br />
Zresztą miałam z nimi już bardzo zdawkowe kontakty. Po tamtym<br />
wybuchu Sławka u nich w domu byli obrażeni. Wprawdzie upierali się<br />
przy naszych regularnych wizytach, to znaczy bywaniu raz w miesiącu,<br />
ale zwykle po dwóch godzinach męki wracaliśmy ze Sławkiem do domu,<br />
oddychając z ulgą, gdy tylko wyszliśmy za próg rodzinnego domu.<br />
Rodzice już nigdy mnie nie odzyskali. Nie mieli nawet na nas „haka”<br />
w postaci wypominania nam, że mieszkamy w mieszkaniu po dziadkach,<br />
odkąd rok wcześniej przeprowadziliśmy się do większego mieszkania.<br />
Zostawiliśmy dwupokojową klitkę i odetchnęliśmy w większym lokum.<br />
Sławek marzył o tym, żeby móc zapewnić nam lepsze warunki. Dusił się<br />
w małym mieszkaniu, obijał w maleńkiej kuchni i dostawał szału<br />
w łazience, kiedy wychodząc spod prysznica, ślizgał się na mokrej
podłodze, ponieważ łazienka była tak mała, że nie było możliwości<br />
zainstalowania ani wanny, ani nawet kabiny prysznicowej, tylko brodzik<br />
z plastikową zasłonką. Daleko nie poszliśmy, bo do bloku naprzeciwko,<br />
ale jeśli chodzi o warunki, był to krok milowy. Rodzicom<br />
powiedzieliśmy z satysfakcją, że bardzo im dziękujemy za możliwość<br />
korzystania przez tak wiele lat z ich dobrodziejstwa. Byli tak zaskoczeni,<br />
że nie powiedzieli nic prócz „aha”, „no, no”. Potem nawet proponowali,<br />
żebyśmy sprzedali to mieszkanie i podzielili się z nimi pieniędzmi. Nie<br />
wiedzieli, czy Sławek wziął kredyt, czy też miał pieniądze na kupno<br />
takiego mieszkania. A ja nigdy im sprawy nie ułatwiłam i nie<br />
powiedziałam, że przypadkiem się dowiedzieliśmy o możliwości<br />
odkupienia za długi mieszkania po lokatorach, którzy kilka lat nie płacili<br />
czynszu. Potem Sławek za grosze wykupił dla nas to mieszkanie.<br />
I przeżyliśmy tam bardzo szczęśliwy rok, przerwany uderzeniem<br />
w Sławka na pasach przez pijanego drania. Tak rozmyślając, zwinęłam<br />
się w kłębek na brudnym tapczanie, z mieszaniną wstrętu i ulgi<br />
dotknęłam policzkiem starej tapicerki i zasnęłam w blasku jarzeniówki<br />
korytarzowej, której nijak nie dało się wyłączyć.<br />
Po kilku godzinach płytkiego snu pełnego przesuwających się cieni<br />
zbudziła mnie siostra Regina, mówiąc, że mogę na chwilę wejść do<br />
Sławka. Pognałam cała poczochrana, z piaskiem pod oczami<br />
i cuchnącym oddechem. Posłusznie zdjęłam buty w kanciapie<br />
i włożyłam chodaki, które podsunęła mi ta dobra kobieta, i ubrałam się<br />
w fizelinowy zielony fartuch, który śmierdział szpitalem w takim<br />
stężeniu, że zrobiło mi się słabo. Weszłam do sali i serce mi stopniało,<br />
kiedy go zobaczyłam. Mojego silnego faceta, bladego jak ściana, w bieli<br />
i w pozycji horyzontalnej. Wyglądał jak zepsuty anioł. Potem<br />
zamieniliśmy te kilka zdawkowych słów i znów czekałam, tym razem na<br />
korytarzu. Wyszedł lekarz, który wyglądał na rzeźnika, nie na chirurga.<br />
Miał grube paluchy i wielki brzuch opięty fartuchem. Był spocony i miał<br />
błędny wzrok.<br />
– Chciałam spytać o zdrowie męża…<br />
– A mąż to kto? – spytał niezbyt grzecznie.<br />
– Sławomir… – Zapomniałam własnego nazwiska. – Sławomir…<br />
W nocy samochód go potrącił…
– Aha. – Kiwnął głową. – Zszyliśmy śledzionę… Miał dużo<br />
szczęścia…<br />
Odwrócił się i poszedł. Wydał mi się w jednej chwili dostojny<br />
i wspaniały. Skoro to on operował Sławka i umiał zaszyć to, co ten<br />
pijany drań uszkodził, przestałam widzieć spocone czoło i tłuste, rzadkie<br />
włosy lekarza. Nawet ręce nie wydawały mi się już tak wielkie jak<br />
bochny. Byłam wdzięczna, że dotykał nimi mojego mężczyzny i tym<br />
samym go uleczył. Głęboko w to wierzyłam. Jeszcze kilka godzin<br />
dogorywałam na korytarzu, aż w końcu przekonałam się, że naprawdę<br />
nie wpuszczą mnie do sali intensywnej opieki pooperacyjnej. Regina już<br />
zeszła z dyżuru, a nowe siostry omiatały mnie obojętnym wzrokiem.<br />
W końcu jedna z nich powiedziała, żebym poszła do domu, wyspała się<br />
i przyszła następnego dnia rano, to pewnie Sławek będzie już na<br />
normalnej sali i będę mogła wejść. Poszłam zatem. Prosto do domu,<br />
z którego zadzwoniłam do pracy i uprzedziłam, że przez najbliższych<br />
kilka dni nie mają co na mnie liczyć. Na szczęście spotkałam się ze<br />
zrozumieniem. Potem ogarnęłam nieco dom, wzięłam prysznic i padłam<br />
na łóżko.<br />
Śniło mi się światło w wodzie. Świeca, która pali się w strumieniu.<br />
Solidna, biała, zwyczajna, i mocne światło, które daje mimo otaczającej<br />
ją wody. Wpatrywałam się w ten strumień, obserwując, jak rwący nurt<br />
podbiera leżące kamyczki i żwir, jak ziarenka piasku układają się<br />
w zatoczkę. Fala ciągnęła płomień ze sobą, wracała razem z nim, żeby<br />
znów pociągnąć go za sobą. Płomień uginał się, nawet całkiem kładł na<br />
fali, ale nie gasł. Sięgnęłam ręką do tej wody, nie czując ani chłodu, ani<br />
wilgoci, próbowałam zatrzymać nurt na dłoni, ale woda przepływała<br />
swobodnie przez moją rękę. „Może to nie woda”, pomyślałam, „przecież<br />
zatrzymałabym ją ręką, stworzyła tamę albo małe wodospady po<br />
bokach… To nie może być woda, to pewnie coś na kształt ogni, które<br />
połykają ludzie w cyrku, nie parząc się i nie krztusząc”. Chciałam<br />
zawołać Sławka, żeby mu pokazać dziwne zjawisko. Otworzyłam usta,<br />
ale nie umiałam wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Spróbowałam<br />
jeszcze raz, ale ponownie nie mogłam nic powiedzieć. Odwróciłam się,<br />
żeby przywołać go gestem ręki. Ale za mną nie było ani naszego domu,<br />
ani żadnego znanego mi miejsca, tylko czarna zaorana ziemia. „To
dziwne”, pamiętam jak dziś, że tak pomyślałam, ale nie zastanowiłam się<br />
nawet przez chwilę, co robię na tej świeżo spulchnionej ziemi i skąd na<br />
takim ponurym pustkowiu kryształowo czysty strumień. Pomyślałam<br />
tylko o Sławku, że nie ma go ze mną i koniecznie muszę go znaleźć<br />
i poprosić, żeby wytłumaczył mi fenomen płomienia. Odwróciłam się<br />
ponownie i zobaczyłam, że świeca przewróciła się na bok, a płomień<br />
rozlewa się po kamieniach leżących na dnie strumyka. Znów włożyłam<br />
rękę do środka, chcąc przywrócić świecę do pionu, ale nie mogłam jej<br />
dosięgnąć. Wydawało się, że leży tuż pod powierzchnią, jakieś<br />
dwadzieścia centymetrów w głąb, ale zanurzałam rękę po łokieć i nie<br />
trafiałam ani w kamyki, ani w biały, solidny kształt. Świeca tymczasem<br />
popłynęła z nurtem, robiąc wyrwę wśród kamyków na dnie,<br />
niezatrzymywana ani przez moją rękę, ani przez trawy rosnące na dnie<br />
strumienia. Poczułam niemal fizyczny ból, że światła już nie ma ze mną.<br />
W takim właśnie poczuciu wielkiej straty obudziłam się. Miejsce obok<br />
mnie było puste. Przytuliłam piżamę Sławka, z którą spałam tej nocy,<br />
i zwlokłam się z łóżka. Zegar kuchenny wskazywał 5.30 rano.<br />
Poprzednia noc, spędzona na kanapie szpitalnej i dzień pod drzwiami<br />
sali intensywnej terapii oraz w kanciapce pielęgniarskiej, dały mi się we<br />
znaki. Byłam cała obolała, jakbym spała na podłodze. Bolały mnie plecy<br />
i prawa ręka. Z trudem zebrałam rozsypane myśli przy rozpuszczalnej<br />
kawie, którą Sławek przyniósł kilka dni wcześniej i triumfalnym gestem<br />
postawił na kuchennym stole.<br />
– Zobacz, co zdobyłem – powiedział. – Kolega był na saksach<br />
i przywiózł.<br />
– Pewnie zapłaciłeś jak za zboże – odparłam z przekąsem.<br />
– Przecież nie jesteśmy kawoszami…<br />
– Zapłaciłem jak za kawę – sprostował. – Za kawę zbożową nie<br />
zapłaciłbym nawet grosza. Od czasów przedszkola nie pijam podobnych<br />
wynalazków.<br />
Roześmiałam się i wyjęłam z szafki granatowe kubki w maleńkie<br />
białe kwiatuszki, które dostaliśmy od jakichś kuzynów Sławka<br />
mieszkających w rfn. Były tak piękne, że nie używaliśmy ich prawie<br />
z obawy przed stłuczeniem albo wyszczerbieniem brzegów. Raz<br />
napiliśmy się w nich herbaty, ale kiedy zobaczyłam osad na
nieskazitelnie białym wnętrzu, postanowiłam, że nie będziemy ich<br />
używali. nrf-owska kawa sprawiła, że zmieniłam zdanie. Odtąd pijaliśmy<br />
kawę regularnie w tych kubkach, ciesząc się nimi jak dzieci. Teraz także<br />
zrobiłam sobie kawę w jednym z tych kubeczków i próbowałam zrobić<br />
jakiś plan na nadchodzący dzień. Wczoraj zadzwoniłam do przedszkola<br />
i powiedziałam, że Sławek miał wypadek i jest w szpitalu. Dyrektorka<br />
zapewniła mnie, że nie muszę przychodzić do pracy, nawet brać<br />
zwolnienia lekarskiego, tylko zaświadczenie ze szpitala żebym<br />
dostarczyła, to już ona się tym zajmie. Kazała Sławka pozdrowić<br />
i zapewnić, że wszyscy tutaj życzą mu zdrowia. Wymamrotałam jakieś<br />
podziękowania, rejestrując w pamięci, że mam poprosić o jakieś<br />
zaświadczenie, że Sławek leży w szpitalu, a ja pod drzwiami jego<br />
pokoju, i nie zaprzątałam sobie tym więcej głowy. Zastanawiałam się,<br />
kiedy będę mogła do niego pojechać, żeby wreszcie porozmawiać z kimś<br />
z lekarzy i zapytać, kiedy wyciągną z niego te wszystkie rurki i oddadzą<br />
mi go bez śledziony, za to z ogromnym szwem biegnącym od góry do<br />
dołu brzucha. Niech mi go tylko pozwolą zabrać, a ja już go odkarmię,<br />
przywrócę do życia we wszystkich jego aspektach. Wskazówka<br />
poruszała się bardzo powoli. Odkąd wstałam, posunęła się ledwo<br />
o dziesięć minut. Wciąż nie było szóstej. Pomyślałam o rodzicach, ale<br />
uznałam, że nie mam jak ich zawiadomić, a poza tym w czym oni<br />
mogliby mi pomóc? Matka jedynie mogła uderzyć w lament pod<br />
tytułem, co ja teraz zrobię, a ojciec wygłosiłby tyradę, żeby lekarzom<br />
patrzeć na ręce, bo to są łapiduchy bez żadnych skrupułów, sprzedajne<br />
i pazerne na koperty. Nie potrzebowałam podobnych rad. Powinnam<br />
zawiadomić rodziców Sławka, nie mieli pojęcia, że coś się stało ich<br />
synowi, bo i skąd. Oni też nie mieli telefonu. Jedyną formą kontaktu<br />
było „wpadanie do nich” na popołudniową herbatę i ciasto w co drugą<br />
niedzielę albo nawet w co trzecią. Mimo wszystko powinni wiedzieć, bo<br />
to w końcu ich syn. Postanowiłam, że po dzisiejszym szpitalu wpadnę do<br />
nich do domu po drodze i opowiem o śluzie, śledzionie i ogólnie<br />
uspokoję. Zanim wyszłam, ugotowałam rzadkiego kisielu. Musiałam coś<br />
zrobić, żeby wytracić czas. Kisiel był przeterminowany, ale tylko<br />
o miesiąc, uznałam, że nic nie szkodzi. W końcu to tylko mąka<br />
kartoflana. Poprzedniego dnia spytałam pielęgniarek, czy mam coś
Sławkowi przynieść, a one powiedziały, że Sławek nie będzie nic jadł<br />
przez jakiś czas, ale pierwsze, co zje, to właśnie kleik na wodzie albo<br />
rzadki kisiel. Kleiku nie miałam, ale kisiel znalazłam w odmętach szafki.<br />
Gotując, przypomniałam sobie, skąd się wziął. Posłałam Sławka do<br />
sklepu po galaretkę na sernik świąteczny. Zrobiłam taki fantastyczny<br />
sernik na zimno, z owocami mrożonymi z lata i orzechami, które<br />
dostaliśmy w paczce, i wtedy stwierdziłam, że nie ma galaretki na<br />
wierzch, chociaż byłam przekonana, że miałam jedną. Posłałam Sławka<br />
do największych w mieście delikatesów Społem bez specjalnej nadziei,<br />
że znajdzie. Powiedziałam, że może kupić jakąkolwiek, zieloną,<br />
czerwoną, żółtą, byle była. Sławek wrócił po piętnastu minutach<br />
i wzniósł w triumfalnym geście torebkę z kisielem. Tylko facet myli<br />
kisiel z galaretką, opadły mi wtedy ręce. Sernik był bez wierzchu<br />
galaretkowego, ale pokryłam go konfiturą z wiśni i bardzo ładnie to<br />
wyszło. A kisiel wrzuciłam do szafki, gdzie czekał prawie rok na swoją<br />
kolej.<br />
Ze słoikiem rzeczonego kisielu w ręku równiutko o wpół do<br />
siódmej poszłam na przystanek autobusowy. Mój autobus przyjechał<br />
zaraz, bardzo zatłoczony, mimo to wcisnęłam się tylnymi drzwiami<br />
i pojechałam do szpitala. Tam zostawiłam palto w szatni, jak pan Bóg<br />
przykazał, żeby nikt się już nie czepiał, i schodami w obawie przed<br />
psującymi się windami pojechałam na czwarte piętro, na chirurgię.<br />
Poszłam prosto na salę intensywnej opieki, gdzie zastałam zasłane łóżko<br />
i wyczyszczoną z drobiazgów Sławką szafkę. Ucieszyło mnie to.<br />
Oznaczało tylko tyle, że Sławek nie potrzebuje już intensywnej opieki,<br />
tylko normalną i zaraz znajdę go na jednej z ciasnych, brudnych sal.<br />
Snułam się po oddziale, zaglądając do tych otwartych pomieszczeń<br />
i wycofując z uśmiechem przeprosin. Większość pacjentów siedziała na<br />
basenach albo była myta przez salowe czy pielęgniarki. Kiedyś<br />
słyszałam, że trzeba im zapłacić, to będą myły, inaczej się nie ruszą.<br />
Postanowiłam i tę sprawę załatwić, żeby Sławek miał na pewno dobrze,<br />
tymczasem usiłowałam go odnaleźć. W końcu dałam za wygraną<br />
i spytałam pielęgniarki, gdzie mogę go zastać. Kiedy wymieniłam<br />
nazwisko, siostra stanęła jak wryta i powiedziała, że ona właściwie to nic<br />
nie wie, bo dyżur był bardzo ciężki.
– Musiał być znów operowany? – zapytałam ze strachem.<br />
– Tak, tak – przytaknęła szybko. – Tak nagle, wie pani, poczuł się<br />
źle i pan doktor musiał natychmiast go zoperować ponownie… Ale ja<br />
nie mogę nic pani powiedzieć, to musi doktor wytłumaczyć dlaczego…<br />
– No tak – przytaknęłam, łapiąc się za pierś. – Ja coś czułam, wie<br />
siostra, że jest nie tak, bo mi się światło śniło w nocy, w wodzie… I to<br />
musiał być ten znak. Niech mi pani powie, gdzie ja go mogę znaleźć.<br />
– Doktor jest w gabinecie, w pokoju lekarza dyżurnego. Niech pani<br />
tam szybko idzie, zdąży jeszcze przed odprawą. Potem trzeba będzie<br />
czekać.<br />
– Ja przyjechałam na cały dzień – stwierdziłam. – Do męża. Mnie<br />
się nie spieszy. Może ja najpierw do niego pójdę, pomacham tylko albo<br />
posiedzę, aż się ta ich odprawa skończy…<br />
Pielęgniarka popatrzyła na czubki swoich białych butów<br />
i wygładziła zmięty zielony uniform.<br />
– Naprawdę lepiej do doktora najpierw pójść…<br />
– No dobrze. – Uśmiechnęłam się z wysiłkiem i wyjęłam kisiel<br />
z torby. – Mąż chyba jeszcze nie będzie mógł tego jeść. Może jest ktoś,<br />
kto by chciał, a nie ma na przykład rodziny. Szkoda przecież wyrzucić,<br />
prawda?<br />
– Tak – pielęgniarka wzięła słój z czerwoną substancją – na pewno<br />
ktoś zje. Mamy tu takich po operacji, z daleka, rodzina nie przyjeżdża<br />
codziennie, bo nie może. Na pewno się przyda…<br />
Znalazłam drzwi opatrzone tabliczką „lekarz dyżurny” i zapukałam<br />
energicznie. Nie usłyszałam „proszę”, więc weszłam bez zbędnych<br />
ceregieli. Doktor siedział na kanapie w nienaturalnej pozycji i drzemał.<br />
– Panie doktorze… – Chrząknęłam.<br />
– Słucham? – Przetarł oczy.<br />
– Jestem Weronika Przybyszewska – powiedziałam. – Mój mąż<br />
miał wypadek przedwczoraj…<br />
– Pani jest żoną? – przerwał mi.<br />
– Tak – potwierdziłam. – Żoną. I chciałam zapytać o stan zdrowia.<br />
Bo ja, widzi pan, umieram ze strachu, a w nocy śniło mi się światło pod<br />
wodą…<br />
– Niech pani siądzie. – Wpatrywał się we mnie intensywnie.
Usiadłam, nie przestając trzymać się za serce. „Zaraz mi powie, że<br />
stan Sławka się pogorszył”, pomyślałam z przerażeniem, „i leży na sali,<br />
gdzie jest jeszcze więcej tych rurek. Niech tylko doda, że robią, co<br />
mogą…”. Doktor spojrzał na mnie poczciwie.<br />
– Robiliśmy, co mogliśmy, naprawdę… Nie mogliśmy zatrzymać<br />
krwotoku wewnętrznego…<br />
– Ale teraz go zatrzymacie? – wyszeptałam. – Ja nie rozumiem…<br />
– Proszę pani – zaczął. Pionowa kreska u nasady nosa zamieniła się<br />
w głęboki rów. – Dzisiaj nad ranem spadło gwałtownie ciśnienie, mąż<br />
stracił przytomność. Natychmiast zawieźliśmy go na salę operacyjną. Ja<br />
go operowałem. Walczyliśmy jeszcze godzinę, ale o 5.30 pacjent<br />
zmarł… Bardzo mi przykro.<br />
Dotarło do mnie tylko, że o 5.30.<br />
– Ja się zbudziłam o 5.30 – stwierdziłam. – Wcześniej śniło mi się<br />
światło w wodzie, które nie gasło. Ale odpłynęło i ja się zbudziłam.<br />
Zbudziłam się właśnie o 5.30. To chyba coś znaczy.<br />
– Bardzo pani współczuję – powiedział. – Niech pani ze mną<br />
pójdzie do pielęgniarek, a ja podam pani coś na uspokojenie. Woli pani<br />
tabletkę, może zastrzyk? Lepiej chyba zastrzyk…<br />
Zaczęłam intensywnie myśleć, czy wolałabym tabletkę, czy<br />
zastrzyk. Tabletki na pewno nie mogłabym przełknąć, bo w gardle coś<br />
rosło i zaczynałam się dusić. Zastrzyków bardzo się bałam, ale<br />
odpowiedziałam, że chyba wolę zastrzyk. Wstałam i zemdlałam pod<br />
współczującym spojrzeniem lekarza.<br />
Zbudziłam się na szpitalnym łóżku w pokoju, gdzie nie było<br />
nikogo oprócz mnie. W mojej żyle tkwiła igła, która boleśnie mnie<br />
raniła. Do igły przymocowany była rurka, kończąca się szklaną butelką<br />
wiszącą u nasady blaszanego stojaka. Niewiele myśląc, wyciągnęłam tę<br />
igłę, bo bolało mnie tak okropnie, jakby kto rękę ucinał. Rurka odłączyła<br />
się przy tym od igły i zawisła swobodnie. Na podłogę zaczęła kapać<br />
woda ze szklanej butelki, która mieszała się z krwią wypływającą<br />
z mojej ręki. Wstałam i zatoczyłam się na ścianę. W tej chwili weszła<br />
siostra Regina i załamała ręce.<br />
– Co ty wyprawiasz, dziecko! – krzyknęła, ale po chwili dodała.<br />
– Nic, nic. Posprząta się… Szkoda tylko, że wyrwałaś kroplówkę. Takie
wzmocnienie bardzo ci się przyda. To glukoza, cukier, czyli bardzo<br />
dobry…<br />
– Ja… – wydusiłam. – Muszę iść…<br />
Siłą posadziła mnie na łóżku i objęła. Wtedy zupełnie się<br />
rozkleiłam.<br />
– Płacz, dzieciaku – powiedziała siostra Regina. – Ja przyszłam na<br />
dzionek i też się rozpłakałam, kiedy usłyszałam, że on tak…<br />
– Mnie się śniło światło w wodzie – upierałam się – o piątej<br />
trzydzieści…<br />
Regina chusteczką wycierała mi oczy. Drugą zacisnęła krwawiącą<br />
ranę na mojej ręce.<br />
– Dawał ci znak, że odchodzi – stwierdziła. – Mojej matce tak<br />
ojciec się śnił, kiedy umarł. Tylko że anioł go zabrał, czy coś…<br />
– Ale dlaczego w wodzie? – bredziłam. – On lubił pływać, ale<br />
woda nie miała dla nas jakiegoś szczególnego znaczenia. Dlaczego<br />
światło nie gasło w wodzie?<br />
Siostra Regina wstała.<br />
– No, nic to… – Otarła własną łzę. – Musisz być teraz silna,<br />
kotku…<br />
– Ale co ja mam zrobić? – spytałam.<br />
– Najpierw do doktora – weszła na fachowe tory – po akt zgonu.<br />
Potem do urzędu stanu cywilnego, oddać dowód i wpisać… Potem to już<br />
pogrzeb załatwiać, zawiadomić rodzinę…<br />
Zupełnie nie o to pytałam. Chodziło mi przecież o to, jak ja będę<br />
teraz żyła, co ja zrobię bez Sławka. To, że odszedł, docierało do mnie<br />
wraz ze stwierdzeniami typu „akt zgonu” czy „pogrzeb”. Wciąż miałam<br />
nadzieję, że to sen. Skoro śniła mi się świeca w wodzie, to równie dobrze<br />
z przerażenia może mi się śnić szpital i śmierć Sławka. Ale zaraz się<br />
obudzę i wszystko będzie w porządku. To znaczy on nadal będzie leżał<br />
w szpitalu, dostawał wodę przez rurki, zje mój kisiel i powie, że czegoś<br />
równie obrzydliwego nie jadł w życiu… Wystarczy tylko się obudzić.<br />
– Podprowadzę cię – zaproponowała siostra Regina. – Do doktora,<br />
bo on po dyżurze chce wyjść, a czeka na ciebie z tym aktem. Uważaj, bo<br />
dostałaś coś na uspokojenie, możesz być kołowata.<br />
Byłam kołowata do tego stopnia, że jak tylko usiłowałam wstać, to
natychmiast się przewracałam. Przy trzeciej próbie zwymiotowałam na<br />
podłogę.<br />
– Co ja mam teraz zrobić? – pytałam co i raz.<br />
– Teraz to leżeć pod kroplówką – mówiła współczująco Regina,<br />
mocując na powrót szklaną butlę na stojak i wpychając mi nową igłę do<br />
innej żyły.<br />
– Może pani zostać do jutra – usłyszałam głos lekarza. – Nawet za<br />
bardzo to się pani nie nadaje…<br />
Jedyne, do czego się nadawałam, to być żoną Sławka i matką jego<br />
dzieci. Obu tych możliwości zostałam pozbawiona przez złośliwy los.<br />
Jeśli o mnie chodziło, to byłam w czarnej dziurze, w jakiejś otchłani<br />
podświadomości. Niby słyszałam, co mówią, widziałam przez mgłę, ale<br />
nic do mnie nie docierało. Ja też umarłam. Byłam już tylko cieniem,<br />
bladą, smutną osobą, wdową dla świata, biedną Weroniką dla znajomych<br />
i niczym więcej.<br />
•<br />
Ciotka Katarzyna szeptała z matką, że to dobrze, że jestem na<br />
prochach, bo kto wie, jakbym to wszystko przetrzymała.<br />
– Mój Boże – mówiła matka, spoglądając na mnie, jakbym<br />
ogłuchła i oślepła, nic nie słyszała i nie dostrzegała niczego wokoło.<br />
– Taka młoda i patrz… wdowa.<br />
Nie byłam taka bardzo młoda. Miałam trzydzieści cztery lata. Krew<br />
moja żadne bohatery, ale imię miałam trzydzieści i cztery, pomyślałam<br />
bez sensu.<br />
– I szkoda, że nie ma dziecka – dodała Katarzyna, która sama<br />
dzieci nie miała.<br />
– Pan Bóg nie pobłogosławił – scenicznym szeptem cedziła matka.<br />
– Już on tam wiedział, czemu tak to wszystko….<br />
Ciekawe, czy wiedział czemu pozwala pijakowi wsiąść za<br />
kierownicę i zabijać dobrych ludzi na przejściach dla pieszych. Na<br />
pewno wiedział czemu. Bo przecież według matki śmierć Sławka miała<br />
na pewno jakiś głęboki kościelny sens. Według mnie nie miała żadnego.
– Ona teraz z wami zostanie? – zapytała ciotka.<br />
– Ona nie zostanie – powiedziałam, odwracając głowę do niej.<br />
– Ona ma swój dom.<br />
– A może byś tak, skarbie, zamieszkała ze mną? – zapytała<br />
przestraszona Katarzyna. – Mama i tatuś mają tu małe mieszkanko, ale ja<br />
przecież sama w trzech pokojach. Może na jakiś czas…<br />
– Nie, dziękuję – odpowiedziałam niezbyt grzecznie. – Poradzę<br />
sobie bardzo dobrze.<br />
– A może ja się do ciebie przeprowadzę na jakiś czas? – męczyła<br />
mnie dalej.<br />
Pomysł wydawał mi się jeszcze bardziej przerażający niż ten<br />
z moją przeprowadzką do ciotki. Patrzyłam, jak goście jedli paszteciki,<br />
których napiekłam wczoraj, i popijali barszczem czerwonym, również<br />
mojej roboty. Od śmierci Sławka minęły dwa dni. Trzeciego dnia nie<br />
zmartwychwstał, przeciwnie, został złożony do grobu, który jego<br />
rodzice, lekkomyślnie kusząc los, wykupili dla siebie. Oznajmili nam to<br />
kiedyś przy obiedzie. Mało nie wypluliśmy oboje flaków, które właśnie<br />
jedliśmy.<br />
– Żartuje mama – powiedział wtedy Sławek. – To przynosi pecha,<br />
kupowanie grobu za życia.<br />
– Jak przyjdzie co do czego, będziecie nam dziękować<br />
– podsumował jego ojciec. – Wszystko będzie gotowe, tylko datę śmierci<br />
wyryjecie.<br />
– I będziemy leżeć pod jarzębiną. – Pokiwała głową teściowa.<br />
– Tak jak za życia.<br />
Nie przypominałam sobie, żeby jego rodzice leżeli kiedykolwiek<br />
pod jarzębiną, pomyślałam wtedy. Sławek machnął ręką, mówiąc „jak<br />
tam sobie chcecie”, i tyle. A teraz ten grób z wygrawerowanymi na złoto<br />
imionami jego rodziców, datami ich urodzenia, pustymi miejscami na<br />
cyfry śmierci, miał przyjąć najbardziej witalnego człowieka na ziemi.<br />
Teściowie wygrawerowali imię Sławka z boku na dodatkowej płycie,<br />
którą postawili sztorcem w stosunku do tej głównej. Pytali mnie zresztą<br />
o to.<br />
– Jak wolisz, Weronisiu? – Teściowa płakała. – Czy literki mają<br />
być takie same jak nasze, czy inne?… Jak chcesz, dziecko, my
zapłacimy…<br />
Ja już wtedy nie płakałam. Nie miałam łez albo produkcja<br />
strajkowała. Oczy miałam suche, piekące i pustkę w głowie. Za to<br />
czułam w piersiach obecność owada. To musiał być jakiś wielki żuk, bo<br />
siedział mi pod mostkiem i ściskał szczypcami przełyk i tchawicę tak<br />
mocno, że nie mogłam nabrać powietrza.<br />
– Ja nie wiem, jakie litery… – powiedziałam. – Zróbcie tak, żeby<br />
pasowało…<br />
Nigdy nie rozmawiałam ze Sławkiem o naszej ewentualnej śmierci.<br />
Nie przyszło nam do głowy, że jednemu czy drugiemu cokolwiek może<br />
się stać. Owszem, on martwił się o mnie, kiedy wieczorami zajmowałam<br />
się na przykład jakimś dzieckiem, żeby dorobić, zanim on dostał tę<br />
świetną pracę, i spóźniałam się na umówioną godzinę.<br />
– Dlaczego nie chcesz, żebym po ciebie przychodził? – złościł się.<br />
– Siedzę w domu i wyobrażam sobie ciebie w kawałkach…<br />
– Bo nie ma potrzeby, żebyś po pracy jeszcze gdzieś chodził –<br />
odpowiadałam. – To dwa kroki, tyle że rodzice nie zawsze przychodzą<br />
punktualnie… Czasami, wiesz, im się też autobus spóźnia.<br />
I to było tylko takie gadanie. Ja też się martwiłam, kiedy jeden raz<br />
miał wrócić z delegacji w piątek wieczorem. Czekałam do drugiej nad<br />
ranem, martwiąc się potwornie, że coś mu się stało. Wyjaśnienie było<br />
zupełnie oczywiste. Pociąg stanął w polu i stał tak długo, aż przyjechali<br />
go naprawić. Czyli całą noc, mniej więcej. Rano Sławek przyjechał<br />
brudny, zmarznięty i wściekły. A ja w pretensjach, bo nie wiedziałam,<br />
czy żyje… Ale jak mieć pretensje do kogoś, kto stoi w ciemnym pociągu<br />
w zatłoczonym korytarzu i nie ma skąd zadzwonić, bo wielkie jak cegły<br />
komórki mieli tylko gangsterzy?<br />
I to były wszystkie nasze rozmowy na temat ewentualnej śmierci.<br />
Nie miałam pojęcia, czego Sławek by chciał. Mogłam jedynie<br />
przypuszczać, że nie chciałby, żebym płakała, ani żadnego kościelnego<br />
cyrku. Pewnie machnąłby ręką na złote literki. Tego jednego byłam<br />
pewna, ponieważ kiedyś podczas spacerów po starym cmentarzu<br />
wskazał mi jeden z okazałych pomników.<br />
– Zobacz… Grób okropny, czarny, wielki, płyta jak meteor na nim<br />
leży. Widać, że rodzina ma pieniądze, tylko po co to takie coś robić…
Przecież umarłemu wszystko jedno…<br />
– Przecież rodzina to dla siebie robi i dla innej rodziny, a nie dla<br />
tego, co tam leży – powiedziałam, a Sławek pochwalił mnie, że taka<br />
bystra jestem i mądra…<br />
Zgodziłam się na literki, jakie chcieli teściowie. I na pogrzeb po<br />
trzech dniach, przed niedzielą, w piątek, najbardziej odpowiedni dzień na<br />
pogrzeby. Poszłam z teściową do zakładu pogrzebowego „Styks”<br />
i potakiwałam głową na wieniec z gerberów, pajączek z goździków,<br />
trumnę sosnową, koronkę na trumnie i co tam jeszcze chciała. Widok<br />
trumien przypomniał mi, że Sławek nie żyje. Jeszcze nie wiedziałam,<br />
w jaki sposób pozwolę, żeby zabrano jego ciało. Nie wyobrażałam sobie,<br />
że mogłabym pozwolić na ubranie go w garnitur i włożenie do<br />
sosnowego obrzydliwego pudła. A już zupełnie nie umiałam wydać<br />
swojej zgody na przysypanie go ziemią.<br />
– Weronisiu… – szepnęła teściowa po wyjściu ze „Styksu”.<br />
– Jeszcze musimy kupić garnitur…<br />
Tego już było za wiele jak dla mnie.<br />
– On ma dwa garnitury. – Oczy zaszły mi mgłą. – Razem<br />
kupowaliśmy…<br />
– Ale kochana! – Teściowa mówiła te słowa z wyraźnym<br />
przestrachem. – Musi być nowy…<br />
Po co nowy garnitur, przecież Sławkowi może być w nim<br />
niewygodnie? Tamte mierzył, zastanawiał się. W końcu sporo w nich<br />
chodził, ten szary zwłaszcza polubił.<br />
– A może by tak mama sama kupiła – powiedziałam, starając się<br />
mówić głośno, ale przeszkadzał mi w tym ten żuk, którego miałam pod<br />
mostkiem. – Zresztą ja uważam, że nie potrzeba…<br />
– Jak nie potrzeba… – oburzyła się teściowa. – Jak nie potrzeba.<br />
To zupełnie nie wypada, żeby nie pochować w garniturze. Szacunek się<br />
należy, szacunek…<br />
– Dwa garnitury w domu. – Na sekundę pokonałam żuka. – Można<br />
włożyć ten szary. Sławek bardzo go lubił. Będzie mu w nim wygodnie…<br />
– Musi być nowy – rzuciła teściowa z determinacją godną<br />
prawdziwej chrześcijanki, którą będą oceniać zgromadzone na pogrzebie<br />
towarzyszki z kółka różańcowego.
Powiodłam błędnym wzrokiem dokoła. Była późna jesień. Niby<br />
szaro i ponuro, ale na ulicach mnóstwo kolorowych, niesprzątniętych<br />
liści, które wesoło wirowały nad poobtłukiwanymi chodnikami.<br />
– Czy naprawdę nie mogłaby mama załatwić tego sama?<br />
– spytałam ponownie.<br />
– A jeśli coś nie tak kupię, nie ten rozmiar czy coś? – Teściowa<br />
patrzyła na mnie trwożnym wzrokiem.<br />
– A od tego czyjeś życie zależy? – zapytałam, co spowodowało, że<br />
ta biedna kobieta zalała się łzami na ulicy i poczłapała w stronę<br />
pawilonów handlowych. Ja po namyśle odwróciłam się i poszłam do<br />
domu, gdzie oddałam się pieczeniu pasztecików i robieniu barszczu.<br />
Przez kolejny dzień zrobiłam jeszcze trzy ciasta i pięć rodzajów sałatek,<br />
wysprzątałam mieszkanie na błysk, umyłam nawet okna. Spałam po pięć<br />
godzin, budziłam się i znów zaczynałam gotować, piec i sprzątać,<br />
wszystko po to, żeby nie myśleć i nie tęsknić, czego oczywiście nie dało<br />
się w żaden sposób uniknąć.<br />
Świeciło słońce. To było samo w sobie okropne. Niebo powinno<br />
płakać, słońce zgasnąć, ludzie powinni pogrążyć się w żałobie. Jak<br />
w tym słynnym wierszu. Tymczasem pogrążonych w żałobie było troje:<br />
ja i teściowie. Moi rodzice byli raczej „pogodzeni z wyrokami boskimi”,<br />
a matka miała minę, jakby mi tego wdowieństwa zazdrościła. W kościele<br />
ksiądz, którego nie znałam zupełnie, opowiadał o Sławku, jaki to był<br />
dobry i miły oraz że „przedwcześnie zgasł”.<br />
– Jego śmierć ma szczególne znaczenie, ponieważ przez nami<br />
pierwsza niedziela adwentu… – Kiedy to usłyszałam, to we mnie się<br />
zagotowało. Podniosłam głowę i zatoczyłam zdziwionym spojrzeniem<br />
dokoła. Wszyscy wydawali się zgadzać, że pierwsza niedziela adwentu<br />
usprawiedliwia mord na moim mężu. Prawie że słyszałam Sławka, który<br />
w podobnej sytuacji powiedziałby: „Cóż za absurd…”.<br />
– A to okres radosnego oczekiwania na przyjście naszego Pana…<br />
– bredził ksiądz.<br />
Byłam wtedy już po okresie negacji i wchodziłam w okres buntu.<br />
Podobno to zupełnie normalne okresy żałoby. Wtedy tego nie<br />
wiedziałam. Miałam ochotę wstać i wywrzeszczeć temu człowiekowi<br />
prosto w oczy, że Sławek tu nie bywał i jego śmierć nie może być
elementem radosnego oczekiwania na czyjekolwiek przyjście.<br />
– Nasz brat – ciągnął niezmordowanie ksiądz – już dostępuje<br />
zaszczytu zasiadania po prawicy…<br />
Na pewno nie zasiada po żadnej prawicy, co najwyżej trafi do<br />
czyśćca, myślałam, słuchając absurdalnych słów. Przecież był<br />
niewierzący, niepraktykujący. Ja podobnie. Co ja tam robiłam?<br />
– Spróbujmy znaleźć sens w tej nieoczekiwanej śmierci…<br />
– kontynuował ksiądz.<br />
Nigdy nie znalazłam sensu w jego śmierci. Nigdy się z nią nie<br />
pogodziłam.<br />
Stypę pamiętam jako niekończący się korowód szepczących<br />
postaci w czarnych strojach. Szepczących, jakby bali się, że kogoś<br />
obudzą. Wszystko odbywało się u nas w domu, bo ja nie chciałam<br />
żadnych restauracji. Nie wiem, czemu wolałam zrobić wszystko sama,<br />
zamiast pójść gdzieś na dwie godziny i „nie mieć kłopotu”. Matka<br />
argumentowała, że tak byłoby lepiej. Teściowa też proponowała, że<br />
stypę zrobimy w barze mlecznym nieopodal ich domu. W barze<br />
mlecznym… Sławek spadłby z krzesła, gdyby się dowiedział, że ktoś<br />
całym swoim życiem zasłużył na pożegnalne przyjęcie jedynie w barze<br />
mlecznym.<br />
– Żartuje chyba mama… – powiedziałam. – I co ludzie będą jedli,<br />
naleśniki? Pani z okienka będzie krzyczała „leniwe raz”…?<br />
– Ależ Weronisiu – protestowała. – Bar będzie zamknięty… A pani<br />
Ziutka to moja znajoma. Ona przygotuje, co chcemy. Schabowe kotleciki<br />
albo mielone… Mizeria, ziemniaczki, dwie zupy do wyboru. Będzie<br />
bardzo ładnie, zobaczysz, i nie trzeba będzie chodzić do domu…<br />
– A tak przy okazji – wtrącił mój ojciec – to kogoś trzeba będzie<br />
przenocować?<br />
Nawet do głowy mi nie przyszło, że musiałabym znosić czyjąś<br />
obecność we własnym domu w nocy. Teściowa popatrzyła na mnie<br />
niepewnie.<br />
– Siedlce wrócą pociągiem. Basia i Kazio z Poznania… ale oni<br />
mają samochód. Grażynka przyjedzie ze Szczecina z mężem, on zdaje<br />
się, że ma Damian, tak Damian i właśnie ich by trzeba…<br />
– Nie – odmówiłam głośno i wyraźnie.
– Ale nie wypada – wyszeptała teściowa.<br />
Teść pokiwał głową.<br />
– Zrozumieją – powiedziałam stanowczo.<br />
– To ty im sama powiedz, że ich nie przenocujesz… – Stchórzył<br />
teść.<br />
– Nie chcecie, żebym ja cokolwiek mówiła, wierzcie mi…<br />
– Popatrzyłam na nich oczami szalonej wdowy.<br />
Teściowa tradycyjnie zaczęła ronić łzy. Szczerze mówiąc, nie<br />
ruszyło mnie sumienie. Nie znałam Grażynki i Damiana. Ostatni raz<br />
widziałam ich na naszym ślubie, chociaż może Grażynka nie była wtedy<br />
z Damianem, tylko z innym. Z tego, co o niej wiedziałam, to miała wielu<br />
narzeczonych, którzy olśnieni jej urodą wytrzymywali u jej boku<br />
najwyżej rok (rekordzista chyba półtora) i uciekali gdzie pieprz rośnie.<br />
Szczerze mówiąc, zapomniałam, że Grażynka istnieje.<br />
– Może im powiedzieć, że u Weroniki już nocuje wujostwo,<br />
powiedzmy z Wrocławia… – zasugerował mój ojciec.<br />
– Ona to sprawdzi – zmartwił się teść. – U nas już nocuje Elbląg<br />
i pół Jeleniej Góry.<br />
– Powiedzcie jej, co chcecie – powiedziałam. – Nie będzie nikt<br />
u mnie nocował. Zjecie, wyjdziecie i zostawicie nas w spokoju.<br />
– Nas?… – nietaktownie zapytał ojciec.<br />
No właśnie. Nie było nas. Byłam już tylko ja i jego rodzina<br />
„pogrzebowców”.<br />
– Nas – potwierdziłam. – Wy wychodzicie, my ze Sławkiem<br />
zostajemy sami…<br />
Padło jeszcze jakieś „ależ kochanie”, względnie „ależ Weronisiu”,<br />
ale w końcu uznali, że ze mną nie będzie można się dogadać. Przyszli po<br />
cmentarzu do nas, zdjęli niezliczone czarne płaszcze, czapki, a nawet<br />
toczki i zasiedli do stołu zmarznięci, spragnieni barszczu i rosołu.<br />
Niektórzy posuwali się nawet do chwalenia zup i pasztecików. Ja byłam<br />
zupełnie obojętna. Tylko rodzice i teściowie wymagali ode mnie, żebym<br />
„się zachowała”. Reszta gości była naprawdę pełna zrozumienia<br />
i z niektórych szeptów mogłam wywnioskować, że wyniosą się wszyscy,<br />
jak tylko rozgrzeją się zupami i posilą kotletami, poprawią ciastami<br />
i herbatką, kawusią, która była dostępna ze śmietanką, prawdziwy
luksus. Minuty zamieniały się w godziny, szepty przeradzały się w ciche,<br />
modulowane głosy, a ja czekałam, aż wszyscy opuszczą nasz dom.<br />
Wreszcie zaczęli się zbierać.<br />
– Weroniko, czy możemy z Damianem u ciebie przenocować?<br />
– zapytała tleniona, otyła blondyna, którą z wielkim trudem rozpoznałam<br />
jako Grażynkę.<br />
– Niestety nie – powiedziałam.<br />
– Ale dlaczego? – zapytała dociekliwie. – Pomogę ci tu ogarnąć<br />
wszystko. Damian naprawi ten kran, który tak cieknie w łazience, a my<br />
sobie potem pogadamy tak od serca…<br />
Uśmiechnęła się zachęcająco.<br />
– Nie – rzuciłam stanowczo. – Nie naprawi, nie pogadamy od<br />
serca.<br />
Grażynka nie zamierzała się poddawać. Miała pociąg wieczorem<br />
i musiałaby do Szczecina tłuc się całą noc. Wiedziałam to bez<br />
sprawdzania, przecież moją klątwą była znajomość rozkładu jazdy<br />
pociągów.<br />
– Bo musiałabym jechać do domu całą noc… – Spojrzała na mnie<br />
z nadzieją. – A tobie przyda się towarzystwo…<br />
– Chcę zostać sama. – Jeszcze byłam na etapie spokojnej rozmowy.<br />
– Ale… – nie poddawała się.<br />
– Słuchaj, Grażyna – powiedziałam, nie będąc pewna, czy byłyśmy<br />
po imieniu. Była ode mnie sporo starsza i Sławek mówił o niej „ciotka”.<br />
– Wiem, że będziesz jechała całą noc i bardzo mi przykro. Mogę ci dać<br />
pieniądze na kuszetkę. Ale ja chcę zostać sama i to najlepiej teraz.<br />
Odwróciła się, odburkując, że ona ma na kuszetkę i jeszcze coś<br />
usłyszałam o dobrym sercu, zanim w końcu nie poszli. W końcu<br />
wszyscy poszli. Ci, co chcieli jak najszybciej wyrwać się w tego<br />
smutnego spotkania i już głośno komentować we własnych kuchniach,<br />
„że taki młody” albo „co teraz Wera zrobi sama na świecie”, ewentualnie<br />
„ale że dziecka nie mieli, mój Boże, chociaż dzieciak by jej został”,<br />
poszli pierwsi. Potem ci, co mieli jeszcze dojechać na pociąg albo<br />
autobus, względnie mieli daleko do domu. W końcu zostali moi rodzice<br />
i teściowie. Zabrałam się za sprzątanie kuchni. Przy sprzątaniu mam<br />
jedną zasadę. Nie próbuję ogarniać całości, zawsze biorę jedną rzecz
i odpowiednio ją „zaszeregowuję”, do zlewu, do szafki, do lodówki…<br />
W końcu zmywam. Teściowa rzuciła się na pomoc. Odsunęłam ją<br />
delikatnie i stanowczo.<br />
– Sama sobie poradzę – zapewniłam, szorując patelnie, jakby życie<br />
od tego zależało. – Ja bym prosiła, żebyście poszli.<br />
Ojciec wstał, bo zwykł był interpretować wszystko, co zostało<br />
powiedziane, dosłownie. Ale moja matka, która uważała, że mówię<br />
„nie”, ale myślę „tak”, pociągnęła go za rękaw. Ojciec się zachybotał<br />
i usiadł na powrót.<br />
– Teraz nie możesz zostać sama, ponieważ masz rodzinę…<br />
– powiedział stanowczo.<br />
Zastanawiałam się, kiedy ich wyrzucić.<br />
– Ja was bardzo proszę – wycedziłam przez zaciśnięte zęby<br />
– żebyście sobie poszli. Właśnie pogrzebałam męża i chcę zostać sama.<br />
Czy możecie to uszanować i wyjść?<br />
Teść wyprowadził pochlipującą teściową, wreszcie poszli moi<br />
rodzice. Na odchodnym matka wyraziła nadzieję, że przyjdę do nich po<br />
kościele w niedzielę na obiad. Wcześniej zapraszali mnie teściowie. Im<br />
powiedziałam, że idę do rodziców, a moim, że niestety już zaprosili mnie<br />
teściowie. Do nikogo nie zamierzałam iść.<br />
– To na podwieczorek… – bąknęła niepewnie matka.<br />
– Tak, na podwieczorek pewnie się wyrobię… – potaknęłam.<br />
– A gdybyś tak chciała jutro… – Matka odwróciła się jeszcze na<br />
schodach.<br />
– Jakbym chciała jutro, to znam drogę – stwierdziłam takim tonem,<br />
jakbym rozważała wizytę. – Będziecie jutro w domu?<br />
– Rano pojedziemy na cmentarz, zapalić świeczki, bo trzeba… –<br />
powiedziała mama. – Będziemy jeździć codziennie do świąt, córeczko,<br />
bo tak nagle… I Pan Bóg może nie odpuścił mu całkiem grzechów…<br />
Do końca nie dotarło do mnie, o czym ona mówi, ale pojęłam<br />
ogólny sens.<br />
– Jestem pewna, że po świętach Sławek pójdzie do nieba…<br />
– oznajmiłam lekkim tonem, jakbym już deklarowała, że ja zrobię<br />
karpia, a oni niech przyniosą kluski z makiem. – Trzeba palić świeczki…<br />
Kiedy wreszcie poszli, pucowałam całe mieszkanie długo
i metodycznie. W końcu, kiedy wszystkie naczynia spoczywały na<br />
swoich miejscach, a resztki w lodówce, położyłam się na łóżku,<br />
przebierając w Sławka piżamę, i zasnęłam.<br />
•<br />
Kolejne dni to była jedna niekończąca się pustka. Oczywiście nie<br />
poszłam ani do teściów, ani do rodziców. Kiedy dzwonił telefon,<br />
podnosiłam słuchawkę w obawie przed tym, że jedni albo drudzy zechcą<br />
znów przyjść. Wiedziałam doskonale, że teściowie, żeby do mnie<br />
zadzwonić, muszą iść na pocztę, a rodzice prosić sąsiadkę, żeby<br />
użyczyła im tego mało rozpowszechnionego dobra, jakim wciąż był<br />
w owych czasach telefon.<br />
– Jak się czujesz? – dopytywała się teściowa.<br />
Oczywiście powinnam powiedzieć, że staram się dojść do siebie,<br />
zaproponować, że przyjadę posiedzieć z nimi. Przecież oni stracili syna.<br />
– Wszystko w porządku mamo, tylko proszę, dajcie mi spokój…<br />
– Dziecko, ja straciłam syna… – przypominała mi.<br />
I cóż z tego? Czy to cokolwiek zmieniało? Ja nie twierdziłam, że<br />
mój ból jest większy od jej bólu, ja tylko nie chciałam go z nikim dzielić.<br />
Nawet z kobietą, która dała Sławkowi życie.<br />
– Tak, wiem i bardzo mamie współczuję… – mamrotałam.<br />
– Zawsze traktowaliśmy ciebie jak córkę – mówiła.<br />
To nie był dobry czas na polemikę. Zawsze traktowali mnie jak<br />
synową. Nie mieli córki, skąd mogliby wiedzieć, jak się traktuje takową.<br />
Nigdy nie miałam wrażenia, że są do mnie w jakiś szczególny sposób<br />
przywiązani. Wiedziałam, że dopytywali Sławka, dlaczego nie mamy<br />
dzieci, na długo zanim wyznaliśmy im prawdę. I trochę za głośno na<br />
pewnym obiedzie teściowa powiedziała mężowi, że „to Weroniki wina”.<br />
A on odparł wtedy, że zawsze kobieta jest winna. Nie zapomniałam im<br />
tego i nigdy nie zapomnę.<br />
– Wiem mamo, dla mnie jesteście jak rodzice…<br />
Z ulgą odkładałam telefon. Wyobrażałam sobie, jak wychodzą<br />
oboje z poczty i wolnym krokiem człapią do domu przytłoczeni własnym
nieszczęściem, ale w poczuciu spełnienia rodzicielskiego obowiązku.<br />
Wieczorem, bodajże w sobotę, dzwonili z kolei moi rodzice.<br />
– Jak się czujesz? – dopytywała matka.<br />
O dziwo, to pytanie zupełnie mnie nie zdenerwowało. Nie byłam<br />
ani zdenerwowana, ani szczególnie zrozpaczona. Otępiała raczej.<br />
– Stosownie do okoliczności – odparłam.<br />
Matka naturalnie nie zrozumiała.<br />
– Zdrowa jesteś? – pytała niezręcznie.<br />
– Mamo, dziękuję ci za telefon. Jestem zdrowa, tylko chcę pobyć<br />
sama…<br />
– Powinnaś być teraz z rodziną… – nie ustępowała.<br />
– Jesteśmy twoją rodziną. – Ojciec przejął słuchawkę. – Teraz<br />
rozpaczasz, ale otrząśniesz się z tego…<br />
Ojciec nie lubił Sławka. Nigdy tego nie powiedział, ale uważał, że<br />
Sławek jest – był, powinnam raczej powiedzieć – dla mnie<br />
nieodpowiedni. Sławek bił ojca na głowę inteligencją, poczuciem<br />
humoru i ogólnym obyciem. Prowadził samochód, interesował się<br />
kuchnią, umiał całkiem nieźle gotować, słuchał zespołów rockowych<br />
i miał własne zdanie. Nie o takim zięciu ojciec marzył. Ojciec bał się, że<br />
przy nim polecę za wysoko. Pewnie już leciałam, ale spadłam z chwilą<br />
jego śmierci, może i nie roztrzaskałam się o podłoże, ale leciałam siłą<br />
ciągu, niziutko i lękliwie. Rodzice myśleli naturalnie, że za miesiąc,<br />
może za rok, ułożę sobie życie. Może spotkam jeszcze kogoś albo i kilku<br />
„kogosiów”, którzy będą przychodzili na herbatkę niedzielną, a kto wie,<br />
może zacznę przy nich chodzić do kościoła. Ja tymczasem nie mogłam<br />
wylądować z braku lotniska, jakiegokolwiek odniesienia między niebem<br />
a ziemią. Wisiałam gdzieś w powietrzu, może nawet dotykałam czegoś<br />
stopami, ale nie była to w żadnym wypadku ziemia.<br />
– Otrząsnę się, tylko nie dziś – mówiłam zmęczony tonem. – Czy<br />
ojciec nie słyszał o tym, że żałoba trwa rok?<br />
Najwyraźniej nie wiedział, co powiedzieć. Definicyjnie ojciec był<br />
sto lat za Murzynami.<br />
– Wszyscy tak robią – dodałam dobitnie i coś na kształt uśmiechu<br />
zamajaczyło na mojej twarzy. – Mówią, że rok…<br />
– Czy przez rok nie zamierzasz wychodzić z domu? – spytał
z niepokojem.<br />
– Nie, nie zamierzam wychodzić z domu dziś i jutro – mruknęłam.<br />
– W poniedziałek zamierzam pójść do pracy.<br />
Nie zamierzałam, na pewno nie znajdę w sobie tyle siły, ale<br />
chciałam ich uspokoić i powstrzymać od „zamartwiania się”.<br />
– Nie przyjdziesz jutro? – Matka przejęła słuchawkę.<br />
– Poszłybyśmy razem na cmentarz po kościele…<br />
– Nie tym razem, mamo… Podziękujcie pani Ali za udostępnienie<br />
telefonu – podsumowałam rozmowę. – Wzięłam proszek nasenny i chcę<br />
się położyć.<br />
– No tak, tak… – zgodziła się matka i dodała: – Śpij dziecko, bo<br />
sen to najlepsze lekarstwo.<br />
Tak, należy wszystko przespać. Najlepiej snem wiecznym. Zasnąć<br />
i nigdy się już nie obudzić. Albo obudzić się obok Sławka, wszystko<br />
jedno czy w białych zaświatach, w czarnym jak smoła piekle, czy<br />
gdziekolwiek. Byle tylko z nim.<br />
•<br />
W pracy było tak banalnie, jak się spodziewałam. Przywlokłam się<br />
w poniedziałek ubrana na czarno, bez śladu choćby pudru na bladej<br />
twarzy i rozejrzałam się po sali zabaw, pustej jeszcze o tej porze dnia.<br />
– Weronika, a co ty tu robisz? – zapytała mnie przerażona Monika.<br />
Monika wodziła rozbieganym wzrokiem po mnie i po kącikach<br />
z zabawkami.<br />
– Przyszłam do pracy – powiedziałam.<br />
– A myśmy się ciebie nie spodziewali… – bąknęła przerażona.<br />
Popatrzyłam na nią uważnie. Unikała mojego wzroku, przyglądając<br />
się uporczywie granatowej dżersejowej sukience, którą miałam na sobie.<br />
– Dlaczego? – spytałam krótko.<br />
– No bo wiesz… – Spuściła głowę. – Przepraszam, że nie byłam na<br />
pogrzebie… Ale to właśnie ja zostałam w przedszkolu…<br />
– Nic nie szkodzi – uspokoiłam ją. – Przecież była sama dyrekcja.<br />
Dziękuję za wieniec…
– Śliczny, prawda? – ożywiła się i natychmiast zgasła.<br />
Nie potrafię ocenić, czy wieniec był „śliczny”. Na pewno bardzo<br />
okazały, bardziej niżbym się spodziewała. Gdyby mierzyć się na wieńce,<br />
to ten z przedszkola bił na głowę wieniec, jaki przynieśli z pracy mojego<br />
męża.<br />
– Jestem w pracy i mam zamiar pracować – powiedziałam, żeby<br />
zakończyć dyskusję.<br />
– No tak – bąknęła Monika. – Gdybym mogła ci w czymś pomóc…<br />
– To powiem… – weszłam jej w słowo.<br />
Kolejna nic niewnosząca dyskusja miała miejsce pięć minut<br />
później i była zainicjowana przez samą dyrekcję.<br />
– Pani Weroniko – zaczęła. – Może powinna pani odpocząć przez<br />
kilka dni… My tu sobie poradzimy bez pani…<br />
Byłam już zmęczona samym przyjściem i skłonna do powrotu do<br />
domu, ale powstrzymało mnie wrażenie, że jeśli teraz wyjdę, to pewnie<br />
już nigdy nie znajdę w sobie dość determinacji, żeby wrócić.<br />
– Ja wiem, pani dyrektor – zaczęłam. – I chciałam podziękować za<br />
wszystko, co dla mnie zrobiliście…<br />
– Ale chce pani być między ludźmi? – zgadła.<br />
– Właśnie – odparłam z wysiłkiem. – Siedzę w domu i nie mam<br />
tam co robić. Tu bardziej się przydam, poza tym nie chcę brać lewego el<br />
cztery…<br />
Dyrekcja spojrzała współczująco.<br />
– Oczywiście. – Położyła rękę na moim ramieniu. – Gdyby jednak<br />
zmieniła pani zdanie, to proszę powiedzieć…<br />
Kiwnęłam głową, zastanawiając się w duchu, czy dobrze robię.<br />
W domu mogłabym leżeć cały dzień i odbierać jedynie telefony od<br />
rodziców i teściów. Tu musiałam mieć oczy naokoło głowy i pilnować<br />
gromady dzieciaków, które robiły przez cały dzień wszystko, co tylko<br />
można, żeby zrobić sobie krzywdę. Ponownie jednak zrobiłam bilans<br />
i wyszło mi, że powinnam zostać w pracy. Poczłapałam zatem na salę<br />
i zajęłam się dziećmi, które około ósmej napływały już gromadnie<br />
i wpadały z wrzaskiem na salę. Odbierałam je machinalnie od rodziców,<br />
którzy wiedzieli o „nieszczęściu, jakie się przydarzyło naszej kochanej<br />
pani” i ze współczującym uśmiechem, unikając mojego spojrzenia,
uciekali do swoich spraw.<br />
Najbliższe dni upływały jak we śnie. Przychodziłam pierwsza<br />
i wychodziłam ostatnia, szłam piechotą do domu, po drodze zatrzymując<br />
się przy każdej wystawie sklepowej. Wszystko, byle tylko nie wrócić do<br />
pustego domu. W końcu wracałam tak zmęczona, że przebierałam się<br />
w koszulę noc ną i oglądałam jakiś serial, nie mając pojęcia, o co w nim<br />
chodzi, i przysypiając co kilka minut. Wciąż nie umiałam spać w naszym<br />
małżeńskim łóżku. Kilka razy próbowałam się położyć, ale natychmiast<br />
zaczynałam płakać, bolało mnie w środku wszystko i po kilku godzinach<br />
zapadałam w coś w rodzaju drzemki. Mogłam być nie wiem jak bardzo<br />
zmęczona i zasypiać, oglądając telewizor, ale kiedy tylko kładłam głowę<br />
na mojej dawnej poduszce, lub co gorsza na poduszce Sławka, to<br />
natychmiast rozbudzałam się i wpadałam w czarną rozpacz. W końcu<br />
poddałam się i codziennie ścieliłam sobie posłanie na kanapie. O dziwo,<br />
tu zasypiałam natychmiast i jedynie szum z telewizora sygnalizujący, że<br />
skończył się program, był w stanie mnie obudzić, a to też tylko na<br />
chwilę. Brałam do ręki pilota i gasiłam kolorowy telewizor, ten<br />
przedmiot dumy, ostatni prezent od Sławka na moje urodziny,<br />
i zapadałam natychmiast w ciężki sen. Jadłam wyłącznie „przez rozum”.<br />
W małżeńskim stadle oboje gotowaliśmy chętnie. Zdarzało się nawet, że<br />
walczyliśmy o dostęp do kuchni. Sławek bardzo lubił przygotowywać<br />
obiad i podawać mi, kiedy wracałam z drugiej zmiany w przedszkolu.<br />
Zwykle denerwowałam się wtedy, że on jednak uważa, że gotuję nie<br />
dość dobrze, stąd ten jego pęd do kuchni. I muszę obiektywnie przyznać,<br />
że typowe potrawy, takie jak zupy czy pierogi, kotlety, gołąbki, ja<br />
robiłam lepiej, natomiast Sławek zdecydowanie królował w potrawach<br />
nietypowych, niesztampowych i wtedy w Polsce bliżej nieznanych.<br />
Wybierał z książek kucharskich oryginalne potrawy, skomplikowane<br />
sosy, które z upodobaniem pitrasił, doprawiając ziołami, które sadził<br />
w skrzynkach balkonowych, z dumą obserwując, jak kiełkuje bazylia,<br />
majeranek, a nawet cząber.<br />
– Będę gruba jak beczka – mówiłam, pałaszując mięso w bazylii<br />
z ziemniakami nadziewanymi serem i przyprawami.<br />
– Wiesz, że to dla mnie nie ma znaczenia – zapewniał, a ja<br />
złościłam się, że on uważa, że to wszystko jedno, czy ja jestem gruba czy
chuda.<br />
– Czyli jestem gruba? – pytałam, wciągając brzuch.<br />
– Przecież wiesz, że nie jesteś. – Uśmiechał się. – Sam mam<br />
brzuszek, który niedługo zamieni się w brzuszysko. Lubię gotować dla<br />
ciebie, to wszystko…<br />
Od czasu do czasu prosiłam, żeby nie gotował żadnych pyszności,<br />
tylko ofiarnie przez dwa tygodnie jadałam ser biały, sałatę zieloną<br />
i jabłka, co dawało mi raczej poczucie „oczyszczania organizmu”, niż<br />
faktycznie odchudzało.<br />
•<br />
Po wielu miesiącach zrozumiałam, że niebo nie zapadnie się,<br />
a słońce nie zgaśnie. Co gorsza, ludziom zdarzało się już zapomnieć<br />
o śmierci Sławka i podjęli krucjatę „wyciągania mnie do ludzi”. Nie<br />
chciałam nigdzie chodzić. Sądziłam, że jeśli będę wystarczająco<br />
konsekwentna w zaprzeczaniu i odmawianiu, to ludzie wreszcie dadzą<br />
mi spokój. Ale bardzo się myliłam. Im częściej mówiłam „nie”, tym<br />
więcej osób zapraszało mnie i starało „ożywić”. Tu się zgadzałam.<br />
Byłam martwa, owszem, ale nie chciałam wracać do żywych. Czasem<br />
wydawało mi się, że wszyscy wokoło, koleżanki z pracy, rodzice<br />
i teściowie, mają jedno marzenie, mianowicie żebym poszła do kina czy<br />
teatru. Co ja się nasłuchałam o musicalu „Metro”, który już miał swoje<br />
lata, ale powrócił na deski teatru w nowej obsadzie, z nową energią. Że<br />
fantastyczny, wspaniały, tyle młodości i radości. Na tym pierwszym,<br />
oryginalnym nie byliśmy ze Sławkiem, bo za dużo ludzi o tym mówiło.<br />
Wręcz wypadało być i się zachwycać, a Sławek tego nie znosił.<br />
W efekcie zostaliśmy chyba jedynymi ludźmi z naszego pokolenia,<br />
którzy „Metro” mieli w nosie. Ale że metro to w końcu są pociągi, więc<br />
mnie klątwa kolei państwowych dopadła i musiałam z koleżanką iść na<br />
to wiekopomne dzieło.<br />
– Będzie ci się podobał – mówiła Zuzia z przedszkola. Miała męża,<br />
którego nie znosiła, i dwójkę źle wychowanych, niegrzecznych dzieci,<br />
których zachowanie w dzisiejszych czasach usprawiedliwiono by
określeniem „adhd”.<br />
– Dziękuję ci, ale raczej nie kupię biletów. – Kręciłam przecząco<br />
głową.<br />
Słyszałam, że na to dobro trzeba stać w kilometrowych kolejkach,<br />
a bilety wciąż kosztowały majątek. Kolejki kojarzyły mi się nadal<br />
z brakami podstawowych artykułów, a nie łaknieniem dóbr kulturalnych.<br />
Nie zamierzałam w żadnej z nich już nigdy stać. Ostatni raz w teatrze<br />
byliśmy ze Sławkiem i był to Szekspir w Teatrze Polskim. Wspaniała<br />
sztuka. Byliśmy obydwoje zachwyceni. Potem długo o tym<br />
rozmawialiśmy przy herbacie i torciku W-Z w kawiarence „U Izy”.<br />
– Ale ja załatwię bilety. – Zuzia zachowywała się, jakby jej<br />
zależało na moim zakurzonym towarzystwie. – Proszę cię…<br />
Nie chciałam iść na musical, komedię, dramat. Nie chciałam nic.<br />
Konsekwentnie odmawiałam. Poszłam oczywiście w ramach zajęć<br />
przedszkolnych na spektakl pod tytułem „Krasnal Poziomka”. Jeden<br />
z bohaterów, kruk, miał na imię Sławek. Uznałam to za dziwny znak<br />
i przez resztę sztuki zastanawiałam się, co to może znaczyć. Pod koniec<br />
spektaklu doszłam do wniosku, że to zupełnie nic nie znaczy, że kruk<br />
miał na imię Sławek, grzybek – Maciuś, mucha – Basia, a poziomka –<br />
Malwinka. Nic nie miało znaczenia, świat toczył się dalej, słońce<br />
wschodziło i zachodziło, a księżyc czasami przebijał się przez chmury.<br />
– Załatwię bilety, Wera, tylko chodź ze mną, bo ja muszę to<br />
zobaczyć, a mój Karol nie cierpi musicali.<br />
Zuzia wpatrywała się we mnie błagalnie, jakby nie chciała mnie<br />
zbawić, tylko sobie zrobić przyjemność. Nie wiem, czemu jej tak<br />
zależało. Nigdy nie byłyśmy jakoś specjalnie blisko. Zupełnie<br />
nieoczekiwanie dla siebie kiwnęłam głową i zgodziłam się. Chciałam<br />
umówić się pod teatrem Studio Buffo, ale Zuzia czujnie powiedziała, że<br />
po mnie przyjedzie.<br />
– Mam po drodze. – Rzuciła się na mnie i zaczęła ściskać, jakbym<br />
ją uszczęśliwiła.<br />
Miała rację z tym przyjazdem po mnie, ponieważ rozmyśliłam się<br />
jeszcze wielokrotnie, kilka razy nawet próbując wyperswadować sprawę<br />
samej Zuzi, ale ta uparła się, że już ma bilety i wszystko załatwiła.<br />
– Nie zrobisz mi tego – rzuciła stanowczo, więc uległam.
Punktualnie przed mój dom zajechało cinquecento i Zuzia wysiadła<br />
z niego od strony pasażera, podeszła do drzwi klatki i energicznie<br />
zadzwoniła. Ktoś, kto to auto prowadził, wcale nie odjechał, tylko<br />
włączył światła awaryjne i zapalił papierosa. Westchnęłam<br />
i zamknąwszy starannie drzwi, zeszłam na dół. Przez chwilę miałam<br />
nadzieję, że to nie randka w ciemno, tylko jej mąż nas podwiezie do<br />
teatru, bo ma taką fantazję, ale kiedy ujrzałam za kierownicą autka<br />
wielkiego, zwalistego faceta, który uśmiechał się do mnie żółtawymi od<br />
tytoniu zębami, nadzieja we mnie zgasła i z rezygnacją wgramoliłam się<br />
na fotel z tyłu. Zuzanna cały czas paplała coś o sztuce, muzyce, gustach<br />
i dobranych pod względem gustów ludzi.<br />
– Grzegorz uwielbia sztuki, prawda, Grześ? – szczebiotała.<br />
– W zasadzie teatr, Zuziu, kocham i trochę koncerty jazzowe<br />
– sprostował Grzegorz miłym, niskim głosem, tak kontrastującym z jego<br />
pozbawioną wdzięku sylwetką.<br />
– Tylko nie ma z kim chodzić – świergoliła Zuzia.<br />
– Mam – znów sprostował. – Tylko nie zawsze człowiek chciałby<br />
chodzić z siostrą. Odkąd ona ma narzeczonego, to same rozumiecie…<br />
– No tak. – Zuzia odwróciła się do mnie i mrugnęła kilka razy<br />
powiekami. – Głupio chodzić z siostrą. Wszyscy i tak biorą ją za twoją<br />
dziewczynę.<br />
Grzegorz zahamował gwałtownie. Na pasach, na czerwonym<br />
świetle przemknęła para młodych ludzi.<br />
– Czy mógłby pan otworzyć okno? – zapytałam.<br />
Oprócz powitania i podania imienia nie odezwałam się ani słowem.<br />
– Oczywiście – powiedział i zaczął kręcić korbką przy drzwiach.<br />
– Czy pani się nie przeziębi?<br />
– Jestem odporna. – Uśmiechnęłam się jedną połową ust.<br />
Prawda była taka, że nie znosiłam dymu papierosowego. Od<br />
czasów palącego ojca nie cierpiałam znajdować się w jednym<br />
pomieszczeniu z palaczami. Smród tytoniu przypominał mi biedne,<br />
siermiężne czasy prl-u, kiedy to wszyscy, szczególnie elity intelektualne,<br />
emigrowały wewnętrznie w oparach dymu papierochów i wódy. Ani ja,<br />
ani Sławek nie paliliśmy i unikaliśmy jako żywo zadymionych<br />
pomieszczeń.
– Pewnie pani przeszkadza dym papierosowy – stwierdził. – To<br />
taki nałóg… Tyle razy starałem się rzucić, ale zawsze tyłem…<br />
Zamilkł zawstydzony. Rzeczywiście, sądząc po jego sylwetce,<br />
bardzo starał się rzucić palenie.<br />
– Prawdę mówiąc, rzeczywiście nie lubię zapachu papierosów… –<br />
powiedziałam. – Nigdy nie paliłam. Mój tata palił i może dlatego…<br />
– Mądra kobieta zaraz cię oduczy palenia. – Zuzia zerkała na mnie<br />
porozumiewawczo.<br />
– Oduczy i utuczy. – Uśmiechnął się.<br />
Opanowałam mdłości na widok żółtych zębów, bo już skręcaliśmy<br />
na parking przy Pałacu Kultury i Nauki.<br />
W teatrze już wiedziałam, dlaczego Grzegorz nie ma drugiej<br />
połowy. Kiedy zdjął kurtkę, pachniał tak intensywnie ostrym potem, że<br />
zrobiło mi się słabo. Zawsze byłam wrażliwa na cudze zapachy, bo sama<br />
prawie nie używałam perfum, ale nie pamiętam, kiedy czułam takie<br />
obrzydzenie. Zuzia za to była z siebie bardzo zadowolona i balansowała<br />
między udawaniem, że to nie jest wcale próba wyswatania mnie<br />
z pachnącym inaczej Grzegorzem, a zachwalaniem jego zalet. Zalet miał<br />
– z tego, co zrozumiałam – niewiele, głównie jedną, zasadniczą,<br />
mianowicie był „dobrym człowiekiem”. To całkiem tak jak Sławek, tyle<br />
że on pachniał bardzo przyjemnie.<br />
– Czy panie się czegoś napiją? – zapytał niezręcznie zwalisty typ.<br />
Zuzia zażyczyła sobie kawy.<br />
– Najlepiej dożylnie – zachichotała – bo coś zmęczona jestem.<br />
– A pani? – zwrócił się do mnie.<br />
Najpierw podziękowałam, ale patrzył tak, jakby mu szczególnie<br />
zależało, żebym się czegoś napiła.<br />
– Poproszę herbatę doustnie. – Posłałam mu krzepiący uśmiech.<br />
– Zwykłą, czarną.<br />
Innej zresztą nie było. Grzegorz, szurając nogami, poszedł stać<br />
w tasiemcowej kolejce, a Zuzia zaczęła szeptać mi do ucha.<br />
– I co sądzisz? – ekscytowała się.<br />
– Zuzia – popatrzyłam na nią z niechęcią – nie potrzebuję swatania,<br />
nie znoszę randek w ciemno… Nie rób tego więcej.<br />
– Ale to taki dobry człowiek – zapewniła prostodusznie.
– Narzeczona zostawiła go, jak już mieli ustaloną datę ślubu.<br />
– Widzę, że dobry. Współczuję, że zostawiła go narzeczona. On<br />
jest po prostu nie w moim typie – powiedziałam.<br />
Złapała mnie za przegub i zacisnęła paluchy tak mocno, że<br />
syknęłam.<br />
– Daj mu szansę – poprosiła. – Zrób to dla mnie.<br />
– Nic z tego nie będzie – perswadowałam.<br />
Cóż ja jej byłam winna, że miałabym się spotykać z takim<br />
Grzegorzem „dla niej”? I nie dlatego, dodałam w myślach, że jestem<br />
niegotowa, to zbyt świeża rana i tak dalej. Nawet nie dlatego, że nie<br />
wyobrażałam sobie bycia z kimkolwiek innym, ale przede wszystkim<br />
z powodu tego, że Grzegorz – poczciwina, był śmierdzącym grubasem.<br />
Tymczasem przemykał się biedaczyna, trzymając w obu rękach<br />
herbatę dla mnie i kawę dla Zuzi. Już dzwonił drugi dzwonek, więc<br />
naprędce połknęłam skondensowany wrzątek i poszliśmy na salę.<br />
Siedziałam obok tego miłego, brzydkiego jak noc gościa i zastanawiałam<br />
się, co ja tam robię. Nie potrafię powiedzieć, czy przedstawienie mi się<br />
podobało czy nie. Prawie niczego nie słyszałam. Jacyś młodzi ludzie<br />
śpiewali, tańczyli, cieszyli się nie wiadomo z czego. Pewnie widzieli<br />
przyszłość w samych jasnych kolorach, mieli nadzieję na dobre<br />
i dostatnie życie. Ja nie. Plamy tancerzy przesuwały mi się przed oczami<br />
jak w kalejdoskopie.<br />
– Jakie to świetne. – Grzegorz niebezpiecznie przysunął się do<br />
mnie.<br />
Odsunęłam się odruchowo, a on najwyraźniej się spłoszył.<br />
– Tak, urocze to wszystko – zapewniłam go. – Absolutnie…<br />
Podczas przerwy nie musiałam nic mówić. Zuzia gadała za nas<br />
oboje.<br />
– Jaka ja jestem szczęśliwa, że tu jestem – wykrzykiwała<br />
w uniesieniu. – Kiedy było „Metro” w Dramatycznym z Edytą Górniak<br />
i Kasią Groniec, to byłam dziesięć razy! Na pewno przyjdę jeszcze raz<br />
… A wy?<br />
– Ja nie… – pospieszyłam z zapewnieniem.<br />
– Ja chyba też nie, chociaż bardzo mi się podobało. – Grzegorz<br />
patrzył w bok.
– Idźcie koniecznie na coś innego – namawiała Zuzia. – Razem…<br />
Przestańmy udawać, że jesteśmy tu przypadkiem.<br />
Nic nie powiedziałam, bo mi się nie chciało ust otwierać. Grzegorz<br />
spojrzał pytająco. Pokręciłam przecząco głową i uśmiechnęłam się<br />
krzepiąco. Niech myśli, że to tylko „za wcześnie na nowy związek”. Po<br />
owacjach na stojąco i krzykach „brawo” poszliśmy wreszcie do<br />
samochodu. Zuzia usiłowała namówić nas na odwiedzenie jakiejś<br />
kawiarni, ale nie tylko ja nie miałam na to ochoty. Grzegorz<br />
najwyraźniej także miał dość nieudanej randki. Moja koleżanka podjęła<br />
jeszcze jedną próbę połączenia nas w jakikolwiek sposób i zażądała<br />
odwiezienia jej do domu w pierwszej kolejności. Przytaknęliśmy oboje<br />
z Grzegorzem i zawieźliśmy ją na Sadybę, gdzie zniknęła w pokaźnym<br />
domku jednorodzinnym.<br />
– Uff. – Grzegorz uśmiechnął się do lusterka. Siedziałam z tyłu<br />
w bezpiecznej odległości, więc odwzajemniłam uśmiech. W końcu<br />
jeszcze tylko jakieś trzydzieści minut i przebiorę się w piżamę Sławka,<br />
żeby zasnąć na kanapie przed telewizorem.<br />
– A może miałabyś ochotę na herbatę albo coś do zjedzenia?<br />
– zapytał cichym głosem.<br />
Nie było w nim ani proszenia, ani sugestii, że „może jednak”.<br />
– Bo ja nie zjadłem kolacji przed wyjściem… – wyznał.<br />
– A w lodówce nie mam prawie nic…<br />
Kiwnęłam głową. Nie z żalu czy chęci spędzenia z nim wieczoru,<br />
tylko z autentycznego głodu, który jakby wywołany z ciała szarpnął<br />
moimi trzewiami.<br />
– Tylko coś zwyczajnego – powiedziałam.<br />
– Pizza? – Ucieszył się jak dziecko. – W Pizza Hut jest danie dla<br />
dwojga. To znaczy – stropił się – można wziąć jedną pizzę na spółkę,<br />
sałatkę też i dwa napoje…<br />
– Idealnie – zapewniłam. – Nie zjadłabym całej.<br />
Staliśmy potem w barze, który kiedyś był „Grubą Kaśką”,<br />
i czekaliśmy na stolik. Bardzo mnie to zdumiało. Chadzaliśmy ze<br />
Sławkiem do restauracji, głównie na Starym Mieście, i nie przypominam<br />
sobie, żebyśmy musieli czekać. Grzegorz chyba się denerwował, że<br />
zrezygnuję, ale uspokoiłam go, że miejsc jest dużo, ludzie szybko
kończą swoje dania dla dwojga i wychodzą, robiąc miejsce następnym.<br />
Było całkiem miło. Doczekaliśmy się w końcu stolika<br />
i zamówiliśmy średnią margaritę, sałatkę oraz napoje pomarańczowe,<br />
które przyjemnie pachniały nowoczesną chemią. Pizza była bardzo<br />
smaczna, chociaż wiedziałam, że każdy Włoch dostałby zawału na<br />
widok grubego na półtora centymetra ciasta pokrytego serem<br />
pizzopodobnym i sosem z koncentratu.<br />
– Smakuje ci? – zapytał, kiedy pochłonęliśmy po jednym kawałku.<br />
– Bardzo smaczna. – Pokiwałam głową.<br />
– A sałatka? – indagował.<br />
Dostaliśmy mały, dość głęboki talerzyk i Grzegorz rzucił się do<br />
baru sałatkowego. Zasada była następująca: napchać do miseczki tyle, ile<br />
się da, bez ładu i składu. Grzegorz napchał imponująco dużo.<br />
– Bardzo smaczna. – Postanowiłam nie wnikać w istotę sałatek.<br />
Przerzuciłam sobie trochę warzyw na talerz, wymieszałam z sosem<br />
i zaczęłam dziobać widelcem.<br />
– Mogę cię o coś spytać? – Odłożył widelec na talerz.<br />
– Jeśli chcesz zjeść mój przydziałowy kawałek i większość sałatki,<br />
to ja się zgadzam. – Uśmiechnęłam się.<br />
– To też – przymrużył oczy. – Od jak dawna jesteś wdową?<br />
– Zuzia ci nie mówiła? – zapytałam. – Rok, miesiąc, dwa dni i … –<br />
spojrzałam na zegarek – jakieś siedemnaście godzin.<br />
– Zuzia to moja koleżanka z liceum. Nasze matki się przyjaźnią.<br />
Jesteśmy sąsiadami… Rodzice uważali, wiesz, że będziemy razem…<br />
– Ty też tak uważałeś? – zapytałam, bo wiedziałam, że Zuzia na<br />
pewno nigdy nie brała pod uwagę takiego scenariusza.<br />
– Przez pewien czas nawet tak. – Pokiwał głową, gryząc pizzę.<br />
– Byliśmy bardzo związani jako dzieci. Nawet „chodziliśmy ze sobą”.<br />
– Zakreślił w powietrzu cudzysłów.<br />
– A co nie zagrało? – zainteresowałam się.<br />
– Zuzia to laska, a ja… No cóż…<br />
Nie trudziłam się, żeby sprostować. Po co miałam go oszukiwać?<br />
– Pod koniec podstawówki ona zaczęła wyrastać na bardzo<br />
atrakcyjną dziewczynę, a ja zacząłem mieć kłopoty z nadwagą. Ona była<br />
w klasie sportowej i trenowała bieg przez płotki, a ja siedziałem
i czytałem książki… Nie chcę powiedzieć, że ona nie czytała…<br />
Odsunęłam talerz od siebie. Od śmierci Sławka nie zjadłam tyle, co<br />
tego wieczoru.<br />
– Wciąż się w niej kochasz? – spytałam.<br />
– Właściwie nie… – zadumał się. – Ja… też jestem wdowcem…<br />
w pewnym sensie…<br />
– To znaczy?<br />
Odłożył widelec, który ściskał w ręku.<br />
– Miałem ropień płuc jakieś pięć lat temu. – Uśmiechnął się<br />
wstydliwie. – Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Chyba nieleczone<br />
przeziębienie, potem kasłałem coraz bardziej i dusiłem się w nocy…<br />
W końcu gorączka i gorączka… Kolejne antybiotyki, a w końcu<br />
wylądowałem w szpitalu. W dość ciężkim stanie… Tam poznałem<br />
Basię. Miała trzydzieści lat. Jak na osobę z mukowiscydozą to bardzo<br />
zaawansowany wiek.<br />
Nie przerywałam mu, kiedy przestał mówić. Wyraźnie zbierał<br />
myśli.<br />
– Najpierw rozmawialiśmy. Była bardzo drobna, chudziutka,<br />
z garbem… Ale śliczna. Zakochałem się w niej, a ona chyba we mnie…<br />
Żyła jeszcze dwa lata. Głównie w szpitalu…<br />
– Byliście razem? – spytałam.<br />
– Nie mieliśmy ślubu. – Pokręcił głową. – Wyznaczyliśmy datę, ale<br />
ona odeszła miesiąc wcześniej…<br />
– Nie o to pytałam…<br />
– I tak, i nie… Zabierałem ją do kina, na spacery… Nosiłem ją<br />
głównie na rękach, bo mogła przejść tylko kilka kroków bez zadyszki…<br />
Kiedy jej się pogarszało, jej rodzice dzwonili i w środku nocy<br />
przyjeżdżałem i wiozłem ją do szpitala. Wiedziałem, że to może być ten<br />
ostatni raz…<br />
– I w końcu nie wyszła z tego szpitala? – domyśliłam się.<br />
– Nie – skrzywił się. – Umarła we śnie, pierwszej nocy, którą<br />
spędziliśmy razem… U mnie w domu… Nie obudziłem się. Rano<br />
zobaczyłem…<br />
– Umarła szczęśliwa?<br />
– Aż tak to nie… Niestety… Wymogliśmy na jej rodzicach, żeby
pozwolili jej wyjść z domu. W końcu niedługo miał się odbyć ślub<br />
i przecież mieszkalibyśmy razem. Byliśmy w teatrze, potem<br />
pojechaliśmy do mnie. Piła wino do kolacji… Może jej to zaszkodziło.<br />
– Może tak miało być? – zasugerowałam. Kelnerka wzięła od nas<br />
naczynia i zapytała, czy życzymy sobie deser. Grzegorz zamówił sernik<br />
i kawę, ja herbatę.<br />
– Może… – powątpiewał. – Jej rodzice oskarżali mnie o jakiś<br />
błąd… Niepotrzebnie przyznałem się do tego, że piliśmy wino.<br />
Twierdzili, że jej leki zmieszane z alkoholem ją zabiły. Ona wypiła jeden<br />
mały kieliszek…<br />
– A nie zaszkodziło jej… wiesz co?<br />
– Na pewno nie – zamilkł, ponieważ kelnerka przyniosła trójkącik<br />
sernika, kawę i herbatę. – Bo nic nie było…<br />
– Przykro mi – powiedziałam.<br />
– No i jestem taki niby wdowiec od trzech lat – podsumował.<br />
– Jedyna kobieta, z którą spędziłem noc, bez konsumowania zresztą,<br />
umarła u mego boku… Żałosne…<br />
– Okropne raczej… – skrzywiłam się. – Przynajmniej byłeś<br />
przygotowany na to, że ona umrze. Bo ja nie byłam. Przejechał go pijany<br />
kierowca na pasach. Najpierw odratowali go w szpitalu, ale potem coś<br />
pękło i…<br />
– Przykro mi bardzo. – Tym razem on współczuł mojej tragicznej<br />
historii.<br />
– Nigdy się z tym nie pogodziłam i nie pogodzę… – powiedziałam<br />
wprost. – Dlatego szkoda czasu na spotykanie się ze mną. Nigdy już<br />
z nikim się nie zwiążę…<br />
– Jesteś pewna?<br />
Patrzył na mnie bardzo uważnie. Sama zadałam sobie to pytanie.<br />
Byłam więcej niż pewna, że nie będę już z żadnym mężczyzną.<br />
– Zdecydowanie pewna – potwierdziłam. – My bardzo…<br />
kochaliśmy się ze Sławkiem.<br />
Chyba żadnemu człowiekowi wcześniej nie powiedziałam<br />
o naszym związku takimi słowami.<br />
– Wiem, że to głupio brzmi. – Pochyliłam się w jego kierunku.<br />
– Może wszyscy idealizują swoich partnerów po rozstaniu, ale u nas tak
yło. Byliśmy jak jedno, wszystko razem…<br />
– Przepraszam, przepraszam… – przerwał mi, widząc, że prawie<br />
płaczę. – Naprawdę nie chciałem. Zuzia pewnie też chciała dobrze…<br />
Może nie miała zamiaru zaraz nam ślubu organizować, ale myślała, że<br />
może podobne nieszczęście nas zbliży.<br />
– Mnie nie powiedziała, że ty też będziesz…<br />
– Mnie mówiła – przyznał się. – Że bardzo fajna z ciebie kobieta<br />
i pasujemy do siebie. Ale jak cię zobaczyłem, to pomyślałem, że raczej<br />
nie pasujemy do siebie.<br />
– Może pasujemy. – Chciałam go pocieszyć, bo wzbudzał litość.<br />
– Tylko ja się nie nadaję. Wiem, że mi powiesz, że nie można się<br />
poddawać, trzeba żyć dalej etc. I ja żyję dalej, tylko nie mam ochoty już<br />
z nikim życia dzielić.<br />
– Ja też nie mam po Basi… Ale gdybyś chciała kiedyś pójść do<br />
kina czy teatru, to… odezwij się…<br />
Potem zapłacił rachunek i odwiózł mnie pod dom. Wysiadł<br />
z samochodu i otworzył mi drzwi. Ukłonił się nawet i kiedy podałam mu<br />
dłoń, pocałował ją delikatnie. Kiedy weszłam do siebie na górę, nie paląc<br />
światła, spojrzałam przez firankę. Stał tam jeszcze godzinę, potem<br />
wsiadł do samochodu i odjechał. Dziesięć lat później spotkałam go na<br />
cmentarzu w Święto Zmarłych. Stał nad grobem Barbary Radościńskiej<br />
i palił świeczki. Ten grób był na tym samym cmentarzu co mogiła<br />
Sławka. Nawet dosyć blisko. Zauważył mnie i odwrócił się ucieszony.<br />
– Co słychać? – spytał cicho.<br />
– U mnie nic nowego – powiedziałam. – A u ciebie?<br />
– Mam żonę i dwoje dzieci – odparł z dumą.<br />
Zakłuło mnie z zazdrości. Miał dwoje dzieci… Chwilę później<br />
podeszła pulchna, niska blondynka i pociągnęła go za rękaw. Za nią<br />
dreptało kilkuletnie dziecko.<br />
– Madziu – ożywił się Grzegorz. – Pozwól, to jest Weronika,<br />
znajoma Zuzanny… Weroniko, to moja żona Magda i syn Maciuś.<br />
Podałyśmy sobie ręce. Jego żona patrzyła na mnie podejrzliwie, ale<br />
mam wrażenie, że nie chodziło o mnie, tylko o wspomnianą Zuzannę.<br />
Wtedy już nie pracowałam w przedszkolu. Zuzanna odeszła kilka lat<br />
wcześniej. Pojechała za mężem do Szwajcarii i nie wiem, jakie były jej
dalsze losy.<br />
– A gdzie druga pociecha? – spytałam.<br />
– Karolinka ma dopiero rok i została z moją mamą – powiedziała<br />
żona Grzegorza.<br />
– Może pójdziemy gdzieś na kawę? – zapytał Grzegorz.<br />
Zanim otworzyłam usta, blondyna pisnęła:<br />
– Zwariowałeś chyba, Misiu! Mama czeka na nas z obiadem…<br />
– Ja jestem umówiona i niestety nie mogę – pospieszyłam, chcąc<br />
zatuszować nietakt żony Grzegorza.<br />
– O, szkoda – powiedział. – Może następnym razem.<br />
Kiwnęłam im głową i odeszłam na bok. Zamierzałam jeszcze<br />
pokręcić się po cmentarzu w poszukiwaniu grobu jednego z moich<br />
wujków, a potem wrócić do Sławka. Odwiedzałam jego grób ledwie od<br />
pięciu lat, wcześniej nie umiałam tam pójść. Rodzice Sławka zajęli się<br />
wykonaniem płyty nagrobnej. Pytali mnie, czy chciałabym beżowy<br />
granit, czy czarny, czerwony, wymieniali te kolory i desenie liter,<br />
krzyża, chcieli wyrzeźbić Matkę Boską bolejącą nad losem Chrystusa.<br />
Było mi to obojętne. Wielokrotnie to podkreślałam. Kiedy w końcu<br />
wybrałam się na cmentarz, zobaczyłam, że Sławek leży przytrzaśnięty<br />
ciężkim czarnym marmurem, jego imię i nazwisko wyryte jest złotymi<br />
literami na tablicy, a pod wyrzeźbionym krzyżem nikt nie stoi.<br />
Zadzwoniłam do teściowej i powiedziałam, że byłam na grobie mojego<br />
męża i bardzo mi się on podoba. Powiedziała wtedy, że nie rozumie,<br />
dlaczego dotąd go nie odwiedzałam. Nie zamierzałam jej tego<br />
tłumaczyć.<br />
•<br />
Pracowałam w przedszkolu jeszcze jakiś czas. Nie wiem, kiedy<br />
stało się tak, że przestałam móc spokojnie patrzeć na dzieci. Może<br />
wtedy, kiedy mały Romek upadł na placu zabaw i stłukł kolano?<br />
Przybiegł do mnie, a ja nie umiałam przytulić dziecka, tylko<br />
zaprowadziłam je za rękę do budynku, gdzie obmyłam mu ranę, polałam<br />
wodą utlenioną i spytałam, czy chce się położyć, czy wraca na plac
zabaw.<br />
– Chcę się przytulić – buczał i wyciągał rączki.<br />
Stało się wtedy coś ze mną. Chciałam przyciągnąć malca do siebie,<br />
pocieszyć, dmuchać na rankę, pocałować w kolanko, żeby przestało<br />
boleć. Tyle razy wcześniej to robiłam. Wydmuchiwałam ból z obtartych<br />
rączek i nóżek, wycałowywałam siniaki z główek i patrzyłam, jak dzieci<br />
wracają szczęśliwe i zadowolone do zabawy. Teraz nie umiałam.<br />
Przyciągnęłam malca do siebie, ale jego ciałko wydało mi się kanciaste,<br />
a zapach mnie zemdlił.<br />
– Duży już jesteś i nic ci nie będzie – zapewniłam, odsuwając go<br />
od siebie.<br />
Mały wykrzywił twarz. Przez moment ujrzałam, jak twarz mu<br />
rośnie. Oczy znikały w ciastowatym obrzęku. Wyglądał szkaradnie.<br />
W dodatku jęknął coś nienaturalnie grubym głosem. Odskoczyłam<br />
z przerażeniem, zamykając oczy. Kiedy znów je otworzyłam<br />
i odzyskałam słuch, zobaczyłam, że Romek siedzi na podłodze i płacze,<br />
wpatrując się we mnie ze strachem.<br />
– Pani Welka mie uderzyła… – poskarżył się Andżelice,<br />
dziewczynie, która pracowała na miejscu Zuzi od kilku miesięcy.<br />
Andżela, tak się przedstawiała „nowa”, nie uwierzyła małemu.<br />
Zresztą ja mu też nie uwierzyłam. Nigdy bym dziecka nie uderzyła.<br />
Wszyscy to wiedzieli. Romek został zabrany na plac zabaw, szybko<br />
przestał płakać, a kiedy przyszli rodzice po niego, skarżył się tylko na<br />
obtarte kolanko. Nasłuchiwałam, ale nie powiedział słowa o mnie.<br />
Niemniej jakieś dwa miesiące później wezwała mnie dyrekcja.<br />
– Pani Weroniko – zaczęła magister Kozieradka. – Chciałam<br />
zapytać, czy pani w czymś nie pomóc?<br />
– Nie rozumiem – przyznałam się.<br />
– Nie wiem, jak to ująć, ale coś się niedobrego z panią dzieje od<br />
pewnego czasu…<br />
– To znaczy? – spytałam, nie rozumiejąc, o czym ona mówi.<br />
Przychodziłam pierwsza, wychodziłam ostatnia, dyżurowałam<br />
sumiennie, starałam się, jak mogłam. Sama zauważyłam, że nie jestem<br />
już tak serdeczna wobec dzieci, ale dotyczyło to tylko przytulania. Mój<br />
stosunek do opieki, nauki zupełnie się nie zmienił. Wydaje mi się że nikt
nie miał prawa zauważyć, że nie umiem już przytulić dziecka. Mnie<br />
samej wydawało się to chwilowym problemem.<br />
– Podobno opowiada pani dzieciom o śmierci… – zaczęła.<br />
– A, to… – mruknęłam. – Ani umarł dziadziuś. Ona sama o tym<br />
powiedziała… Mówiła, że rodzice ją oszukiwali przez kilka miesięcy, że<br />
dziadek wyjechał, ale wróci. W końcu się dowiedziała i zaczęła się<br />
panicznie bać, że i ona…<br />
– Możemy nie zgadzać się z tym, co mówią swoim dzieciom<br />
rodzice – przerwała mi. – Ale nie wolno pani opowiadać pięciolatce, że<br />
ją okłamano. A zwłaszcza że po śmierci nic nie ma, ponieważ jakby<br />
było, to pani mąż skontaktowałby się z panią i o tym opowiedział…<br />
Byłam ogromnie zaskoczona. Ta mała kłamała bezczelnie.<br />
– Ja niczego takiego nie mówiłam. Nie opowiadam o śmierci<br />
męża…<br />
– Cóż, dzieci twierdzą inaczej… A ja zastanawiam się, co się stało,<br />
pani Weroniko…<br />
– Wierzy pani dzieciom czy mnie? – zdenerwowałam się.<br />
– Przecież one nie wiedzą, co mówią.<br />
– Pani Weroniko – Kozieradka bębniła paznokciami<br />
pomalowanymi na czerwono – zdarza się pani popchnąć albo szarpać<br />
dziecko…<br />
– Kto tak twierdzi? – Byłam bardzo zdenerwowana.<br />
– Dzieci… – Pokiwała głową. – Te same, które panią tak<br />
uwielbiały, że chciały w sobotę i niedzielę przychodzić do przedszkola.<br />
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Jeszcze kilka razy zdarzyło mi się,<br />
że jakieś dziecko wydało mi się inne niż zwykle. Bolała mnie wtedy<br />
głowa. Pamiętam, że miałam wrażenie, że jedna dziewczynka<br />
narysowała coś dziwnego farbami. Coś jakby upiora, zjawę. Wzięłam ją<br />
na rozmowę i wypytywałam, dlaczego narysowała coś tak brzydkiego.<br />
Edytka rozpłakała się i odparła, że to motylek, a nie diabeł. Chciałam<br />
porozmawiać z jej rodzicami, wzięłam ten rysunek, ale na nim nie było<br />
tego, co przedtem, tylko łąka i fruwający motyl w kolorowych barwach.<br />
Doszłam do wniosku, że musiała zniszczyć rysunek i zbagatelizowałam<br />
sytuację. Innym razem na bluzeczce Olka zauważyłam wulgarny napis.<br />
Jego ojciec jeździł tir-em. Pewnie przywiózł małemu strój, licząc na to,
że nikt nie zna w przedszkolu ani jednego angielskiego słowa.<br />
Powiedziałam coś na ten temat matce. Być może poskarżyła się dyrekcji.<br />
– Którzy rodzice się skarżyli? – spytałam.<br />
– Edytki.<br />
– Nie dziwię się. – Usiadłam na krześle, bo dotąd stałam. – Mała<br />
narysowała coś okropnego i ja chciałam wiedzieć, czego ona się boi.<br />
Oczywiście zaprzeczyła i zniszczyła rysunek.<br />
Dyrektorka westchnęła.<br />
– Ona się boi właśnie pani… – powiedziała z naciskiem.<br />
– Sugerowała jej pani, że narysowała upiora, tłumaczyła, że to straszne,<br />
i wypytywała, czy w domu ją biją…<br />
– A tymczasem dziecko narysowało motylka… – dokończyłam<br />
z ironią w głosie. – Naprawdę pani w to wierzy? Przecież dziecko może<br />
być bite, straszone, molestowane…<br />
– Może… – Splotła ręce. – Tylko mnie się wydaje, że ona<br />
naprawdę narysowała to, co mówi. Odnalazłam nawet ten rysunek.<br />
– Zniszczyła tamten rysunek i namalowała nowy – upierałam się<br />
przy swoim.<br />
– Jak dużo czasu minęło od chwili, kiedy pani zobaczyła rysunek<br />
z upiorem, do momentu, kiedy Edytka pokazała nowy?<br />
Nie zamierzałam odpowiadać na to pytanie. Przybrałam obrażony<br />
wyraz twarzy.<br />
– Pani Weroniko – ponownie zaczęła mówić Kozieradka. – Ten<br />
rysunek był bardzo staranny, malowany kilkunastoma kolorami. Było na<br />
nim dużo szczegółów. To mało możliwe, żeby pięcioletnie dziecko<br />
namalowało takiego motyla w kilka minut. A znalazła pani podarty<br />
poprzedni rysunek?<br />
– Znalazła sposób, żeby go wyrzucić… – nie mogłam się<br />
powstrzymać.<br />
– Pani Weroniko… – W głosie Kozieradki słyszałam bezradność<br />
i inny, wielce niepokojący ton.<br />
– Czy chce mnie pani zwolnić? Macie kogoś innego na moje<br />
miejsce? – zapytałam, starannie tłumiąc złość.<br />
– Ja się tylko martwię, że pani… – szukała właściwego słowa.<br />
– Proszę powiedzieć – zachęciłam ją. – Jest pani tutaj dyrektorem.
Nic, co pani powie, nie może zostać użyte przeciwko pani. Raczej<br />
przeciwko mnie…<br />
– Nie wiem, jak to powiedzieć – męczyła się dalej. – Ale pani się<br />
zmieniła od pewnego czasu.<br />
– Mąż mi umarł, a to zmienia ludzi – powiedziałam.<br />
– Wiem, naturalnie… mówiła mi o tym dyrektor Lelechowicz. Ale<br />
od czasu, kiedy pracujemy razem, nie miałam do pani najmniejszych<br />
zastrzeżeń. Kiedy tylko objęłam tę posadę, poprzednia dyrektor mówiła<br />
o pani jak o skarbie. I do niedawna tak właśnie było…<br />
– A teraz już nie jestem skarbem, bo zamiast wycinać kwiatki,<br />
zainteresowałam się losem tej dziewczynki?<br />
– Nie nazwałabym tego „zainteresowaniem” – powiedziała. – Pani<br />
wystraszyła to dziecko… Podobnie jak rodziców Olka. Im sugerowała<br />
pani, że strój chłopca nie jest odpowiedni do przedszkola.<br />
– Bo nie był… – Nie czułam złości, tylko dziwną obojętność,<br />
jakbym nie umiała w sobie wzbudzić głębszych uczuć.<br />
– Ale co było nie tak w tym stroju?<br />
– Był na nim wulgarny napis – powiedziałam. – Po angielsku.<br />
– Olek był w koszulce z napisem „I am your friend”. Pod spodem<br />
było zdjęcie kota przytulonego do psa…<br />
– Nieprawda – odparłam ze zdumieniem. – Tam było napisane<br />
„Fuck me!” i nie było żadnych zwierząt, przynajmniej ja nie pamiętam…<br />
– No właśnie zupełnie nie, pani Weroniko… – W jej oczach<br />
malowała się troska. – Widziałam tę bluzkę i zastanawiam się, dlaczego<br />
pani tak zareagowała…<br />
– Tam był taki napis! – krzyknęłam. – Czy pani sugeruje, że ja to<br />
sobie wymyśliłam?<br />
– Pamiętam bluzkę tego chłopca, zwróciłam na nią uwagę. To<br />
zdjęcie kotka i psa było urocze. Nawet pytałam go, skąd ma taką słodką<br />
bluzeczkę. Powiedział, że tata przywiózł. Dlaczego pani widziała inny<br />
napis niż rzeczywisty, inny rysunek?<br />
– To był taki rysunek i taki napis – stwierdziłam stanowczo. – Jeśli<br />
się pani przestały podobać moje metody wychowawcze, to mogę się<br />
zwolnić.<br />
Kozieradka mierzwiła włosy. Nagle zrozumiałam, że ona chce,
żebym odeszła. Uważa chyba, że coś ze mną jest nie tak.<br />
– Pani Weroniko, nie chcę, żeby pani odchodziła, ale może to<br />
nerwy… Taką tragedię pani przeżyła… Może powinna pani<br />
porozmawiać z psychologiem?<br />
– Jeśli nie chce pani, żebym odchodziła, pani dyrektor, to zostanę.<br />
Prosiłabym jednak nie wtrącać się w moje prywatne sprawy.<br />
Nie wtrącała się już, a po kilku miesiącach sama odeszłam.<br />
•<br />
Któregoś dnia, nie pamiętam, czy była wiosna, czy już lato, było<br />
w każdym razie bardzo ciepło i jasno na dworze. Wracałam wieczorem<br />
do domu i zastałam pod drzwiami moich rodziców.<br />
– Co wy tu robicie? – spytałam zdumiona.<br />
– Chcieliśmy porozmawiać, Werciu… – Zagaił ojciec<br />
i wyprostował się.<br />
Matka wciąż siedziała skulona na schodach. Spojrzałam na nią<br />
w świetle żarówki i zdumiałam się, bo taka wiekowa mi się wydawała.<br />
Otworzyłam drzwi do domu i wpuściłam ich do środka.<br />
– Od kiedy nie pracujesz w przedszkolu? – spytał ojciec.<br />
Matka energicznie poszła do kuchni w poszukiwaniu herbaty.<br />
Słyszałam, jak nalewa wody do czajnika i zapala gaz.<br />
– Nie pamiętam dokładnie – odpowiedziałam. – Dlaczego pytacie?<br />
Ojciec rozejrzał się wokoło. Rzeczywiście duży pokój przypominał<br />
pobojowisko. Chciałam oddać ubrania Sławka, ale wyciągnęłam je tylko<br />
z szafy i nie umiałam się z nimi rozstać. Spałam kilka nocy na jego<br />
garniturach, koszulach i swetrach ułożonych w stertę. W sumie dziwnie<br />
to wyglądało. Przyszła matka z herbatą.<br />
– W kuchni jest bałagan, wiem – powiedziałam.<br />
Postawiła na stole w pokoju dwa kubki z herbatą i bez słowa<br />
wyszła z pokoju. Usłyszałam, jak w kuchni odkręca wodę. Najwyraźniej<br />
postanowiła umyć moje naczynia, które stertą piętrzyły się w zlewie.<br />
Słyszałam także dziwne stukanie, jakby ktoś wrzucał jakieś przedmioty.<br />
– Z czego żyjesz? – zapytał ojciec z zatroskaną miną.
– Radzę sobie. – Zapewniłam.<br />
– Weronika! – Ojciec złapał się za siwą głowę. – Nie odzywasz się,<br />
nie odbierasz telefonu.<br />
– Odłączyli nam telefon – powiedziałam. – Zapomniałam zapłacić,<br />
ale pójdę zaraz na pocztę, zapłacę i włączą.<br />
– Córciu… – zaczął.<br />
Nigdy tak do mnie nie mówił. Chciałam, żeby sobie poszli. Nic nie<br />
miałam w lodówce, sama jadałam tylko jogurty i czarny chleb. Tak jest<br />
najzdrowiej. Nie miałam za grosz apetytu. Odkąd odeszłam<br />
z przedszkola, nie jadłam obiadu. Ubrania wisiały na mnie jak na<br />
wieszaku, ale zupełnie się tym nie przejmowałam. Z czego żyłam?<br />
Sprzedałam nasz samochód, który był zupełnie jak nowy, i miałam<br />
pieniądze. Żyłam bardzo skromnie, wydawałam grosze i nie myślałam<br />
o przyszłości. Przy odrobinie szczęścia mogłam umrzeć z głodu, a wtedy<br />
dołączyłabym do Sławka.<br />
– Masz pustą lodówkę. – Matka była przerażona, kiedy weszła do<br />
pokoju.<br />
– Jest duża, dlatego wydaje się pusta. Mam jogurty, owoce…<br />
– Jogurty są przeterminowane, owoce… zepsute… Co się z tobą<br />
dzieje?<br />
Nic się ze mną nie działo. To znaczy pozornie nic. Stałam<br />
i patrzyłam na ich stare twarze i nie wiedziałam, co powiedzieć, żeby<br />
dali mi spokój i wyszli. Polubiłam moje nowe życie. Bez konieczności<br />
wstawania do pracy, robienia po drodze zakupów. Nawet na cmentarz<br />
przestałam chodzić.<br />
– Mnie się wydaje, że to jakaś choroba… – zaczął ojciec.<br />
– Rozmawialiśmy z dyrektorką z twojej pracy… – Matka była<br />
spłoszona, jakby zrobiła coś niewłaściwego.<br />
– Jakim prawem? – zaatakowałam. – Nie pracuję tam już…<br />
– Martwimy się o ciebie. – Ojciec usiadł na kanapie, wprost na<br />
garniturach Sławka. Wrzasnęłam i popchnęłam go mocno. Uderzył<br />
plecami o podpórkę kanapy.<br />
– Zejdź z tych ubrań! – krzyknęłam. – Nie wolno dotykać!<br />
Wynocha!<br />
Wyglądali na przerażonych. Matka zrobiła się purpurowa na
twarzy. Ojciec wyglądał na swoje siedemdziesiąt osiem lat, a nawet<br />
więcej. Siwe włosy sterczały mu w nieładzie na wszystkie strony.<br />
– Na ojca rękę podnosisz! – wrzasnęła z kolei matka wielkim<br />
głosem, o jaki jej nigdy nie podejrzewałam.<br />
– Zejdź! – rozpłakałam się. – Zejdź natychmiast! To jego<br />
ubrrrania! Zniszczysz!<br />
Wyszli pospiesznie. Ojciec pochylony i ocierający pot z czoła,<br />
mama chyba płacząca. Ja przez własne łzy nic nie widziałam. Kiedy<br />
wyszli, zamknęłam drzwi na klucz, położyłam się na swetrach<br />
i koszulach Sławka i rozpłakałam jeszcze bardziej. Potem zasnęłam.<br />
Obudziłam się, kiedy już było ciemno. Poczłapałam do kuchni. Na<br />
zegarze dochodziła druga. Otworzyłam lodówkę i rozzłościłam się. Była<br />
zupełnie pusta. Sięgnęłam do kosza na śmieci. Znalazłam tam trzy<br />
nieodpakowane jogurty, które moja matka uznała za przeterminowane.<br />
Poza tym poobijane jabłka i ziemniaki ze śladami pleśni. Z kosza unosił<br />
się swąd kiszonej kapusty, która matce wydawała się niejadalna. Mnie<br />
notabene też, ale nie miałam siły jej wyrzucać. Spojrzałam na datę<br />
jogurtów. W każdym wypadku termin spożycia został przekroczony<br />
tylko o kilka dni. Usiadłam na stołku kuchennym i zjadłam wszystkie<br />
trzy. Puste kubki wyrzuciłam do kosza. Głowa pękała mi z bólu.<br />
W prawej skroni coś mi pulsowało. Wydawało mi się, że w mojej głowie<br />
wykluł się jakiś owad i rozpaczliwie pragnie wydostać się na zewnątrz.<br />
Nie może znaleźć otworu wylotowego, więc tłucze się po głowie, robiąc<br />
w mózgu dziury. „Kto je potem załata?”, pomyślałam. Następna myśl<br />
była już bardziej natrętna. Wydawało mi się, że w głowie siedzi mi coś<br />
na kształt osy i lata, zostawiając truciznę we wszystkich korytarzach<br />
i rowkach mózgu. Wiem, że mózg składa się z rowków i mnóstwa<br />
przejść, które prowadzą albo donikąd, albo w tylko sobie znane miejsca.<br />
Wróciłam do pokoju i położyłam się na kanapie wprost na marynarce<br />
Sławka, przykrywając się jego piżamą, a pod głowę podłożyłam sobie<br />
jego sweter. Ocalona wątła strużka zapachu spowodowała u mnie<br />
kolejny atak płaczu i mocne postanowienie, że póki jego zapach będzie<br />
promieniował z tych ubrań, nigdy ich nie oddam. Ubrania nie były ani<br />
modne, ani specjalnie ładne czy jakościowe. Sławek lubił dobrze<br />
wyglądać, ale było to takie męskie „dobrze”. Do pracy wkładał koszule
i marynarki, uporczywie odmawiając noszenia krawata. Założył krawat<br />
tylko kilka razy na jakieś bardzo oficjalne okazje i źle się z tym czuł. Na<br />
co dzień ubierał się w dżinsy i koszule albo swetry, w zależności od<br />
pogody. Nie znosił mieć koszuli pod swetrem. Zawsze musiał wkładać<br />
t-shirt. W końcu zaczął nosić dwa garnitury, które kupiliśmy, na zmianę,<br />
ale nawet do nich nie zakładał krawata.<br />
– Ty też nie lubisz halek – mówił, kiedy oskarżałam go, że<br />
dziwaczy.<br />
– Halki to przeżytek. Nasze matki noszą takie rzeczy…<br />
– Ale mnie się podoba, kiedy haleczka wystaje…<br />
– A u kogo taką haleczkę obserwowałeś? – pytałam skrzywiona,<br />
a on za każdym razem udawał, że jest bardzo speszony.<br />
– No… – mówił. – Śniłaś mi się w haleczce…<br />
Śmiałam się wtedy i dawałam spokój. Niechby chodził ubrany, jak<br />
chce, tylko żeby żył. Zasnęłam na jego ubraniach mokrych od moich łez<br />
i wydzieliny z nosa. Rano obudziłam się z takim samym bólem głowy,<br />
z jakim się położyłam. W dodatku ból promieniował na cały kark i tył<br />
głowy. Osa najwyraźniej tłukła się w najlepsze.<br />
•<br />
Nie usłyszałabym go i nie zauważyła, gdyby nie zapiszczał. Takim<br />
cienkim piskiem przypominającym nie miauczenie, ale kwilenie małego<br />
dziecka. Szarpnęło mnie za serce. Małe dziecko, mały kot. Bury, brzydki<br />
jak noc, z wyżartymi plackami skóry, pewnie grzybica. Zapchlony,<br />
głodny. Nie chciałam go brać do domu. Sięgnęłam pamięcią do<br />
zawartości lodówki. Chyba nic tam nie było, może mleko. Koty chyba<br />
lubią mleko. Popatrzyłam w te zielono-żółte oczy i powiedziałam cicho:<br />
– O nie, bracie… Wierz mi, jestem bardzo złą panią, bardzo<br />
nieodpowiednią dla małego kota. Dla dużego kota też.<br />
Miauknął tym razem jak kot.<br />
– Uważasz, że wiesz lepiej?<br />
Proszące kwilenie. Po chwili wylazł zza kontenera na śmieci.<br />
Wyglądał jeszcze gorzej, niż kiedy siedział za kontenerem. Wcielenie
turpizmu. Podszedł śmiało. Zdjęłam chustkę z szyi i wzięłam go na ręce.<br />
W domu zastanowiłam się, czego kotu do szczęścia potrzeba. Na<br />
początek dałam mu mleka i chleba. Zjadł i wylizał wszystko do cna.<br />
Otworzyłam drzwi. Czmychnął na schody, a stamtąd na podwórko.<br />
Wróciłam do kuchni i zajrzałam do lodówki. Teraz nie było tam nawet<br />
mleka. Ostatnią kromkę chleba też mu dałam. I dobrze, najwyżej nie<br />
będę jadła. Może jednak pójść do sklepu i kupić sobie jakieś jedzenie?<br />
Miałam ochotę na biały, tłusty ser. Moja babcia taki jadała, polewając go<br />
gęstą śmietaną. Smak dzieciństwa. Nie zawsze chciała mi dać, bo, jak<br />
mówiła, za tłuste to dla dzieciaka i zaszkodzi na wątrobę. Opowiadałam<br />
to Sławkowi. Powiedział, że babcia pewnie była skąpa i nie chciała się<br />
ze mną podzielić swoim serem ze śmietaną. Pewnie była nieużyta, bo ile<br />
razy zdarzyło mi się z rodzicami przyjechać do dziadków, zawsze<br />
czekała na nas jakaś cienka zupka, najwyżej mielone. Poczłapałam do<br />
sklepu, ale odbiłam się od drzwi. Okazało się, że była niedziela. Nawet<br />
nie zauważyłam. Na szczęście był otwarty taki mały osiedlowy sklepik<br />
wciśnięty między cukiernię a monopolowy. Poszłam tam i okazało się,<br />
że jak zwykle jest otwarty do późnych godzin wieczornych.<br />
– Nie nudzi się pani tak siedzieć w niedzielę? – zagadnęłam<br />
sprzedawczynię.<br />
– W domu nie ma nic do roboty… – mruknęła, ale uśmiechnęła się<br />
do mnie i wyprostowała na krześle. Na pewno chciała porozmawiać<br />
– A telewizję oglądać? – indagowałam.<br />
– Mieszkam ze starą matką – powiedziała. – W kółko słucha Radia<br />
Maryja, a że głucha trochę… I uważa, że telewizja to diabeł, sam seks<br />
i przemoce różne…<br />
– To niewesoło…<br />
– No, życia sobie nie ułożyłam, tylko tę jedną budę mam…<br />
Omiotłam spojrzeniem malutkie pomieszczenie. Panował tam<br />
wzorowy porządek. Czysto, schludnie, artykuły poukładane na<br />
półeczkach.<br />
– Ale ładnie tu u pani… – powiedziałam z przekonaniem.<br />
– Dzieci nie zastąpi… – mruknęła. – Pani pewnie chce coś szybko<br />
kupić… Na obiad dla dzieci czegoś zabrakło?<br />
– Nie – zaprzeczyłam. – Ja też nie mam dzieci…
– O, taka… przystojna kobieta… – pokiwała głową<br />
z niedowierzaniem.<br />
Jeszcze nikt nie nazwał mnie „przystojną kobietą”.<br />
– Jeszcze nikt nie nazwał mnie przystojną kobietą.<br />
– Uśmiechnęłam się z podziękowaniem. – No, kiedyś miałam szczęśliwe<br />
życie… Ale mąż mi umarł, a dzieci nie mieliśmy…<br />
– Ooo – stropiła się. – Długo to tak pani sama?<br />
– Z dziesięć lat… – zwierzyłam się tej miłej sklepowej. – Teraz<br />
nawet pracy nie mam, a kiedyś byłam przedszkolanką…<br />
Cofnęła się w głąb sklepowych półek. Słoiki z dżemami zachwiały<br />
się niebezpiecznie.<br />
– To pani? – zapytała.<br />
– To znaczy? – zmarszczyłam brwi.<br />
– Ludzie opowiadają o pani – szepnęła. – Ale pani wcale nie jest…<br />
zupełnie nie…<br />
– Jaka? – spytałam. – Nienormalna?<br />
Rozluźniła się.<br />
– Tak nie mówią – zapewniła. – Raczej że dziwaczka…<br />
Przepraszam…<br />
– Nie musi pani przepraszać – uspokoiłam ją. – Pewnie jestem<br />
dziwaczką. Żyję z renty, nic nie robię… Do kościoła nie chodzę…<br />
Czasem tygodniami nie sprzątam…<br />
– Ale jest pani normalna – powiedziała. – Może ja herbaty zrobię?<br />
Napije się pani?<br />
Kiwnęłam głową. Po chwili wyciągnęła mały czajnik spod lady<br />
i dwie torebki z herbatą, wrzuciła do białych kubeczków i zalała.<br />
– Cukrzy pani?<br />
– Nie – zaprzeczyłam. – Ale poproszę tych herbatników. Zjemy do<br />
herbatki.<br />
– Od firmy. – Położyła na stole maślane ciasteczka.<br />
– Z przeprosinami za to, że nie mam tu drugiego krzesła…<br />
Opowiedziałam jej moją historię. Słuchała uważnie. Z każdym<br />
słowem czułam, jak wskrzeszam Sławka. Tak bardzo potrzebowałam<br />
takiej rozmowy. Nie przerywała, aż skończyłam.<br />
– Musiało pani być bardzo ciężko… – Zaduma pobrzmiewała w jej
głosie. – Wiem, że to taki banał, ale co tu powiedzieć…<br />
– Nie musi pani nic mówić… – Machnęłam ręką. – Kiedy byłam<br />
w szpitalu, lekarze mówili, że nie poradziłam sobie z odejściem męża,<br />
mam depresję i tak dalej… Pewnie można to tak nazwać. Ale jakby tego<br />
nie nazwać, to zawsze jedno i to samo: rozpacz i samotność.<br />
– A nie próbowała pani szukać gdzieś pocieszenia?<br />
– Ma pani na myśli innych mężczyzn? – spytałam.<br />
– Skąd – zaprzeczała energicznie i zrobiła się czerwona jak burak.<br />
– Myślałam raczej o kościele… Tam jest spokój…<br />
– Raczej nie – przyznałam się. – Ja jestem niewierząca. Sławek też<br />
nie wierzył w Boga. Zresztą, nawet gdybym wierzyła, to nie umiałabym<br />
prosić o pomoc kogoś, kto odebrał mi najbliższego człowieka… Nie<br />
rozumiem modlitw, nie czułam nic nawet podczas pogrzebu… Mam<br />
oczywiście na myśli odczucia wobec kościoła…<br />
– Tak, rozumiem oczywiście… – zapewniła. – Mojej cioci umarł<br />
jedyny syna na białaczkę i ona mi kiedyś powiedziała, że tylko dzięki<br />
wierze nie skoczyła z dziesiątego piętra…<br />
Pokiwałam głową.<br />
– Ja wielokrotnie myślałam o tym, żeby ze sobą skończyć<br />
– przyznałam się. – A wie pani, dlaczego tego nie zrobiłam?<br />
– Dlaczego? – spytała.<br />
– Bo nawet tego mi się nie chciało. Nie umiałam nawet<br />
zaplanować, że się powieszę czy rzucę z dachu… Nawet tego mi się nie<br />
chciało…<br />
Dawno dopiłyśmy herbatę. Siedziałyśmy w pustym sklepiku<br />
i patrzyłyśmy w swoje kubki.<br />
– No nic. – Wstałam z krzesełka, które pani Dorota<br />
wspaniałomyślnie mi odstąpiła. – Poproszę kawałek białego sera i małą<br />
tłustą śmietanę… I chleb – dodałam po namyśle. – I mleko dla kota…<br />
– Ma pani kota? – spytała, pakując ser i śmietanę. – Koty nie piją<br />
mleka…<br />
– Naprawdę? – stropiłam się. – Nie wiedziałam. Dałam mleka<br />
jednemu kotu ze śmietnika i wypił.<br />
– Może mieć teraz biegunkę – stwierdziła. – Wie pani co? Dziś już<br />
nikt nie przyjdzie. Pójdę z panią i zobaczę tego kota. Może zaniosę mu
esztki ze sklepu…<br />
Zamknęła i poszłyśmy. Z ciekawością zajrzałam do śmietnika.<br />
Było ciemno, ale natychmiast, kiedy tam weszłyśmy, rozjarzyły się żółte<br />
ślepia.<br />
– Chodź, kocurku. – Dorota wyciągnęła ręce, a zwierzak wskoczył<br />
jej w ramiona.<br />
– Pani Doroto, on strasznie brudny i chory chyba…<br />
– Nic – powiedziała szczęśliwa. – Nic, nic… Jutro mam wolne, to<br />
pójdziemy do doktora.<br />
I z małym brudasem w ramionach wymaszerowała ze śmietnika.<br />
– To ja panią pożegnam. – Pokazałam palcem nasz blok. – Tu<br />
mieszkam. Pod sześćdziesiątym drugim.<br />
Kiwnęła głową i dziękując mi nie wiadomo za co, pomknęła przed<br />
siebie. Pewnie raźniej będzie jej razem z kotem stawić czoła<br />
rozmodlonej matce.<br />
•<br />
Dorota zaczęła mnie odwiedzać, a ja przychodziłam do niej.<br />
Bardzo dobra to była osoba, spokojna, wierząca. Bez pretensji do świata,<br />
ludzi, a już na pewno nie miała żalu do Pana Boga. Kot przeżył i miał się<br />
u niej bardzo dobrze. Początkowo matka kazała jej wyrzucić zwierzaka,<br />
ale Dorota postawiła na swoim. Nagadała coś matce na temat jej<br />
rozmodlenia, które nijak się ma przecież do kotów. Ale dziewczyna<br />
użyła argumentu, że Kościół popiera opiekę nad zwierzętami. Jej matka<br />
zorientowała się, że nic nie wskóra i odpuściła. Mówiła o kocie „ten<br />
sierściuch”, co nie przeszkadzało ani Dorocie, ani samemu kotu.<br />
A Dorota nazwała kocura Lucyper, w skrócie Lucek. Tak, jak się<br />
wyraziła, dla śmiechu i na złość matce. Śmiałam się wtedy po raz<br />
pierwszy od śmierci Sławka całą sobą. Na samą myśl o moherowej<br />
matce, patrzącej ze zgrozą na to diabelskie stworzenie, zaczynałam<br />
chichotać jak nastolatka.<br />
– Bo ja miałam narzeczonego, wiesz? – zwierzyła mi się po<br />
miesiącu znajomości. – Tylko odszedł przez matkę…
– Jak? – zapytałam, myśląc, że może ona z tych, co to obwiniają<br />
rodziców o własne nieudane życie. – Ale narzeczony taki po<br />
zaręczynach? – dociekałam, mieszając herbatę w czajniczku<br />
i rozkładając na talerzyku maślane ciasteczka, które ze sobą przyniosła.<br />
– Po zaręczynach byliśmy. – Pokiwała głową. – Ale on był ze wsi.<br />
A ja niby taka miastowa. Bo ja wiesz, kim jestem z zawodu?<br />
Nie miałam pojęcia. Sądziłam, że skończyła jakieś technikum<br />
handlowe.<br />
– Jestem pielęgniarką – wyznała, jakby to było coś wstydliwego.<br />
– Też pomysł matki, tyle że ja nie nadaję się zupełnie.<br />
– Jak nie nadajesz? Jesteś dobrym człowiekiem, kotem umiesz się<br />
zająć…<br />
– Ale nie mogłam robić zastrzyków, zwłaszcza dożylnych… Do<br />
tyłka jeszcze tak, ale jak krew widziałam… Mówię ci, Weronika,<br />
męczyłam się tam strasznie i skończyłam tę budę…<br />
– Pracowałaś w szpitalu?<br />
– Ojciec znalazł mi pracę. – Pokiwała głową. – W dobrym szpitalu.<br />
Wywalili mnie po okresie próbnym…<br />
– Bardzo to przeżyłaś? – zapytałam ze współczuciem.<br />
Wyobraziłam sobie, jak to jest: uczyć się niechcianego zawodu,<br />
mimo wszystko zacząć pracę, a potem zostać wyrzucona.<br />
– Nie, szczerze mówię, że nie… – Uśmiechnęła się. – Ja tam<br />
dostałam nerwicy, mówię ci… Siostra oddziałowa to miała na mnie<br />
nerwa… A dziewczyny wszystko musiały po mnie poprawiać. Bo ja leki<br />
myliłam okropnie.<br />
– Ale specjalnie? – domyśliłam się.<br />
– No coś ty – zaprzeczyła gwałtownie. – Za nic nie mogłam się<br />
nauczyć, jak układać… Za upośleda mnie brali i w końcu wywalili…<br />
Domyśliłam się, że rodzice, zwłaszcza ojciec, nie byli specjalnie<br />
szczęśliwi.<br />
– Rodzice to się wściekli – powiedziała, jakby czytała w moich<br />
myślach. – Ojciec kilka miesięcy potem to zawału dostał i zmarł,<br />
biedny… Uważał, że zawód pielęgniarki jest dla mnie „zaszczytny”. Tak<br />
właśnie mówił…<br />
Opowiedziałam jej, jak mój chciał, żebym została kolejarką.
– A jakeś ty to zrobiła, że mu, wiesz, się postawiłaś?<br />
Streściłam jej pokrótce historię, jak zniechęciłam do siebie<br />
Wieczorka.<br />
– W końcu byli zadowoleni, że pracowałam w przedszkolu,<br />
tylko…<br />
– Wnuków chcieli? – domyśliła się.<br />
Powiedziałam jej i o tym, jak ze Sławkiem latami walczyliśmy<br />
o dzieci.<br />
– Ano tak… – Zmarszczyłam czoło. – Ale powiedz, czemu mama<br />
narzeczonego ci przegoniła?<br />
Przychodziła do mnie w każdy wtorek i czwartek, bo od 16.00<br />
przychodził do sklepu kuzyn, a ona miała wolne. Zanim się poznałyśmy,<br />
włóczyła się gdzieś po mieście albo szła do kina. Za nic nie chciała<br />
wracać do domu. Matka była sprawna, nie wymagała opieki, przeciwnie<br />
– gotowała jej obiady i musztrowała na każdym kroku. A kiedy<br />
wieczorem szła spać, Dorota do północy, a czasem i białego rana<br />
przesiadywała na „czacie”.<br />
– Powiedziała mu, że ja nie będę mieć nic wspólnego z chłopem…<br />
– Odważna…<br />
– I Jurek biedny poszedł… A on był nie z byle jakiej wsi.<br />
Gospodarkę to mieli jak złote jabłko. I jedynak. I dobry…<br />
– Pewnie lepiej byłoby ci na wsi, jak tu w tym sklepie…<br />
– A pewnie. – Jej niskie czoło zmarszczyły poziome bruzdy. – Ja<br />
bym lubiła… I gotować przecież umiem. Kiedyś byłam z nim tam u nich<br />
i pracowałam. A jego matka powiedziała, że żąć umiem jak stara i kosić<br />
jak stara…<br />
– A nie mogłaś wbrew woli rodziców za tego Jurka pójść?<br />
– specjalnie użyłam jej języka.<br />
– No nie – zaprzeczyła. – Bo jego rodzice, jak moi tak powiedzieli,<br />
to oni już nie chcieli… A Jurek się nie sprzeciwiał ich woli…<br />
Westchnęła. Widać było, że ten Jurek jej leży na sercu, chociaż to<br />
tyle już lat. Swoją drogą, cóż to za chłop, który wyciągnąć dziewczyny<br />
spod spódnicy matki nie potrafi, a jeszcze własnej matczynej kiecki się<br />
trzyma. Spojrzałam na nią. Nie była ładna, ale z oczu patrzyła jej dobroć.<br />
Na pewno byłaby dobrą żoną i pewnie spłodziliby z Jurkiem ze czwórkę
dorodnego potomstwa.<br />
Kiedy do mnie przychodziła, zawsze przynosiła „coś do herbaty”,<br />
a potem namawiała mnie na sprzątanie albo sama brała odkurzacz<br />
i doprowadzała kąty do porządku. Miała misję, żeby mi pomóc stanąć na<br />
nogi po śmierci Sławka i depresji.<br />
To dzięki niej wpadłam na pomysł, żeby przeprowadzić się do<br />
mieszkania po babci, a swoje wynająć ludziom. Moja renta była<br />
śmiesznie mała, poza tym potrzebowałam wyzwania, jakiejś zmiany,<br />
rozpaczliwie pragnęłam jej całym sercem. Dorota, po wysłuchaniu<br />
historii o dziadkach, zapytała z prostotą, co się dzieje z mieszkaniem po<br />
nich, a ja powiedziałam, że stoi sobie tak po prostu. Kiedy<br />
przeprowadziliśmy się ze Sławkiem „na swoje”, ojciec wynajął jednemu<br />
małżeństwu, ale ci zachowywali się niczym Rosjanie, którzy<br />
stacjonowali w polskich domach po okupacji. To zresztą słowa ojca. Tak<br />
zdemolowali lokal, że ojciec musiał wymieniać sedes, który był<br />
pęknięty, i umywalkę, która chyba była scenerią bitew morskich dwójki<br />
małych dzieci, bo tuż przy odpływie tkwiła spora dziura wybita<br />
młotkiem. Ściany były zbryzgane jakąś brązową substancją, a poduszki<br />
pozbawione pierza. Kołdry przedsiębiorcze małżeństwo zabrało ze sobą,<br />
podobnie jak talerze z arkopalu. Przez dłuższy czas temat mieszkania<br />
pozostawał tabu. W domyśle miało to być mieszkanie dla moich dzieci,<br />
ale po wyznaniu prawdy i rodzinnym katharsis zostało zamknięte na<br />
cztery spusty i stało puste, bo jeść przecież nie wołało, a to też były<br />
słowa ojca. Dzięki Dorocie ja zapragnęłam zmiany, jakiegoś wyzwania<br />
dla siebie, pracy czy czegokolwiek, co mogłoby dać mi złudne poczucie<br />
bycia potrzebną, nie dlatego, że się bałam, że coś sobie zrobię, ale<br />
musiałam wejść w drugi akt żałoby, żeby ją przeżywać głębiej i pełniej.<br />
Któregoś popołudnia zatargałyśmy z Dorotą dwie walizki mojego<br />
osobistego dobytku i w ten sposób wróciłam tam, gdzie ze Sławkiem<br />
spędziliśmy lata, napawając się sobą i ciesząc ciasnymi, ale własnymi<br />
kątami.<br />
•
Pierwszym moim lokatorem był nieśmiały pianista. Brak pianina<br />
w mieszkaniu zupełnie mu nie przeszkadzał, za to zachwycała<br />
lokalizacja. Z domu do swojej Akademii Muzycznej miał jakieś dziesięć<br />
minut spacerkiem. Tam codziennie spędzał długie godziny na ćwiczeniu<br />
gam i pasaży, a potem zmęczony wprawianiem palców w ruch<br />
i ogłuszony muzyką wracał do mieszkania, gdzie po zjedzeniu jakiegoś<br />
drobnego posiłku siadał na kanapie i kontynuował pasję muzyczną, tym<br />
razem wykorzystując swój słuch, o którym mówił z dumą: „absolutny”.<br />
Zaproponowałam mu, że będę przychodziła raz w tygodniu i sprzątała,<br />
na co zgodził się z ochotą, nie prosząc, żebym robiła to pod jego<br />
nieobecność. Przychodziłam zatem po południu, kiedy już był w domu,<br />
i w akompaniamencie walców, mazurków i koncertów odkurzałam<br />
i myłam podłogę. Początkowo zakładał słuchawki, zwłaszcza kiedy<br />
włączałam odkurzacz, ale powiedziałam, że bardzo lubię muzykę<br />
i byłoby mi bardzo miło, gdybym mogła posłuchać razem z nim.<br />
Ustaliliśmy zatem, że kiedy sprzątam i zmywam, muzyka może płynąć<br />
z głośników, natomiast kiedy włączam odkurzacz, wtedy Marcin, bo tak<br />
się nazywał, zaciskał uszy szczelnie słuchawkami. Czasem po pracy<br />
siadałam obok niego na kanapie, a on zmieniał płyty, puszczał wybrane<br />
utwory i fragmenty, tłumacząc mi, w jaki sposób wybraną frazę traktuje<br />
ten czy inny pianista. Lubił mówić, szczególnie jeśli słuchacza, tak jak<br />
mnie, uważał za istotę zupełnie nieszkodliwą i niespecjalnie<br />
rozumiejącą, o czym on mówi. Muzyka była jego autentyczną pasją. Pół<br />
dnia grał, drugie pół słuchał, z krótką przerwą na spanie. Podejrzewam,<br />
że nawet śnił muzykę. Mieszkał u mnie pół roku i przez ten czas nie<br />
znalazłam najmniejszego śladu bytności jakiejkolwiek innej osoby<br />
w domu. Liczyłam, że w mieszkaniu pojawi się kobiecy zapach, może<br />
nawet kosmetyki czy flakony perfum na łazienkowej półce. Za każdym<br />
razem, kiedy zaglądałam do lodówki, widziałam pudełko ryby<br />
w galarecie, naprzemiennie karpia oraz makrelę. W szafce Marcin miał<br />
zapas puszek z kukurydzą. Wyobrażałam sobie, jak otwiera rybę oraz<br />
kukurydzę i jedno i drugie zjada wprost z puszki, słuchając przy tym<br />
Beethovena albo Bacha. Przy Chopinie zapewne jadał bezy kawowe,<br />
które także kupował, po dziesięć deko dziennie, jak mi tłumaczył, to była<br />
jego wielka słabość i w ten sposób wręczał sobie prezenty za udany
dzień. Udany dzień był wtedy, kiedy zdołał ćwiczyć bez wytchnienia<br />
pięć albo sześć godzin na uczelnianym fortepianie, a potem znalazł<br />
w sklepie muzycznym płytę artysty znanego tylko nielicznym albo<br />
zupełnie zapomnianego przez Boga i ludzi. Wtedy kupował te bezy<br />
w sklepie na Nowym Świecie i wracał do domu, gdzie przez resztę<br />
wieczoru i połowę nocy oddawał się słuchaniu i marzeniu, że on sam<br />
zagra kiedyś równie wspaniale.<br />
Po miesiącu spytałam go o matkę i ojca. Na początku nie chciał<br />
mówić, ale z czasem otwierał się powoli. Nie był sierotą, jak<br />
przypuszczałam, tylko pochodził z głębokiej wsi, gdzie wychowywał się<br />
wśród siedmiorga rodzeństwa i rodziców, którym muzyka kojarzyła się<br />
wyłącznie z płynącymi z telewizji podkładami do reklam. Był<br />
w pierwszej klasie szkoły podstawowej, kiedy w telewizji usłyszał<br />
jakiegoś Amerykanina, który wygrał Konkurs Chopinowski. Mały<br />
Marcin stał i słuchał z rozdziawioną buzią, a potem wrócił do domu<br />
i powiedział rodzicom, że chce zostać pianistą. Ojciec go wyśmiał,<br />
matka wzruszyła ramionami i kazała lekcje odrabiać i iść spać. Ale<br />
Marcinek nie zapomniał o koncercie telewizyjnym i uprosił rodziców,<br />
żeby pozwolili mu dojeżdżać do oddalonej o kilkanaście kilometrów<br />
szkoły muzycznej. Rodzice machnęli ręką, widocznie uznali, że prędzej<br />
czy później dzieciakowi się to znudzi, a pozostała szóstka da jakoś radę<br />
pomagać rodzicom w polu. Chłopiec jednak, brnąc w śniegu i deszczu na<br />
przystanek autobusowy, odrabiając lekcje na przerwach, żeby mieć<br />
więcej czasu na ćwiczenia, tylko utwierdzał się w przekonaniu, że<br />
wybrał słuszną drogę. Jeździł do tej szkoły codziennie, ponieważ nie<br />
mógł liczyć na to, że rodzice zakupią pianino, o fortepianie już nie<br />
mówiąc. Jego wiejscy nauczyciele już po pół roku nauki zorientowali<br />
się, że mają do czynienia z nieprzeciętnym talentem oraz ogromną pasją<br />
i postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Dyrektorka szkoły<br />
pofatygowała się fiatem cinquecento do rodziców Marcina i wyłuszczyła<br />
im, cóż to za cudo im się urodziło. Rodzice jednak wzruszali ramionami,<br />
dziękując pani dyrektorce za komplementy dla syna i uszanowanie jego<br />
pasji, ale nie przejawiali najmniejszych zamiarów tej pasji wspierać,<br />
zwłaszcza materialnie. Oczywiście wyłuszczyli wszystko prostym<br />
językiem, okraszając te wywody bardzo stonowanymi epitetami typu
„cholerny”. Dyrektorka spróbowała zatem sprawę przedstawić od drugiej<br />
strony, czyli wspomniała o korzyściach finansowych, jakie czekają<br />
rodziców, jeśli tylko zgodzą się syna powierzyć opiece państwa.<br />
Państwo wyśle chłopca do Warszawy do średniej szkoły muzycznej,<br />
zapłaci za bursę i ufunduje skromne, ale wystarczające stypendium,<br />
a rodzicom będzie lżej. Na to ojciec stwierdził, że dzieciaka nie sprzeda,<br />
a matka – że nie odda na zmarnowanie.<br />
– Pan nie rozumie – zdenerwowała się nauczycielka. – Marcin ma<br />
wielki talent. Będzie muzykiem i zarobi mnóstwo pieniędzy, będzie<br />
nagrywał płyty…<br />
– A niech se nagrywa – uciął dyskusję ojciec. – Tylko dlaczego do<br />
Warszawy zaraz trza z tego powodu jechać…<br />
– Tylko w Warszawie go wyuczą jak trzeba – tłumaczyła kobieta.<br />
– A pani nauczycielka tu go nie uczyła jak trzeba? – ironizował<br />
ojciec coraz bardziej zaniepokojony faktem, że do domu weszła osoba<br />
płci żeńskiej i tłumaczy mu, jak ma wychowywać własnego syna.<br />
Owszem, on taki delikatny był zawsze, grzeczny i potulny, pasa nie<br />
wąchał, bo potrzeby nie było, ale żeby zaraz nagrania i płyty, to nie<br />
bardzo, trwali w swoim uporze. Wreszcie Marcin krzyknął, że jeśli nie<br />
pozwolą, to on się zabije, skoczy do glinek albo wody na żwirowisku<br />
i nie wypłynie, a nauczycielka zawtórowała, że ona wtedy telewizję<br />
sprowadzi i wszystkim opowie. Matka Marcina uderzyła w płacz nie<br />
z powodu tego, że własny dzieciak straszy ją śmiercią, a jego<br />
nauczycielka telewizją, tylko matczynym zmysłem zrozumiawszy, że<br />
Marcin jest jedną nogą w Warszawie, wyrażała wczesny żal. Ojciec<br />
starał się już tylko zachować twarz, czyli zagroził pasem Marcinowi,<br />
a sądem nauczycielce, ale ci dwoje już wiedzieli, że sprawa jest wygrana<br />
i Marcin może zacząć się pakować. Niewiele rzeczy, które miał,<br />
zapakował w torbę sportową, pożegnał rodziców, którzy dali mu pięćset<br />
złotych na drogę, a następnie samodzielnie pojechał do Warszawy<br />
najpierw na egzamin, który de facto był już zdany, a potem do bursy<br />
szkolnej. Lata nauki chłopak wspominał jako nieustające pasmo<br />
sukcesów. Nauczyciel twierdził, że od lat nie miał tak zdolnego<br />
i pracowitego ucznia, szkoła muzyczna wystąpiła do ministerstwa<br />
kultury o stypendium specjalne na rzecz wybitnie uzdolnionego pianisty,
a sam Marcin robił to, co umiał najlepiej, czyli ćwiczył po osiem godzin<br />
dziennie. Z nikim się nie przyjaźnił, koledzy, którzy byli „normalni”,<br />
omijali go szerokim łukiem. Pianiści mu zazdrościli, a reszta uważała za<br />
dziwadło. Kiedy przyszedł czas, Marcin dostał się z pierwszą lokatą na<br />
Akademię Muzyczną i z satysfakcją obserwował, jak dwóch<br />
największych profesorów, pianistów, bije się o niego. Wreszcie<br />
zasugerowano, żeby on wybrał. Marcin postawił na mniej znanego<br />
profesora, ale lepszego pedagoga. Profesorka ciągle koncertowała<br />
i zapewne chciała mieć w swojej „stajni” takiego ucznia, żeby chwalić<br />
się i szczycić jego osiągnięciami, ale kiedy przyjdzie czas – przypomnieć<br />
mu, że może zająć tylko drugie miejsce, bo to pierwsze należy się jej.<br />
Czas pokazał, że był to dobry wybór. Profesor zajął się Marcinem<br />
z całego serca i nie szczędząc sił i czasu, wychował go na świadomego<br />
pianistę. Jego dyplom był wielkim wydarzeniem na uczelni, Marcin,<br />
z repertuarem, który zaprezentował, spokojnie mógł zasiąść na scenie<br />
Filharmonii Narodowej i nikt nie ośmieliłby się go zapytać, co tam robi.<br />
Po triumfalnym odegraniu ostatniego akordu rozległy się gromkie brawa<br />
i szlochy co wrażliwszych pań na widowni. Wśród gości nie było<br />
rodziców Marcina, którzy nie tyle nie znaleźli czasu dla syna, ile nie<br />
zostali powiadomieni o koncercie. Marcin nie wierzył, że na niego<br />
przyjadą, ale chciał się upewnić, że na pewno coś tak okropnego jak<br />
rodzice ze wsi na widowni nie zepsuje mu najważniejszego do tej pory<br />
dnia w jego życiu. Na wszelki wypadek powiedział w sekretariacie<br />
szkoły, że sam wyśle oficjalne zaproszenie, wiedząc doskonale, że tego<br />
nie zrobi. Przyznał się do takiego postępowania zupełnie bez żenady, nie<br />
oczekiwał, że go pochwalę, ale zdziwił się, kiedy skrytykowałam tego<br />
typu podejście do rodziny.<br />
– Ja bym na twoim miejscu ich zaprosiła. Zobaczyliby twój triumf,<br />
to, jak pięknie grasz i czym dla ciebie jest muzyka…<br />
– I co by to dało? – Wzruszył ramionami Marcin. – Przyjechaliby<br />
pewnie prosto z pola i nie umieli się odnaleźć.<br />
– A może trzeba było poprosić kogoś z rodzeństwa?<br />
Wtedy powiedział mi, że w domu od czasu wyjazdu był tylko raz,<br />
w pierwsze święta, jeszcze w szkole średniej. Źle się czuł, bo rodzice nie<br />
bardzo wiedzieli, jak go traktować, oscylowali więc między
traktowaniem go jak gościa a syna marnotrawnego. Ponieważ bardziej<br />
skłaniali się ku temu drugiemu, nalegając, żeby chłopak śpiewał kolędy,<br />
skoro już się uczy tej muzyki, Marcin z ulgą wyjechał w drugi dzień<br />
świąt i więcej tam nie wrócił.<br />
– A rodzice ciebie nie szukali? – zapytałam zdumiona.<br />
– Szukali, ale nie przyjeżdżali. Przecież nie mogli zostawić<br />
zwierząt i domu. Dzwonili z poczty, ale potem coraz rzadziej. Kolejne<br />
święta spędzałem w szkole sam, włócząc się po mieście i oglądając<br />
telewizję.<br />
– A wakacje?<br />
Przecież wtedy nie było szkoły, bursa była zamknięta.<br />
– W wakacje zostawałem w Warszawie. Było nas dwóch takich. Ja<br />
i Arek. Trębacz…<br />
Nadstawiłam ucha, ale Marcin próbował zmienić temat.<br />
– Ale jak sobie organizowaliście czas, z czego żyliście?<br />
– Ja ćwiczyłem po osiem godzin dziennie, potem szedłem do<br />
Karalucha na zupę. Albo nawet kluski czy pierogi. Grałem na weselach<br />
albo w kościele, żeby dorobić. Nie potrzebowałem wiele. A jeden<br />
miesiąc wakacyjny to były warsztaty mistrzowskie, na które dostawałem<br />
stypendium.<br />
Zastanawiałam się, czy miał oprócz mnie jakąkolwiek osobę, która<br />
rozmawiałaby z nim na tematy ogólne. Z kilkumiesięcznej obserwacji<br />
wynikało, że Marcin nie miał i nie ma ani dziewczyny, ani nawet<br />
kumpla. Ten Arek trębacz, z którym wiązałam pewne nadzieje, okazał<br />
się po prostu takim samym świrem unikającym ludzi i poświęcającym<br />
się muzyce.<br />
– A rodzeństwo? – powtórzyłam. – Nie chcieli chociaż odwiedzić<br />
Warszawy?<br />
– Siostra się na mnie obraziła, bo nie chciałem grać na jej weselu.<br />
Wyobrażała sobie, że będę grał na elektronicznym sprzęcie przeboje<br />
disco polo. Pewnie jeszcze liczyła na to, że zaśpiewam. Teraz już nie<br />
mam powrotu. Chyba uznali, że umarłem czy coś…<br />
Któregoś razu wyznał mi podniecony, że spełnia się jego<br />
największe marzenie. Bierze udział w eliminacjach do Konkursu<br />
Chopinowskiego. Oczy miał błyszczące, a twarz jaśniała mu jak
podświetlona światłem. Ze Sławkiem oglądaliśmy transmisje<br />
z Konkursów Chopinowskich, lubiliśmy muzykę fortepianową, Chopina<br />
szczególnie. Wiedziałam, jakie to święto dla młodego pianisty. W końcu<br />
taki konkurs odbywa się co pięć lat.<br />
– Z Polski będzie nas grało około setki – powiedział. – Dostanie się<br />
nie więcej jak dziesięciu. Muszę teraz dużo ćwiczyć, żeby mi się udało.<br />
– Ćwiczysz chyba wystarczająco dużo. – Uśmiechnęłam się zza<br />
odkurzacza. – Za to odżywiasz się zupełnie nieodpowiednio.<br />
– Dlaczego pani tak myśli? – zaprotestował. – Ja na kolację jem<br />
galaretkę z ryb albo śledzie i warzywa… A na obiad codziennie chodzę<br />
do Karalucha.<br />
– Wiem. – Kiwnęłam głową, wyłączając odkurzacz z sieci. – Mimo<br />
wszystko masz dietę bardzo ubogą w witaminy. W tym barze to jadasz<br />
leniwe albo barszcz… Za mało witamin i mięśnie zaczną źle pracować.<br />
A to chyba dla ciebie ważne…<br />
Spojrzał przerażony na mnie, a potem na swoje piękne smukłe<br />
dłonie i szczupłe nadgarstki.<br />
– Co mam robić? – spytał.<br />
– Mogę ci robić obiady, bo gotuję dla siebie – skłamałam. – Jeden<br />
kotlet więcej nie stanowi dla mnie problemu.<br />
– Naprawdę zrobiłaby to pani dla mnie? – spytał nieco wzruszony.<br />
Biedny, smutny dzieciak, któremu wydawało się, że można być<br />
bezkarnie samotnym z wyboru.<br />
– To żaden problem – powtórzyłam. – Przychodziłam raz<br />
w tygodniu do sprzątania i teraz też będę sprzątać w piątki, a w pozostałe<br />
dni wpadnę na chwilę i zostawię ci obiad w termosie. Zupę i drugie<br />
danie.<br />
Wcześniej myślałam, że granie po osiem godzin dziennie jest<br />
wyraźną przesadą, ale to, co Marcin robił po ogłoszeniu nominacji,<br />
wprawiło mnie w prawdziwe zdumienie. Ten dzieciak grał cały dzień od<br />
ósmej rano do dziewiętnastej wieczorem, przy czym około trzynastej<br />
robił sobie godzinną przerwę na obiad, który zostawiałam mu<br />
w termosie, a koło siedemnastej przychodził na rozpuszczalną kawę<br />
z mlekiem. Był jak pociąg z jednym tylko wagonem, który zjeżdża<br />
z wysokiej góry z pełną wiarą, że szyny wytrzymają napór wielu ton
chęci i zgrzytanie determinacji. Wszak cel uświęca środki. A cel był<br />
wielki. Marcin twierdził, że jeśli tylko uda mu się pokonać<br />
dziewięćdziesiąt osób i zagra w konkursie, to kariera zagraniczna stoi<br />
przed nim otworem. Osobiście byłam przekonana, że Marcin jest<br />
najlepszym młodym pianistą w kraju i uczestnictwo w Konkursie<br />
Chopinowskim ma zapewnione, a to, że jest sto osób, a miejsc dziewięć<br />
– dziesięć, wydawało mi się nieistotne. Z tego, co wiedziałam, to raczej<br />
inni mieli powody do obaw i zmartwień, że nie zdołają na przesłuchaniu<br />
pokonać własnej tremy i wielogodzinnych ćwiczeń niektórych<br />
kandydatów, w tym Marcina.<br />
– Czy ty czasem nie ćwiczysz za dużo? – martwiłam się, kiedy<br />
wracał do domu wieczorem, błędnym wzrokiem tocząc wokoło, tak<br />
zmęczony, że nie miał siły i chęci nawet na słuchanie muzyki. – Ja<br />
w końcu też grałam na pianinie, oczywiście daleko mi do ciebie, ale coś<br />
tam wiem…<br />
– Nie ma takiego pojęcia „za dużo” – odpowiadał, ignorując moje<br />
skromne umiejętności pianistki.<br />
– A jeśli zerwiesz sobie jakiś mięsień albo coś tych rękach?<br />
– pytałam zaniepokojona. – Przecież umiesz. Czemu tyle ćwiczysz?<br />
– Inni też ćwiczą tak dużo, najwięcej Japończycy…<br />
Opowiadał mi po raz kolejny o tym dziwnym narodzie, z którym<br />
nigdy nie czułam powinowactwa, o tym, jak bardzo kochają naszego<br />
Siopena i uczą się mówić po polsku, żeby tylko być bliżej kultury<br />
ukochanego kompozytora. Rzeczywiście taka bliskość kulturowa<br />
wydawała mi się dość dziwna. Sama o Japonii nie wiedziałam zbyt<br />
wiele. Japończycy kojarzyli mi się z kłaniającymi się miło okrutnikami,<br />
rozdzierającymi sobie brzuchy pod byle pretekstem. Nie wyobrażałam<br />
sobie, że jakiś naród jako całość może być tak zdeterminowany<br />
w dążeniu do perfekcji. Co więcej, do tej pory nie odbierałam takich<br />
dążeń narodowościowo, tylko indywidualnie.<br />
– Mimo wszystko ja bym trochę zwolniła tempo, odpuściła chociaż<br />
godzinkę, Marcinku – udowadniałam.<br />
– Może rzeczywiście – zgadzał się ze mną, po czym zjadał<br />
kanapki, które zaczęłam mu szykować, i żegnał się ze mną, obiecując, że<br />
kolejnego dnia wróci nieco wcześniej.
Im bardziej zbliżał się termin przesłuchania wstępnego, tym więcej<br />
Marcin ćwiczył. A każdą wolną chwilę poświęcał na słuchanie muzyki.<br />
Miał repertuar wybrany tak starannie, że mógłby grać te utwory na<br />
samym konkursie, nawet finałowy koncert podobno grał jak młody<br />
Zimerman. W rzadkich chwilach, kiedy miałam z nim kontakt,<br />
opowiadał mi o Krystianie Zimermanie, który w wieku osiemnastu lat<br />
wygrał Konkurs Chopinowski, a swoimi dojrzałymi interpretacjami dzieł<br />
mistrza fortepianu zadziwił jury.<br />
– Bo on był taki młody, a mimo to… – powtarzał bez końca.<br />
– Ty jesteś tylko trzy lata od niego starszy. – Uśmiechałam się.<br />
– Przekroczyłem dwudziesty rok życia, nic nie osiągnąłem.<br />
– Kręcił głową, a mnie dziwiło to, jak można zapomnieć o licznych<br />
wyróżnieniach, nagrodach na polskich konkursach, może mniej<br />
prestiżowych, ale przecież także bardzo ważnych i na pewno<br />
niewręczanych przypadkowym pianistom.<br />
– Jak to nic, a te dyplomy? – Pokazywałam ścianę, gdzie<br />
pozwoliłam powiesić oprawione w ramki dyplomy i wyróżnienia,<br />
a nawet jeden medal od ministra kultury.<br />
– To nie ma znaczenia. – Machał ręką i zazwyczaj wtedy nakładał<br />
słuchawki. – Tylko Konkurs Chopinowski i ten w Bolzano się liczą.<br />
Reszta to takie sobie granie…<br />
Patrzyłam ze współczuciem, bo nie od tej strony, co trzeba,<br />
podchodził do problemu. Ja uważałam, że w życiu liczy się tylko<br />
następny krok, kolejna myśl, jedno jedyne działanie, dopiero kiedy ten<br />
krok wykonujemy, myślimy o następnym. On powinien myśleć<br />
o przesłuchaniu wstępnym, tylko o tych utworach, które zagra, tylko<br />
o nich. Tymczasem on udowadniał, że wystarczy dostać się do finału<br />
konkursu, co wydaje się mieć w kieszeni, a wtedy sale koncertowe<br />
świata staną przed nim otworem. Był przekonany, że znajdzie się<br />
w finale, a jednocześnie bał się panicznie, że nie zakwalifikuje się do<br />
samego konkursu. Ja widziałam w tym ewidentną sprzeczność.<br />
– To logiczne – tłumaczył. – Kiedy już zagram w samym<br />
konkursie, to oceniać mnie będzie międzynarodowe jury. Ale lokalne<br />
eliminacje to targowisko uczniów podstarzałych narcyzów,<br />
niespełnionych gejszy pianistycznych i wystrychniętych na dudków
geniuszy, którzy dobrze się zapowiadali, a niestety te zapowiedzi<br />
przeciągnęły im się do sześćdziesiątki albo i dłużej.<br />
– Powiedz mi tak, jak wiesz, prostej kobiecie… – zaczęłam<br />
w przeddzień eliminacji, kiedy widziałam, że Marcin jest tak strasznie<br />
zdenerwowany, że prawie nie może oddychać. – Dlaczego niektórzy<br />
polscy pianiści, którzy dochodzą do finału, nie robią żadnej kariery<br />
w kraju? Przynajmniej dla zwykłych ludzi słuch o nich ginie.<br />
– Często ten niby najlepszy wcale nie jest najlepszy… – wyjaśniał.<br />
– Ma najbardziej wpływowego profesora albo ten profesor jest w jury.<br />
Albo w jury jest ktoś blisko związany z tym profesorem.<br />
Rzeczywiście, to miało sens. Młodzi, zdolni pianiści zakwitali<br />
niczym kwiaty i więdli niepodlewani koncertami, bez cieplarnianych<br />
warunków do ćwiczeń i rozwoju. Niektórzy mieli szczęście, jak mi<br />
wyjaśnił Marcin, i podpisywali kontrakty z wytwórniami płytowymi.<br />
Wtedy nagrywali płyty albo koncertowali w największych salach<br />
koncertowych świata. Tak na przykład stało się z Rafałem Blechaczem.<br />
– Nie kojarzę go – powiedziałam. – Kiedy był konkurs… No cóż<br />
– głos mi się nieco załamał. – Wtedy akurat nie najlepiej się czułam…<br />
– On jeden koncertuje naprawdę. Reszta ciągnie ogony… Ale ja…<br />
Ja…<br />
I zaczynał opowiadać o salach, koncertach, interpretacjach,<br />
dyrygentach, z którymi będzie „pracował”. Bardzo mu kibicowałam.<br />
Tamtego dnia przywiozłam mu rosół i kotlety z ziemniakami. Usiadłam,<br />
żeby towarzyszyć mu przy jedzeniu, bo szczerze mówiąc, bałam się, że<br />
wyrzuci obiad za okno. Patrzyłam, jak dziobał kotlet i łykał z trudem, ale<br />
widocznie wiedział, że powinien jeść, chociażby przez rozum, dlatego<br />
wzdychał i łykał systematycznie, jak kaczka, prawie bez gryzienia.<br />
– Jutro zaśpię po tym pani obiedzie – westchnął, kiedy skończył.<br />
– Ale dziękuję…<br />
Następnego dnia od rana trzymałam kciuki i ścierając kurze we<br />
własnym domu, cały czas myślałam o tym biednym, osieroconym na<br />
własne życzenie dzieciaku, który nic nie rozumiał z otaczającego go<br />
świata, a muzykę przeliczał na godzinoćwiczenionuty. Pod wieczór nie<br />
wytrzymałam i poszłam do niego do domu. Już na klatce schodowej<br />
usłyszałam radosne wrzaski, poszłam więc na górę uspokojona,
otworzyłam drzwi własnym kluczem i z zaskoczenia stanęłam jak wryta.<br />
Na kanapie oprócz Marcina siedziało jeszcze dwóch chłopaków i jedna<br />
dziewczyna. Wszyscy byli pryszczaci, mieli niemodne fryzury i tanie<br />
garnitury. Jedynie dziewczyna miała na sobie sukienkę, wyglądającą<br />
jakby wyjęła ją z szafy własnej matki, w biuście odstająca, wisząca na<br />
biodrach, o niemodnym drapowaniu i spłowiałym czerwonym kolorze.<br />
Smętny wygląd dziewczyny kontrastował wyraźnie z jej szampańskim<br />
nastrojem. Skakała do góry, uderzając stopami obutymi w cieliste<br />
rajstopy w drewnianą podłogę. Nie przestała nawet wtedy, kiedy<br />
weszłam do mieszkania.<br />
– Pani Weronika!!! – wrzasnął Marcin. – Pani Weronika!!!<br />
A potem jedno przez drugie zaczęli krzyczeć, a najgłośniej ten<br />
najbardziej pryszczaty, że wszyscy się przedostali i zagrają w konkursie.<br />
– Pani sobie wyobrazi, że aż pięciu nas przeszło z Warszawy,<br />
z jednej Akademii!!! Niech żyje Chopin!!!<br />
Wyraziłam stosowny entuzjazm, chociaż bardziej czułam ulgę,<br />
i wzięłam się za smażenie placków z jabłkami. Potem posypałam cukrem<br />
pudrem, który ze sobą przyniosłam, przewidując, że Marcin nie ma<br />
czegoś podobnego w szafie, i podałam im na podgrzanych talerzach.<br />
Śmiejąca się panna pochłonęła dziesięć placków, wyjadając je palcami<br />
pianistki, a Marcin i jego trzech kolegów zjedli pozostałe pięćdziesiąt<br />
placków.<br />
– Pani robi takie placki jak moja babcia. – Mlasnęła pannica i zaraz<br />
zrobiła się czerwieńsza od własnej sukienki. – Ojojoj, przepraszam<br />
panią…<br />
Chłopcy zaśmiali się radośnie.<br />
– Nic nie szkodzi – powiedziałam. – Nie sugerowałaś, że<br />
wyglądam jak twoja babcia, tylko że robię podobne placki. Odbieram to<br />
jako komplement…<br />
– A wiesz, Kamila, że pani Weronika była przedszkolanką i gra na<br />
pianinie? – Marcin przekrzykiwał Chopina, który atakował mały pokój<br />
z głośników pożyczonych od jakiegoś kolegi.<br />
– Naprawdę? – przyjrzała mi się Kamila, pilnując, żeby znów<br />
czegoś nie palnąć.<br />
– Naprawdę – potwierdziłam, zbierając wylizane do cna talerze.
– Tylko że to moje granie to bardziej walczyki piosenki, żeby dzieci<br />
mogły skakać w rytm muzyki.<br />
– Ale odróżnia pani Chopina od Beethovena? – spytał najbardziej<br />
pryszczaty z młodzieńców, od którego na dodatek zalatywało tanią wodą<br />
kolońską zmieszaną z zapachem własnego jestestwa.<br />
Muszę powiedzieć, że ci młodzieńcy i dziewczyna byli dość<br />
odrażający. Im bardziej im się przyglądałam, tym bardziej<br />
zastanawiałam się, jak można podporządkować życie tak sztucznemu<br />
tworowi, jakim jest muzyka. Ta ich techniczna biegłość palców,<br />
uduchowienie wypływające spod przetłuszczonych grzywek<br />
i przewracające się w ekstazie białka nijak się miały do ich tanich<br />
osobowości i prostych słów sklecanych w zdania pojedyncze lub<br />
złożone, niezawierające żadnego przesłania. Gdyby któremukolwiek<br />
z nich zabrać te umiejętności, poranić palce, złamać rękę, nie umieliby<br />
robić w życiu już nic. Patrzyłam na nich, jakby byli za szybą, nie<br />
słyszałam ich głosów, patrzyłam i patrzyłam, może oni myśleli, że<br />
zasnęłam, tymczasem ja obserwowałam coraz bardziej karykaturalne<br />
twarze poruszające ustami i łapiące powietrze jak ryby. Słyszałam gdzieś<br />
w głowie tę ich muzykę, chociaż żadnego z nich, nawet Marcina, nie<br />
słyszałam na żywo. Wreszcie otrząsnęłam się przy pierwszych<br />
dźwiękach głosów w głowie, tych rzadkich towarzyszy, którzy mimo<br />
wszystko mnie przerażali, i zarządziłam powrót do domu. Pannica<br />
i chłopcy zbierali się posłusznie do wyjścia. Naturalnie musiałam<br />
przykazać, żeby odprowadzili koleżankę do domu. Zrobili zdumione<br />
miny, sami pewnie zamierzali porzucić ją tuż za progiem. Albo patrzyli<br />
na nią bez złudzeń, wiedząc, że raczej nikt nie będzie takiego<br />
brzydactwa cudacznie ubranego napadał czy gwałcił. Kiedy w końcu<br />
poszli, szybko pożegnałam się z Marcinem, żeby nie zauważył, jaka<br />
jestem wzruszona, i wyszłam na chłodny październikowy wieczór.<br />
To był bardzo, ale to bardzo miły wieczór. Ostatni miły wieczór.<br />
A potem Marcin zupełnie zwariował. Przestał prawie spać, tylko wciąż<br />
ćwiczył i ćwiczył. Zachowywał się jak przed egzaminami wstępnymi na<br />
Akademię. Wtedy też podobno tyle grał. Kiedyś przez pomyłkę<br />
zamknięto go w sali Akademii na noc. Podejrzewałam zresztą, że wcale<br />
to nie była pomyłka, a Marcin specjalnie tak się przyczaił w małej salce,
żeby móc ćwiczyć, zamiast spać, ale fakt pozostawał faktem. Spał na<br />
fotelu, a rano jakby nigdy nic wstał i zasiadł do fortepianu. Przywoziłam<br />
jedzenie, zaglądałam w te błędne, młodzieńcze oczy, kazałam, żeby przy<br />
mnie wrzucił pranie. Robił to automatycznie, jak robot, a myślami<br />
siedział przy klawiszach i stukał w nie w wyobraźni. Wtedy grał jak<br />
Zimerman, największy artysta na świecie. Nie wiem, jak grał naprawdę,<br />
ale w domu widziałam w nim zmęczonego Krystiana.<br />
W przeddzień przesłuchań przyszłam wieczorem i przeprasowałam<br />
poszarzałą koszulę, czując dojmujący żal nad kołnierzykiem, wyblakłym<br />
i przetartym na rogach. Nie lepiej wyglądał sam garnitur. Przede<br />
wszystkim wykonany był z jakiegoś sztucznego tworzywa, nieznośnie<br />
niebieski, nie granatowy nawet, o niemodnym kroju. Wyzierało z tego<br />
ubrania wołanie sztuki o pomstę do nieba, ale nie miałam na to wpływu.<br />
Wiedziałam, że Marcin i tak ledwie wiąże koniec z końcem i na taki<br />
zakup go nie stać. Bałam się tylko, że zrobi złe wrażenie na komisji,<br />
więc zaproponowałam mu, że chociaż ostrzygę mu te długie, poskręcane<br />
włosy. Ale tu znów zaprotestował, ponieważ, jak stwierdził, strzyżenie<br />
przynosi pecha, jest gorsze niż upuszczenie nut na podłogę<br />
i nieprzydeptanie ich butem. Nie bardzo rozumiałam, o co mu chodzi, ale<br />
miał tak przerażoną minę, że odpuściłam. W końcu każdy facet, nawet<br />
taki młody, to Samson. Pół biedy, kiedy Dalila jest młoda, atrakcyjna<br />
i Samson ma poczucie, że nie odebrała mu siły bez wcześniejszego<br />
przygniecenia jej do łóżka i pokazania, gdzie jej miejsce. Tu Samson był<br />
młody i niemęski w obojętnym tego słowa znaczeniu, a Dalila stara<br />
i jedną nogą w grobie. Czyli miał rację – nie mogłam dotykać jego<br />
włosów. Mogłam jednak pożyczyć mu krawat Sławka, żeby wyglądał na<br />
tych przesłuchaniach mniej biednie.<br />
– Nie za kolorowy? – spytał, patrząc krytycznym okiem.<br />
Krawat był zielono-niebiesko-szary. Bardzo elegancki. Kupiłam go<br />
Sławkowi na ostatnie urodziny. Przechodziłam koło sklepu i zobaczyłam<br />
takie cudo na wystawie. Był drogi, Sławek nie chodził wcześniej<br />
w krawatach, ale odkąd dostał stanowisko w korporacji, jego styl siłą<br />
rzeczy się zmienił. Postanowiłam, że zamiast książki czy płyty kupię<br />
właśnie to. Sławek okazał zachwyt, którym zamarkował zdumienie,<br />
ponieważ nie spodziewał się czegoś podobnego. Chyba taki styl
krawatów, nowoczesne, przecinające się pasy nie bardzo mu pasował,<br />
potem zauważyłam, że wolał krawaty w rzucik albo symetryczne drobne<br />
wzory i raczej w czerwieniach niż zieleniach, ale prezent nosił<br />
wielokrotnie. Po jego śmierci, kiedy w końcu oddałam ubrania,<br />
zachowałam kilka swetrów, piżamy, w których sama spałam, i właśnie<br />
ten krawat.<br />
– Jest bardzo odpowiedni – znalazłam właściwe słowo. – To<br />
mojego męża. Kupiłam mu go i zawsze przynosił mu szczęście. Tobie<br />
też przyniesie.<br />
Ale nie przyniósł. Być może winę za to ponosiła pogoda, pierwsze<br />
naprawdę zimne dni, kiedy w nocy temperatura spadała do minus<br />
czterech, pięciu stopni, a w blokach jeszcze nie grzali. W nocy było<br />
zimno, Marcin zapomniał zamknąć okna i nieco go przewiało. Nie był<br />
Boże broń chory, ale może nieco niedysponowany, z zapchanym nosem<br />
i drapiącym gardłem. A może po prostu tak miało być. Przetrenowane<br />
palce Marcina, które jeszcze poprzedniego dnia śmigały po klawiaturze<br />
jak ruchliwe mrówki, w decydującym momencie spowolniły na tyle, że<br />
dźwięk miał nie taką jakość, jaka zadowoliłaby egzaminatorów, nie był<br />
dźwiękiem, który godny jest finału, uszu wysokiej komisji czy choćby<br />
widzów zgromadzonych w Filharmonii. Marcin grał w ostatnim dniu<br />
przesłuchań, prawie na samym końcu, nasłuchał się poprzedników,<br />
komu poszło dobrze, komu bardzo dobrze, a komu wspaniale. Tylko<br />
takie mogły być wrażenia, kiedy te dzieciaki z całego świata zjechały po<br />
licznych selekcjach, tysiącach godzin ćwiczeń i nadziei. Kiedy bladzi<br />
młodzieńcy i wiotkie dziewczyny czekały na werdykt, Marcin zaszył się<br />
w toalecie, gdzie wymiotował herbatą miętowa, którą mu rano prawie<br />
wlałam do gardła, to jedyne, co wziął do ust, nie namówiłam go nawet<br />
na grzankę ani na plasterek wędliny. Dałam lek przeciwgrypowy, co mi<br />
potem podczas awantury wypominał, bo rzekomo był tam jakiś składnik,<br />
który działał albo nasennie, albo obniżał skupienie. W sumie, jeśli to całe<br />
nieszczęście musiało znaleźć gdzieś ujście, to mogłam zgodzić się z tym,<br />
że to moja wina. Mojego wtrącania się, leku i krawata. Spytał, czy ja<br />
wiedziałam, jak on się poczuł, kiedy wywiesili listę na drzwiach i jego<br />
tam nie było. Poprawiłam, że jego nazwiska tam nie było, ale nawet się<br />
nie uśmiechnął. Czy ja wiedziałam, jak on się poczuł? Domyślam się, że
jego życie się w pewien sposób skończyło. Poczuł pewnie to samo co ja,<br />
kiedy okazało się, że nie ma już Sławka. Tyle że on przecież mógł<br />
wystartować za pięć lat, był jeszcze bardzo młody, a ja już nigdy nie<br />
odzyskam mojego mężczyzny. Do dalszych etapów przedostało się<br />
pięciu Polaków. Aż pięciu. Przed przesłuchaniem kwestia „kto” była<br />
zupełnie jasna. Na pewno Marcin i może jeszcze prawie na pewno jeden<br />
Adam, który był prawie tak dobry jak mój lokator. Bezskutecznie<br />
apelowałam do poczucia rozsądku, że świat się nie kończy, nawet<br />
tłumaczyłam, że to nie moja wina i nie jego wina, niczyja zupełnie.<br />
Widocznie tak miało być.<br />
– Jakie „miało być”?! – wrzasnął. – Właśnie to nie tak miało być!<br />
– Krzyk tu nic nie pomoże – tłumaczyłam cierpliwie, ale on nie<br />
chciał słuchać.<br />
– Niech pani stąd idzie! Chcę zostać sam!<br />
– Zachowujesz się jak dziecko – spróbowałam jeszcze raz, ale on<br />
wtedy wstał i dosłownie wypchnął mnie za drzwi, zamknął na klucz<br />
i zaryglował zamek.<br />
Poszłam w stronę domu, zastanawiając się, jak powinnam teraz<br />
postąpić. W zasadzie to nie była moja sprawa, ale przyjęłam przed sobą<br />
samą odpowiedzialność za tego chłopaka i nie chciałam zawieść.<br />
W domu nie mogłam włączyć telewizji, bo stary odbiornik się zepsuł,<br />
a na nowy nie było mnie stać. Postanowiłam zatem pójść do Doroty<br />
i u niej obejrzeć ewentualne relacje z Konkursu. Dorota była w domu,<br />
otworzyła mi, ale skrzywiła się, patrząc znacząco na pokój, gdzie<br />
w fotelu na samym środku pokoju tonęła jej matka z zapałem oglądająca<br />
serial, który pamiętałam sprzed lat. Na ekranie znajome, postarzałe<br />
postaci mieszały się z nowymi twarzami, wszyscy tłukli się bezładnie po<br />
ekranie i mówili coś, czego w prawdziwym życiu rodzina do siebie nie<br />
mówi. I bez miny Doroty wiedziałam, że jej matka nie pozwoli<br />
przełączyć na żaden inny kanał, choćby Polak odbierał Nagrodę Nobla<br />
albo właśnie wylądował na Księżycu. Opowiedziałam jej pokrótce, co<br />
się stało, a ona pokiwała głową.<br />
– I co ja mam zrobić? – zapytałam. W „Klanie” pojawiły się napisy<br />
końcowe. Rysowała się nadzieja, że matka Doroty pozwoli nam<br />
przełączyć program na pasmo lokalne.
– Powinnaś go wyrzucić z mieszkania – zawyrokowała Dorota.<br />
– Użył przemocy.<br />
– Ale… – zaczęłam.<br />
– Żadne „ale” – przerwała mi. – Powiedziałaś, że siłą wypchnął cię<br />
z mieszkania. Pomagałaś mu, gotowałaś i sprzątałaś, i dodatkowo nie<br />
brałaś ani grosza. A ten niewdzięczny gnojek tak cię potraktował…<br />
– Wiesz, żal dzieciaka… – Pokiwałam głową. – Praktycznie<br />
sierota… Mówiłam ci…<br />
– Weronika, ale ty nie jesteś jego matką, nawet jeśli ci się wydaje,<br />
że się z nim przyjaźnisz… O, zaczyna się.<br />
Matka Doroty poczłapała do kuchni, skąd dobiegł nas szum<br />
gotowanej na gazie wody.<br />
– Chcesz herbaty? – zapytała, wiedząc doskonale, że mamusia nie<br />
zaproponuje herbaty ani córce, ani mnie. – A może kawy?<br />
– Nie, nie mam na nic ochoty – odpowiedziałam. – Chciałam tylko<br />
obejrzeć.<br />
Na ekranie zobaczyłam twarz bardzo znanego znawcy pianistyki<br />
Chopina, krytyka muzycznego, człowieka, który od lat firmował konkurs<br />
swoją twarzą.<br />
– …publiczność ma swoich pierwszych faworytów… – mówił do<br />
mikrofonu. – Z czasem okaże się, czy gust publiczności pokrywa się<br />
z werdyktem jury…<br />
– A jaki w tym roku jest poziom? – Reporterka zadawała rutynowe<br />
pytania.<br />
– Bardzo wyrównany. Mieliśmy duże problemy z selekcją, ale<br />
zawsze tak jest w pierwszym etapie. Bywa, że ktoś spala się już na<br />
samym początku, nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań. Proszę<br />
wziąć pod uwagę, że presja jest ogromna, lata przygotowań, a na<br />
prezentację stosunkowo niewiele czasu…<br />
– Czy już wiadomo, kto wygra konkurs? – pytała blondynka.<br />
– Absolutnie nie. – Pokręcił głową. – Chociaż wydaje mi się, że<br />
kilkoro z tych młodych ludzi zobaczę w finale. Nie podam pani jednak<br />
żadnych nazwisk.<br />
– A jak na tle innych uczestników wypadli Polacy?<br />
– Do drugiego etapu przesłuchań weszło pięcioro z dziesiątki
naszych reprezentantów. To dużo. Najliczniejsza jest oczywiście ekipa<br />
Japonii. Jak zawsze. W eliminacjach, siłą rzeczy, w drugim etapie także.<br />
Zdenerwowało mnie, że uchyla się od odpowiedzi.<br />
– Może coś jeszcze powie pan o naszych polskich pianistach? – Na<br />
szczęście reporterka nie ustąpiła.<br />
– No cóż… nasze dzieci, bo proszę wybaczyć, to są jeszcze dzieci<br />
– uśmiechnął się do kamery – są poddawane ogromnej presji. Każdy<br />
z naszych reprezentantów mógł przejść do drugiego etapu. Udało się to<br />
jednak piątce młodych ludzi.<br />
Tu padają nazwiska.<br />
– Ostatni konkurs przyniósł zwycięstwo polskiemu<br />
reprezentantowi Rafałowi Blechaczowi. Dziś ten wybitnie uzdolniony<br />
pianista koncertuje na całym świecie, nagrywa płyty dla najlepszych<br />
wytwórni, które sprzedają się w milionach egzemplarzy. Czy w obecnym<br />
konkursie mamy równie zdolnego Polaka?<br />
– Wszyscy Polacy biorący udział w konkursie, podobnie jak<br />
reprezentanci innych krajów, są bardzo zdolni, czas pokaże, czy wśród<br />
nich są jednostki wybitne, charyzmatyczne…<br />
Potem już tylko podziękowania za rozmowę, uśmiechy i muzyka<br />
w tle. Jakiś Rosjanin, który bardzo spodobał się publiczności już na<br />
etapie wstępnym, sympatyczny Niemiec, dziewczyna, nie pamiętam<br />
skąd, chyba też Rosjanka. Wszyscy powiedzieli kilka słów do kamery.<br />
Byłam zła na tego profesora. Mógł wspomnieć coś o pechu albo w jakiś<br />
sposób dać do zrozumienia Marcinowi, że to nie jego wina, po prostu<br />
zbieg okoliczności. Na końcu wypowiadał się chłopak z Polski, któremu<br />
udało się przejść do drugiego etapu. Nie był to żaden z dwóch kolegów,<br />
którzy byli wtedy w domu, chociaż bardzo podobny, tak samo blady ze<br />
zbyt długimi włosami i rzadkimi wąsikami nad górną wargą, które<br />
bynajmniej nie dodawały mu urody.<br />
– To był zaszczyt, żeby w ogóle tu zagrać – mówił. – Przed taką<br />
komisją… Jest bardzo wyrównany poziom… Nie, ja nie wiem, kto<br />
mógłby wejść do finału… Z Polaków? Mam nadzieję, że ja… – zaczyna<br />
się śmiać.<br />
Zastanawiałam się, czy Marcin to ogląda. W domu nie było<br />
telewizora, ale mógł pójść do któregoś z kolegów albo ostatecznie
obserwować wszystko z korytarza Filharmonii. Tknięta nagłym<br />
impulsem wstałam i rzuciłam w stronę Doroty, że muszę do niego iść, bo<br />
czuję, że coś jest nie tak.<br />
– Poczekaj! – zawołała za mną, ale ja już zakładałam buty, płaszcz,<br />
szalik w biegu i czapkę i tak szybko, jak tylko mogłam, wróciłam do<br />
mieszkania. Motyl trzepotał się w sercu z niepokoju, żuk zaciskał gardło.<br />
Owady odezwały się po długiej nieobecności. Zdyszana dobiegłam do<br />
bloku i niczym nastolatka pokonałam dwa piętra, przeskakując po dwa<br />
stopnie. Pukałam, ale nikt nie otwierał, w końcu zaczęłam walić<br />
w drzwi.<br />
– Marcinku, otwórz, dziecko! – krzyczałam w dziurkę od klucza,<br />
aż otworzyły się drzwi naprzeciwko.<br />
– Niech pani stąd idzie, bo wezwę policję… – powiedział kobiecy<br />
głos przez małą szparę od drzwi.<br />
– Niech pani wzywa – odburknęłam, ale potem pomyślałam, że to<br />
właśnie należy zrobić. – Tak, proszę wezwać policję! – krzyknęłam.<br />
– Trzeba wyważyć drzwi!<br />
Nie przestając walić pięściami, krzyczałam jednocześnie do<br />
Marcina, żeby otworzył, bo jest za młody na taką rozpacz, że nie wie,<br />
czym jest prawdziwe nieszczęście. Ignorowałam wszelkie próby<br />
uspokojenia mnie ze strony sąsiadów, najpierw ciche, potem bardziej<br />
stanowcze. Jeden z mężczyzn zaproponował nawet, że mi „wpierdoli”,<br />
ale na szczęście przyjechała policja. Nie wiem, czy wezwała ich dawna<br />
sąsiadka, czy ktoś inny. Krzyki były słyszalne na całej klatce schodowej.<br />
– Trzeba wyważyć drzwi! – krzyknęłam do pierwszego policjanta,<br />
który wszedł po schodach.<br />
– Sąsiedzi wezwali nas, ponieważ pani nie pierwszy raz głośno się<br />
zachowuje. Czy mogę zobaczyć pani dowód osobisty?<br />
– Jak to „nie pierwszy raz”? – spytałam zdumiona, ale po chwili<br />
przypomniałam sobie o swoim niepokoju. – Proszę pana, tam jest młody<br />
chłopak, którego właśnie spotkało nieszczęście. Nie otwiera… a ja mam<br />
obawy, że on mógł sobie coś zrobić…<br />
Podałam młodemu człowiekowi dowód osobisty.<br />
– Proszę bardzo, proszę bardzo…. – powtarzałam.<br />
– Dlaczego pani przypuszcza, że ten ktoś sobie coś zrobił?
– Nie dostał się do Konkursu Chopinowskiego – plątałam się. – To<br />
znaczy nie przeszedł do drugiego etapu i to go załamało… Wynajmuję<br />
mu mieszkanie i wiem, że…<br />
Drzwi naprzeciwko skrzypnęły i stanęła w nich starsza pani.<br />
Czasami mijałam ją na schodach i kłaniałam się eleganckiej, szczupłej<br />
kobiecie z koszykiem w ręku.<br />
– Czy ta pani tu mieszka? – zapytał policjant kobietę, wciąż<br />
trzymając w ręku mój dowód osobisty.<br />
– Tu nikt nie mieszka – powiedziała spokojnie starsza kobieta. – Ta<br />
pani przychodzi tu co dzień, kręci się, ale z tego, co wiem, nie nocuje.<br />
Czasami zdarza jej się krzyczeć… w mieszkaniu. Dziś pierwszy raz<br />
dobijała się do drzwi…<br />
– To nieprawda! – krzyknęłam. Co ta kobieta mówiła? – Mieszka<br />
tutaj Marcin, pianista. Mam zapisane dane z jego dowodu osobistego.<br />
Studiuje na Akademii Muzycznej w Warszawie. Może pan sprawdzić, że<br />
brał udział w Konkursie Chopinowskim i nie dostał się do drugiego<br />
etapu!<br />
Policjant zapukał do drzwi, a potem kilka razy nacisnął dzwonek,<br />
który okazał się zepsuty.<br />
– Ma pani klucze? – spytał.<br />
– Oczywiście – potwierdziłam.<br />
Trzęsącymi się rękoma wyjęłam pęk kluczy z torebki i podałam<br />
jednemu z policjantów.<br />
– Proszę otworzyć. – Oddał mi klucze. Jego kolega, który<br />
niepostrzeżenie zjawił się na schodach, także kiwnął głową.<br />
Otworzyłam. Dom był cichy i pusty. Wyobrażałam sobie Marcina<br />
w kałuży krwi, tymczasem nie było po nim nawet śladu. Na stole<br />
w kuchni leżały zapasowe klucze, te, które dałam chłopakowi. W pokoju<br />
panował niewielki nieporządek. Szafa była otwarta, zniknęły wszystkie<br />
ubrania Marcina, na fotelu leżał tylko krawat Sławka, który mu<br />
podarowałam na występy. Nie licząc coldrexu na kuchennym stole, to<br />
był jedyny ślad po Marcinie. Na początku poczułam ulgę, że nie<br />
znalazłam go powieszonego albo z podciętymi żyłami, ale zaraz pojawił<br />
się niepokój.<br />
– Wyszedł i gdzieś się tuła po nocy – powiedziałam. – Muszę go
poszukać…<br />
– Zaraz, proszę pani. – Drugi policjant zatrzymał mnie ruchem<br />
ręki. – Sąsiedzi wezwali policję, bo pani zakłóca spokój ludziom.<br />
– Mówiłam panom… – tłumaczyłam się, jednocześnie w myślach<br />
analizując, gdzie mogę znaleźć Marcina. W końcu ten chłopak nikogo<br />
nie miał oprócz mnie. – …że bałam się o życie tego dzieciaka…<br />
– Ale tu nikogo nie ma, a sąsiadka twierdzi, że nigdy nie było…<br />
– To śmieszne. – Podniosłam nieumytą szklankę ze zlewu<br />
i opakowanie leku na przeziębienie. – A to?<br />
– To jest nieumyta szklanka i tabletki, które można dostać<br />
praktycznie wszędzie…<br />
– A to? – Pokazałam im krawat.<br />
– To jest męski krawat – stwierdzili zgodnie. – Poza tym, pani…<br />
eee… Weroniko… Na stole leżą klucze. Drzwi były zamknięte. Ten pani<br />
znajomy wyfrunął przez dziurkę od klucza?<br />
– Niech panowie zdejmą odciski palców i sprawdzą na Akademii<br />
Muzycznej. Ja tylko chcę, żeby on był bezpieczny…<br />
Spojrzeli na siebie przeciągle.<br />
– Pani Weroniko – zaczął znów młodszy. – Nie ma powodu<br />
przypuszczać, że komuś, kto tu mieszka czy nie mieszka, grozi jakieś<br />
niebezpieczeństwo…<br />
– Pani zakłóca ludziom spokój. – Starszy wyglądał na zmęczonego.<br />
– Pouczamy panią, żeby pani tego więcej nie robiła. Osobiście radzę<br />
udać się do domu i uspokoić…<br />
– Ale ja jestem spokojna, tylko niepokoję się, gdzie jest mój<br />
podopieczny…<br />
– …w przeciwnym razie – ciągnął starszy – będziemy musieli<br />
wypisać pani mandat albo zabrać na komisariat, albo… gdzie indziej…<br />
– Nie… – wyrwało mi się. – Nie trzeba…<br />
Wyszliśmy w mieszkania we trójkę. Żadne z przyległych drzwi nie<br />
otworzyły się. Ludzie pochowali się w swoich czterech ścianach<br />
i zapewne przy wieczornym serialu komentowali całe zdarzenia.<br />
Zamknęłam starannie mieszkanie i poszłam do domu. Usiadłam<br />
i wpatrzyłam się w krawat Sławka. Nie mogłam zrozumieć, jak Marcin<br />
po tym, jak okazałam mu tyle serca, mógł wynieść się praktycznie
z godziny na godzinę bez słowa wyjaśnienia. Dodam także, że nie<br />
ujrzałam ani złotówki z umówionego półrocznego najmu.<br />
•<br />
– Co pani tu robi?<br />
Zaskoczył mnie ostry ton jej pytania. Nie słyszałam, kiedy weszła.<br />
Byłam pewna, że nie wróci przed upływem godziny. Przecież założyła<br />
buty do biegania i strój, o którym mówiła, że jest „inteligentny” i sam<br />
oddycha. Śmiałam się wtedy, jak to strój może być inteligentny, a ona<br />
tłumaczyła jak dziecku albo starszej pani, że tak się mówi, bo chodzi<br />
o to, że dostosowuje się do temperatury na zewnątrz i stanu biegającego.<br />
To znaczyło tylko tyle, że wchłania pot, a pod pachami nie robią się<br />
brzydkie mokre placki.<br />
Wynajęłam tej kobiecie mieszkanko miesiąc temu, tydzień po tym,<br />
jak wyprowadził się Marcin pianista. Miałam szczęście, że ktoś tak<br />
szybko się odezwał. Odpowiedziała na ogłoszenie w lokalnej prasie,<br />
umówiła się zaraz na ten sam dzień, rzuciła okiem na mieszkanie<br />
i powiedziała, że jej odpowiadają dwa pokoje z kuchnią i łazienką, oraz<br />
dodała, że jest całkiem ładnie i ona nie ma większych wymagań. Według<br />
dowodu osobistego nazywała się Marta Abramowska, urodziła się<br />
osiemnastego września tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku jako<br />
córka Jana i Katarzyny. Wcześniej była zameldowana na Saskiej Kępie.<br />
Przy podpisywaniu umowy, którą sporządziła sama na komputerze<br />
i wydrukowała z przenośnej drukarki, wynajęła mieszkanko na rok<br />
i zobowiązała się do płacenia mi tysiąca złotych z tytułu umowy najmu<br />
oraz pokrywania opłat administracyjnych. Przy okazji tej umowy<br />
zostałam u niej trochę dłużej. Porozmawiałyśmy chwilę i dowiedziałam<br />
się, że jej wielką pasją jest bieganie. Potem, kiedy zaczęłam wchodzić do<br />
mieszkania pod jej nieobecność, mogłam zobaczyć liczne buty z logo<br />
znanych firm sportowych oraz jedną z półek w szafie, którą<br />
udostępniłam, wypełnioną po brzegi dresami, bluzami, bluzeczkami<br />
i innymi akcesoriami. W szafce kuchennej miała zawsze pełno płynów<br />
w zjadliwie ostrych kolorach, najwięcej błękitnych jak letnie niebo
i różowych jak landrynki. Brałam je do ręki i czytałam skład. Jeśli<br />
wierzyć etykiecie, były wypełnione witaminami i substancjami, których<br />
nazw nigdy wcześniej nie słyszałam. Wyobrażałam sobie, jak te<br />
witaminy i cząsteczki o nazwie maltodekstryna i guma arabska, buzują<br />
w jej żyłach. Zwłaszcza guma arabska wzbudziła moje politowanie. Za<br />
czasów, kiedy byłam przedszkolanką, był to klej, który zasychał na<br />
gumowej nakładce, pachniał tak, że można było odjechać po jego<br />
wąchaniu, i nie kleił, co stanowiło jego cechę charakterystyczną.<br />
Zapytałam ją o te napoje, kiedy przyszłam po miesiącu po pieniądze.<br />
Powiedziałam jej zgodnie z prawdą, że nie mam konta w banku. Rentę,<br />
załatwioną przez rodziców, przynosił mi listonosz, a pieniądze<br />
trzymałam w pudełku na herbatę. Okazała źle maskowane zdumienie, ale<br />
kiwnęła głową i powiedziała, że naturalnie, po umówieniu mogę<br />
przychodzić po pieniądze, skoro tak mi wygodniej. Przy pierwszym<br />
spotkaniu zadałam jej jedno jedyne pytanie o rodziców, czy żyją, ale<br />
zbyła mnie, proponując, że założy mi konto w banku internetowym.<br />
– To kilka minut – zapewniała. – Pani nie będzie miała kłopotu i ja<br />
też mogę w każdej chwili przelać pieniądze za wynajem.<br />
Na szczęście moja rozsądna uwaga o tym, że nie korzystam<br />
z komputera, otrzeźwiła ją, ale niestety skierowała naszą rozmowę na<br />
inne tory. Nie rozumiałam, co mówi o bankach komputerowych,<br />
pieniądzach, które są, ale jakby ich nie było, i zakupach przez internet.<br />
Ale wtedy ona zaproponowała herbatę, na co się zgodziłam i po otwarciu<br />
szafki mogłam podziwiać kolekcję kolorowych napojów, co dało<br />
pretekst do dalszej rozmowy, którą mogłam już kontrolować.<br />
– To jakieś specjalne soki? – zapytałam.<br />
– To napoje izotoniczne dla biegaczy – powiedziała i wzięła do<br />
ręki butelkę z seledynowym płynem.<br />
– Widziałam wielokrotnie osoby biegające, ale wydawało mi się,<br />
że piją wodę… – Przyglądałam się uważnie butelce.<br />
– Napoje izotoniczne to takie, w których składniki najbardziej<br />
zbliżają się do składu płynów ustrojowych ciała – zaczęła wyjaśniać.<br />
– Przecież składamy się z wody w bardzo dużym procencie… –<br />
przypomniałam.<br />
– Tak, ale… – Mało sprawnie robiła herbatę, aż miałam ochotę
kazać jej usiąść i sama zaparzyć porządnie w czajniczku. – Słodzi pani?<br />
– przerwała sama sobie.<br />
– Nie dziękuję – zaprzeczyłam.<br />
– Napoje hipotoniczne, na przykład woda – kontynuowała, kiedy<br />
siedziałyśmy przy herbacie – wchłaniają się szybciej niż izotoniczne. Ale<br />
nic nie dają organizmowi, wzmagają produkcję moczu oraz rozcieńczają<br />
składniki mineralne. A bieganie to długotrwały wysiłek fizyczny.<br />
Biegam trzy razy w tygodniu po dziesięć kilometrów, a raz dwadzieścia.<br />
Podczas takiego wysiłku, kiedy pije się wyłącznie wodę, może dojść do<br />
zjawiska spadku stężenia sodu we krwi, czyli hiponatremii. Skutki dla<br />
organizmu mogą być naprawdę groźne: od zawrotów głowy, nudności,<br />
aż do kłopotów z oddychaniem i śmierci.<br />
– Rozumiem – powiedziałam. – Czy to dlatego zmarł pierwszy<br />
maratończyk?<br />
– Dokładnie. – Ucieszyła się, jakby jej tłumaczenie było bardzo<br />
ważne. – Odwodnił się, w skrócie mówiąc, i serce nie wytrzymało.<br />
Piłam powoli herbatę, wiedząc, że kiedy wypiję, będę musiała się<br />
pożegnać i iść.<br />
– Czyli gdyby były takie płyny, to mógłby przeżyć?<br />
– Nawet sama woda mogłaby wystarczyć. Kiedyś nie było takich<br />
płynów, a ludzie biegali maratony…<br />
– Nie mógł się napić soku z drzewa albo… kaktusa? – Nagle<br />
kwestia potencjalnego przeżycia maratończyka wydała mi się bardzo<br />
istotna.<br />
– Nie wiem, czy tam były kaktusy… W końcu to nie było<br />
w Afryce…<br />
– No tak… – zgodziłam się.<br />
– A soki to napoje hipertoniczne – powiedziała, kiedy dopijałam<br />
herbatę. – One wchłaniają się najwolniej. Żeby przyjąć taki sok,<br />
organizm musi oddać część wody, czyli jeszcze bardziej się odwodnić.<br />
Chodzi o rozcieńczenie roztworu. Soki zalecane są tylko do uzupełnienia<br />
energii, ale wyłącznie przy dobrym nawodnieniu organizmu.<br />
Podziękowałam za wyjaśnienia i poszłam, zostawiając ją<br />
w mieszkaniu, gdzie, jak mi powiedziała, miała zamiar rozpakować się<br />
i rozejrzeć po okolicy w poszukiwaniu odpowiedniej trasy do biegania,
takiej dziesięcio- i dwudziestokilometrowej.<br />
Przez najbliższy miesiąc obserwowałam ją ostrożnie. Miała bardzo<br />
uregulowany tryb życia. W poniedziałki i czwartki wychodziła z domu<br />
rano około ósmej ubrana w kostium biurowy i szła do samochodu, skąd<br />
odjeżdżała w niewiadomym dla mnie kierunku. Wracała o 16.00 i po<br />
niespełna półgodzinie wychodziła w stroju do biegania i ruszała w stronę<br />
lasku, skąd wracała po czterdziestu pięciu – pięćdziesięciu minutach<br />
truchcikiem i znikała za drzwiami klatki schodowej. We wtorki i środy<br />
siedziała w domu, czasami rano wychodziła z ekologiczną torbą po<br />
zakupy do sklepu osiedlowego. Nigdy nie widziałam, żeby jechała po<br />
zakupy samochodem do któregoś z okolicznych marketów, chyba<br />
nienawidziła marketów i tłumów tak mocno jak ja. Nawet po napoje do<br />
biegania chodziła tylko raz w tygodniu do MarcPolu, który był oddalony<br />
od bloku o jakieś dwieście metrów. Tachała potem na ramieniu torbę<br />
wypełnioną tym szczególnym dobrem, a w domu najpewniej układała<br />
w szafce porządnie, kolorami. Była bardzo porządna, zauważyłam to już<br />
przy pierwszej wizycie, a potem potwierdziłam, bywając w mieszkaniu<br />
pod jej nieobecność. Niewiele miała swoich rzeczy. Ubrania mogły<br />
zmieścić się w jednej walizce, prywatnych rzeczy niewiele, jeden obraz,<br />
który powiesiła na ścianie, i poduszka, która była kunsztownie<br />
haftowana, pewnie po babce albo nawet prababce. W jednej z szuflad<br />
znalazłam akt własności domu pod Warszawą i dane konta bankowego,<br />
na którym miała, jak się okazało, pół miliona złotych. Kiedy to<br />
zobaczyłam, zastanowiło mnie, co tak majętna osoba robi w lichym,<br />
wynajętym mieszkaniu. Stać ją było na dostatnie życie we własnym<br />
domu.<br />
Nieliczne ubrania wisiały równiutko na wieszakach, stroje do<br />
biegania były porządnie poukładane pod względem grubości<br />
i przeznaczenia, to znaczy dresy pod spodem, na tym bluzy, potem<br />
koszulki i podkoszulki. W kuchni nie zostawiała nigdy okruchów czy<br />
niesprzątniętych talerzy, zlew był czysty, jakby nie korzystała z niego<br />
wcale. Zastanawiało mnie to, dlaczego Marta nie ma w domu osobistych<br />
rzeczy. Nie zauważyłam zdjęć rodziny czy tego domu, którego była<br />
posiadaczką. Jedyne zdjęcie, jakie u niej widziałam, pojawiło się dwa<br />
miesiące po tym, jak się wprowadziła, na szafce nocnej, i przedstawiało
młodą, ładną blondynkę uśmiechającą się na tle egipskich piramid.<br />
Marta Abramowska nie była ładna. Krótkie, popielate włosy miała<br />
przystrzyżone niestarannie, bladą twarz pokrytą piegami, a oczy w jasnej<br />
oprawie aż prosiły się o podkreślenie ołówkiem. Mocna, umięśniona<br />
figura nie przydawała jej żadnego uroku. O ile w spodniach, zwłaszcza<br />
tych do biegania, nie było to szczególnie istotne, o tyle w kostiumach jej<br />
umięśnione łydki robiły fatalne wrażenie. Dziewczyna na zdjęciu była<br />
śliczna, miała delikatne rysy i szczupłą figurę. Sukienka w kwiatki<br />
i tenisówki wyglądały jak na nią uszyte. O takich dziewczynach mówi<br />
się „urocza”. Nie wyglądała na siostrę ani na żadną krewną. Gdyby była<br />
tylko przyjaciółką, Marta nie postawiłaby jej zdjęcia przy łóżku.<br />
Wyglądało to tak, jakby fotografia była własnością Marty od zawsze, ale<br />
z jakichś nieznanych dla mnie powodów kobieta najpierw wypierała się<br />
tej znajomości, a potem postanowiła się do niej przyznać sama przed<br />
sobą. Zdjęłam ramkę i odwróciłam zdjęcie. „Kochanej mojej Marcie na<br />
pamiątkę tamtych dni, które zmieniły wszystko. Julia”.<br />
– A więc to tak… – powiedziałam na głos.<br />
Wszystko wydawało się zupełnie jasne. Marta była ukrywającą<br />
swoją orientację lesbijką. Prawdopodobnie miała rodzinę, która nie<br />
zaakceptowała jej seksualności. Może dlatego, zamiast mieszkać<br />
w domu, wynajęła mieszkanie u mnie. Albo może jeszcze inaczej. Julia<br />
nie była lesbijką, tylko zwykłą dziewczyną, w której Marta się<br />
zakochała, a kiedy wyznała jej miłość, ta przestraszyła się i uciekła.<br />
Podobne rozważania snułam także w chwili, kiedy w kuchni<br />
przeglądałam szuflady i szafki, a ona nieoczekiwanie wkroczyła do<br />
środka, kulejąc. Zdążyłam tylko zamknąć szufladę i odwrócić się w jej<br />
stronę.<br />
– Och… Przestraszyła mnie pani bardzo.<br />
– Ja przepraszam – powiedziałam. – Myślałam, że…<br />
– Dlaczego weszła pani do mieszkania pod moją nieobecność?<br />
– przerwała mi.<br />
– Chciałam zabrać toster do naprawy – rzuciłam szybko. – Jest<br />
zepsuty. Przyszło mi do głowy, że chciałaby pani z niego korzystać…<br />
Dzwoniłam, ale pani nie było i postanowiłam nie chodzić dwa razy.<br />
Naprawdę bardzo przepraszam…
Wymyśliłam pierwszą lepszą wymówkę, patrząc na nią<br />
przepraszającym wzrokiem.<br />
– A, to nic. – Ton nieco złagodniał, ale patrzyła na mnie czujnie. –<br />
Przestraszyła mnie pani.<br />
– Naprawdę przepraszam… – kajałam się.<br />
– Wróciłam, ponieważ stąpnęłam chyba na kamień i noga mnie<br />
boli. Na szczęście nie byłam daleko od domu i dokuśtykałam jakoś…<br />
– Niech pani zdejmie te buty – powiedziałam. – Trzeba zobaczyć,<br />
co się stało.<br />
Zawahała się, ale nie zapytała mnie o to, czy znam się na tego typu<br />
sprawach. Po chwili usiadła na kanapie i zdjęła sportowe obuwie.<br />
Zachęciłam ją spojrzeniem i gestem ręki, a potem kucnęłam przy jej<br />
nodze. Jestem bardzo wrażliwa na przykre zapachy, chociaż prawie<br />
niewrażliwa na ładne, i tu ledwie powstrzymałam się przed odruchem<br />
wymiotnym. Dotknęłam spodu i wierzchu stopy. Jęknęła.<br />
– Złamane albo co najmniej pęknięte – zawyrokowałam.<br />
– Chyba przesada… – Była lekko przerażona.<br />
– Trzeba prześwietlić – stwierdziłam stanowczo. – Wie pani, co się<br />
stało z takim jednym chłopakiem? Złamał nogę, a potem umarł…<br />
Patrzyła zdumiona.<br />
– Ale ja chciałam jechać na narty na święta. – Trochę żałośnie to<br />
wypadło. – Już mam wszystko zabukowane…<br />
– Tym bardziej. – Byłam wcieleniem kompetencji i stanowczości.<br />
Wstała i rozejrzała się bezradnie.<br />
– Pomogę pani – powiedziałam. – Dwie ulice stąd jest szpital<br />
z oddziałem urazowym. Pójdziemy tam i prześwietlą pani nogę…<br />
Patrzyła na mnie spod oka, najwyraźniej wahała się ciągle, jak ma<br />
postąpić. Czy pójść z kobietą, która wynajęła jej mieszkanie, a teraz<br />
dziwnym trafem weszła do domu, czy też mimo wszystko<br />
zbagatelizować sprawę i wyprosić z domu intruza? Pytanie miała<br />
wypisane na twarzy. Mnie motyl strachu trzepotał w gardle. Wchodziłam<br />
do domu regularnie. Przecież wiedziałam, kiedy biega, i przemykałam<br />
się do klatki schodowej, gdy znikała za zakrętem, wiedziałam, że mam<br />
jeszcze co najmniej czterdzieści minut zapasu.<br />
– Pomogę pani się ubrać, a potem doprowadzę do szpitala, to jakieś
dwieście metrów i nie możemy niestety podjechać tramwajem. – Mój ton<br />
był mieszaniną życzliwości i stanowczości. Byłam jak dobra ciocia, jak<br />
kuzynka Bietka, która chce wszystkim pomóc. Ale ona odzyskała<br />
panowanie nad sobą i stanowczo pokręciła głową.<br />
– Bardzo dziękuję, ale pojadę samochodem…<br />
– A jeśli to coś poważnego i wsadzą nogę w gips, to jak pani<br />
wróci? – apelowałam do jej rozsądku. Motyl powoli uspokajał się<br />
i przestawał trzepotać, a żuk nie ściskał gardła tak mocno.<br />
– Rzeczywiście, wezmę taksówkę – mruknęła.<br />
– Postój jest przy szpitalu – próbowałam.<br />
– Zamówię. – Była stanowcza i nie spuszczała ze mnie wzroku.<br />
– Bardzo dziękuję, ale poradzę sobie.<br />
Przybrałam dobrotliwy uśmiech na twarz.<br />
– Naturalnie. Na pewno nie chce pani, żebym zeszła i poczekała<br />
z panią na taksówkę?<br />
– Poradzę sobie – powtórzyła suchym tonem.<br />
Nie pozostało mi nic innego, jak tylko pożegnać się i wyjść. Kiedy<br />
byłam w przedpokoju, usłyszałam jej głos.<br />
– Pani Weroniko! – krzyknęła.<br />
– Tak? – wróciłam i uśmiechnęłam się do niej. Zaraz mnie<br />
przeprosi i pójdziemy razem do szpitala, pomyślałam.<br />
– Nie wzięła pani tostera. – Uśmiechnęła się krzywo.<br />
– Oczywiście. – Przeklinałam swoją wpadkę. – Kiedy pani wróciła<br />
z tą nogą… To zapomniałam o tosterze.<br />
Odwróciłam się i poszłam w stronę kuchni, czując na plecach jej<br />
spojrzenie. Otworzyłam szafkę i wyjęłam toster.<br />
– Mogłabym wziąć reklamówkę, żeby nie nosić w ręku?<br />
– spytałam niezbyt zręcznie.<br />
– Oczywiście – odpowiedziała. – Są w pierwszej szufladzie.<br />
Zauważyłam, że zmieniła miejsce wkładania reklamówek. Sztućce<br />
przełożyła do trzeciej szuflady, ścierki kuchenne i reklamówki do<br />
pierwszej. Noże i inne akcesoria zepchnęła na sam dół. Chyba nie<br />
gotowała. W jej lodówce było pełno jogurtów, serów i chudych wędlin,<br />
trochę warzyw, ale raczej nie widziałam dań obiadowych. Może nie<br />
chciało jej się gotować dla niej samej? Podobnie w szafkach nie było
makaronu, ryżu ani kaszy, nawet mąki, jedynie cukier w kostkach,<br />
którego używała do herbaty.<br />
– Na pewno nie chce pani pomocy? – spytałam po raz ostatni<br />
w przedpokoju z reklamówką w ręku, w której leżał toster.<br />
– Poradzę sobie – powtórzyła, a na jej ustach zagościł krzywy<br />
uśmieszek. – Robiłam grzanki kilka dni temu i wszystko było<br />
w porządku…<br />
– Tylko jeśli używa pani pieczywa tostowego – odpowiedziałam<br />
z miłym wyrazem twarzy. – Zwykły chleb zaczyna się natychmiast<br />
palić… Nie wiem dlaczego… Gdyby pani chciała jednak pomocy,<br />
proszę dzwonić.<br />
Potem wyszłam i przyczaiłam się nieopodal. Po dziesięciu<br />
minutach podjechała taksówka, a potem Marta zeszła, kuśtykając,<br />
niezdarnie wgramoliła się do taksówki i odjechała. Wróciła po dwóch<br />
godzinach, z nogą w takiej plastikowej konstrukcji, jaką widziałam<br />
w telewizji u sportowców. Taksówkarz, inny niż ten, który ją odwoził,<br />
pomógł jej wysiąść z samochodu i podał dwie kule. Niezdarnie zarzuciła<br />
na ramię torebkę i chybocząc się na kulach, zniknęła za drzwiami klatki<br />
schodowej. Nie mogłam rzecz jasna zadzwonić i wyrazić satysfakcji, że<br />
jednak wyszło na moje, ani współczucia, że plany narciarskie spaliły na<br />
panewce. Musiałam czekać na telefon od niej. Kilkanaście razy w ciągu<br />
najbliższych dni brałam do ręki słuchawkę, żeby wykręcić jej numer<br />
komórkowy, ale zawsze odkładałam. Znała numer mojego telefonu,<br />
mogła zadzwonić, gdybym była jej potrzebna. Zadzwoniła w końcu po<br />
tygodniu i zapytała, czy oferta pomocy jest jeszcze aktualna.<br />
– Oczywiście – odetchnęłam z ulgą. – Co mogę dla pani zrobić?<br />
– Przychodzi do mnie znajoma. – Głos Marty w słuchawce był<br />
matowy. – Po chleb i jogurty chodzę sama, ale tu chciałabym zrobić coś<br />
do jedzenia i…<br />
– Proszę powiedzieć, co mam kupić – przerwałam jej. – Nie ma<br />
najmniejszego problemu.<br />
– Jakiś makaron, może spaghetti i sos w słoiku… – zaczęła<br />
niepewnie.<br />
– Jaki sos pani lubi? – spytałam. – I jakiej firmy?<br />
– Nazywa się „Puttanesca” – powiedziała nieco zawstydzona.
– Nie wiem, jakiej jest firmy…. Z białą naklejką.<br />
Zapisałam na kartce.<br />
– Czy do tego sosu trzeba dokupić jakieś mięso? – dociekałam. –<br />
Parmezan?<br />
– Parmezan na pewno… – brzmiała bardzo głucho. – Wystarczy<br />
taki w proszku.<br />
Kiwnęłam głową, jakby mogła mnie widzieć. Oczywiście, że<br />
prawdziwego parmezanu nie dostanę w osiedlowym sklepie. Ten<br />
w proszku także był tylko w niektórych sklepach.<br />
– A mięso?<br />
– Nie, mięso nie – zdecydowała się. – Tylko sos i parmezan.<br />
I spaghetti oczywiście.<br />
– A coś na deser? Albo na zupę?<br />
– Zupę nie. Ona nie lubi zup…<br />
– A deser? – spytałam ponownie.<br />
– Deser tak, ale nie chciałabym pani fatygować…<br />
Uśmiechnęłam się do siebie.<br />
– To żadna fatyga – zapewniłam. – Cukiernia jest po drodze. Mają<br />
bardzo dobre ciasta. Tylko proszę powiedzieć, czy mają być ciastka,<br />
ciasto w kawałku czy może lody…<br />
W słuchawce zapanowała cisza.<br />
– Kawałek ciasta może – odparła niepewnie. – To chyba najlepsze<br />
wyjście. Może sernik? Ona lubi… Ta moja znajoma.<br />
Byłam prawie pewna, że to Julia przychodzi do niej z wizytą. Może<br />
dowiedziała się, że Marta ma nogę w gipsie i wzruszyło ją to albo chce<br />
zapewnić o swojej miłości. Któż to może wiedzieć, jak to jest między<br />
takimi?<br />
– Sernik jest taki zwykły, puchaty z rodzynkami, z czekoladowym<br />
spodem i mieszany z makiem. Sernik makowy. Który by pani chciała?<br />
Znów cisza w słuchawce.<br />
– Myślę, że ten zwykły…<br />
– Dobrze. – Od ściskania słuchawki spociła mi się ręka. – Kupię<br />
kawałek tradycyjnego sernika. Na kiedy pani potrzebuje tych artykułów?<br />
Coś jej upadło. Słyszałam wyraźne stuknięcie czegoś ciężkiego<br />
o podłogę.
– Przepraszam – westchnęła. – Kula mi upadła. Zaprosiłam ją dziś<br />
wieczorem…<br />
– W takim razie – przerwałam jej – zaraz pójdę do sklepu.<br />
I przyjdę do pani.<br />
– Może chciałaby pani wstąpić po pieniądze? – zapytała nieśmiało.<br />
– Nie ma takiej potrzeby – zapewniłam ją. – Wezmę rachunek,<br />
a pani mi zwróci…<br />
Błyskawicznie się ubrałam i wyszłam na poszukiwanie pożądanych<br />
przez Martę produktów. Szczęście mi dopisało, znalazłam wszystko już<br />
w pierwszym osiedlowym sklepie. Niespełna pół godziny później<br />
zadzwoniłam do drzwi. Poczekałam, aż przykuśtyka i otworzy mi sama.<br />
Drugi raz nie chciałam popełnić tego samego błędu jak wtedy, kiedy<br />
otworzyłam sobie własnym kluczem. Kiedy otworzyła, weszłam tylko do<br />
przedpokoju i postawiłam torbę na podłodze.<br />
– Wszystko dostałam – powiedziałam. – Wniosę do kuchni, jeśli<br />
pani chce.<br />
– Bardzo dziękuję – odparła, a ja uznałam to za zachętę.<br />
– Ile jestem pani winna? – spytała, wyjmując portmonetkę<br />
z torebki.<br />
– Dwadzieścia osiem złotych i sześćdziesiąt cztery grosze razem<br />
z sernikiem. – Podałam jej rachunki ze spożywczego i cukierni.<br />
Podała mi banknot dwudziestozłotowy i dziesiątkę. Wyjęłam<br />
torebkę i wyjęłam z portfela złotówkę i trzydzieści sześć groszy.<br />
Podałam jej, a ona zawahała się i wzięła ode mnie drobne. Widziałam, że<br />
chciała zapytać, czy nie jest coś winna „za fatygę”, ale się nie odważyła.<br />
– Pani Marto – położyłam jej rękę na ramieniu – jeśli potrzebuje<br />
pani pomocy, wystarczy zadzwonić. Ja nie mam wiele do roboty<br />
i chętnie przyniosę pani coś ze sklepu.<br />
– Dziękuję bardzo. – Uśmiechnęła się nieśmiało.<br />
– A teraz wejdę do kuchni i naleję pani wody do garnka<br />
– oznajmiłam. – Kiedy przyjdzie pani znajoma, wystarczy tylko podpalić<br />
płomień.<br />
Postawiłam wodę na kuchence gazowej, wzięłam sól z szafki<br />
i wsypałam łyżeczkę. Postawiłam także patelnię na fajerce obok<br />
i spytałam, czy otworzyć słoik z sosem.
– Jeśli pani może. – Obserwowała mnie wsparta na kulach.<br />
Otworzyłam słoik i wylałam jego zawartość na patelnię.<br />
– Kiedy woda się zagotuje i wrzuci pani spaghetti, wystarczy<br />
podgrzać sos, a potem wymieszać. Wyjmę pani durszlak do odcedzania<br />
makaronu. Teraz pewnie pani sobie już poradzi…<br />
– Tak, bardzo pani dziękuję… – Dalej uśmiechała się niepewnie.<br />
– Życzę miłego spotkania – powiedziałam, wychodząc.<br />
– Dziękuję – powtarzała.<br />
– Naprawdę, pani Marto, to nic takiego – rzuciłam na odchodnym.<br />
– Trzeba sobie pomagać…<br />
Wyszłam z budynku i poszłam do bloku naprzeciwko, czyli do<br />
siebie, gdzie zajęłam miejsce przy oknie, przedtem zgasiwszy światło.<br />
Nie mówiłam Marcinowi ani Marcie, że mieszkam tak blisko<br />
wynajmowanego mieszkania. Nie pisnęłam także słowa o usytuowaniu<br />
moich okien, tego, że mogłam patrzeć wprost na ich okna. Być może<br />
Marta podejrzewała, że mieszkam gdzieś blisko, przecież z zakupami<br />
uporałam się w pół godziny, ale to były tylko podejrzenia.<br />
Czekałam w napięciu na dalszy rozwój sytuacji. Byłam bardzo<br />
podekscytowana. Chciałam poznać dalszy ciąg tej historii.<br />
Zastanawiałam się, czy ta zawiedziona miłość ma jakąkolwiek szansę na<br />
szczęśliwe zakończenie. Może one dwie przy spaghetti kupionym przeze<br />
mnie wyjaśnią sobie wszystko i Marta przestanie uciekać na tych swoich<br />
profesjonalnych butach przed odpowiedzialnością. Właśnie tak, jej<br />
bieganie dla mnie to była ucieczka: przed sobą, codziennością,<br />
problemami, które jedynie wyczuwałam, nie mając żadnych dowodów.<br />
Te bluzeczki inteligentne, oddychające, sprawiały, że kontrolowała<br />
swoje życie, przynajmniej tak jej się zdawało. Ale każdy tęskni za<br />
prawdziwym życiem, nawet tak samotna osoba jak ja. Tyle że ja<br />
z konieczności podglądałam cudze, tylko do takiego miałam dostęp.<br />
Rozsmakowywałam się w historiach, które oglądałam. Do tych strzępów<br />
ukradzionych, podejrzanych skrycie, dodawałam resztę, nie troszcząc się<br />
o prawdę. Nie byłam przecież typem detektywa, nikogo nie tropiłam<br />
i o nic nie oskarżałam. Kiedy Marcin zniknął z mojego życia, myślałam,<br />
żeby go odszukać pod pretekstem chociażby pieniędzy, które był mi<br />
winien. Doszłam jednak do wniosku, że dał mi coś więcej niż pieniądze.
Namiastkę dziecka, którym mogłam się opiekować, martwić o jego los<br />
i podzielać jego szczęście. Gdyby mnie słuchał, nadal byłby<br />
w mieszkaniu, walcząc o laury w konkursie. Razem zastanawialibyśmy<br />
się, czy Austriak taki sympatyczny, czy Rosjanka wygrała zupełnie<br />
zasłużenie. Ciekawe, czy podobałby mu się ten mały Bułgar<br />
– czarodziej, który stylem gry najbardziej przypominał mi Marcina? Coś<br />
boleśnie szarpnęło moim ciałem. Tymczasem do drzwi klatki zbliżała się<br />
niepewnie wysoka, młoda osoba. To mogła być Julia, nie byłam jednak<br />
pewna. Było ciemno i słabo widziałam, ale byłam przekonana, że to ona,<br />
tajemnicza nieznajoma, potencjalna kochanka Marty. Kiedy zadzwoniła<br />
do drzwi, a potem minęło tyle czasu, ile potrzebne jest na pokonanie<br />
dwóch pięter, a potem zaświeciło się światło w salonie, miałam już<br />
pewność. Oczami wyobraźni widziałam, jak dwie kobiety najpierw<br />
długo stoją jedna naprzeciw drugiej, a potem padają sobie w ramiona.<br />
Pewnie nie w głowie im spaghetti, ale w końcu dochodzą do wniosku, że<br />
trzeba coś zjeść. Marta kuśtyka do kuchni. Julia mówi, żeby usiadła, ona<br />
zrobi to lepiej. Marta protestuje. Może nie chce się przyznać, że<br />
poczęstuje ją tylko daniem wykonanym z półfabrykatów. Twierdzi, że da<br />
radę, wszystko jest praktycznie gotowe. Wtedy Julia wstaje, odsuwa ją<br />
delikatnie, prawie siłą zmusza do tego, żeby usiadła. Potem pyta, gdzie<br />
są zapałki, czy woda jest posolona. Wrzuca sól do wody, chociaż Marta<br />
protestuje i mówi, żeby wrzucić dopiero wtedy, kiedy woda się ugotuje.<br />
Tamta jej nie słucha, ugotowałam w życiu tony makaronu, śmieje się,<br />
a Marta daje za wygraną i już tylko patrzy na zręczne palce kochanki,<br />
wrzuca spaghetti, kiedy z garnka dobiega bulgotanie. Potem następuje<br />
niezręczne osiem minut, kiedy makaron się gotuje. Marta wstaje,<br />
podchodzi do Julii i obejmuje ją od tyłu. W tym geście jest tyle miłości<br />
i tęsknoty, że Julia zastyga i odchyla głowę do tyłu. Ręce jej się trzęsą.<br />
Odwraca się i przyciska ciało do ciała Marty, ta uderza ją niechcący<br />
nogą odzianą w longetę, śmieją się obie, całe napięcie znika. Makaron<br />
jest gotowy. Julia odcedza go i wrzuca do podgrzanej patelni, mieszając<br />
specjalną łyżką, którą zostawiłam na wierzchu. Nagle łapie się za głowę.<br />
No tak, mówi, zapomniałam zupełnie o winie, przyniosłam czerwone,<br />
wytrawne, przecież tak lubiłyśmy obie, powiedz, gdzie korkociąg i daj<br />
jakieś kieliszki, albo nie, poczekaj, powiedz tylko, gdzie są, a ja dam.
Kieliszki się znajdują, zupełnie nieodpowiednie. Gorzej z korkociągiem,<br />
nie ma dobrego, zastanawiam się, czy zauważą w szufladzie scyzoryk<br />
z korkociągiem. Nie będzie łatwo otworzyć, bo trzeba siły, a jej ręce są<br />
takie delikatne. Może Marta otworzy tymi żylastymi dłońmi<br />
zakończonymi krótkimi, mocnymi palcami? Na pewno sobie poradzą<br />
i usiądą, śmiejąc się do siebie. Będą kładły spaghetti, które być może<br />
rozgotowały w ferworze walki, i popijały winem, ciesząc się sobą. Po<br />
kolacji przejdą z sernikiem i herbatą do salonu. Marta powie Julii, która<br />
na pewno zechce posprzątać i umyć naczynia, żeby dała spokój,<br />
porządek nie jest taki ważny, jeszcze zdążą wszystko umyć. Będą jadły<br />
sernik i każda z nich będzie bała się zacząć rozmowę na temat<br />
przyszłości. W końcu jednak zaczną rozmawiać, bo to przecież błąd, że<br />
się rozstały. Nie widziały się cztery miesiące, przez ten czas obie<br />
tęskniły za sobą jak wariatki. Jedna zabijała żal wyciskaniem ze swojego<br />
ciała kilometrów i potu, druga być może chodziła na spacery i do kina<br />
albo usiłowała prawomyślnie żyć, kto to wie. Na pewno skończą<br />
w łóżku, to zupełnie oczywiste. Ciekawe, jak robią to dwie kobiety,<br />
byłam bardzo podekscytowana, to na pewno piękne między nimi i takie<br />
delikatne. Ta Julia ze zdjęcia była delikatną istotą, nie wyobrażałam<br />
sobie jej spoconej, wykrzywionej i jęczącej, co innego Marta, tak, po<br />
niej można się było spodziewać gwałtowności i stanowczości. To chyba<br />
tak, że jedna odgrywa rolę kobiety, druga mężczyzny. Mężczyzną w tym<br />
związku musiała być Marta. Ją wyobrażałam sobie na górze, jak leży na<br />
tej delikatnej dziewczynie, odrzuca w bok longetę, żeby tamtej nie<br />
zranić, przypadkiem nie uderzyć. Potem zanurza twarz w kroczu tamtej.<br />
Na pewno są mistrzyniami lizania, masowania, dotykania, wszystkiego,<br />
co można zrobić językiem i rękoma, nosem, uchem i włosami.<br />
Wyobrażam sobie, że w decydującym momencie wyjmują wibrator<br />
i wkładają go sobie wzajemnie w wilgotne krocza.<br />
Obudziłam się dość gwałtownie, musiałam zasnąć przy oknie<br />
w fotelu, cała byłam wykrzywiona i obolała. Na zewnątrz było wciąż<br />
ciemno, okna Marty były ciemne. Nie wiedziałam, czy Julia wyszła, ale<br />
byłam prawie pewna, że została i teraz śpią obie przytulone do siebie.<br />
Spojrzałam na zegarek. Była trzecia w nocy. Poszłam do łazienki,<br />
umyłam zęby i przebrałam się w piżamę, a potem wsunęłam do łóżka,
zasypiając natychmiast.<br />
Śniła mi się przestrzeń, ogromna łąka, która sięgała aż do<br />
horyzontu. Nie było zielonej trawy, tylko szarosrebrzysta, ale nie był to<br />
śnieg, szadź czy mróz. Tak, jakby letnia trawa, zamiast zielona, była<br />
zupełnie srebrna. Nisko nad ziemią latały liczne owady, słyszałam je<br />
bzyczące, turkające, szeleszczące i piszczące w uszach, ale nie mogłam<br />
ich zobaczyć. Żadne nie było kolorowe, gdzieś pogubiły swoje barwy.<br />
Kiedy w końcu je dostrzegłam, szybko nauczyłam się wychwytywać je<br />
pośród źdźbeł trawy. Patrzyłam, jak niektóre spieszą się, przebierając<br />
odnóżami, inne szły wolno, rozglądając się na boki, albo dostojnie<br />
kroczyły, pchając kulki równie szare jak one same. Nie widziałam<br />
żadnego motyla, nic nie unosiło się nad łąką. Zastanawiałam się, czy<br />
motyle byłyby także szare, bo najwyraźniej w tym dziwnym świecie nie<br />
było kolorów. Nic dziwnego, pomyślałam, przecież te fruwające kwiaty<br />
nie mogą być bure ani nawet srebrne, muszą mienić się słonecznymi<br />
barwami, a nie świecić księżycowym blaskiem. Ja sama byłam ubrana<br />
w szary chałat, podobny do fartucha. Na nogach miałam płócienne szare<br />
buty, których normalnie nie posiadam. Spojrzałam na swoje ręce, ale nie<br />
były to te dłonie, które pamiętam. Nowe ręce miały długie palce i piękne<br />
paznokcie, starannie wypielęgnowane i pokryte białym lakierem.<br />
Podobały mi się i wcale się nie bałam, że coś złego stało się ze mną.<br />
Chałat nie podobał mi się do końca, ponieważ przypominał worek<br />
pokutny, brakowało mi tylko laski i przekonania, że wybieram się do<br />
Mekki. W tym śnie nic nie robiłam, tylko obserwowałam. Wiedziałam,<br />
że coś się ma zdarzyć, ale nie potrafiłam określić, co to miałoby być. Nie<br />
miałam pewności, że to coś złego, ale na pewno nie miało to być<br />
szczęśliwe zdarzenie. Wreszcie dostrzegłam na horyzoncie szarą chmurę<br />
pyłu. Trąba powietrzna była piękna, dostojna i rozsiewała czarne pyłki<br />
dokoła, jak szafarz, co szczodrą ręką sypie zboże. Pomyślałam, że może<br />
powinnam uciekać, ale nie zależało mi na uratowaniu siebie. Myśl, że<br />
nie mam niczego cennego, co chciałabym ocalić, ani jednej bliskiej<br />
osoby, którą chciałabym ochronić, spowodowała, że zaczęłam płakać<br />
i iść w stronę wirującej chmury pyłu. Zbudziłam się z oczami mokrymi<br />
od łez, płakałam przez sen naprawdę. Nie przestałam nawet, kiedy się<br />
obudziłam i wstałam do łazienki. Zobaczyłam swoją podstarzałą twarz,
która mogła być twarzą matki, którą już nigdy nie będę, i żony, którą już<br />
byłam, i szlochałam tak do południa, aż zadzwonił dzwonek telefonu.<br />
– Słucham – powiedziałam.<br />
– Pani Weroniko, to ja, Marta – zabrzmiało z drugiej strony.<br />
– O, witam panią. – Starłam łzy z oczu, tak jakby ona mogła mnie<br />
zobaczyć.<br />
– Chciałam podziękować pani za pomoc. To było bardzo miłe…<br />
– Nie ma żadnego problemu. – Uśmiechnęłam się. – Kolacja się<br />
udała?<br />
– O tak… – Zapewniła. – Bardzo mojej koleżance smakowało.<br />
I spaghetti, i ciasto. Naprawdę jestem pani bardzo wdzięczna.<br />
– Bardzo się cieszę, że mogłam pomóc. Naprawiłam toster, kiedy<br />
mogę podrzucić?<br />
– Przy okazji, nie chciałabym pani specjalnie fatygować…<br />
– Już pani pewnie wie, że nie mam daleko – powiedziałam miłym<br />
tonem.<br />
– Może w przyszłym tygodniu, kiedy wypada płatność…<br />
– Dobrze, może być w przyszłym – zgodziłam się.<br />
– I ja chciałam uprzedzić, że będę u pani mieszkała jeszcze dwa<br />
miesiące, a potem…<br />
– Ooo. – Uśmiechnęłam się do siebie, ale okazałam rozczarowanie.<br />
– Czy coś pani nie odpowiada?<br />
– Nie, nie – zaprzeczyła szybko. – Wręcz przeciwnie… Ale ja<br />
wynajęłam mieszkanie, bo potrzebowałam trochę oddechu, a teraz…<br />
Teraz wraca do własnego domu z Julią i będą żyły długo<br />
i szczęśliwie.<br />
– Tak? – zachęciłam ją. – Bo gdyby coś się zepsuło, to ja naprawię.<br />
Jeśli coś… finansowo… też możemy…<br />
– Nie, nic z tych rzeczy… Po prostu już nie muszę wynajmować<br />
mieszkania. Zostanę jeszcze dwa miesiące, chociaż nie wiem, czy będę<br />
mieszkała, ale będę płaciła według umowy… Uprzedzam, żeby pani<br />
mogła już zacząć kogoś szukać.<br />
– Dobrze, dziękuję bardzo za to, że mnie pani uprzedza<br />
– powiedziałam. – Na pewno nie zmieni pani zdania, bo jeśli dam<br />
ogłoszenie…
Z drugiej strony słuchawki rozległ się czyjś chichot. Niemal<br />
zobaczyłam, jak Julia obejmuje Martę i całuje ją w szyję, a ta opędza się<br />
od niej jak od uprzykrzonej muchy.<br />
– No to… – stwierdziła niezręcznie. Chichot przycichł.<br />
– Bardzo proszę – powiedziałam bez sensu. – Dziękuję<br />
i pozdrawiam.<br />
Byłam u niej tylko po pieniądze, jeszcze dwa razy. W mieszkaniu,<br />
o ile mogłam dojrzeć, nic się nie zmieniło. Nie mogłam wejść do<br />
sypialni, żeby zobaczyć, czy zdjęcie Julii stoi. Zachowanie Marty się nie<br />
zmieniło. Nie była ani bardziej radosna, ani smutna. Nie wyczuwałam<br />
także lęku czy niepewności. Nie biegała już, chociaż longeta została<br />
zdjęta z jej nogi, podobnie jak kule zniknęły z mieszkania. Już nie<br />
kupowała napojów energetycznych, a oddychające stroje do biegania<br />
leżały na półce, a nie w pojemniku na brudną bieliznę. Może zresztą<br />
lekarz zabronił jej na razie biegać, a ona stosowała się do zaleceń.<br />
Słowem, nie wiedziałam, co o tym myśleć. Wyniosła się równiutko, jak<br />
zapowiadała, po dwóch miesiącach. Zniknęła tak niespodziewanie, jak<br />
się pojawiła. Mieszkanie pozostało nienaruszone, jakby nikt tam nie<br />
mieszkał. Nie zapomniała niczego, nawet pościel powlokła moją,<br />
zamiast zostawić odsłoniętą kołdrę i poduszkę. Nie lubiłam jej, zatem mi<br />
jej nie brakowało, tak jak wcześniej Marcina. Chociaż czasem myślałam,<br />
gdzie jest, czy w tym domu, którego akt własności nosiła ze sobą, czy<br />
sama, ze starą rodziną, czy może jednak z Julią.<br />
•<br />
Carmen wprowadziła się zaraz po Marcie. Widać było, że<br />
mieszkanie nie przypadło jej specjalnie do gustu, ale czego mogła się<br />
spodziewać prawie w centrum Warszawy za taką cenę. Omiotła<br />
wzrokiem kąty i zapytała, czy może trochę upiększyć, po swojemu, a ja<br />
zapytałam, co to znaczy.<br />
– No nic złego. – Uśmiechnęła się. – Pracuję jako scenograf. Może<br />
sprowadzić tutaj jakieś fajne tkaniny na czas, kiedy będę mieszkała.<br />
Może nawet coś będzie mogło zostać… Jeśli tylko pani to zaakceptuje.
– Oczywiście. – Byłam zaciekawiona.<br />
Carmen była brunetką o oliwkowej skórze i ciemnych oczach<br />
z piękną oprawą. Miała długie, lśniące włosy, których nie wiązała ani<br />
w koński ogon, ani w kok, tylko pozwalała im spływać swobodnie na<br />
plecach. Im bardziej jej się przyglądałam, tym pewniejsza byłam, że<br />
w życiu nie widziałam tak pięknej dziewczyny. Poruszała się z gracją,<br />
miała niski, bardzo przyjemny głos i sprawiała wrażenie wesołej<br />
i lubiącej zabawę. Ubrana była w bardzo kolorową sukienkę.<br />
Pomyślałam, że to kolory z płaszcza Józefa, mimo że przecież nie byłam<br />
specjalnie religijna.<br />
– Jest pani scenografem w filmie czy w teatrze? – spytałam<br />
zaciekawiona.<br />
– W operze – odpowiedziała, pokazując w uśmiechu rząd<br />
lśniących, białych zębów. – Aktualnie w Teatrze Wielkim. Ale<br />
pracowałam w teatrach w Barcelonie, Madrycie, Frankfurcie<br />
i Neapolu…<br />
Miała ze sobą walizkę, którą wtaszczyła na górę, ignorując windę<br />
i moje uwagi, że szkoda kręgosłupa i rąk.<br />
– Patrząc na panią – stwierdziłam szczerze – powiedziałabym, że<br />
pani jest studentką. Tak pani młodo wygląda.<br />
– Mam trzydzieści lat – roześmiała się. – My, kobiety z Południa,<br />
bardzo długo młodo wyglądamy, ale potem… dość gwałtownie się<br />
starzejemy…<br />
– Pani jest z Południa? – Taka ciekawość wydawała mi się<br />
normalna. Carmen pewnie też, chętnie mówiła o swoim pochodzeniu,<br />
wplatając sporo szczegółów i rodzinnych historii.<br />
– Moja mama jest Hiszpanką, a ojciec był Polakiem. Poznali się<br />
w Polsce, gdzie mama studiowała śpiew operowy. Tylko że potem ojciec<br />
odszedł od mamy, a ona nie zdecydowała się na powrót do Hiszpanii.<br />
Wychowałam się tutaj, otoczona miłością mamy, chociaż ojca<br />
zabrakło…<br />
Taktownie nie pytam o nic więcej. To chyba odległe wspomnienia.<br />
Carmen uśmiechała się. Mówiła z odrobiną smutku, ale nie wydawało mi<br />
się, że czuje szczególną krzywdę. Taka dziewczyna, nawet opuszczona<br />
przez ojca, z matką, która nie zdecydowała się wrócić do domu, kto wie
dlaczego. Może miała nadzieję, że wiarołomny mąż któregoś dnia stanie<br />
w drzwiach i wyzna, że był młody i głupi. Taka dziewczyna nie żałuje<br />
niczego. Nie wini ojca, matki, dziadków i sióstr za swoje błędy<br />
i niepowodzenia. Nie czuje się obca. Przeciwnie, jest obywatelką świata.<br />
Jeździ z kraju do kraju, gdzie bez kompleksów rzuca kolorowe płótna na<br />
największe sceny świata, a dla przyjemności wielkich diw każe budować<br />
wspaniałe dekoracje.<br />
– Potrzebuję tego mieszkania na pół roku, może dziesięć miesięcy<br />
– powiedziała przy pierwszym spotkaniu. – Wystawiamy tu<br />
w Warszawie „Toscę”, a ja będę pracowała przy scenografii. Potem jadę<br />
do Paryża, do Teatru Chatelet.<br />
– Oczywiście. – Kiwnęłam głową. – Nie męczy pani taka częsta<br />
zmiana miejsca zamieszkania?<br />
– Przyzwyczaiłam się – stwierdziła tym razem bez uśmiechu.<br />
– Naprawdę mogę trochę tu pozmieniać?<br />
Zastanowiłam się. W zasadzie nie miałam nic przeciwko temu, ale<br />
nie chciałam, żeby robiła remont, a potem mi nie płaciła czynszu.<br />
– A ile by to kosztowało? – spytałam ostrożnie.<br />
– Nie, nie, nie… – Zamachała rękoma. – Pani nie będzie za to<br />
płaciła. Po prostu zostaje mnóstwo materiałów przy okazji mojej pracy,<br />
a ja chciałabym trochę ożywić te pomieszczenia. Zostawię wszystko.<br />
Jeśli pani się spodoba, to będzie pamiątka po mnie, jeśli nie, to pani<br />
może wyrzucić albo oddać komuś.<br />
– Umiem trochę szyć. – Uśmiechnęłam się. – Byłam kiedyś<br />
przedszkolanką i sporo szyłam. Gdybym mogła pomóc, to proszę dawać<br />
znaki.<br />
– Naprawdę? – spytała nie wiedzieć czemu rozradowana.<br />
– Kocham dzieci i sama kiedyś będę miała… Jak znajdę odpowiedniego<br />
kandydata…<br />
Chodziłam za nią z pokoju do pokoju, a ona oglądała i mówiła.<br />
Prawdę mówiąc, trajkotała jak katarynka.<br />
– Wie pani, moja mama była strasznie zgorzkniała. Ojciec zostawił<br />
ją, kiedy była ze mną w ciąży. Twierdził, że nie jestem jego córką czy<br />
coś takiego.<br />
– Ooo. – Tylko na tyle się zdobyłam, słysząc z ust dopiero co
poznanej dziewczyny tak intymne wyznanie.<br />
– Mamę to załamało – kontynuowała. – Poświęciła życie po to,<br />
żeby go przekonać, że się myli…<br />
– Ale nie przekonała… – mruknęłam pod nosem. Że też tacy faceci<br />
chodzą po ziemi, pomyślałam ze zdumieniem.<br />
– Nie przekonała. Ja myślę, że on po prostu nie chciał zakładać<br />
rodziny. To był powód. Nie biorę tego do siebie. No nic… – przerwała<br />
nagle. – Jak rozumiem, mogę się wprowadzać i urządzać.<br />
– Jak najbardziej – powiedziałam rozczarowana tym, że nie<br />
kontynuuje zwierzeń. W historii matki tej dziewczyny była fascynująca<br />
miłosna opowieść naznaczona tragedią.<br />
Wprowadziła się następnego dnia wieczorem. Czekałam na górze,<br />
tak się z nią umówiłam, że pomogę, a przynajmniej potowarzyszę przy<br />
przeprowadzce. Przyjechała dużym samochodem, dwie walizki<br />
wytaszczył jej starszy siwy człowiek, którego przedstawiła mi jako<br />
przyjaciela rodziny. Pomyślałam, że jednak jej matka ułożyła sobie życie<br />
z tym miłym człowiekiem, który patrzył na Carmen miękko i mówił do<br />
niej „kochanie”. Ona traktowała go jak kogoś bliskiego, jak ojca, którego<br />
nie miała, przyjaciela, którym na pewno był.<br />
– Sebastian, kochany – dyrygowała nim ze śmieszną powagą. – Ty<br />
już jedź, a ja poradzę sobie ze wszystkim.<br />
– Ja pomogę – uspokoiłam Sebastiana, który zerkał na mnie spod<br />
oka, nie wiedząc, czy poprosić mnie o to, żebym miała nad nią pieczę,<br />
czy wyperswadować jej mieszkanie w blokowisku i tanio wyglądającym<br />
mieszkanku, na które patrzyła zachwycona, jakby nie mieszkała w tych<br />
swoich Barcelonach czy Madrytach.<br />
– Chociaż zrobię ci zakupy. – W jego głosie zabrzmiała prośba.<br />
– Nie. – Objęła go serdecznie. – Wracaj do mamy, a ja bardzo<br />
chętnie wyjdę i znajdę jakiś sklep. Rozejrzę się przy okazji.<br />
Sebastian się zdenerwował.<br />
– Odradzam stanowczo – powiedziałam, zanim mężczyzna zdążył<br />
cokolwiek dodać. – To spokojne osiedle, ale jest późno. Czynny jest<br />
tylko nocny monopolowy, a to raczej nie jest miłe miejsce. Po co narażać<br />
się na zaczepki?<br />
– Właśnie, Carmenko. – Popatrzył na mnie z sympatią. – Ty się tu
urządź wstępnie, a ja pojadę do marketu.<br />
Zgodziła się. Nastąpiło ustalanie, co Sebastian ma kupić, a ja<br />
zaczęłam zbierać się do wyjścia. Chociaż bardzo chciałam zostać z tą<br />
kolorową, pełną życia dziewczyną, wiedziałam, że nie powinnam<br />
spędzać z nią wiele czasu, wypytując o szczegóły historii rodzinnej.<br />
Będę miała na to czas, kiedy zacznie „urządzać” mieszkanie. Wtedy<br />
poznam jej historię. Dosłyszałam jeszcze, że moja nowa lokatorka jest<br />
wegetarianką. Chyba nawet czymś więcej, bo odmówiła stanowczo,<br />
kiedy Sebastian proponował jej łososia.<br />
– To takie samo mięso jak zwierzęcia – stwierdziła stanowczo.<br />
– Przecież wiesz, że nie jem ryb ani jaj.<br />
– Oczywiście – pokornie stwierdził mężczyzna. – Jak uważasz, ja<br />
tylko nie mogę się do tego przyzwyczaić.<br />
– Chciałam się pożegnać, jeśli już nie jestem potrzebna…<br />
– Weszłam na chwilę do pokoju. – Ma pani numer telefonu do mnie,<br />
w razie pytań proszę śmiało dzwonić.<br />
– Dziękuję pani – powiedziała trochę nieuważnie. – Do widzenia.<br />
Kiedy wychodziłam, słyszałam, jak przekonuje Sebastiana, że od<br />
kilku lat już nie je mięsa ani ryb, za to mnóstwo sera, mleka i tofu.<br />
Ostatnio robiła badania, przecież mówiła matce, tłumaczyła, że nie ma<br />
anemii, naprawdę nie ma się o co martwić. Wyszłam, kiedy twierdziła,<br />
że jadanie mięsa to rodzaj kanibalizmu, poza tym nie jest to zdrowe, przy<br />
ilości chemii, jaką jest nafaszerowane. Pewnie miała rację, ale jedzenie<br />
wieprzowiny czy kurczaków w Polsce to nie tylko troska o witaminy czy<br />
żelazo. To kult siły i swoiście pojętej „męskości”. Żaden prawdziwy<br />
mężczyzna nie pozbawi się dobrowolnie kotleta schabowego czy<br />
boczku. Co najwyżej zje pierogi w piątek i to też dla świętego spokoju.<br />
Ruskie najlepiej albo z truskawkami latem. Mój Sławek nie był<br />
wyjątkiem. Nigdy nie przyszło nam do głowy żyć bez mięsa, chociaż nie<br />
byliśmy jacyś szczególnie mięsożerni. Przepadaliśmy za rybami<br />
i jadaliśmy je w każdy piątek, nie z powodów religijnych, ale dlatego, że<br />
nam smakowały. Za to Sławek nie znosił pierogów i naleśników, ani na<br />
słodko, ani ostro. Tyle razy próbowałam zrobić naleśniki faszerowane<br />
mięsem czy sałatką z kurczaka, ale uzyskiwałam tylko tyle, że zjadał<br />
jeden z miną „nie chcę cię urazić, ale wiesz, że tego nie lubię”.
Myślałam o Carmen wieczorem przed zaśnięciem. Na pewno stać<br />
ją było na porządne mieszkanie, dlaczego wybrała moją dziuplę? Kiedy<br />
zadzwoni? Czy ja mogłabym zadzwonić pierwsza pod pretekstem, że<br />
chcę zobaczyć nowe firanki czy kapę? Ale nie miałam pojęcia, kiedy<br />
mogę wykonać taki telefon. Przecież nie mówiła, w jakim tempie<br />
zamierza dekorować mieszkanie. Może w ogóle nic nie zrobić i cóż będę<br />
mogła na to poradzić.<br />
Tymczasem śledziłam w gazetach jej poczynania. O niej wzmianki<br />
były niewielkie, tylko imię i nazwisko, z komentarzem, że za scenografię<br />
opery odpowiedzialna jest nowa scenograf rodem z Polski, ale<br />
pochodzenia hiszpańskiego. Poza tym raczej informacje o reżyserze<br />
i odtwórcy roli Cavaradossiego, wielkim tenorze polskim Julianie<br />
Borzobohatym. Słyszałam o tym ekscentryku niejedno. Miał kiedyś<br />
szansę podbić światowe sceny, ale za bardzo interesował się<br />
chórzystkami i partnerkami scenicznymi. Kilka razy zawalił swoje<br />
występy przez alkohol, w tym wielką szansę w mediolańskiej La Scali.<br />
Pisano, że nie wytrzymał presji. Kiedy zadzwoniono do niego, że<br />
odtwórca Cavaradossiego, wielki Placido Domingo, jest chory i trzeba<br />
przyjechać natychmiast i zająć jego miejsce na kilka przedstawień, Julian<br />
i jego agent szaleli z radości. Taka szansa trafia się jedna na milion.<br />
Partię wokalną miał przygotowaną, pozostawało tylko wsiąść w samolot,<br />
przyjechać i zaśpiewać. Była ciężka zima, odwoływano wszystkie loty.<br />
Poleciał tylko samolot do Mediolanu, a na jego pokładzie najlepszy<br />
polski tenor. Włosi uczyli się nazwiska Juliana, tak trudnego do<br />
wymówienia, jak wyobrażenie o kraju, z którego przyjechał. W dodatku<br />
śpiewak był mniej więcej takiej postury jak Placido i niewiele trzeba<br />
było robić z kostiumami. Dwie godziny przed występem Julian zgłosił<br />
się do charakteryzacji i ubrania. Potem miał przyjść jeszcze na próbę, ale<br />
daremnie czekano na tenora. Rozczarowana publiczność rzucała<br />
pomidorami w kierunku sceny. Swoją drogą, zastanawiałam się, czy ci<br />
Włosi na wszelki wypadek noszą ze sobą pomidory, żeby nimi rzucać,<br />
niczym koktajlami Mołotowa, w czasie nieudanego przedstawienia?<br />
A może to była tylko przenośnia, jaką posłużył się autor artykułu, który<br />
właśnie czytałam? Dość, że Julian Borzobohaty odnalazł się<br />
w hotelowym barze, gdzie pijany w sztok dowodził w języku Petrarki, że
ma gdzieś publiczność oraz dyrekcję teatru. Setki pięknie ubranych<br />
kobiet i odzianych w najlepsze garnitury mężczyzn udało się do kas<br />
z protestami i żądaniem nie tylko zwrotu pieniędzy za bilety, ale też<br />
rekompensaty strat moralnych. Nie wiadomo było, jak źle skończyłby się<br />
ten wieczór, gdyby nie Placido, który przybył z odsieczą i zaśpiewał<br />
mimo osłabienia jak potrafił najlepiej, czyli powalająco. Nie tylko<br />
uratował wieczór i karierę dyrektora, ale także spowodował, że niejaki<br />
Julian Borzobohaty stał się jedynie turystą, który chciał zobaczyć La<br />
Scalę od kulis. Przez kilka minut był wielką nadzieją, zagadką i szansą,<br />
ale to Placido został bohaterem wieczoru, opery i samego teatru. To on<br />
kłaniał się publiczności, podczas gdy Julian ze wstydem kładł się<br />
w ubraniu do pięknego łóżka, budząc rano z kacem i pościelą umazaną<br />
przez niezmytą charakteryzację.<br />
Włosi mogą wiele wybaczyć, ale nie lekceważenie publiczności.<br />
Wszystko, co mogli zrobić dla Juliana, to wydać mu wilczy bilet<br />
i zapomnieć o nim. Tenor już po fakcie udzielił tylko jednego wywiadu,<br />
w którym mówił o straconej szansie, ale dowodził, że tego wieczoru<br />
dowiedział się o czymś bardzo istotnym, co zmieniło pośrednio jego<br />
życie i spowodowało, że nawet występ w La Scali nie był ważny. Czego<br />
dowiedział się Julian, ten alkoholik i niepoprawny kobieciarz?<br />
Pozostanie to tajemnicą.<br />
Zadzwoniłam sama do Carmen. Bałam się, że mnie zlekceważy<br />
albo zwyczajnie ograniczy nasze kontakty do spotkań w celu płacenia<br />
czynszu, ale ona ucieszyła się i zapytała nieśmiało, czy nie zechciałabym<br />
następnego dnia przyjść na kolację. Ona bardzo chciała z kimś<br />
porozmawiać, z kimś życzliwym i neutralnym. Tak właśnie się wyraziła,<br />
neutralnym. Czyli chciała porozmawiać ze mną o czymś, o czym nie<br />
mogła ze swoją matką ani tym przemiłym Sebastianem. Nawet on nie<br />
wydawał się wystarczająco „neutralny”. Powiedziałam, że bardzo<br />
chętnie i zapytałam, co przywieźć. Ona na to, że nic, tylko siebie. Dawno<br />
tak nikt do mnie nie mówił, żebym nic nie przywoziła, tylko siebie.<br />
Pomyślałam, że kupię kawałek ciasta, w końcu nie wypada przyjść<br />
z pustymi rękoma. Kupiłam kawałek makowca na cieście drożdżowym.<br />
Nie wiedziałam, co ona lubi, ale doszłam do wniosku, że woli pewnie<br />
polskie ciasto niż jakieś bezy czy babeczki. Wprawdzie w makowcu były
jajka, a ona ich nie jadała, ale miałam nadzieję, że mówi o jajach<br />
ugotowanych w całości, ewentualnie usmażonych, a nie tych, co<br />
stanowią składnik deseru.<br />
– Proszę bardzo, pani Weroniko – powiedziała, kiedy stanęłam<br />
następnego dnia o umówionej godzinie pod drzwiami. – O, jak miło<br />
– dodała, biorąc makowiec. – Skąd pani wiedziała, że przepadam?<br />
– Nie wiedziałam – stwierdziłam zgodnie z prawdą. – Ale<br />
przypuszczam, że lubi pani polskie ciasta…<br />
– Uwielbiam – potwierdziła, wpuszczając mnie do środka.<br />
– Zwłaszcza makowiec i szarlotkę. Ale taką z tartej szarej renety z pianą<br />
z białek. Normalnie jajek nie jadam, ale w takiej sytuacji… Jestem<br />
hipokrytką, wiem – zaśmiała się i nie przestawała trajkotać. – Moja<br />
babcia taką szarlotkę robiła. W Hiszpanii… nauczyła się specjalnie dla<br />
mnie.<br />
Zachmurzyła się trochę, ale zaraz machnęła ręką, jakby odganiała<br />
zły nastrój, i zachęciła mnie gestem, żebym weszła do kuchni. Tam<br />
zastałam stół pięknie nakryty obrusem w żywych kolorach i purpurowe<br />
serwetki. Na tym tle naczynia mojej babci wyglądały klasycznie,<br />
staroświecko i całkiem elegancko. Usiadłam na krześle, obleczonym<br />
w pokrowiec równie kolorowy jak obrus. Mimo, że desenie były<br />
całkowicie inne materiały idealnie komponowały się ze sobą<br />
kolorystycznie. Przejechałam dłonią po obrusie.<br />
– Ależ to piękne – powiedziałam. – To pani sama robiła?<br />
– To nic takiego. – Uśmiechnęła się. – Zwykły prostokąt. Tkanina<br />
została z tej, co była przeznaczona na obicia kanapy. Sama uszyłam…<br />
A pokrowce na krzesła zrobiła moja krawcowa z teatru.<br />
Przecedzała makaron, a potem włożyła na patelnię, gdzie czekał<br />
dziwnie wyglądający sos.<br />
– Nie mają do pani pretensji, kiedy szyją inne rzeczy niż<br />
przeznaczone dla teatru?<br />
– Szczerze mówiąc, nie wiedzą, co się przyda. Takie pokrowce są<br />
elementem scenografii. Tylko ze srebrnej tkaniny. Pani Zofia uszyła ich<br />
dwanaście, a potem jeszcze cztery na te krzesła. Mam nadzieję, że nie<br />
ma pani nic przeciwko. Trochę tu było smutno.<br />
– Nie mam – zapewniłam ją, obserwując, jak ta młodziutka
dziewczyna sprawnie porusza się w kuchni. – Rzeczywiście było tu<br />
trochę ponuro, ale mieszkała tu moja babcia i jak to starsza osoba…<br />
Potem mieszkałam tu z mężem…<br />
– Naprawdę? – zainteresowała się.<br />
– Tak – potwierdziłam. – Zmieniliśmy tu wszystko, ale potem,<br />
kiedy przeprowadziliśmy się do siebie, niedaleko zresztą, to mieszkanie<br />
znów było takie jak za czasów, kiedy żyli dziadkowie.<br />
– Rozumiem. – Trzymała w ręku moją największą patelnię,<br />
odkrytą, z której dochodził oszałamiający zapach grzybów. – Mogę?<br />
– Cóż to jest za cudo? – spytałam, zaglądając ciekawie pod<br />
pokrywkę.<br />
– Tagliatelle z krewetkami i grzybami. – W jej głosie<br />
pobrzmiewała nutka dumy.<br />
– Prawdę mówiąc, nie jadłam nigdy makaronu innego niż spaghetti<br />
i sosu niepomidorowego…<br />
– Ja wolę biały sos, jeśli mam być szczera. Pomidory są zbyt<br />
kwaśne jak dla mnie.<br />
– Bardzo pięknie wygląda – pochwaliłam, kiedy odkryła pokrywkę<br />
patelni, a w nozdrza buchnął mi smakowity zapach. – Tak, poproszę<br />
parmezanu.<br />
Starła mi nad talerzem kawałek prawdziwego sera, a nie<br />
– sproszkowanego z marketu, co mnie zdziwiło i wzruszyło. Nalała<br />
czerwonego wina do wysokich kieliszków, które musiała kupić, bo<br />
dziadkowie mieli tylko toporne kielonki na wino z porzeczek od kuzyna<br />
Staśka i małe szklane stakanki do likierów i wódek.<br />
– Nie znam też prawdziwego parmezanu – przyznałam się.<br />
– Kupowałam tylko takie sproszkowane coś z supermarketu.<br />
– Wiem, widziałam – przytaknęła z lekkim obrzydzeniem. – We<br />
Włoszech mówią, że to starte paznokcie czarownicy.<br />
Roześmiałam się.<br />
– To jest przepyszne, Carmen – powiedziałam szczerze. – Jest pani<br />
mistrzynią włoskich dań.<br />
– Bardzo lubię gotować. – Znów się uśmiechnęła. – Najbardziej<br />
kuchnię włoską. Hiszpańską… lubię trochę mniej. Może dlatego, że<br />
babcia gotuje jak anioł. Jej paella to kultowe danie wśród rodziny
i znajomych, ja nigdy takiej nie zrobię. Zwłaszcza w Polsce.<br />
– Czemu nie?<br />
– Choćby dlatego – tłumaczyła – że tu krewetki są mrożone,<br />
a u nas kupujemy świeże na targu. No i nie ma odpowiedniego gatunku<br />
ryżu…<br />
– A to musi być specjalny? – zdziwiłam się.<br />
– A pewnie. – Pokiwała głową, popijając wino. – Paella przypala<br />
się odrobinę, jakby przywierała do patelni. Tak musi być i to jest bardzo<br />
trudne do zrobienia.<br />
– I do tego potrzebny jest specjalny ryż, tak? – upewniłam się.<br />
– I rodzaj kurczaka. To powinna być w zasadzie kura albo kogut,<br />
a nie brojler, ale to najmniejszy problem. A wie pani, byłam kiedyś<br />
w Polsce w takiej hiszpańskiej restauracji, nie istnieje już zresztą…<br />
Zamówiliśmy ze znajomymi paellę i podali. Była zupełnie dobra. Nie<br />
taka jak babci, ale naprawdę bardzo… zbliżona. I siedział tam jeden<br />
burak, a jak dostał porcję, to odesłał do kuchni, bo była „przypalona”…<br />
Zaczęłam się śmiać.<br />
– I co kucharz na to? – spytałam.<br />
– Przynieśli mu nową, oczywiście „nieprzypaloną”. Ale jestem<br />
przekonana, że kucharz napluł mu do talerza… Szkoda, że już nie ma tej<br />
restauracji… Mieściła się przy Pięknej.<br />
– Casa Valdemar? – spytałam nieco schrypniętym głosem.<br />
Znów ją zobaczyłam, jak rzuca Sławkowi ukradkowe spojrzenia.<br />
Przełknęłam ostatni kęs tagliatelli.<br />
– Jak idzie praca nad scenografią? – zmieniłam temat. Nie<br />
chciałam wspomnień o Waldku i jego domu.<br />
– W zasadzie dobrze. – Zgrabnie nawijała wstążki na widelec<br />
i popijała winem. – Oczywiście na początku musiałam pokonać niechęć<br />
zespołu, który nie jest specjalnie przekonany do mojego stylu pracy. Ale<br />
teraz już jest dobrze. Grunt, że reżyser zaakceptował moje pomysły…<br />
Chętnie przyjęłam dokładkę. Już dawno nie jadłam czegoś równie<br />
smacznego, w dodatku zrobionego specjalnie dla mnie i podanego tak<br />
pięknie.<br />
– Napije się pani kawy czy herbaty? – spytała.<br />
– Herbaty – powiedziałam. – Na kawę trochę chyba za późno.
– Kawa ma mniej kofeiny, jeśli chodzi o to, ale oczywiście,<br />
zaparzę herbaty. Może napijemy się w dużym pokoju i tam zjemy też<br />
ciasto?<br />
Przeniosłyśmy się do salonu, którego jeszcze nie zdążyła zmienić<br />
albo nie miała jeszcze pomysłu. Usiadłam na tapczanie obitym w burą<br />
tkaninę, pamiętającym czasy wczesnego Gierka. Przyniosła herbatę<br />
w serwisie babci, którego kiedyś nie lubiłam, ale do tej dziewczyny<br />
bardzo pasował. Dopiero przy niej dostrzegłam urodę białych filiżanek<br />
z delikatnym złotym paseczkiem na szczycie. Do tego wyciągnęła<br />
zapomniane przeze mnie talerzyki z cienkiego szkła, na których<br />
makowiec prezentował się jak z najlepszej cukierni. Nowe były tylko<br />
piękne serwetki, które stanowiły jawny kontrast z burym i smutnym<br />
pokojem.<br />
– A jaki ma pani styl pracy? – spytałam.<br />
– Proszę mówić mi po imieniu. – Uśmiechnęła się. – Czuję się jak<br />
dziewczynka przy pani.<br />
Motyl zatrzepotał mi w okolicy serca, a potem uciszył się nagle.<br />
– Szczerze mówiąc, potrzebuję z kimś rozmawiać o mojej<br />
scenografii, pomysłach… Zwykle mówiłam do mamy, ale teraz jest z nią<br />
Sebastian i mimo wszystko nie chcę przeszkadzać. Teraz, kiedy…<br />
Umilkła.<br />
– Jestem bardzo samotną osobą – zdobyłam się na szczerość.<br />
– A przy tobie potrafię się śmiać. Bardzo chętnie spełnię rolę osoby<br />
słuchającej. Jeśli jednak wybierzesz jakąś przyjaciółkę do zwierzeń, nie<br />
będę miała nic przeciwko…<br />
– W Hiszpanii mam przyjaciół i Inez zwykle bierze na siebie rolę<br />
słuchacza. Czasem wścieka się na mnie, bo dzwonię w środku nocy,<br />
żeby włączyła kompa i obejrzała jakieś zdjęcia. Ciągnę ją do teatru…<br />
Dokończyłam makowiec i łopatką nałożyłam sobie jeszcze<br />
kawałek. Ona zrobiła to samo.<br />
– Mnie też możesz wyciągnąć do teatru. – Uśmiechnęłam się.<br />
– W Teatrze Wielkim byłam ostatni raz w pierwszy dzień świąt dziesięć<br />
lat temu na „Dziadku do orzechów”. Piękne przedstawienie…<br />
– No to załatwione. – Ucieszyła się jak nie wiem co. – Na początek<br />
„Latający Holender” w sobotę.
– Ooo… – zaczęłam się śmiać – szybko działasz. A nie idziesz<br />
z jakimś chłopakiem?<br />
– No nie – spochmurniała. – Rozstałam się z kimś niedawno.<br />
Prawdę mówiąc, dlatego wróciłam do Polski, żeby zapomnieć i mieć<br />
pewność, że nie dam się nabrać na piękne słówka.<br />
Zebrała talerzyki i filiżanki i zrobiła miejsce na komputer.<br />
– Zaraz pani coś pokażę. – Sprawnie otwierała podobne grubością<br />
do zeszytu „a cztery” cudo i jeździła palcem po ekranie. – Pracuję w ten<br />
sposób, że jestem przy próbach, nagrywam śpiewaków, na bieżąco<br />
omawiam z reżyserem elementy scenografii. Można powiedzieć, że<br />
tworzę dla tego konkretnego miejsca i przedstawienia, dopasowując się<br />
do nastroju, charakteru śpiewaków.<br />
Ekran komputera zaświecił. Zobaczyłam pustą scenę teatru, a na<br />
niej śpiewaka i śpiewaczkę ubranych w zwyczajne, cywilne ubrania.<br />
– Jeszcze nie ma magii. – Znów się roześmiała. – Zna pani<br />
„Toscę”?<br />
– Z grubsza – odparłam zgodnie z prawdą.<br />
– To całe szczęście, bo nie miałabym co opowiadać. No więc tak…<br />
Słuchałam, jak mówi z pasją, i to przypominało mi, jak kiedyś<br />
bardzo kochałam swoją pracę. Mogłam godzinami opowiadać o tym,<br />
jakie cyferki i literki zrobiłam, z czego, w jakich kolorach i jak<br />
zamierzam za ich pomocą uczyć dzieci czytać i liczyć. Zamęczałam<br />
Sławka ideą wykonania kolorowej modeliny, a on godzinami mieszał<br />
gips i tarte wiórki kolorowych ołówków, dziwiąc się, że jestem taka<br />
pomysłowa.<br />
Spojrzałam na nią. W żadnym razie nie byłyśmy do siebie<br />
podobne, a jednak w jakiś dziwny sposób czułam z tą dziewczyną więź.<br />
Może dlatego, że była taka bezpośrednia, wesoła i pełna pasji. A może<br />
poruszyło mnie to, że znalazła sposób na to, żebym znów czuła się<br />
potrzebna, choćby w charakterze słuchacza. No i naturalnie natychmiast<br />
wzięłam ją za potencjalną córkę.<br />
– Zacznij od początku, jakbym nic nie rozumiała ani nie wiedziała<br />
– zachęciłam ją. – I pamiętaj, że musisz mi tłumaczyć także specyfikę<br />
wykonywania tych dekoracji, bo ja przecież zupełnie się na tym nie<br />
znam…
– Świetnie! – Ucieszyła się i zamachała rękoma, jakby chciała<br />
odegnać mgłę, a potem gwałtownie pochyliła się nad komputerem,<br />
ustawiając ekran tak, żebym widziała jak najbardziej wyostrzony obraz.<br />
– Najpierw widz ogląda wnętrze kościoła Świętego Andrzeja della<br />
Valle – zaczęła bardzo przejęta – do którego ucieka więzień Cesare<br />
Angelotti. Jego siostra, markiza Attavanti, zostawia tam przebranie<br />
i klucz, żeby Cesare mógł się przebrać. Tę dekorację buduję bardzo<br />
surowo, ze specjalnego materiału, to rodzaj styropianu. W kolorze<br />
starego kamienia, tak sobie wyobrażam ten kościół. Będą oczywiście<br />
ołtarz i krzyż, wszystko drewniane, proszę zobaczyć…<br />
Palec przesuwał obraz na ekranie. Zobaczyłam narysowany krzyż<br />
z drewna, pomalowany na jasny orzech, i piękny surowy ołtarz przykryty<br />
białym obrusem. Na ołtarzu dwa piękne lichtarze w kolorze starego<br />
złota.<br />
– Piękne – powiedziałam szczerze. – A będzie coś więcej w tym<br />
kościele? Tabernakulum, nawy boczne?<br />
– Tak, oczywiście. – Pokazała mi kolejne zdjęcia. – Nad ołtarzem<br />
obraz świętego Andrzeja. Ten Jusepe de Ribera z 1616 roku. Co pani<br />
o tym sądzi?<br />
– No. – Jestem zachwycona dostojnością świętego, bijącą z obrazu.<br />
– Zastanawiam się, czy taki obraz pasuje nad ołtarz. Zwykle umieszcza<br />
się wizerunek Chrystusa albo Świętej Rodziny, ewentualnie<br />
Wniebowstąpienia, Matki Boskiej…<br />
– Tak, ale to przecież nie jest prawdziwy kościół, tylko opera –<br />
prostuje. – Mogłam oczywiście skopiować wiernie wnętrze kościoła<br />
Świętego Andrzeja na Zatybrzu, tego samego, w którym dzieje się akcja<br />
„Toski”, ale to by było za proste. La Scala zawsze tak robi, a ja lubię być<br />
oryginalna.<br />
– Ten święty Andrzej nie jest zbyt popularny… – stwierdziłam.<br />
– Ależ skąd – zaprzeczyła gorąco. – To jeden z apostołów.<br />
Najpierw był uczniem Jana Chrzciciela, ale kiedy Jan pokazał mu<br />
Chrystusa, Andrzej opuścił go i poszedł za Mesjaszem. Co więcej, to on<br />
przyprowadził do Chrystusa swojego brata, którym był święty Piotr. Tak,<br />
tak… – kiwała głową, widząc moje zdumienie.<br />
– Nie wiedziałam, chyba dlatego, że nie jestem specjalnie religijna
– powiedziałam ze zdumieniem.<br />
– Ja też nie – szelmowsko mruży oczy. – Ale o świętym Andrzeju<br />
wiem wszystko. Między innymi to, że jest patronem wielu krajów:<br />
Szkocji, Hiszpanii, Niderlandów, Neapolu, księstwa Burgundii,<br />
Luksemburga… Nawet Rosji. Przyznawano tam odznaczenie świętego<br />
Andrzeja, najwyższe cywilne odznaczenie rosyjskie.<br />
– Też tego nie wiedziałam – przyznałam się. – O tym jest mowa<br />
w operze?<br />
– Nie. – Pokręciła głową, szukając czegoś w komputerze. – Widz<br />
nie będzie wiedział nic poza tym, że akcja toczy się w tym, a nie innym<br />
kościele. O, tu mam plany całych dekoracji. Proszę spojrzeć.<br />
Pokazała precyzyjnie wykonane wnętrze kościoła, z nawami<br />
bocznymi i ławkami. Wnętrze wykonane z niezwykłą dbałością<br />
o szczegóły. Ławki były zrobione tak, że widać ich „starość”. Na każdej<br />
ze ścian freski, na oknach witraże. Nawet kunsztowne konfesjonały.<br />
Zastanawiałam się, ile będzie kosztowała taka scenografia. Z boku,<br />
w jednej z naw, zobaczyłam niedokończony fresk.<br />
– Tu nie masz jeszcze pomysłu? – próbowałam zgadnąć.<br />
– Nie, nie… – Jej ręce tańczyły, kiedy przekłada język libretta na<br />
dekoracje. – To fresk, który Cavaradossi maluje dla kościoła. Ma<br />
przedstawiać Marię Magdalenę. Według mnie nie może być skończony.<br />
– Czy to prawda, że Julian Borzobohaty będzie śpiewał tę słynną<br />
partię? – pytam.<br />
Zmarszczyła czoło i spochmurniała.<br />
– Nie lubię go. – Pokręciła głową. – Także z powodów<br />
osobistych… moim zdaniem to wielkie ryzyko zatrudniać tak<br />
niepewnego śpiewaka…<br />
– Nie wiedziałaś o tym? – zdziwiłam się.<br />
– Szczerze mówiąc, nie… Gdybym wiedziała, nie zgodziłabym się<br />
tu przyjechać… Chociaż w zasadzie nie wtrącam się do obsady, bo<br />
jestem jedynie scenografem… No, ale nic to… Na szczęście jest<br />
zastępca, który tylko czeka na swoją szansę, gdyby…<br />
Rozumiem, że zastępca dostanie rolę, jeśli Julian Borzobohaty<br />
upije się na premierę albo w inny sposób zechce ujawnić swoje<br />
najgorsze cechy.
– Mario Cavaradossi maluje… – Carmen wróciła gładko od<br />
odtwórcy głównej roli do przedstawianej przez nią dekoracji – …kiedy<br />
zjawia się Angelotti. Mario postanawia mu pomóc i ukryć go w swoim<br />
domu. Bo są przyjaciółmi. Kiedy już kończy to śpiewać, na scenę<br />
wchodzi Tosca, słynna śpiewaczka. Wtedy zapłoną wszystkie lampy<br />
w kościele i na scenie zrobi się jasno jak w dzień. Tak wymyśliłam.<br />
– To ma symbolizować miłość tych dwojga?<br />
– Tak, dokładnie – cieszy się. – Poza tym wtedy ze szczytów naw<br />
bocznych spłyną tkaniny, rodzaj arrasów, złote i srebrne. Ma to<br />
wyglądać, jakby brali ślub. Oni są kochankami i widzowie oczekują, że<br />
się pobiorą. Przynajmniej tak chciałabym zilustrować tę scenę. Tyle że<br />
Cavaradossi ma na głowie Cesare, a Floria Tosca mu nieco przeszkadza<br />
w tej chwili, więc mówi, że zobaczą się wieczorem. Jest przy tym<br />
zdenerwowany i trochę siłą rzeczy chłodny, więc Floria myśli, że ten ma<br />
kochankę i jest nieco…<br />
– Rozczarowana – dopowiadam.<br />
– No właśnie – zgadza się. – Więc arrasy chowają się, a światła<br />
gasną z chwilą, kiedy ona wychodzi… Dobry pomysł?<br />
– Bardzo dobry – potwierdzam. – A gdzie przenosi się potem<br />
akcja?<br />
– Cały czas jesteśmy w kościele. Bo Cavaradossi wychodzi<br />
z Cesare, ale w kościele zaczyna się nabożeństwo dziękczynne. Znów<br />
zapalam światła, ale mniej intensywnie. Wnętrze wypełnia się purpurą.<br />
Czerwone tkaniny opadają od ołtarza w dół, światła rysują na nich<br />
symbole zwycięstwa, lwy i orły. Będzie bardzo piękny efekt. Bo to ma<br />
być msza w podzięce za wygraną w bitwie pod Marengo.<br />
Wirtualny efekt jest spektakularny. Na ekranie komputera złote lwy<br />
i orły tańczą na purpurze, podziwiane przez widzów w kościele. Scena<br />
robi oszałamiające wrażenie. Jestem pełna podziwu dla tej dziewczyny<br />
i jej fantastycznych pomysłów.<br />
– Może jednak zrobię jeszcze herbaty? – przerywa sama sobie.<br />
– Tak. – Wyrywa mnie z podziwu, zamyślenia i wyobrażania sobie,<br />
że jestem obserwatorem miłości i tragedii Florii i Maria… – Może<br />
rzeczywiście…<br />
Poszła do kuchni, a ja wodziłam wzrokiem od ekranu komputera,
gdzie mieniły się kolorowe tkaniny i złote lwy, do ścian mieszkania,<br />
które wyglądały odrażająco, jak dekoracja ubogiej wiejskiej chaty albo<br />
domku biedaków.<br />
Kiedy wróciła z herbatą i talerzykiem z delicjami, zapytała, czy nie<br />
zniechęciłam się jej gadaniną, bo ona przecież nie chciałaby mnie<br />
zamęczyć. Ponownie powiedziałam, że nie mam na co dzień co robić<br />
i chętnie pozwolę się męczyć. Usiadła zadowolona, nalała herbaty<br />
najpierw mnie, potem sobie, i kontynuowała opowiadanie.<br />
– A teraz do kościoła wkracza baron Scarpia. To jest czarny<br />
charakter, prefekt policji rzymskiej, taki Javert, jeśli pani wie, o kogo<br />
chodzi. Skądś się dowiedział, że Attavanti ukrył się w kościele. Zaczyna<br />
przeszukiwać budynek, a wtedy światła gasną i tkaniny jadą w górę, tak<br />
jakby coś mu utrudniało znalezienie jakiegokolwiek dowodu. Kościół<br />
znów jest surowy i ciemny. Oświetlony jest jedynie fresk Marii<br />
Magdaleny. Pod nim Scarpia znajduje wachlarz z herbem Attavanti.<br />
Wstała i z szuflady w sekretarzyku babci wyjęła przecudnej urody<br />
wachlarz. Aż mi dech zaparło z zachwytu. Listewki wykonano<br />
z cieniutkiego drewna, na które naklejono kawałek jedwabiu, a na nim<br />
narysowano lilię i lwa w złotej koronie na tle gór oświetlonych<br />
zachodzącym słońcem. Całość była tak kunsztowna, że nadawała się do<br />
muzeum, a nie na scenę, gdzie miała leżeć na podłodze.<br />
– Dwa dni go robiłam. – Uśmiechnęła się. – Na wzór… Będzie<br />
zrobionych kilka takich, bo te wachlarze się niszczą. Chociaż nie będzie<br />
za bardzo widoczny z widowni, ale musi być perfekcyjnie.<br />
Machała wachlarzem, zasłaniając twarz jak gejsze z filmów.<br />
– Przepiękny – powiedziałam szczerze. – Szkoda, że nie będzie<br />
widoczny. Warto byłoby, żeby każdy widz miał szansę obejrzeć<br />
dokładnie takie arcydzieło. Naprawdę nie można jakoś bardziej go<br />
wyeksponować?<br />
– Niestety. – Znów się roześmiała i zamachała wachlarzem. – Ale<br />
taki los wielu dekoracji. Robi się cuda, a potem one stoją z boku albo<br />
w cieniu na drugim planie i poza aktorami czy osobami, które zajmują<br />
się tym na co dzień, nikt nie ma szans na to, aby dostrzec szczegóły.<br />
– To po co w takim razie…?<br />
– Musi być pięknie… – Schowała wachlarz do szuflady. – Baron
pokazuje ten wachlarz Tosce – kontynuowała. – Ona bierze go do ręki<br />
i znów zapalają się światła i pokazują biało-złote tkaniny. Z początku nie<br />
rozumie, o co temu gadowi chodzi, ale ten wyjaśnia jej, że siostra<br />
Angelottiego spotyka się z Cavaradossim. A ta hrabina jest bardzo<br />
piękną kobietą, więc Floria ma się o co martwić. Oczywiście to<br />
kłamstwo. Scarpia chce skłócić Toscę z kochankiem, bo sam jej pożąda.<br />
Przy okazji chce złapać zbiega, bo jest przekonany, że Tosca wie, gdzie<br />
się ukrył. Światła gasną, a tkaniny robią się zjadliwie zielone, bo Tosca<br />
jest bardzo zazdrosna. Wybiega z kościoła, żeby pójść do domu do<br />
Cavaradossiego i wyjaśnić sprawę.<br />
– Zazdrość, ten zielonooki potwór. – Chyba udało mi się trafić za<br />
Carmen.<br />
– Nie za sztampowo? – zmartwiła się nagle.<br />
– Według mnie nie. – Zerkam na zegarek. Pokazuje dwudziestą<br />
trzecią. – Carmen, na dzisiaj dosyć, trzeba iść do łóżka.<br />
– Jasne. – Wstała, żeby odprowadzić mnie do drzwi. – Przyjdę po<br />
panią w sobotę około szesnastej. Będziemy tam wcześniej, bo muszę<br />
jeszcze coś załatwić na miejscu przed spektaklem, dobrze? Chyba że<br />
woli pani przyjechać sama na dziewiętnastą?<br />
Oczywiście, że wolałabym pojechać z nią i wyobrażać sobie, co też<br />
załatwia i z kim. Czego dotyczą jej sprawy, czy na pewno tylko samej<br />
scenografii?<br />
– Skoro tak, to jesteśmy umówione – ucieszyła się.<br />
Kiwnęłam głową. Tej nocy śniły mi się kolory. Pewnie to miało<br />
związek z opowieściami Carmen i nowym wystrojem kuchni. Nie<br />
pamiętam, kiedy widziałam tyle kolorów naraz. Purpurowe i niebieskie<br />
plamy biegały mi w głowie, potem atakowały kolorowe zwierzęta. Co<br />
ciekawe, fioletowe słonie i żyrafy były malutkie jak figurki, które kupuje<br />
się dzieciom, a owady przeciwnie – wielkie. Widziałam je ze wszystkimi<br />
szczegółami, jak łypały na mnie oczami podzielonymi na małe ekraniki,<br />
w których odbijała się moja postać w dziwnych szatach i z nienaturalnie<br />
wielką głową. Najpiękniejsza była modliszka. Cała czerwona, jakby<br />
nurzała się we krwi samca, któremu odgryzła właśnie głowę. Kręciła<br />
własną z zadowoleniem i rozciągała usta w uśmiechu. Bałam się, że coś<br />
powie, albo gorzej, że mnie zaatakuje. Stałam jak wbita w ziemię, bałam
się ruszyć, nawet oddychałam płytko i wolno, żeby jej nie sprowokować.<br />
Patrzyłam, jak unosiła ramię zakończone szczypcami. Odgaduję, że to ja<br />
jestem samcem, a ona teraz odgryzie mi głowę. „Nie!”, krzyczę i budzę<br />
się zlana potem. Całą piżamę mam mokrą. Wstałam i poszłam do kuchni,<br />
gdzie zrobiłam sobie herbatę. Pomyślałam, że raczej dziś już nie zasnę.<br />
Mój wzrok padł na blok Carmen za oknem. Była czwarta nad ranem,<br />
a u niej światło się świeciło. Pomyślałam, że może pracuje, chociaż po<br />
co tworzyć w nocy, kiedy ma się cały dzień do dyspozycji? To<br />
niedorzeczne. Może zasnęła, ale nie zgasiła światła, a teraz ma koszmary<br />
w łóżku podobnie do mnie? Chwilę walczyłam z pokusą telefonu, ale<br />
w końcu zrezygnowałam. Położyłam się do łóżka i zgasiłam światło.<br />
Ciemność rozlała się po pokoju. Spojrzałam przed siebie. Jedyną<br />
kolorową plamę w naszym mieszkaniu stanowiły książki. Kiedyś stały<br />
w kaskadzie zieleni, ale po śmierci Sławka wyschły mi wszystkie<br />
kwiaty, a na nowe nie miałam ochoty. Nigdy nie umiałam dbać o rośliny.<br />
Sławek miał rękę do kwiatów, ja zupełnie nie. Wstałam i wzięłam<br />
z półki z książkami grubą pozycję o operze. Znalazłam rozdział na temat<br />
„Toski” i pogrążyłam się w śledzeniu losów pięknej śpiewaczki, jej<br />
kochanka Cavaradossiego oraz ich wroga – barona Scarpii. Zasnęłam<br />
niepostrzeżenie, kiedy za oknami świtało.<br />
•<br />
Carmen zapukała do moich drzwi punktualnie, nie chciała wejść<br />
nawet na chwilę, za to mnie ponaglała, ponieważ była umówiona<br />
w teatrze z kimś ważnym, kto nie mógł czekać. Przed domem stała<br />
taksówka, wsiadłyśmy szybko i pomknęły w stronę starego miasta. Po<br />
drodze tłumaczyła się i przepraszała, że będę musiała poczekać, a ja<br />
uspokajałam ją, że z przyjemnością przejdę się po hallu, tam gdzie są<br />
wystawione kostiumy teatralne, napiję się kawy czy herbaty<br />
w kawiarence na dole i dam sobie radę. Kiedy weszłyśmy do teatru,<br />
wcisnęła mi do ręki bilet, zapytała po raz setny, czy na pewno dam sobie<br />
radę sama, a kiedy zapewniłam ją, że na pewno, pobiegła gdzieś,<br />
machając mi ręką. Do rozpoczęcia przedstawienia pozostała godzina.
Przypomniało mi się, jak byłam na musicalu „Metro” z Moniką i jej<br />
przyjacielem i jaka to była towarzyska katastrofa. Nie byłam wtedy<br />
gotowa na jakiekolwiek wyjście z domu, chociaż od śmierci Sławka<br />
minęło trochę czasu. Teraz to co innego. Nadal tęskniłam i nie<br />
pogodziłam się z jego odejściem, ale nadawałam się spokojnie do tego,<br />
żeby wyjść z domu i pójść między ludzi. Włożyłam sukienkę, tę samą,<br />
którą miałam tamtego pamiętnego wieczoru, kiedy było spotkanie<br />
w Casa Valdemar. Miała klasyczny krój i ładną koronkę, może była<br />
trochę staroświecka, ale kiedy ludzie zaczęli napływać, zobaczyłam, że<br />
wiele kobiet nosi sukienki pamiętające lata siedemdziesiąte albo<br />
i wcześniejsze. Już po pierwszym dzwonku zasiadłam na swoim miejscu.<br />
Nie chciałam wciskać się potem na siłę, depcząc ludziom po stopach.<br />
Carmen dała mi pierwszorzędną miejscówkę, na pierwszym balkonie,<br />
w samym środku. Widziałam wszystko jak na dłoni, słyszałam każdą<br />
nutę i niemalże widziałam, kiedy śpiewacy biorą oddech. Ale „Latający<br />
Holender” zmęczył mnie muzyką i kolorami. Nowoczesna scenografia<br />
robiła wrażenie, ale nie przypadła mi do gustu. Wielokrotnie<br />
przestawałam słyszeć muzykę, bo zaczynałam myśleć o czymś innym.<br />
Po przedstawieniu powiedziałam o tym szczerze Carmen.<br />
– Ale nie żałuje pani, że była? – zapytała zaniepokojona.<br />
– Absolutnie nie – zapewniłam ją. – Ja tylko chciałam powiedzieć,<br />
że te nowoczesne inscenizacje mnie… męczą. Widziałam kiedyś „Don<br />
Giovanniego”. Byłam z mężem. I wszystko było po bożemu, scena na<br />
morzu i w wiosce, w pałacu i tak dalej. Byliśmy zachwyceni.<br />
– Właśnie coś takiego mam na myśli – odparła, prowadząc mnie<br />
przez wąskie korytarze za kulisy. – Nie chcę epatować nowoczesnością<br />
i na siłę uwspółcześniać dramatu. Scenografia musi być jedynie tłem dla<br />
muzyki, nie może jej zdominować. Powinna podkreślać tekst, muzykę,<br />
sam dramat, a nie wychodzić poza przedstawienie. O, proszę zobaczyć…<br />
Po przedstawieniu zaprowadziła mnie za kulisy, a kiedy wszyscy<br />
wyszli, po cichu, od tyłu, dostałyśmy się na scenę. Stałyśmy w ukryciu,<br />
bardziej z tyłu, blisko wielkiego statku, który robił kolosalne wrażenie.<br />
– Nie da się ukryć, że to bardzo efektowne dzieło – powiedziałam.<br />
– I na pewno kosztowne…<br />
– O tak – przytaknęła. – Ale to, co efektowne, musi być drogie. Ja
na przykład potrzebuję oświetleniowca na miarę Boba Wilsona, a kazano<br />
mi współpracować z elektrykiem z państwowej spółdzielni drobiarskiej.<br />
Ma pewną smykałkę, ale to tylko smykałka. Ja potrzebuję geniuszu.<br />
Nie wiedziałam, kim jest Bob Wilson, ale nie chciałam jej pytać.<br />
Zamierzałam znaleźć tego człowieka później za pomocą Doroty i jej<br />
laptopa. Tymczasem chodziłyśmy po scenie, jakbyśmy były u siebie<br />
w domu.<br />
– Najwięcej mam kłopotu z pałacem barona Scarpii – zaczęła. – To<br />
cały drugi akt.<br />
Kiwnęłam głową, przypominając sobie akcję tej części opery.<br />
– Chcę scenę podzielić na kilka części. Zbudować dekoracje<br />
piętrowe, otwarte na widza.<br />
Zatoczyła ręką koło, a następnie uniosła obie ręce w górę.<br />
– Coś jak domek dla lalek? – Usiłowałam zrozumieć.<br />
– O tak, tak. – Ucieszyła się i zaczęła biegać po scenie, skacząc<br />
i obracając głową jak baletnica. – Świetne porównanie…<br />
Obracałam się po scenie razem z nią. Po kilkunastu obrotach<br />
kręciło mi się w głowie i prawie wpadłam na statek „zakotwiczony” na<br />
scenie.<br />
– Och jej. – Przytrzymała mnie. – Przepraszam bardzo…<br />
– Biegasz po scenie niczym primabalerina – podsumowałam.<br />
– Ależ ja byłam baletnicą! – wykrzyknęła. – Skończyłam szkołę<br />
baletową. Ale nie miałam serca do tańca. Na szczęście zafascynowała<br />
mnie opera, balet jako przedstawienie… I zapragnęłam stanąć z drugiej<br />
strony.<br />
Pomyśleć, że miała zostać baletnicą… Pewnie byłaby<br />
primabaleriną i tańczyła na największych scenach, tyle że kto inny<br />
rozpinałby te wspaniałe tkaniny na scenie, budował piętrowe mieszkania<br />
i stawiał w kościołach nawy boczne.<br />
– Opowiedz mi – poprosiłam ją. – Jak widzisz te dekoracje?<br />
Jej ręce ponownie zatańczyły.<br />
– W jednej z komnat – pokazała przed siebie – Scarpia<br />
przesłuchuje pojmanego wcześniej Cavaradiossiego, a kiedy ten<br />
zaprzecza, że pomógł w ukryciu Angelottiego, Scarpia nakazuje go<br />
torturować. W drugiej części sceny – przesunęła obraz w powietrzu o sto
osiemdziesiąt stopni – widzimy Florię Toscę, która zostaje wezwana,<br />
żeby słuchać jęków ukochanego.<br />
Krążyła po scenie i pokazywała, niemal malując przede mną<br />
wnętrze pałacu zdradzieckiego prefekta policji. Słuchałam opowieści<br />
o kolorach, meblach zdobiących wnętrze, które Carmen chciała<br />
wypożyczyć z jednego z rzymskich muzeów. Dzięki swoim rozlicznym<br />
kontaktom udało jej się uzyskać zgodę na wywóz eksponatów po<br />
całkiem konkurencyjnej cenie. Pertraktowała jeszcze z dyrektorem<br />
opery, który chciał zrobić meble specjalnie na ten cel. Paradoksalnie<br />
byłoby to droższe, ale dałoby zatrudnienie polskim fachowcom. Carmen<br />
nie chciała się na to zgodzić, bo widziała oczyma duszy, jak Floria Tosca<br />
oparta o fotel w kolorach zieleni i fioletu musi słuchać jęków<br />
ukochanego. Nie mogąc znieść jego cierpienia, cofa się w kierunku<br />
kunsztownego okna, próbuje zasłonić się przed Scarpią ciężką zasłoną<br />
w kolorach błękitu i różu wyszywaną srebrem. Przepych salonu aż razi,<br />
ale dla Florii to więzienie. W końcu Tosca wyjawia miejsce ukrycia<br />
Angelottiego.<br />
Carmen przerywa. Nie śmiałam zadać żadnego pytania, chcąc<br />
uszanować tragedię kobiety, która poświęciła jednego z mężczyzn, chcąc<br />
uratować drugiego.<br />
– Jednocześnie – Carmen ponownie się przesuwa i tym razem<br />
omiata rękoma i wzrokiem sam dół sceny – widzimy drugą część<br />
dekoracji, czyli piwnicę, gdzie jest Cavaradossi. To miejsce wyraźnie<br />
kontrastuje z pełnym przepychu salonem i urodą Toski. Cavaradossi jest<br />
pobity, sponiewierany, oczywiście nie przeszkadza mu to w śpiewaniu.<br />
Słyszy wszystko, co mówi ukochana. Kiedy ona wyjawia tajemnicę,<br />
wtedy nieszczęsny tuła się po lochach, próbując gołymi rękoma rozbić<br />
ścianę….<br />
Carmen chciałaby pokazać krew, bo to symboliczne. Malarz, który<br />
sam z rozpaczy niszczy swoje ręce z powodu zdrady kobiety, którą<br />
kocha. Przy tym nie jest to zdrada fizyczna, ale ta według Pucciniego<br />
gorsza, bo dotyczy spraw narodowych. Zapytała mnie, co myślę na ten<br />
temat, czy to w Polsce byłoby zrozumiałe. To akurat w Polsce powinno<br />
się podobać, powiedziałam, przecież u nas martyrologia króluje.<br />
– Na pewno wszyscy będą zachwyceni – uspokoiłam ją. – U nas
dramat jednostki nie jest specjalnie ważny, liczy się dopiero naród.<br />
Jednostka może jedynie jak Kmicic uratować klasztor przed sforą<br />
Szwedów albo jak kapitan Kloss wygrać wojnę z Niemcami, z niewielką<br />
pomocą czołgu „Rudy”…<br />
– Oglądałam te filmy w dzieciństwie – zapewniła gorliwie. – Nie<br />
macie ich tu dosyć?<br />
– Ależ skąd… „Potop”, „Pana Wołodyjowskiego” i „Ogniem<br />
i mieczem” też oglądamy kilka razy do roku i wszyscy są zachwyceni.<br />
Zamyśliłam się. To nas różniło ze Sławkiem. On uwielbiał trylogię.<br />
Ja nie znosiłam tych bitew, machania szablą i okrucieństwa, jakie<br />
prezentowało rycerstwo polskie. Kiedyś pokłóciliśmy się o to, że<br />
Wołodyjowski wolał wysadzić się w Kamieńcu, zamiast zostać przy<br />
żonie i zrobić jej mnóstwo dzieci. To było oczywiście moje zdanie.<br />
Sławek śmiał się ze mnie, że mam dla mężczyzny tylko specyficznie<br />
pojęte zadania, mianowicie dostarczanie żonie jadła, napoju, pieniędzy<br />
oraz robienie jej dzieci.<br />
– Zamyśliła się pani? – Nagle usłyszałam koło siebie jasny głos<br />
Carmen.<br />
– Szczerze mówiąc, tak plastycznie opowiadasz, że wyobraziłam<br />
sobie całą tę scenę. Zbudziłaś mnie, kiedy Mario przeklinał Florię.<br />
Zaczęła się śmiać.<br />
– Panie Czesławie! – krzyknęła do mężczyzny, który<br />
nieoczekiwanie pojawił się na scenie. – Jeszcze chwila, jeszcze tylko<br />
chwila…<br />
– Nie może pani spać?! – odkrzyknął mężczyzna i pokręcił głową.<br />
Potem zwrócił się w moim kierunku ze śmiechem. – Potem nocą rysuje,<br />
a w dzień śpi. Wieczorami nas tutaj dręczy…<br />
– Oj tam, oj tam! – Zaśmiewała się. – Uwielbia mnie pan!<br />
– Nie da się ukryć – powiedział pan Czesław do mnie.<br />
– Wszystkich nas tu zawojowała. Reżyser patrzy jak w obraz. Kobitki<br />
we wzorcowni bez mrugnięcia okiem zostają po godzinach, fryzjer<br />
chodzi za nią jak pies, chociaż jest tego… gejem… Strasznie fajna ta<br />
pani córka…<br />
– Nie jestem… – Zaprzeczyłam ze zdumieniem.<br />
– To przyjaciółka – w tym samym momencie powiedziała Carmen.
– Pomaga mi przy scenografii… Ale, panie Czesiu, już idziemy…<br />
Była prawie północ. W taksówce wysłuchałam opowieści, jak ma<br />
wyglądać kilkupiętrowa dekoracja na scenie. To przede wszystkim<br />
chciała ze mną omówić. Chciała, żeby na dole były lochy, do których<br />
Scarpia strąca Cavaradossiego, kiedy ten śpiewa podniosłą pieśń na<br />
cześć wolności, wskutek czego ściąga na siebie wyrok śmierci. A śpiewa<br />
rzeczoną pieśń wtedy, kiedy posłaniec przynosi wieść o zwycięstwie<br />
Napoleona. Śpiewający Borzobohaty ma być popychany do kazamatów,<br />
Carmen chciała zbudować schody, na których miałby się potknąć<br />
i przewrócić. Musiała go niestety do tego przekonać, ponieważ on jeden,<br />
zdaje się, nie jadł jej z ręki, jak pozostały personel teatru. Jeszcze nie<br />
miała pomysłu, jak to zrobi. Wybitną sopranistkę Olę przekabaciła na<br />
swoją stronę podczas jednego wypadu na piwo. Ola zresztą okazała się<br />
nie tylko światowej sławy śpiewaczką, ale młodą, śliczną i przemiłą<br />
dziewczyną, która w lot podchwyciła pomysł, żeby Floria skakała<br />
z wysokości, śpiewała uwieszona na linach nad widownią, wreszcie<br />
w scenie, w której zdradziecki Scarpia proponuje uratowanie<br />
Cavaradossiego w zamian za oddanie mu się, przeszyła go nożem,<br />
wcześniej zabranym z wystawnego stołu. Ja również uznałam te pomysły<br />
za bardzo dobre, pamiętając, co wcześniej opowiadała o dekoracjach,<br />
o tym, że ważne elementy scenografii nie są w szczegółach dla widza<br />
widoczne. Zresztą elementarna logika wskazywała na to, że nawet jeśli<br />
nóż nie zdoła zabić barona, to spadając z wysokości drugiego piętra na<br />
główkę, skręciłby kark. Stół, z którego Tosca miałaby wziąć nóż, miał<br />
być wystawnie nakryty, ze świecznikami, zastawą, kielichami pełnymi<br />
wina i tak dalej. Carmen przedstawiła swoją koncepcję na slajdach,<br />
wielkim ekranie multimedialnym, podczas specjalnego pokazu. Reżyser<br />
ustąpił, chociaż ten stół stałby na scenie przez niecałe dziesięć minut,<br />
a kosztować miał tyle, co cała dekoracja kościoła z pierwszego aktu<br />
razem wzięta. Carmen proponowała, żeby baron Scarpia zjechał na<br />
specjalnej, niewidocznej dla widza linie. Koncepcja, że miałby skakać na<br />
materac rozstawiony na brzegu sceny, upadła na szczęście, zanim biedny<br />
tenor zdołał się przestraszyć. Carmen zamierzała także wejść<br />
w kompetencje kostiumologa i oblać Scarpię przez Olę-Toscę<br />
czerwonym winem. Krew zmieszałaby się z czerwienią trunku, co
spotęgowałoby efekt tragizmu. Tych wywodów słuchała bardzo dumna<br />
i nieprzystępna specjalistka od kostiumów, która pracowała<br />
z największymi i mogła jednym „nie” odrzucić te plany, a wtedy nie<br />
tylko baron nie miałby białego munduru oblanego winem, ale nie<br />
zbudowano by piętrowych wnętrz. Reżyser wtulił głowę w ramiona,<br />
spodziewając się wielkiego krzyku doświadczonej koleżanki albo<br />
pełnego dezaprobaty milczenia, co na jedno by wyszło, ale ta kiwnęła<br />
głową i powiedziała magiczne słowo „dobrze”, a potem rzuciła w stronę<br />
zdumionych słuchaczy „podoba mi się ten pomysł” i zamilkła, zapewne<br />
obmyślając szczegóły epoletów na policyjnym mundurze barona.<br />
Carmen kontynuowała więc z ulgą, wskazując w stronę Oli, że<br />
druga skoczy właśnie ona, po tym jak już okradnie zwłoki Scarpii<br />
z przepustek, a potem pobiegnie do więzienia po zbudowanych na<br />
samym środku schodach, które zaprowadzą ją w górę sceny. Tam ma<br />
obserwować egzekucję, która ma być przeprowadzona na niby.<br />
– Pamięta pani – opowiadała mi w taksówce, kiedy po północy<br />
sunęłyśmy przez puste miasto do domu. – Scarpia obiecuje Tosce, że<br />
egzekucja ma być pozorowana, żołnierze będą strzelać ślepakami. To<br />
znaczy Cavaradossi nie wie o tym, że naboje są ślepe, pluton<br />
egzekucyjny przymknie oczy, kiedy Tosca pobiegnie po niego i razem<br />
oddalą się w siną dal, żeby żyć długo i szczęśliwie. Problemem jest tylko<br />
tenor…<br />
Niestety, Julian nie był entuzjastą tego pomysłu. Kiedy tylko<br />
powiedziała, jak to widzi, wrzasnął na nią, że nie ma mowy i żeby<br />
wybiła sobie z głowy takie pomysły. Carmen zapewniła, że zgodził się<br />
na to reżyser, śpiewak, który będzie grał Scarpię, skoczy bez problemu,<br />
więc sam Borzobohaty nie ma tu nic do gadania, ale tenor uważał<br />
inaczej. Reżyser był całym sercem za tą koncepcją, ale kiedy Carmen<br />
poszła do niego po wsparcie, poradził jej, żeby dogadała się<br />
z przeciwnikiem, ponieważ z niewolnika nie ma jakoby pracownika.<br />
Tamtej nocy nie spała, tylko obmyślała, jak przekonać przebrzmiałego<br />
gwiazdora do tego, żeby robił nie co mu się żywnie podoba, tylko<br />
realizował koncepcję reżysera i jej własną. Rozważała prośby i groźby.<br />
Raz wychodziło jej, że lepiej po dobroci, innym razem planowała, że po<br />
prostu powie mu, że to jego ostatnia szansa. Carmen nie wiedziała, kto
stał za kontrowersyjnym pomysłem zatrudnienia Borzobohatego, była<br />
temu przeciwna, chociażby z tego powodu, że na świecie, a nawet<br />
w Polsce, było wielu tenorów, którzy zaśpiewaliby tę partię<br />
profesjonalnie i bez gwiazdorzenia. Ale skoro taka decyzja zapadła,<br />
chciała zrobić wszystko, żeby pięćdziesięciopięcioletni tenor wypadł<br />
przy młodej, ślicznej, światowej sławy Oli jak prawie równorzędna<br />
gwiazda.<br />
Nie pamiętam, kiedy tak intensywnie dotykałam życia. Miałam<br />
sny, w których widziałam siebie fruwającą razem z kolorowymi ptakami<br />
albo stąpającą po wodzie. Przychodzili do mnie bliscy z dawnego życia<br />
i rozmawiali ze mną, wystawiając twarze do słońca. Był też i Sławek,<br />
który pytał mnie, co słychać, i mówił, że tak bardzo cieszy się, że znów<br />
mam cel w życiu. Odpowiadałam mu, że Carmen nie może mi go<br />
zastąpić, sama jest wprawdzie personifikacją życia, ale także ulotnym<br />
jego elementem. Przecież kiedy tylko Floria, która odkryje, że Scarpia ją<br />
zdradził, a żołnierze naprawdę strzelali do Cavaradossiego, rzuci się<br />
z tarasu w przepaść, Carmen odjedzie do swojej Hiszpanii i być może<br />
nigdy tu nie wróci. „Nie mogę przywiązać się do niej, Sławek”,<br />
tłumaczyłam mu, „po prostu nie mogę. Kiedy odjedzie, to będzie tak,<br />
jakby umarła. Tak samo jak przy twoim odejściu, to będzie zbyt trudne,<br />
bolesne, żebym mogła to znieść po raz drugi”. „Ale pozwoliłaś<br />
Marcinowi odejść”, argumentował Sławek, „a on był dla ciebie jak syn”.<br />
„To co innego”, oburzałam się, „jego nie zdążyłam pokochać. Polubiłam<br />
go tylko, to wszystko. To było takie trudne, samotne dziecko, jak turkuć<br />
podjadek, piękny, a jednocześnie brzydki, samotny wśród tych<br />
wszystkich dźwięków. Nie zdążyłam go dotknąć, pochylić się nad<br />
nim…”. „Dobrze, dobrze”, wzdychał we śnie, „jak chcesz. Nie pochylaj<br />
się nad Carmen, nie pozwól sobie jej pokochać, może to cię nie zrani,<br />
przecież ja nie chcę, żebyś znowu cierpiała”.<br />
Byłam przekonana, że to wpływ Carmen pozwala mi widzieć<br />
Sławka we śnie. Wcześniej śnił mi się bardzo rzadko, przeważnie<br />
milczący albo wypowiadający jedynie moje imię, co przysparzało mi<br />
dodatkowych cierpień. Teraz widywałam go prawie co noc, w kolorach,<br />
dźwiękach i niemalże zapachach, co dawało mi szczęście i pozwalało<br />
łudzić się nadzieją, że Sławka tylko nie ma przy mnie, ale jest gdzieś
lisko i tylko czas, ten wróg na ziemi, dzieli nas od ponownego<br />
spotkania.<br />
Po „Holendrze” nie widziałam Carmen przez kilka tygodni. Po<br />
tym, jak następnego dnia zadzwoniłam z podziękowaniem, a ona<br />
powiedziała, że musimy się „zdzwonić” i powtórzyć ten „wypad”,<br />
zaległy cisza i ciemność. Daremnie wpatrywałam się w jej okna,<br />
ważyłam w dłoniach słuchawkę telefonu, a potem z westchnieniem<br />
odkładałam ją na widełki. Wreszcie po ponad miesiącu któregoś dnia<br />
rano zobaczyłam, jak wychodzi z domu z workiem na śmieci<br />
i narzucając płaszcz, zbiegłam prędko na dół, trzymając w rękach swoją<br />
porcję śmieci w cienkim, przezroczystym niemalże worku. Do śmietnika<br />
weszłam w chwili, kiedy Carmen opuszczała ten przybytek smrodu.<br />
– Carmen! – wykrzyknęłam „zdumiona”.<br />
– Ależ spotkanie! – Ucieszyła się, jakby nie mogła zadzwonić<br />
i zapytać, czy nie wpadłabym na herbatę. – A ja już tyle razy chciałam<br />
zadzwonić i umówić się… I byłam taka strasznie zapracowana…<br />
– Chodźmy stąd lepiej. – Wyciągnęłam ją z odmętów śmietnika<br />
i zaproponowałam spacer. Późne wiosenne słońce było wysoko i grzało<br />
tak mocno, że rozpięłam płaszcz i pożałowałam, że miałam pod nim<br />
ciepły sweter.<br />
– A wie pani, że miałabym wielką ochotę… – stwierdziła. – Tylko<br />
proszę mi dać chwilę, a włożę coś lekkiego.<br />
Zatańczyła rękoma wokół siebie, pokazując mi, że ma zamiar<br />
zrzucić ciepłą puchówkę i włożyć coś bardziej odpowiedniego.<br />
– Ja też się przebiorę – powiedziałam z ulgą, bo już krople potu<br />
spływały mi na plecy. – I za dziesięć minut tutaj?<br />
– Za dziesięć. – Chwilę patrzyłam, jak lekko wbiegła na stopnie,<br />
a potem nie tak szybko jak ona, ale z energią, której nie miałam od<br />
dawna, ja wspięłam się na swoje drugie piętro, żeby włożyć lekką<br />
kurtkę.<br />
Kiedy zeszłam na dół, ona już czekała, podskakując w miejscu.<br />
Była w dżinsach, sportowych butach i miała na sobie ponczo w kratkę.<br />
Włosy zebrała w wysoki kucyk.<br />
– Wie pani, że szukałam inspiracji do trzeciego aktu w internecie,<br />
zamiast wpaść na oczywisty pomysł spaceru?
– Czasami tak bywa – pokiwałam głową, przybierając filozoficzny<br />
wyraz twarzy. – Mamy coś przed nosem i nie zauważamy tego.<br />
Myślałam naturalnie o sobie i naszych pogawędkach.<br />
– Bardziej odpowiednie byłoby wprawdzie lato – zamyśliła się<br />
– bo szukam kwiatów, jakie mogłyby rosnąć na tarasie zamku Świętego<br />
Anioła.<br />
– Chcesz taras, na którym ma być egzekucja Cavaradossiego,<br />
ozdobić kwiatami? – zdumiałam się.<br />
– Owszem, i to kolorowymi… Przecież to nie poligon ani koszary<br />
na pustyni, tylko Rzym…<br />
Zamyśliłam się. Wiedziałam, że scenografia nie musi oddawać<br />
realiów, a Włochów z ich ekscentrycznością wyniesioną z czasów<br />
igrzysk i cezarów stać na pomysł, żeby sadzić kwiatki w więzieniach,<br />
a więźniów rozstrzeliwać na placach wśród lilii. Może to był i dobry<br />
pomysł?<br />
– A jak zamierzasz ustawić scenę? – zagaiłam.<br />
– Pokażę pani na komputerze, już mam rozrysowaną dość<br />
dokładnie, wprowadzam ostatnie poprawki. Kończę w czerwcu, potem<br />
wyjeżdżam…<br />
Myślałam ze strachem o chwili, w której wyprowadzi się z mojego<br />
mieszkania.<br />
– Trochę zmieniłam salon, bałam się powiedzieć…<br />
– Niepotrzebnie. – Uśmiechnęłam się. – To był bardzo smutny,<br />
bury salon. Nawet gdybyś zrobiła coś bardzo ekstrawaganckiego, na<br />
pewno by mu nie zaszkodziło.<br />
– Trochę zaszalałam – przyznała się – ale powinno się podobać…<br />
Szłyśmy, wystawiając twarze do słońca. Powiedziałam, że wpadnę<br />
w takim razie wieczorem ocenić dzieło. Poprosiłam tylko, żeby nie<br />
gotowała, bo przecież jest taka zajęta, ale Carmen żachnęła się<br />
i zapewniła, że sprawia jej to wielką przyjemność i tego dnia na kolację<br />
przewidziała szpinak w cieście francuskim. Wyraźnie jej mnie<br />
brakowało i cieszyła się, że spędzi ze mną wieczór.<br />
– Scena obróci się i zamiast lochów i zamku Scarpii pokaże się<br />
taras, czyli miejsce kaźni Maria. Taras ma być tarasem z barierką,<br />
kwiatami, jak już mówiłam. A na dole będzie widoczne wejście do
zamku, z cyprysami i drzewkami pomarańczowymi oraz cytrynowymi<br />
– zaczęła opowiadanie o scenografii z trzeciego aktu.<br />
– A skąd weźmiesz drzewka cytrynowe i cyprysy?<br />
– Z ogrodu botanicznego. Już rozmawiałam z dyrektorem i bardzo<br />
chętnie nam pożyczy. Tak się składa, że mają ich bardzo dużo, trochę się<br />
rozrosły. Podobnie jak pomarańczowe. Oni mają nadmiar, my<br />
potrzebujemy… Dobrze się składa.<br />
– A cyprysy? – Prowadziłam ją do pobliskiego lasku, gdzie<br />
spodziewałam się kaczeńców na łące.<br />
– Tuje będą robiły za cyprysy. – Skrzywiła się trochę. – Dyrektor<br />
niestety zakwestionował sprowadzenie drzew z Chorwacji, chociaż<br />
znalazłam naprawdę konkurencyjne… Ustąpiłam i dam tuje. Już mam<br />
wybrane. W czymś musiałam ustąpić.<br />
Znając ją, jeśli naprawdę zależałoby jej na tujach z Chorwacji, to<br />
nie byłoby takiej siły, która by ją powstrzymała. A już na pewno nie<br />
żaden dyrektor – choćby i samej Opery Narodowej. Carmen miała<br />
w sobie taki dar przekonywania, że gdyby chciała kwadrygę ściągnąć<br />
znad wejścia teatru, to sam naczelny architekt Warszawy zapytałby,<br />
gdzie postawić, żeby na pewno była zadowolona.<br />
– A nie boisz się, że egzekucja nie będzie tak bardzo widoczna,<br />
skoro akcję umieszczasz na wysokości?<br />
– Zupełnie nie, bo taras podjedzie bardzo blisko krawędzi sceny<br />
i obniży się. Będzie widać jak na dłoni… I wie pani? Sprowadzą mi<br />
Boba Wilsona!<br />
– Przekonałaś ich do tego?<br />
– Przekonałam. Poprosiłam tutejszego „elektryka” – zrobiła<br />
cudzysłów palcami w powietrzu – żeby ustawił świt. Do sceny<br />
egzekucji. No i jak ustawił… to reżyser zgodził się na Wilsona…<br />
Uśmiechnęła się szelmowsko.<br />
– Przyjedzie za miesiąc, na kilka dni. Omówię z nim wszystko,<br />
a potem on będzie pracował w wakacje. Dekoracje będą gotowe już<br />
w lipcu, próby zintensyfikują się w sierpniu i wrześniu, kostiumy muszą<br />
być gotowe w sierpniu, a na początku października premiera…<br />
– Przyjedziesz na premierę? – zapytałam szybko.<br />
– Na pewno. – Pokiwała głową. – Opłacą mi hotel, więc nie będę
sprawiała kłopotu. Może uda mi się zdobyć zaproszenie dla pani.<br />
– Mną się nie przejmuj – zapewniłam, zastanawiając się, jak to jest<br />
być na premierze i przechadzać się w kuluarach podczas przerwy,<br />
podpatrując, w co ubrane są pani prezydentowa, premierowa oraz osoby<br />
znane z gazet i telewizji.<br />
Stanęłyśmy przed niewielką łączką, na której nieśmiało kwitło<br />
kilkanaście kaczeńców. Więcej tych skromnych, więdnących szybko<br />
kwiatków było jeszcze zwiniętych w pączki, ale wyglądało na to, że za<br />
chwilę się rozwiną. Łączka była cicha, owadów jeszcze nie było słychać,<br />
pewnie dopiero się budziły.<br />
– Piękna żółć – zachwyciła się. – Zupełnie inna niż cytrynowa…<br />
Jakby z kroplą pomarańczy, ale mimo wszystko z przewagą żółci. Ja<br />
myślałam najpierw o żonkilach i hiacyntach na taras, ale muszę pamiętać<br />
o tym, że to wiosenne kwiaty i niestety nie przetrwają do jesieni. Można<br />
oczywiście wyhodować z cebulek, ale jednak stawiam na inne kolory…<br />
Blady róż, czerwień, amarant…<br />
– Tulipany? – spytałam.<br />
– Także o tym myślałam, ale nie pasowały mi do włoskiej scenerii.<br />
Róże… Wybór najbardziej oczywisty i najlepszy… Ale krzaki róż<br />
kolczastych, nie pojedyncze kwiaty cięte. Zainspirowała mnie<br />
Chorwacja. Właśnie tam widziałam odpowiednie. Dlatego darowałam<br />
cyprysy, żeby dyrektor pozwolił sprowadzić krzewy różane.<br />
Oczyma duszy zobaczyłam taras, na którym rosną róże w różnych<br />
odcieniach czerwieni, a pod nim tuje-cyprysy. Za kolumną stoi<br />
roztrzęsiona Floria Tosca. W swojej celi Mario pisze do niej list. To było<br />
jego ostatnie życzenie – napisać list do ukochanej kobiety. Nie chce<br />
przecież umierać, póki nie wyzna jej, że zawsze była tą jedyną,<br />
a Attavanti, mimo że piękna, jest jedynie siostrą przyjaciela. Tamta<br />
kobieta też była przyjaciółką Sławka, a może tylko współpracownicą. To<br />
ja zawsze byłam ta jedyna, wiedziałam to na pewno. Floria panicznie się<br />
boi, chociaż ma gwarancję nieżyjącego Scarpii, że Cavaradossiemu włos<br />
z głowy nie spadnie. Już przekazała list od okrutnika dowódcy plutonu<br />
egzekucyjnego. Pozwolono jej nawet na chwilę zobaczyć się ze<br />
skazanym. Widzowie słuchają pożegnania kochanków. Wreszcie<br />
żołnierze wyprowadzają Cavaradossiego na miejsce kaźni. Floria
zastyga, a kiedy padają strzały, osuwa się na ziemię. Opanowuje się<br />
jednak i biegnie, żeby rozwiązać ukochanego z więzów i wtedy odkrywa<br />
straszną prawdę.<br />
– To musi być straszne dla Toski, kiedy odkrywa, że Scarpia ją<br />
oszukał, a Cavaradossi nie żyje… – powiedziałam, kiedy wróciłyśmy ze<br />
spaceru.<br />
– To tylko postać, pani Weroniko – przypomniała mi Carmen.<br />
– Nie, to nie postać – zaprzeczyłam. – To ja…<br />
Roześmiała się i machając mi ręką, pobiegła do siebie. Zaczął<br />
padać deszcz. W sam czas wróciłyśmy.<br />
•<br />
To ja byłam Toscą, która miała nadzieję, że będzie z Mariem, żyła<br />
długo i szczęśliwie. To on pisał do mnie list w celi śmierci, tak<br />
wzruszająco brzmiały słowa Lucevan le Stelle w mojej głowie.<br />
Zazdrościłam Mariowi i Florii. Mogli się pożegnać, powiedzieć sobie,<br />
jak bardzo chcieliby nadal być razem, ale rozumieją, że to się nie może<br />
stać. Gdzieś tam w głębi duszy Floria musiała czuć, że nie uda jej się<br />
uratować Maria. Nadzieja, jedno z najbardziej okrutnych ludzkich<br />
doświadczeń. Jedna sekunda, życzliwa myśl, uścisk dłoni mogą<br />
odmienić bieg wydarzeń, zmienić ludzkie losy. Nie mamy na nic<br />
wpływu, możemy tylko marzyć, że kogoś tam na górze obchodzą nasze<br />
losy. Że mrowie robaczków kłębiących się na naszej planecie kogoś<br />
w ogóle interesuje. Garść talentów rzuconych przez Boga niedbale<br />
o ziemię, wysypany worek nieszczęść, narody wybrane i te, które nigdy<br />
nie doświadczą szczęścia. Mario i Floria na zawsze zastygną jako<br />
niespełnieni kochankowie. Nie spotka ich codzienna rutyna, nie będą<br />
śpiewali arii pełnych gorzkich słów ani awanturowali się o codzienność.<br />
Niedane im będzie czekać na dziecko, patrzeć, jak rośnie, czekać na<br />
słowa „mamo”, ale również nie przeżyją rozczarowań. Co lepsze?<br />
Przejść do legendy, paradoksalnie istnieć w zbiorowej świadomości, ale<br />
nie być naprawdę, czy przeżyć szare życie, ale doświadczyć go w całej<br />
pełni?
Wieczorem zapytałam o to Carmen.<br />
– Nie myślałam o tym w tych kategoriach – przyznała, pokazując<br />
mi na ekranie komputera prawie ukończone dekoracje. – Niech takie<br />
dylematy rozstrzyga reżyser… Ostatnim życzeniem Maria przed<br />
śmiercią jest napisanie listu do ukochanej – zaczęła tłumaczenie. – Bo on<br />
myśli, że go zabiją…<br />
– Wiem – przerwałam jej. – Pięknie urządziłaś ten pokój.<br />
Szpinak, za którym nigdy nie przepadałam, po tym, jak w szkole<br />
raczono nas tą „bombą” witaminową, smakował niczym ambrozja.<br />
Carmen wymieszała go ze śmietaną czy jakimś serem, powiedziała mi<br />
nawet nazwę, ale zapomniałam, niczym brzmiała. Potem zawinęła go<br />
w pierogi z ciasta francuskiego i upiekła. Na stole był inny obrus,<br />
zielono-fioletowy, bardzo pasował do koloru szpinaku i wina<br />
w kieliszkach. Carmen wyglądała na odmienioną, była trochę<br />
poważniejsza, bardziej refleksyjna, nie śmiała się już tak beztrosko jak<br />
przy naszych wcześniejszych spotkaniach. Zastanawiałam się, co się<br />
stało, że taka była inna, ale nie śmiałam pytać. Może przy okazji deseru,<br />
który tradycyjnie przyniosłam, zagadnę, czy coś się nie stało ważnego.<br />
Teraz nie. Wielkie pudło lodów bakaliowych, które kupiłam, wywołało<br />
uśmiech na jej twarzy i komentarz, że mama zawsze przynosiła jej lody.<br />
Byłam bardzo ciekawa tych zmian w salonie, ale cierpliwie czekałam,<br />
kiedy pójdziemy do pokoju i będę je mogła zobaczyć.<br />
Wreszcie zasiadłyśmy w odmienionym salonie i piłyśmy herbatę.<br />
Oprócz lodów, które tak naprawdę dała mi Dorota, zwracając uwagę na<br />
upływającą za kilka dni datę ważności, przyniosłam keks własnej roboty,<br />
z rodzynkami, orzechami i polewą czekoladową. Jadła nieuważnie,<br />
popijając herbatą z nowych, kolorowych kubków, skoncentrowana na<br />
komputerowych zdjęciach. Ja tymczasem bez skrępowania rozglądałam<br />
się wokoło. Pokój był nie do poznania. Kanapa zyskała nowe,<br />
intensywnie błękitne obicie, a okna niebieskie zasłony w srebrne<br />
gwiazdki i delikatne, muślinowe firanki. Stare fotele pokryte były<br />
granatową tkaniną. W każdym spoczywała poduszka<br />
w czerwono-niebieskie wzory. Szary dywan już nie wyglądał ponuro,<br />
a nawet pasował do intensywnych kolorów kapy, foteli i poduszek. Na<br />
kanapie także leżały poduszki. Materiał, z którego były zrobione,
ównież był w gwiazdki, ale złote, mieniące się przy patrzeniu pod<br />
różnymi kątami. Stary regał dziadków był wyczyszczony z odłażącego<br />
lakieru i pokryty nowym, a ich plastikowe bibeloty gdzieś zniknęły.<br />
Zamiast tego stały liczne zdjęcia w ładnych prostych oprawkach,<br />
przedstawiające Carmen jako małą dziewczynkę, licealistkę, a potem<br />
dorosłą kobietę. Podeszłam, żeby obejrzeć je z bliska. Na większości<br />
zdjęć Carmen była sama, tylko na jednym towarzyszyła jej czarnowłosa<br />
kobieta, w której rozpoznałam jej mamę.<br />
– Niech pani spojrzy tutaj – przywołała mnie gestem. Oderwałam<br />
się od zdjęć i wróciłam do niej i do komputera.<br />
Na zdjęciach, które zaczęła pokazywać, nie było już wirtualnej<br />
scenografii. Tym razem oglądałam obrazy z teatru z prawdziwymi,<br />
chociaż jeszcze prowizorycznymi dekoracjami. Na niektórych była<br />
Carmen, na innych odtwórcy głównych ról.<br />
– To jest taras, a tu Ola-Tosca opiera się o kolumnę…<br />
– Ta Ola jest śliczna – powiedziałam szczerze.<br />
– I bardzo miła – ożywiła się Carmen. – Mogłaby zadzierać nosa,<br />
ale to profesjonalistka. A Julian…<br />
– Skąd on się tam w ogóle wziął? – ciągle zastanawiałam się, czy<br />
przebrzmiała gwiazda podoła roli.<br />
Zaczęła się śmiać.<br />
– Normalnie mówi się, że jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi<br />
o pieniądze. A u nas, artystów, niby podobnie, ale jeśli nie wiadomo,<br />
skąd się wziął na danym miejscu, to chodzi o łóżko.<br />
– Kto? – zdziwiłam się.<br />
– Wysoko – powiedziała. – W ministerstwie kultury…<br />
Skrzywiła się znacząco.<br />
– To fascynujący mężczyzna – mruknęła bardziej do siebie niż do<br />
mnie. – Myślałam, że jest średnim śpiewakiem, ale przekonałam się, że<br />
to nieprawda. Jest… wspaniały, wielki… Kiedy śpiewa…<br />
Kiedy śpiewał, Carmen przechodziły ciarki, co więcej, czuła, że on<br />
śpiewa tylko dla niej. Była wybraną. Co mogły go obchodzić inne<br />
kobiety, nawet jeśli jakaś Attavanti pozowała mu do portretów. Tosca<br />
wiedziała, że jest tą wybraną. Jedną z milionów. Carmen też to czuła.<br />
Pierwszy raz, kiedy stanęła blisko niego i powiedziała stanowczo, że
musi skoczyć z wysokości czy tam sturlać się po schodach, zamiast<br />
zacząć krzyczeć, podobnie jak za pierwszym razem, Julian popatrzył na<br />
nią czarnymi oczami i uśmiechnął się.<br />
– Dobrze, skoczę. – Zapewnił nieoczekiwanie. – Ale dasz się<br />
zaprosić na kawę.<br />
Dała się zaprosić na kawę, a potem sama zaprosiła go wieczorem<br />
na kolację. Najpierw rozmawiali o operze i Carmen wytłumaczyła mu,<br />
jak widzi całe przedstawienie. On odwdzięczył się, plotkując na temat<br />
swojej protektorki i jej koleżanek z ministerstwa.<br />
– To dlatego dostałeś rolę, tak? – spytała go bezczelnie.<br />
– Może i nadużywam alkoholu – powiedział, uśmiechając się<br />
odrobinę prostacko. – Ale umiem sprawić, żeby kobieta nie mogła<br />
chodzić przez dwa dni…<br />
Jedli porcini, ale Julian zapytał, dlaczego nie może dostać jakiegoś<br />
mięsa. Carmen wcale się nie przejęła, tylko odparła, że jest weganką<br />
i nie je nawet ryb.<br />
– Ryb to ja też nie jem, ale dobre mięso nie jest złe… – westchnął<br />
tenor, ale posłusznie zjadł wegański posiłek.<br />
– Następnym razem zrobię dla ciebie danie mięsne – zapewniła go<br />
Carmen. – A ty w zamian za to nie przyniesiesz wina, ponieważ zupełnie<br />
się na tym nie znasz.<br />
– Wziąłem włoskie – oburzył się tenor.<br />
– Dolci, czyli słodkie. – Skrzywiła się Carmen.<br />
Tyle się dowiedziałam. Resztę wieczoru Carmen omiotła za<br />
pomocą kilku zdań, w których powtarzały się słowa „merytoryczna<br />
dyskusja”. Nie chcę nawet myśleć, co robili razem. Carmen uciekała<br />
wzrokiem w bok, kiedy o nim mówiła, ale mnie nie mogła oszukać. Byli<br />
ze sobą, kochali się na kolorowej kanapie albo na łóżku przykrytym<br />
ręcznie robioną narzutą. On zapomniał o swojej znajomej z ministerstwa,<br />
ona, wpuszczając go do środka, nie pamiętała o chłopaku, z którym<br />
zerwała. Szeptał jej na ucho, jak bardzo jej pragnie. Była jego Carmen,<br />
hrabiną Attavanti, wreszcie Toscą, on był jej Cavaradossim, który nie<br />
zamierzał umierać, tylko żyć z nią tak, aby nie żałowała ani jednej<br />
chwili, ani jednego oddechu.<br />
– O, tutaj Cavaradossi leży po egzekucji, podbiega do niego
Floria… Szarpie jego więzy. Odkrywa jednak, że Scarpia zdradził ją<br />
i Mario nie żyje. – Dobrze, że Carmen nie słyszy moich myśli. Nie<br />
mogłaby opowiadać dalej.<br />
– Czy dekoracja się zmieni? – spytałam, wyobrażając sobie tenora,<br />
jak miażdży wargami usta dziewczyny i obejmuje ją żylastymi rękoma.<br />
– Najpierw chciałam, żeby opadły czarne zasłony, co da ciemność<br />
na scenie, stworzy taki żałobny nastrój, ale Ola jest nie tylko świetną<br />
śpiewaczką, ale i wspaniałą aktorką. Nie ma potrzeby odwracać uwagi<br />
publiczności od jej śpiewu. Wszystko zostanie, jak było. Martwy<br />
Cavaradossi leży, Floria rozpacza. Słychać tylko muzykę…<br />
– A to kto? – Wskazałam palcem na przystojnego mężczyznę,<br />
który stał w dżinsach i rozpiętej pod szyją koszuli przy kolumnie, za<br />
którą na przedstawieniu Tosca miała obserwować egzekucję..<br />
– To właśnie jest Julian Borzobohaty – powiedziała miękko.<br />
– Nie wygląda na pięćdziesięciokilkulatka. – Czułam narastające<br />
przerażenie.<br />
Patrzyłam na mężczyznę, po którym Carmen miała oczy i brwi,<br />
a nawet usta. W naturalny sposób myślałam, że odziedziczyła urodę po<br />
matce, tymczasem była podobna do swojego ojca. Cóż za zbieg<br />
okoliczności, co za ironia losu, który w taki sposób połączył ją z tym<br />
mężczyzną. Matka nie powiedziała jej, kto ją spłodził, może wymazała<br />
jego imię i postać ze swojej pamięci. Może i słusznie, skoro nie chciał<br />
przyjąć na siebie odpowiedzialności za hiszpańską śpiewaczkę i dziecko,<br />
które przyszło na świat. Ale jak to możliwe, żeby patrząc na nią, nie<br />
domyślił się, że jest ciałem z jego ciała i krwią z krwi? Jak to możliwe?<br />
Mężczyźni są tacy tępi i tacy zadufani w sobie. Nie widzą niczego poza<br />
czubkami własnych nosów i fiutów.<br />
– Pójdę już, moje dziecko – powiedziałam zdławionym głosem.<br />
– Ale… – Uniosła głowę zdumiona. – To chodzi o salon, tak? Nie<br />
podoba się pani? Mogę wszystko zdjąć, przywrócić to, co było…<br />
– Nie, nie – zaprzeczyłam. Cóż tam salon i kolory, kiedy groziło jej<br />
takie nieszczęście. Jak jej matka mogła nie przygotować jej na taki cios?<br />
Czy ta kobieta nie czytała gazet? Nie wiedziała, kto będzie śpiewał partię<br />
Cavaradossiego?<br />
– Źle się poczułam i muszę iść, przepraszam cię bardzo…
– Może ja wezwę lekarza? Coś panią boli?… – pytała<br />
zaniepokojona.<br />
– Nie, nie, naprawdę nie… Tylko muszę się położyć.<br />
Uciekłam od niej, nierozumiejącej niczego, pełnej zdumienia<br />
i niedowierzania. Przekonanej, że nie podoba mi się ten nowy, wspaniały<br />
salon. Jeszcze na korytarzu pytała, czy może nie zostałabym z nią na<br />
noc, skoro tak źle się czuję. Ona wprawdzie umówiła się na wieczór, ale<br />
może odwołać to spotkanie. Na pewno randka z tym obleśnym gadem,<br />
huczało mi w głowie. Jak on śmie, ten alkoholik, dotykać moją Carmen,<br />
jak śmie, nawet jeśli nie przypuszcza, że jest jego córką. Mogłabym go<br />
za to zabić.<br />
Kiedy wróciłam do siebie, zrzuciłam kurtkę i po ciemku usiadłam<br />
przy szybie, wpatrując się w jej okna. Jej cień rzucał słabe refleksy na<br />
zaciągnięte zasłony kuchenne. A więc i tutaj wstawiła materiał, nawet<br />
nie zauważyłam podczas wieczornej wizyty. Utrudniało mi to<br />
obserwację. Mogłam się jedynie domyślać, że sprząta kubki po herbacie<br />
i pakuje ciasto w papier, odstawiając do szafki kuchennej. Ale dopisało<br />
mi szczęście. Rozsunęła zasłony z salonu. Przez cieniutkie muślinowe<br />
firanki widziałam ją wyraźnie, jak chodzi niespokojnie po domu.<br />
Przytykała także telefon do ucha, mogłam jedynie mieć nadzieję, że<br />
dzwoni do matki, nie do Juliana. Ale nie minęła godzina, jak<br />
dostrzegłam barczystą sylwetkę zbliżającą się do bloku od strony<br />
parkingu. Mężczyzna zadzwonił, cień Carmen zniknął, a potem<br />
dostrzegłam dwa cienie, które szybko zlały się w jeden cień z dwoma<br />
głowami.<br />
Nie czekałam. Bez kurtki, tak jak stałam, pobiegłam do jej<br />
mieszkania, otworzyłam własnym kluczem i wpadłam do pokoju jak<br />
burza. Siedzieli na kanapie wtuleni w siebie, odskoczyli jak oparzeni,<br />
kiedy stanęłam w progu.<br />
– To twój ojciec – krzyknęłam w jej kierunku. – Nie możesz sypiać<br />
z własnym ojcem! Nie możesz!<br />
– Kim pani jest? – Głos Juliana brzmiał nieprzyjemnie.<br />
– Jestem pańskim sumieniem… – powiedziałam oskarżycielsko.<br />
– Trzydzieści lat temu zrobił pan dziecko hiszpańskiej śpiewaczce,<br />
a potem ją zostawił. Nie wiem, czy wiedział pan o tym, że była w ciąży.
Pewnie tak. To dlatego zawalił pan występ w La Scali! Nie wiem, jak<br />
może pan udawać, że nie poznaje Carmen! Przecież ona jest taka do<br />
pana podobna…<br />
Krzyk Carmen zawibrował w powietrzu. Borzobohaty, śmiejąc się<br />
szyderczo, opuścił mieszkanie, mamrocząc coś o wariatkach, a Carmen<br />
wybiegła za nim z krzykiem, rzucając się na schody niczym Tosca, która<br />
w ostatniej scenie wyrywa się straży i skacze w przepaść. Ja już tego nie<br />
oglądałam. Biegłam do siebie, czując na plecach nienawiść obojga.<br />
•<br />
Wyprowadziła się bez słowa. Następnego dnia poszłam do niej<br />
z samego z rana, żeby z nią porozmawiać i wytłumaczyć jej, dlaczego<br />
musiałam tak postąpić. Przecież chodziło mi tylko o nią. To naturalne, że<br />
pociągała Juliana, była nie tylko piękna, ale i bardzo inteligentna,<br />
ponadprzeciętnie uzdolniona. Są mężczyźni, którzy preferują określony<br />
typ kobiet. Borzobohaty pewnie do takich należał. Widziałam w gazecie<br />
zdjęcia jego byłej żony i agentki. Obie śmiało mogłyby być siostrami<br />
Carmen. Naturalnie tymi brzydszymi. Kiedy tylko zobaczył ją w teatrze,<br />
założył, że to głupia gęś, chociaż ładna, i z pewnością poleci na taką<br />
gwiazdę jak on. Ale Carmen nie tylko nie padała przed nim na kolana,<br />
ale sprawiła, że miał w teatrze pozycję osoby niepewnej i sprawiającej<br />
problemy. Kiedy nie chciał skoczyć na linie ze sceny, Carmen postarała<br />
się, żeby dowiedział się, że wprawdzie śpiewa w pierwszej obsadzie, ale<br />
premiera ma być sprawdzianem. Gdyby się nie sprawdził, natychmiast<br />
zastąpi go inny śpiewak. Tenor przestraszył się i udał przekonanie do<br />
pomysłów dziewczyny. Tymczasem robił wszystko, żeby się na niej<br />
zemścić. Może chciał ją poniżyć publicznie albo za jej plecami knuł<br />
z charakteryzatorką. Kto to wie. Carmen w najlepszej wierze umówiła<br />
się z nim na kolację. I wtedy oboje odkryli powinowactwo dusz. Carmen<br />
w ciągu tych dwóch godzin doszła do wniosku, że zrobi wszystko, aby<br />
Borzobohaty stał się gwiazdą opery. Julian postanowił zaciągnąć ją do<br />
łóżka. Być może myślał nawet o ustatkowaniu się, kto go wie.<br />
W każdym razie moje odkrycie było nie jak zimny prysznic, ale tragedia
na miarę greckiej.<br />
Mieszkanie było zupełnie puste. Jakby nigdy tu nie mieszkała.<br />
Z kuchni zniknął obrus, zasłony, zabrała nawet prowadnicę znad<br />
kuchennego okna. W dużym pokoju brakowało kieliszków, kanapę<br />
okrywała ta sama bura tkanina, zniknęły poduszki i kapy na fotele. Nie<br />
zostawiła żadnego zdjęcia. Jak bardzo musiała mnie nienawidzić, skoro<br />
uciekła nocą, zabierając wszystko, co mi wcześniej dała. Usiadłam<br />
ciężko na kanapie i zatopiłam się w niewesołych myślach. Co we mnie<br />
było takiego, że Marta z Julią i Carmen ode mnie uciekły? Jaki<br />
popełniłam błąd, że ona i Marcin zniknęli z mieszkania, jakby nigdy tu<br />
nie mieszkali, i nie zostawili po sobie najmniejszego śladu? Czułam się<br />
tak, jakbym straciła Sławka po raz drugi. Marty nie pokochałam, nie<br />
pasowała do mnie zupełnie. Marcina nie zdążyłam, przywiązałam się<br />
tylko do niego. Ale Carmen z tym jej entuzjazmem pokochałam miłością<br />
matki do córki. Mogłam być jej matką, chciałam jej matkować i ona<br />
o tym wiedziała. To dlatego pozbawiła mnie pamiątek po swoim<br />
pobycie. Nagle mój wzrok padł na odsuniętą odrobinę szufladę<br />
sekretarzyka babci. Otworzyłam ją powoli. Na różnych papierzyskach<br />
leżał rozłożony wachlarz z herbem Attavanti. Wzięłam do ręki delikatny<br />
materiał i wpatrzyłam się w niego z żalem. Łzy leciały mi z oczu<br />
strugami, tworząc potoki na policzkach. Nic nie widziałam. Odłożyłam<br />
cudo ostrożnie do szuflady i usiadłam, szlochając, na jednym<br />
z oszpeconych foteli. Siedziałam tak do samego wieczoru, nie jedząc<br />
i nie pijąc. Wieczorem wróciłam z mocnym postanowieniem, że<br />
następnym lokatorem będzie mężczyzna, niesympatyczny, trochę<br />
brudny, który będzie pracował całymi dniami. Wezmę opryskliwego,<br />
myślałam, niegrzecznego typa, który będzie mi płacił raz w miesiącu<br />
i nie będziemy się nawet widywać, a co dopiero rozmawiać czy<br />
zaprzyjaźnić się.<br />
Dałam ogłoszenie do lokalnej gazety. Dorotę poprosiłam, żeby to<br />
samo zrobiła w internecie. Odwiedziłam ją i opowiedziałam o Carmen.<br />
Słuchała i kiwała głową. Potem wytknęła mi to, że całkiem zapomniałam<br />
o jej istnieniu.<br />
– Wiem, Dorotka – kajałam się. – Ale byłam taka zaabsorbowana<br />
Toscą…
– Mówiłaś, że Karmen… – zdziwiła się Dorota.<br />
– Carmen to lokatorka, a Tosca – bohaterka opery<br />
– wytłumaczyłam jej.<br />
Patrzyłam, jak szybko przebiera palcami po klawiaturze<br />
i zamieszcza ogłoszenie o moim mieszkaniu.<br />
– Gotowe – powiedziała. – Jak ktoś napisze, dam ci znać.<br />
– A napisałaś, że chcę gburowatego mężczyznę?<br />
– Tak… – Skrzywiła się. – Może jeszcze gwałciciela jakiegoś ci<br />
wyszukam… Kobiety są lepsze jako lokatorki. Czyste, pozbierane…<br />
– Wolę mężczyznę – upierałam się. – Nie polubię go, nie<br />
przywiążę się…<br />
– Przecież polubiłaś tego pianistę…<br />
– On był dzieckiem, to zupełnie co innego… – Pokręciłam głową.<br />
– Wykorzystywał cię – stwierdziła przy obiedzie, na którym<br />
zatrzymała mnie siłą. – Sprzątałaś mu, gotowałaś, a on miał cię gdzieś…<br />
– Nie znałaś go przecież, na oczy nie widziałaś…<br />
– Tej twojej Karmen też nie widziałam. Mnie wystarczy, jak<br />
słyszę, co dla nich robisz i czym ci odpłacają – rzuciła znad fasolki. – Od<br />
razu wiem, z kim mam do czynienia…<br />
Nic nie wiedziała. Żyła w swoim sklepie, gdzie traciła czas, siedząc<br />
przez większość czasu samotnie, a potem szła do męczącej, chorej matki,<br />
którą się zajmowała przez resztę dnia. Jedyną jej rozrywką był internet,<br />
gdzie podszywała się pod różne postacie, udając właścicielkę kwiaciarni,<br />
cukierni czy znaną hafciarkę, i nabierała ludzi. Myślała, że o tym nie<br />
wiedziałam.<br />
– Teraz będzie inaczej – powiedziałam pojednawczym tonem.<br />
– Będę miała lokatora, który będzie tylko najemcą.<br />
Zjadłyśmy pulpety w sosie, popiły kompotem, a mnie<br />
przypomniały się potrawy, które robiła dla mnie Carmen. Pulpety<br />
wydzielały dziwny smród, jakby zjełczałego masła, chociaż byłam<br />
przekonana, że ani Dorota, ani matka nie dodały niczego takiego do<br />
mięsa. Pewnie to zresztą był słoik z gotowym daniem, który miał krótką<br />
datę ważności, albo, sądząc po zapachu, był już przeterminowany.<br />
Poczułam zapach linguini i ulotną woń białego wina, którym<br />
poczęstowała mnie Carmen. Po obiedzie usiadłyśmy z matką Doroty
i obejrzałyśmy odcinek telenoweli, której wcześniej nie oglądałam, ale tu<br />
po dwóch minutach wiedziałam, o co chodzi. Czasem w poczekalniach<br />
u lekarzy czytałam tygodniki z programem telewizyjnym, szczególnie<br />
lubiłam streszczenia odcinków seriali. „Klaudia kłóci się z matką.<br />
W złości wypomina jej kradzież, której dopuściła się w młodości.<br />
Rosario zmienia nieoczekiwanie testament i mówi o tym kochance.<br />
Angela w tajemnicy sprzedaje ziemię po dziadkach, a Flavio, nie<br />
wiedząc o tym, zaprasza do domku letniskowego Marię”. Lubiłam<br />
wyobrażać sobie tych bohaterów i akcję, chociaż pewnie na samym<br />
serialu zasnęłabym natychmiast albo przełączyła telewizor. Potem<br />
odprowadziłam Dorotę do sklepu. Chociaż miała już pracownicę, to<br />
codziennie wieczorem sama zamykała interes, mocując masywną kłódkę<br />
na kracie, która pokrywała drzwi.<br />
– Może masz ochotę na spacer? – spytałam. – Jest tak ciepło…<br />
Skinęła głową. Poszłyśmy tą samą trasą, którą wcześniej szłam<br />
z Carmen.<br />
– Co u twoich rodziców? – spytała Dorota.<br />
– Zdrowi, dziękuję. – Zamyśliłam się na chwilę. – Teraz jest<br />
zupełnie inaczej. Nie zamykam się już w domu i nie płaczę, zgodziłam<br />
się… wiesz na co…<br />
– Na pigułki na depresję. – Kiwnęła głową. – I bardzo dobrze…<br />
Wypatrywałam łąki z kaczeńcami.<br />
– To był przecież ich warunek – mruknęłam. – Żeby pozwolili mi<br />
wynajmować mieszkanie po dziadkach i w ten sposób dorabiać do<br />
renty…<br />
Dorota wbiła spojrzenie w łączkę, na której kwitło mnóstwo<br />
kaczeńców. Kiedy byłam tu z Carmen, tylko kilka kwiatków miało<br />
rozchylone płatki, teraz łąka była cała żółta.<br />
– Wracajmy – poprosiła. – Umówiłam się na czacie z jedną<br />
osobą…<br />
– Ty nie żyjesz naprawdę, tylko w internecie… – Pokręciłam<br />
głową.<br />
– Przyganiał kocioł garnkowi – odparowała, ale uśmiechnęła się.<br />
– Ja przynajmniej się nie łudzę, że doświadczam prawdziwego życia.<br />
Stałyśmy pod jej blokiem i śmietnikiem, w którym kiedyś
znalazłam dla niej Lucka.<br />
– Zadzwonię, jeśli ktoś odpisze – powiedziała na odchodnym.<br />
– Ale ty też wpadaj. Mam wrażenie, że kiedy znajdujesz lokatora,<br />
przepadasz całkiem…<br />
Oglądała czubki swoich butów. Ogarnęła mnie złość. Wszyscy<br />
mieli mi za złe, kiedy nie wychodziłam z domu i opłakiwałam latami<br />
Sławka. Mieli pretensję, że przestałam pracować i zaczęłam żyć z renty.<br />
Ojciec i matka bez przerwy mnie nachodzili i wyciągali na spacer, do<br />
kościoła, Bóg wie gdzie jeszcze. Dorota też mi kładła do głowy, że<br />
powinnam kogoś znaleźć do „przyjaźni”. Tak jakby to uczucie leżało<br />
pod płotem albo w osiedlowej piaskownicy.<br />
– Zadzwoń – poprosiłam. – Dziękuję.<br />
Uśmiechnęła się jakoś smutno i poszła, pewnie już nie mogła się<br />
doczekać, kiedy usiądzie przy laptopie i będzie wymieniała myśli,<br />
wyobrażając sobie, że po drugiej stronie siedzi przystojny, wolny<br />
mężczyzna, któremu ona się podoba. Przypomniałam sobie, że Dorota<br />
była właściwie moją jedyną przyjaciółką i nie powinnam sprawiać jej<br />
przykrości, a już na pewno nie wypominać samotności.<br />
Zadzwoniła dwa dni później, że jest jakiś student, który chciałby<br />
wynająć moje mieszkanie. Byłam jej bardzo wdzięczna i zaraz<br />
umówiłam się z tym chłopakiem na oględziny mieszkania.<br />
– Ile? – spytał, ledwie przestępując próg.<br />
– Tysiąc pięćset – powiedziałam, bo chłopak zupełnie mi się nie<br />
podobał. Wyglądał na cwaną gapę. – Plus opłaty. I nie można<br />
przyprowadzać kobiet…<br />
Student prychnął i oświadczył, że to za drogo jak na warunki, które<br />
otrzymuje. Wzruszyłam ramionami. Zadzwoniłam do Doroty<br />
i powiedziałam jej, że niestety nic z tego.<br />
– Nie odpowiadało mu mieszkanie… – skłamałam.<br />
– Nie martw się – pocieszała mnie ta poczciwina. – Na pewno ktoś<br />
się znajdzie.<br />
Przez kolejny miesiąc nikt się nie znalazł. Oprócz dość obleśnego<br />
kierowcy tir-a, który oznajmił, że może płacić połowę, bo przez połowę<br />
miesiąca go nie ma, oraz wychudzonego mężczyzny bez zębów, którego<br />
się przestraszyłam tak, że powiedziałam od razu, że to nieaktualne.
Rodzice, do których poszłam na niedzielny obiad po prawie rocznej<br />
nieobecności, westchnęli na mój widok i odmówili wsparcia<br />
finansowego.<br />
– Wpędzisz nas do grobu. – Matka złapała się za serce. – Przez rok<br />
u nas nie byłaś. Gdybyśmy nie przychodzili sami, to nie wiedzielibyśmy,<br />
czy żyjesz!<br />
Ojciec dodał „właśnie” znad telewizora. Zawsze miał wygodną<br />
pozycję. Albo sam wygłaszał ludowe mądrości i pouczał innych, jak<br />
mają żyć, albo korzystał z tego, co mówiła matka i „przychylał się” do<br />
jej zdania. Zazwyczaj potem mówił mi, nie odrywając oczu od<br />
telewizora, że matka ma rację i powinnam była jej słuchać. Tak było<br />
i tym razem.<br />
– W czym ma rację? – zapytałam.<br />
– Nie przychodzisz do nas. Tak jakbyśmy nie mieli córki…<br />
– Powiedziała tylko, że nie przychodzę, i z tym się mogę zgodzić.<br />
Nie powiedziała, że nie ma córki…<br />
Ojciec z trudem oderwał wzrok od telewizora. Spojrzał na mnie,<br />
jakby nie widział mnie od lat, i westchnął.<br />
– Jesteśmy z matką już starzy. Powinnaś się nami opiekować, a ty<br />
tymczasem…<br />
Podobne teksty już nie robiły na mnie wrażenia. Wypomnieli mi<br />
tyle razy każdą złotówkę, którą musiałam od nich wziąć, kiedy odeszłam<br />
z przedszkola i pogrążyłam się w niebycie. Zresztą nie prosiłam<br />
o pieniądze. Sami przychodzili, robili zakupy, siłą ciągnęli mnie do<br />
lekarza, a nawet pod prysznic. Szczególnie mama beznamiętnie,<br />
z cierpiętniczym wyrazem twarzy, czyniła swoją matczyną powinność.<br />
Potem spowiadała się pewnie w kościele i pytała księdza, co zrobiła nie<br />
tak, że pokarał ją taką córką.<br />
– A ja tymczasem sama wymagam opieki… – dokończyłam.<br />
Domyślałam się, jak bardzo mu to ciążyło. Marzył, żeby moje<br />
życie przypominało szarą egzystencję, którą przecina korowód<br />
trywialnych postaci. Tymczasem ja zafundowałam mu oryginalność,<br />
której się nie spodziewał. Nikt, ani moi dziadkowie, ani matka, Kościół,<br />
ani nawet Wieczorek, który zdaje się, że umarł kilka miesięcy temu, nie<br />
przygotowali go na taki los.
– Musieliśmy się tobą zajmować po tym, jak Sławek, wiesz…<br />
– Wiem… – Pokiwałam głową. – Bardzo jestem wam wdzięczna.<br />
Jestem waszą córką, do jasnej cholery! Co macie innego do roboty?<br />
Inne dzieci? Wnuki? Jakichś przyjaciół czy mnóstwo ważnych spraw,<br />
które absorbują was na co dzień?<br />
Najchętniej wyszłabym stamtąd i nigdy więcej nie wróciła. Póki<br />
byłam ze Sławkiem i nikt inny się nie liczył, nie było ważne, czy rodzice<br />
akceptują moje wybory, czy mają mnie za odszczepieńca. Kiedy Sławka<br />
zabrakło, pierwsze, co mi wypomnieli, to właśnie odcięcie się od nich.<br />
– Nasze wnuki powinny teraz iść na studia – mruknął, odwracając<br />
wzrok ponownie w kierunku turnieju „Familiada”.<br />
– Przecież wiesz, że bardzo pragnęliśmy że Sławkiem dzieci….<br />
– Czułam się tak, jakby mi dał w twarz.<br />
Matka, która weszła do pokoju ze zmacerowanymi od zmywania<br />
rękoma, stanęła jak wryta w progu i rzuciła mi niespokojne spojrzenie.<br />
Musiała mu przed moją wizytą długo klarować, żeby mnie nie drażnił.<br />
– Czesiu, przecież wiesz, że ona bardzo chciała…<br />
– Wy wszyscy mi wmawialiście, że ona chciała, leczyła się,<br />
a potem załamała, to przejściowe i tak dalej… – uniósł się ojciec. – I co?<br />
– Uspokój się, Czesiu – błagała go bezskutecznie matka.<br />
– Nie uspokoję się! – krzyczał. – Jak kobieta chce mieć dzieci, to<br />
ma! Wzięłaś ślub z tym gołodupcem, a potem dom rodzinny ci zaczął<br />
ciążyć!<br />
Patrzyłam z obojętnością, jak piekli się i robi czerwony na twarzy.<br />
Pewnie skoczyło mu ciśnienie. Mógłby dostać tu apopleksji i byłby to<br />
dla niego wymarzony koniec.<br />
– A jak ci mąż umarł, to co zrobiłaś?! – wrzeszczał.<br />
– No, co zrobiłam? – zapytałam spokojnie. – Co ja takiego<br />
zrobiłam?<br />
– Postanowiłaś nas z matką wpędzić do grobu! Zamieniłaś<br />
mieszkanie w barłóg! Śmierdziało tam, ile razy przychodziliśmy!<br />
– Ona z tym skończyła. – Matka była autentycznie przerażona.<br />
– Teraz ma czysto, Czesiu, i bierze te pigułki, prawda, Weronika, że<br />
bierzesz pigułki?<br />
Ponownie kiwnęłam głową, że biorę pigułki i sprzątam w domu.
Czułam się jak dziecko, któremu rodzice robią awanturę za<br />
niesprzątnięty pokój i nieodrobioną pracę domową, a ja modlę się, żeby<br />
nie dowiedzieli się jeszcze o wagarach w szkole.<br />
– Nawet ubrania Sławka już oddałam do opieki społecznej<br />
– zapewniłam. – Chodzę też do teatru…<br />
– No właśnie, widzisz, oddała te ubrania… I chodzi do kina…<br />
– Matka przekrzykiwała „Familiadę”, która ryczała z telewizora, a Karol<br />
Strasburger dziwnie się do mnie uśmiechał.<br />
– Grosza nie zobaczyłem z wynajmu! – przypomniał sobie.<br />
– Grosza!<br />
– Do teatru – poprawiłam i podniosłam się z fotela. – To mam<br />
w końcu przychodzić do was w niedziele czy nie?<br />
– Rób, co chcesz… – burknął ojciec, patrząc z żalem, jak<br />
Strasburger odchodzi z „Familiadą”.<br />
Na szczęście nie zabrali mi klucza do mieszkania po dziadkach.<br />
Dostałam nawet kawałek ciasta i zupę w słoiku. Po namyśle matka<br />
dorzuciła mi trzy kotlety zapakowane w folię do pieczenia. Pewnie<br />
chciała mi w ten sposób zrekompensować zachowanie ojca.<br />
Wieczorem zadzwoniła Dorota.<br />
– Znajoma znajomej znajomej zna kogoś, kto potrzebuje<br />
mieszkania.<br />
– Z ogłoszenia? – spytałam. Telefon mnie obudził. Przespałam całe<br />
popołudnie po wizycie u rodziców i byłam trochę nieprzytomna.<br />
– Przecież mówię, że znajoma zna… – sarknęła.<br />
– Tak, tak – obudziłam się. – Kiedy chce obejrzeć mieszkanie?<br />
– No więc zaraz – powiedziała Dorota po tym, jak poszeptała<br />
z kimś najwyraźniej stojącym przy niej w pokoju. – Jest dość<br />
zdesperowana, bo nie ma gdzie spać…<br />
Zerknęłam na zegarek, było wpół do dziewiątej.<br />
– Jestem w piżamie – zaprotestowałam.<br />
– Uciekła od męża – mówiła cicho Dorota. – Z dzieckiem. Nie ma<br />
gdzie spać…<br />
– No dobrze – skapitulowałam wobec takich argumentów. – Ubiorę<br />
się i przyjdę. Podaj im adres, a ja poczekam w mieszkaniu.<br />
W taki sposób po raz drugi do mojego życia weszła Helena.
Nie wiem, czy umiałam ukryć zaskoczenie, kiedy zobaczyłam ją<br />
stojącą w drzwiach, z zieloną samolotową walizką w jednej ręce i około<br />
dziesięcioletnią dziewczynką uwieszoną na drugim ramieniu. Dziecko<br />
wyglądało na wykończone, sama Helena była szara na twarzy,<br />
a w oczach miała desperację. Spojrzała na mnie, ale w jej spojrzeniu nie<br />
zauważyłam ani śladu wspomnienia tamtego wieczoru w Casa<br />
Valdemar.<br />
– Dobry wieczór pani. – Ukłoniła się grzecznie. Miała cichy, niski,<br />
bardzo przyjemny głos. – Dziękujemy, że pani przyszła.<br />
Uprzejmość i dystans, to rzucało się w oczy każdemu, kto<br />
rozmawiał z nią po raz pierwszy. A jednak nie sprawiała wrażenia<br />
lodowej księżniczki, tylko kobiety umiejącej się zachować w każdej<br />
sytuacji. Dziewczynka podniosła główkę i popatrzyła na mnie<br />
brązowymi oczami. Potem kiwnęła głową i powiedziała grzecznie „dzień<br />
dobry”. Triumf dobrego wychowania nad zmęczeniem<br />
i rozczarowaniem.<br />
– Dzień dobry, skarbie – powiedziałam, potem zwróciłam się<br />
w kierunku Heleny. – Proszę wejść głębiej i rozejrzeć się po mieszkaniu.<br />
Przestąpiła niepewnie próg kuchni i rozejrzała się trwożnie wokoło.<br />
– Proszę zajrzeć do szafek, gdzie pani chce – zachęciłam ją.<br />
– Może ja zrobię herbaty pani i córeczce…<br />
– Byłabym wdzięczna. – Uśmiechnęła się niepewnie i spytała<br />
córkę, czy napije się herbaty. Zwracała się do niej: „Anielko”. Mała<br />
kiwnęła głową, wyraźnie nie mając siły na odpowiedź, i klapnęła na<br />
kuchenne krzesło. Matka zdjęła z jej głowy czerwony beret, z szyi<br />
dopasowany kolorystycznie szalik, następnie rozpięła elegancki<br />
płaszczyk i wszystko to zaniosła do przedpokoju i powiesiła na<br />
wieszaku. Ciało miałam napięte jak struna, czułam szum w głowie.<br />
Chciałam, żeby została, ale jednocześnie miałam pełną świadomość, że<br />
to zrodzi same kłopoty. Prędzej czy później dowie się, kim jestem,<br />
i dojdzie do konfrontacji. Poza tym Helena zupełnie nie pasowała do<br />
tego mieszkania. Byłam pewna, że bure ściany i kolory przygnębią ją,<br />
mały metraż przytłoczy. Dziecko nie będzie miało własnego pokoju, do<br />
czego jest pewnie przyzwyczajone, a prócz łóżka w sypialni nie<br />
zmieszczą się żadna szafka ani biurko z przeznaczeniem na dokumenty
Heleny. Jej potrzeba było domu, pełnego przestrzeni, z przeszklonym<br />
tarasem, ogrodem zimowym i widokiem na rzadkie kwiaty na werandzie.<br />
Takiego z jasnym pokojem dziewczęcym, gdzie stoi pomalowane na<br />
biało łóżko z baldachimem i co najmniej tuzin lalek. A obok na<br />
puchatym dywanie domek dla nich, serwis na kawę, herbatę, łóżeczko,<br />
wózek lalczyny, ubranka i mnóstwo innych zabawek, których Anielka<br />
nie pozwoliła wyrzucić, mimo że przecież od kilku lat chodzi już do<br />
szkoły. Oczywiście jest i biurko z mnóstwem szuflad, gdzie schludnie<br />
leżą porządnie poukładane kredki, długopisy, zeszyty i książki, oraz<br />
różowa szafa z mnóstwem ubranek wysokiej jakości, lakierowanych<br />
bucików oraz wstążek i opasek na głowę. Sama Helena potrzebuje<br />
oddzielnego pokoju, najlepiej dwóch: w jednym powinna być urządzona<br />
sypialnia, z szafą na całą ścianę, od podłogi do sufitu, i obszernym<br />
łóżkiem z powleczoną satyną pościelą, i drugiego, niedużego, gdzie<br />
zmieszczą się biurko, sekretarzyk oraz fotel, gdyby chciała odpocząć.<br />
– Ile kosztowałby najem? – spytała, używając tego staroświeckiego<br />
słowa.<br />
– Pięćset złotych plus opłaty – powiedziałam, dostrzegając kątem<br />
oka zaskoczenie Doroty.<br />
Na twarzy Heleny zagościło coś w rodzaju mieszanki ulgi<br />
i szczęścia.<br />
– Odpowiada mi to, oczywiście odpowiada – odparła szybko.<br />
– To świetnie. – Uśmiechnęłam się. – Kiedy pani chciałaby się<br />
wprowadzić?<br />
– My tu zostaniemy z Anielką. – Jej ton był przepraszający,<br />
a spojrzenie niepewne. – Jeśli pani się zgodzi…<br />
Dorota mówiła, że Helena z córką nie mają gdzie spać, stąd także<br />
późna pora oglądania mieszkania, ale mimo wszystko byłam zdumiona.<br />
W salonie nieład, w kuchni nie było wprawdzie nieumytych naczyń, ale<br />
panował rozgardiasz, łazienka ostatni raz była myta przez Carmen. Regał<br />
w pokoju pokrywała warstwa kurzu. Szuflada, gdzie znalazłam<br />
wachlarz, była otwarta, a książki na półkach w nieładzie, jakby ktoś<br />
chciał je poprzestawiać, ale zrezygnował w połowie pracy. Po tym jak<br />
Carmen się wyprowadziła, byłam tu tylko raz.<br />
– Myślałam o tym, żeby sprzątnąć… – Gestem omiotłam
mieszkanie. – Odkąd poprzednia lokatorka się wyprowadziła, nie<br />
sprzątałam gruntownie…<br />
– Jeśli pani pozwoli, to ja posprzątam – powiedziała prosząco. –<br />
Naprawdę musimy tu zostać. Nie bardzo mamy z córką gdzie się<br />
podziać…<br />
– Ależ dobrze – zgodziłam się. – Jak pani wygodnie. Zresztą mogę<br />
przyjść jutro rano i posprzątać, kiedy będzie pani w pracy, a Anielka<br />
w szkole, pani… pani…<br />
Podniosła ręce ku twarzy i zakryła czerwone ze wstydu policzki.<br />
– Dobry Boże – wyszeptała. – Tak mi wstyd. Nie przedstawiłam<br />
się, to do mnie niepodobne. Co pani sobie o mnie pomyśli… Helena…<br />
Helena Rodziewicz.<br />
Powiedziałam swoje imię, potem nazwisko i posłałam jej krzepiący<br />
uśmiech. Potem uścisnęłam szczupłą dłoń o długich palcach. Uścisk<br />
miała zdecydowany, nie taki ledwie, ledwie, czego nie znosiłam<br />
organicznie. Podawała całą rękę, a nie tylko palce, czego też nie<br />
cierpiałam. Takie osoby przywodziły mi na myśl meduzy.<br />
– Pani Weroniko – powiedziała, ignorując Dorotę, która<br />
niespokojnie drobiła po kuchni, nie wiedząc, czy ma iść do domu, czy<br />
poczekać na mnie. – Jestem prawnikiem. Przygotuję umowę i przyniosę.<br />
Nie będziemy musiały nigdzie chodzić. W sensie do żadnego adwokata<br />
czy kogoś takiego… Oczywiście, jeśli pani sobie życzy, może się pani<br />
skonsultować z kimś innym…<br />
Dorota dawała mi rozpaczliwe znaki za plecami Heleny, że suma,<br />
którą życzyłam sobie za mieszkanie, jest śmiesznie, ale to śmiesznie<br />
niska w porównaniu z cenami wynajmu podobnych mieszkań w centrum<br />
Warszawy. Wiedziałam o tym, ale liczyło się tylko to, żeby Helena<br />
chciała u mnie zamieszkać. Spojrzałam na zegar. Była już prawie<br />
jedenasta. Mała przysypiała na krześle.<br />
– Proszę to zrobić jutro, na spokojnie – powiedziałam. – Ja przyjdę<br />
koło dziewiątej rano i sprzątnę mieszkanie. Do trzynastej, czternastej się<br />
wyrobię…<br />
– Naprawdę proszę nie robić sobie problemu… – zaprotestowała.<br />
Nie odniosłam wrażenia, że miałabym w czymś przeszkadzać. Ona<br />
była tylko pełna obaw, czy nie zrobi mi kłopotu, każąc niespodziewanie
przyjść i sprzątać mieszkanie.<br />
– Żaden kłopot – ucięłam dyskusję. – Nie mogę inaczej. Niech pani<br />
zrozumie, pani Heleno.<br />
– Dziękuję…<br />
– W tej szafie jest bielizna pościelowa, wyprana i uprasowana.<br />
Pościel na łóżkach.<br />
Potem skinęłam na Dorotę i szybko wyszłyśmy z mieszkania. Tuż<br />
po zamknięciu drzwi Dorota rozwrzeszczała się jak przekupa.<br />
– Co ci przyszło do głowy?! – Pełen oburzenia głos rozległ się na<br />
schodach. – Przecież to jakieś grosze… Nie starczy ci nawet na twoje<br />
własne opłaty…<br />
– Bądźże cicho – zgasiłam ją. – Chcesz, żeby cały blok cię<br />
usłyszał?<br />
– A niech mnie słyszy – burknęła, ale zaczęła mówić znacznie<br />
ciszej. – Gdybym wiedziała, że tak zrobisz, nie zadzwoniłabym do<br />
ciebie…<br />
– Sama mówiłaś, że to twoja znajoma…<br />
– Znajoma znajomej… – poprawiła. – Chodziło mi tylko o to, że to<br />
polecona osoba, nie jakaś z ulicy… Ale nie musiałaś jej oddawać<br />
mieszkania za darmo!…<br />
– Dorota, to klitka, nora… Ludzie wynajmowali ją na kilka<br />
miesięcy i uciekali czym prędzej… Choćby Carmen…<br />
Wzruszyła ramionami. Nie znała tej dziewczyny, a z mojego<br />
pobieżnego opowiadania o niej i Julianie nie mogła wywnioskować, jak<br />
bardzo przeżyłam jej odejście.<br />
– To w końcu twoje mieszkanie – powiedziała ugodowo.<br />
– Przepraszam cię… Nie powinnam się wtrącać…<br />
– Dziękuję. – Poklepałam ją po szerokich plecach. – Może bym<br />
wpadła, to pokażesz mi te swoje czaty komputerowe?<br />
– Koniecznie. – Ożywiła się i naciągnęła beret na głowę. – Może<br />
dasz się namówić na portal randkowy, co? Sama bym się umówiła, ale<br />
trochę się boję. We dwie byłoby raźniej…<br />
Pożegnałam ją, obiecując, że wpadnę i wysłucham opowieści<br />
o dobrodziejstwie anonimowego wygłaszania kontrowersyjnych<br />
poglądów oraz mamiąc ją obietnicą umówienia się wraz z nią na
podwójną randkę.<br />
•<br />
Nie mogłam spać w nocy. Miałam przed oczami twarz Heleny,<br />
ściągniętą obawą, że nie uda jej się znaleźć kąta dla siebie i córki.<br />
Daremnie się wpatrywałam w jej oczy, szukałam grymasu warg<br />
i zmarszczek na czole, ale nie wyczytałam z tej twarzy już nic więcej.<br />
Ani cienia czegoś złego, co ją niewątpliwie spotkało. Na tyle, że musiała<br />
szukać łóżka takiego jak moje, w bloku takim jak mój. Przez te dziesięć<br />
lat, jakie minęły od śmierci Sławka, wspominałam ją wielokrotnie. Tę<br />
szlachetną, spokojną twarz chowającą się w cieniu roześmianych<br />
i rozgadanych koleżanek, dwa uważne spojrzenia, jakie udało mi się<br />
przechwycić. Po tamtej kolacji i wieczornym spacerze nie zamieniłam ze<br />
Sławkiem ani jednego słowa na temat jej czy jakichkolwiek koleżanek<br />
z pracy. Nie dociekałam, nie chciałam wiedzieć. Co by mi dały pytania,<br />
prócz niedomówień, a może i kłamstw?<br />
Kiedy w końcu zasnęłam, śnił mi się nie Sławek, a moi rodzice,<br />
którzy wygrażali mi z powodu kradzieży, której jakoby się dopuściłam.<br />
Miałam ukraść obiad z domu rodzinnego. Sen był o tyle absurdalny, że<br />
byłam w nim dzieckiem, przerażonym, skulonym, niemogącym wydusić<br />
z siebie ani jednego słowa na swoją obronę. Zbudziłam się, kiedy<br />
zegarek wskazywał ósmą, i aż podskoczyłam w łóżku. Przecież<br />
obiecałam jej, że sprzątnę mieszkanie, tymczasem zaspałam. Ubrałam<br />
się szybko i zjadłam naprędce kawałek chleba z białym serem, nawet nie<br />
usiadłam na krześle, tylko stałam, patrząc przez okno w szyby<br />
mieszkania dziadków. Przeżuwając ostatni kęs, pochwyciłam palto, ale<br />
mój wzrok padł na wachlarz, który zostawiłam w przedpokoju. Wzięłam<br />
go do ręki, powachlowałam się chwilę, potem powiesiłam palto na kołku<br />
i wróciłam do kuchni. Tam wyjęłam filiżanki, które lubiliśmy ze<br />
Sławkiem, zrobiłam sobie porządną kawę i usiadłam, popijając ją<br />
małymi łykami. Postanowiłam, że koniec z tym pośpiechem, chaosem<br />
życiowym, leżeniem do dwunastej w zmiętej pościeli, albo przeciwnie<br />
– zrywaniem się nad ranem, bo trzeba upiec ciasto dla Carmen lub zrobić
obiad dla Marcina. Od tej pory to ja będę panią swojego czasu i losu.<br />
Nawet jeśli zgodzę się gotować dla jakiegoś lokatora czy też sprzątać<br />
dom.<br />
Mieszkanie było w znacznej mierze uporządkowane. W kuchni<br />
zastałam dwa talerze i dwa kubki oparte na kratce do wysychania. Poza<br />
tym w jednej z szafek stały dwa rodzaje płatków śniadaniowych,<br />
kukurydziane i czekoladowe, te drugie w znacznie mniejszym<br />
opakowaniu. Wydedukowałam, że Helena chciała zrekompensować<br />
Anieli tułaczkę po nocy i ryzyko spania w nieznanym dla dziecka<br />
miejscu. W pojemniku na pieczywo był zwyczajny chleb, a w lodówce<br />
kilka artykułów, w tym wędlina, paczkowany ser żółty i masło. Podobało<br />
mi się, że Helena nie jada margaryny. Nie wiem, jak można jadać coś tak<br />
obrzydliwego, twierdząc ponadto, że to samo zdrowie. Ludzie, którzy<br />
jedzą margarynę, nigdy nie budzili mojego zaufania. Być może<br />
wyniosłam to jeszcze z domu rodzinnego, gdzie jadaliśmy wyłącznie<br />
masło roślinne na zmianę z margaryną, które matka przynosiła po prostu<br />
ze szkolnej kuchni jakby nigdy nic, nie uważając tego ani za kradzież,<br />
ani nadużycie. Podejrzewam, że nie przyszło jej do głowy spowiadać się<br />
z artykułów, które trafiały do naszego domu ze szkolnej kuchni. Ot, taki<br />
przywilej szkolnych kucharek za czasów komuny.<br />
Łudziłam się, że znajdę jeszcze coś, co pozostawiła dla mnie<br />
Carmen, ale w domu nie było żadnego więcej śladu po tej dziewczynie.<br />
Ile razy tam wchodziłam za jej czasów, czułam ulotny zapach piżma,<br />
chyba perfumy, nie wiem, jak się nazywały, bo żadnych nie znalazłam<br />
na półce w łazience, pewnie nosiła je w torebce między portfelem<br />
a terminarzem. Od momentu jej wyprowadzki nie było już nuty piżma<br />
w kuchni ani w salonie. Mieszkanie było równie bezosobowe jak przed<br />
jej wprowadzeniem się, jakby wypowiedziała zaklęcie, które sprawiło,<br />
że odeszła razem ze wszystkimi przedmiotami i zapachami. Wraz ze<br />
zniknięciem tkanin i poduszek odszedł też blask, jaki zauważyłam<br />
w mieszkaniu, biel szafek i przytulność pokoi. Nowego zapachu jeszcze<br />
nie wyczuwałam. Przez jedną noc Helena nie zdążyła oswoić<br />
mieszkania. Weszłam do łazienki. Na półce stał samotny flakonik Poison<br />
Diora. To były chyba jakieś bardzo stare perfumy, zupełnie klasyczne.<br />
Być może tylko te zabrała ze sobą z miejsca, skąd uciekała. Perfumy nie
miały urządzenia do psikania, trzeba było wyjąć szklany korek, żeby je<br />
otworzyć. Dobrze, że zauważyłam, bo łatwo można by je stłuc przy<br />
wzięciu flakonika za rzeźbiony w szkle, okrągły korek. Poza tym na<br />
półce były dwie szczoteczki do zębów, zupełnie zwyczajne, żadne tam<br />
elektroniki, końcówki i inne odciągające od mycia zębów urządzenia,<br />
pasta z fluorem, jeden krem nawilżający „opóźniający starzenie” dobrej,<br />
drogiej firmy. Wzięłam go do ręki i powoli odkręciłam nakrętkę. Był<br />
żółty i pachniał wanilią. W sypialni na wieszakach wisiały trzy jedwabne<br />
bluzki w bladych kolorach i trzy spódnice o podobnym kroju. Obok<br />
każdej spódnicy znalazłam żakiety pasujące do nich deseniem. Na<br />
półkach leżało kilka jednokolorowych swetrów z cieniutkiej jedwabnej<br />
przędzy, koszulki oraz spodenki i spódniczki Anielki. Nie wyglądało na<br />
to, że to jedyne rzeczy moich nowych lokatorek. Chyba te stroje<br />
i przybory uznały za potrzebne, włożyły je do wielkiej walizki,<br />
pospiesznie pakując się przed ucieczką z nieprzyjaznego miejsca, które<br />
musiały opuścić. Wyobrażałam sobie, że jutro czy pojutrze zajedzie pod<br />
dom wielki samochód towarowy i szafy zapełnią się spodniami,<br />
spódnicami, swetrami i bluzkami na wszelkie okazje, a łazienka<br />
– kosmetykami dla młodych kobiet oraz dziecinnymi, innymi do<br />
włosów, ciała, twarzy, oczu, pielęgnacyjnymi, czyszczącymi czy takimi,<br />
których przeznaczenia pewnie nie odgadnę.<br />
Mimo pucowania podłóg i odkurzania nic nie dało się zrobić<br />
z szarością salonu i wypłowiałymi ze starości zasłonami. Pomyślałam<br />
ponownie, że ona nie zadomowi się w tym mieszkaniu na długo. Zaraz<br />
znajdzie coś bardziej odpowiedniego, weselszego, ładniej urządzonego<br />
i uśmiechnąwszy się przepraszająco do mnie, zniknie z mojego życia po<br />
raz drugi.<br />
Wieczorem zadzwoniła do mnie, dziękując za poniesiony trud.<br />
Była wzruszona, tak właśnie powiedziała, że była wzruszona, kiedy<br />
wróciła z córeczką do domu i zastała porządek. Wyraziła się<br />
o mieszkaniu, w którym spędziła jedną noc: „dom”. Jak bardzo musiała<br />
być zdesperowana? Powiedziała mi także, że przygotowała dla mnie<br />
umowę i spytała, kiedy mogłabym ją przeczytać i zgłosić ewentualne<br />
zastrzeżenia. Chciała wysłać mi ją na adres mejlowy, ale powiedziałam,<br />
że nie mam komputera i nie korzystam z żadnych dobrodziejstw sieci.
Ucichła, pewnie zdziwiona i zażenowana, ale przeprosiwszy tradycyjnie<br />
po raz setny, odkąd się poznałyśmy, zapytała, czy w takim razie<br />
mogłabym dla niej znaleźć trochę czasu i przyjść na kolację, albo ona<br />
wpadnie do mnie, jeśli ja mam inne plany na wieczór. Odparłam, że<br />
wpadnę wieczorem, ale w żadnym wypadku, proszę, żeby nie robiła dla<br />
mnie kolacji, nie ma takiej potrzeby. Ona na to, że to będzie coś<br />
zwyczajnego, po prostu zjem razem z nią i jej córką. Wyobrażałam<br />
sobie, że poda mi coś na kształt kiełków czy duszonej na parze ryby<br />
z warzywnym garnier. Wyglądała na osobę, która je malutko, przy tym<br />
same zdrowe i pożywne rzeczy. Córkę pewnie też karmiła rybami<br />
i białym mięsem. Dlatego pomyślałam, że zaniesienie ciasta byłoby<br />
nietaktem. Może nie pozwalała dziecku jeść słodyczy albo – wzorem<br />
nowoczesnych telewizyjnych matek – tylko w jednym dniu w tygodniu?<br />
Kupiłam zatem kilogram mandarynek i poszłam na umówioną godzinę.<br />
Otworzyła mi dziewczynka, nie powiedziała nawet „dzień dobry”<br />
i w podskokach pobiegła do sypialni. Helena wyszła do mnie<br />
z zatroskaną miną, przeprosiła, że nie jest jeszcze gotowa, i umknęła do<br />
kuchni.<br />
– Może ja w czymś pomogę? – Położyłam mandarynki na stole<br />
i zajrzałam jej przez ramię.<br />
– Nie, nie. – Uśmiechnęła się, mieszając coś w garnku, z którego<br />
buchała para.<br />
Na stole stały trzy talerze z kompletu po babci, obok<br />
prowizoryczne serwetki wykonane z kawałków ręczników papierowych<br />
i szklanki do soku, każda z innego kompletu. Helena tymczasem<br />
nieporadnie próbowała wyjąć parówki, które gotowała w największym<br />
garze dziadków.<br />
– Może lepiej będzie za pomocą tego? – Podałam jej durszlak,<br />
z rosnącym zdumieniem patrząc, jak popękane kiełbaski wypuszczają<br />
w wodzie sok.<br />
– Dziękuję. – Przyjęła ode mnie durszlak i zamiast zostawić go<br />
w zlewie, trzymała w jednej ręce, a drugą usiłowała wziąć garnek<br />
z wodą.<br />
– Może jednak ja… – zniecierpliwiłam się.<br />
Przesunęłam ją delikatnie na bok i widelcem powyciągałam
sprawnie parówki, a raczej to, co z nich zostało. Helena wzięła talerz<br />
z mięsopodobną masą i polała z plastikowej tubki najpierw keczupem,<br />
potem musztardą, nie pytając, czy mam ochotę na powyższe sosy.<br />
– Anielko, kochanie! – krzyknęła w stronę sypialni. – Kolacja!<br />
Usiadłam na krześle i wpatrzyłam się w stos parówek, chleb<br />
pokrojony na nierówne kawałki oraz ser żółty, który przedwcześnie<br />
wyjęty z folii „pocił się” na talerzu. Przypomniałam sobie pełne finezji<br />
dania Carmen i jęknęłam w duchu. Anielka tymczasem przybiegła na<br />
kolację, po czym poszła niechętnie, napomniana przez matkę, umyć ręce.<br />
Parówki tymczasem stygły, czerwona i żółta maź rozlewała się po<br />
talerzu, a mnie robiło się słabo z obrzydzenia.<br />
– Bardzo proszę – powiedziała z uśmiechem, wskazując na<br />
półmisek gestem, jakby leżały na nim krewetki królewskie. – Proszę się<br />
częstować, a ja zaraz zrobię herbatę.<br />
Wzięłam jedną parówkę, tę najmniejszą, i usiłowałam ją szybko<br />
zjeść. Keczup rósł mi w gardle, musztarda wzbierała mi w ustach.<br />
Pozostałe parówki z talerza zamieniły się w wijącego się pająka<br />
z mnóstwem odnóży, który łypał na mnie okiem z keczupu i uśmiechał<br />
się musztardowymi zębiskami. Tymczasem Helenie wszystko z rąk<br />
leciało. Nie umiała zupełnie poradzić sobie z czajniczkiem, esencją<br />
herbacianą i gorącą wodą. Byłam przekonana, że zaraz obleje się<br />
wrzątkiem, ale postanowiłam nie reagować. Może nie chciała, żeby ją<br />
we wszystkim wyręczać. Anielka tymczasem jadła parówki z apetytem,<br />
wyraźnie przyzwyczajona do tego, że podobne dania dostaje na kolację.<br />
Sama Helena postawiła w końcu dzbanek z gorącą wodą, w której<br />
pływały dwie torebki herbaty, i zachęciła mnie ponownie, żebym<br />
częstowała się parówkami oraz kanapkami z żółtym serem.<br />
Poczęstowałam się kawałkiem chleba i niezbyt świeżego sera, popijając<br />
herbatą, która miała słomkowy kolor. Wtedy właśnie doszłam do<br />
wniosku, że jeśli istnieje gdzieś ojciec Anielki, to musiał opuścić żonę<br />
po jednej z takich kolacji.<br />
– Anielka będzie chodziła do naszej szkoły? – zapytałam.<br />
– Nie – zaprzeczyła Helena – Jest w piątej klasie, do końca<br />
przyszłego roku zostanie w starej podstawówce na Woli. Nie chcę jej<br />
zmieniać środowiska.
– Będzie miała daleko do domu… – stwierdziłam, zastanawiając<br />
się, jak zapytać, jak długo u mnie pomieszkają.<br />
– Podjedzie kilka przystanków – zapewniła mnie Helena. – Ona<br />
jest bardzo samodzielna. Poza tym jest bezpośredni autobus ze szkoły,<br />
który staje tu, na tym przystanku za blokami. Już sprawdzałam.<br />
– To prawda, ale nie boi się pani, że jednak się zgubi? – zapytałam<br />
bez sensu.<br />
– Pojechałam z nią dziś i pojadę jutro, żeby się oswoiła. Panią<br />
chciałam poprosić o zgodę na dorobienie kluczu dla mojej córki. Ona nie<br />
zgubi, zapewniam. Jest bardzo odpowiedzialna.<br />
Dziecko pochłaniało parówki bez słowa, jakbyśmy nie mówiły<br />
o niej.<br />
– Czemu pani nie je? – spytała Helena z troską.<br />
– Dziękuję bardzo, ale ja właściwie nie jadam kolacji, tak dla<br />
zdrowia – skłamałam.<br />
– Dobrze pani robi. – Uśmiechnęła się. Jadła parówki, jakby były<br />
kawałkami łososia, z wielką gracją odkrawając małe kawałeczki, na<br />
które zbierała keczup. – Ja niestety najwięcej jem wieczorem. Nie mam<br />
czasu na jedzenie w ciągu dnia, wracam zmęczona i strasznie dużo<br />
zjadam.<br />
– Patrząc na pani figurę, nigdy bym nie powiedziała, że pani je co<br />
innego niż listek sałaty i kiełki pszenicy…<br />
– Ja bardzo lubię jeść – przyznała się. – Tylko nie lubię i nie<br />
umiem gotować. Anielka je obiady w szkole, kłopot będzie tylko<br />
w weekendy. Tak na co dzień to gotowała moja mama albo teściowa, ale<br />
teraz…<br />
Łatwo mogłam sobie wyobrazić, że teściowa nie będzie jej już<br />
gotowała, skoro przeprowadziła się tutaj, ale jej mama?<br />
– Teraz ja mogłabym to zrobić… – zaproponowałam lekkim<br />
tonem.<br />
– Nie mogłabym pani fatygować, przecież ma pani swoje życie,<br />
a i tak nam pani tak bardzo pomogła…<br />
Nie miałam swojego życia. Czułam się tak, jakbym samolotem<br />
wylądowała na lotnisku zbudowanym wysoko nad ziemią i mogła<br />
wprawdzie opuścić samolot, ale nie zejść na ziemię i dotrzeć do domu.
Pilot już sobie poszedł, sobie tylko znaną drogą, innym pasażerom udało<br />
się zejść albo skoczyć, a ja tkwiłam ciągle na wysokości, nie znajdując<br />
odpowiedniego podłoża. Nie mogłam ani odlecieć tam, skąd przybyłam,<br />
ani naprawdę wrócić do domu.<br />
– Szczerze mówiąc, nie mam swojego życia. – Upiłam łyk bladej<br />
herbaty i popatrzyłam Helenie prosto w oczy. – Mój mąż umarł i od<br />
ponad dziesięciu lat jestem sama. Miałam kilku lokatorów przed panią.<br />
Mieszkał tu młody pianista, a ja mu gotowałam i sprzątałam. A jednej<br />
dziewczynie to nawet pomagałam w… pracy zawodowej.<br />
– Ooo, pianista? – spytała. – Jakiś znany?<br />
– Marcin Pietrucha – powiedziałam z odcieniem dumy. – Brał<br />
udział w ostatnim Konkursie Chopinowskim…<br />
– Nie znam, niestety. – Zrobiła minę, jakby szukała w pamięci<br />
nazwiska. – Teraz koncertuje?<br />
– Nie wiem… On miał skomplikowaną sytuację rodzinną i wrócił<br />
do siebie. Do rodziców… – skłamałam, ponieważ okoliczności naszego<br />
rozstania chciałam pozostawić dla siebie.<br />
Zerwała się z miejsca i zaczęła sprzątać po kolacji. Pozwoliłam jej<br />
na to, przecież nie powiedziała, że chce, żebym prowadziła jej dom, a ja<br />
nie chciałam się narzucać. Patrzyłam, jak nieporadnie składa brudne<br />
naczynia do zlewu.<br />
– Potem umyję – powiedziała jak dziecko, któremu rodzice każą<br />
posprzątać, a ono wymawia się lekcjami.<br />
Anielka podziękowała i poszła „do siebie”, nie odstawiając nawet<br />
talerza i nie pytając matki, czy w czymś nie pomóc. Nie powinno tak<br />
być, pomyślałam. Dzieci powinny pomagać rodzicom. Ja bym nie<br />
pozwoliła swojej córce tak się obijać. Helena uśmiechnęła się do mnie<br />
i zaprowadziła do salonu, który rano jeszcze odkurzałam z pasją,<br />
i posadziła na burej kanapie. Ponownie pożałowałam, że Carmen zabrała<br />
kapę i poduszki.<br />
– Proszę spojrzeć. – Podała mi do ręki zadrukowaną kartkę.<br />
Czytałam umowę najmu sporządzoną tak profesjonalnie, jakbym<br />
wynajmowała jej nie stare mieszkanie, ale co najmniej pałac<br />
Radziwiłłów z restauracją i stajniami. Zwróciłam uwagę, że sporządziła<br />
umowę na rok z góry, a rozwiązać ją można było z miesięcznym
wypowiedzeniem.<br />
– Czy to pani odpowiada? – spytała. – Może coś zmienić?<br />
– Wydaje się, że wszystko jest w porządku – odparłam.<br />
– Może pani chciałaby pokazać tę umowę swojemu prawnikowi<br />
albo komuś z moich kolegów?<br />
– Nie wydaje mi się to konieczne. To przecież tylko umowa<br />
wynajmu mieszkania po moich dziadkach, a nie otwieranie wspólnej<br />
firmy…<br />
– No tak. – Roześmiała się, w kącikach oczu pojawiły się delikatne<br />
zmarszczki, które dodawały jej uroku. – Przyzwyczajenie zawodowe…<br />
– Chce pani mieszkać tutaj co najmniej rok? – spytałam z pewną<br />
obawą.<br />
– Może pani zrezygnować, tylko proszę o wiadomość miesiąc<br />
wcześniej – słyszałam w jej głosie wyraźny strach.<br />
– Mnie bardziej chodzi o panią… – powiedziałam. – Zdaję sobie<br />
sprawę z tego, że to mieszkanie jest… niezbyt wygodne dla takiej<br />
kobiety jak pani, w dodatku z małym dzieckiem…<br />
Wpatrzyła się w jedną ze ścian, gdzie powiesiłam zdjęty przez<br />
Carmen obraz przedstawiający dziewczynkę ze złotymi włosami<br />
siedzącą na łące. Ten obraz malował jakiś narzeczony babci, niezbyt<br />
uzdolniony, bo dziewczynka miała nieproporcjonalne ciało, a trawa była<br />
kiczowato zielona. Już miałam powiedzieć, że może zdjąć ten obraz, jak<br />
zresztą wszystko, co tu się znajduje i zmienić po swojemu, kiedy<br />
nieoczekiwanie zaczęła płakać. To był bardzo ważny moment dla mnie.<br />
Musiałam zdecydować, czy chcę, aby ta kobieta stała się częścią mojego<br />
życia głęboko i prawdziwie, czy też odepchnąć ją z jej potencjalnym<br />
bagażem emocjonalnym i nieszczęściami, które ze sobą niosła. Wahałam<br />
się sekundę, która wydawała mi się wiecznością, jeszcze walczyłam ze<br />
sobą, chciałam wstać, podziękować za tę okropną kolację oraz wstrętną<br />
herbatę i wyjść. Oczywiście przedtem podpisać tę perfekcyjną umowę.<br />
Może nawet wygłosić jakąś krótką pogadankę na temat tego, że czasem<br />
tak bywa w życiu, że sytuacja nas przerasta, ale sama decyzja, jaką<br />
podjęliśmy, przełamanie marazmu, sprawia, że widać światło w tunelu.<br />
Albo bardziej klasycznie, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Albo po<br />
matczynemu, że wszystko się ułoży. Zamiast tego przytuliłam ją.
– Pani Heleno, proszę nie płakać, pomogę pani…<br />
Opanowała się natychmiast i podniosła głowę. Oczy miała<br />
zaczerwienione, twarz umazaną łzami, ani śladu tuszu na policzkach.<br />
– Bardzo panią przepraszam, ale ostatnio tyle na mnie spadło…<br />
Skoro tak powiedziała, to na pewno powie więcej, byłam tego<br />
pewna. Zaczęłam głaskać ją po ręku i przekonywać, że nie ma takiej<br />
sytuacji, z której nie da się wyjść na prostą. Dołożyłam jeszcze<br />
argument, który za dawnych czasów wydawał mi się bardzo mocny.<br />
– Pani Heleno, ludzie dźwigali się po wielkich tragediach.<br />
W czasie wojny tracili bliskich, cały dobytek, a podnosili się i zaczynali<br />
budować na tych zgliszczach nowe życie…<br />
Mogła mnie wyśmiać albo chociaż otrzeźwieć wobec takiego<br />
dictum, ale ona spojrzała na mnie z wdzięcznością, powiedziała coś<br />
o porządkowaniu priorytetów i zaczęła opowiadać o swojej znajomej,<br />
która dostała paraliżu, zmarła jej matka, odszedł mąż, a mimo to nie<br />
poddała się. Wszystko zależy od człowieka, pomyślałam, ale nie<br />
powiedziałam tego głośno. Jednemu mąż umrze i to sprawi, że już nigdy<br />
się nie podźwignie, a drugiemu umrą wszyscy, dostanie zawału, odetnie<br />
mu nogi, a ten będzie sadził rabatki na drogach, jeżdżąc na wózku,<br />
i organizował grupy wsparcia dla podobnych sobie beznogich<br />
nieszczęśników.<br />
– Tak, ja wiem, nie powinnam się skarżyć, a tym bardziej płakać…<br />
– Nie powiedziałam tego – zaprzeczyłam. – Czasami wystarczy<br />
popłakać i to od razu przynosi ulgę. A bywa, że trzeba poprosić<br />
o pomoc. Uznajmy, że pani mnie o nią poprosiła, a ja chętnie jej pani<br />
udzielę.<br />
Wytarła oczy wierzchem dłoni. Z sypialni zaczęła dobiegać<br />
muzyka. Mimo zamkniętych drzwi dudniło jak na dyskotece.<br />
– Anielka tak lubi muzykę. – Ton Heleny był przepraszający.<br />
– Oczywiście teraz mieszkamy w bloku, więc za chwilę będzie musiała<br />
wyłączyć tę płytę.<br />
– Sąsiedzi są tu dosyć drażliwi – uprzedziłam, mając na myśli<br />
sąsiadkę, która wezwała policję, kiedy pukałam do drzwi, szukając<br />
Marcina. – Zdarzyło się, że wezwali policję, kiedy jeden z moich<br />
lokatorów… hałasował.
Przeraziła się. Czyżby bała się policji? Ona, prawnik? Poszła do<br />
pokoju dziewczynki i poprosiła ją tonem nieznoszącym sprzeciwu<br />
o wyłączenie magnetofonu. Kiedy wróciła do mnie, była już opanowana,<br />
miała oczy suche, a z jej mowy ciała wynikało, że się pozbierała,<br />
przynajmniej na jakiś czas.<br />
– Mogłabym gotować obiady i sprzątać – zaproponowałam.<br />
– Nie lubię i nie umiem gotować – westchnęła. – Sprzątać umiem<br />
i lubię, więc gdyby pani mogła gotować, głównie dla mojej córki, bardzo<br />
by mi to ułatwiło życie.<br />
– To załatwione – powiedziałam z krzepiącym uśmiechem. – Ja<br />
gotuję, pani sprząta.<br />
– Czy tysiąc złotych miesięcznie na zakupy i gotowanie by<br />
wystarczyło? – spytała nieśmiało.<br />
– Jak najbardziej. – Pokiwałam głową. – Szczerze mówiąc, wolę<br />
robić zakupy i gotować, niż liczyć na to, że wszystko, czego potrzebuję,<br />
znajdzie się w domu. Jeśli coś z tej sumy zostanie, będzie na następny<br />
miesiąc…<br />
Patrzyła na mnie z wdzięcznością.<br />
– Mam szczęście do ludzi – stwierdziła. – Zawsze miałam.<br />
Z pewnymi wyjątkami oczywiście, jak mój mąż…<br />
Nie chciałam, żeby o nim opowiadała właśnie dzisiaj. Wzbudziłam<br />
jej zaufanie, ale było za wcześnie, żeby zawładnąć całą jej osobą, poznać<br />
historię, która kobietę chodzącą na co dzień w jedwabnych bluzkach<br />
przywiodła do tego miejsca, a okoliczności zmusiły do korzystania<br />
z pomocy kogoś takiego jak ja.<br />
– Ja uciekłam od męża sadysty – wyrzuciła z siebie oczywistą<br />
prawdę. – Znęcał się nade mną głównie psychicznie, chociaż kilka razy<br />
zdarzyło mu się także…<br />
Uderzyć kogoś tak delikatnego jak kobieta, która siedziała obok<br />
mnie? Nie mieściło mi się to w głowie. Damscy bokserzy wzbudzali<br />
zawsze moją odrazę. Traktowałam ich podobnie jak pedofila.<br />
Zrobiłabym każdemu z nich dokładnie to samo, co oni robili swoim<br />
ofiarom, powoli, z chirurgiczną precyzją.<br />
– Uderzyć panią? – spytałam, chociaż nie byłam gotowa na<br />
oczyszczającą rozmowę.
– Raczej szarpał, ściskał za ręce albo popychał – odparła. – Ale ja<br />
się bałam.<br />
– To dobrze, że pani wzięła dziecko i uciekła… – powiedziałam<br />
ostrożnie.<br />
Siedziałyśmy przy małej lampce. Blask księżyca oświetlał Helenie<br />
twarz. Z pokoju, w którym siedziała zamknięta Aniela, dobiegały znów<br />
dźwięki muzyki, ale odtwarzacz nastawiony był bardzo cicho.<br />
– Kazać jej wyłączyć? – zapytała trwożnie.<br />
– Jest dwudziesta pierwsza trzydzieści, a ona nie słucha głośno.<br />
Jeśli nie musi spać o tej porze, to może słuchać.<br />
– Była wychowywana dosyć swobodnie. – Helena zmarszczyła<br />
brwi. – Oczko w głowie swojego ojca. Ja… nie umiałam jej się<br />
przeciwstawić…<br />
– Wygląda na dobre dziecko – pocieszyłam Helenę.<br />
– Samodzielna, grzeczna. Tylko trochę rozpuszczona…<br />
– Niczego jej do tej pory nie odmawiałam… – mruknęła. – Teraz<br />
będzie inaczej…<br />
– Siłą rzeczy… – potaknęłam. – Proponuję, żeby pani odpoczęła.<br />
Przyjdę jutro i omówimy kwestię tych obiadów. Powie mi pani, co<br />
lubicie, jakie potrawy zwykle jadałyście, a ja zabiorę się do pracy.<br />
Spojrzała na mnie z wdzięcznością. Myślałam, że znów się<br />
rozpłacze, ale nie. Może uwierzyła, że wszystko się jeszcze ułoży.<br />
•<br />
Kolejne wizyty pozwoliły mi poznać Helenę lepiej. Powiedziała mi<br />
między innymi, że od męża uciekła już kilka miesięcy temu, ale<br />
początkowo zamieszkała z Anielą u swojej matki. Jej rodzicielka była<br />
wdową i zajmowała sama obszerne dwupoziomowe mieszkanie<br />
w Alejach Ujazdowskich. Matka – również prawnik – wciąż<br />
praktykowała i konsultowała ogromne firmy. Zajmowała się<br />
odszkodowaniami z tytułu wypadków przy pracy. Mimo nobliwego<br />
wieku była niedościgniona w tym, co robiła, miała mnóstwo zleceń<br />
i pieniędzy. Ze słów Heleny wynikało, że każdy boży dzień zaczynała od
kawy na mieście, a potem udawała się do kosmetyczki albo na zakupy.<br />
Helena sprowadziła się do niej nagle, któregoś wieczoru, po kolejnej<br />
awanturze, po prostu wyszła z domu z Anielą, tak jak stała, i pojechały<br />
prosto do babci Zosi. Wcześniej Zofia, matka Heleny, nic nie wiedziała<br />
o problemach w jej małżeństwie, ponieważ córka, mając świadomość<br />
możliwości odwetowych męża sadysty, bała się cokolwiek wspomnieć<br />
na ten temat. Poza tym mąż miał typowe cechy agresora, to znaczy po<br />
każdym z wyskoków kupował Helenie drogie ubrania, biżuterię albo<br />
buty za kilka tysięcy złotych, zabierał ją na weekend do Wiednia, Paryża<br />
czy Pragi. Przez miesiąc, dwa było cudownie, uczęszczał na terapię i nie<br />
pił ani kropli alkoholu – do czasu, kiedy znów zdarzyło się „coś”, co go<br />
zdenerwowało. Tym czymś była zwykle praca własna albo praca Heleny.<br />
Małżonek uważał żonę za coś w rodzaju trofeum i pragnął, aby<br />
spoczywała na półce, ciesząc jego oczy. W żadnym wypadku nie<br />
powinna iść między ludzi i sprawiać wrażenie, że lubi swoją pracę. A już<br />
na pewno żona nie może być lepsza w tej pracy od męża.<br />
– Żona – tłumaczyła mi, kiedy po raz pierwszy przyszłam<br />
z ugotowanym przez siebie obiadem – powinna być ozdobą u boku<br />
małżonka, klejnotem w jego koronie… A ja tymczasem… sama pani<br />
wie… Gotować nie umiem, z jedną córką nie daję sobie rady… Umiem<br />
tylko pracować.<br />
– Ma pani przecież prawo do pracy… – wyraziłam opinię. – Ja nie<br />
wyobrażałam sobie, że Sławek mógłby prosić mnie o rezygnację<br />
z przedszkola. Nie umiałabym żyć bez tych dzieci. Przynajmniej wtedy,<br />
kiedy żył, tak było. Zresztą bardzo dużo mi pomagał, robił pomoce<br />
naukowe, lepił, szył i kleił…<br />
Roztkliwiły mnie te wspomnienia.<br />
– On uważał inaczej… Ja się bardzo starałam, przygotowywałam<br />
umowy, materiały, on praktycznie wykonywał funkcje reprezentacyjne,<br />
przywłaszczając sobie moją pracę, ale… to było mało… W końcu zaczął<br />
mi wypominać, że w pracy praktycznie każdy w każdej chwili może<br />
mnie zastąpić, ale w domu powinnam starać się, żeby nikt mnie nie<br />
zastąpił.<br />
– A był ktoś, kto próbował panią zastąpić?<br />
Zamyśliła się. Musiała sama sobie zadawać setki razy podobne
pytanie.<br />
– Wydaje mi się, że nie…<br />
Ale pewna być nie mogła. Ten jej mąż był bardzo atrakcyjnym<br />
mężczyzną, samcem alfa, umiał się wysławiać, a z jego sylwetki biło<br />
zdecydowanie. Tak mi powiedziała. Patrząc na Helenę, trudno było mi<br />
określić, co mogło mu w niej nie pasować. To prawda, że gotowała<br />
fatalnie. W kuchni miała dwie lewe ręce i z najwyższym trudem była<br />
w stanie zrobić kotlety schabowe oraz ugotować ziemniaki. Ale na<br />
przykład zrobienie jajecznicy wykraczało poza jej umiejętności. Albo<br />
ścinała jajka za bardzo i trzeba był zeskrobywać je przywarte do patelni,<br />
albo podawała mężowi w niedzielne poranki półsurową breję.<br />
– Przyjdę do pani kiedyś i zrobię jajecznicę, a potem nauczę<br />
panią… – Uśmiechnęłam się. Przykryłam także swoją dłonią jej rękę.<br />
– Pani jest jak matka… – powiedziała i przestraszyła się swoich<br />
słów. Musiała wyczuwać, że brak dzieci w moim przypadku ma istotne<br />
znaczenie. Bo czemu kobieta, która pracowała jako przedszkolanka, nie<br />
ma własnych dzieci? To mało prawdopodobne, że nie chciała.<br />
– Nie zostałam matką – pospieszyłam z wyjaśnieniem – ponieważ<br />
nie mogłam mieć dzieci. Nigdy się z tym nie pogodziłam. To była dla<br />
mnie… dla nas ze Sławkiem tragedia…<br />
Siedziała i łamała palce, nic nie mówiąc. Wreszcie podniosła<br />
gwałtownie głowę i wyrzuciła z siebie:<br />
– Ja długo nie chciałam mieć dzieci. Stawiałam na karierę… Pod<br />
tym względem Andrzej miał rację, że uważał mnie za kogoś zimnego<br />
i niedojrzałego.<br />
– Każda z nas, kobiet, jest inna… – pocieszyłam ją. Naprawdę tak<br />
uważałam. – Jedna chce mieć dzieci od razu, najlepiej dwoje lub troje.<br />
Jest pewna, że związała się z właściwym człowiekiem i nie chce czekać.<br />
Inna chce najpierw osiągnąć stabilizację życiową, pozycję zawodową,<br />
dopiero potem poświęcić się dziecku. Nie ma w tym nic złego.<br />
Patrzyła na mnie z wdzięcznością. Nie wiedziała pewnie albo nie<br />
chciała przyznać, że w jej przypadku dziecko nie było oczekiwane,<br />
kochane od poczęcia, tylko było czymś na kształt kompromisu,<br />
prezentem dla męża, dowodem wdzięczności za jego troskę i opiekę.<br />
Znałam takie kobiety. Przychodziły do przedszkola po dzieci
o oryginalnych imionach. Odbierały Natalie, Zosie, Józefiny, Brunonów<br />
czy Ludwików, wtłaczając je w markowe kurteczki i drogie buty. Potem<br />
wkładały do wielkich siedmioosobowych samochodów, wyglądających<br />
jakby wybierały się w nich na rajdy po pustyni. Nigdy nie pytały, jak<br />
dzieci się sprawują, tylko zadawały pytania w stylu: „Z Natalką<br />
wszystko dobrze, prawda?”, „Zapisałam Brunka na warsztaty<br />
artystyczne dla małych dzieci, bo on jest taki zdolny, prawda?”, „Czy nie<br />
uważa pani, że w przedszkolu Ludwiczek ma mało zajęć? On jest taki<br />
kreatywny, prawda?…”. Wychowywały je cudzymi rękoma,<br />
specjalistów od zajęć dodatkowych, lekcji języków od kołyski i innych<br />
tym podobnych bzdur. Gdyby posadzić je z dzieckiem na dywanie, nie<br />
umiałyby wziąć drogich klocków i zbudować domku ani urządzić<br />
przyjęcia dla lalek. Woziły je do innych dzieci, podobnych do ich<br />
własnych, gdzie stwarzały sobie iluzję podtrzymywania kontaktów<br />
społecznych. Dzieci powielały zabawy przedszkolne, a matki piły kawę<br />
z nowoczesnych ekspresów i jadły z kryształowych talerzyków<br />
wykonane przez służące ciasteczka. Wydawało mi się, że Helena także<br />
należała do powyższych matek. Kochała Anielkę, ale nie potrafiła się nią<br />
zająć, okazywała pobłażanie dla jej wyskoków i patrzyła przez palce na<br />
jej nie zawsze właściwe zachowanie. Gdyby próbować szukać winnego,<br />
byłaby to raczej matka niż mąż, ale na tym etapie znajomości mogłam<br />
tylko spekulować.<br />
– W moim przypadku tak wyszło, że zaszłam w ciążę… Nie<br />
spodziewałam się i… – To wyznanie bardzo dużo ją kosztowało. Mówiła<br />
z wysiłkiem, jakby wyznawała wielki grzech. Za bardzo się kajała. Czy<br />
Anielka mogła być owocem jej romansu ze Sławkiem? To możliwe.<br />
Wiek dziewczynki się zgadzał. Nie zgadzało się za to wiele innych<br />
faktów. Na przykład dziewczynka nie była do Sławka podobna. Za to<br />
bliźniaczo do Heleny. Może Helena nie zorientowała się nawet, kto jest<br />
ojcem dziecka. Jeśli romans był krótki, tylko chwila wzajemnej<br />
fascynacji, jednorazowy seks, mogła nie wiedzieć albo odepchnąć tę<br />
myśl. Wygodniej było powiedzieć mężowi, że będą mieli dziecko, bo<br />
nadszedł właściwy czas. Mogła nawet zapewnić, że daje mu dziecko,<br />
ofiarowuje je, kładzie na ołtarzu miłości aż po grób.<br />
– Nie musi pani się tłumaczyć – pokręciłam głową, uśmiechając się
przy tym – tylko z tego powodu, że nie ma pani czwórki dzieci…<br />
– To nie o to chodzi – stwierdziła. – Ja mam wciąż trudne relacje<br />
z moją mamą. My z ojcem byliśmy jak psy, dwa szczeniaki, które się<br />
świetnie bawiły. Można nas było wyrzucić na pole, a wtedy<br />
polowalibyśmy beztrosko na kaczki. Ojciec pozwalał mi na wszystko,<br />
matka była złym porucznikiem. Pogubiłam się, kiedy umarł.<br />
To przesądziło nasze relacje. Tylko ktoś, kto doznał podobnej<br />
straty, mógł zrozumieć mnie jako kobietę i niedoszłą matkę.<br />
– A kiedy umarł pani ojciec?<br />
– Miałam dwadzieścia lat. Zdałam maturę i dostałam się na prawo.<br />
Matka postawiła na swoim. Ojciec był architektem. Ja nigdy nie<br />
myślałam o architekturze, nie byłam dobra z matematyki ani z rysunku.<br />
Chciałam studiować coś humanistycznego, filozofię najlepiej…<br />
– Dlaczego pani zdecydowała się na prawo?<br />
Roześmiała się.<br />
– Przypomniały mi się rodzinne kłótnie na ten temat – powiedziała<br />
tonem pełnym udawanej pokory. – Mama argumentowała, słusznie<br />
zresztą, że nie mam żadnej wiedzy na temat otaczającego świata.<br />
Według niej wyobrażałam sobie, jak to na studiach będę sobie chodziła,<br />
myślała na temat życia i czytała książki.<br />
Byłam osobiście zdania, że studia powinny na tym polegać.<br />
Oczywiście z wyjątkiem studiów czysto zawodowych, dla osób, które<br />
dokładnie wiedziały, czego chcą: lekarzy, prawników, inżynierów<br />
wszelkiej maści czy architektów. Pozostali powinni czytać i dywagować,<br />
wymieniając myśli z innymi podobnymi sobie, a potem zasiedlić<br />
instytucje niemające nic wspólnego z kierunkiem studiów, jaki<br />
skończyli.<br />
– Oczywiście miała rację – kontynuowała. – Ojciec zresztą<br />
przychylał się do mojej decyzji, jedyne, co sugerował, to że zamiast<br />
filozofii bardziej odpowiednia byłaby lingwistyka. Od najmłodszych lat<br />
opłacali mi lekcje angielskiego i francuskiego. Pewnie bym się dostała…<br />
– Czemu więc prawo? – powtórzyłam.<br />
– Mama przyszła któregoś dnia i oznajmiła, że rozmawiała<br />
z dziekanem, który jest jej szkolnym kolegą, i nie może już słuchać<br />
moich pomysłów na życie pod tytułem: „Co by tu studiować, żeby się
pałętać po Warszawie przez pięć lat…”. Posłuchałam…<br />
– Pewnie wypominała jej pani to wiele razy? – zgadłam dalszy ciąg<br />
opowieści.<br />
– Nawet nie. – Pokręciła głową. – Mama miała rację. Odnalazłam<br />
się na prawie natychmiast. Miałam przyjaciół, których rodzice<br />
w większości byli prawnikami. Mama znała tych ludzi, akceptowała<br />
moich znajomych. Wtedy poznałam też Andrzeja…<br />
– A ojciec? – skierowałam rozmowę na interesujące mnie tory.<br />
Westchnęła.<br />
– Ojciec też był zadowolony… W końcu okazało się, że matka ma<br />
rację, studiowałam bardzo dobrze, lubiłam to… Myślę, że nigdy nie miał<br />
do mnie żalu. A już na pewno nie o to, że nie wybrałam architektury…<br />
Poszłyśmy do kuchni zrobić herbatę. Było już bardzo późno.<br />
Anielka najwyraźniej położyła się, bo z jej pokoju nie dobiegał żaden<br />
dźwięk. Zgasiła też światło. Nie widziałam, żeby umyła zęby po posiłku,<br />
ale nie chciałam teraz prawić kazania Helenie na ten temat.<br />
– Umarł nagle nad deską kreślarską – powiedziała. – Miał rozległy<br />
zawał. To stało się u niego w biurze. Przybiegł wujek Janek, jego<br />
wspólnik, i wezwał pogotowie. Nawet przyjęli ojca na oddział<br />
kardiologii i próbowali ratować, ale na nic się to nie zdało. Do tego<br />
czasu w ogóle nie chorował. Nie miał ani nadciśnienia, żadnych<br />
kłopotów z sercem, nic…<br />
– Mój mąż też odszedł nagle, zginął potrącony przez pijanego<br />
kierowcę… – Głos mi zadrżał. – Był w szpitalu i nawet go zoperowali.<br />
Operacja się udała, ale potem coś się stało i zmarł…<br />
Przytuliła się do mnie i oparła głowę na moim ramieniu. Byłam<br />
wzruszona, że tak szybko zobaczyła we mnie matkę.<br />
•<br />
– Proszę spojrzeć – powiedziałam pierwszej niedzieli, kiedy<br />
przyszłam do domu z zamiarem zrobienia jajecznicy Anieli i Helenie.<br />
Skoro tak bardzo lubiły to najprostsze danie na świecie, postanowiłam<br />
zrobić niespodziankę i odczarować śniadanie. – Proszę spojrzeć
– powtórzyłam zdumionej Helenie w szlafroku, przecierającej oczy<br />
o ósmej trzydzieści rano. – Jajka ubijamy trzepaczką, dodajemy odrobinę<br />
soli, pieprzu i mleka…<br />
– Mleka? – spytała, patrząc na mnie z takim podziwem, jakbym<br />
tłumaczyła jej budowę mostu.<br />
– Tak, mleka – odparłam cierpliwie. – Wtedy jest bardziej<br />
puszysta. Rozpuszczamy masło, wlewamy jaja na patelnię i mieszamy<br />
przez cały czas. To bardzo ważne, żeby jajecznicę mieszać przez cały<br />
czas. O, tak – pokazywałam. – Zgodnie z ruchem wskazówek zegara.<br />
Anielka patrzyła z podziwem i pociągała nosem, chłonąc zapach.<br />
To dziecko wyraźnie nie wiedziało, czym jest dobre, domowe jedzenie.<br />
Podzieliłam jajecznicę na trzy i patrzyłam z podziwem, jak szybko taka<br />
eteryczna istota jak Helena jest w stanie pochłonąć porcję zrobioną<br />
z trzech jaj. Kiedy skończyły, poprosiłam Anielkę, żeby pomogła mi<br />
posprzątać. Dziewczynka wyraźnie zdziwiła się, ale nie protestowała,<br />
tylko po kolei podawała mi naczynia i sztućce, potem asystowała przy<br />
myciu, wycierając talerze do sucha. Potem przeprosiła nas, twierdząc, że<br />
skoro już wstała tak wcześnie, to pójdzie odrobić lekcje.<br />
– Bardzo pani dziękuję. – Helena patrzyła na mnie z podziwem.<br />
– Nie ma za co – zapewniłam, zbierając się do wyjścia.<br />
– Czy może pani zechciałaby zostać? – zapytała nieśmiało. – Zaraz<br />
się ubiorę i mogłybyśmy porozmawiać albo pójść na spacer.<br />
– Może po obiedzie? – spytałam. – Teraz pójdę zrobić obiad,<br />
a potem możemy porozmawiać, albo pójść na spacer i porozmawiać…<br />
Poszłyśmy na spacer. Zaprowadziłam ją tą samą drogą, którą<br />
spacerowałam z Carmen, a potem Dorotą. Kaczeńce już dawno<br />
przekwitły, świeciło intensywne słońce. Pierwsze liście zaczynały się<br />
żółcić.<br />
– Mam taką propozycję – powiedziała zaraz na początku drogi.<br />
– Ja bym bardzo prosiła, żeby pani mówiła do mnie po imieniu…<br />
– W porządku, ale ty do mnie też mów „Weroniko”.<br />
– Ale ja tego nie chciałam sugerować…<br />
– Ale ja bardzo cię proszę – odrzekłam z naciskiem.<br />
Miała na sobie lekki prochowiec i kolorową jedwabną apaszkę.<br />
– Dzwoniła moja mama przed obiadem – powiedziała nagle.
– Chciała wiedzieć, jak się tu urządziłyśmy.<br />
Niewiele dowiedziałam się od niej o jej matce, poza kilkoma<br />
ogólnikami i historiami typowymi dla relacji matka – córka w okresie<br />
buntu. Helena czuła do niej szacunek, podziwiała i kochała<br />
bezkrytycznie. Ale potrafiła się zbuntować od czasu do czasu. Co<br />
musiało się stać, żeby taka grzeczna córka wyprowadziła się z domu<br />
rodzinnego? Matka musiała schować dumę do kieszeni, zadzwonić<br />
i zachowywać się, jakby nic się nie stało.<br />
– A mąż? – spytałam. – Dzwonił?<br />
– On jest teraz na wakacjach we Francji. W lipcu był z Anielą na<br />
żaglach, potem chodzili po górach…<br />
Skrzywiła się wyraźnie. Widocznie sama nie umiała zapewnić<br />
dziecku takich atrakcji. Nie była w stanie albo nie chciała korzystać<br />
z pieniędzy matki. Rozumiałam to. Gdybym ja mogła w chwili kryzysu<br />
nie brać pieniędzy od matki i ojca, byłoby zupełnie inaczej. A tak<br />
traktowali mnie jak trudny do udźwignięcia balast.<br />
– Pojechał sam? – Dociekałam może niezbyt taktownie.<br />
– Z tego, co wiem, to tak… – Zmarszczyła brwi. – On lubi pić…<br />
wino… Jeździ na degustacje i przywozi… przywoził mnóstwo wina…<br />
Postać agresora zaczynała mi się pokazywać w głowie bardzo<br />
wyraźnie zarysowana.<br />
– Czy jest uzależniony od alkoholu? – spytałam.<br />
Pokręciła głową. To nie było trudne pytanie, tylko ona wyraźnie<br />
nie chciała na nie odpowiadać.<br />
– Nie odpowiadasz, bo nie wiesz?<br />
– Chyba nie wiem – powiedziała cicho.<br />
Na pewno wiedziała, musiała przeczuwać to od dawna, ale<br />
wypierała ten fakt. Przecież nie miała do czynienia z pijakiem, zaplutym<br />
brudasem, który wynosi z domu meble, żeby mieć na wódkę. Takich<br />
mężczyzn było zresztą w Polsce coraz mniej. Ich miejsce zajęli pijacy<br />
piwni, koniaczkowe depresyjne kobiety oraz degustatorzy alkoholi<br />
z wyższej półki, głównie pijący wino i whisky. Takich mężczyzn było<br />
stać na podobne życie, nie umniejszali przy tym niczego rodzinie,<br />
przeciwnie, im więcej trunków przechodziło im przez wątrobę, tym<br />
więcej żona i córka miały ubrań, biżuterii i wycieczek.
– Bywał agresywny po tym… winie?<br />
– Tak, ja uważam, że mu nie służyło… – powiedziała. – Robił się<br />
czerwony, czepiał jedzenia i to niezależnie od tego, czy gotowała moja<br />
mama, teściowa czy ja. Chociaż najbardziej czepiał się mnie.<br />
– A rękoczyny? Też były po alkoholu?<br />
– Nie… raczej po jakichś zebraniach czy ważnych spotkaniach<br />
w firmie. To znaczy nie w naszej, tylko tej, która nas wynajmowała.<br />
– Skąd wiesz, czy nie pił na tych spotkaniach? Jeździłaś z nim?<br />
– Nie. – Pokręciła głową. – Nie jeździłam, bo to były „męskie<br />
sprawy”. Zostawałam z dzieckiem w domu.<br />
– Męskie sprawy… To znaczy pracowałaś razem z nim, a kiedy<br />
trzeba było spijać śmietankę, to on miał męskie sprawy. Jeździł na<br />
spotkanie, a potem cię poniżał?<br />
– Tak to wyglądało, ale nigdy nie spojrzałam na te sprawy<br />
z takiego właśnie punktu widzenia.<br />
Powinna była powiedzieć o tym swojej matce, ona na pewno<br />
spojrzałaby na sprawę z właściwego punktu widzenia, czyli stojąc po<br />
stronie córki. Od tego są matki, mimo wszystko.<br />
– Andrzej nie był ze mnie zadowolony… – mówiła. – On zawsze<br />
twierdził, że musi sprawdzać wszystko, co mu przygotowywałam,<br />
przerabiać…<br />
– Nigdy nie przyszło ci do głowy, że mówi tak z zazdrości?<br />
– Czego miałby mi zazdrościć? – Była autentycznie zdumiona. –<br />
Znajdowanie materiałów przydatnych do sprawy, robienie analizy czy<br />
symulacji to kwestia dokładności i motywacji. Każdy może się tego<br />
nauczyć. Ja potrafiłam pracować jak mrówka, ale pozostawać w cieniu,<br />
Andrzej za to spijał śmietankę. Ja uważałam, że to w porządku i nie<br />
miałam z tego tytułu żadnych problemów. Pracowaliśmy przecież razem,<br />
na nasz rachunek, nie na mój czy jego…<br />
Żyła z tym mężem tyle lat, a zupełnie go nie poznała. Nie<br />
wiedziałam, jacy byli dla siebie na co dzień, przypuszczałam, że czasami<br />
dochodziło między nimi do spięć czysto zawodowych. On pewnie<br />
trzymał ją w szachu, dawał jej do zrozumienia, że za mało się stara.<br />
Najwyraźniej był zdania, że zamiast brylantu, jaki oglądał u jubilera,<br />
koniec końców trafiło mu się dobrze oszlifowane szkiełko. Czuł się od
niej wyraźnie lepszy, zdolniejszy i bardziej odpowiedzialny. Lubił słowo<br />
„odpowiedzialność” i nadużywał go wyraźnie. Odejście Heleny<br />
skwitował jako „nieodpowiedzialność”. Nie mówił nic o miłości,<br />
szacunku czy tęsknocie. Wyraził się dokładnie w taki sposób. Od mężów<br />
odchodzą tylko kobiety nieodpowiedzialne, robiąc im tym samym<br />
kłopot. Moim zdaniem Helena nie zrobiła mu wielkiego kłopotu. Zabrała<br />
z domu wyłącznie rzeczy osobiste oraz Anielkę. Wszystko, co było<br />
wspólne i naprawdę cenne, zostawiła demonstracyjnie, licząc, że<br />
rozstaną się polubownie. Uważała, że mąż pozwoli jej odejść, ponieważ<br />
podniósł na nią rękę. Bardzo się zdziwiła, kiedy powiedział, że to nic<br />
takiego, a poza tym żaden sąd nie da jej wiary. Helena, mimo zawodu,<br />
jaki wykonywała, potrafiła zachować się jak dziecko, schować głowę<br />
w piasek i zrobić coś tak nieodpowiedzialnego, jak wyjście z domu<br />
matki późnym wieczorem bez zabezpieczonego noclegu, albo co gorsza,<br />
oddanie mężowi klucza do ich wspólnego domu oraz pozostawienie<br />
samochodu, który rodzice kupili jej z okazji czterdziestych urodzin.<br />
Na tym spacerze zawarłyśmy milczące porozumienie. Ona uchyliła<br />
drzwi do swojego życia, a ja zaproszenie przyjęłam i weszłam póki co do<br />
przedpokoju.<br />
•<br />
Postanowiłam przyciągnąć ją do siebie za pomocą prostych prawd,<br />
wygłaszanych od niechcenia. Zauważyłam, że tego właśnie potrzebuje.<br />
Jeszcze wtedy nie wiedziałam dokładnie, jak była wychowywana przez<br />
rodziców i traktowana przez męża, ale czułam, że już dosyć<br />
skomplikowali jej patrzenie na świat. Ja sama umiałabym przedstawiać<br />
wszystko zawile, snuć teorie pseudofilozoficzne, podchodzić ją tanią<br />
psychologią. Na krótką metę udałoby mi się na pewno przekonać ją do<br />
siebie. Ale ja mierzyłam wyżej. Chciałam stać się dla tej kobiety kimś<br />
ważnym, chciałam, żeby dziękowała Bogu za to, że mnie spotkała na<br />
swojej drodze. Wyobrażałam sobie, jak udziela wywiadu i na pytanie:<br />
„Czy ktoś w szczególny sposób wywarł wpływ na pani osobowość?”,<br />
ona odpowiada: „Tak, była taka osoba, szczególna dla mnie osoba…”.
O tak, kilkoma powiedzonkami na pewno bym tego nie uzyskała. Być<br />
może przejrzałaby mnie z czasem i uciekła ode mnie, jak tamte dwie.<br />
Byłam twarda i mocna, jak dobrze wyrośnięta dynia. Czerwona,<br />
soczysta i bardzo zdrowa. Dopiero później chciałam stać się i dynią,<br />
i owadem, który żywi się jej sokami. Heleny, rzecz jasna, nie własnymi.<br />
Ale do tego czasu potrzebowałam dać jej z siebie jak najwięcej.<br />
Zaczęłam od poczucia bezpieczeństwa. Jej mąż nie miał pojęcia, gdzie<br />
ona mieszka. Nie miała obowiązku mówić mu, dokąd przeprowadza się<br />
z dzieckiem. Po tym, jak zgłosiła się do ośrodka przemocowego czy jak<br />
tam się nazywa to miejsce dla bitych kobiet, usłyszała, że może wynieść<br />
się z domu, załatwić sądownie zakaz zbliżania się i on nie może jej<br />
śledzić. Energii starczyło jej na załatwienie tej sprawy. Matka jej<br />
pomogła, przekonała do tego, żeby zrobiła obdukcję. Potem Helena<br />
i mała przeprowadziły się do niej. Ale mamusia nie umiała z nią<br />
postępować. Z jednej strony pomagała przy dziecku, robiła zakupy, dała<br />
własny samochód i płaciła za benzynę, z drugiej – nieustannie<br />
przypominała Helenie, że powinna była już dawno odejść od tego, jak<br />
się wyrażała, drania. Niby pomagała, ale wzmagała także poczucie winy<br />
wymieszane z wdzięcznością ze strony córki. A to może być mieszanka<br />
wybuchowa. Helena powiedziała mi, że jej matka była przeciwna<br />
ślubowi. Zakochana Helena błagała matkę o pomoc i wyrozumiałość.<br />
Matka przypominała jej, że ona i ten narzeczony znają się nie dłużej jak<br />
pół roku i nie ma żadnego powodu, żeby się spieszyli ze ślubem. Nawet<br />
jeśli chłopak jest z dobrego domu i właśnie ma zostać kolejnym<br />
przedstawicielem znanej prawniczej rodziny ustanowionym w sprawie.<br />
Nawet jeśli Zofia znała rodziców Andrzeja, a nawet była z jego ojcem na<br />
jednym roku prawa. Mama wiedziała, co mówi, ale jak to zwykle bywa,<br />
nie wierzyła w to do końca ani ona sama, ani tym bardziej jej owładnięta<br />
szałem potencjalnego szczęścia córka. Ten mąż od razu wydawał się jej<br />
za gładki i za grzeczny. I naturalnie za bardzo zakochany. Na każdą<br />
randkę przynosił Helenie kwiaty. Jeśli zabierał ją z domu, wtedy<br />
bukiecik trafiał się również mamie Heleny, która dziękowała z krzywym<br />
uśmiechem i machała na pożegnanie parze, żegnana pełnym wyrzutu<br />
spojrzeniem córki. Inne matki umarłyby ze szczęścia, gdyby ich córka<br />
przyprowadziła do domu takie cudo jak Andrzej Błaszkiewicz. Wysoki,
czarny, przystojny, dobrze ubrany. Umiał jeść, co prawie spowodowało<br />
spadek czujności matki Heleny. Dla tej kobiety jedzenie było czymś<br />
bardzo ważnym, celebrowała nie tylko jego ilość, ale także jakość.<br />
Zwykła też potencjalnych chłopaków przepuszczać przez egzamin<br />
kulinarny. Trzeba przyznać, że się nie myliła. Sadzała na przykład<br />
takiego delikwenta przy stole i częstowała zupą pavese. Helena<br />
opowiadała mi o tym. Wiedziałam, że to zupa cebulowa z grzanką<br />
zapieczoną w środku, ale udałam nieświadomą niczego. Ona naturalnie<br />
czuła potrzebę wytłumaczenia mi co i jak, delikatnym tonem, żebym nie<br />
czuła się urażona i zrozumiała, na czym taki test miałby polegać.<br />
Egzamin miał polegać na tym, że chłopak dostawał taką zupę i ważne<br />
było, w jaki sposób ją zje i co będzie mówił w trakcie, a co potem.<br />
Pierwszy chłopak Heleny spojrzał na tę grzankę, rozdrobił ją łyżką,<br />
zjadł, a potem powiedział, że czuł się jak wróbel, który je rozmoczony<br />
chleb. Matce Heleny to się podobało. To było sensowne i szczere.<br />
Chodziło o to, czy chłopak jest uczciwy. Czy nie będzie próbował<br />
uwodzić Heleny, zaciągnąć jej do łóżka, a potem porzucić, nie<br />
przyjmując odpowiedzialności za jej zranione uczucia i potencjalny<br />
brzuch. Mama nie bała się tak bardzo niechcianej ciąży, jak właśnie tych<br />
zranionych uczuć. Najbardziej obawiała się, że Helena zmarnuje swój<br />
pierwszy raz. Zrobi to pod naciskiem jakiegoś chłystka, który w nią<br />
szybko wejdzie i jeszcze szybciej wyjdzie, nie pamiętając potem jej<br />
imienia. Dlatego Helena od najmłodszych lat była uczona tego, że<br />
chłopcy chcą tego jednego, zepsuć kobiecie życie, zabrać sferę intymną<br />
i na zawsze pozbawić ją złudzeń, że miłość, także fizyczna, jest czymś<br />
pięknym, a nie zwykłym zwierzęcym aktem. Helena nie musiała słuchać<br />
koleżanek, które z wypiekami na twarzy mówiły: „staje mu”, „chuj” albo<br />
„kutas”, i opowiadały, jak to u chłopaków się robi takie coś, że „on<br />
normalnie musi jej wsadzić, nawet spodni nie zdejmie, a potem rzuci”.<br />
Mogła sama snuć takie opowieści, bo dobrze je znała, z najlepszego<br />
źródła, jakim jest kobieta naszego życia, czyli matka. Kiedy pojawili się<br />
jacyś „narzeczeni”, Helena sama przybiegała do matki i mówiła, że tylko<br />
„trzymamy się za ręce”. Albo: „Mamo, to chyba już, bo jak on mnie<br />
dotknął, to ja się zrobiłam gorąca tam, wiesz, w czułym miejscu”. Matka<br />
tylko kiwała głową i przypominała, że to oczywiście normalne, takie
gorąco, była na tyle realistką, że wiedziała, że nie zdoła jej uchronić<br />
przed zwykłymi w jej wieku sprawami, ale mogła przecież sprawować<br />
nad nimi kontrolę. Helena chowała głowę w dłoniach i mówiła, patrząc<br />
przez szparki palców, jak bardzo by chciała, żeby takie gorąco<br />
przeżywać, kiedy naprawdę się zakocha. „Tak”, kiwała głową matka,<br />
„dobrze, że wiesz, córeczko, że to gorąco jest tylko w majtkach, a nie<br />
w tobie samej, jest na wierzchu, a nie w środku. Dobrze, że ty to wiesz,<br />
kochanie…”. I była już spokojna, o Helenę oraz o siebie.<br />
– Wierzyłaś w to, co mówi matka? – zapytałam kiedyś, kiedy<br />
siedziałyśmy przy stole, ja po gotowaniu, ona po napisaniu jakiegoś<br />
pisma urzędowego.<br />
– Wierzyłam, oczywiście. – Spojrzała zdziwiona. – Przecież mama<br />
miała rację…<br />
– Naprawdę miała? – zapytałam, zdając sobie sprawę z tego, że<br />
Helena jest bardziej związana z matką, niż mi się początkowo wydawało.<br />
– Miała – powiedziała z niezwykłą dla siebie stanowczością. – Ty<br />
w to nie wierzysz?<br />
– W co? W miłość?<br />
– Nie, oczywiście, że nie to miałam na myśli… – Spojrzała w bok.<br />
– Chodzi o to, że fizjologia dziewczynki, jej dojrzewanie, jest bardzo<br />
ważne.<br />
– To chyba nie ulega wątpliwości – przerwałam jej prędko.<br />
– No właśnie – kontynuowała. – Ja mam dziewczynkę, więc teraz<br />
rozumiem, że to co mama mówiła o mężczyznach, było bardzo mądre<br />
i ważne dla mnie jako kobiety.<br />
– A nie sądzisz, że matka pozbawiła cię możliwości, żebyś sama<br />
pewne rzeczy odkryła?<br />
– Absolutnie nie. – Ledwo dostrzegalne wahanie zagościło w jej<br />
głosie.<br />
Nabierałam powietrza, żeby wykorzystać ten cień, który<br />
zmarszczył jej czoło, wbić się między matkę a nią, ale ona się pozbierała<br />
bardzo szybko.<br />
– Pewnych rzeczy dowiadujesz się na podwórku, z całą<br />
wulgarnością i wszelkimi konsekwencjami. Lepiej, jeśli powie ci o tym<br />
ukochana matka, a wtedy sprawy, które mogły być tylko wulgarną
gadaniną, nabierają poezji.<br />
Przypomniałam sobie moją matkę. Nie przeszłoby jej przez gardło<br />
słowo „miesiączka”, a co dopiero poetyckie określenia genitaliów czy<br />
subtelności rodzącego się pragnienia mężczyzny w kobiecie. Jedynie<br />
ojciec zabrał głos w „tych” sprawach, mówiąc kiedyś, kiedy złapał mnie<br />
na przyglądaniu się umieszczonemu na plakacie chłopakowi z zespołu<br />
„Depeche Mode” z gołą klatą i umięśnionym torsem. Miałam już<br />
osiemnaście lat i nie kupowałam „Dziennika Ludowego”. Ten<br />
egzemplarz znalazł się u nas w domu zupełnie przypadkiem, kupiony<br />
przez mojego ojca. Chłopak był piękny i miał klatkę piersiową niczym<br />
rzeźba greckich mistrzów. Ojciec wszedł do pokoju zupełnie<br />
niespodziewanie, a ja schowałam gazetę, jakby złapał mnie na czymś<br />
nielegalnym. Rzucił tylko okiem na zdjęcie i na moje czerwone oblicze,<br />
a potem powiedział:<br />
– Żebyś za wcześnie nie zaczęła, bo potem z brzuchem nie chcę cię<br />
tu widzieć…<br />
Nie poczułam się zbrukana ani nawet obrażona. Raczej mi ulżyło,<br />
że nie zamierza rozmawiać ze mną na temat jakichś rzekomych<br />
chłopaków czy tego, co ja mogłabym do kogoś poczuć. Pewnie<br />
rzeczywiście w całej mojej potencjalnej intymności interesowało go<br />
tylko to, czy nie będzie musiał utrzymywać jeszcze jednej osoby. Matka<br />
nigdy nie zająknęła się na „te tematy”. Całe życie była pruderyjna. Jak<br />
byłam mała, mówiła o moim urodzeniu „przyniósł nam ciebie bocian”.<br />
Ale skąd wiedział, że to do was ma polecieć, skąd, pytałam naiwna<br />
trzylatka, a matka burczała, że już on tam wiedział, gdzie trzeba dziecko<br />
zostawić. Szczegółów na temat poczęcia dowiedziałam się dopiero<br />
w siódmej klasie na biologii, gdzie pani wytłumaczyła wśród chichotów,<br />
jak plemnik zapładnia komórkę jajową, a potem zapłodnione jajo<br />
zagnieżdża się w macicy. Powiedziała nam też o podstawach<br />
antykoncepcji, za co o mało nie została zwolniona ze szkoły. Rodzice<br />
uważali, że im mniej wiemy na temat „tych rzeczy”, tym mniejsze<br />
prawdopodobieństwo, że będziemy chciały same spróbować. Takie<br />
myślenie jest naiwnością graniczącą z głupotą, ale także jest bardzo<br />
wygodne. Kiedy przytrafi się niechciana ciąża, jak u Bożenki z mojego<br />
osiedla, rodzice mogą zwalić winę na szkołę, a szkoła na rodziców.
Przez żadną ze stron Kościół nie zostaje wmieszany, bo wiadomo,<br />
o czym ksiądz ciągle mówi. W przypadku Bożenki nie został też<br />
wmieszany ojciec dziecka, który spokojnie chodził sobie do technikum,<br />
podczas kiedy matka jego dziecka prała pieluchy i robiła maturę<br />
w szkole wieczorowej. Stosunek moich rodziców do kwestii seksualnych<br />
nie zmienił się nawet po moim zamążpójściu. Kiedy Sławek żartował na<br />
tematy związane z seksem czy cielesnością, matka wychodziła z pokoju<br />
albo uciekała spojrzeniem w bok. Poza tą jedną rozmową o dzieciach,<br />
kiedy kładła mi do głowy, że powinnam mieć dzieci, bo to jest<br />
powinnością katoliczki, nie powiedziała na ten temat zupełnie nic.<br />
– No, nie wiem – wróciłam do rozmowy z Heleną. – A granica<br />
między toksycznością matki a jej oddaniem córce?<br />
– Toksyczność matki? – Zaśmiała się. – Nie ma czegoś takiego.<br />
Oczywiście są patologie, związane głównie z alkoholem, ale ja nie<br />
mówię o tym…<br />
– Ja też nie mówię o tym – zaprotestowałam. – Wyobraź sobie, że<br />
w końcu spotykasz tego właściwego i zaczynasz być z nim bliżej… I co,<br />
opowiadasz o tym matce?<br />
– Dokładnie – powiedziała. – Nie ma w tym nic złego.<br />
– A twój mąż o tym wiedział? – Zadałam to pytanie niewinnym<br />
tonem, będąc przekonana, że odpowiedź będzie brzmiała: „nie”.<br />
– Powiedziałam mu. Chciałam być uczciwa.<br />
– Czy on się z tym dobrze czuł? – indagowałam.<br />
Poprawiła się na krześle, przesunęła palcami po włosach.<br />
– Na początku było mu to obojętne – odparła. – Nawet był chyba<br />
tym zafascynowany. To tak, jakby miał nas obie… Potem, kiedy… to się<br />
zaczęło, bardzo często wychodził właśnie od mojej relacji z mamą…<br />
– Czyli jednak… – Pokiwałam głową z satysfakcją.<br />
– On nie miał racji – protestowała. – Mama była blisko tylko na<br />
początku takich relacji, potem nie wchodziła nam do sypialni. Myślisz<br />
pewnie, że opowiadałam jej, ile razy w tygodniu i w jakiej pozycji. Nie,<br />
nie…<br />
Nie byłam pewna, czy tę rozmowę powinnyśmy kontynuować.<br />
– Ale pewnie trudno było przekonać go, że mama była na początku<br />
obecna w waszym życiu intymnym, a potem nagle nie chciała się
wtrącać.<br />
– To prawda – przyznała – Nigdy w to nie uwierzył…<br />
No właśnie. Nikt by nie uwierzył. Pytanie tylko, dlaczego na<br />
początku odpowiadał mu taki układ, a potem nagle przestał. Chociaż<br />
może i odpowiadał, tylko coś się zmieniło albo on się zmienił. Kto wie…<br />
W każdym razie jej mama po tej rozmowie jawiła mi się nie tylko jako<br />
stanowcza osoba, która miała swoją koncepcję co do zasadności<br />
wyborów córki i ponoszonych przez nią konsekwencji, ale także jako<br />
niestrudzona kontrolerka jej pożycia intymnego. Nie słyszałam o drugiej<br />
matce, która by nie tyle pilnowała córki przed popełnieniem życiowego<br />
błędu, ale sama eliminowała potencjalne czynniki mogące do tego błędu<br />
doprowadzić. Czynniki sadzała przy stole i częstowała zupą pavese.<br />
– Czy twój mąż zjadł we właściwy sposób tę zupę, o której<br />
mówiłaś? – zapytałam.<br />
– Nie było właściwego sposobu. – Ocknęła się z zadumy.<br />
– Chodziło w ogóle o to, w jaki sposób oni reagują na tę zupę, jak jedzą<br />
grzankę i co mamie mówią.<br />
– I na tej podstawie ona mówiła, który będzie dobry w łóżku? –<br />
prowokowałam świadomie.<br />
– Też nie. – Zaśmiała się, ale potem zaraz umilkła, zerknąwszy na<br />
zamknięte drzwi pokoju, w którym spała diabelsko-anielska córeczka. –<br />
Ona mówiła, który będzie dobry dla mnie.<br />
– Słuchałaś jej? – dopytywałam.<br />
– Zazwyczaj to nie było nic poważnego. Mówię o chłopakach. Był<br />
taki jeden w liceum, Maciek. Podobał się wszystkim dziewczynom.<br />
W końcu umówił się ze mną. Możesz sobie wyobrazić, jaka ja byłam<br />
szczęśliwa. Poszliśmy do kina na „Poszukiwaczy zaginionej arki”,<br />
a potem do domu…<br />
– Zdał test zupy?<br />
– Zupełnie nie. – Uśmiechnęła się. – Zacznijmy od tego, że nic<br />
chciał do mnie przyjść na obiad. Wciągnęłam go na górę niemal siłą.<br />
Mama podała mu zupę, ale już na wstępie wiedziałam, że nie będzie<br />
dobrze, bo musiała mu dwa razy powtarzać, żeby umył ręce.<br />
– Brudas…<br />
– Właśnie. Potem spojrzał na tę grzankę i powiedział, że on tego
nie zje.<br />
Poskrobała paznokciem o kuchenny stół.<br />
– Odsunął talerz i powiedział, że on takich rzeczy nie je…<br />
– A mama? – zainteresowałam się.<br />
– Mama odparła grzecznie, że ma jeszcze schabowego<br />
z ziemniakami i buraczki. On na to, że trzeba było tak od razu…<br />
– A kiedy ci twoi chłopcy szli, mama brała cię na kolana i dawała<br />
wykład na temat tego, że to nieodpowiednia osoba dla ciebie?<br />
– Wcale nie… A w przypadku Maćka nic nie powiedziała. Ani<br />
słowa. Więcej się z nim nie umówiłam. Rozpowiadał, że mam dziwną<br />
rodzinę, chociaż widział jedynie mamę. Ja miałam w pamięci to, że on<br />
nie umył rąk, i jaki grymas zrobił na widok tego bulionu…<br />
Czyli w tej zupie i w mamusinej koncepcji było jednak coś<br />
prawdziwego.<br />
– A twój mąż? Jak jadł zupę pavese?<br />
Zamyśliła się. Znów zerknęła na pokój córki.<br />
– On świetnie dał sobie radę. Wyjadł sprawnie grzankę, zjadł zupę<br />
cebulową, nie roniąc nawet jednej kropelki z łyżki. Jakby brał udział<br />
w konkursie…<br />
Ten jej mąż taki był. Perfekcja i kontrola. Jeszcze parę lat,<br />
a poradziłby sobie z Heleną. Chodziłaby jak porządnie naoliwiony trybik<br />
i wierzyła głęboko, że zasługuje na takie traktowanie. Nie przewidział<br />
tylko tego, że ona zdecyduje się zapytać mamy, czy w jej małżeństwie na<br />
pewno wszystko gra. A kiedy mama wkroczyła, nie miał najmniejszych<br />
szans.<br />
– Potem bardzo chwalił zupę, mamy kuchnię i cały dom. Sprawiał<br />
przy tym bardzo dobre wrażenie…<br />
– Ale mamie się nie podobał…<br />
– Stwierdziła, że jest za gładki, za perfekcyjny…<br />
Uśmiechnęła się z zadumą. Może jej też się taki wydawał?<br />
– Wiedziała, że nie istnieje mężczyzna bez wad. A skoro chciał za<br />
takiego uchodzić, najwyraźniej coś ukrywał. – Zadumała się na chwilę. –<br />
Mama uznała, że on chciał wkupić się w jej łaski.<br />
– Heleno. – Zaczęłam zbierać się do wyjścia. – Muszę iść do<br />
siebie. Umówiłam się z koleżanką.
– Oczywiście. – Zerwała się. – Weź proszę część kotletów dla<br />
siebie i twojej znajomej…<br />
– Nie – zaprotestowałam. – Ona przychodzi na herbatkę i ciasto.<br />
Zwykle sama je robi i przynosi.<br />
Chciałam zostać i dowiedzieć się wszystkiego, każdego szczegółu<br />
z jej życia, ale byłoby to bardzo niezręczne. Jeszcze nie dojrzała do<br />
najintymniejszych zwierzeń. Spojrzała na mnie niepewnie. Pomyślałam,<br />
że jeśli nawet zaproponuje, żebym została, wtedy stanowczo odmówię.<br />
Jest za wcześnie. Mogę stracić jej kruche zaufanie i wtedy nie powie mi,<br />
jakie relacje łączyły ją z innymi mężczyznami i czy przypadkiem<br />
Anielka nie jest owocem romansu.<br />
– Może nie ma nic złego w tym, że facet chce się podobać<br />
przyszłej teściowej – powiedziałam, ubierając się. – A może twoi<br />
mężczyźni uważali mamę za damę? Dlatego tak się starali…<br />
– Być może. – Pokiwała głową. – Weroniko, czy ja mogę ci<br />
pomóc?<br />
Na moment zbiła mnie z tropu. W czym chciała mi pomóc?<br />
W założeniu płaszcza i apaszki w kwiatki?<br />
– Bo ja zawracam ci głowę moją mamą i jej obiadami dla<br />
chłopaków…<br />
– Ależ skąd – zaprotestowałam. – Rozmowy z tobą przynoszą mi<br />
radość. Dzięki temu, że jesteście w moim życiu, czuję się mniej samotna.<br />
Zrobiłam smutną minę i westchnęłam cicho.<br />
– Bo ja czasem myślę, że nadużywam twojego czasu i zaufania…<br />
– krygowała się w korytarzu.<br />
– Przecież wiesz, że chętnie przychodzę. Czuję, że mam dla kogo<br />
żyć – dodałam. – Bardzo chciałabym, żebyś mi wszystko powiedziała.<br />
Bardzo mnie to interesuje. Ale dziś…<br />
Opuściła głowę.<br />
– Już i tak bardzo dużo dla mnie zrobiłaś… – powiedziała.<br />
– Wiem, że masz jeszcze jakieś życie oprócz mnie, Anielki i naszych<br />
problemów…<br />
Przestraszyłam się, że moje słowa ją uraziły. Chciałam, żeby<br />
uważała mnie za przyjaciółkę, ale wszystko działo się za szybko. Czułam<br />
się tak jak przy intensywnym zakochaniu. Oczywiście, można być
pewnym swojego uczucia, wierzyć, że zaraz po pierwszej randce można<br />
zamieszkać ze sobą i spędzić całe życie. Coś takiego właśnie<br />
odczuwałam. Takie wrażenie bliskości, uczucia jednego, jedynego. Ale<br />
miałam przy tym świadomość kruchości tej relacji. Mimo wszystko. Nie<br />
chciałam jej zepsuć, zbrukać, nie chciałam niczego przyspieszać. Za<br />
wszelką cenę postanowiłam nie dopuścić do tego, żeby powtórzyła się<br />
historia Marcina albo Carmen. Na myśl o niej zakłuło mnie w sercu,<br />
jakby osa wbiła tam żądło. Wyobrażałam sobie nie raz, jak Helena<br />
całkowicie się ode mnie uzależnia. Prawdziwe jednak uzależnienie<br />
wymaga czasu i delikatności. A ja miałam czas, byłam taktowna i bardzo<br />
delikatna. I już w tych sprawach doświadczona. Wiedziałam nie tylko,<br />
jak skraść komuś duszę, ale i jak utrzymać ją przy sobie.<br />
– Nic nie zrobiłam, skarbie – powiedziałam. – Nie powinnaś tak<br />
myśleć. Po prostu czasami ci coś uszyję, usmażę albo przypilnuję. To<br />
nic, to zwyczajne przysługi między ludźmi. Nic nadzwyczajnego.<br />
Kręciła głową, protestowała. Krygowała się, że to, co dla niej<br />
robię, jest nadzwyczajne. Powtórzyła to słowo kilka razy. W końcu<br />
zaproponowała:<br />
– Jeśli czujesz się samotna, zostań może… Albo przyjdź, kiedy ta<br />
znajoma sobie pójdzie.<br />
– Dziękuję, kochana moja – powiedziałam. – Nie tym razem. Jutro,<br />
przepraszam, nie wpadnę. Mam dużo spraw. Pojutrze także chyba nie…<br />
To nie była prawda. Nie miałam nic do roboty, poza myśleniem<br />
o niej, pomaganiem jej we wszystkim. Mogłam jeszcze myśleć o tym,<br />
jak opanować tę jej nieznośną córeczkę. Ale poza tym nic nie miałam do<br />
roboty. Ale, powtarzam jeszcze raz, to nie było dobre, że przychodziłam<br />
do niej co dzień. Musiałam ograniczyć wizyty, sprawić, żeby za mną<br />
tęskniła.<br />
– Obiecaj, że zostaniesz, kiedy będziesz miała ochotę… – nie<br />
ustępowała, żegnając mnie w drzwiach.<br />
– Helenko – pogładziłam ją po twarzy – zostanę, jeśli będziesz<br />
mnie potrzebowała…<br />
– Mam nadzieję, że to ja kiedyś będę ci potrzebna – upierała się.<br />
Uśmiechnęłam się do niej. Była słodka z takim dziecinnym<br />
uporem. Co mi chciała ofiarować? Opowieści o mężczyznach, z którymi
yła? Ze szczególnym uwzględnieniem historii początku, rozkwitu<br />
i upadku jej małżeństwa, analizy, czyja to wina, roli obojga… Czy ja<br />
naprawdę chciałam tego słuchać? Niestety, odpowiedź była twierdząca.<br />
Chciałam wiedzieć wszystko o jej życiu przede mną. Szczególnie o tym<br />
etapie, w którym brał udział Sławek.<br />
– Mała. – Wzięłam ją za rękę. Było mi gorąco w palcie i berecie. –<br />
Jestem przy tobie i Anielce. Zawsze ci pomogę. Pojedź gdzieś, zabaw<br />
się, a ja zostanę z Anielą.<br />
– Nie mam ochoty na żadne wyjazdy, raczej chciałabym<br />
pogadać… – westchnęła.<br />
– Pogadamy. – Kiwnęłam głową. – Też lubię się wygadać… Dziś,<br />
kochana, muszę iść…<br />
– Masz jakieś sprawy przez kilka dni – przerwała mi.<br />
– Przepraszam, Weroniko… Zapominam, że masz swoje sprawy…<br />
Machnęłam ręką, niby na te ważne zadania, objęłam ją<br />
i poklepałam przyjacielsko po plecach. Wydawała się rozczarowana.<br />
Wyszłam na mokry od deszczu beton przed blokiem. Trąciłam<br />
dżdżownicę czubkiem starego buta. Dziwne, coraz mniej było<br />
dżdżownic. Kiedy byłam mała, po deszczu wyłaziły całymi chmarami,<br />
teraz z rzadka widywałam pojedyncze, marne sztuki. Spojrzałam w górę<br />
na oświetlone okno. Stała tam i machała mi ręką. Chwilę walczyłam<br />
z pokusą, żeby wrócić i zostać na noc, zmyślając na poczekaniu historię<br />
o odwołanej wizycie, ale w końcu poszłam, garbiąc się i suwając nogami<br />
po mokrym betonie.<br />
•<br />
Przyczaiłam się pod jej skórą niczym robak. Wwierciłam się,<br />
przycupnęłam i czekałam, co będzie dalej. Byłam gotowa wwiercać się<br />
w nią, gryźć albo głaskać łagodnie odnóżami, w zależności od<br />
zapotrzebowania. Porównanie do robaka wydaje mi się dobrze<br />
odzwierciedlać to, kim dla niej na początku byłam. To nic złego.<br />
Przecież robaki towarzyszyły mi przez całe życie. Nawet jako dziecko<br />
się ich nie bałam. Potrafiłam wziąć pająka na rękę i łagodnie do niego
przemawiać, zanim starannie nie wyniosłam go na balkon albo na trawkę<br />
przed dom. „Mój ty biedny szaraku”, szeptałam, robiąc z ręki kulkę<br />
i czerpiąc niemal ekstatyczną przyjemność z dotyku odnóży owada.<br />
„Gdyby złapał cię kto inny, byłbyś już rozgniecioną breją, a tak<br />
pójdziesz sobie na trawkę… zaraz cię wyniosę przez blok, tylko<br />
pamiętaj, nigdy, przenigdy nie chodź tam, gdzie mieszkają ludzie”.<br />
Potem wynosiłam nieszczęśnika tak, jak obiecałam, w ręku albo<br />
w pudełku od zapałek na rzadką trawę wokół huśtawek. Rodzice nie<br />
wiedzieli o moim dziwactwie. Ja zresztą tego tak nie odbierałam. Nie<br />
powiedziałabym, że jestem szczególną miłośniczką zwierząt czy nawet<br />
owadów albo że mam szacunek do wszelkich form życia. Po prostu nie<br />
lubiłam, kiedy owada przygniatano gazetą albo butem, brzydziłam się<br />
rozgniecionej szarej mazi wypływającej spod jego pancerzyka. Bałam<br />
się drgających odnóży umierającego drobiazgu. Nie interesowałam się<br />
światem owadów, ich budową czy funkcjonowaniem w przyrodzie, ale<br />
doceniałam ich urodę i kolory, jakimi obdarzyła je natura. Teraz<br />
wyobrażałam sobie siebie właśnie jako małego owada, który złożył<br />
fioletowo-bordowe skrzydełka, skupił łepek i czułki, a następnie<br />
przycupnął gdzieś w pobliżu ucha Heleny, aby w razie czego być blisko<br />
niej i móc jej doradzić, jak postępować. W każdej chwili Helena mogła<br />
mnie spod tej skóry wydrapać, rozgnieść jak pospolite obrzydlistwo i ze<br />
wstrętem wyrzucić. Miałam jednak wrażenie, że ona by tego nie zrobiła.<br />
Nawet wtedy, gdyby przez przypadek odkryła moją prawdziwą naturę.<br />
Wielokrotnie wyobrażałam sobie, jak ona odkrywa, kim naprawdę<br />
jestem, i w jej zielonych oczach pojawiają się łzy. Czy byłyby to łzy<br />
nienawiści? Na pewno nie. Helena raczej rozpłakałaby się z żalu, że stała<br />
jej się krzywda za moją sprawą, albo lepiej – poczułaby pewnie, że to jej<br />
wina, to wszystko, co się stało, albo co gorsza, mogło stać za moją<br />
sprawą. Na razie jednak niczego nieświadoma chodziła sobie po moim<br />
mieszkaniu, nucąc jakieś melodyjne piosenki i próbując się urządzić<br />
w moim domu.<br />
– Weroniko, nie musisz zabierać swoich rzeczy z szafek…<br />
– powiedziała cichutko, widząc, jak przenoszę stare talerze dziadków.<br />
Taka delikatna istota jak Helena umiała przyjąć mieszkanie ode<br />
mnie za grosze, ale już myśl, że miałabym mieć kłopot w usuwaniu
swoich rzeczy, zupełnie ją przygnębiła. Tak, Helena nie lubiła robić<br />
ludziom kłopotu.<br />
– Powinnam zrobić selekcję, a ty i Anielka musicie mieć miejsce<br />
dla siebie – powiedziałam stanowczo.<br />
Kilka dni wcześniej pod dom zajechał samochód dostawczy<br />
i dwóch dziarskich panów przyniosło do mieszkania sporo rzeczy, w tym<br />
ubrania, bieliznę pościelową i zastawę stołową. Jej mama przysłała to<br />
wszystko. Chyba nie rozstały się w gniewie, tylko zaszło jakieś<br />
nieporozumienie, skoro w dwa tygodnie po przeprowadzce matka dała za<br />
wygraną i przysłała jej akcesoria kuchenne i pozostałe ubrania.<br />
– Dziękuję, kochana… – wyszeptała i w miarę jak ja wyciągałam<br />
stare talerze, szklanki i kubki, stawiała na półkach te, które dała jej<br />
matka.<br />
– Bardzo się cieszę z tych poduszek i koców – powiedziałam,<br />
kiedy skończyłyśmy układać nowe rzeczy w kuchni i przeszłyśmy do<br />
pokoju. – Tu było strasznie smutno… Miałam lokatorkę, która cały salon<br />
pokryła kolorowymi materiałami, ale kiedy się wyprowadziła, zabrała je<br />
ze sobą.<br />
– Tu jest bardzo ładnie i przytulnie – stwierdziła stanowczym<br />
tonem. – Kładę nasze rzeczy po pierwsze dlatego, że mama je przysłała,<br />
po drugie, żeby nie upychać ich w szafie, a po trzecie – ze względu na<br />
Anielę, która będzie się czuła bardziej… u siebie. Ja nie<br />
potrzebowałabym zmian.<br />
– Powinniście nadać temu miejscu indywidualny charakter –<br />
zaprotestowałam. – Nie ma znaczenia, że to wynajmowane mieszkanie<br />
i kto wie, gdzie i z kim będziecie mieszkały za rok. Musicie czuć, że to<br />
dom. Tymczasowy, ale dom…<br />
– Dlatego kładę te rzeczy. – Narzuciła patchworkową kapę na bury<br />
tapczan.<br />
Kapa była w podobnych kolorach jak to, co leżało za czasów<br />
Carmen, ale poduszki zupełnie inne. W czerwone i zielone kwiaty na<br />
granatowym tle. Obrus na stół położyła koronkowy, bardzo delikatny,<br />
a na nim czerwoną paterę z jabłkami i mandarynkami.<br />
– Bardzo ładnie. – Pochwaliłam. – Teraz trzeba by powiesić jakieś<br />
zdjęcia.
– Już postawiłam przy łóżku Anieli… – powiedziała, kładąc<br />
książki na półki.<br />
– Ale to tylko dwa zdjęcia i w dodatku przedstawiające samą<br />
Anielkę. Mam na myśli twoje zdjęcia…<br />
Być może nie chciała stawiać na półkach ani wieszać na ścianach<br />
zdjęć, które zrobił jej mąż. Mogłam to zrozumieć. Ale ona powiedziała<br />
mi, że ma tylko kilka fotografii, ponieważ nie znosi być uwieczniana na<br />
zdjęciach. Czuje wtedy jak Indianie, że ulatuje jej dusza. Na<br />
uroczystościach, nawet rodzinnych, zawsze prosi, żeby jej nie<br />
uwieczniać. Poza tym, wyznała, nie chciała się wyróżniać, dawać<br />
pretekstu gościom do dyskusji na temat tego, dlaczego w domu wiszą jej<br />
zdjęcia.<br />
– To takie… nieskromne i wyzywające, kiedy dom jest obstawiony<br />
zdjęciami domowników… Wszyscy to oglądają i komentują…<br />
Różnica między mną a Heleną, oczywiście jedna z różnic, była<br />
taka, że to ona chciała przejść przez życie niezauważona, ale wszędzie<br />
tam, gdzie była, odciskała swoje piętno. Ja natomiast, nawet gdybym<br />
odpaliła bombę i zrównała z ziemią średniej wielkości miasteczko,<br />
w „Wiadomościach” pokazaliby jedynie sieroty i zniszczenia, a mnie<br />
samą jedynie przelotnie, w kominiarce, wycinając w dodatku moją<br />
wypowiedź. Nie byłoby nawet relacji z procesu, gdyby do niego<br />
oczywiście doszło. A Helena zupełnie przeciwnie. Nawet jeśli weszła do<br />
sklepu po chleb i serek wiejski, robiła takie wrażenie, że kasjerki<br />
zapamiętywały ją bez trudu. Niedawno kupiła przeterminowane mięso<br />
w markecie, wzięła je do koszyka, nie spojrzała na tackę, nie przeczytała<br />
daty. Zorientowała się dopiero, kiedy wróciła do domu i wypakowała<br />
z moją pomocą tę nieszczęsną pierś kurzą. Nie musiała tego robić, ja<br />
przecież zapewniałam jedzenie, mięso, wędliny i wszystko co trzeba. Co<br />
jej strzeliło do głowy, żeby kupować pierś kurzą, czort jeden wie.<br />
Zaczęła dywagować, czy to mięso na pewno byłoby dobre dla Anielki.<br />
Ona sama może się zatruć albo nie jeść w ostateczności, ale Aniela<br />
powinna dostać pełnowartościowy obiad. Powiedziałam wtedy, z trudem<br />
powstrzymując zdenerwowanie, żeby wróciła do sklepu i oddała.<br />
Poradziłam, żeby ostro domagała się swego. Mięso miało zupełnie szary<br />
kolor. Ale Helena, cała w pąsach, odparła, że nie wzięła rachunku. Zła
yłam wtedy na nią, ledwie się powstrzymałam, żeby jej nie wygarnąć.<br />
Jak można było nie wziąć paragonu? Ja sama brałam każdy rachunek,<br />
a chwilę po odejściu od kasy analizowałam, czy na pewno wszystko<br />
dobrze zostało policzone. To nic, dodałam, ja pójdę z tobą. Poszłyśmy.<br />
Helena wzdychająca, że może komuś będzie musiała zrobić przykrość,<br />
ale w końcu chodziło o dobro Anielki, i ja, jak chmura gradowa obok<br />
niej, gotowa walczyć o tę kobietę jak lew. W markecie pociągnęłam ją<br />
od razu do działu obsługi klienta i bez ceregieli zaczęłam się domagać<br />
wymiany towaru oraz odszkodowania. Pani w wieku mocno średnim,<br />
o szarych, mysich włosach, zapytała o paragon.<br />
– Nie mam. – Moja Helena załamała ręce.<br />
– Zaraz, chwileczkę… – zaczęłam.<br />
– Czy pamięta pani, która z kasjerek panią obsługiwała? – Ku<br />
mojemu zdumieniu padło bardzo grzeczne pytanie z ust kobiety.<br />
– Naturalnie – ożywiła się Helena. – To ta pani w pierwszej kasie<br />
o oryginalnych włosach. Miała też bardzo ładne ręce – dodała.<br />
Ja i ta z działu obsługi zastygłyśmy na moment. Potem ona<br />
pozbierała się i przez megafon zawołała kasjerkę z kasy numer jeden.<br />
Chwilę stałyśmy, bo kobieta, której włosy i ręce wydały się Helenie<br />
oryginalne, musiała wstukać górę towarów z koszyka starszego<br />
małżeństwa, ale kiedy przyszła, natychmiast odwzajemniła uśmiech<br />
Heleny i kiwnęła grzecznie głową.<br />
– Kasiu – zaczęła tamta – pani twierdzi, że przed godziną robiła<br />
zakupy. Czy wydałaś klientce paragon?<br />
– Naturalnie. – Kasia kiwnęła głową i zastygła oburzona.<br />
– To ja nie wzięłam paragonu! – Helena zamachała rękoma<br />
w obronie tej Kasi o rzekomo oryginalnych włosach.<br />
– Chcemy zwrócić przeterminowane mięso… – nie ustępowałam.<br />
– Chodzi o to, czy pamiętasz tę panią… – zaczęła kierowniczka.<br />
– Pamiętam, naturalnie, pani robiła zakupy niecałą godzinę temu. –<br />
Kiwnęła głową Kasia. – Pani jest stałą klientką – dodała. – Pani kupuje<br />
przynajmniej raz w tygodniu. Pani płaci kartą.<br />
Zastanawiałam się, ile razy jeszcze ta Kasia powie „pani”.<br />
W Helenie było coś takiego, co mój dziadek określiłby mianem „dama”.<br />
Kasia z kasy naturalnie nie znała tego pojęcia, ale coś jej się po głowie
okolonej grubym warkoczem widocznie tłukło, bo od razu uznała, że<br />
Helena to ktoś. Spojrzałam triumfalnie na trzy kobiety stojące obok<br />
siebie i wyjęłam tackę z szarą ze starości, zafoliowaną kurzą piersią.<br />
Wciąż czekałam na komentarz, że moja Helena mogła patrzeć na to, co<br />
wybiera, albo że mimo wszystko brak paragonu uniemożliwi<br />
dochodzenie sprawiedliwości dziejowej. Nic takiego jednak nie<br />
nastąpiło.<br />
– Życzy pani zwrot kosztów czy nowy towar? – zapytała krótko<br />
kierowniczka.<br />
– Dziękuję pani. – Helena znów powiedziała swoje ulubione słowo.<br />
– Chciałabym poprosić o mięso, ponieważ, widzi pani, moja mała<br />
córeczka wróci do domu ze szkoły i ja chciałabym…<br />
Kierowniczka skinęła głową na pracownicę, ta wzięła bez słowa<br />
tackę i poszła w głąb sklepu, zapewne po nowe mięso. Nie wróciła do<br />
nas od razu, tylko najpierw poszła do swojej kasy i nie zdejmując<br />
tabliczki „kasa nieczynna”, coś tam stukała w kasę i ważyła kilkakrotnie.<br />
Potem podeszła do nas i oddała Helenie złotówkę i dwa grosze oraz<br />
paragon.<br />
– Mam nadzieję, że będzie pani u nas robiła zakupy – powiedziała<br />
kierowniczka. – Pozostaje mi tylko przeprosić panią. Towar zapewne<br />
przez pomyłkę trafił na sklep.<br />
– Ależ to ja przepraszam – odparła, odgarniając delikatne blond<br />
włosy i patrząc na mnie z mieszaniną wdzięczności i wyrzutu.<br />
– Oczywiście będę tu przychodziła. Bardzo paniom dziękuję i jeszcze<br />
raz przepraszam.<br />
Wyszłyśmy stamtąd. Ja z uczuciem triumfu, chociaż z niewielkim<br />
niedosytem. Wszak nastawiona byłam na walkę, zepsucie opinii temu<br />
sklepowi w odwecie za zepsute mięso, a tu poszło jak z płatka. Helena<br />
szła milcząca, na twarzy miała wypisane poczucie winy. Ta kobieta<br />
przepraszała, że żyje. Mogłam się założyć, że zastanawiała się, czy<br />
mimo wszystko nie sprawiła jakichś kłopotów Kasi z warkoczem.<br />
– Myślisz Weroniko, że ta kasjerka nie będzie miała przeze mnie<br />
przykrości? – zapytała po kilku minutach milczenia. Patrzyła przy tym<br />
na czubki swoich starannie wypastowanych butów.<br />
– Absolutnie jestem pewna, że nie. – Ja dla równowagi patrzyłam
na swoje wygodne obuwie, nieco rozczłapane i ze śladem wystającego<br />
halluksa na obu stopach. – Co najwyżej osoba, która rozkładała mięso na<br />
sklepie.<br />
– Nie mówi się „na sklepie” – machinalnie odpowiedziała Helena<br />
i jeszcze bardziej pochyliła głowę. – To było tylko dziesięć złotych. Mój<br />
błąd w dodatku. Może nie warto było ryzykować, że komuś stanie się<br />
krzywda.<br />
Nie wytrzymałam i stanęłam na środku chodnika, tamując ruch za<br />
mną. Jakiś młody człowiek ze słuchawkami na uszach odbił się od moich<br />
pleców i zamiast powiedzieć „przepraszam”, podniósł ręce w geście,<br />
jakby się poddawał. Może myślał, że pod płaszczem chowam broń.<br />
– Po prostu zwróci uwagę komuś, żeby nie kładł starego towaru.<br />
– Prawie się zdenerwowałam. – Myślisz, że to przypadek? Przecież oni<br />
codziennie wciskają ludziom przeterminowany towar. Pięć osób na<br />
dziesięć zwraca. Ale pięć uda się ludziom wcisnąć. Nie przychodzą, nie<br />
robią awantur i nie żądają pieniędzy, bo szkoda im na to czasu…<br />
– Jakie pięć osób? – zapytała, a mnie opadły ręce. – Sądzisz, że<br />
ludzie z gruntu są nieuczciwi?<br />
Nie wiedziałam, czy ludzie rodzili się obarczeni genem<br />
nieuczciwości. Niektórzy pewnie tak. Dziad z pradziadem kombinowali,<br />
w spermie przekazywali gen kombinatorstwa swoim synom i wnukom.<br />
Ci łączyli go z genami mamusiek i babć, które robiły przysługi pani Jasi<br />
czy pani Zdzisi, żeby dostać lepszy towar albo po obniżonej cenie, albo<br />
chociaż tak zwany cynk. Niektórzy może i przychodzili na świat<br />
nieskalani nieuczciwością. Ale kto ich uchroniłby od skalania głupotą,<br />
bezmyślnością, każącą im przyjmować świat takim, jakim on jest? Stąd<br />
tylko prosta droga do nieuczciwości. Tak uważałam.<br />
– Na pewno są uczciwi, Helenko – powiedziałam ugodowo, bo nie<br />
chciało mi się niczego jej tłumaczyć. – Tyle że w takich sklepach ludzie<br />
są zmuszani do pewnych praktyk, które niestety nie są do końca<br />
etyczne…<br />
Tyle chyba mogła zrozumieć, ale ona nie, dalej paplała swoje<br />
nawiedzone tezy, których słuchałam wybiórczo, kiwając pokornie głową.<br />
– Ja wierzę, że ktoś zrobił to przez pomyłkę – zakończyła wreszcie<br />
te wywody, na szczęście, bo już mi się zbierało na wymioty. – I chciałam
dziś zrobić obiad, żeby cię nieco odciążyć, i patrz… – kajała się.<br />
Nic nie powiedziałam, pokiwałam tylko głową energicznie, że<br />
doceniam to, a kiedy weszłyśmy do mieszkania, zaproponowałam, że<br />
sama szybciutko usmażę kotlety, bo zaraz, za chwilę Anielka wróci do<br />
domu, a Helena, zanim się za coś zabrała, mijały całe wieki. Zgodziła się<br />
łatwo i poszła do sypialni przebierać się w strój domowy. To też była<br />
jednak z rzeczy, która mnie w Helenie zachwycała. Widziałam dużo<br />
filmów przedwojennych i tam bohaterowie przebierali się do kolacji. Ja<br />
przebierałam się jedynie w ubranie odpowiednie do pogody, do głowy<br />
by mi nie przyszło w innym stroju jadać śniadanie, a w innym kolację.<br />
Ale nie Helena. Ona wracała z pracy i zdejmowała jedwabne, białe<br />
bluzki, pakowała je w foliowe worki i szykowała do prania. Następnie<br />
zdejmowała powoli ołówkowe spódnice, także często jedwabne albo<br />
z tak cienkiej wełny, że sprawiały wrażenie delikatnych jak jedwab<br />
i starannie wieszała na wieszaku z żabkami, a potem do szafy. Przedtem<br />
je oglądała, czy nie mają zagniecenia albo jakiej plamki. Nigdy nie<br />
miały. Helena nie gniotła rzeczy. Nie wiem, czy nie siadała<br />
w autobusach i tramwajach. Nawet jeśli podróżowała na stojąco, to<br />
przecież musiała siadać w swoim biurze przed komputerem albo<br />
ostatecznie na kanapie dla interesantów. W jaki zatem sposób szła przez<br />
życie bez jednej plamki na ubraniu czy choćby zagniecenia? Pierwszy<br />
raz, kiedy zobaczyłam ją przebierającą się, nie mogłam się powstrzymać<br />
i patrzyłam na nią z ukrycia. Zdjęła bluzkę, potem spódnicę i po<br />
wykonaniu rytuałów z wieszaniem stanęła naprzeciw okna. Była cieniem<br />
spowitym w białą halkę. Stała boso, w pończochach, ręce miała<br />
swobodnie ułożone wzdłuż ciała. Jasna głowa odznaczała się na tle nieba<br />
w poświacie. Stała tak dłuższą chwilę. Nie umiałam oderwać wzroku,<br />
odejść, opuścić tej wąskiej szpary, przez którą ją widziałam. Moje<br />
patrzenie miało wymiar niemal erotyczny. Zachwyt był większy niż<br />
sympatia, jaką do niej odczuwałam, większy niż współczucie, jakie do<br />
niej czułam. Nawet pogarda dla jej naiwności nie zdołała przesłonić mi<br />
piękna tej postaci. Drgnęłam wtedy i aż się spociłam, ponieważ bałam<br />
się, że ona może mnie usłyszeć i zdemaskować. Musiałam stać przed nią<br />
bez zupełnie bez maski, bez swojego stanowczego wyrazu twarzy,<br />
dającego jej poczucie bezpieczeństwa, które przywdziewałam za każdym
azem, kiedy byłam przy niej. Nie usłyszała mnie. Mogła udawać, że<br />
ciche skrzypnięcie podłogi nie dotarło do jej świadomości. Mogła<br />
naprawdę mnie nie usłyszeć. Stałam jeszcze, kiedy odwróciła się<br />
i włożyła sukienkę oraz płaskie pantofelki, poprawiła niepotrzebnie<br />
włosy. Dopiero wtedy odeszłam do kuchni. Smażąc kotlety,<br />
wyobrażałam sobie, jak powoli zdejmuje to swoje ubranie. Słyszałam,<br />
jak weszła do łazienki i nie zamykając drzwi, puściła wodę z kranu. To<br />
oznaczało, że tę czystą i pachnącą bluzkę, która wyglądała, jakby nikt jej<br />
nigdy nie nosił, wrzuci do letniej wody z odrobiną różowego płynu do<br />
prania jedwabiu i szybkimi ruchami będzie mierzwiła wodę, udając, że<br />
dotyka bluzki. Następnie wypłucze i powiesi na wieszaku. Bluzka będzie<br />
strząsała z siebie perliste kropelki do wanny, a potem będzie wisiała aż<br />
do momentu, kiedy Helena uzna, że jest gotowa do prasowania. Wtedy<br />
weźmie ją delikatnie do ręki i letnim żelazkiem przejedzie po białym<br />
materiale, sprawiając, że gładkie stanie się jeszcze gładsze. Zawsze mi<br />
się wydawało, że takie bluzki trzeba oddawać do pralni. Myślałam, że<br />
prane nawet w letniej wodzie i płynem, ale za każdym razem po<br />
włożeniu, z czasem tracą blask i elegancję. Może inne bluzki, ale nie te,<br />
które nosiła Helena. Jej jedwabie wyglądały jak prosto z fabryki,<br />
nietknięte czasem. Może ona się nie pociła, zastanawiałam się<br />
wielokrotnie nad tym fenomenem. Kobieta, która nie wydziela potu. To<br />
by pasowało do Heleny. Może dlatego nie brudziła i nie gniotła ubrań.<br />
Z drugiej jednak strony, taka osoba nie wydzielałaby zapachu. A ona<br />
pachniała. Delikatnie, ale niewątpliwie wydzielała własny zapach.<br />
Najbardziej przypominał jakiś kwiat. Ale nie egzotyczny, ponieważ nie<br />
był ani intensywny, ani duszny. To nie były też bzy ani konwalie czy<br />
polne kwiaty. Na pewno nie róże ani goździki, męczyłam się<br />
tygodniami, aż wreszcie zidentyfikowałam ten zapach. Helena pachniała<br />
kwiatami czereśni skąpanymi w deszczu. Właśnie tak. Jakkolwiek<br />
kiczowato by to zabrzmiało, właśnie tak było. Ulotny, delikatny zapach<br />
malutkich kwiatków, których płatki, podobne do jej jedwabnych bluzek,<br />
opadają szybko, robiąc miejsca bordowym owocom. Szukałam w jej<br />
kosmetykach takiego zapachu, bo przecież niemożliwe było, żeby<br />
Helena wydzielała go sama. Ale nie znalazłam niczego, co by go<br />
wywoływało sztucznie. Ona prawie nie używała perfum. Mówiła, że
zapachy drażnią ją i wywołują ból głowy. Kremy pachniały tylko<br />
kosmetyką. Helena zresztą używała najtańszych kremów, które na jej<br />
skórze rozkwitały niczym najdroższe specyfiki. Nie usprawiedliwiały<br />
jednak tego zapachu. Może żel pod prysznic, zastanawiałam się,<br />
przeszukując półki, albo mydło. Ale i tu nie znalazłam podobieństw.<br />
Doszłam do wniosku, że ona musi tak pachnieć sama z siebie. Może jej<br />
pot nie zawiera ostrych zapachów, tylko właśnie taką bladą woń. To<br />
pewnie zwykła chemia cząsteczek, którą jedni mieli, a inni nie.<br />
Smażyłam zatem kotlety z piersi, słuchałam znajomych rytuałów, które<br />
dziś odbywały się znacznie wolniej niż zwykle, może przez to zmęczenie<br />
spowodowane incydentem w sklepie, a może mnie się wydawało, że<br />
Helena jest wolniejsza. Kiedy weszła do mnie, właściwie do siebie do<br />
kuchni, kotlety stały ułożone w zgrabny stosik, ziemniaki się gotowały,<br />
a surówkę właśnie kończyłam mieszać. Helena spojrzała na obiad, jaki<br />
przygotowałam dla niej i dla córki, z mieszaniną wdzięczności i obawy,<br />
a potem powiedziała:<br />
– Weroniko, tak mi strasznie głupio… Naprawdę chciałam zrobić<br />
obiad dla nas wszystkich. Jest piątek, mogłybyśmy spokojnie zjeść,<br />
a potem odgrzałabym Anielce.<br />
– Ależ nie musisz się mną przejmować – odparłam. – Przecież<br />
mamy umowę, że to ja gotuję, a ty sprzątasz, nie pamiętasz?<br />
– Bardzo ci dziękuję – powtórzyła. – Ja bym nie zdążyła w takim<br />
tempie wszystkiego przygotować.<br />
Machnęłam ręką, litościwie nie mówiąc, że każda normalna<br />
kobieta, która wraca do domu z zamiarem zrobienia zakupów na obiad,<br />
załatwia to szybko i sprawnie, a potem nie mizdrzy się godzinę przed<br />
lustrem, tylko przebiera szybko i smaży, co trzeba.<br />
– Przecież widzę, kochana – odpowiedziałam – że zmęczona jesteś<br />
i wyprowadzona z równowagi tym sklepem… Już nie przeszkadzam.<br />
Zjemy razem kiedy indziej. Dziś znów mam gościa. Zrzucę tylko fartuch<br />
i lecę do siebie.<br />
Specjalnie tak do niej mówiłam, e tam, niech tam, zrzucę, kochana<br />
moja. Udawałam inną, niż jestem, przebierając z zadowoleniem<br />
owadzimi odnóżami. Chciałam, żeby nadal czuła się przy mnie<br />
wyjątkowa, wcielenie poezji, delikatności i spraw nadziemnych. Dlatego
sprawy przyziemne ogarniałam, doprawiając je trywialnością i czasem<br />
błędami językowymi. Wszystko dla mojej muzy. Ona była wobec mnie<br />
bardzo pobłażliwa. Słuchała moich opowieści, które tylko w części były<br />
nieprawdziwe, i kiwała głową ze zrozumieniem.<br />
– Naprawdę twoi rodzice chcieli, żebyś była konduktorką?<br />
– Chcieli, żebym pracowała na kolei – powiedziałam zgodnie<br />
z prawdą. – Nie precyzowali, co miałabym tam robić…<br />
– Ale ty zupełnie nie pasujesz do takiego życia… – Przewracała<br />
zielonymi oczami.<br />
Sama to wiedziałam, dlatego zrobiłam wszystko, żeby przekonać<br />
ojca, jak bardzo złym wyborem jest kolejarska kariera. Na szczęście nie<br />
musiałam wiele w tym kierunku robić, ponieważ autorytet ojca, niejaki<br />
Wieczorek, sam stwierdził, że nie bardzo pasuję do munduru i czapki<br />
z daszkiem. Dowiedziałam się, jak wygląda ten Wieczorek. W piątek<br />
pojechałam do ojca do pracy. Miałam dobry pretekst, pomoc<br />
w przyniesieniu ubrań służbowych do prania. Nie wiem, dlaczego<br />
fabryka nie prała ojcowskich fartuchów, może i prała, ale tatuś wolał<br />
przywozić je do domu, gdzie pod suchym okiem matki nabierały<br />
błyszczącej szarości zamiast matowej albo głębokiego granatu zamiast<br />
ciemnoniebieskiej płowości. Ojciec umiałby poradzić sobie sam<br />
z dwoma fartuchami, ale często utyskiwał, że mu nie pomagam, nie<br />
interesuję pracą, która daje mi chleb i tym podobne. Postanowiłam zatem<br />
wykorzystać ten pretekst i przejechać się do Huty Luchini. Miałam<br />
szczęście, ponieważ Wieczorek pracował „na wjeździe” i właśnie<br />
siedział znudzony, czytając „Express Wieczorny”. Pozwoliłam mu<br />
obserwować przez piętnaście minut plującą wokoło dziewuchę, która<br />
chodziła, zamiatając nogami i gadała do siebie. Widziałam wyraźnie, że<br />
mnie obserwował z dezaprobatą. Potem wyraził zdumienie, kiedy<br />
zobaczył, czyją córką jestem. Miałam go w kieszeni, jeśli tylko nie<br />
uznałby, że technikum kolejarskie zdoła mnie utemperować.<br />
Najwyraźniej jednak pomyślał, że będę zakałą tej szlachetnej<br />
społeczności i odradził ojcu ubieranie mnie w mundur. Ojciec nie miał<br />
pojęcia dlaczego, ale uwierzył Wieczorkowi, że mi z oczu pociąg nie<br />
wyjeżdża i dał spokój. Dzięki temu znalazłam się w liceum<br />
ogólnokształcącym. Tyle że nastąpiło coś w rodzaju przekleństwa
kolejowego. Mianowicie ja przez całe życie byłam w jakiś sposób<br />
związana z koleją. Albo mieszkałam przy Dworcu Wileńskim i chociaż<br />
to były najszczęśliwsze dni w moim życiu, nienawidziłam dźwięku<br />
odjeżdżającego pociągu albo hamującego piskiem na szynach.<br />
W dodatku nie mam pojęcia, dlaczego miałam w głowie cały rozkład<br />
jazdy i umiałam powiedzieć, o której odjeżdżają pociągi do Krakowa,<br />
Lublina, jakie są połączenia, możliwości połączeń i stacje docelowe.<br />
Sama podróżowałam rzadko, stąd nie wiem, dlaczego właśnie takie,<br />
a nie inne umiejętności. Rodzina śmiała się ze mnie, ojciec przygadywał,<br />
że jednak rzucił pępowinę na kolej, a mój Sławek proponował, żebym<br />
założyła informację i pobierała wynagrodzenie od opracowanej trasy<br />
bądź informacji o odjeżdżających pociągach. Mój Sławek… Coś<br />
ścisnęło mnie za gardło, kiedy o nim pomyślałam. Mogliśmy spokojnie<br />
sobie żyć, teraz siedzieć razem w kuchni, gdzie przekomarzalibyśmy się<br />
i opowiadali o przeczytanych książkach. Zamiast tego siedziałam we<br />
własnej kuchni z Heleną i próbowałam wytłumaczyć jej swoją awersję<br />
do kolei.<br />
– Pewnie, że nie pasowałabym – zgodziłam się z westchnieniem.<br />
– Chociaż może wtedy bym podróżowała…<br />
– Skąd – zaprzeczyła energicznie. – Zaliczałabyś tylko trasy.<br />
Miałam kiedyś klientów kolejarzy i pytałam ich, jak to jest z tymi<br />
podróżami. Wyśmiali mnie. Większość życia jeździli na jednej trasie,<br />
sypiając w tanich, przydworcowych hotelach, jeśli zaistniała taka<br />
potrzeba.<br />
– No to w takim razie już mi zupełnie nie żal… – Uśmiechnęłam<br />
się.<br />
Od pewnego czasu prosiła mnie, żebym została na noc, a ja<br />
udawałam, że to tylko takie „gadanie” i uprzejmość i machałam ręką.<br />
Tym razem też zignorowałam kolejną prośbę spojrzeniem o pozostanie,<br />
odpowiedziałam wzrokiem, że tym razem także nie. Nie mogłam tu za<br />
długo siedzieć. W końcu to był teraz dom jej i jej córki. Ja byłam sama,<br />
Sławka już w moim życiu nie było od wielu lat. Jego ubrania oddałam<br />
dopiero niedawno, wbrew temu, co mówiłam rodzicom. Nie umiałam się<br />
z nimi rozstać. Matka mi tłumaczyła wielokrotnie, także w czasie tamtej<br />
pamiętnej wizyty rodziców, kiedy zastali rzeczy Sławka wyciągnięte
z szafy i rozłożone na stole i krzesłach, że trzeba, bo biedni czekają,<br />
a dusza nie może zaznać spokoju. Wiedziałam, że to nieprawda. Sławek<br />
był tak dobry, tak szlachetny, że spokój osiągnął na pewno. Tylko mnie<br />
zostawił zaniepokojoną, wylęknioną, bez nadziei, że spotka mnie jeszcze<br />
w życiu coś dobrego. Odpyskowałam matce, kazałam jej się zamknąć,<br />
właśnie w odpowiedzi na jej idiotyczne uwagi o dzieleniu się z innymi.<br />
Nie jestem z tego dumna, ale w inny sposób nie zdołałam jej uciszyć.<br />
Teraz, kiedy zostawiłam sobie tamten jeden krawat, którego Marcin nie<br />
przyjął, i sweter, w którym chodziłam po domu, rodzice nie poruszali<br />
tego tematu.<br />
– Kiedy ojciec umrze, wtedy oddawaj jego ubrania, od mojego<br />
męża się odczep…<br />
– Jak ty do matki mówisz… – Załamała ręce. – Przecież ja jedynie<br />
z serca dobrego…<br />
– Dla kogo to dobre serce? Dla mnie? Dla bezdomnych?<br />
– nacierałam ostro.<br />
Ucichła i chciała się wycofać. Dla niej słowa były jedynie słowami,<br />
nie kryła się za nimi żadna treść, a skoro udało jej się wnieść w to, co<br />
powiedziała, i treść, i nawet jakieś uczucia, nie umiała sobie z tym<br />
poradzić.<br />
– Jak tam sobie uważasz… – Odwróciła głowę. – Jakbyś chciała, to<br />
ja ci mogę pomóc, córeczko, posegregować…<br />
– W ubraniach po Sławku nie będzie chodził żaden pijaczyna! –<br />
wrzeszczałam, a to ucinało wszelkie dyskusje.<br />
Nigdy nie umiała mnie objąć ani pocieszyć w żaden inny sposób.<br />
Zwykle w sytuacjach kryzysowych prosiłam, żeby sobie poszła, a ona<br />
wychodziła, zostawiając mi w kuchni obiad i ciągnąc za sobą ojca. Nie<br />
wiem, dlaczego moja własna matka myślała sobie, że z chwilą śmierci<br />
mojego męża będę czekała z niecierpliwością na jej gołąbki tudzież inne<br />
wyprane ze smaku dania. Może ktoś jej powiedział, że samotne osoby<br />
sobie nie gotują, bo szkoda im na to czasu. Rzeczywiście, ja nie miałam<br />
ochoty na jedzenie, bo każde danie kojarzyło mi się z nim. Myśląc<br />
o zupie, widziałam Sławka nad talerzem pomidorowej z bazylią,<br />
jedzącego tę zupę ze smakiem i mówiącego do mnie o moich małych<br />
rączkach, które kroiły pomidorki specjalnie dla niego. Kiedy podawałam
drugie danie, przyrównywał ziemniaki do swoich niezdarnych<br />
pocałunków, a purée z masłem do miękkości mojej skóry. O kotletach<br />
wyrażał się tak poetycko, że niejeden prawdziwy poeta umknąłby<br />
z zazdrości, a krytycy kulinarni poszli się gonić. On to robił z miłości do<br />
mnie, wiedząc, że ja tymi daniami mówię mu, jak bardzo go kocham. Co<br />
mogło mnie skłonić do tego, żebym takie danie zrobiła dla siebie i jadła<br />
w samotności? Tylko pragnienie wspomnień, a te były wciąż bolesne,<br />
mimo upływu lat. Dlatego żywiłam się byle czym, byle jak, byle<br />
przeżyć. Jadłam, kiedy odczuwałam głód, i to też tylko trochę, żeby nie<br />
przestać odczuwać tego ssania, które sprawiało, że nie przestawałam<br />
cierpieć. Tylko czasem, jak u Carmen, jadałam rzeczy pyszne i zrobione<br />
specjalnie dla mnie. Albo u Doroty, ale u niej jedzenie nigdy nie było<br />
dobre, dlatego nie mogłam zaliczyć tego do przyjemności. Helenie<br />
gotowałam, ponieważ nie umiała tego robić sama. Bóg jeden wie, jak<br />
mąż znosił jej kuchnię, a dziecko akceptowało robione przez nią dania.<br />
Do tej pory żałowałam, że oddałam w końcu ubrania Sławka. Tyle<br />
razy potem wyrzucałam sobie, że zrobiłam tak straszną rzecz, mimo że<br />
już nim nie pachniały. Mogłam wąchać je godzinami i cierpiałam tylko<br />
wtedy, kiedy ten zapach robił się mniej intensywny. Zawijałam wtedy<br />
garnitury i swetry w folie, a ich zapach stawał się na powrót bardziej<br />
Sławkowy. Wkładałam ubrania w worki, podgrzewałam odrobinę<br />
w piekarniku, mieszałam swetry z koszulami, żeby te ostatnie przeszły<br />
zapachem, a on zupełnie znikł. Sypiałam w piżamie, która należała do<br />
niego, ubierałam się w jego swetry, koszule, a nawet marynarki.<br />
Wszystko naturalnie wtedy, kiedy nikt nie widział. I na pewno nie<br />
zamierzałam się tego zapachu pozbawiać. Oddałam je, kiedy zapach<br />
zupełnie się ulotnił. Po wielu, wielu latach. A może to wtedy Sławek<br />
odszedł ode mnie na dobre, wraz ze swoim zapachem i zdolnością do<br />
zabarwiania słowami potraw tak, żeby miały szczególny posmak.<br />
•<br />
Śniły mi się pustynia i piasek. Dużo piasku. Siedziałam na nim<br />
i przesypywałam palcami. Świeciło słońce, a mnie nie było gorąco.
W dali widać było zielone palmy. Wiedziałam, że to oaza. W każdej<br />
chwili mogłam dojść do wody i napić się tyle, ile chciałam. Siedziałam<br />
zatem spokojnie i wystawiałam twarz do słońca. Wtedy mój wzrok padł<br />
na oazę, która migotała w słońcu, a potem zaczęła się rozmazywać<br />
i zniknęła. Wtedy zrozumiałam, że mam do czynienia z fatamorganą<br />
i zaczęłam krzyczeć z niepokoju, że umrę z pragnienia. Zbudził mnie<br />
własny krzyk. Leżałam w pościeli, skołtunionej, zaplątanej w moje nogi,<br />
z mokrą od potu piżamą i sklejonymi włosami. Kiedy wstałam, w głowie<br />
mi się kręciło, a suchy język przywierał do podniebienia. Nie znosiłam<br />
tego uczucia. Wypiłam trochę mięty z sokiem malinowym, bardzo<br />
lubiłam tę mieszankę, i popatrzyłam przez okno. Heleny na pewno nie<br />
było. Pewnie poszła do swojej kancelarii, gdzie przyjmowała klientów,<br />
wreszcie samodzielna, niezależna od męża i jego fanaberii. Powiedziała<br />
mi, że znacznie trudniej niż z domu było odejść z pracy. O ile mąż<br />
patrzył z ironią, jak pakuje przypadkowe rzeczy i ciągnie zapłakaną<br />
Anielę za ręce do drzwi, to odejście ze wspólnej kancelarii było<br />
karkołomnym przedsięwzięciem. Na szczęście mąż zadbał, żeby Helena<br />
była wyłącznie pracownikiem w firmie. Nie była nawet zastępcą pana<br />
i władcy. Mogła zatem złożyć podanie o rozwiązanie umowy o pracę.<br />
Zrobiła to, następnego dnia z triumfem wręczyła mu wypowiedzenie<br />
i przeżyła chwilę uniesienia, kiedy dostrzegła w jego wzroku cień<br />
strachu.<br />
– Będziesz musiał sam wziąć się do roboty albo zatrudnić inną<br />
frajerkę – powiedziała spokojnie i wróciła do swojego pokoju, gdzie<br />
powoli, niczym w amerykańskich pismach, porządkowała biurko.<br />
– Podpisałem. – Położył przedarte na cztery części wymówienie<br />
i z uśmieszkiem wrócił do swojego pokoju.<br />
Helena westchnęła i wydrukowała kolejne podanie. Na pierwszym<br />
odnotowała, że nie zostało przyjęte, a tak naprawdę podarte przez<br />
pracodawcę o godzinie 9.45. Z kolejnym podaniem poszła o 9.50, a kilka<br />
minut później Andrzej położył przedarte kartki na jej biurku. Taka gra<br />
powtórzyła się jeszcze kilkanaście razy. Helena z cierpliwością anioła<br />
drukowała wymówienia, opatrując je kolejną godziną, a Andrzej kładł<br />
podpisane i przedarte podanie na jej biurku. Po piętnastu próbach uznała,<br />
że dość. Wzięła piętnaście czystych kartek i na każdej wkleiła przedarte
kawałki, złożone jak puzzle. Potem skserowała je i położyła mężowi<br />
ponownie na biurku. Andrzej zaplątał się, właśnie wtedy rozmawiał<br />
przez telefon z ważnym klientem i zamiast powiedzieć: „Bardzo się<br />
cieszę, że pan zaakceptował nasze propozycje”, powiedział: „Bardzo się<br />
cieszę, że pan zakwestionował nasze propozycje”. Helena wyszła, nie<br />
słuchając nerwowego śmiechu i żartów Andrzeja z powodu<br />
przejęzyczenia, które nazwał niefortunnie „pomyłką freudowską”. Freud<br />
nie miał nic wspólnego z klientem, może tyle, że to Helena złożyła<br />
powyższe propozycje, gratulując sobie w duchu tak dobrego pomysłu,<br />
który zachwycił klienta i dał zatrudnienie kancelarii. Przerażona<br />
sekretarka patrzyła, jak Helena opróżnia szafkę, dzieląc dokumenty na<br />
dwie kupki, jedną z papierami osobistymi, a drugą z dokumentami, które<br />
zamierzała zostawić w kancelarii. Nie skończyła jeszcze pracy, kiedy<br />
Andrzej wyszedł z dyrektorskiego pokoju i podszedł do jej biurka.<br />
– Kochanie – powiedział tonem przestrogi. – Wiem, że jesteś<br />
trochę urażona, ale przecież możemy porozmawiać spokojnie…<br />
W tym samym momencie do pomieszczenia wszedł drugi<br />
wspólnik, zastępca Andrzeja, i spojrzał zdumiony na biurko Heleny.<br />
– Chyba przeszkadzam… – bąknął i zaczął się wycofywać.<br />
– Wybacz, stary – rzucił w jego stronę Andrzej, nie spuszczając<br />
żony z oczu. – Ale my tu mamy małżeńskie nieporozumienia, które moja<br />
żona postanowiła roztrząsać publicznie…<br />
– Ależ nie przeszkadzasz, Jeremi. – W tym samym momencie<br />
powiedziała Helena, śląc wspólnikowi męża krzepiący uśmiech.<br />
– Odchodzę od was. Wybacz, nie będzie przyjęcia pożegnalnego…<br />
Wspólnik zaczął wycofywać się nogą za nogą, Helena spokojnie,<br />
przynajmniej na zewnątrz, pakowała papiery, a mąż stał z otwartymi<br />
ustami koło jej biurka. Ale kiedy zostali sami, zrzucił jeden ze stosów<br />
papierów, które niczym dywan zasłały wąskie pomieszczenie. Helena<br />
drgnęła, skuliła się, ale trwało to tylko jedną chwilę.<br />
– Zrzuciłeś papiery, które zostawiam. Większość to poufne<br />
dokumenty, więc chyba będziesz musiał je segregować osobiście…<br />
Wzięła drugi stos, wpakowała do aktówki i chciała wyjść, kiedy<br />
mąż złapał ją za ramię i przyciągnął do siebie.<br />
– Przestań się wygłupiać – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Nie
możesz odejść…<br />
– Ależ mogę – nieco ochrypłym głosem rzuciła mu w twarz.<br />
– Właśnie to robię. Odchodzę od ciebie oraz z pracy.<br />
– Nie podpisałem wypowiedzenia! – krzyknął.<br />
Helena wyrwała ramię.<br />
– Podpisałeś, tylko darłeś potem dokument. Ale ja to<br />
odnotowałam…<br />
– Nie masz tego wypowiedzenia. Podarłem je! – Wciąż mówił<br />
podniesionym tonem, ale już mniej pewnie. – Jeśli nie przyjdziesz jutro<br />
do pracy i nie będziesz wykonywała jak należy moich zleceń, to…<br />
będzie porzucenie pracy…<br />
Helena w tym momencie, jak mi relacjonowała, zdała sobie sprawę<br />
z dwóch rzeczy. Po pierwsze, jak złym prawnikiem jest jej mąż, a po<br />
drugie, jak bardzo ją do tej pory wykorzystywał.<br />
– No cóż… – rzuciła. – Jeśli się nie dogadamy, trzeba będzie pójść<br />
do sądu pracy.<br />
– Helena – spróbował Andrzej. – Porozmawiajmy spokojnie. Za<br />
mało ci daję pieniędzy? Nie masz na zakupy?<br />
– Bijesz mnie – odparła, stojąc w drzwiach. – Żadne zakupy mi nie<br />
pomogą pozbierać się po takim poniżeniu.<br />
Wymaszerowała z podniesioną głową z kancelarii, zatrzymała się<br />
chwilę przy wspólniku, przyjrzała mu się, a następnie powoli rozpięła<br />
jedwabną bluzkę. Jeremi stał jak słup soli, Andrzej także nie mógł się<br />
ruszyć. Ale Helena nie zamierzała kusić wspólnika widokiem<br />
doskonałych piersi, tylko pokazać mu siniaki, jakie zrobił jej mąż,<br />
uderzając ją w mostek oraz zadrapania na ramieniu.<br />
– To musiało być mocne – powiedziałam z podziwem.<br />
– Kiedy ubrałam się i wyszłam z aktami, popłakałam się na<br />
dworze… – Pokręciła głową. – Ze strachu i napięcia. Tak się bałam. Do<br />
tej pory się boję…<br />
– Przecież teraz już nic nie może ci zrobić – pocieszyłam ją.<br />
Spojrzała na zamknięte drzwi pokoju Anieli.<br />
– Niestety, może… – Skrzywiła się. – Przynajmniej mi utrudnia.<br />
Mam ciągle niejasną sytuację z pracą, bo takie sprawy w sądzie ciągną<br />
się latami. Oczywiście wygram, on będzie musiał pokryć koszty procesu
i zapłacić mi odszkodowanie…<br />
– Jesteś świetnym prawnikiem – zapewniłam ją.<br />
– Mama też tak mówi. – Uśmiechnęła się do mnie. – Ale mimo<br />
wszystko radzi, żeby do niego wrócić…<br />
– Jak to? – Nie zrozumiałam. – Przecież go nigdy nie lubiła,<br />
twierdziła, że powinnaś była dawno od niego odejść, mieszkałaś u niej…<br />
– Ja też nie rozumiałam… – odparła wolno. – Dlatego się od niej<br />
wyprowadziłam… Ale potem mi powiedziała…<br />
– O czym? – spytałam, wiedząc, że będzie jej trudno o tym mówić.<br />
– Wszystko było dobrze, kiedy przyszłam wieczorem z Anielą…<br />
Otoczyła mnie opieką, o nic nie pytała… Myślała, że to chwilowa<br />
fanaberia rozpieszczonej przez ojca córki…<br />
– Była dla ciebie takim autorytetem, do tej pory jest… – myślałam<br />
głośno, kiedy uświadomiłam sobie, że jej matka może dopiąć swego<br />
i zabrać mi Helenę. Nie wiem, co kierowało tą kobietą, żeby doradzać<br />
córce powrót do męża, który ją uderzył. Ciekawe, jakiego argumentu<br />
użyła. Może powiedziała, że jak świat światem mężczyźni bili kobiety?<br />
Albo stwierdziła, że z prawnego punktu widzenia to właściwie jest<br />
ogromna różnica między uderzeniem kobiety a podrapaniem jej czy<br />
popchnięciem? Poza tym Helena nie miała obdukcji ani żadnego<br />
świadka, nie licząc kolegi z pracy, który oszołomiony widokiem jej<br />
nagich piersi, mógł w słabym świetle nie zauważyć siniaka ani zadrapań.<br />
Albo zadziałał czynnik finansowy, co wydawało mi się najbardziej<br />
prawdopodobne. Matka wiedziała, ile wkładu własnego jej córka ma<br />
w firmie. Owszem, mąż nie da sobie bez niej rady, ale równie dobrze<br />
może zatrudnić jakąś bystrą kobietę, właśnie kobietę, która będzie<br />
pełniła rolę Heleny, weźmie na siebie jej obowiązki, kto wie, może<br />
nawet mąż zechce oszczędzić na podatkach i ożeni się z taką młodą<br />
piranią. Helena straci wtedy wszystko. Jedyne, na co będzie mogła<br />
liczyć, to spadek po matce albo życie z jej ciężko zarobionych pieniędzy.<br />
Póki aktywność mamy ograniczała się do kupowania prezentów na<br />
gwiazdkę i urodziny, było w porządku, ale jeśli będzie musiała<br />
utrzymywać siebie, córkę i wnuczkę nawykłe do dobrego życia, może<br />
już nie być taka kochająca i oburzona zachowaniem zięcia.<br />
– Mama powiedziała mi, że ojciec też… zdarzało mu się…
– Popatrzyła w bok.<br />
Milczałam taktownie.<br />
– Nie uwierzyłam w ani jedno słowo! – krzyknęła nieoczekiwanie.<br />
– Ojciec był… był najmilszym człowiekiem pod słońcem! Na mnie<br />
nigdy nie podniósł nawet głosu! To mama dała mi raz mocnego klapsa,<br />
bo strąciłam ze stołu wazon z różami. Zrobiłam to złośliwie i matka nie<br />
wytrzymała. Ojciec mnie wtedy zasłonił i krzyczał, że nie bije się dzieci!<br />
– Andrzej też nie podniósł głosu na Anielę – przypomniałam jej<br />
cicho.<br />
– To nie może być prawda. – Pokręciła głową. – Po prostu nie<br />
może…<br />
Stosowała klasyczny mechanizm wyparcia. Kiedyś tłumaczył mi to<br />
jeden lekarz. Jeśli uwierzyłaby matce, znaczyłoby to, że człowiek,<br />
którego kochała i podziwiała, nie był tym, kim się wydawał. Natomiast<br />
matka, która dla dobra dziecka znosiła takie, a nie inne zachowanie<br />
męża, musiałaby w oczach Heleny stać się męczennicą, bohaterką dnia<br />
codziennego, która wprawdzie opływa w dostatki, ale jednak żyje<br />
w domowym piekle. Potem musiałaby zapytać sama siebie, dlaczego<br />
matka ukrywała przed nią ten fakt. Dla pieniędzy, dla jej, Heleny,<br />
poczucia bezpieczeństwa? A może ze strachu? Kto wie, co<br />
odpowiedziałaby córce Zofia. Niekoniecznie prawdę. Bywa, że kobieta<br />
boi się odejść od męża, wie, że nie znajdzie w sobie tyle siły, żeby<br />
zacząć od początku. Wreszcie boi się, że mąż znajdzie ją i zniszczy,<br />
cokolwiek by to znaczyło dla konkretnej kobiety. Tyle że te kobiety<br />
oszukują same siebie, kłamią do lustra, że nie mogą opuścić swoich<br />
dzieci, szczególnie córek, tych dziewczynek zapatrzonych w ojców.<br />
– Jeśli to prawda, to przecież nie zmienia twojego stosunku do taty,<br />
jego pamięci…<br />
Odwróciła gwałtownie głowę.<br />
– Ależ wszystko zmienia … I nie zapominaj, że matka powiedziała<br />
mi to wtedy, kiedy ojciec nie może się już bronić. Przecież może teraz<br />
wszystko o nim mówić, że ją bił, upokarzał albo gwałcił, a on nie<br />
zaprzeczy…<br />
– Ale rozmawiasz z mamą teraz. Ona zaakceptowała twoją<br />
przeprowadzkę…
– Tak. – Pokiwała głową i dodała gorzkim tonem: – Mama pomaga<br />
mi finansowo, bo moja kancelaria to na razie takie… udawanie, że mam<br />
pracę…<br />
Szła codziennie do wynajętego za pieniądze matki lokalu<br />
w centrum i tam siedziała, licząc, że ktoś zobaczy baner na budynku<br />
i będzie akurat potrzebował porady prawnika.<br />
– Nie możesz się teraz ugiąć – powiedziałam. – Udało ci się.<br />
Odeszłaś. Nie możesz wrócić, bo mama tak radzi. Choćby nie wiem,<br />
jakim autorytetem była i jaką rolę odegrała w twoim życiu…<br />
– Mówisz, że rada matki jest niedobra?<br />
– Rada matki jest bezcenna. – Pogłaskałam ją po policzku. – Ale tu<br />
nie chodzi o radę matki, prawnika czy przyjaciółki…<br />
– Czy twoją… – Popatrzyła na mnie uważnie.<br />
– Tę decyzję musisz podjąć sama. – Serce mi trzepotało jak<br />
skrzydła owada. Bałam się, że jednym nieostrożnym słowem zrażę ją do<br />
siebie. – To musi być wyłącznie twoja wola. Nie możesz się nikogo<br />
radzić, jak postąpić.<br />
Muzyka z sypialni ucichła. Zastanawiałam się, czy Aniela słucha<br />
z uchem przytkniętym do drzwi.<br />
– Spotkaj się z nią, porozmawiajcie. Przecież umiesz rozmawiać ze<br />
swoją mamą. Wasze relacje nie mogą się opierać na fałszu czy<br />
niedomówieniach.<br />
– O czym mam mówić? – Dalej mówiła szeptem. – O ojcu? O tym,<br />
że udawała przez całe życie, czy może oskarżyć ją o kłamstwo?<br />
Pokręciłam głową.<br />
– Żal jest złym doradcą – szeptałam, bo mnie też frustrowała cisza<br />
dochodząca z pokoju Anieli. – Tu nie chodzi o twoją matkę, ani nawet<br />
ojca, tylko o ciebie. Ty jesteś tu i teraz. To, co było między twoją mamą<br />
a ojcem, nie może rzucać cienia na twoje relacje z mężem. Matka nie<br />
może cię ani karać za to, że trafiłaś na Andrzeja, ani wymagać od ciebie<br />
podjęcia jej decyzji, bo daje ci pieniądze…<br />
Zasypywałam ją argumentami, z których wynikało jedno. Helena,<br />
i tylko ona, jest na całym świecie najważniejsza. Nie są istotne uczucia<br />
jej córki, matki, tym bardziej nieżyjącego ojca. Nikt nie ma prawa<br />
mówić jej, jak ma żyć i gdzie mieszkać. Wszyscy powinni jej pomagać,
o jest wyjątkowa.<br />
– Jesteś bardzo mądrą kobietą Weroniko – powiedziała już głośno.<br />
– Kiedy zobaczyłam cię pierwszy raz, biło od ciebie ciepło. Poczułam,<br />
że chcę być właśnie tutaj, w tym… – uśmiechnęła się – niezbyt ładnym<br />
mieszkaniu.<br />
– Starałam się ocieplić to mieszkanie swoją osobą.<br />
– Uśmiechnęłam się szelmowsko i objęłam ją, a potem pocałowałam<br />
w czoło i pożegnałam się.<br />
Do domu wróciłam roztrzęsiona. Skorupka pewności siebie<br />
i słuszności podjętych decyzji pękała na Helenie niczym skała podczas<br />
trzęsienia ziemi. To, czego jeszcze wczoraj była taka pewna, dziś<br />
wydawało się odległe i niewarte uporu. Jeśli nie przekonam jej, żeby szła<br />
konsekwentnie raz obraną drogą, odejdzie do swojego życia w złotej<br />
klatce, pozwoli się oszukiwać matce i poniżać mężowi. Być może nie<br />
wróci nawet do pracy. Kto wie, jaką kotwicę zarzuci jej na szyję<br />
Andrzej. Kolejne dziecko? Kierownicze stanowisko w firmie? A może<br />
zechce zainwestować w jej własną kancelarię, udając, że został<br />
pokonany i wie wreszcie, jakie błędy popełnił w małżeństwie oraz<br />
zobowiązuje się, żeby nigdy, ale to nigdy się nie powtórzyły.<br />
Zastanawiałam się, dlaczego jej matka nie mówiła o prawdziwym<br />
obliczu ojca. To wydawało się kluczem do tego, jaką kobietą była<br />
Helena. Od roli ojca w rodzinie, postawy jako mężczyzny, zależy to,<br />
jaka jest córka. Przecież mnie ojciec wychowywał w duchu uległości<br />
i schodzenia wszystkim z drogi. Gdyby nie Sławek, nigdy nie<br />
przeżyłabym niczego, co powoduje drgnienie serca i pragnienie, żeby<br />
podążać jakąś drogą. Czy z synami jest tak samo, nie miałam pojęcia.<br />
Mój teść był spokojnym człowiekiem, podobnie teściowa. O ile ona<br />
lubiła stawiać na swoim, o tyle teść lubił, kiedy mówi mu się, co ma jeść,<br />
gdzie jechać na wakacje i jaki kupić samochód. Nie wyglądał przy tym<br />
na sfrustrowanego brakiem dominacji w rodzinie. Teściowa dyrygowała<br />
nim niczym orkiestrą, a on poddawał się dyrygenturze. Kiedy Sławek<br />
umarł, każde z nich zajęło się tym, co potrafiło najlepiej. Teść zapadł się<br />
w sobie i skoncentrował na znalezieniu odpowiedzi na pytanie, co<br />
zrobić, żeby mniej cierpieć. Teściowa z kolei przykrywała cierpienie<br />
działaniem. Dbała o grób, budowała pomnik, grawerowała wciąż literki,
żeby były równie błyszczące jak w dniu, kiedy pierwszy raz zostały<br />
wyryte i pokryte złotem. Wydaje się, że nie mieli żadnego wpływu na to,<br />
jaki był Sławek. Pomyślałam o teściach i uświadomiłam sobie, że nie<br />
widziałam ich od lat. Nie pytałam także moich rodziców, czy wiedzą, co<br />
u nich słychać. Jak znam moją matkę oraz ojca, to pewnie wstydzili się<br />
ich odwiedzać i podtrzymywać kontakty. Za życia Sławka spotykaliśmy<br />
się dwa razy do roku na rodzinnych uroczystościach, po jego śmierci<br />
i stypie nie odbyło się właściwie żadne spotkanie. Przez pierwsze lata<br />
w czasie świąt przyjmowałam zaproszenie na herbatkę, nigdy na Wigilię,<br />
tę spędzałam sama, uparcie płacząc i oglądając nasze wspólne zdjęcia.<br />
Chodziłam do teściów w pierwszy dzień świąt, wypijałam herbatę<br />
i jadłam ciasto. Pytali, jak sobie radzę, a ja mówiłam szczerze, że nie<br />
radzę sobie, ale nie chcę o tym rozmawiać. Nie rozmawialiśmy zatem na<br />
żadne „głębsze” tematy, właściwie w ogóle nie rozmawialiśmy. Nie było<br />
więc żadnego sensu w tych spotkaniach. Po trzech, czterech latach<br />
umarły śmiercią naturalną. A potem, ujmując sprawę skrótowo,<br />
załamałam się zupełnie i moi rodzice wstydzili się spotykać z teściami<br />
nawet przy grobie Sławka. Na pierwszego listopada palili świeczki<br />
bladym świtem, wszystko po to, żeby przypadkiem nie spotkać teściów<br />
i nie być zmuszonym do niezręcznego milczenia albo niezręcznych<br />
pytań, na które nie ma dobrych odpowiedzi.<br />
Już wiedziałam, jak powinnam postępować z Heleną. Nie można<br />
jej było namawiać czy przekonywać. To tylko kwestia czasu, kiedy<br />
odrzuci wszystkich, którzy dobrze jej radzili. Nie chciałabym, żeby po<br />
raz kolejny zaczynała od nowa, tym razem beze mnie. Nie mogłam jej<br />
stracić tak, jak straciłam Carmen. Kiedy myślałam o tej czarnowłosej<br />
personifikacji życia, zawsze łzy kręciły mi się pod powiekami. Nie tyle<br />
z tęsknoty za nią, była przecież Helena, ale z przekonania, że Carmen<br />
swoim uporem i złą decyzją zmarnowała swoje życie. Nie pozwolę<br />
Helenie na nic podobnego.<br />
Z przeszłością należy się rozstać nie dlatego, że była zła, lecz<br />
dlatego, że jest martwa, to zdanie kołatało mi w głowie i powiedziałam<br />
je od niechcenia na głos, kiedy odsmażałam pierogi. Szyła coś właśnie,<br />
chyba urwany guzik z bluzki córki, miała na środkowym palcu<br />
staroświecki naparstek, a igła sprawnie i szybko atakowała czerwień
luzeczki.<br />
– Jesteś zupełnie inna niż osoby, które znam – powiedziała, nie<br />
unosząc głowy znad robótki. – Wszyscy inni dorośli twierdziliby raczej,<br />
że to przeszłość nas ukształtowała, nie można jej odsunąć, zapomnieć et<br />
cetera…<br />
W moim przypadku to pierwsze zdanie było bardzo prawdziwe.<br />
Gdybym umiała pożegnać Sławka, rozstać się z nim, pozwolić mu odejść<br />
z moich snów i życia, byłabym dziś w zupełnie innym punkcie. Tak,<br />
czasami żałowałam, że nie umiałam zapomnieć, wyzbyć się pretensji do<br />
świata i Boga. O ile łatwiej byłoby mi żyć, gdybym uznała, że los albo<br />
Bóg tak chciał. Nie musiałabym próbować z innym mężczyzną, ta sfera<br />
była zarezerwowana wyłącznie dla Sławka i nie potrzebowałam nikogo<br />
innego. Ale teraz mogłabym być dyrektorem przedszkola i normalnie<br />
funkcjonować, a nie odgrzewać pierogi dla kobiety, którą znałam<br />
zaledwie kilka miesięcy. Nie, absolutnie nie żałowałam swoich<br />
wspomnień, ale mogłam martwić się koniecznością remontu w mojej<br />
placówce albo walczyć o dotację gminy na dodatkowe zajęcia, a nie<br />
myśleć, co zrobić, żeby Helena nie wróciła do męża.<br />
– Pewnie dlatego, że nie mam własnych dzieci. – Obracałam<br />
pierogi na patelni. – Mogę mówić, co uważam, a nie to, co trzeba…<br />
– A ja zgodziłam się na mediację, wiesz? – Skończyła szyć i nie<br />
odgryzła nitki, tylko ucięła ją małymi nożyczkami. Była bardzo kobieca<br />
w tym geście.<br />
– W sprawie majątku? – ucieszyłam się. – To bardzo dobrze.<br />
Zrobiłaś to, co radziła twoja mama. Bardzo dobrze…<br />
– W sprawie wszystkiego… – sprostowała, z uporem wpatrując się<br />
w guzik, jakby było tam coś szczególnie ciekawego. – Ogólnie…<br />
małżeństwa, opieki nad Anielą…<br />
Nie mogłam teraz pokazać, jak bardzo zabolały mnie te słowa.<br />
Przecież ja opiekowałam się nią i Anielą, a nie jej mąż. Ani jej matka.<br />
– Słusznie. – Pokiwałam energicznie głową, przekładając pierogi<br />
na talerz. – Nie mam w tym względzie wiedzy, ale wydaje mi się, że<br />
obca, niezaangażowana osoba bardzo poprawia jakość dyskusji.<br />
Wyrażałam się jak jakaś gadająca głowa z telewizora.<br />
– Bo może nie warto przekreślać piętnastu wspólnie spędzonych
lat?<br />
Nie chciałam, żeby zrobiła mi to samo co Carmen, a najwyraźniej<br />
Helena właśnie taki miała zamiar.<br />
– Pamiętaj, żeby to była twoja własna decyzja. Nic nie jest ważne<br />
oprócz tego, co ty czujesz i uważasz.<br />
Usiadłam przy stole i popatrzyłam na nią. Zawsze zaczynała takie<br />
rozmowy przed jedzeniem, kiedy wychodziłam, bo wciąż rzadko<br />
jadałam z nimi obiema. Jakby chciała mnie sprawdzić czy sprowokować,<br />
żebym potwierdziła, jaka jest dla mnie ważna.<br />
– Nie potrzebujesz rady, tym bardziej mojej… – zaczęłam.<br />
– Właśnie potrzebuję – przerwała mi. – Marzę o tym, żeby ktoś mi<br />
kazał zrobić to czy tamto… Ktoś, kto wie, co jest dla mnie dobre…<br />
– Tak. – Kiwnęłam głową. – Podporządkujesz się, a potem<br />
będziesz miała pretensje do tej osoby. Zniszczysz siebie i ją żalami…<br />
– Dlaczego mówisz: „ją”? Masz na myśli moją mamę? – Wzięła<br />
sobie pieroga, mimo że nie zawołała Anieli. Zawsze miała zasadę, że<br />
najpierw wszyscy siadają do stołu, a potem zaczyna się jedzenie.<br />
– A nie mówisz o niej? – spytałam. Wzięłam z szafki dodatkowy<br />
talerz i usiadłam przy stole. Nałożyłam sobie trzy pierogi i polałam je<br />
cebulką przysmażoną na maśle. Ja także nie zawołałam Anieli.<br />
– A o kim?<br />
– Mówię o tobie. – Jadła pieroga, krojąc go na mikroskopijne<br />
kawałki nożem i widelcem. – Wiesz o mnie bardzo dużo. Nie jesteś moją<br />
matką, więc nie chcesz załatwić żadnych „swoich” spraw, kładąc na<br />
szalę moje poczucie bezpieczeństwa czy szczęście. Powiedz mi, co mam<br />
zrobić…<br />
– A ty mnie posłuchasz? – spytałam, przyglądając się jej uważnie.<br />
To była tania prowokacja. Chciała mnie sprawdzić, jak daleko się<br />
posunę, jak bardzo mi zależy na jej osobie. Wyczułam to.<br />
– Posłucham… – Kiwnęła głową.<br />
Do kuchni weszła Aniela. Trochę się zdziwiła, widząc mnie przy<br />
stole. Czasami z nimi jadałam, ale zwykle w niedzielę, w dzień<br />
powszedni rzadko. Zapowiadałam się zresztą, jak gość, bardzo dbałam<br />
o takie pozory. Rozliczałam się też z pieniędzy sumiennie, nie<br />
przekraczałam ustalonej sumy tysiąca złotych miesięcznie na zakupy
i gotowanie, komponowałam posiłki pełnowartościowe pod względem<br />
witamin i składników odżywczych, tanie i zdrowe. Podałam Anieli<br />
pierogi, chociaż korciło mnie, żeby jej powiedzieć, że ktoś, kto ma<br />
dwanaście lat i dwie zdrowe ręce, może obsłużyć się sam. My z Heleną<br />
jadłyśmy w milczeniu, od czasu do czasu rzucając uwagi na temat<br />
pogody i miękkości ciasta pierogowego. Wreszcie Anielka poszła,<br />
tradycyjnie zostawiwszy talerz na stole. Nie powiedziała nawet<br />
„dziękuję”. Helena popatrzyła za nią chwilę, poczekała, aż rozległo się<br />
trzaśnięcie drzwi, spokojnie dokończyła ostatni pierożek i krzyknęła:<br />
– Aniela!<br />
Muzyka w pokoju ucichła, drzwi trzasnęły, a w progu kuchni<br />
pokazała się naburmuszona dziewczynka.<br />
– Nie zapomniałaś o czymś? – spytała Helena ostrym tonem. Ja nie<br />
ruszałam się z miejsca i nie patrzyłam na dziewczynę.<br />
– E? – Skrzywiła się Anielka. – Niby co?<br />
– Niby to – powiedział dobitnie jej matka – że odchodzisz od stołu,<br />
nie zapytawszy się, czy możesz, zanim wszyscy zjedliśmy. Oraz to, że<br />
nie odnosisz po sobie talerza do zlewu.<br />
Aniela bez słowa podeszła do stołu, wzięła talerz i wstawiła go do<br />
zlewu.<br />
Helena obserwowała te poczynania jawnie, ja spod oka.<br />
Żałowałam, że zostałam. Ta scena wyraźnie była przeznaczona dla mnie.<br />
Helena w taki tani sposób demonstrowała, że potrafi postawić na swoim.<br />
Aniela wracała do siebie przygarbiona i powłócząca nogami.<br />
– Aniela! – rozległ się ponownie głos Heleny.<br />
– Co? – burknęła, wzruszając ramionami. Potem dopiero powoli się<br />
odwróciła. Posłała mi spojrzenie pełne pretensji. Wyraźnie nie<br />
akceptowała mojej obecności u nich na obiedzie.<br />
Spojrzałam na nią. Miała oczy Sławka, taką samą oprawę. Czy to<br />
możliwe, żeby to było dziełem przypadku?<br />
– Szklanka… Czy o każdym naczyniu mam mówić oddzielnie?<br />
Dziewczyna posłała mi nienawistne spojrzenie. Potem wzięła<br />
szklankę do ręki i odwróciła się w kierunku zlewozmywaka.<br />
Dostrzegłam zwężenie źrenic, potem nieznaczne rozchylenie palców<br />
i szklanka wysunęła jej się z ręki.
– Uups… – powiedziała. – Zaraz posprzątam.<br />
– Wyjdź stąd! – krzyknęła Helena. – Jeszcze się pokaleczysz!<br />
Po czym zrobiła klasyczny błąd matki, mianowicie wyprosiła<br />
winowajczynię, a sama wzięła zmiotkę i z cierpiętniczą miną zbierała<br />
rozproszone szkiełka. Dziecko z zadowoloną miną poszło do swojego<br />
pokoju, gdzie zaczęło słuchać muzyki.<br />
– No i sama widzisz… – westchnęła.<br />
Widziałam tylko tyle, że dała się zmanipulować dwunastolatce.<br />
– Nie trzeba było sprzątać za nią – powiedziałam. – Mogła sama<br />
pozbierać stłuczone szkło… Chciałaś być konsekwentna, trzeba było<br />
trzymać się do końca.<br />
– Auć – syknęła, ssąc palec. – Wbiło mi się szkło.<br />
– Opatrz rękę, a ja dokończę sprzątanie… – Wstałam z krzesła.<br />
– Niech to jasna cholera! – krzyknęła tak nagle, że aż drgnęłam. –<br />
Zostań! Mówiłam, że ja sprzątnę!<br />
Usiadłam posłusznie z powrotem.<br />
– Nie umiem się odnaleźć. – Wyjęła z szafki plaster, bandaż<br />
i spirytus i zaczęła nieporadnie opatrywać palec. Minę przy tym miała<br />
tak niewyraźną, jakby odcięła sobie rękę, a nie zrobiła drobną ranę.<br />
– Pokaż – zażądałam. – Trzeba zobaczyć, czy nie tkwi tam kawałek<br />
szkła…<br />
– Chyba w oku mi tkwi kawałek…<br />
– Naprawdę? – przestraszyłam się. – Trzeba w takim razie jechać<br />
na ostry dyżur okulistyczny… To bardzo poważna sprawa…<br />
– Weroniko, Weroniko… – uspokoiła mnie. – Jak to możliwe, że<br />
zawodowa przedszkolanka nie zorientowała się, że żartuję. Szkło ze<br />
stłuczonego zwierciadła wpadło mi do oka. Naraz wszystko widzę<br />
wykrzywione i złe. Jak Kaj z Królowej Śniegu…<br />
Zebrało jej się w takiej chwili na przenośnie literackie, pomyślałam<br />
ze złością. Oczyma duszy widziałam ją na stole operacyjnym, jak chirurg<br />
wydłubuje jej kawałek szkła z oka.<br />
– Ale kogo widzisz, Heleno, w krzywym zwierciadle? Swoją<br />
matkę? Córkę?<br />
Rozłożyła ręce.<br />
– Przede wszystkim siebie. Nie radzę sobie ze swoim życiem.
Umiałam raz podjąć decyzję i zaczynam się wahać, zwalać na innych<br />
swoje problemy…<br />
– Radzisz się – pocieszałam ją. – To normalne…<br />
Już sama nie wiedziałam, czy ona potrzebuje więcej kija czy<br />
marchewki.<br />
– Sama mówiłaś, żebym podjęła własną decyzję…<br />
– Co nie zmienia faktu, że możesz się radzić bliskich…. Poznać ich<br />
opinię – tłumaczyłam. – Ale nikt nie może wziąć za ciebie<br />
odpowiedzialności. To twoje życie i ty musisz zadecydować…<br />
Skończyła opatrywać palec. Na blacie kuchennym walały się<br />
rozpakowane opatrunki, plaster i woda utleniona. Obok zobaczyłam<br />
kilka kropli krwi. Krew Heleny mnie wzruszyła. Coś z jej serca,<br />
ciepłego, bliskiego i miłego, miałam na wyciągnięcie ręki. Poszła do<br />
łazienki, usłyszałam szum wody. Co myła? Opatrunek? Nie powinien<br />
być moczony. Rękę z krwi? Dotknęłam palcem czerwonej kropelki na<br />
blacie, a potem posmakowałam czubkiem języka. Była słodkawa i mdła.<br />
Starłam szybko krew, pochowałam nieużywane opatrunki i wyrzuciłam<br />
zużyte opakowania.<br />
– Sama widzisz – powiedziała, kiedy wróciła. – Nie wiem, czego<br />
chcę… Co gorsza, nie wiem, czego nie chcę…<br />
– To przemyśl sprawę po raz kolejny i przestań chować głowę<br />
w piasek! – podniosłam ton. – I może lepiej byłoby, żebyś<br />
wyegzekwowała od córki przynajmniej podstawowe zasady dobrego<br />
wychowania!<br />
– Mam ją tu zawołać i zmusić do sprzątania? – spytała. – Skąd ty<br />
wiesz, jak się wychowuje dzieci? Może przemawia przez ciebie<br />
doświadczenie przedszkolanki? Bo własnych dzieci przecież nie masz…<br />
Rzuciła mi to w twarz jak policzek, ale ja udawałam, że<br />
prowadzimy wciąż merytoryczną dyskusję.<br />
– Nie trzeba zabić, żeby zagrać zbrodniarza, nie trzeba mieć dzieci,<br />
żeby widzieć, jak bardzo sobie nie radzisz z córką…<br />
Wygłosiłam to spokojnie i wyszłam z kuchni. Potem powoli<br />
ubrałam się i opuściłam mieszkanie. Pilnowałam, żeby nie trzasnąć<br />
drzwiami. Ręce, trzęsące mi się odrobinę po lekarstwach, jakie czasem<br />
brałam, teraz drgały mi jak w konwulsjach. W środku mnie trzepotały się
motyle, krople potu spływały po plecach. Byłam zrozpaczona.<br />
Jednocześnie zdałam sobie sprawę z tego, że przyjęłam rolę mądrej<br />
matki, która chwilowo ustępuje rozhisteryzowanemu dziecku. Moja<br />
córka Helena pyskowała mi i buntowała się przeciwko mojej mądrości,<br />
a ja wyszłam z tego sporu z twarzą. Helena przemyśli to, co powiedziała,<br />
i odezwie się do mnie. Nie musi przepraszać, a nawet nie chciałabym,<br />
żeby przepraszała, tylko żeby przyszła i przyznała, że nie miała racji,<br />
niepotrzebnie się uniosła. Słowo „przepraszam” czasami nie ma<br />
wielkiego znaczenia, jest wydmuszką, pustym frazesem, który ma na<br />
celu uśpienie czujności rodzica. To rozmowa jest kluczem do<br />
przebaczenia, wyjaśnienia sobie wszelkich wątpliwości, które nami<br />
targają. Pochylenie się nad problemami matki i dziecka zaczyna się od<br />
słowa, a kończy wybaczeniem. Nie trzeba przepraszać. Nie trzeba<br />
stosować kar. To, że wyszłam, było upomnieniem, nie chciałam Heleny<br />
ani urazić, ani napiętnować. To ona chciała mnie wrzucić do jednego<br />
worka ze swoją matką, zmusić do podjęcia pewnych czynności,<br />
tymczasem ja byłam lepszą matką niż jej własna. Zrozumie to, jeśli tylko<br />
pomyśli spokojnie. Ten spokój i dystans to był mój dar dla niej.<br />
Oczywiście istniało pewne ryzyko, że odwróci się ode mnie, ale miałam<br />
nadzieję, że tak się nie stanie.<br />
W domu długo siedziałam przy telefonie po ciemku, od czasu do<br />
czasu patrząc najpierw w jej jasne okno kuchenne, a potem w ciemną<br />
szybę. To dobrze, wmawiałam sobie, że poszła spać przed dwudziestą<br />
pierwszą. To znaczy, że była wzburzona. Kiedyś powiedziała mi, że<br />
wszelki stres odsypia. Taka była już jako dziecko. Każdy gorszy stopień<br />
powodował u niej senność. Kiedy dorosła, spała przed rozprawami albo<br />
po szczególnie wyczerpujących posiedzeniach. Potrafiła nawet<br />
zdrzemnąć się w pracy, tak żeby nikt nie zauważył. Drzemka była dla<br />
niej regenerująca. Kiedy się budziła, wiedziała, jak powinna postąpić,<br />
jak rozmawiać z klientem czy jakie podjąć czynności zawodowe.<br />
Liczyłam, że następnego dnia obudzi się i zadzwoni z wyjaśnieniem, ale<br />
była dziesiąta rano, a telefon milczał jak zaklęty. Potrzebuje więcej<br />
czasu, pomyślałam, muszę być cierpliwa i pozwolić jej działać. Nie<br />
mogę przyspieszać jej decyzji. Zadzwoniłam do domu do Doroty, żeby<br />
się z nią naradzić. Jej matka powiedziała mi, że znajdę ją w sklepie, więc
wybrałam się tam na zakupy. Niestety, nie musiałam dziś gotować dla<br />
Heleny i Anieli, wcześniej ustaliłyśmy, że rozmrożą kotlety mielone,<br />
które usmażyłam wcześniej, i zjedzą z buraczkami. Najwcześniej<br />
mogłam zajść do Heleny pojutrze, ale w sumie nie wiedziałam, czy nie<br />
powinnam wcześniej się odezwać. To znaczy bardzo chciałam, ale coś<br />
mi mówiło, że ona sama musi wykazać inicjatywę.<br />
Dorota siedziała w sklepie jak zwykle sama i czytała lokalną<br />
gazetę.<br />
– Zobacz! – Pokazała mi jakiś artykuł. – Robią nam tu<br />
oczyszczalnię ścieków.<br />
– Naprawdę? – spytałam obojętnym tonem. Ścieki nic mnie nie<br />
obchodziły. Mogły wlewać się do mojego domu, a nie zauważyłabym<br />
tego.<br />
– To jakiś skandal! – dowodziła, dźgając pulchnym palcem<br />
w gazetę. Jej ręka nagle zaczęła przypominać ciasto. Palce puchły<br />
w moich oczach. Przestraszyłam się, bo jej twarz też zwiększała swoją<br />
objętość, a głos stawał się coraz niższy i przypominał głosy z płyt<br />
o zwolnionych obrotach. Patrzyłam z przerażeniem, jak zamieniała się<br />
w jakąś potworną papkę ciastowatego mięsa. Zasłoniłam oczy dłońmi<br />
i krzyknęłam głośno.<br />
– Co się stało? – usłyszałam jej przerażony głos, nieco<br />
zachrypnięty, ale zupełnie wyraźny.<br />
Zmusiłam się do odsłonięcia oczu i otworzyłam powieki. Dorota<br />
wyglądała normalnie. Miała tylko nieco zdumioną minę.<br />
– Źle się czujesz? – zapytała z troską.<br />
Rzeczywiście źle się czułam. W moim ciele kłębiły się robaki.<br />
Czułam je w środku, jak chodzą mi po wnętrznościach. Ale nie mogłam<br />
jej tego powiedzieć.<br />
– Rzeczywiście nie najlepiej – potwierdziłam. – Strułam się czymś<br />
chyba. Żołądek przewraca mi się na drugą stronę. Masz może aspirynę?<br />
– Aspirynę? – spytała z niedowierzaniem. – Jak masz biegunkę<br />
i wymiotujesz, to na pewno nie powinnaś brać aspiryny. Masz tu miętę.<br />
A jak nie przejdzie, musisz iść do lekarza.<br />
– Nie cierpię lekarzy – powiedziałam zgodnie z prawdą. – Na<br />
pewno przejdzie. Dziękuję. Ile ci płacę?
– Daj spokój, weź i pij… – Przyjrzała mi się uważnie.<br />
– Rzeczywiście nie jesteś w najlepszej formie… Blada, chuda… Oczy<br />
podkrążone.<br />
– Bo nie spałam, tylko wiesz… – powiedziałam, łapiąc się za<br />
brzuch.<br />
– Biedaku – użaliła się nade mną Dorota.<br />
W tym monecie weszła klientka, więc odsunęłam się na bok<br />
i zaczęłam wpatrywać w gazety oraz czasopisma wyłożone na stojaku.<br />
Kiedy kobieta poszła, odwróciłam się w kierunku Doroty. Spojrzała<br />
poczciwymi oczami. Przypominała kurę. Bezmyślną i odrobinę<br />
przerażoną.<br />
– Czekaj. – Uniosła palec ku górze. – A może ty załapałaś wirusa<br />
od tych swoich lokatorów? Ja bym zapytała, czy ta mała nie choruje…<br />
Zadzwoń i zapytaj… Te wirusy od dzieciaków to najgorsze są.<br />
Dzieciakowi nic albo kichnie ze dwa razy, a człowiek zdycha w łóżku<br />
dwa tygodnie… Zapytaj…<br />
Cyfra „dwa” powtarzała się w jej wypowiedzi stanowczo zbyt dużo<br />
razy. To mogło przynieść pecha.<br />
– Tak, tak – powiedziałam nieuważnie. – Zadzwonię…<br />
– Bo może one leżą tam w domu i też mają problemy…<br />
– Dorota, słuchaj – zignorowałam kwestię choroby Heleny i Anieli,<br />
ponieważ wiedziałam, że są zdrowe, podobnie jak ja. – Mówiłaś, że ktoś<br />
ci polecił moje lokatorki, jakaś znajoma…<br />
– Znajoma znajomej… – Dorota była nieco zdumiona. – Stało się<br />
coś? Ta kobieta nie płaci?<br />
Pokręciłam głową.<br />
– Płaci, płaci – zaprzeczyłam. – Tylko przypomina mi jedną<br />
kobietę z przeszłości i… chciałam zapytać, czy to ta sama osoba<br />
– dokończyłam niezręcznie.<br />
Do sklepu weszły dwie osoby, mężczyzna i kobieta, w związku<br />
z tym ponownie zajęłam się studiowaniem dzisiejszych tabloidów. Kiedy<br />
ludzie poszli, objuczeni mlekiem i krojonym chlebem w folii, znowu<br />
zaczęłam prosić Dorotę, żeby zadzwoniła do tej swojej znajomej<br />
i zapytała o Helenę.<br />
– Ale jak ja mogę tak?… – Chyba nie chciała mi pomóc.
W dodatku patrzyła na mnie podejrzliwie.<br />
– Zapytaj tylko, o co tam poszło, w tym jej domu… – poprosiłam.<br />
– Albo daj mi telefon do tej znajomej i ja sama…<br />
– Dobrze – poddała się, ale podejrzliwa mina nie schodziła jej<br />
z twarzy. – Postaram się…<br />
– Wieczorem? – upewniłam się.<br />
Poskrobała palcem po głowie. Usłyszałam dźwięk, jakby ktoś<br />
zgrzytał paznokciem o szkło.<br />
– Dobrze. – Podejrzliwość ustąpiła miejsca przestrachowi. – Ale<br />
czy coś się stało?<br />
Machnęłam ręką i wyszłam ze sklepu, uprzedzając, że wrócę jutro<br />
z samego rana, jeśli nie zadzwoni do mnie wieczorem. Może powinnam<br />
była zapytać ją o zdrowie albo o matkę, ale w tej chwili chciałam tylko<br />
wrócić do Heleny.<br />
Dorota wieczorem zadzwoniła, ale powiedziała mi tylko to, co<br />
wiedziałam sama. Helena odeszła od męża do swojej matki. Mieszkała<br />
u niej kilka miesięcy, a potem się pokłóciły (Dorota nie miała pojęcia,<br />
o co) i Helena, prawie jak stała, wyszła z dzieckiem. Ta znajoma<br />
znajomej powiedziała, że właściwie to dowiedziała się od matki Heleny<br />
o całym zajściu, a wtedy przypomniała sobie, że Dorota mówiła, że jakaś<br />
jej koleżanka ma mieszkanie do wynajęcia. Ta znajoma i sama Dorota<br />
myślały, że Helena przenocuje jedynie u mnie albo co najwyżej zabawi<br />
tylko tyle czasu, ile będzie potrzebowała na znalezienie właściwego<br />
lokum. Ale ona została w moim mieszkaniu, pewnie dlatego, dokończyła<br />
kąśliwie, że chciałam jak za mysią dziurę i każdy by się u mnie<br />
zainstalował, zwłaszcza że natychmiast zaczęłam sprzątać i gotować.<br />
– Nie sprzątam – wyjaśniłam. – A za gotowanie ona mi płaci<br />
dodatkowo.<br />
– Nic więcej nie wiem – skwitowała Dorota i zaprosiła mnie do<br />
siebie na obiad w niedzielę.<br />
Wymówiłam się tą niby–grypą żołądkową, powiedziałam, że jest<br />
mi lepiej, ale nie wyobrażam sobie normalnego jedzenia w najbliższym<br />
czasie.<br />
Znów męczyłam się cały dzień i czekałam na telefon, który nie<br />
zadzwonił. O godzinie szesnastej widziałam, jak obydwie z Anielą
weszły do domu, Aniela z plecakiem na ramionach, Helena z torbą na<br />
zakupy. Ciągle się wahałam. Z jednej strony Helena nie wyglądała na<br />
załamaną i czekającą na wiadomość ode mnie, z drugiej jednak strony<br />
– jak miałaby wyglądać? Biec po ulicy, wyrywając sobie włosy z głowy?<br />
W końcu zadzwoniłam. Ścisnęłam słuchawkę w dłoni, słysząc jej<br />
jasny głos:<br />
– Tak, Weroniko?<br />
Wciąż nie mogłam się przyzwyczaić do tego, że ona wie, że to ja<br />
do niej dzwonię.<br />
– Witaj – zaczęłam. – Chciałam zapytać, co mam zrobić jutro na<br />
obiad…<br />
– Dzisiaj zjadłyśmy te kotlety… – padła ostrożna odpowiedź.<br />
Ścisnęłam słuchawkę jeszcze mocniej.<br />
– Tak się umawiałyśmy, ale ja pytam o jutro. Co byście zjadły?<br />
– Aaa… jutro? – odetchnęła z ulgą, jakby właśnie wymyśliła, jak<br />
się mnie pozbyć. – Jutro idziemy na obiad do mojej matki i tam pewnie<br />
zostaniemy do niedzieli. Więc… nie kłopocz się…<br />
Podziękowałam, powiedziałam, że się odezwę w takim razie<br />
w poniedziałek albo gdyby się coś zmieniło, to Helena ma do mnie<br />
zadzwonić. Życzyła mi miłego weekendu, ja im także, a potem<br />
rozłączyłam się, ponieważ nie było już żadnego pretekstu do dalszej<br />
rozmowy. Walczyłam chwilę ze sobą, myślałam o tym, żeby pójść do<br />
Doroty i powiedzieć jej prawdę o Helenie i o tym, co przeżywam, ale<br />
w końcu się nie zdecydowałam. Wzięłaby mnie albo za kretynkę, albo<br />
zaczęłaby dowodzić, że miała rację, nie powinnam była wynajmować tak<br />
tanio mieszkania, a nawet jeśli, to w żaden sposób nie wchodzić<br />
w relację. To chore, być może nawet dodałaby to słowo, uzależniasz się<br />
od tych ludzi, jakby byli twoimi dziećmi czy jakąś tam rodziną,<br />
tymczasem to obcy.<br />
Nie wiem, jakim cudem udało mi się wytrwać do poniedziałku.<br />
Obserwowałam je przez swoje okno i wiem, że nie były u matki Heleny.<br />
Widziałam, że wychodziły tylko raz, po obiedzie w sobotę, na spacer.<br />
Szły wolnym krokiem, obie w towarzystwie jakiejś kobiety, która miała<br />
identyczną sylwetkę jak Helena i podobne gesty. Ten sam kolor włosów<br />
upewnił mnie, że to jej matka. A więc Helena z Anielą nie były jej
gośćmi, odwrotnie, to Zofia przyjechała odwiedzić córkę i wnuczkę.<br />
Była to dla mnie zdecydowanie gorsza opcja. Matka mogła jej<br />
uświadomić, jak nieodpowiednie miejsce wybrała sobie na życie.<br />
Zapewne przez dwa dni swojej bytności zdołała ją przekonać do powrotu<br />
do siebie, a kto wie, może nawet żeby wróciła do męża. Widziałam tę<br />
matkę, jak opuszcza dom w niedzielę wieczorem. Na przystanek<br />
odprowadziła ją Aniela. Dałabym majątek, żeby dowiedzieć się, o czym<br />
rozmawiały babcia i wnuczka. Czułam, że mówiły o mnie, o mojej<br />
obecności w tej rodzinie, wpływie na Helenę. Kiedy tak patrzyłam przez<br />
chwilę, jak szły, po raz setny zastanawiałam się, czy Aniela nie jest<br />
owocem romansu Heleny i Sławka. Nie miałam na to żadnych dowodów,<br />
poza tymi dwoma jej spojrzeniami w restauracji oraz jego zmieszaniem<br />
po tamtej kolacji. Oczywiście mógł być zaskoczony moimi<br />
wypowiedziami, może wstydził się prowincjonalnej żony w czarnej,<br />
koronkowej sukience, ale wydawało mi się, że chodziło wtedy o nią.<br />
Sławek był dobry i szlachetny, romans to było coś zupełnie nie w jego<br />
stylu. Może stąd jego zmieszanie i seks, jaki nigdy wcześniej i później<br />
nam się nie przydarzył.<br />
Kiedy zadzwoniłam następnego dnia do Heleny z zapytaniem<br />
o zakupy i obiad, znów mnie zbyła, tym razem mówiąc, że mama<br />
ugotowała dla niej i Anieli na kilka dni.<br />
– To dobrze – powiedziałam. – Nie ma to jak mamina kuchnia…<br />
– Właśnie – przytaknęła z zapałem Helena. – Przepraszam,<br />
Weroniko, ale przygotowuję się do pracy…<br />
– Oczywiście… – powiedziałam, starając się pokryć gorycz ironią.<br />
– Trochę głupio mi do ciebie codziennie dzwonić, może umówimy się,<br />
że przyjdę w środę… Chyba do tego czasu wszystko zjecie we dwie?<br />
– W czwartek… – poprawiła Helena obojętnym tonem. – Wolno<br />
jemy, bo Aniela zaczęła jeść obiady w szkole…<br />
– Ooo. – Nie umiałam ukryć rozczarowania. – Dlaczego? Przecież<br />
ja jestem…<br />
Może nie powinnam tego mówić, ale ubodło mnie to i poważnie<br />
uraziło. Kuchenne, szkolne obiady versus to, co ja przygotowywałam?<br />
Jak ona mogła tak postąpić?<br />
– No tak – powiedziała szybko – ale ona je ten obiad koło
pierwszej, a potem zanim wróci do domu, to robi się szesnasta, czasami<br />
ma od razu angielski, wiesz… Chciałam, żeby zjadła coś ciepłego…<br />
Oczywiście. Przecież Helena, która nie umie nikogo urazić, nie<br />
powie mi wprost, że za miesiąc opuści mieszkanie. Albo nawet opuści je<br />
już, tylko zapłaci jeszcze za miesiąc zawarty w umowie. Helena zacznie<br />
od obiadów szkolnych, potem nagle okaże się, że nie jestem już jej<br />
potrzebna do gotowania w ogóle, w końcu przestanie potrzebować<br />
naszych rozmów, wreszcie przestanie potrzebować mnie. Nie mogłam do<br />
tego dopuścić. Stanowczo musiałam ją odzyskać.<br />
– A ty co będziesz jadła? Przecież nie obiady szkolne? – spytałam.<br />
– Nie… to znaczy tak… – plątała się po drugiej stronie.<br />
– Weroniko, ja muszę iść, bo widzisz, dziś idę po raz pierwszy do sądu<br />
od czasu… rozstania z firmą… I naprawdę muszę…<br />
– Naturalnie! – wykrzyknęłam z entuzjazmem. – Wpadnę w takim<br />
razie wieczorem, powiesz mi, jak było. Będę miała ciasto. I trzymam<br />
kciuki!<br />
Natychmiast odłożyłam słuchawkę, licząc, że będzie się spieszyła<br />
i nie zechce zawracać sobie głowy oddzwanianiem i odsyłaniem mnie na<br />
„święty nigdy”. Po raz pierwszy od dnia kłótni z nią miałam dobry<br />
humor. Postanowiłam wykorzystać lepszy nastrój i zrobiłam ciasto.<br />
Zastanawiałam się, jakie ciasto lubi Helena, i przypomniałam sobie, że<br />
opowiadała mi kiedyś o szarlotce swojej babci, że kojarzy jej się<br />
z dzieciństwem i bezpieczeństwem, a także z wakacjami, kiedy leżała<br />
sobie na kocyku u babci i pod jabłonką czytała książki. Potrzebowałam<br />
szarej renety, poszłam więc na bazarek, chodziłam od straganu do<br />
straganu, wreszcie kupiłam potrzebne jabłka u kobieciny, która wpychała<br />
mi dodatkowo śliwki, zachwalając, że są hodowane bez nawozów.<br />
Szarlotkę zrobiłam dokładnie taką, jaką nasze babcie robiły, ze startych<br />
jabłek, z białkami jaj ubitymi i upieczonymi pod wiórkami z ciasta.<br />
Miałam ze sobą całą blachę, kiedy stanęłam około dwudziestej pod<br />
drzwiami mojego mieszkania, właściwie teraz to było ich mieszkanie,<br />
i zadzwoniłam. Natychmiast rozległy się kroki i drzwi otworzyła mi<br />
Aniela ze słuchawkami na uszach. Kiwała głową i machała rękoma<br />
w rytm muzyki, której nie słyszałam, więc wyglądało to dosyć<br />
kuriozalnie. Machnęłam jej ręką i powiedziałam „dzień dobry”, a potem
ez zbędnych ceregieli weszłam do środka i zaczęłam rozbierać się<br />
w przedpokoju. Helena wyszła do mnie jakby nigdy nic, okryta<br />
figlarnym fartuszkiem i gestem zachęciła mnie do wejścia.<br />
W kuchni wrzało pod wszystkimi czterema palnikami. Z jednego<br />
garnka wylewała się woda szarego koloru, w drugim unosiła się piana,<br />
a pod pokrywką patelni skwierczało.<br />
– Wejdź, Weroniko – powiedziała, poruszając się energicznie po<br />
pomieszczeniu. – Dziś ja gotuję…<br />
Popatrzyłam z lekka zatroskaną miną na garnki, które bulgotały na<br />
gazie.<br />
– To znaczy, mama gotowała zupę i gulasz, a ja gotuję ryż<br />
i warzywa na sałatkę…<br />
– A ta zupa tak wrze? – nie wytrzymałam.<br />
– Ooo. – Podeszła i zakręciła gaz. Niemal widziałam, jak wraz<br />
z wrzątkiem uleciały z zupy wszelkie możliwe witaminy.<br />
– Czy ja mogę w czymś pomóc? – spytałam.<br />
Na stole stały ułożone talerze i sztućce.<br />
– Możesz myć ręce. – Uśmiechnęła się. – I siadać.<br />
Poszłyśmy obie w głąb mieszkania. Ja do łazienki, myć ręce, ona<br />
do pokoju, gdzie tradycyjnie zamknęła się Aniela.<br />
– …po co tu znowu… nie… nie chcę… – dosłyszałam z pokoju,<br />
zanim odkręciłam kran z wodą.<br />
Kiedy wróciłam do kuchni, obie siedziały przy stole. Aniela<br />
wyprostowana, jakby kij połknęła, wpatrująca się w pusty talerz na zupę,<br />
Helena wesoła jak szczygiełek kręciła się między kuchenką a stołem,<br />
donosząc kolejne dania autorstwa swojej matki.<br />
– A może zjemy w salonie, przy porządnym stole?<br />
– zaproponowała znienacka.<br />
Aniela przewróciła oczami. Ją także denerwował ostentacyjnie<br />
dobry humor matki.<br />
– Jeśli o mnie chodzi, to nie ma takiej potrzeby… Poza tym po co<br />
wszystko przenosić teraz do pokoju?<br />
– No dobrze. – Helena rozdawała uśmiechy. – W takim razie<br />
zostajemy tutaj…<br />
Zaczęła nalewać zupy, podśpiewując przy tym jedną z piosenek
Anny Jantar. Spojrzałam w talerz, gdzie pływały przegotowane flaki,<br />
i zażartowałam:<br />
– Nie wiedziałam, że lubicie takie swojskie zupy…<br />
– Ja nie – odburknęła Aniela. – Ale babcia dała nam cały gar<br />
tego… czegoś…<br />
– Aniela będzie wegetarianką – powiedziała szybko Helena.<br />
– Oczywiście jak jej pozwolę… Jeszcze jest za młoda na takie…<br />
– Nie ma nic złego w diecie wegetariańskiej – burknęła nastolatka.<br />
– Tata pozwolił mi nie jeść mięsa…<br />
Łykała przy tym flaki, jakby przeczyła samej sobie. Ja jadłam<br />
w milczeniu, Helena nagle przestała być wesoła. Jadła zupę powoli,<br />
dmuchając dyskretnie w łyżkę. Czułam się jak intruz. Wprosiłam się na<br />
tę kolację, a teraz siedziałam i żałowałam, że tak postąpiłam.<br />
Rozpaczliwie starałam się odegnać ćmę, która siedziała mi w samym<br />
przedsionku serca i trzepotała się gorączkowo.<br />
– Podziwiam ludzi, którzy nie jedzą mięsa – powiedziałam.<br />
– Nawet sama kiedyś próbowałam…<br />
– Naprawdę? – spytały jednocześnie matka i córka.<br />
– Tak, naprawdę – skłamałam. – Ale wytrzymałam dwa tygodnie.<br />
Po dwóch dniach jadania warzyw myślałam tylko o kawałku kiełbasy…<br />
– Wegetarianizm nie polega tylko na jedzeniu warzyw…<br />
– powiedziała Aniela.<br />
Uznałam to za dobry początek naszych wzajemnych relacji. Do tej<br />
pory Aniela burczała tylko powitanie albo pożegnanie, a potem znikała<br />
w czeluściach sypialni, która teraz była jej pokojem.<br />
– Wiesz, wtedy, kiedy ja powzięłam taką decyzję, do dyspozycji<br />
były tylko warzywa i owoce, i to też…<br />
– Tak? – zainteresowała się.<br />
– Nie tyle, co teraz – wytłumaczyłam, kończąc za bardzo<br />
zagęszczone mąką flaki. – Była tak zwana włoszczyzna, ziemniaki<br />
naturalnie, kiszona kapusta i ogórki, warzywa sezonowe, głównie<br />
kupowane na bazarkach od „działkowców”…<br />
– Ona jada kotlety sojowe… – Uśmiechnęła się Helena. – Była na<br />
urodzinach, a potem została na noc u koleżanki, której rodzice są<br />
buddystami… Częstowali ją kotletami z soi, zapiekankami warzywnymi,
hummusami… Była zachwycona…<br />
– To było o wiele lepsze od… – Pokazała palcem na talerz, gdzie<br />
leżały dwa kotlety mielone otoczone przez marchewkę z groszkiem<br />
i przesolony ryż z torebki.<br />
Wierzyłam jej. Brak talentu kulinarnego Helena odziedziczyła<br />
najwyraźniej po swojej matce. Kiedy skończyłyśmy, Aniela bez gadania<br />
pozbierała naczynia i wstawiła je do zlewu. Potem umyła talerze<br />
i sztućce, a Helena wytarła je i odłożyła na miejsce. Ja przez cały czas<br />
siedziałam przy stole. Miałam ochotę wstać i pokroić ciasto albo dać<br />
talerzyki czy zaparzyć herbatę, ale siedziałam, zastanawiając się, co<br />
prócz takiego sobie obiadu dała Helenie wizyta u matki.<br />
– Mam sporo nauki – powiedziała Aniela. – Mogę wziąć ciasto<br />
i herbatę do siebie?<br />
Helena kiwnęła głową i zaczęła po swojemu, czyli bez zupełnego<br />
pomyślunku, parzyć herbatę, jednocześnie krojąc ciasto. Przez chwilę<br />
przypomniała mi świętej pamięci ciotkę Katarzynę, która umarła na raka<br />
jajnika w ciągu kilku miesięcy od rozpoznania, w dodatku nie<br />
informując rodziny, że choruje. Któregoś dnia przyszła do rodziców<br />
wychudzona i oznajmiła, że „to długo nie potrwa”. Rzeczywiście jeszcze<br />
przez miesiąc była pod opieką hospicjum domowego, a którejś nocy<br />
zasnęła na wieki. Kiedyś wydawało mi się, że ciotka Katarzyna jest<br />
w naszej rodzinie powiewem świeżego powietrza, może nie kolorowym<br />
ptakiem, ale przynajmniej umiała latać, w przeciwieństwie do reszty kur,<br />
które tylko dziobały ziarna życia na wiejskich podwórkach. Swoją cichą<br />
śmiercią rozczarowała mnie. Żeby chociaż cierpiała, jak inni chorzy na<br />
raka, bluźniła albo przynajmniej targały nią jakieś wątpliwości. Może<br />
wtedy moi rodzice dostrzegliby i swoją marną egzystencję, jak też i moje<br />
cierpienie. Może by coś zrozumieli. A tak ciotka odeszła na warunkach<br />
ojca, szaro, cicho. Wylądowała na lotnisku zawieszonym wysoko i już<br />
nie zeszła na ziemię. Nie wołała ani o drabinę, ani o lot powrotny, nic<br />
nie chciała. Przeciwnie, w ostatnich godzinach upierała się wyłącznie,<br />
żeby nikogo nie niepokoić, nie zawiadamiać dalszej rodziny, urządzić<br />
pogrzeb bez stypy. Kiedy patrzyłam na Helenę krojącą pleśniaka na<br />
kawałki, przypomniało mi się, że ciotka bardzo dbała o oprawę. U niej<br />
jednej można było dostać obiad na ładnych talerzach, a każdy miał obok
sztućców starannie dobraną serwetkę. Wszystkie potrawy podawała na<br />
półmiskach, a ciasta na paterze. Moja matka podawała wszystko byle<br />
jak, nie troszcząc się o wytarcie szkła czy dobór serwetek. Jeśli było<br />
ciasto, kroiła je na byle jakie kawałki, każdy innej wielkości i kształtu.<br />
Helena się starała. Rozwalające się parówki podawała na eleganckich<br />
talerzach, a serwetki zwijała w ślimaki, albo przeciwnie, serwetki robiła<br />
z ręczników papierowych, a talerze brała, jak popadnie, każdy z innego<br />
kompletu. Chyba w zależności od nastroju. Tym razem pleśniaka<br />
pokroiła na równe wielkością, estetyczne kawałeczki. Oddzieliła cztery<br />
kawałki dla Anieli i zaniosła jej do pokoju na tacy razem z herbatą.<br />
– To powiedz mi teraz, czemu jesteś taka zadowolona – spytałam.<br />
– Dobre nowiny?<br />
Uśmiechnęła się i odchyliła głowę w prawo. Wyglądała jak<br />
dziecko, które nie posłuchało rodziców, a potem okazało się, że to ono<br />
miało rację.<br />
– A dobre… – przytaknęła. – Pogodziłam się z mamą… Wygrałam<br />
sprawę w sądzie. Była wprawdzie bardzo łatwa i to raczej ugoda, a nie<br />
taka prawdziwa sprawa, ale zawsze dobry początek.<br />
– Bardzo ci serdecznie gratuluję – powiedziałam, nasycając głos<br />
podziwem i szczerością. – Każda sprawa jest bardzo ważna. Nie ma<br />
gorszych czy lepszych. A wygrana to wygrana.<br />
– No właśnie. – Kiwnęła radośnie głową. – Po rozprawie poszłam<br />
do mamy i… porozmawiałyśmy naprawdę szczerze. O wszystkich<br />
sprawach.<br />
– To fantastyczna nowina. – Udałam entuzjazm. – Matka i córka<br />
nie powinny żyć w niezgodzie.<br />
Pokiwała głową.<br />
– Właśnie. My się nie pokłóciłyśmy w pełnym tego słowa<br />
znaczeniu, po prostu miałam do niej żal…<br />
– Ale wyjaśniłaś, że masz prawo do własnych decyzji… I mama to<br />
zaakceptowała, prawda?<br />
– Wiele sobie wyjaśniłyśmy – powiedziała nieco zdawkowo.<br />
– Mama zawsze była bardzo stanowcza wobec mnie… A z drugiej<br />
strony wiem, że ona kocha mnie najmocniej na świecie.<br />
No cóż, pomyślałam, mylisz się, Heleno, to ja ciebie kocham
najbardziej na świecie. Wiem, że znam cię krócej niż twoja biologiczna<br />
matka, ale czas nie ma tutaj znaczenia. Zamierzam ci to udowodnić, bo<br />
chyba potrzebujesz ode mnie dowodu miłości.<br />
– Matka zawsze jest po stronie dziecka, choć nie zawsze dobrze<br />
ocenia…<br />
– Wszystko, co się wydarzyło złego w moim życiu, wzięło się stąd,<br />
że nie słuchałam mamy – wygłosiła z wiarą.<br />
Jadłam powoli ciasto i popijałam herbatą, zastanawiając się, co<br />
powiedzieć.<br />
– Masz rację, gdyby dzieci słuchały rodziców, popełniałyby mniej<br />
błędów. Z drugiej jednak strony, wy, dzieci, powinniście błądzić,<br />
a potem wyciągać z tych błędów wnioski…<br />
Widziałam, że zgadzała się ze mną, ale najwyraźniej stało to<br />
w sprzeczności ze słowami, którymi karmiła ją matka. Helena nie umiała<br />
wciąż podjąć decyzji. Była jak piłeczka pingpongowa, uderzana to przez<br />
matkę, to przeze mnie. Ciągle jeszcze nie wypadała z toru, ale gubiła się<br />
najwyraźniej.<br />
– Wracamy z Anielą do mamy – przecięła węzeł gordyjski.<br />
– Kiedy? – spytałam, udając życzliwe zainteresowanie.<br />
– W przyszły weekend się przenosimy. Mama odstąpi nam<br />
z Anielą piętro. Będziemy miały po pokoju i łazienkę, sama zejdzie na<br />
dół….<br />
– Powiedz mi tylko, czy sama podjęłaś tę decyzję – spytałam.<br />
– Mam nadzieję, że nie zmuszają cię do tego względy finansowe albo<br />
dalekie dojazdy…<br />
– Chcę wrócić do mamy, bo potrzebuję wsparcia w życiu…<br />
Kiepsko sobie radzę po rozstaniu z Andrzejem…<br />
Myślałam, że znakomicie sobie radzi, a rozstanie pomogło jej<br />
spojrzeć na świat oczami wolnej osoby. Skoro wolała mieszkać<br />
w małym mieszkanku zamiast z mężem w luksusowej willi, naprawdę<br />
musiało jej być źle w życiu. Nie stawia się na szali małżeństwa, jeśli nie<br />
ma absolutnej pewności, że nie sposób żyć dalej w związku.<br />
– Myślałam, że najgorsze już za tobą. – Wzięłam ją za rękę<br />
i przytrzymałam chwilę w swojej.<br />
Bardzo łagodnie wysunęła dłoń pod pretekstem zrobienia świeżej
herbaty.<br />
– Ja też tak myślałam, ale muszę myśleć nie tylko o sobie. Jest<br />
jeszcze Aniela, która potrzebuje ojca…<br />
Zastygłam, ale opanowałam się natychmiast.<br />
– Mówiłaś, że wracasz do mamy, a nie do męża – powiedziałam<br />
życzliwym tonem.<br />
– No tak. – Nalewała wolno herbatę, uważając, żeby nie uronić ani<br />
kropli. – Wracam do mamy, ale spotkam się z Andrzejem… On bardzo<br />
chce, żebyśmy wrócili do siebie.<br />
Nic nie mówiłam.<br />
– Mama mediowała, wiesz, tak właściwie pośredniczyła. Andrzej<br />
zacznie się leczyć, zapisze na terapię… Razem pójdziemy na terapię dla<br />
par.<br />
Chyba o zbyt wielu terapiach była mowa.<br />
– Myślisz, że da się uratować rodzinę, chodząc codziennie do<br />
psychologa?<br />
Mówiłam nieco ostrzej, niż wypadało, ale bardzo starałam się, żeby<br />
ona nie zauważyła, jak bardzo złą decyzję podjęła.<br />
– Tak, bardzo w to wierzę. – Wpatrywała się w okruszki ciasta,<br />
jakby nie umiała mi spojrzeć w oczy. – Będziemy mieli terapię<br />
indywidualną, dla par i jeszcze rodzinną z Anielą. Andrzej…<br />
– Jak on się na to zapatruje? – pytałam ostrożnie.<br />
Helena miała taką minę, jakby chciała mi powiedzieć, że pierwszą<br />
decyzją, jaką podjęła samodzielnie, jest zdecydowany koniec<br />
z tłumaczeniem się mnie. Tyle że teraz będzie tłumaczyła się matce<br />
i psychologom. Jednemu od tych trzech rodzajów terapii, albo wielu.<br />
W zależności, jak jej matka to zaplanowała. O co chodziło tej kobiecie?<br />
Nie chciała szczęścia dla córki? Czy dla pieniędzy gotowa była<br />
poświęcić całe przyszłe życie jedynego dziecka? A może dokonywała<br />
tym samym zemsty na mężu, który podobno ją bił, chociaż dla córki był<br />
jak anioł? Te wszystkie pytania przemknęły mi przez głowę w jednej<br />
chwili.<br />
– Andrzej bardzo się stara… – powiedziała niepewnym tonem.<br />
Ciągle walczyła ze sobą. To była tylko kwestia czasu, kiedy mi<br />
powie, że nie mam prawa jej już indagować czy pouczać.
– Starał się już wcześniej, ale zawsze potem coś go „denerwowało”<br />
– przypomniałam jej.<br />
– Teraz jest inaczej – zapewniła poważnie. – Zresztą powiedział<br />
o tym wszystkim mamie, nie mnie. To musiało go bardzo dużo<br />
kosztować.<br />
Biedny, umęczony mąż, który postanowił naprawić swoje życie<br />
cudzymi rękoma: teściowej i obcych „specjalistów”. Pewnie nie znalazł<br />
zastępstwa w kancelarii albo ciągle Heleny pragnął.<br />
– No cóż, Helenko – powiedziałam. – Ja bym tylko chciała, żebyś<br />
była szczęśliwa. Pokochałam cię jak córkę, której nie mam, i… tyle.<br />
Zakończenie było niezręczne i nie wzruszyło Heleny. Nie miałam<br />
już czego szukać w tym domu. Prawdopodobnie byłam tutaj ostatni raz<br />
za jej bytności.<br />
– Dla mnie jesteś jak… ktoś bardzo bliski. Jak przyjaciółka, której<br />
tak naprawdę nie miałam – zapewniła pospiesznie.<br />
Nie powiedziała, że jestem jak matka. Po tym, co sobie mówiłyśmy<br />
i po całej naszej bliskości, nie pozostał nawet ślad. Helena umarła jak<br />
Sławek, uciekła jak Carmen i osierociła mnie jak Marcin. Mogłam tylko<br />
ją opłakiwać.<br />
– Wiem, kochanie. – Uśmiechnęłam się krzepiąco. – Pamiętaj, że<br />
zawsze możesz na mnie liczyć. Gdyby cokolwiek się stało czy poszło nie<br />
tak, zawsze możesz wrócić. Bez pytań z mojej strony.<br />
Rozjaśniła się wyraźnie. Więc jednak liczyła się ze mną w jakiś<br />
sposób.<br />
– No cóż – powiedziałam, wstając. – To jednak wysłuchałam<br />
dobrych nowin…<br />
Pożegnałyśmy się w kuchni. Pytałam, czy pomóc jej w pakowaniu,<br />
a ona odparła, że niewiele tego jest, zresztą przyjedzie jej mama, być<br />
może nawet Andrzej.<br />
Wyszłam zdruzgotana. Przez dwie godziny błądziłam bez celu po<br />
osiedlu i okolicznym lasku. Myśli tłukły mi się po głowie, a chmara<br />
żuków podchodziła pod gardło. Co powinnam zrobić? Jak postąpić?<br />
Logika nakazywała odpuszczenie wszelkich działań, pójście do domu<br />
i zrobienie herbaty. Może nawet powinnam zrobić wielkie sprzątanie.<br />
Moje mieszkanie znów przypominało barłóg. Zamiast tego poszłam do
sklepu Doroty, ale zastałam drewniany barak zamknięty na cztery<br />
spusty. Zwykle mimo dnia wolnego Dorota przesiadywała w pracy, tym<br />
chętniej, że założyła w sklepie dostęp do internetu i brała swój komputer.<br />
Nie przeszkadzał jej brak klientów, ponieważ, jak to się wyrażała,<br />
„surfowała” w sieci i potrzebowała spokoju. Zaniepokojona, że coś się<br />
stało, poszłam do niej do domu. Istotnie, Dorota była czerwona na<br />
twarzy i powitała mnie z wyraźną ulgą.<br />
– Jesteś wreszcie – powiedziała. – Dzwonię do ciebie i dzwonię, bo<br />
musisz wziąć Lucka do siebie na kilka dni.<br />
– Ale… – zaprotestowałam słabo. – Co się stało? Gdzie twoja<br />
mama?<br />
– No właśnie – odparła, krzątając się bezładnie po mieszkaniu.<br />
– Mamę zabrało pogotowie, bo miała jakieś okropne bóle żołądka.<br />
Najpierw dzwoniłam kilka razy, bo mama się zwijała, ale dyspozytorka<br />
kazała mi iść do lekarza rodzinnego. Wyobrażasz sobie? Do przychodni,<br />
gdzie się stoi godzinami… Z ciężko chorą staruszką…<br />
Zupełnie mnie to nie interesowało. Chciałam usiąść i powiedzieć<br />
jej, jak okropnie zachowała się Helena. Tymczasem Dorota, drepcząc po<br />
ciasnej kuchni, gadała jak najęta.<br />
– Zadzwoniłam tam znów i wiesz, tak objechałam babę, że<br />
w końcu przysłała karetkę. Jeszcze powiedziała, że obciąży mnie<br />
kosztami! Wyobrażasz se? Kosztami mnie obciąży?! A jak doktór<br />
przyjechał, to mi mówi, że pewnie za późno, bo to zawał. Zawał!<br />
Wpatrzyła się we mnie przerażonymi oczami. Jak ja jej<br />
zazdrościłam, że ma problem, który rozwiąże się sam, a oba możliwe<br />
rozwiązania będą dla niej dobre. Jej matka albo umrze na ten zawał, albo<br />
wróci do niej cała, może mniej zdrowa, ale za to bardziej marudząca,<br />
wymagająca jeszcze większej opieki i troski. Tak czy śmak, Dorota<br />
będzie się musiała dostosować i będzie jej z tym dobrze. Nawet<br />
w przypadku żałoby. Pokrzywduje sobie trochę, ale w końcu odetchnie.<br />
– Ja teraz będę cały czas w szpitalu, będę im patrzyła na ręce,<br />
doktorom i pielęgniarkom, wiesz. Dlatego weź Lucyperka do siebie,<br />
dobra? Ja ci dam karmy i kuwetkę też weź. To dobry kotek, tylko trzeba<br />
mu towarzystwa. Ja zaraz zresztą zaniosę to wszystko do ciebie, zaraz…<br />
zaraz…
Kot patrzył na mnie smutno, Dorota chodziła i na przemian<br />
otwierała i zamykała usta. Nie słyszałam jej zupełnie, widziałam tylko<br />
poruszający się tłusty korpusik i kłapanie rybimi ustami, jakby się dusiła<br />
i łapała powietrze.<br />
– Oczywiście – zapewniłam. – Daj to wszystko, ja wezmę. Bez<br />
problemu, ty sobie tam organizuj wszystko, matkę pozdrów…<br />
Kota zawinęłam w koc i ścisnęłam pod pachą. Do drugiej ręki<br />
wzięłam reklamówkę z karmą i żwirkiem. Kuwety już nie miałam jak<br />
wziąć, więc powiedziałam, że nasypię żwirku do takiego plastikowego<br />
pudełka, które gdzieś tam miałam. Miotająca się Dorota z ulgą została<br />
w domu i kontynuowała zapewne swój bezładny taniec po kuchni,<br />
z torbą na kółkach jako parą, w akompaniamencie muzyki płynącej<br />
z otwieranych i zamykanych szafek.<br />
•<br />
Kot miauczał przez całą noc. Nie rozumiałam dlaczego.<br />
Oczywiście mógł „marcować”, jak mówiła moja matka, ale był już maj,<br />
więc raczej majował. Próbowałam go wypuścić na zewnątrz, ale nie<br />
chciał wyjść. Za każdym razem, kiedy otwierałam drzwi, właził pod<br />
tapczan, gdzie dosłownie wymiatał koty. A kiedy zamykałam, wyłaził<br />
obwieszony kurzem. W końcu dałam za wygraną i zostawiłam go<br />
w spokoju, żeby nadal miauczał, skoro lubi. Z braku innych zajęć<br />
zaczęłam sprzątać w mieszkaniu. Na początek umyłam stertę naczyń<br />
i blat na kuchni umazany ciastem, mąką i czekoladą po zrobieniu ciasta.<br />
Odsuwałam przy tym kota, który bez przerwy wskakiwał na blat<br />
i próbował wylizywać zaschnięte kawałki ciasta. Zwierzak był bardzo<br />
irytujący. W końcu zamknęłam go w pokoju i zaczęłam sprzątać<br />
w szafach. Miałam nadzieję, że znajdę jakąkolwiek rzecz należącą do<br />
Sławka, chociażby podkoszulek, ale mimo systematycznego<br />
przekopywania półek nie znalazłam nic. Niewątpliwie ulotny nawet<br />
zapach jego ubrania uspokoiłby mnie i sprowadził na ziemię.<br />
Tymczasem znalazłam kostium czarownicy, który uszyłam dla Anieli na<br />
szkolny bal przebierańców. Zdobyła w tym kostiumie nagrodę za
najlepsze przebranie i była strasznie dumna, podobnie zresztą jak i ja.<br />
Peleryna jednak rozdarła się nieco na boku, więc wzięłam przebranie,<br />
żeby je naprawić, i zapomniałam o tym najwyraźniej. Ignorując stertę<br />
ubrań na podłodze, wyciągnęłam maszynę i zabrałam się za naprawianie<br />
peleryny. Potem uprałam ją i wysuszyłam żelazkiem. Zwinęłam<br />
starannie, zapakowałam w papier i postanowiłam oddać Anieli, żeby<br />
miała pamiątkę po mnie, a może i strój na jakiś inny bal.<br />
Helena otworzyła mi drzwi z miną wyrażającą zniecierpliwienie.<br />
Wyraźnie uważała, że narzucam jej się ciągłymi wizytami,<br />
znajdowaniem pretekstów, żeby ją odwiedzać, dlatego w progu<br />
uspokoiłam ją, że chciałam tylko oddać strój, który naprawiłam.<br />
– Och, dziękuję ci, kochana – powiedziała z ulgą. – Może wejdź,<br />
chociaż na chwilę, bo ja z kolei muszę ci oddać blachę… Chyba że<br />
zostawię ją tutaj na stole, kiedy już będziemy wychodziły z Anielką.<br />
– Kochanie! – usłyszałam głos z pokoju należący do kobiety<br />
i domyśliłam się, że przeprowadzka postępuje pełną parą, a matka<br />
Heleny nie zasypia gruszek w popiele, tylko metodycznie odsuwa córkę<br />
z mojego życia. – A gdzie spakujemy pozostałe rzeczy?!<br />
Helena zawahała się i spojrzała na mnie bezradnie. Czy chciała,<br />
żebym jednak weszła i pomogła jej się pakować? Wezbrała we mnie<br />
złość.<br />
– Oczywiście, moja droga, możesz zostawić blachę na stole<br />
w kuchni.<br />
Do drzwi podeszła jej matka.<br />
– A więc to jest pani Weronika! – powiedziała nieco sztucznym,<br />
afektowanym głosem. – Kochanie, nie stójcie w progu, zaproś panią…<br />
Helena znów spojrzała na mnie bezradnie.<br />
– Zaraz tu będzie mój mąż – wyszeptała.<br />
Mój żuk znów się odezwał i usiadł mi tuż pod mostkiem. A więc<br />
wiedziała, kim jestem. Wreszcie się domyśliła, stąd jej plany powrotu do<br />
męża i ucieczka ode mnie. Wszelkie zasłony opadły, ona wiedziała, że ja<br />
wiem i ja to wiedziałam. Uciekała w panice, broniąc się przed<br />
konfrontacją, próbując ocalić resztki siebie we własnych oczach.<br />
– Już wiesz, że to mój mąż, prawda? – spytałam szeptem, udając,<br />
że schylam się, żeby zabrać jej z włosów piórko, które tam dostrzegłam.
Odsunęła się na milimetr i spojrzała ze strachem. Matka udała się do<br />
pokoju, gdzie przy akompaniamencie westchnień wnuczki kontynuowała<br />
pakowanie.<br />
– Ja nie wiem, o czym ty mówisz… – szepnęła przerażona.<br />
– Wyprowadzam się…<br />
– Uciekasz – przytaknęłam. – W panice opuszczasz tonący statek<br />
jak szczur. To niegodne ciebie. Powiedz mężowi prawdę. Tylko tak się<br />
uwolnisz.<br />
– Weronika, na miłość boską! – Jej oczy poruszały się jak<br />
u widzów na korcie tenisowym, tyle że o wiele szybciej.<br />
– Nie ma sensu udawać. – Wciąż tkwiłam w przedpokoju. – Jeśli<br />
nie powiesz mężowi, ja to zrobię. Jesteś mi to winna. W końcu to<br />
mojego męża uwodziłaś…<br />
– Weronika, przerażasz mnie – szepnęła zdławionym głosem.<br />
– Bardzo proszę, idź już. Ja… zaraz się wyniesiemy i nie będziemy już<br />
ci przeszkadzać. Ja nie wiedziałam, nie miałam pojęcia, przez co<br />
przechodzisz…<br />
– Jestem umówiona ze znajomą – powiedziałam głośno w stronę<br />
pokoju, rzucając jej wyzywające spojrzenie. – Niestety, nie mogę zostać,<br />
a i panie się pakujecie, więc nie chcę przeszkadzać…<br />
Rzuciłam jej jeszcze jedno spojrzenie, z którego mogła wyczytać,<br />
że w żadnym wypadku nie żartuję. Pierwszy raz doznawałam satysfakcji,<br />
widząc jej cierpienie, ale nie mogłam się wycofać. Nie tym razem.<br />
Mogła uciekać, wierzyć, że nie było niczego jej w przeszłości, czego<br />
mogłaby żałować, ale nie mogła udawać, że nie łączy nas nierozerwalna<br />
więź. Od miłości do nienawiści biegła cieniutka linia, do której<br />
zbliżałam się bardzo niebezpiecznie.<br />
W domu przeskoczyłam przez bałagan i nie przejmując się<br />
miauczeniem kota, które dobiegało zza drzwi, pogrążyłam<br />
w niewesołych myślach. Być może zniszczę nie tylko siebie, ale i ją,<br />
pogrążę i poniżę, ale musi zapłacić za to, co zrobiła.<br />
Potem patrzyłam przez okno, jak wynosiły się chyłkiem, ona,<br />
Aniela i jej matka, jakby przed czymś albo przed kimś uciekały.<br />
– Uciekaj, a ja ciebie i tak znajdę – mówiłam do kota, który nie<br />
wiedzieć czemu znów miauczał przez cały czas i tłukł się po mieszkaniu
jak wściekły.<br />
Obserwowałam wysokiego mężczyznę, który zaparkował terenową<br />
toyotą tuż pod klatką, w której mieszkały, i pomagał im w wynoszeniu<br />
rzeczy. Dziwne, Helena wprowadziła się z jedną walizką, a ten jej<br />
Andrzej już trzeci karton pakował do samochodu. Matka stała obok<br />
samochodu i dyrygowała pracą. O ile mogłam dostrzec, zięć okazywał<br />
jej umiarkowany szacunek, koncentrując się na Helenie i Anieli, a matka<br />
wydawała się tego nie dostrzegać, tylko wskazywała sposób pakowania<br />
bagaży. Helena winna mi była za pobyt w ostatnim miesiącu. Byłam<br />
bardzo ciekawa, jak zamierza uregulować tę sprawę. Pewnie stchórzy<br />
i wyśle do mnie matkę. Byłam pewna, że męża, nawet gdyby błagał ją na<br />
kolanach, nie zdecyduje się do mnie posłać. Okazało się jednak, że się<br />
myliłam. Zadzwonił do mnie jakąś godzinę po odjeździe samochodu,<br />
pewnie mieszkali niedaleko. Nie zapytałam nigdy Heleny, gdzie<br />
właściwie mieszka jej matka. Miał miły, niski głos. Wyobrażałam sobie,<br />
że będzie gburowaty albo protekcjonalny, ale myliłam się.<br />
– Witam panią – powiedział. – Z tej strony Andrzej Rodziewicz.<br />
Chciałbym spotkać się z panią i uregulować kwestie płatności za<br />
wynajem mieszkania przez moją żonę.<br />
Powiedział „moją żonę”, jakby Helena nie wynajęła tego<br />
mieszkania, żeby od niego uciec.<br />
– Oczywiście – odparłam, starając się, żeby mój głos brzmiał<br />
równie miło jak jego. – Wprawdzie żona jest mi winna pięćset złotych za<br />
ostatni miesiąc, ale ja z kolei zwracam jej dwieście osiemdziesiąt za<br />
zakupy i niewykorzystane obiady.<br />
– Nie bardzo rozumiem – rozległo się w słuchawce. – Ja wszystko<br />
ureguluję. Kiedy moglibyśmy się spotkać?<br />
– Nawet dziś, jeśli dysponuje pan czasem…<br />
– O dwudziestej?<br />
– Jak najbardziej…<br />
– Oddam też klucze żony…<br />
– Pana córka też miała klucze – przypomniałam sobie. – Bardzo<br />
proszę o ten duplikat, który żona wykonała dla niej.<br />
Rozległa się cisza. Andrzej chyba zastanawiał się, co powiedzieć,<br />
albo konsultował sprawę z Heleną, być może rozmawiał ze mną głośno,
a Helena i Zofia, być może nawet Aniela, wstrzymywały oddechy.<br />
•<br />
Był wysokim, szczupłym szatynem z siwiejącymi skroniami,<br />
o intensywnie niebieskich oczach. Wzbudzał zaufanie. Mówił jasno,<br />
patrząc przy tym w oczy. Zachowywał się jak prawnik, który woli<br />
„dogadać się” z klientem niż wszczynać postępowanie karne.<br />
– Moja żona winna jest jeszcze za miesiąc użytkowania lokalu,<br />
prawda?<br />
– Tak – potwierdziłam. – Pięćset złotych. Ale ja jestem jej winna<br />
dwieście osiemdziesiąt za zakupy… My umówiłyśmy się, że ja będę<br />
robiła zakupy i gotowała.<br />
Pokiwał głową. Mówił, jakby płacił za wczasy, na których była<br />
jego żona i córka.<br />
– Ja myślę, że nie jest pani winą, że żona ostatnimi czasy stołowała<br />
się u swojej mamy – powiedział pojednawczym tonem.<br />
– Jestem uczciwą osobą – zapewniłam dobitnie. – Nie<br />
wykorzystałam tych pieniędzy na zakupy. Chcę je oddać.<br />
– Dobrze – zgodził się. – Ale żona wynajęła mieszkanie na rok,<br />
czyli jeszcze pięć miesięcy powinna pani płacić czynsz.<br />
– Nie ma takiej potrzeby – żachnęłam się. – Tam w tej umowie jest<br />
coś o miesięcznym wypowiedzeniu.<br />
Uśmiechnął się pobłażliwie. Musiał Helenie obiecać, że<br />
wynagrodzi mi tę jej przedwczesną wyprowadzkę. Kto wie, co mu<br />
powiedziała. Że jedną z przyczyn mieszkania u mnie była chęć pomocy<br />
biednej wdowie, która przymierała głodem? Stąd te jego uśmiechy<br />
i pobłażliwy ton.<br />
– Umowa nie jest najlepiej sformułowana – powiedział. – Po prostu<br />
zapłacimy pani te pieniądze.<br />
– Żona sama sporządzała dokumenty – przypomniałam mu.<br />
Znów ten sam uśmiech. Wziął teczkę, z którą przyszedł, i wyjął<br />
z niej naszą umowę, a potem etui, z którego wyjął eleganckie okulary<br />
i założył na nos. Nie użył ich jednak do przeczytania treści, tylko
spojrzał na mnie zza okularów. Wyglądał jeszcze bardziej fachowo, ale<br />
już nie tak sympatycznie.<br />
– Żona jest prawnikiem, owszem, ale…<br />
A potem wykonał serię machnięć rękoma, min, które mogłaby<br />
zrobić nastolatka, usiłując scharakteryzować niezbyt dobrze ubraną<br />
koleżankę. W żadnym wypadku nie mąż mojej Heleny.<br />
– Uważa pan, że jest mi winien dwa i pół tysiąca złotych, tak?<br />
– Trzy tysiące, ponieważ jeszcze w grę wchodzi miesiąc, który<br />
upłynął. – Był wyraźnie zadowolony, że przekonał mnie do swego.<br />
Tanio sprzedawał Helenę. Taka kobieta warta była miliony, a nie<br />
nędzne grosze, które mi oferował.<br />
– Minus dwieście osiemdziesiąt złotych – przypomniałam.<br />
– Tak – zgodził się.<br />
Potem wyjął z portfela banknoty, przeliczył i mi podał. Ja nie<br />
liczyłam. Wyjęłam z własnej portmonetki, tej, w której trzymałam<br />
pieniądze Heleny na zakupy, dwieście osiemdziesiąt złotych<br />
i czterdzieści pięć groszy. Zawahał się. Chyba chciał powiedzieć coś<br />
o groszach, że nie trzeba, ale widocznie nie chciał zaczynać ze mną<br />
dyskusji od początku. Tak bardzo chciał uwolnić się ode mnie, być może<br />
planowali z matką Heleny, że ona i córka jeszcze dziś wrócą do niego do<br />
domu.<br />
– Czyli wszystko w porządku, tak? – spytał.<br />
– Tak – potwierdziłam, chowając pieniądze do portmonetki.<br />
Nic nie było w porządku. Niedługo miał się o tym przekonać. Na<br />
odchodnym rzucił coś na kształt podziękowań, bo słyszał, jak dobrze<br />
opiekowałam się jego żoną i córką. Tak się właśnie wyraził, że dobrze<br />
się nimi opiekowałam. Jakbym była opiekunką, a nie kimś bliskim.<br />
Chociaż musiałam oddać mu sprawiedliwość, bo cóż taki człowiek jak<br />
on mógł wiedzieć o relacji łączącej mnie z Heleną. Ja o nim wiedziałam<br />
wiele, on przecież o mnie nic. Miałam nadzieję, że Helena w przypływie<br />
szczerości nie powiedziała mu o naszych relacjach. Przysłała go tutaj do<br />
mnie, a może sam zgłosił się na ochotnika do „załatwienia sprawy<br />
z panią Weroniką”, bo tylko na to go było stać, żeby zapłacić,<br />
uregulować rachunki finansowe. Taki mężczyzna nie da jej nigdy<br />
niczego wartościowego. Będzie ją obsypywał pieniędzmi, drogimi
zeczami, dając złudne poczucie, że to jest naprawdę coś warte. Matka<br />
odetchnie z ulgą i wytłumaczy sobie i córce, że tak jest najlepiej dla<br />
wszystkich. Może nawet znów zrobi swoją zupę pavese i wszyscy zjedzą<br />
ze śmiechem. Będą udawali, że nic się nie stało, że nie było tego<br />
wielomiesięcznego rozstania, nie było mnie, naszych rozmów, tej<br />
bliskości, niczego. Przez chwilę zrobiło mi się strasznie żal mojej córki.<br />
Tak bardzo musiała się bać, że powiem mu o Sławku albo o Anieli.<br />
Niepotrzebnie, nigdy bym jej czegoś takiego nie zrobiła. Przecież to<br />
zniszczyłoby więź między nami.<br />
Na pożegnanie podał mi rękę i zapytał, czy mnie dokądś podwieźć.<br />
Podziękowałam grzecznie, mówiąc, że mieszkam niedaleko.<br />
A potem wróciłam do domu, do ciemnego mieszkania<br />
i miauczącego kota, któremu dałam mleka, nie troszcząc się o to, że po<br />
mleku koty podobno mają biegunkę. Ponownie próbowałam wypuścić<br />
go na dwór, przecież mógł iść, dokąd chciał, ale znów zawrócił<br />
i schował się pod tapczanem i zaczął tradycyjnie miauczeć. Jakoś<br />
wytłumaczyłabym to Dorocie, która chyba zaległa z matką w szpitalu, bo<br />
nie zgłaszała się zupełnie po swojego zwierzaka.<br />
Kolejne dni to czekanie na telefon, który nie dzwonił. Przestałam<br />
jeść i niewiele spałam. Nie zapalałam światła w nocy, bo mnie raziło.<br />
Prawie nie wychodziłam, ponieważ ona mogła zadzwonić. Jedynym<br />
dźwiękiem, który mi towarzyszył, było miauczenie, ale w końcu udało<br />
mi się kota wypchnąć na klatkę schodową, więc miałam spokój. Trochę<br />
obawiałam się reakcji Doroty, ale nie dała znaku życia przez wiele dni,<br />
więc nie mogła mieć pretensji, że kot uciekł.<br />
Zadzwoniłam w końcu do Heleny po wielu dniach niepewności<br />
i wyczekiwania. Tłumaczyłam sobie, że nie było w tym niczego<br />
dziwnego ani tym bardziej złego. Przecież mogłam ją pozdrowić<br />
i porozmawiać chwilę. Nic nie stało na przeszkodzie. Nie musiała mi<br />
nawet opowiadać o tym, czy nadal mieszka u matki, czy też już jest<br />
z mężem i bierze udział w tych rozlicznych terapiach mających zrobić<br />
z niej osobę, którą nie jest i nigdy nie będzie. W słuchawce rozległ się<br />
głos informujący mnie, że abonent niestety jest niedostępny.<br />
Wysłuchałam tej wiadomości przynajmniej dwadzieścia razy i zupełnie<br />
nie rozumiałam, dlaczego ona mi to zrobiła. Czyżby bała się, że mogę jej
w jakikolwiek sposób zagrażać, że zechcę wykorzystać przeciwko niej<br />
to, co wiedziałam o niej i o Sławku? Przecież dobrze mnie znała<br />
i wiedziała, że nigdy bym jej nie skrzywdziła. To niemożliwe, żeby nie<br />
chciała ze mną rozmawiać, żeby się bała.<br />
Kolejna nieprzespana noc przekonała mnie, że muszę z nią<br />
porozmawiać i wyciągnąć ją z łap tych ludzi, którzy mieli ją za małą<br />
dziewczynkę, za którą trzeba żyć. Poszłam pod szkołę jej córki<br />
i poczekałam na koniec zajęć. Tylko tak mogłam zmusić Helenę, żeby ze<br />
mną porozmawiała. Zdumionej Anieli powiedziałam, że Helena miała<br />
wypadek i jest pod opieką lekarza.<br />
– Ale nic wielkiego się nie stało, tylko noga w gipsie<br />
– uspokajałam dziewczynę po tym, jak wyciągnęłam ją sprytnie ze<br />
szkoły tuż po lekcjach. – Mama prosiła, żebyś przyszła do niej…<br />
– Ale nic jej nie będzie? – upewniała się, kiedy jechałyśmy<br />
autobusem w stronę jej dawnego domu. – Może ja do niej zadzwonię?<br />
– Nie, nie, teraz ma zabiegi, ale nic jej nie będzie – zapewniłam,<br />
kiedy wysiadłyśmy na przystanku. – Poczekasz w waszym dawnym<br />
mieszkaniu, a ja pójdę po mamę. To niedaleko.<br />
Szła posłusznie ze mną, nie pytając, dlaczego najpierw<br />
przyjechałam po nią do szkoły, a teraz proponuję, żeby poczekała na<br />
matkę u mnie, zamiast wziąć ją ze sobą do szpitala. Na szczęście miałam<br />
do czynienia z dwunastolatką, która przyjęła moje słowa z całym ich<br />
fałszem i poszła posłusznie do mieszkania.<br />
Być może oszalałam do reszty, ale musiałam to zrobić. Musiałam<br />
zamknąć Anielę w jej dawnym domu i zmusić do zatelefonowania do<br />
matki. Nie bała się, przynajmniej na początku. Tylko dziwiła.<br />
– To w końcu mama złamała nogę czy nie, bo ja już nic nie<br />
kumam? – spytała.<br />
– Zadzwoń na nowy numer mamy i powiedz, że muszę z nią<br />
porozmawiać – powiedziałam.<br />
Zadzwoniła i przekazała mi słuchawkę. Helena płakała. Wiedziała<br />
od którejś z koleżanek Anieli, że poszła ze mną, ponieważ jej matka była<br />
w szpitalu. Nie wiem, czego się spodziewała, że zamorduję dziewczynkę<br />
gołymi rękoma? Przecież to absurd, kochałam je obie.<br />
– Dam ci, co chcesz, tylko nie rób jej krzywdy. – Płakała. – Co ja
ci zrobiłam?<br />
Tłumaczyłam jej, że Aniela siedzi w cieple i właśnie je zupę, jest<br />
bezpieczna tam, gdzie jest jej miejsce, czyli u mnie, ale Helena nie<br />
słuchała, tylko płakała i błagała, żeby jej dziecku nie stała się żadna<br />
krzywda.<br />
– Jesteś moją córką, nie mogłabym skrzywdzić wnuczki<br />
– przekonywałam. – Zwłaszcza że to córka mojego męża. Damy sobie<br />
z tym radę – tłumaczyłam. – Nie płacz, kochana, przecież to nie twoja<br />
wina… Porozmawiajmy…<br />
Huk ogłuszył mnie zupełnie. Widziałam jeszcze, jak drzwi opadają<br />
na korytarzyk, a do mieszkania wpadają jacyś ludzie. Potem była już<br />
tylko ciemność.<br />
•<br />
– Carmen? – zapytałam, kiedy otworzyłam oczy. – Co ty tu robisz?<br />
Przyjechałaś mnie odwiedzić?<br />
Nie widziałam jej tyle miesięcy, prawie rok. Wcale się nie<br />
zmieniła. Może nawet była jeszcze ładniejsza niż wtedy, kiedy robiła<br />
dekoracje dla Teatru Wielkiego. Przestraszyłam się nagle, że jednak<br />
postanowiła zostać na stałe w Polsce. Na pewno miałoby to coś<br />
wspólnego z Julianem Borzobohatym.<br />
– Szkoda, że zabrałaś z domu te wszystkie piękne tkaniny<br />
– powiedziałam.<br />
Carmen westchnęła i usiadła na krześle przy moim łóżku.<br />
Chciałam wziąć ją za rękę, ale zauważyłam, że oba przeguby mam<br />
obwiązane bandażem i przywiązane do brzegów łóżka. Szarpnęłam się,<br />
nie rozumiejąc, o co chodzi.<br />
– Niech się pani uspokoi, pani Weroniko. – Carmen położyła<br />
chłodną dłoń na mojej ręce. – Nie ma powodu do zdenerwowania.<br />
Bycie przywiązaną do łóżka to jest powód do zdenerwowania.<br />
Powiedziałam jej to.<br />
– Zabierz mnie do domu, Carmen – poprosiłam.<br />
– Pani Weroniko… – Uśmiechnęła się łagodnie. – Jesteśmy
w szpitalu, a ja nie nazywam się Carmen, tylko Monika…<br />
Śmieszne. Jeśli ona ma na imię Monika, to ma siostrę bliźniaczkę<br />
o imieniu Carmen. Powiedziałam jej to.<br />
– Nie mam siostry bliźniaczki. Nie mam żadnej siostry. Ani<br />
brata… – Ten sam łagodny ton. – Jestem lekarzem i nazywam się<br />
Monika Kowalska. Pani jest moją pacjentką. Znamy się z poprzedniego<br />
pobytu na oddziale.<br />
Absurd. Carmen dowodziła, że nazywa się Monika jakaś tam i nie<br />
zajmowała się nigdy dekoracjami ani dla teatru, ani kina, a tym bardziej<br />
opery. Zapytałam o jej mamę Hiszpankę i ojca Juliana Borzobohatego,<br />
ale pokręciła głową z dezaprobatą i zanotowała coś na kartce. Miała<br />
w ręku teczkę z moim imieniem i nazwiskiem na okładce.<br />
– Dlaczego zabrałaś tkaniny? – spytałam jeszcze raz.<br />
– Nie zabierałam żadnych tkanin… – Jej łagodna perswazja raniła<br />
mnie. – Poza szpitalem nie spotkałyśmy się nigdy, pani Weroniko…<br />
– Zrozum. – Ponownie próbowałam złapać ją za rękę, ale bandaż<br />
pozwalał jedynie na niewielkie ruchy. – Ja cię chciałam tylko chronić.<br />
Przecież nie możesz związać się z własnym ojcem…<br />
Miała nieprzenikniony wyraz twarzy.<br />
– Kiedy odkryłam, że Julian Borzobohaty jest twoim ojcem,<br />
musiałam ci o tym powiedzieć. Nawet jeśli miałam cię stracić…<br />
Rozumiem, dlaczego wyjechałaś i nie chcesz mnie znać, ale kiedyś<br />
zrozumiesz, że nie mogłam inaczej.<br />
Westchnęła i wstała. Miała na sobie cywilne ubranie i wygodne<br />
chodaki na nogach. Rzeczywiście wyglądała, jakby była tu<br />
zadomowiona.<br />
– Nie gniewam się, że zabrałaś wszystko – dodałam. – Przecież to<br />
były twoje rzeczy, tkaniny, poduszki i kieliszki… Ale dziękuję, że<br />
zostawiłaś mi wachlarz. Bardzo dziękuję…<br />
Spojrzała na mnie smutno i znów usiadła.<br />
– Pani Weroniko – zaczęła. – Znów mnie pani z kimś myli.<br />
Jak to mylę ją z kimś? Jedyne wytłumaczenie, to że po aferze<br />
z Borzobohatym postanowiła tak bardzo zmienić swoje życie, że trafiła<br />
do szpitala, gdzie pracowała. Ale w jakim charakterze?<br />
– Nie wiem, czemu postanowiłaś udawać, że mnie nie znasz
– powiedziałam. – Pewnie tak ci łatwiej z nieznanych mi przyczyn.<br />
Powiedz mi tylko, dlaczego zmieniłaś scenografię?<br />
– Jaką scenografię? – Na jej twarzy dostrzegłam błysk, który<br />
zinterpretowałam jako odsłonięcie się.<br />
– Scenografię do „Toski” – powiedziałam, bo nadal udawała, że się<br />
nie znamy. – Miałaś na tarasie umieścić krzewy różane, w scenie<br />
egzekucji. Byłam na przedstawieniu. Nie na premierze, przecież nie<br />
miałam zaproszenia, ale byłam… Potem… Na tarasie nie było żadnych<br />
kwiatów. Wszystko było inaczej, niż pokazywałaś, mimo że twoje<br />
nazwisko było na plakacie. Dlaczego postanowiłaś z tego zrezygnować?<br />
– Powinna pani regularnie brać leki – stwierdziła dobitnie. – Od jak<br />
dawna pani ich nie bierze?<br />
– Leki ogłupiają – odparłam. – Kiedy je brałam, nie było koło mnie<br />
nikogo…<br />
– A kiedy pani odstawiała leki, pojawiały się wokół pani osoby<br />
takie jak… Carmen?<br />
Pokręciła głową.<br />
– Czy mogę zawiadomić córkę, że tu jestem? – spytałam.<br />
– O ile mi wiadomo, nie ma pani córki – powiedziała cicho. –<br />
Zawiadomiłam pani rodziców. Prawdopodobnie pani mama przyjedzie<br />
jutro z rana.<br />
No tak, wyraziłam się niezręcznie. Uważałam Helenę za córkę, ale<br />
przecież nie była moją biologiczną córką. Ci lekarze mają hopla na<br />
punkcie pokrewieństwa, ślubów i innych bzdur. Tak jakby więzy<br />
międzyludzkie można było mierzyć jakimiś podpisami.<br />
– Źle się wyraziłam, oczywiście. Chciałam zawiadomić Helenę<br />
Rodziewicz, że tu jestem. To nie jest moja córka, ale wynajmowałam jej<br />
mieszkanie i bardzo żeśmy się zżyły…<br />
Mówiłam prawdę i wiedziałam, że Helena będzie mi wdzięczna za<br />
to, że ochroniłam dziecko przed jej mężem i matką, którzy chcieli ją<br />
wykorzystać.<br />
– Ach, ten dom bez klamek – powiedziałam, patrząc na Carmen.<br />
– Znów powiecie, że wszystko sobie wymyśliłam?<br />
– Na szczęście nikogo pani nie skrzywdziła, oprócz kota<br />
– westchnęła.
Śmiać mi się chciało. Powiedziała, że znaleziono u mnie w domu<br />
zwłoki zwierzaka, które śmierdziały tak okrutnie, że sąsiedzi w końcu<br />
zaalarmowali policję. Zaprotestowałam, ponieważ oprócz Lucypera,<br />
który uciekł w końcu z bloku, nie miałam nigdy żadnego zwierzęcia, ani<br />
psa, ani kota. Carmen twierdziła jednak, że Lucek nigdzie nie uciekł,<br />
tylko zdechł z głodu. Potem sama sobie zaprzeczyła, twierdząc, że<br />
w kuchni stały miski z zeschniętym jedzeniem, a w łazience kuweta<br />
pozbawiona żwirku, ale za to pełna odchodów. Poza tym kot leżał na<br />
kocyku we własnych cuchnących odchodach i zaczynał się rozkładać.<br />
Tłumaczyła mi i tłumaczyła, aż w końcu zgodziłam się, że miałam<br />
załamanie nerwowe po tym, jak niegodnie zachowała się Helena, ale<br />
z tego powodu nie oszalałam, nie tym razem.<br />
– Dziecku nic się nie stało. – Kiwała głową Carmen-Monika. – Być<br />
może będzie musiało być pod opieką psychologa, ale zasadniczo<br />
dziewczynce nie stała się żadna krzywda. Oczywiście nie mogę<br />
wykluczyć, że rodzice dziecka zechcą wystąpić przeciwko pani na drogę<br />
sądową… Postaram się pomóc, jeśli tym razem będzie się pani leczyła,<br />
pani Weroniko, i zgłaszała na kontrole.<br />
Nic nie mówiłam, ponieważ nie wiedziałam, co mogłabym<br />
powiedzieć. Ta dziewczyna wyglądała jak Carmen, ale zupełnie jej nie<br />
przypominała. Zachowywała się, jakby grała w teatrze, udając, że<br />
jesteśmy obie w szpitalu psychiatrycznym. Czy ona naprawdę nie mogła<br />
zrozumieć, że ja chciałam najpierw chronić ją, a potem Helenę i Anielę?<br />
W końcu wyszła. Po chwili przyszła pielęgniarka z dwoma<br />
sanitariuszami i wstrzyknęli mi coś do żyły. Zapadłam w sen,<br />
mamrocząc, że Borzobohaty śpiewał jak anioł.<br />
Śniła mi się Helena tańcząca ze Sławkiem. On był szczęśliwy<br />
i machał do mnie, wirując z nią na parkiecie. Mnie zazdrość ściskała<br />
w gardle, ale uśmiechałam się do nich, dając im znaki, żeby nie<br />
przestawali wirować. Na parkiet wszedł Marcin, trzymając za rękę<br />
Carmen i również zaczęli tańczyć. Marcin się zmienił. Zmężniał<br />
i wyprzystojniał. Wiedziałam skądś, że wrócił do swoich rodziców<br />
i pracuje teraz na roli. Trochę żal jego pianistycznego talentu, ale<br />
najważniejsze, żeby był szczęśliwy. Tak mu powiedziałam,<br />
przekrzykując muzykę. Pomachał do mnie ręką i znikli z Carmen wśród
innych par. Spośród gości siedzących przy stolikach dostrzegłam moich<br />
rodziców i rodziców Sławka. Tych ostatnich nie widziałam chyba<br />
dziesięć lat, ale nic się nie zmienili. Przeciwnie, byli zadowoleni, patrzyli<br />
z zachwytem na syna i jego partnerkę. O mnie najwyraźniej zapomnieli.<br />
Nieopodal siedziały Marta z Julią, trzymając się za ręce i całując<br />
ukradkiem. Pomachałam im, ale mnie nie zauważyły. Dorota też była.<br />
Z jakimś grubym mężczyzną. Nie widziała mnie albo udawała, że nie<br />
widzi. Pewnie miała pretensje o to, że wypuściłam jej kota na ulicę.<br />
Przejdzie jej. Jest dużo bezpańskich kotów, które może przygarnąć<br />
i odpchlić. Ciekawe, czemu przyszła bez matki, pomyślałam. Miałam<br />
nadzieję, że starsza pani nie umarła, tylko wyszła ze szpitala, a teraz<br />
odpoczywa w domu. Machałam do znajomych, ale przestali mnie<br />
widzieć, zajęci podziwianiem, jak Helena ze Sławkiem tańczą walca.<br />
Nikt mnie nie zauważał. Znów byłam niewykrywalna, za szara, za bura,<br />
żeby zostać poproszona do tańca. Siedziałam sama i daremnie<br />
usiłowałam porozmawiać z kimkolwiek albo zatańczyć z moim mężem.<br />
Tak pięknie razem wyglądali: Sławek w bardzo eleganckim garniturze,<br />
ze świeżym kwiatem w butonierce, a Helena w białej, muślinowej sukni<br />
i z wiankiem na głowie. Byłam gościem na ich ślubie, ale nie umiałam<br />
cieszyć się ich szczęściem. Tak bardzo chciałam być na miejscu Heleny<br />
i zatańczyć ze Sławkiem chociaż jeden jedyny raz. Nie zauważyłam,<br />
kiedy Helena rzuciła wiankiem, który nagle zerwała z głowy.<br />
Wyciągnęłam ręce, ale było za późno i ozdobę złapała roześmiana<br />
Marta. Wśród pisków i krzyków włożyła Julii na głowę, a potem się<br />
pocałowały publicznie. Goście bili brawo i krzyczeli „bis”.<br />
Płakałam. Łzy jak groch spływały mi po policzkach. Znów byłam<br />
przywiązana do łóżka, a nade mną pochylała się pielęgniarka. Zastrzyk<br />
wypędził żuka z moich wnętrzności, ale nie zdołał pozbyć snów. Tylko<br />
do następnego razu.<br />
•<br />
– I co teraz zrobisz? – spytał Maciek.<br />
Siedzieliśmy znów w kawiarni, a ja opowiadałam mu o ostatnich
wydarzeniach.<br />
– Będę się starała. – Uśmiechnęłam się. – Będę brała leki… Mogę<br />
ci to obiecać… Zmienili mi je i teraz już jasno myślę i dobrze się czuję.<br />
I wiem… Wiem, że chcę się dobrze czuć.<br />
– Co z Heleną? – spytał cicho.<br />
– Nic… – Wzruszyłam ramionami. – Nie oskarżyła mnie. Carmen<br />
jakoś to załatwiła. Ale zmieniła numer telefonu… Pewnie już nigdy jej<br />
nie zobaczę…<br />
Patrzyłam na resztki herbaty w filiżance i zastanawiałam się, czy<br />
zamówić jeszcze jedną.<br />
– Spotkamy się jeszcze? – Zmieniłam temat.<br />
– Wracam na Florydę… – powiedział. – Ale będę przyjeżdżał i się<br />
odezwę.<br />
Pożegnaliśmy się i zniknął w drzwiach, machając do mnie ręką.<br />
Wyjęłam z westchnieniem portmonetkę i zostawiłam kelnerowi dziesięć<br />
złotych. To i tak aż nadto za jedną herbatę. Potem wyszłam na słońce<br />
i wsiadłam do autobusu. Na szczęście przyjechał punktualnie. Byłam<br />
umówiona z nową lokatorką i nie chciałam się spóźnić. Podobno jest<br />
pisarką. Może będzie chciała wysłuchać mojej historii. Może nawet<br />
będzie chciała ją opisać…<br />
Brwinów, 18 stycznia 2014 r.