04.06.2014 Views

o_18pisot46mg61os71t11ijhlaia.pdf

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.

Grabowska Ałbena<br />

Lot nisko nad ziemią


Odkąd pamiętam, ojciec powtarzał mi, żebym się niczym nie<br />

wyróżniała. Najlepsi ludzie, wygłaszał tyrady do znudzenia, to tacy,<br />

których nie zauważamy. Rodzą się, żyją, umierają, a my o tym nawet nie<br />

wiemy. Uznawał w tym zakresie, owszem, wyjątki, na przykład<br />

najbliższą rodzinę i sąsiadów. Czasami niektórych kolegów z fabryki,<br />

z którymi wdawał się w dyskusje na tematy quasi-egzystencjalne. Dla<br />

reszty świata powinniśmy być zupełnie niewidzialni, upierał się.<br />

Kochałam ojca i uważałam, że to, co mówi, ma głęboki sens. Przecież<br />

dawał dobry przykład, sam przemykał przez życie niezauważany, dzięki<br />

czemu, jak twierdził, unikał wielu przykrych wyborów i sytuacji. Nie<br />

rozumiałam, że jego wyborem była właśnie sama ucieczka, a wszystkie<br />

wygłaszane dysputy o wybojach życiowych i dylematach były niczym<br />

innym jak usprawiedliwianiem własnej niemocy. Kiedy odkryłam, że<br />

jego filozofia oparta jest na kruchych fundamentach strachu przed<br />

życiem, było już za późno. Stałam się już zakompleksioną nastolatką,<br />

która nie miała pomysłu ani na wybór zawodu, ani nawet jakichś<br />

specjalnych marzeń. Zresztą ojciec i matka nie mieli marzeń. Nie czuli<br />

nawet specjalnej potrzeby wymagania, aby dostać od życia coś, co może<br />

im się powinno należeć. Tyle razy wysłuchiwałam ciotki Katarzyny,<br />

która przychodziła do nas od święta, i powymiatawszy smutnym<br />

wzrokiem nasze równie smutne kąty, mówiła niezmiennie, że należy<br />

nam się od życia więcej. To była ukochana siostra ojca, więc długo<br />

myślałam, że może to „więcej” nie stoi w sprzeczności z byciem<br />

niezauważalną. Może nawet mogłabym być bardziej niezauważalna,<br />

byleby mieć więcej możliwości w tym zakresie. Bo co to za różnica, czy<br />

wtopię się w tłum szaraków, czy kolorowych ptaków. Czasami tak sobie<br />

myślałam po wizytach ciotki, ale żeby coś się zmieniło w mojej rodzinie,<br />

musiałyby zajść jakieś dodatkowe okoliczności. Na przykład kataklizm,<br />

który zmiótłby z powierzchni ziemi nasz szarobury dom albo moją<br />

matkę, albo najlepiej ojca. Wtedy inni musieliby zauważyć nasze<br />

nieszczęście. Bo też, analizowałam bez końca, co to za różnica, czy cię<br />

nie zauważą, bo nic się nie dzieje, czy też nieszczęście, jakie człowieka<br />

spotyka, wpływa na to, że inni wreszcie widzą twoją marną egzystencję.<br />

Oczyma duszy widziałam ten tłum ludzi – albo chociażby małą ich<br />

grupkę – która rusza z odsieczą i funduje mi całkiem nowe życie. Sama


oczywiście nie robiłam w tym kierunku zupełnie nic. Fantazjowałam<br />

tylko o kataklizmie, jaki spotyka naszą rodzinę, zmieniając typy<br />

nieszczęść i poszkodowane osoby. Przestałam fantazjować, kiedy<br />

w bloku tuż obok wybuchł gaz. Miałam dziesięć lat i poczułam, że to<br />

rażąca niesprawiedliwość, że gaz wybrał sobie blok położony tuż obok.<br />

Właśnie czegoś takiego szukałam swoim nawet nie nastoletnim jeszcze<br />

jestestwem. Nieszczęścia, które spowodowałoby, że mówiono by o nas,<br />

o mnie w szczególności. Mogłam na przykład stracić rodzinę i jako<br />

biedna sierota żyć sobie całkiem wygodnie pod troskliwym okiem<br />

dobrych ludzi. Ale to nie nastąpiło. Tamten wybuch był tak skuteczny,<br />

że zmiótł z powierzchni ziemi dwa mieszkania wraz z mieszkańcami.<br />

Nieszczęście miało miejsce w niedzielę, tuż przed dziesiątą rano.<br />

Zginęły trzy osoby. Dziwne, ale nikogo z nich nie znałam.<br />

Z zaciekawieniem, razem z innymi dzieciakami, obserwowaliśmy akcję<br />

ratunkową i nawet autorytet władzy w postaci milicji obywatelskiej oraz<br />

strażaków nie był w stanie nas przepędzić. Potem na trzepaku<br />

analizowaliśmy z błyskiem w oczach sylwetki osób dotkniętych<br />

nieszczęściem. Zginęło ciche małżeństwo, które mieszkało razem<br />

z upośledzonym synem, oraz starsza pani – sprawczyni nieszczęścia. Jej<br />

zaniki pamięci i prawdopodobne zaśnięcie podczas gotowania mleka<br />

albo wody spowodowały ulatnianie się gazu i wreszcie wybuch. Tylko<br />

kilka dni trwała sensacja. Mówiło się o tym, kim ci ludzie byli,<br />

w okolicznych sklepach i na korytarzach szkolnych. Ale ponieważ ofiary<br />

były zupełnie nieatrakcyjne fizycznie i osobowościowo, te rozmowy<br />

szybko się skończyły. Raz z dzieciakami widzieliśmy komisję oceniającą<br />

straty i ekipę budowlaną, która przyjechała remontować nadwyrężony<br />

dom. Na podwórko wjechała ciężarówka i kilku panów z kilkudniowym<br />

zarostem, z obowiązkowymi ekstra mocnymi między pożółkłymi<br />

zębami, wypakowało materiały budowlane. Były to głównie worki<br />

z cementem, jakieś rury oraz coś, co sprawiło, że zostałam ukarana za<br />

swoje fantazje. Wyglądało toto jak gruby wąż, z którego sterczała wata.<br />

Po kryjomu podeszłam do węża i urwałam solidny kawał, licząc, że<br />

przyda mi się takie coś, żeby wyścielić lalce łóżeczko. Moja lalka miała<br />

szyte przeze mnie koślawe ubranka i wyściełane podpaską wyproszoną<br />

u matki łóżeczko, ale ta wata była bardzo piękna. Migotała białymi


kryształkami niczym brylancikami, które miały na włosach i ubrankach<br />

lalki z Peweksu. Skąd miałam wiedzieć, czym jest szklana wata i jak<br />

bardzo bolą mikroskopijne kryształki wbite pod skórę. W dodatku nie<br />

mogłam przyznać się rodzicom. Kto wie, czy mój ojciec nie<br />

zakwalifikowałby tej waty jako kradzieży i miałabym serię wykładów na<br />

temat straszliwego wpływu urywania kawałka waty szklanej, bo<br />

chciałam mieć ekstrałóżeczko dla lalki, na przyszłość niewinnej<br />

dziewczyny, pod tytułem: od łyczka do rzemyczka lub od szklanej waty<br />

do trzcinowej maty. Może nawet mama wciągnęłaby się w rodzinne<br />

umoralnianie i poszła modlić się do kościoła za moją grzeszną już w tak<br />

młodym wieku duszę. Dość, że waty pozbywałam się kilka dni sama.<br />

Ręka mi prawie uschła od tarcia szorstką gąbką w nadziei na<br />

samoczynne usunięcie się szklanych igieł. Wreszcie wyszły razem ze<br />

skórą. Trwało to kilka dni, tyle samo, ile ludzie przeżywali tę tragedię.<br />

Analizując całą sprawę, doszłam do wniosku, że jednak dobrze, że to<br />

nieszczęście nie przydarzyło się mnie. Pies z kulawą nogą nie<br />

zainteresował się osieroconym, niedorozwiniętym chłopakiem.<br />

Mówiono, owszem, że nieszczęście i gdzie on teraz pójdzie, ale przede<br />

wszystkim, że dla rodziców lepiej, bo kto by takie coś chciał do opieki,<br />

kiedy rodziców braknie. Mówili o nim jak o zawadzającym przedmiocie.<br />

Nawet nie wiem, kto i dokąd go zabrał. Ja byłam zdrowa i pozornie<br />

niczego mi nie brakowało, ale sądzę, że zostałabym zaliczona do grupy<br />

„takie coś”. Nie sądzę, żeby wzięła mnie ciotka Katarzyna, babcia<br />

umarłaby na zawał po kilku dniach, bo jakoś nie lubiła dzieci, nawet jeśli<br />

były własną wnuczką, dalsza rodzina także nie sądzę, żeby się mną<br />

zainteresowała. A obcy ludzie? Na pewno nie wzięłoby mnie bezdzietne<br />

bogate małżeństwo, które kupowałoby mi wszystko w Peweksie i woziło<br />

na wczasy do Bułgarii. Byłam tego pewna. Doszłam więc do wniosku, że<br />

nie tędy droga i postanowiłam zacząć od nowa myśleć, jak by tu<br />

poprawić swój byt.<br />

Z przedszkola niewiele pamiętam, może tylko to, że nie znosiłam<br />

mleka, ale posłusznie łykałam łyżka za łyżką, bo pani o groźnym<br />

spojrzeniu kazała jeść kaszę mannę wszystkim dzieciom. Dzieci, które<br />

sprzeciwiały się groźnej „proszę pani”, mogły liczyć jedynie na<br />

przedłużone leżakowanie albo nawet klapsa. Nie wyróżniałam się zatem.


Nie przedłużano mi leżakowania, gdyż jadłam buraczki i piłam zimne<br />

mleko, odsuwając językiem wstrętny cienki kożuch. Ale nie byłam także<br />

dzieckiem nagradzanym w jakikolwiek sposób. Nie należałam do grona<br />

szczęśliwców dostających w nagrodę batonik czy mogących bawić się<br />

lalkami, które mrugały oczami, podczas kiedy reszta przedszkolnego<br />

plebsu udawała, że śpi na niewygodnych leżakach. W wieku pięciu lat<br />

małym, ale wypranym już mózgiem umiałam się nie wyróżniać, co<br />

podobało się ojcu. Matka także przytakiwała głową. Sama sztukę bycia<br />

przezroczystą opanowała do perfekcji już przed moim narodzeniem.<br />

Ojciec zresztą trafił na podatny grunt, poślubiwszy osobę po zawodówce<br />

krawieckiej, w dodatku niespecjalnie uzdolnioną manualnie, zupełnie<br />

pozbawioną fantazji i – co rzadkie dla kobiety – ślepą na kolory. Z tego<br />

powodu matka nie pracowała w zawodzie, zresztą nie można było na nią<br />

liczyć ani przy szyciu kostiumów na bal, ani też zwyczajnych ubrań.<br />

Nawet zwężenie spódniczki czy przeszycie suwaka stanowiło dla niej<br />

problem. Pracowała w mojej szkolnej stołówce, najpierw jako pomoc,<br />

następnie jako prawie kucharka, gdyż nie miała uprawnień zawodowych.<br />

Cenili ją jednak; marchewkę z groszkiem i kotlety mielone robiła jak<br />

należy, kompot z owoców także trzymał rzadkie, fusowate standardy.<br />

Taką ją pamiętam, w białym fartuchu, czepku z siateczką oraz ohydnych,<br />

sznurowanych płócienniakach. Kiedy odbierałam obiady z okienka, jej<br />

przyciężka sylwetka migała mi w tle. Rzadko bywało tak, że musiała<br />

sama wydawać porcje na talerz. Wtedy uśmiechałam się lekko, a jej usta<br />

krzywiły się w grymasie, który miał niby oznaczać, że jestem kimś<br />

innym niż setka dzieciaków kłębiąca się w kolejce. Nie wiem, czy<br />

powiedziała innym kucharkom, że jestem jej córką. Ja swoim<br />

koleżankom o tym nie mówiłam, aż na którejś lekcji polskiego, kiedy<br />

przyszło do mówienia, kim są z zawodu rodzice, powiedziałam zgodnie<br />

z prawdą, że mama jest krawcową, a ojciec pracuje w magazynie<br />

w dużej fabryce. „Popatrz, popatrz”, zdziwiła się polonistka, „a ja<br />

myślałam, że twoja mama jest kucharką…”. „Nie”, zaprzeczyłam<br />

pospiesznie i dodałam z naciskiem: „Jest krawcową”. Miałam wtedy<br />

nadzieję, że polonistka nie powie, że mama pracuje w naszej szkolnej<br />

stołówce. Ale powiedziała, dodając, że my, dzieci, zawdzięczamy mojej<br />

mamie te wspaniałe obiady, o które codziennie staczamy bój na dużej


przerwie i to zdrowie na talerzu oraz troskę i serce. „Serce na talerzu”,<br />

powtórzyła, patrząc radośnie na znudzonych piątoklasistów. Skuliłam się<br />

wtedy w ławce, przestraszyłam ewentualnych pytań ze strony koleżanek,<br />

ale nic takiego nie nastąpiło. Obiady były takie sobie, ani dobre, ani<br />

niesmaczne, jak to w przeciętnej podstawówkowej kuchni, nie było<br />

czego komentować. Matka kucharka to nie była ani żadna atrakcja, ani<br />

powód do kpin, żeby ktokolwiek miał coś komentować. A i ja byłam<br />

wtedy tak przeciętna, tak niezauważalna, że nikomu z ponad<br />

trzydzieściorga dzieciaków z mojej klasy nie chciało się nawet<br />

zastanawiać, czy z taką informacją można cokolwiek zrobić. Dzieci nie<br />

rejestrowały na co dzień mojego istnienia. Nie byłam najlepszą<br />

uczennicą, aczkolwiek bez większych problemów pisałam klasówki<br />

i dbałam, żeby żadnemu z nauczycieli nie podpaść. Nie odpisywałam<br />

zadań domowych od innych i ode mnie też nie odpisywano. Nie<br />

wybierano mnie do drużyny w siatkówkę, ale też i zasadniczo nie<br />

pomijano. Słowem, dobrze odrobiłam lekcję wbijaną do głowy przez<br />

tatusia. Z wyróżnieniem, można powiedzieć.<br />

W ósmej klasie ojciec i matka zaczęli rozmawiać ze sobą na temat<br />

tego, jaką szkołę ponadpodstawową dla mnie wybrać. Matka jak zwykle<br />

nie miała zdania, ojciec jak zwykle był pewien swego. Według niego<br />

idealną szkołą dla mnie byłoby liceum kolejarskie. Mnie o zdanie<br />

naturalnie nie pytali. Słuchałam tej rozmowy, w której nie padało nawet<br />

moje imię, tylko „ona” musi, „ona” powinna, i zaczęłam wtedy po raz<br />

pierwszy zastanawiać się nad tym, czy ja mam jakiekolwiek prawo<br />

wyrazić zdanie na temat własnej przyszłości. Wreszcie podniosłam się<br />

ciężko z tapczanu, na którym spałam, ominęłam wspólną szafę<br />

i pokonawszy w dwóch krokach przedpokój, stanęłam w ciasnej, ślepej<br />

kuchni, gdzie toczyła się dyskusja.<br />

– Chciałabym iść do liceum – powiedziałam. – Nie znoszę<br />

pociągów – dodałam ciszej. – Niedobrze mi w nich. Wymiotowałam,<br />

kiedy pojechaliśmy z wycieczką do Zakopanego… Rzygałam całą<br />

drogę…<br />

Ojciec umilkł i popatrzył na mnie, jakby mnie pierwszy raz widział<br />

na oczy. Matka opuściła głowę. Żadne nie zwróciło mi uwagi, że nie<br />

mówi się „rzygać”.


– Mówimy o twojej przyszłości – wygłosił patetycznie.<br />

„W rzeczy samej, ja też o tym mówię”, nie dodałam na wszelki<br />

wypadek, a zamiast tego powiedziałam:<br />

– Tato, kolej to nie ma jakiejś takiej przyszłości…Sam nie lubisz<br />

pociągów…<br />

W rzeczy samej ojciec pociągów nie znosił. Nie cierpiał zresztą<br />

żadnych pojazdów mechanicznych, nawet samochodu. Był rzadkim<br />

okazem mężczyzny bez prawa jazdy i bez własnych czterech kółek.<br />

– A co po tym liceum zrobisz? Nic nie zrobisz…<br />

– Po liceum jest wiele możliwości – wyliczyłam jednym tchem.<br />

– Mogę skończyć potem kursy biblioteczne i zostać bibliotekarką.<br />

W każdej szkole mnie przyjmą… Albo – dodałam, widząc grymas na<br />

twarzy ojca – kursy na przedszkolankę, albo do żłobka… A ta kolej…<br />

– Wieczorek mówił, że na kolei są perspektywy – przerwał mi<br />

ojciec.<br />

Miałam ochotę przekląć Wieczorka, kimkolwiek był. Ale<br />

powiedzenie, że jakiś Wieczorek nie będzie mną rządził, nie było<br />

najlepszym pomysłem. Rzeczony Wieczorek mógł być na przykład<br />

idolem ojca, królem kamuflażu, przeciętności i obrażanie go mogło mnie<br />

wsadzić do pierwszego wagonu kolejowego, zanim zdążyłabym<br />

zaśpiewać: „Wsiąść do pociągu byle jakiego…”.<br />

– Mamo – powiedziałam. – Pracowałabym w szkole, tak jak ty…<br />

Spojrzałam na nią z nadzieją. Matka podniosła głowę, przestając<br />

oglądać popękaną od częstego mycia skórę rąk, i popatrzyła nie na mnie,<br />

ale na ojca. W tym spojrzeniu kryła się dezaprobata. Matka nie lubiła<br />

dzieci. Do szału doprowadzał ją krzyk na przerwach i cierpiała fizycznie,<br />

widząc niedojedzone resztki obiadów na talerzu. Myśl, że miałaby mi<br />

pomóc w uzyskaniu pracy w szkole, musiała być dla niej przerażająca.<br />

Jeśli jej na mnie zależało, raczej wsadziłaby mnie do tego pociągu<br />

i kazała wysiąść jak najdalej od rodzinnego domu.<br />

– Weronisiu – zdecydowała się jednak odpowiedzieć. – My<br />

z ojcem chcemy dla ciebie dobrze.<br />

– Ale wiem, mamusiu – powiedziałam szybciutko. – Tylko ja<br />

proszę bardzo, żeby nie na kolei…<br />

Nie po kolei chyba mieli w głowie. Ale moja interwencja


przyniosła skutek. Ojciec przemyślał kwestię, przegadał sprawę<br />

z Wieczorkiem, ja trochę dopomogłam losowi, dość, że zgodził się na to,<br />

żebym poszła do liceum. Chciałam zrobić mu przyjemność i wybrałam<br />

przeciętną szkołę, która była najbliżej domu; ani to było renomowane<br />

liceum, ani jakoś specjalnie znane. Złożyłam papiery do klasy ogólnej,<br />

żeby nadal hołubić w sobie tę przeciętność. Chociaż tyle byłam winna<br />

ojcu.<br />

Jeśli spodziewałam się jakiegoś zwrotu w swoim piętnastoletnim<br />

życiu, a po cichu miałam jakąś nadzieję, to zupełnie się pomyliłam.<br />

Trafiłam do klasy żeńskiej, gdzie poza mną chodziło jeszcze dwadzieścia<br />

pięć dziewczyn grubych, chudych, czarnowłosych i jasnowłosych,<br />

bogatszych, biedniejszych… Słowem: nieprzeciętnych w swej<br />

przeciętności. Podobnie jak ja szarych i z góry skazanych na byle jakie<br />

życie. Chociaż nie, była jedna taka Anka, kolorowy ptak, można<br />

powiedzieć. Jej ojciec pracował w Szwajcarii, a mama chodziła<br />

w dżinsach. Poza tym Anka wyjeżdżała za granicę na wakacje i miała<br />

dwa komplety kurtek dżinsowych ze spodniami, kupionych<br />

w Rembertowie na targu. Ankę można było podziwiać i po cichu jej<br />

zazdrościć. Dla mnie ciuchy nie miały specjalnego znaczenia, chociaż<br />

nie, w stosunku do tureckiego dżinsu odczuwałam pewne<br />

nieodwzajemnione pożądanie. Poza tym Anka była zwykłą nastolatką,<br />

migała się od nauki i snuła na przerwach opowieści, jak to po skończeniu<br />

tej „budy” wyjedzie z kraju. Na mnie te opowieści nie robiły specjalnego<br />

wrażenia. Ale z liceum pamiętam właśnie ją. Anka wyjechała tuż przed<br />

maturą, tak jak zapowiadała. Nic pewnego o niej nie wiem, ale<br />

słyszałam, że zrobiła karierę. Pewien rodzaj kariery. Nie wiem, czy to<br />

złe języki, czy rzeczywiście była w Stanach pokojówką u bogatego<br />

staruszka. Może to nie była kariera na miarę Piaseckiej-Johnson, bo<br />

Anka ani jej inteligencji, ani determinacji nie miała, ot, zwykłe<br />

wygodnictwo, ale faktem jest, że kiedy jej pracodawca umarł, to Ance<br />

dostała się niezła sumka oraz jego syn. Tu jej się poszczęściło jeszcze<br />

bardziej, ponieważ tuż po ślubie zastała synalka z prostytutką w łóżku<br />

i rozwód sporo go kosztował. Takie krążyły plotki. Czasem myślę, czy<br />

nie spróbować znaleźć jej w internecie, ale boję się, że mnie nie pamięta<br />

albo nie będzie chciała przyznać się do mnie. Może kiedyś.


Już w trzeciej klasie liceum wiedziałam, co chciałabym robić<br />

w życiu. Nie mówiłam na razie o tym ojcu, z obawy, że powiedziałby<br />

z zasady „nie”. Jeszcze musiałam z nim negocjować wszelkie życiowe<br />

decyzje. Nie byłam ani trochę samodzielna. Nie stać mnie było na to,<br />

żeby trzasnąć drzwiami i odejść do własnego życia. Kontynuowałam<br />

więc swój domowy lot nisko nad ziemią i niewykryta przez radary ojca<br />

leciałam ku własnej przyszłości, wyobrażając sobie, że będzie świetlana.<br />

Tak, ciągle brałam pod uwagę jego zdanie. Matka nie liczyła się<br />

zupełnie. Sama wyprowadziła się z mojego życia, kiedy zaczęłam uczyć<br />

się w liceum. Wpadała na krótkie chwile, żeby powiedzieć, że mam<br />

bałagan w pokoju albo że zasypiam przy zapalonym świetle. Ja kiwałam<br />

głową, sprzątałam, gasiłam światło, a kiedy znajdowała nowy, błahy<br />

pretekst, typu odkryty ser w lodówce albo nieporządnie zasłonięte masło,<br />

z pieśnią na ustach odsłaniałam, zasłaniałam, myłam, ścierałam, co tylko<br />

chciała. Usypiało to jej już i tak słabą czujność. Miałam spokój na kilka<br />

tygodni. Czasami zastanawiałam się, jak można żyć pod jednym dachem,<br />

ba, na czterdziestu dwóch metrach kwadratowych, i kompletnie nic<br />

o sobie nie wiedzieć. Leżąc w łóżku, snułam rozmyślania o własnym<br />

przedszkolu, którego będę kierowniczką, gdzie będą chodziły moje<br />

własne dzieci, nie będzie mleka na śniadanie, wrzeszczących<br />

wychowawczyń oraz obleśnego pana woźnego. Tak miała wyglądać<br />

moja przyszłość. Chciałam zostać przedszkolanką. „Będę miała dużo<br />

dzieci”, powtarzałam sobie przed snem, „własnych dzieci i cudze też<br />

będę uczyła. Zadam kłam stwierdzeniu: »Obyś cudze dzieci uczył«, będę<br />

skrzyżowaniem doktora Korczaka z Astrid Lindgren”. Wierzyłam, że<br />

moje przedszkole będzie jasne, kolorowe, pozbawione przerażających<br />

plakacików na ścianach rysowanych przez znudzone panie wprost<br />

z książek z bajkami. Jedzenie będzie pyszne, przyprawione, kolorowe,<br />

nie będzie fusowatych kompotów ani zsiadłego mleka, a przede<br />

wszystkim budyniu. Boże, jak ja nienawidziłam budyniu. Tej okropnej<br />

żółtej skórki zalanej rzadką konfiturą. Mama mnie raczyła tym<br />

wątpliwym deserem z braku umiejętności pieczenia ciast. Tyle razy<br />

mówiłam, że tego nie lubię, a ona tylko zmieniała kupowane torebki,<br />

jeśli nie śmietankowy, to waniliowy. „Nie smakuje?”, pytała oczami.<br />

Kupowała zatem wiśniowy, truskawkowe obrzydlistwo, migdałowy, po


którym długo wymiotowałam. Nie, w moim przedszkolu nie będzie<br />

jedzenia, którego ja jako dziecko nie lubiłam. No, chyba, myślałam,<br />

patrząc na sufit z zaciekami po zalaniu, chyba że jakieś dziecko uwielbia<br />

mleko i buraczki albo gorzką sałatę zieloną ze śmietaną tudzież twarożek<br />

bez soli. Do picia będą soki, a nie kompoty, analizowałam podczas<br />

kolejnej bezsennej nocy, na deser ciasto, a nie budyń ani nawet<br />

galaretka. W tamtych czasach nie było prywatnych przedszkoli, więc i ja<br />

nie widziałam siebie w roli właścicielki takiej placówki, ale jej<br />

dyrektorki i administratorki. Oraz osoby cudownej, którą dzieci kochają.<br />

Takie miałam właśnie marzenia. Pierwsza myśl o własnej placówce<br />

wychowawczej przyjaznej dziecku pojawiła się, kiedy zostałam<br />

nakarmiona pastą jajeczną przez panią Danusię, a potem ukarana<br />

przedłużonym leżakowaniem, kiedy na nią zwymiotowałam.<br />

Uprzedzałam lojalnie, że pasta dziwnie pachnie i lepiej jej nie próbować.<br />

Jeszcze dwoje dzieci zwymiotowało zaraz po mnie, ale dopiero wtedy,<br />

kiedy wymioty popaściane stały się udziałem trzech czwartych grupy,<br />

pani Danusia poszła awanturować się do kucharek, a ciocie salowe<br />

zaczęły nas myć i przebierać. Miałam swoje kilka minut triumfu,<br />

ponieważ sądziłam, że pani Danusia uzna moje racje, a kto wie, może<br />

nawet przeprosi. Nic takiego jednak się nie stało. Pierwsza wymiotująca<br />

trójka poszła od razu na leżaki, nie za karę, tylko żeby odpocząć i nabrać<br />

sił. Prawdopodobnie żeby oddać dziecko rodzicowi w jako takim stanie.<br />

Kolejne dzieci dołączyły do nas chętnie, ponieważ diabelsko źle się<br />

czuliśmy i muliło nas okropnie. Te, które nie wymiotowały, miały fart,<br />

gdyż nie zdążyły pasty jajecznej tknąć ani nie zostały nią nakarmione.<br />

One mogły nie leżakować, tylko bawić się zabawkami. Pani Danusia<br />

pozwoliła nawet wyjąć nowe lalki ze szklanej gabloty. No cóż, takich<br />

przykładów mogłabym wymieniać mnóstwo. Przyznaję się także do<br />

fantazjowania na temat tego, w jaki sposób można panią Danusię<br />

uśmiercić. Chciałam zgotować jej śmierć w męczarniach, na przykład<br />

mogłaby wpaść do kotła z ohydną zupą albo zostać porażona prądem<br />

z gniazdek, które pan woźny z rezygnacją wkręcał, a pani Danusia<br />

wyrywała razem z kablem odtwarzacza, na którym puszczała nam<br />

okropnie nudne słuchowiska. Padłaby wtedy – słusznie zresztą – ofiarą<br />

własnej głupoty i niechlujstwa. Kiedy byłam już dorosła, dowiedziałam


się, że pani Danusia skończyła żywot w sposób gwałtowny, i to właśnie<br />

prąd był temu winien. Otóż suszyła głowę w wannie. Suszarka<br />

wyślizgnęła jej się z mokrych rąk i niewiele było po pani Danusi do<br />

zbierania. Swoją drogą moje fantazje na temat ugotowania w zupie<br />

i porażenia prądem znalazły zadziwiające ujście. Zastanawiałam się<br />

nawet, czy nie ma w tym jakiejś mojej winy. Ale wtedy, kiedy to się<br />

stało, kobieta była już na emeryturze, wychowała zatem rzesze podobnie<br />

jak ja niewdzięcznych przedszkolaków i co najwyżej nasze<br />

skumulowane jak najgorsze życzenia pozbawiły ją życia. Czyli<br />

odpowiedzialność była zbiorowa. A jeśli winni są wszyscy, to nikt nie<br />

jest winny. W komunie obowiązywała taka zasada, podobnie jak<br />

głębokie przekonanie ludzi, że jeśli wszystko jest nasze, to można brać,<br />

niszczyć, ale nie ma obowiązku chronić ani dbać. I tej myśli<br />

postanowiłam się trzymać w kwestii ewentualnych wyrzutów sumienia.<br />

Pan woźny Władysław Kikut także występował w moich<br />

fantazjach, ponieważ bardzo lubił małe dzieci płci obojga, chociaż<br />

zdecydowanie bardziej preferował dziewczynki. Przejawiało się to na<br />

szczęście głównie w gapieniu się na nas, chociaż nie stronił od głaskania<br />

nóżek Renatki i Grażynki, które miały złote włoski i dołeczki, kiedy się<br />

uśmiechały. Moją nóżkę także raz pogłaskał podczas leżakowania.<br />

Zdarzyło mi się, jak rzadko, przysnąć i nagle poczułam szorstką rękę<br />

Kikuta. Wrzasnęłam wtedy i zerwałam się z leżaka, co mnie kosztowało<br />

przedłużone leżakowanie, ale Kikut został przepędzony przez panią<br />

Danusię i panią Irenkę, które wprawdzie nie słyszały o pedofilach,<br />

a Kikut nie był w ich oczach tak obleśny jak w naszych, ale sprawił, że<br />

dzieci się powybudzały i trzeba było wcześniej proponować im różne<br />

zajęcia. Kikut omijał nas długo szerokim łukiem, mlaszcząc jedynie<br />

i zerkając spod kaprawego oka, kiedy naprawiał coś na sali. Żółte od<br />

tytoniu wąsy mu się trzęsły, ilekroć Renatka albo Grażynka znikały za<br />

drzwiami ubikacji, a on nie mógł tam wejść pod pretekstem dokręcenia<br />

żarówki. Pamiętam, że kiedyś miała miejsce zabawna sytuacja<br />

z woźnym w roli głównej. Szliśmy z rodzicami do kościoła i u wrót<br />

natknęliśmy się na Kikuta. Schyliłam głowę, żeby mnie nie poznał, ale<br />

mój ojciec, zakrzyknąwszy: „Władziu!”, zaczął go ściskać, po czym<br />

przedstawiać swoją małżonkę oraz córeczkę. Władzio wycisnął mokry


pocałunek na ręku mojej matki, która całkiem prawidłowo się<br />

wzdrygnęła i typowo dla niej zaczęła patrzeć w bok. Ojciec, nie bacząc<br />

na nacierający do świątyni tłum, wypytywał, jak się okazało, dawnego<br />

kolegę z wojska, co robi w naszym mieście. Władzio, który mnie poznał<br />

od razu, powiedział, że jest woźnym w przedszkolu i chyba skądś zna tę<br />

uroczą dziewuszkę, pociechę mamusi i tatusia. Ojciec jeszcze raz zrobił<br />

z nim misia, obiecał, że się któregoś dnia wybiorą na piwo po fajrancie,<br />

i poszliśmy wszyscy na mszę śpiewać „Boże, coś Polskę…” i modlić się<br />

o różne rzeczy. Ja wyjątkowo nie modliłam się wtedy o nic, ani o spokój<br />

od Kikuta i wypadek pani Danusi, ani o nową lalkę, która mrugała<br />

oczami, tylko zastanawiałam się, co taki osobnik robi w kościele. Po<br />

mszy ojciec wyjaśniał matce jakieś szczegóły z Kikutowej biografii,<br />

których nie mogłam w całości dosłyszeć, ale przewijało się tam słowo<br />

„panienka”, które powodowało, że matka przymykała oczy ze zgrozy.<br />

Kikuta miałam już z głowy do końca pobytu w przedszkolu. Już na mnie<br />

nie spojrzał ani nie wywalał obleśnego jęzora w obecności innych<br />

dziewczynek. Kiedy trochę dorosłam, uzupełniłam tamtą wypowiedź<br />

ojca i zrozumiałam, że w wojsku Kikuta uważano za homoseksualistę.<br />

Pewnie czuli, że coś z nim nie tak, ale z braku dzieci do obserwacji<br />

postawili najlepszą diagnozę, jaką umieli. Co się stało z Kikutem po<br />

przedszkolu, zupełnie nie widziałam. Znajomą, która powiedziała mi<br />

o nieszczęściu, jakie „spotkało panią Danusię, tę cudowną osobę, która<br />

tak kochała dzieci”, spytałam, owszem, o przedszkolnego woźnego, ale<br />

znajoma nie wiedziała nic o losie pozostałych pracowników przedszkola.<br />

Pewnie Kikut dożył sędziwego wieku – albo i nie, z takimi jak on nic nie<br />

wiadomo.<br />

•<br />

Miałam chłopaka w liceum. Nawet całkiem, całkiem na tle innych.<br />

Do tej pory nie wiem, czemu chciał chodzić z taką myszą jak ja. Może<br />

dlatego, że pochodził z równie niezamożnej rodziny. Miał dwóch<br />

starszych braci, którzy byli bardzo popularni na osiedlu. O ile wiem,<br />

żaden z nich nie wyszedł na ludzi, chociaż rokowali nawet lepiej od


Maćka, ale to właśnie on pojechał na studia do Gdańska, gdzie uczył się<br />

na bardzo obleganym kierunku związanym z oceanami. Myśmy wtedy<br />

już nie byli parą, ale kiedy dowiedziałam się, że poznał na studiach<br />

Amerykankę polskiego pochodzenia, ożenił się z nią i wyjechał,<br />

poczułam ukłucie zazdrości. Podszedł do mnie kiedyś na dużej przerwie<br />

na podwórku szkolnym. Było lato, kilka dni do zakończenia roku<br />

szkolnego, stopnie wystawione, pełen luz. Siedziałam obok koleżanek<br />

wystawiających twarze do słońca, udając, że jestem tam nie obok, ale<br />

z nimi, kiedy jedna z najładniejszych dziewczyn w szkole zaczęła<br />

wrzeszczeć wniebogłosy. Skakała przy tym i drgała jak paralityk.<br />

Wszystkie rzuciłyśmy się sprawdzać, co się stało. Chodziła jej liszka po<br />

nodze, stąd te wrzaski.<br />

– Zabij ją! – krzyczała jedna z najładniejszych.<br />

– Przecież rozgniotę ją na nodze – wrzeszczała druga.<br />

Trzecia proponowała, że pójdzie po wychowawczynię, a czwarta<br />

odsunęła się, robiąc mi miejsce. Podeszłam szybko i ręką zdjęłam jej<br />

śliczną gąsienicę z nogi. Wrzask zamienił się w pełne obrzydzenia<br />

„yyhyyy”. Ja odeszłam na bok, bo nie spodziewałam się żadnych<br />

podziękowań, i odłożyłam liszkę na źdźbło trawy przy ogrodzeniu.<br />

Wtedy podszedł Maciek i zaczął nawijać coś o tym, że także fascynuje<br />

go przyroda, muchy by nie skrzywdził. Odpowiedziałam, że ja owszem,<br />

muchy i komary traktuję bez litości, ale ta gąsienica jest piękna.<br />

Roześmiał się. Odprowadził mnie potem do domu. Dziewczyny się za<br />

nami oglądały, ponieważ Maciek miał kamizelkę dżinsową i chińskie<br />

trampki, a na owe czasy to już było coś. Poprosił o chodzenie tydzień<br />

później, biorąc mnie za bratnią duszę w kwestii miłości do przyrody.<br />

Wtedy przekonałam się po raz pierwszy, że potrafię udawać, jeśli zależy<br />

mi na tym, żeby wzbudzić w drugiej osobie zaufanie. Byłam bardzo<br />

samotna, nie miałam żadnej koleżanki i chciałam Maćka zatrzymać przy<br />

sobie. Opowiadał mi o różnych zwierzętach zamieszkujących oceany,<br />

a ja kiwałam głową i udawałam, że bardzo mnie to interesuje.<br />

– Wiesz – mówiłam, kiedy wracaliśmy deszczowe dni ze szkoły. –<br />

Najbardziej chciałabym podróżować…<br />

– Jak każdy. – Maciek ściskał spoconą ręką moją dłoń.<br />

– Ale ja – zaczynałam przemowę po raz setny – chciałabym


podróżować po egzotycznych miejscach i zobaczyć prawdziwe owady…<br />

– Tak lubisz owady? – Mrużył wtedy oczy i wyglądał bardzo<br />

ładnie.<br />

– Chciałabym zobaczyć, jak fruwają prawdziwe kolorowe motyle –<br />

sprostowałam. – Widziałam w jednym programie na naszym, wiesz,<br />

czarno-białym telewizorze… Ale chciałabym zobaczyć je fruwające<br />

naprawdę.<br />

– Podobno są takie wyspy – mówił – gdzie one fruwają w ogrodach<br />

i normalnie można je brać do ręki…<br />

– Lubię brać owady do ręki – wyznawałam z rzadka prawdę.<br />

– Jesteś jedyną dziewczyną, jaką znam, która to lubi.<br />

– Zatrzymywał się, żeby mnie pocałować. – Nawet mój brat nie wziąłby<br />

do ręki pająka, a ty się nie boisz…<br />

Całował mnie, jak umiał, widać niewiele miał doświadczeń przede<br />

mną, ale doceniałam to, podobnie jak ściskanie piersi, przed którym się<br />

nie broniłam. Trochę brzydziła mnie jego ślina, ale to chyba normalne.<br />

Lepiej wziąć do ręki owada niż wymieniać się śliną.<br />

– Nie boję się i nie brzydzę, ale nie wzięłabym do ręki takiej ryby<br />

trującej…<br />

Kiedy wspominałam o jego pasji, cały jaśniał i zaczynał snuć<br />

opowieści o tych rybach, które się nadymają jak balony albo<br />

wypuszczają kolce.<br />

– Będziesz nurkował? – pytałam.<br />

– Oczywiście – kiwał głową. – Badacz oceanów musi nurkować.<br />

Nie można pracować tylko w sztucznym basenie…<br />

Zastanawiałam się, kiedy delikatnie zwrócić mu uwagę na fakt, że<br />

w jego życiu było miejsce na ryby, glony, plankton, ale nie dla mnie.<br />

Nawet jego podziw dla mojego udawanego zainteresowania życiem<br />

owadów nie skłaniał go do snucia fantazji, że obok delfinów pływamy<br />

razem w basenie oceanarium. Coraz częściej czułam się, jakbym była<br />

konkurencją dla wieloryba albo węży morskich, niegodna koralowców<br />

ani nawet fiszbin czyścić. Wreszcie któregoś dnia zapytałam o to wprost.<br />

– Maciek, ty mnie całujesz i obściskujesz, ale co się ze mną stanie,<br />

jeśli ty wyjedziesz nad ten ocean?<br />

Zatkało go. Nie bardzo wtedy wiedziałam, czy dobrze zrobiłam,


wypominając mu wymianę śliny i pozwalanie na ugniatanie biustu. Ale<br />

to była duża ofiara ze strony uczennicy trzeciej klasy liceum. W końcu<br />

od ściskania piersi można było dostać raka, jak niektórzy mówili. Może<br />

nie był oburzony, tylko uświadomił sobie, że musiałabym podzielać jego<br />

pasję i marzyć o spędzeniu reszty życia w wodzie bądź nad wodą. Bądź<br />

też on musiałby z tych marzeń zrezygnować i podjąć pracę, która<br />

pozwoliłaby mu być bliżej mnie.<br />

– A co ty zamierzasz robić po szkole? – zapytał.<br />

Czyli jednak rozważał, przynajmniej teoretycznie, że moglibyśmy<br />

wyjść poza obmacywanko piersi przez sweterek, bluzkę i stanik.<br />

– Będę przedszkolanką – odpowiedziałam, dumnie unosząc<br />

podbródek.<br />

Spodziewał się pewnie, że powiem o biologii, względnie botanice.<br />

– Przedszkolanką? – powtórzył.<br />

– Przedszkolanką. – Uniosłam głowę jeszcze wyżej.<br />

– To wtedy nie możesz ze mną pojechać nad ocean… – powiedział<br />

z niedowierzaniem.<br />

Stanęłam i popatrzyłam mu prosto w oczy.<br />

– Dlaczego? – zapytałam. – Nad oceanami nie ma przedszkoli?<br />

Właściwie dlaczego mnie odrzucał? Przecież nie muszę z nim<br />

nurkować, chyba że będę miała na to ochotę, nie muszę pisać rozpraw<br />

naukowych o podwodnym świecie, mogę jedynie nosić biżuterię<br />

z koralowców. Czy to było dla niego mało?<br />

– Ja nie będę miał dzieci – odpowiedział. – Nie wiedziałem, że ty<br />

lubisz dzieci.<br />

To był dobry moment na decyzję. Mogłam się odżegnać od swojej<br />

pasji, pragnień i marzeń, przynajmniej tylko teoretycznie, teraz przed<br />

nim, albo mogłam kazać mu wybierać, albo delfiny, albo ja, ryzykując,<br />

że wybierze delfiny.<br />

– A dlaczego nie lubisz dzieci? – Wciągnęłam kaptur na głowę, bo<br />

znów zaczynał padać deszcz.<br />

– Nie powiedziałem, że nie lubię, tylko że nie będę ich miał –<br />

sprostował. Zdawał się nie widzieć deszczu.<br />

– Eee. – Uśmiechnęłam się i przyciągnęłam go do siebie, inicjując<br />

pocałunek, a ponieważ nigdy tego nie robiłam pierwsza, dał się wziąć


z zaskoczenia. Potem założyłam mu kaptur.<br />

– To nie będę miała dzieci i pojadę z tobą nad ten ocean<br />

– stchórzyłam.<br />

– Nie no, nie rezygnuj ze swoich pasji – odpowiedział.<br />

Potem już nie było nigdy tak samo. Spotykaliśmy się coraz<br />

rzadziej, może dlatego, że chodził na kółko biologiczne i bardzo się<br />

zaangażował w olimpiadę z tego przedmiotu. Namawiał mnie, żebyśmy<br />

razem wzięli udział, ale byłam dopiero w trzeciej klasie. Musiałabym<br />

nadrobić mnóstwo materiału, który średnio mnie interesował. Ale gdyby<br />

Maciek pokazał, że mu zależy, na pewno bym się postarała albo<br />

poudawała chociaż, że się staram. Ale najwyraźniej mu nie zależało.<br />

Trzymałam kciuki za olimpiadę, ale nie przeszedł do trzeciego etapu.<br />

Tak to bywa, kiedy kogoś interesuje tylko jeden aspekt jakiejś dziedziny.<br />

Może i znał wszystkie rodzaje małży, ale o glebie miał pojęcie mniej<br />

więcej takie, że nie występuje w oceanie.<br />

– Nie martw się – mówiłam na jednym z naszych ostatnich<br />

spacerów. – Przecież to nie ma znaczenia na egzaminach.<br />

– Jak to nie ma znaczenia? – pieklił się. – Absolutnie ma. Na<br />

pewno jest mnóstwo chętnych olimpijczyków na oceanografię.<br />

Jakoś w to wątpiłam.<br />

– Na pewno nie – powiedziałam z przekonaniem. – Może ci, co<br />

wygrali, chcą zostać botanikami albo ornitologami, albo…<br />

– Co ty tam wiesz… – machnął ręką. – Nawet nie chciało ci się<br />

owadów nauczyć. Nic nie osiągniesz…<br />

Stanęłam jak wryta.<br />

– Naprawdę nic według ciebie nie osiągnę? – upewniałam się, a łzy<br />

zawodu mieszały się ze łzami złości.<br />

– Nic z siebie nie dajesz. – Chłopak postanowił iść na całego.<br />

– Udajesz tylko zainteresowanie tym czy tamtym, ale nic nie robisz…<br />

Tak prześlizgujesz się przez życie.<br />

Powinnam zakończyć tę rozmowę i chodzenie. Zamiast tego<br />

postanowiłam się jednak dowiedzieć, co robię źle.<br />

– Powinnaś dążyć do spełnienia swojej pasji… Do tego, żeby ci się<br />

udało…<br />

– Dążę do tego i mi się uda! – wrzasnęłam, a ludzie się za nami


obejrzeli.<br />

– Nie krzycz tak – poprosił.<br />

– Będę właśnie krzyczała, a ty mi nie zabronisz – bredziłam bez<br />

sensu. – Właśnie ty do niczego nie dojdziesz, bo uznajesz tylko ocean!<br />

– A ty tylko owady! – odparował. – Albo i to nie…<br />

Jeśli tylko tego się o mnie dowiedział podczas roku spacerów<br />

i obmacywania, to nie był dla mnie odpowiedni. Uznałam, że kwestię, że<br />

z kimś chodziłam, a potem z tym kimś zerwałam, mam na tle dziewczyn<br />

z klasy zaliczoną, może nie na piątkę, ale na mocne cztery. Niektóre<br />

i takiego Maćka nie miały w swoim licealnym życiu. Poszłam z nim<br />

jeszcze na studniówkę, bo naprawdę chciałam. Nie mogłam odpuścić<br />

tego wydarzenia, o które musiałam stoczyć bój z rodzicami. Musiałabym<br />

się przyznać, że już się z Maćkiem „nie przyjaźnię”, a nowa biała bluzka<br />

nie jest mi potrzebna. Ojciec pewnie uznałby, że kurtuazyjna wizyta<br />

rodziców Maćka, która odbyła się w naszym domu miesiąc wcześniej na<br />

okoliczność zaproszenia mnie na studniówkę, była czasem<br />

zmarnowanym, a rozlatujące się ciasto upieczone przez matkę na tę<br />

okazję – stratą składników i pieniędzy. Kto wie, co jeszcze bym<br />

usłyszała. Postanowiłam nie przyznawać się do uczuciowej porażki<br />

przynajmniej przed zakupem bluzki. Podczas wizyty, która trwała równo<br />

godzinę, rodzice Maćka, którzy wcześniej widzieli mnie trzy razy,<br />

wyrazili głęboką radość z powodu tego, że ich syn chce iść na<br />

studniówkę z córką moich rodziców, czyli ze mną. Padło pytanie o to,<br />

kiedy wrócimy do domu. Rodzice zaakceptowali fakt, że wprawdzie<br />

o północy, ale ojciec Maćka nas odprowadzi, a jego mama będzie obecna<br />

na balu, robiąc herbatę i pilnując, żeby młodzież nie piła alkoholu.<br />

Pewien zgrzyt stanowiło pytanie, czym się rodzice Maćka zajmują.<br />

Padło ono naturalnie z ust ojca. Wcześniej powiedział, że jest<br />

magazynierem, a matka kucharką. Ojciec Maćka był zawodowym<br />

kierowcą, a mama nie pracowała. Widziałam, że mój tata kiwał głową<br />

z aprobatą, bo w końcu ludzie w jego guście, zupełnie przeciętni, kiedy<br />

jego mama powiedziała:<br />

– My jesteśmy zupełnie zwykłymi ludźmi, ale nasi synowie…<br />

– Zawiesiła głos. – To będą nieprzeciętni ludzie.<br />

Tego właśnie słowa użyła, a ojciec prawie zadławił się cudem


zdobytą kawą, aż kilka fusów wyszło mu na wargi.<br />

– Maciek będzie wielkim biologiem – kontynuowała matka Maćka.<br />

– A Kacperek dostał się na inżynierię śródlądową, z kolei Damian będzie<br />

lekarzem…<br />

Fusy podchodziły ojcu do gardła, a ręka trzymająca szklankę<br />

z kawą wyraźnie drżała.<br />

– Kim Maciek chce zostać? – zapytał ojciec.<br />

– Maciek będzie zdawał na oceanografię, do Gdańska – powtórzyła<br />

jego matka. – Jest wybitnie zdolny… Czy wie pan, że on od małego<br />

mówił, że będzie pracował ze zwierzętami oceanicznymi?<br />

– Marzył o delfinie, nie o psie – wtrącił jego ojciec.<br />

Matka bezceremonialnie podeszła do ojca i uderzyła go w plecy. Ja<br />

nie mogłam się ruszyć. Rodzice Maćka skonfundowali się trochę, ale do<br />

głowy im nie przyszło, że zakrztuszenie się ma związek z ich<br />

opowieścią. Maciek też nie wiedział, że mój ojciec postrzegał go jako<br />

podobnie przeciętnego jak inni nastolatkowe, nie poznałby go zapewne<br />

na ulicy, gdyby spotkał go w towarzystwie innym niż moje. Pewnie<br />

sądził, że i w oczach moich rodziców jest wyjątkowy.<br />

Wizyta szybko dobiegła końca. Ojciec zapytał mnie, dlaczego<br />

prowadzam się z chłopakiem, który lada chwila wyjedzie do innego<br />

miasta. Nie wiem, czy oczekiwał, że będę zaciekle bronić potencjalnego<br />

szczęścia, zakrzyknę, że ja też kocham delfiny, a z morskich robaków<br />

zrobię doktorat, dość, że zadał swoje pytanie z pewną obawą. Z pewną<br />

taką nieśmiałością, jak mówiliśmy w tamtych czasach. Wzruszyłam<br />

ramionami i powiedziałam, że wiem, że wyjeżdża i zupełnie mnie to nie<br />

obchodzi. Przecież chyba ojciec nie sądzi, że chciałabym pojechać za<br />

nim, cóż za pomysł…<br />

Poszliśmy wtedy na studniówkę. Bawiliśmy się razem, tańczyliśmy<br />

i piliśmy nielegalnie wniesiony alkohol, ale z pełną świadomością, że to<br />

koniec między nami. Zaraz po końcu roku Maciek wyjechał do Gdańska.<br />

Przez chwilę myślałam, że może go nie przyjmą. Tam było podobno<br />

dziesięciu kandydatów na jedno miejsce. Ale dostał się bez problemu.<br />

I tyle go widziałam. Nie napisał, nie przyjechał, a nawet jeśli to zrobił, to<br />

zupełnie się nie odezwał do mnie. Czy go żałowałam? Sama nie wiem.<br />

Z jednej strony nie chciałam wdawać się w żadne rozważania na temat


zmiany moich planów i pracy w delfinarium, z drugiej – ambicja<br />

cierpiała. Czyżbym była aż tak szara i zwykła, że można było<br />

praktycznie bez słowa mnie porzucić, bo nie mieściłam się w czyichś<br />

planach? Chciałam, żeby komuś na mnie zależało, żebym była jedyna<br />

z miliona.<br />

Widziałam Maćka już jako dorosła osoba. Pierwszy raz wpadłam<br />

na niego w centrum handlowym niedaleko naszej dawnej szkoły.<br />

– O, Werka – powiedział, jakby tych lat nie było.<br />

– O, Maciek – powiedziałam, jakbyśmy widzieli się wczoraj.<br />

Patrzył na mnie, jakbym się nie zmieniła, nie postarzała, nie<br />

przytyła. Jakbym była dziewczyną. On niewiele się zmienił. Nie był<br />

łysy, nie przytył, nie postarzał się specjalnie. Tylko trochę schudł<br />

i zapadł się w sobie.<br />

– Co tam u ciebie słychać? – zapytał.<br />

Byłam wdową zaledwie pół roku. Klasyczną wdową pogrążoną<br />

w bólu. Ubraną na czarno, bez makijażu, z grymasem pretensji do Boga<br />

na twarzy.<br />

– A u ciebie? – spytałam.<br />

– Odpowiadasz pytaniem na pytanie – odparł. – To dla ciebie<br />

charakterystyczne. Zawsze mnie to denerwowało.<br />

Nigdy mi tego nie powiedział. Może mnie z kimś pomylił, bo ja<br />

chyba raczej tak nie robiłam.<br />

– Przyjechałem, bo mi mama umarła i likwidujemy mieszkanie<br />

– powiedział.<br />

– Bardzo mi przykro – kiwnęłam głową. – A ojciec?<br />

– Umarł nagle dziesięć lat temu. Na zawał. Za kierownicą… Zabił<br />

dwie osoby, może słyszałaś…<br />

Pokręciłam głową. Może i słyszałam, ale nie jestem pewna. Coś<br />

mogło mi się obić o uszy, ale na pewno nie w kontekście, że to był ktoś<br />

znajomy.<br />

– Przykro mi – powiedziałam.<br />

– Rak piersi. – Popatrzył na mnie tak jak dawniej. – Dasz wiarę?<br />

Pół roku i po kobiecie…<br />

– Nie leczyła się? – pytałam z głupia frant, żeby podtrzymać<br />

rozmowę, bo nagle jakoś tak zaczęło mi zależeć na tym, żebyśmy


porozmawiali.<br />

– Na wszystko było za późno… Ale była operacja i chemia…<br />

– Teraz patrzył na czubki swoich butów. – Ale na wszystko za późno.<br />

– Okropne. – Czułam się głupio, bo chciałam mu powiedzieć<br />

o Sławku i jednocześnie nie byłam pewna, czy powinnam.<br />

– Okropne – zgodził się. – Powiesz, co u ciebie?<br />

– Wyszłam za mąż – stwierdziłam lekkim tonem. – To był<br />

najwspanialszy człowiek na świecie… Nie mogliśmy mieć dzieci…<br />

A potem nagle potrącił go pijany kierowca na pasach…<br />

– Ooo – na tyle się zdobył. – Dawno?<br />

– Pół roku temu…<br />

Pokiwał w milczeniu głową.<br />

– Będziesz skarżyć tego kierowcę?<br />

– Tak, będę – przytaknęłam. – Należę do tych oszalałych z bólu,<br />

chcących zniszczyć wszystko i wszystkich…<br />

– Życia mu nikt nie zwróci… – powiedział, wyraźnie myśląc<br />

o swoim ojcu.<br />

– Nie o to chodzi – zaprzeczyłam, bo znów ja wiedziałam, o czym<br />

ktoś myśli, a ten ktoś rozumiał z kolei moje myśli. – Twój ojciec był<br />

chory, to co innego. Ten… ten, co zabił Sławka, miał dwa promile we<br />

krwi. Przejechał go na pasach… Na czerwonym świetle… Zabił po<br />

prostu…!<br />

– Werka, hej, Werka. – Złapał mnie za rękę. – Wybacz,<br />

przepraszam…<br />

Uspokoiłam się. Przecież Maciek nie był niczemu winien.<br />

– A ty zostałeś delfinologiem? – przerwałam te wywody.<br />

– Tak. – Uśmiechnął się. – I to tak jak w bajce. Skończyłem studia<br />

i pracuję teraz w Kalifornii, w oceanarium.<br />

– A żonę masz amerykańską? – indagowałam, chociaż wiedziałam,<br />

że jest inaczej.<br />

– Nie, Joasia jest z Gdańska. Pojechała ze mną do Kalifornii i tam<br />

mieszkamy. Została z dziećmi.<br />

Siedzieliśmy przy kawiarnianym stoliku. Nie pamiętam, w jaki<br />

sposób tam się znaleźliśmy. Chyba szliśmy w stronę kawiarni podczas<br />

rozmowy. Nie pamiętam.


– Ile masz dzieci? – Zakłuło mnie w sercu. – Nie lubiłeś dzieci,<br />

o ile pamiętam.<br />

Roześmiał się i podrapał po głowie.<br />

– No wiesz, jak to jest, to znaczy, przepraszam cię bardzo…<br />

– To nic – uspokoiłam go. – To ile masz dzieci?<br />

– Dwójkę – powiedział. – Michał ma piętnaście lat, Clarissa<br />

– dziesięć… Mówią po polsku, ale to już Amerykanie. Oboje będą<br />

oceanografami.<br />

– Wiesz – pochyliłam się ku niemu – swoją drogą to niesamowite.<br />

Wydawałoby się, że w tamtych czasach takie marzenia, delfiny,<br />

Kalifornia, to zupełnie nierealna sprawa… A jednak tobie się udało.<br />

Poszliśmy pogadać do kawiarni, bo głupio było tak stać na środku.<br />

Kiedy pani wniosła dwie kawy, Maciek nagle się roześmiał.<br />

– Pamiętam, jak bardzo lubiłaś owady… Zostałaś biologiem?<br />

– Żartujesz chyba. – Uśmiechnęłam się pierwszy raz od śmierci<br />

Sławka. – Nigdy nie chciałam być biologiem. Marzyłam o przedszkolu,<br />

o dzieciach…<br />

– Przepraszam – bąknął. – Nie wiem, dlaczego myślałem, że<br />

uwielbiałaś owady… Ja ciągle mówiłem pewnie o delfinach<br />

i wielorybach. Przepraszam cię, Werka…<br />

– Nie ma za co. – Mieszałam swoją kawę. – Owady lubiłam, ale<br />

swoją przyszłość wiązałam z dziećmi. Nie udało się mieć własnych,<br />

pracuję w przedszkolu… Zawsze tego chciałam.<br />

Pożegnaliśmy się po dwóch godzinach. Dobrze, że go spotkałam.<br />

Nie byłam mniej zrozpaczona ani nie nabrałam chęci na nowe życie, ale<br />

coś się we mnie przełamało. Postanowiłam, że będę żyła. Tak jakby<br />

można było postanowić, że się przeżyje albo umrze. Zna to każda<br />

nastolatka, chora z miłości i błagająca Stwórcę o śmierć. Pozwól mi,<br />

Panie Boże, umrzeć, bo tak go kocham. Nie umiem bez niego, wiem, że<br />

umrę… Coś w tym stylu.<br />

•<br />

Sławka poznałam w przedszkolu. Stanął któregoś pięknego dnia


w progu i zachowywał się, jakby przyszedł odebrać dziecko.<br />

– Pan po kogo? – zapytałam, bo tego dnia pracowałam na<br />

popołudnie.<br />

– Po Kacpra – wyjaśnił krótko.<br />

Kacper był jednym z najtrudniejszych dzieci w grupie. Dziś pewnie<br />

byłoby widać, że dzieciak idzie w kierunku adhd, ale wtedy było prostu<br />

niegrzeczny, karany na każdym kroku i znienawidzony powszechnie<br />

przez moje koleżanki. Mnie było chłopczyka po prostu żal. Zaniedbany,<br />

często brudny i w butach po starszych braciach, był jednak dzieckiem<br />

niezwykle kreatywnym, pogodnym, lubił rysować i pięknie śpiewał. Ja<br />

sama zajmowałam się nim, kiedy tylko mogłam.<br />

– Pan jest tatą Kacpra? – zaatakowałam.<br />

Chciałam gościowi powiedzieć, że jest kompletnie<br />

nieodpowiedzialny. Kacper jest dzieckiem zaniedbanym, wymaga<br />

systematycznej pracy i starań, a nie tatusia z doskoku.<br />

– Nie. – Gość zamachał rękoma. – Prawdę mówiąc, to dziecko<br />

mojej sąsiadki. Zadzwoniła do mnie, to znaczy nie do mnie, tylko do<br />

mojej mamy, bo ja, wie pani, mieszkam z mamą… Z mamą i tatą…<br />

Miałam dosyć tego faceta. Było już kilka minut po czasie,<br />

wszystkie dzieci odebrane. W przedszkolu zostaliśmy tylko ja i Kacper.<br />

Źle się czułam tego dnia, chciałam iść do domu i zwinąć się w kłębek.<br />

Kacper wielokrotnie zostawał dłużej w przedszkolu, a żadne rozmowy<br />

dyscyplinujące z jego matką nie pomagały. Nie powinnam wydawać<br />

dziecka „sąsiadowi”. Szkoda, że jeszcze nie powiedział, że jest<br />

znajomym babci dziecka. Ale właśnie tym mnie ujął. Bo Sławek był<br />

szczery i tak przyzwoity, że nie mógł patrzeć, jak matka po raz kolejny<br />

dzieciaka zostawia. Poszliśmy na spacer. Wzięliśmy Kacpra za rękę, ja<br />

zamknęłam przedszkole i poszliśmy przed siebie. Teoretycznie rzecz<br />

biorąc, nie mogłam oddać dziecka, które powierzono mi pod opiekę,<br />

obcemu mężczyźnie, dlatego sama poszłam go odprowadzić do domu.<br />

Myślałby kto, że byłam taka dobra. Miałam dwadzieścia trzy lata<br />

i zakochałam się w Sławku od pierwszego wejrzenia. Podobał mi się ten<br />

niski mężczyzna o aksamitnym głosie, szczerym spojrzeniu zielonych<br />

oczu i krótkiej ciemnej czuprynie, w której pobłyskiwały pierwsze,<br />

bardzo nieśmiałe jeszcze, srebrne włoski. Nie byłam kobietą pożądaną,


udzącą w chłopcach czy mężczyznach zainteresowanie, ale czułam, że<br />

i dla niego ten spacer ma wielkie znaczenie. Niewiele mówiliśmy,<br />

głównie wymienialiśmy się uwagami na temat sytuacji Kacperka,<br />

półgębkiem, ponieważ dziecko nas słuchało, a i przy każdym otwarciu<br />

ust para buchała nam spomiędzy warg. Ciepło mieszało się z zimnem,<br />

nasze głosy zapętlały się w cichym parku, Kacper ściskał nas oboje za<br />

ręce. Robiliśmy coraz szerszy łuk, żeby za szybko nie trafić do domu,<br />

gdzie mieszkało „nasze” dziecko. Nad nami migotały gwiazdy, śnieg<br />

wyjątkowo nie przypominał zmarzniętej brei, tylko srebrny puch. Mnie<br />

serce topiło się ze szczęścia, Sławkowi też, jak mi potem wyznał.<br />

Stanęłam pod blokiem, w którym mieszkali Sławek i Kacper.<br />

Nachyliłam się niezdarnie w kierunku małego i pogłaskałam go po<br />

głowie, właściwie po ciężkiej czapce z pomponem, i powiedziałam, żeby<br />

uważał na siebie. Bez sensu zupełnie. Przecież na takiego malca rodzice<br />

powinni uważać. Sławek chwycił mnie za rękę i wygłosił płomienną<br />

mowę o tym, że na świecie są jeszcze fantastyczne panie przedszkolanki,<br />

które dzieci kochają jak własne. Ja się zrobiłam czerwona i nie<br />

wiedziałam, co powiedzieć. Wreszcie pożegnaliśmy się krótkim „do<br />

widzenia”, ja odwróciłam się na pięcie i poszłam na przystanek<br />

autobusowy, a on z Kacprem do klatki. „Przecież możemy się już nigdy<br />

nie spotkać”, kołatało mi w głowie, nie zapytałam, jak ma na nazwisko,<br />

pod jakim numerem mieszka, czy znów przyjdzie po Kacpra.<br />

Jednocześnie byłam najzupełniej pewna, że oto los przyniósł mi mojego<br />

towarzysza życia, drugą połowę jabłka, pomarańczy czy medalionu.<br />

Wiedziałam, że on albo przyjdzie znów do przedszkola, już nie po<br />

Kacpra, ale po mnie, albo znajdzie mnie w inny sposób. Cały wieczór<br />

wymknął mi się z pamięci, bo mimo że w domu, wciąż myślami byłam<br />

na tamtym spacerze, a endorfiny buchały ze mnie niczym para z ust.<br />

W głowie mi się kręciło, serce waliło, a radio grało piosenki tylko dla<br />

mnie. Słowem, doświadczyłam nagłego, ciężkiego zakochania. Matka<br />

wołała mnie na kolację, przecież ciągle mieszkałam z rodzicami,<br />

w tamtych czasach trudno było iść na swoje, a ja krzyczałam zza<br />

zamkniętych drzwi, że mam pracę zleconą. „Jaką pracę zleconą?”, jej<br />

głos przebijał się przez huk nad nami, najwyraźniej ktoś wieczorami<br />

remontował mieszkanie. „Przecież nic nie słychać, huk z góry i jeszcze


adio ryczy!” Nic mnie nie obchodziło. Zatroszczyłam się tylko<br />

o staranny przyodziewek na dzień jutrzejszy, bo przecież Sławek na<br />

pewno przyjdzie pod przedszkole, i poszłam spać, snując marzenia<br />

o naszym wspólnym życiu i tym, ile dzieci będziemy mieli. Chciałam od<br />

razu dwójkę, najlepiej bliźniaki, albo rok po roku, najpierw chłopczyka,<br />

potem dziewczynkę, chociaż było mi wszystko jedno, byle dziecko<br />

zdrowe było. Potem jakieś dwa lata przerwy i jeszcze jedno, no, może<br />

gdyby się okazało, że jednak ciężko, to trzy lata. Ale na pewno trzecie<br />

dziecko, a po jakichś dziesięciu latach, kiedy te pierwsze już będą<br />

nastolatkami, wtedy jeszcze jedno, na deser, na starość, dla radości<br />

naszych oczu. Zasnęłam, pchając wózek z bliźniakami, w ciąży z trzecim<br />

dzieckiem, kiedy zegar z kukułką wybijał trzecią nad ranem. Następnego<br />

dnia otworzyłam oczy o szóstej, szybko wstałam, ubrałam się<br />

w najlepszą spódnicę, bluzkę od ciotki Katarzyny i pobiegłam do<br />

przedszkola. Miałam pewną nadzieję, że on będzie czekał od rana.<br />

Nawet zastanawiałam się, czy nie zrejteruję i nie opuszczę pracy, żeby<br />

z nim pobyć, ale Sławka nie było. Naturalnie, uspokoiłam się nieco,<br />

przecież i on ma pracę. Na pewno przyjdzie o 17.00. Z tego wszystkiego<br />

zapomniałam, że w środy pracowałam od 7.00 do 14.00. Zamiast jednak<br />

wyjść do domu, powiedziałam koleżance Kryśce, że w domu rury pękły,<br />

zimno jest okropnie i nie chce mi się wracać do tej lodówki. Rury zresztą<br />

pękały zwykle zimą z częstotliwością większą niż „bardzo często”, więc<br />

mogłam nawet przypuszczać, że jeśli nie tego dnia, to w ciągu kilku<br />

najbliższych pękną i kłamstwo stanie się świętą prawdą. Kryśka<br />

pokiwała głową z pełnym zrozumieniem. W tamtych czasach to jeszcze<br />

i światło mogli wyłączyć, a widok całego osiedla pogrążonego o 17.00<br />

w egipskich ciemnościach nikogo nie dziwił ani nie powodował<br />

specjalnych protestów. Siedziałam w przedszkolu jak na szpilkach,<br />

zerkałam na Kacpra, którego przyprowadziła matka i zostawiła bez<br />

słowa. Nie uważała, że powinna mi cokolwiek powiedzieć. Czekałam na<br />

jakąś rozmowę, choćby kilka słów z jej strony, najbardziej na słowa, że<br />

to on będzie odbierał Kacpra z przedszkola, ale nie rzuciła na mnie<br />

nawet okiem. Mogłam zapytać, zreflektowałam się, kiedy już poszła.<br />

Zamiast tego wzięłam małego na spytki, ale dziecko nie było specjalnie<br />

rozmowne. Pytałam o wujka Sławka, czy często przychodził po niego do


przedszkola, ale mały podkręcił główką. Potem próbowałam dopytać,<br />

czy był u Sławka w domu, ale tego też się nie dowiedziałam. W końcu<br />

Kacper wyrwał się z mojego uścisku i poszedł rozrabiać w kąciku<br />

z samochodzikami. Odebrała go matka o 16.30. Uśmiechnęła się do<br />

mnie, a ja odwzajemniłam uśmiech, sądząc, że może rano była nie<br />

w formie, ale teraz coś mi powie, ale ona powiedziała synkowi, żeby<br />

wkładał buty i wyszli. Tym lepiej, pomyślałam, pójdziemy tylko we<br />

dwoje, może do jakiejś kawiarni, będzie zupełnie inaczej niż wczoraj,<br />

chociaż podobne odczucia i mróz jeszcze większy. Punktualnie o 17.00<br />

zamknęłyśmy z Kryśką przedszkole, pożegnałyśmy się i dziarsko<br />

pomaszerowałam tą samą ścieżką co wczoraj, mimo że do domu miałam<br />

w zupełnie inną stronę. Czekałam na kroki za sobą, głos: „Weronika,<br />

czekaj!…”, ale nic takiego się nie stało. Nie przyszedł. Bolesną prawdę<br />

uświadomiłam sobie jakieś sto metrów od jego domu. Nie przyszedł do<br />

mnie. Tamten spacer był magiczny tylko dla mnie, był pewien rezonans<br />

albo może pomyliłam go z trzaskającym mrozem, z dźwiękiem<br />

skrzypienia śniegu pod butami. Honor nie pozwalał mi pójść pod samą<br />

klatkę i tam stanąć. Było strasznie zimno, dusza mnie bolała, płakać mi<br />

się chciało, a i nie wiedziałam przecież, gdzie on dokładnie mieszka, nie<br />

przyszło mi do głowy sprawdzić adresu Kacpra, chociaż wtedy<br />

mogłabym tylko przypuszczać, że skoro Kacper mieszka, dajmy na to,<br />

pod dwudziestką, to Sławek pod numerem dziewiętnaście, dwadzieścia<br />

jeden, dwa, trzy, a może piętro niżej czy wyżej. Przecież nie mogłam<br />

pukać do ludzi i ich niepokoić jak ostatnia idiotka. Żal i zimno ściskały<br />

mi tyłek obleczony w cienką bieliznę. Powzdychałam trochę, ale<br />

przypomniałam sobie na koniec, że jestem szarą myszą, której nikt nie<br />

chce, i poszłam do domu. Noc przepłakałam, ale następnego dnia wraz<br />

z nadejściem świtu znów miałam nadzieję, znów włożyłam<br />

peweksowską spódnicę i bluzkę z rękawami z przezroczystego<br />

materiału. Kacpra odprowadziła matka i ona go odebrała, o 16.30. Nawet<br />

nie wypytywałam specjalnie dziecka, bo i tak na niewiele by się to zdało.<br />

Powiedziałam wprawdzie: „Pozdrów wujka Sławka”, ale co się<br />

z czterolatkiem dogadasz, nie mam pojęcia, czy powtórzył, a nawet jeśli,<br />

to przecież „wujek Sławek” nie musi lecieć i osobiście mi dziękować za<br />

pozdrowienia. W piątek straciłam nadzieję, że go kiedykolwiek zobaczę.


Wyszłam z przedszkola i wolnym krokiem poszłam w stronę domu, do<br />

ostatniego metra mając nadzieję, że on idzie za mną. Pamiętam tamtą<br />

sobotę i niedzielę. Znów w radiu śpiewali piosenki o mnie, o tym, że<br />

uciekł skoro świt i potem był wstyd. Właśnie tak się czułam. Wstydziłam<br />

się tego wrażenia bliskości, zakochania wręcz, wybuchu uczuć do<br />

człowieka, którego widziałam przez dwie godziny. Te endorfiny<br />

wybuchły w przestrzeń kosmiczną i nie zostały złapane, rezonans uciekł<br />

w eter, a moja miłość zamarzła w styczniowy poranek. Cały czas<br />

powtarzałam sobie, że nie ma się czego wstydzić, bo te wszystkie<br />

uczucia, to zakochanie, były głęboko we mnie, nie wyszły ani na chwilę<br />

na światło dzienne, nikt nie widział, nikt nie słyszał. On też nie. „Nie<br />

zorientował się, że ja się zakochałam”, powtarzałam sobie. Nic nie wie,<br />

nie będzie się ze mnie śmiał, nie pozna mnie na ulicy. Może kiedyś<br />

przyjdzie znów po Kacpra, wtedy kiwniemy do siebie głową<br />

i wymienimy porozumiewawcze spojrzenia. Bo nic nie było i nie ma<br />

w ogóle o czym myśleć. Sobotę jakoś przetrwałam. W niedzielę matka<br />

ciągnęła mnie na grób babci. Był styczeń, grobowiec dziadków, duma<br />

mojej matki, był niesprzątnięty, jeszcze ktoś by zobaczył i skomentował.<br />

Ostatnio byłyśmy tam w Wigilię, potem padał śnieg, był mróz, a matce<br />

wypadł dysk i nie mogła się schylać. Nie zmusiła mnie, żebym sama<br />

pojechała i posprzątała, ale przy najbliższej okazji, kiedy już mogła się<br />

schylić i wyprostować bez większego problemu, zaczęła mi jęczeć,<br />

żebym pojechała z nią na cmentarz. Nie chciałam, nic mnie nie<br />

obchodziło, co będzie na tym grobie, czy wiązankę przykryje śnieg, czy<br />

babcia i dziadek, w niebie, a jakże, nie będą cieszyć się światłem ze<br />

zniczy. Pojechałam jednak. Uznałam, że to lepsze, niż tak siedzieć<br />

i myśleć o swoim nieszczęściu. Pomogło, bo sprzątanie zajęło nam<br />

prawie cały dzień, odmroziłam sobie ręce, przemokłam kompletnie<br />

i złość na Sławka przeszła gładko w złość na matkę, jej bezmyślność<br />

i ośli upór. Odpysknęłam, kiedy mi tłumaczyła, że też mam ją pochować<br />

w tym samym grobie, i utyskiwała, że na pewno lampek nie będę paliła<br />

ani kwiatków kładła, sczeźnie, zmarnuje się piękny, kosztowny grób. Na<br />

szczęście nie słyszała tego, co mówię, mamrotała pod nosem jak to ona,<br />

„krzywdowała sobie”. W drodze powrotnej zaproponowałam, żeby pójść<br />

do kawiarni, wypijemy herbatę, ogrzejemy się chwilę, przecież i tak już


dawno po obiedzie, ojciec nie czeka. Matka spojrzała spode łba, moja<br />

propozycja musiała być dla niej szokiem, nie wiem, czy ojciec zabrał ją<br />

kiedykolwiek do kawiarni, na pewno dobrowolnie nie weszłaby do<br />

czegoś takiego nawet w ulewę. Oczywiście odmówiła, ale podała powód.<br />

Powiedziała, że jest bardzo zmęczona i chce się położyć na kanapie.<br />

W domu ojciec przywitał nas awanturą, gdzie się tyle podziewałyśmy.<br />

Matka mu tłumaczyła, że ja jeszcze chciałam do kawiarni iść, dopiero<br />

byśmy się spóźniły. Zostawiłam ich w pokoju zastanawiających się, czy<br />

teraz odgrzać gołąbki, czy dopiero na kolację. Mnie było wszystko<br />

jedno, w końcu po kilku minutach matka zawołała mnie, żebym<br />

przyszła, bo, zawahała się na krótko, „obiad na stole”. Przyszłam,<br />

zjadłam, pochwaliłam ten obiad, pozmywałam, wytarłam, po czym<br />

zamknęłam się w pokoju i zasnęłam kamiennym snem. Wszystko<br />

pamiętam z tamtych czterech dni, każdą tęsknotę, każdą myśl. I smutek,<br />

który mi towarzyszył w poniedziałek w przedszkolu, szczególnie na<br />

widok rozrabiającego Kacpra. „Jak różne są rzeczy ukryte w króciutkim<br />

wyrazie żal”, podsumował mój ukochany poeta Tuwim, który wszystko<br />

rozumiał. Znów zamykałam przedszkole, znów był mróz i znów miałam<br />

zamiar powlec się do domu nieco okrężną drogą, kiedy usłyszałam za<br />

sobą głos:<br />

– Pani Weroniko…<br />

– To pan… – Powiedziałam „pan”, mimo że na spacerze<br />

mówiliśmy do siebie po imieniu. Miałam ochotę wrzasnąć wielkim<br />

głosem: „Dlaczego dopiero dziś przyszedłeś?! Dlaczego pozwoliłeś mi<br />

myśleć, że nic się nie stało?!!!”.<br />

– Pozwoli się pani zaprosić na spacer? – zapytał.<br />

– Miałam zamiar właśnie iść do domu – odpowiedziałam.<br />

– O – skonfundował się nieco. – To może ja mógłbym panią<br />

odprowadzić do domu albo chociaż do autobusu?<br />

Uśmiechnęłam się.<br />

– Chciałam powiedzieć, że miałam zamiar wracać do domu<br />

spacerem. Ja nie boję się mrozu.<br />

– O, to całe szczęście, bo ja myślałem, że pani mi odmawia…<br />

Tyle lat potem kochałam jego uśmiech. Uśmiechał się tak<br />

charakterystycznie. Nagle pokazywał wszystkie zęby, białe


i równiuteńkie. Potem ramiona mu drgały i śmiał się już głową, rękoma,<br />

tułowiem, nogami, przytupywał, kiedy było coś szczególnie wesołego.<br />

– Bałem się, że pani mnie nie pamięta… – zaczął, kiedy szliśmy<br />

przez park w stronę mojego osiedla.<br />

– Pamiętam… – rzuciłam lekko. – Mam dobrą pamięć. Poza tym…<br />

Poza tym uważam, że jesteś mężczyzną mojego życia,<br />

powiedziałam w myślach, a zamiast tego dodałam:<br />

– A poza tym… sytuacja była niecodzienna i sprzyjała<br />

zapamiętaniu… pana…<br />

Znów się roześmiał.<br />

– Szczerze mówiąc – powiedział cicho, kiedy byliśmy na skraju<br />

parku – dla mnie to też była niecodzienna sytuacja…<br />

– Pierwszy raz pan pomaga sąsiadce? – zapytałam, mimo że wtedy<br />

wspominał coś o tym, że jego rodzice odbierają czasem Kacperka<br />

z przedszkola, podając się za dziadków chłopca.<br />

– W taki sposób to pierwszy – przyznał się. – Ale gdybym<br />

wiedział, że spotkam panią, to stawiłbym się wcześniej…<br />

Czekałam na jakieś głębsze wyznanie, ale ono nie nastąpiło.<br />

Wyszliśmy już z parku i kierowaliśmy się ku mojemu blokowi. Mogłam<br />

podjechać autobusem, to było całkiem daleko, trzy przystanki, ale<br />

zamiast tego postanowiłam iść, nie uzgadniając z nim, czy ma ochotę na<br />

aż tak długi spacer.<br />

– Bo widzi pani – zaczął. – Ja chciałem przyjść już we czwartek,<br />

bo ja chciałem…<br />

Nadstawiłam uszu. Bardzo chciałam usłyszeć jakieś dobre<br />

usprawiedliwienie.<br />

– Tylko że wyjechałem w delegację i wróciłem w piątek wieczór.<br />

Takie szkolenie miałem, w mojej pracy… Musiałem jechać…<br />

To było dobre usprawiedliwienie. Nie było go w czwartek i piątek,<br />

a w sobotę nie pracowaliśmy.<br />

– Nie musi pan się usprawiedliwiać – dodałam dla porządku. – Na<br />

pewno chce pan dalej iść? Bo to jeszcze kawałek, ale jeżdżą autobusy, ja<br />

mogę pojechać albo pan może wrócić…<br />

– Weroniko – powiedział, zatrzymując się i zaglądając mi głęboko<br />

w oczy. – Nie ma mowy, żebym cię zostawił tu i teraz…


W ten sposób gładko przeszliśmy nie tylko na „ty”, ale do<br />

wspólnego życia, tak zwanego „chodzenia” na początek, potem do<br />

wszystkiego, co łączy zakochanych w sobie ludzi, na małżeństwie<br />

kończąc.<br />

Znałam przystojniejszych mężczyzn, marzyłam nawet o takim czy<br />

innym bracie koleżanki, chłopaku z klasy wyżej czy – na studiach<br />

– o dość przystojnym profesorze pedagogiki specjalnej. Ale to były tylko<br />

takie myśli. Wiedziałam, że z moją urodą, a właściwie jej brakiem, nie<br />

znajdę sobie przystojnego chłopaka, ale Sławek, on był dla mnie<br />

jedynym z milionów. Gdyby coś się stało i on nie mógł ze mną być, nie<br />

przyszedłby wtedy pod przedszkole, wcześniej po dziecko sąsiadki, moje<br />

życie byłoby zupełnie puste i pozbawione jakiegokolwiek blasku. Bo ja<br />

przy Sławku byłam królową, nie żabą, ale piękną istotą zdolną unieść<br />

cały świat.<br />

– Nie zostawiaj mnie tu i teraz, w ogóle nie zostawiaj… –<br />

powiedziałam, nie bacząc na to, że może należało udawać, że ja nie<br />

wiem, o co chodzi, albo dla mnie to tylko spacer.<br />

Wziął mnie za rękę, wsunął moją dłoń w swoją rękawiczkę i to<br />

było pierwsze nasze fizyczne zbliżenie, tak intensywne, że pamiętam je<br />

do dziś.<br />

– Nie mam zamiaru. – Zapewnił wtedy.<br />

Często tak mówił. Kiedy był w szpitalu, też poprosiłam: „Nie<br />

zostawiaj mnie”, a on odpowiedział, że nie ma zamiaru. Wtedy oboje nie<br />

wiedzieliśmy, że stanie się to, co się musi stać. Przeszedł dwie<br />

skomplikowane operacje, ale nie przeżył…<br />

•<br />

Jaką ja byłam przedszkolanką… Właściwa osoba na właściwym<br />

miejscu to mało powiedziane. Dzieci uwielbiały mnie, a ja kochałam<br />

dzieci. Wszystkie jak leci mogłam jeść łyżkami. Niestraszni mi byli ani<br />

histerycy, ani złośliwe maluchy, nawet te, których inni nie lubili.<br />

Miałam, jak to się mówi, rękę do dzieci. Każdy maluch, który trafiał do<br />

przedszkola, zakochiwał się we mnie natychmiast. W książkach przeze


mnie czytanych, zabawach wymyślanych, piosenkach wyśpiewywanych.<br />

Nawet z jedzeniem nie było problemów. Wszyscy zastanawiali się, jak ja<br />

to robię. Ja czasami też, bo rzeczywiście sukcesy wychowawcze miałam<br />

spektakularne, a osiągałam je bez najmniejszego problemu.<br />

– Mój Krzysio tak ładnie je w przedszkolu – mówiła pewna matka<br />

z kategorii „matka roku”. – A w domu nie chce…<br />

– My mamy czas dla dzieci – odpowiadałam, patrząc jej głęboko<br />

w oczy, żeby mogła w nich odczytać, że wiem, że krzyczy na małego<br />

podczas jedzenia i zdarza jej się wpychać mu zupę do gardła, ryzykując<br />

zadławienie. – Podczas posiłków czekamy tyle, ile trzeba, żeby dziecko<br />

spokojnie zjadło.<br />

– Czy to prawda, że pozwala pani jeść najpierw drugie danie,<br />

a potem zupę? – pytała „matka obsesyjna” podczas zebrania.<br />

– Pozwalam. – Kiwałam głową. – Jeśli maluch zapiera się rękoma<br />

i nogami, że nie zje zupy, to pozwalam mu zjeść drugie danie.<br />

Najczęściej po zjedzeniu drugiego prosi o zupę. Wtedy odgrzewamy ją<br />

i nie ma problemu…<br />

– Ale to niewychowawcze – twierdziła „matka czepialska”.<br />

– Dlaczego niewychowawcze? – pytała w moim imieniu pani<br />

dyrektor. – Chyba chodzi państwu o efekt.<br />

Ja siedziałam zwykle cicho, napawając się podziwem matek<br />

normalnych, które zwykle tłumaczyły matkom wariatkom, a bywało, że<br />

i ojcom psychopatom, kim ja jestem i jak dobrze zajmuję się ich dziećmi.<br />

Kiedyś jedna z wariatek próbowała zrobić ze mnie opiekunkę do<br />

jej dziecka. Kusiła, chciała płacić w bonach Peweksu albo nawet<br />

w dolarach. Jej mąż pracował jako kierowca tir-a, na owe czasy bardzo<br />

intratna posada. Zarabiałabym dziesięć dolarów. Wtedy suma<br />

astronomiczna, dziś wzbudza tylko śmiech. Nie dałam się podejść<br />

w żaden sposób. Nie żebym nie chciała pieniędzy, ale nie umiałam być<br />

oddana tylko jednemu dziecku. Musiało ich być dużo, zaplecze<br />

przedszkolne ze wszystkimi zabawkami i grami, podwórkiem i literkami<br />

doczepianymi na rzepy do włochatej tablicy.<br />

– Nie zdecyduje się pani? – kusiła mnie widokiem ubrań<br />

z Peweksu. – Nie pożałuje pani… Ania tak bardzo panią lubi…<br />

Wreszcie przydusiłam ją w korytarzu.


– Niech się pani ode mnie odczepi – zażądałam. – Kocham dzieci,<br />

ale nienawidzę ich rodziców.<br />

Wysyczałam to zdanie przez zaciśnięte wargi jak żmija. Cofnęła<br />

się, potem odwróciła i uciekła. Rozmawiała z dyrektorką, powtarzała jej<br />

to, co powiedziałam, ale pani dyrektor jej nie uwierzyła. Opinię wśród<br />

rodziców miałam taką, że nic mi nie zagrażało.<br />

– Nie wierzę, że pani mogła narazić na szwank dobre imię<br />

socjalistycznej placówki – usłyszałam w gabinecie kierowniczki.<br />

– Pani dyrektor – odpowiedziałam. – Ta matka namawiała mnie,<br />

żebym opuściła przedszkole i zaczęła nielegalną pracę u niej w domu,<br />

a zamierzała zapłacić mi… w dolarach – zakończyłam szeptem.<br />

Widząc, że jest przerażona słowem „dolar”, dodałam:<br />

– Sądzę, że zaczęłoby się od zdyskredytowania mnie, żebym<br />

musiała odejść. Potem kto wie, co by było, gdyby ktokolwiek dowiedział<br />

się, że nauczycielka zarabia, pracując prywatnie…<br />

Był rok 1984, jeszcze nic nie było można. W ciągu ostatnich<br />

kilkunastu miesięcy Hanuszkiewicz i Holoubek zostali zostali usunięci<br />

ze stanowisk dyrektorów teatrów. W połowie stycznia coś się działo<br />

w stoczni, o czym można było posłuchać tylko w trzeszczącym radiu<br />

późnym wieczorem. Podobnie jak o procesie sądowym, który zaraz<br />

potem się zaczął. Ja byłam tak bardzo zakochana, że sprawy narodowe,<br />

wielkie, ważne, ledwie do mnie docierały, a to i tak za pośrednictwem<br />

Sławka, który uważał za swój patriotyczny obowiązek, żebym wiedziała,<br />

na jakim świecie i wśród jakich ludzi żyję. Nie byłam specjalnie<br />

religijna, więc mnie nie obeszło, że nowy kardynał nie spełnił<br />

pokładanych w nim oczekiwań, za to walczył z reżimem ramię w ramię<br />

z narodem. Widziałam w nim tylko niezbyt urodziwego mężczyznę,<br />

karykaturalnie wyglądającego w czapce kardynalskiej. Nie podzielałam<br />

oburzenia rodziców, że nie jest on godnym następcą wielkiego syna<br />

naszego narodu, który prawie że został papieżem. Sławek zresztą także<br />

nie był specjalnie religijny, na szczęście, ponieważ w tamtych czasach<br />

do dobrego tonu należało żyć po katolicku. Bardziej interesowały mnie<br />

filmy „Karate po polsku” i „Wilczyca”, chociaż płakałam na „Epitafium<br />

dla Barbary Radziwiłłówny” i „Austerii”. Oboje płakaliśmy, Sławek też<br />

wzruszał się na filmach z cyklu „jak on, ona go lub ją, kocha”. Moja


miłość pozwalała mi przejść obojętnie wobec podwyżek ceny benzyny,<br />

kawy i papierosów, zaproszenia papieża przez władze, a nawet<br />

złagodzenia następstw stanu wojennego. Ledwie zresztą zauważyłam, że<br />

rok wcześniej generał w czarnych okularach uchylił stan wyjątkowy. Tak<br />

bardzo kochałam, że szalałam ze szczęścia, kiedy Widzew zmiótł<br />

z powierzchni ziemi Liverpool i awansował do półfinału Pucharu<br />

Zdobywców Pucharów. Potem miałam nadzieję, że ten Widzew<br />

zdobędzie puchar, ale najpierw przegrał, a potem zremisował<br />

z Juventusem. Pamiętam każdą minę Sławka na meczu, każdy jego gest,<br />

to, co było na stole podczas oglądania filmu. Wspomnienia…<br />

Dokonywała się historia, w największych polskich miastach<br />

kontrmanifestacje pierwszomajowe, aresztowania, delegalizacje<br />

związków zawodowych, a ja nic, myślałam tylko o tym, kiedy możemy<br />

już ze Sławkiem być ze sobą. Jedyne większe wydarzenie lat<br />

osiemdziesiątych, które mnie obeszło, to śmierć Grzegorza Przemyka.<br />

Przeżyłam to okropnie, Jedyne dziecko matki, wyobrażałam sobie jej<br />

stratę, ból i łzy. Jakąż kpiną było odznaczenie oprawców dziecka<br />

orderami. Poszliśmy ze Sławkiem na pogrzeb, milczącą manifestację<br />

przeciwko władzy. Wtedy solidaryzowałam się z moim krajem, ze<br />

wszystkimi matkami, które straciły dzieci. Tylko dziecko było w stanie<br />

wywołać we mnie całą paletę emocji, nie papież pielgrzymujący do<br />

Polski, nie zniesienie stanu wojennego ani wejście polskich himalaistów<br />

na szczyt w Himalajach, nawet nie Nobel Wałęsy, tylko właśnie strata<br />

dziecka. Płacząc nad utraconym dzieckiem innej kobiety, nie miałam<br />

pojęcia, jak bardzo ze mnie zakpi los.<br />

Tymczasem w przedszkolu miałam świetną passę, dyrekcja jadła<br />

mi z ręki, kochałam dzieci i byłam nagradzana orderami, talonami na<br />

rajstopy oraz bonami pko. Byłam wspaniałym pedagogiem. To ja<br />

wymyśliłam interaktywne gry, na długo zanim „odkryła je” wolna<br />

Polska i ci wszyscy nowocześni pedagodzy. Superniania mogła się przy<br />

mnie schować. Wymyślałam na poczekaniu takie zabawy, że dzieci nie<br />

nudziły się ani przez chwilę. Na przykład grę, która potem zaistniała<br />

w masowej polskiej świadomości jako scrabble. Narysowałam planszę,<br />

klocki z literkami, każde dziecko losowało po dziesięć literek<br />

i układaliśmy słowa ze starszakami. Uczyły się w ten sposób nie tylko


czytać, ale też myśleć abstrakcyjnie i oczywiście pisać zgodnie<br />

z regułami. Z młodszymi dzieciakami bawiłam się w odsłanianie<br />

bliźniaczych obrazków. Naturalnie wszystko malowane samodzielnie, bo<br />

niczego nie można było zdobyć w pustych sklepach. W moim studium<br />

nauczycielskim nauczyłam się grać na pianinie. Nie mam pojęcia, skąd<br />

wzięły się u mnie predyspozycje do takiej aktywności. Nikt w rodzinie<br />

nie uczył się muzyki, nie wiadomo mi o niczym takim przynajmniej. Ale<br />

ja miałam zdolności. To nie było obowiązkowe, ale ja zgłosiłam się na<br />

przesłuchanie, okazało się, że mam bardzo dobry słuch, miałam chęci<br />

i czas na ćwiczenia, więc opanowałam grę na pianinie całkiem<br />

przyzwoicie w ciągu dwóch lat studium. Grałam ze słuchu, nuty<br />

właściwie mi przeszkadzały, rozumiałam, jak należy sobie<br />

akompaniować do linii melodycznej, słowem – umiałam także i to.<br />

Wymyślałam programy taneczne i rytmiczne dla dzieciaków, szyłam<br />

kostiumy, malowałam dekoracje i rysowałam specjalną mieszanką<br />

wzorki na buziach. Teraz to nic takiego. Na każdych urodzinach<br />

w centrach handlowych dzieci mają malowane buzie, są specjalne farby,<br />

które się trzymają, kiedy trzeba, a zaraz potem zmywają, ale ja<br />

wymyśliłam coś takiego zupełnie sama, drogą eksperymentów na<br />

żywym ciele, czyli na mnie i na Sławku.<br />

– Pani Weroniko – mówiła kierowniczka – czy rodzice nie będą<br />

mieli pretensji, że dzieci pomalowane?<br />

– Mnie się wydaje, że będą zachwyceni – mówiłam.<br />

I tak rzeczywiście było. Wszyscy byli zachwyceni. Moja<br />

mieszanka mogła w każdej chwili zostać zmyta, ale dzieci spały w niej,<br />

brudząc matkom pościele. Matki wzdychały, bo proszek tylko do<br />

sprowadzenia, ten polski mieszany z jakimś wapnem nie chciał dopierać,<br />

ale nikt złego słowa nie powiedział.<br />

– Pani Weroniko – kierowniczka za mną nie nadążała – czy nie za<br />

dużo wyliczyła pani koszt tych strojów?<br />

– Biorąc pod uwagę, że dwadzieścia trzy stroje karnawałowe szyję<br />

sama i liczę tylko za materiał, który cudem zdobywam, to sądzę, że<br />

wcale nie… – Uśmiechałam się skromnie, ale biła ze mnie determinacja.<br />

– Bardzo się pani poświęca, czy nie byłoby dobrze, gdyby jakaś<br />

mama pani pomogła?…


– Mamy – odpowiadałam z uśmiechem – pieką ciasta, ciasteczka<br />

i robią sałatki. Zadania zostały sprawiedliwie podzielone.<br />

– No tak – dawała za wygraną – myśli pani o wszystkim…<br />

Pewnie, że myślałam o wszystkim. Nawet o tym, żeby jedyną<br />

osobę, która miała kamerę, zaangażować do kręcenia filmów z balów,<br />

dni matek, babć, wigilii i Wielkanocy. Do tej pory mam te kasety,<br />

których nigdzie nie można już obejrzeć.<br />

Jeśli były jakieś konflikty, rozwiązywałam je bezwzględnie. Teraz<br />

wychowawcy nie mogą wiele powiedzieć, wszystko musi być delikatnie,<br />

żeby tatuś się nie obraził i mamusia nie poczuła się urażona. Był taki<br />

jeden przedszkolanek. Już samo to, że facet chciał pracować z dziećmi<br />

w przedszkolu, wydawało mi się bardzo dziwne. Taki młodziutki, niby<br />

psycholog. Miał jakieś pomysły, myślał, że będzie miał pozycję<br />

w przedszkolu z racji tego, że nosi spodnie. Z kierowniczką pewnie<br />

dałby sobie radę. Ta kobieta była jak cytoplazma, przybierała kształt<br />

naczynia, w którym aktualnie się znajdowała. Jej mąż był wysokim<br />

działaczem partyjnym, więc jej, bez żadnych zdolności, choćby<br />

najmniejszej iskry bożej, trafiło się kierownicze stanowisko. Wcześniej<br />

była dyrektorem szkoły, ale ponieważ nie ogarniała dwustu dzieciaków<br />

w wieku pyskatym, przeflancowano ją do pięćdziesiątki takich, które<br />

dają się o wiele łatwiej spacyfikować.<br />

– Panno Weronisiu, ależ pani dziś ładnie wygląda – powiedział do<br />

mnie trzeciego dnia swojej pracy.<br />

Od razu nabrałam podejrzeń. Nie znosiłam, kiedy nazywano mnie<br />

„Weronisią”, a już słowo „panna” wzbudziło we mnie obrzydzenie<br />

skrzyżowane z podejrzeniem. Na początku podejrzewałam, że Olgierd<br />

jest gejem. Chociaż wtedy tak nie mówiliśmy, tylko homo niewiadomo<br />

albo panienka. Ja mówiłam jak ojciec, że Olo jest pewnie panienką.<br />

– Nie lubię, kiedy mówi się na mnie „Weronisia”. – Wbiłam<br />

w niego ciężkie spojrzenie.<br />

– O, przepraszam panią stokrotnie – powiedział, jakby był<br />

własnym dziadkiem. – Jak mam mówić do pani?<br />

– Werka, Weronika. – Ciągle nie spuszczałam z niego oczu.<br />

– I możemy przejść na ty…<br />

Nastąpiła seria ochów i achów, a potem próba wypicia „brudzia”


herbatą. Miał takie mokre wargi i rzadkie wąsiki nad nimi. Przypominało<br />

to ryjek jakiegoś gryzonia, zwłaszcza że ten dziubek pełen był rzadkich,<br />

ostrych ząbków. Obrzydzenie mnie brało. Stanowczo odmówiłam<br />

całowania się z nim, i w pracy, wymawiając się obecnością dzieci, i po<br />

pracy, mówiąc mu wprost, że mam narzeczonego, który zachwycony by<br />

nie był. Minę przy tym miałam zapowiadającą, że powybija ci te rzadkie<br />

ząbki, jeśli będziesz na mnie próbował swoich pocałunków.<br />

– Och – powiedział.<br />

– A jak ja mam do ciebie mówić? – spytałam.<br />

– Oolo. – Zrobił dziubek, jakby chciał mnie mimo wszystko<br />

cmoknąć.<br />

– Oolo – powtórzyłam, bo wydawało mi się, ze każdy normalny<br />

facet chciałby, żeby nazywano go Olkiem albo Olgierdem, a na pewno<br />

nie Olem czy Oolem.<br />

Ale Olo normalny nie był, odkryłam, co z nim jest nie tak dzięki<br />

mojemu własnemu woźnemu z przedszkola. Bo Oolo na widok małych<br />

chłopców robił ten swój dziubek, ślinił się i przebierał długimi<br />

paluchami w powietrzu, jakby chciał zagrać na fortepianie. Póki chodził<br />

za nimi i pomagał „myć rączki”, byłam w stanie to tolerować, ale kiedy<br />

zaczął chłopców zapraszać do gabinetu w celu „badania”, zrobiłam się<br />

czujna. Wypytywałam, co tam takiego w tym gabinecie zachodzi.<br />

Dopóki dzieci malowały rysunki i odpowiadały na pytanie, jakie<br />

zwierzątko lubią najbardziej, Oolo pozostawał tylko pod moją<br />

obserwacją. Kiedy jednak Darek zwierzył mi się, że Oolo jest także<br />

panem doktorem i uleczył jego bolący brzuszek, postanowiłam działać.<br />

Wypytałam dziecko bardzo dokładnie na okoliczność owego badania.<br />

Uspokoiłam się, ponieważ ten drań „tylko” głaskał go po brzuchu i nie<br />

próbował nawet rozebrać. Na swoje szczęście, bo jeśliby spróbował<br />

skrzywdzić dziecko, byłby już kastratem.<br />

– Nie wiedziałam, że lubisz bawić się w doktora… – zaatakowałam<br />

z miejsca.<br />

– Nie rozumiem cię, piękna… – Dziubek był wilgotniejszy niż<br />

zwykle.<br />

Oczy mu skakały, jakby pociągiem jechał i na drogę patrzył.<br />

– Doskonale rozumiesz, zboczeńcu jeden – wysyczałam. – Ślinisz


się przy małych dzieciach, widzę to.<br />

– Weroniczko, ja nic nie rozumiem, coś ci się pomyliło. – Oczy<br />

skakały mu w tempie godnym pociągu dalekobieżnego.<br />

– Powtarzam ci, że wiem, że jesteś zbokiem!<br />

– Ale… – Znów próbował jakichś sztuczek.<br />

– Żadnych „ale”. – Dźgałam go palcem po chudej klatce piersiowej<br />

obleczonej w robiony na drutach sweterek. – Nie chcę cię tu widzieć.<br />

Zabieraj się natychmiast z przedszkola, a jak usłyszę, że poszedłeś tam,<br />

gdzie są jakieś dzieci, to pożałujesz, ty gnido…<br />

Oolo przeszedł do ataku. Zamachał rękoma jak wiatrak, a jego głos<br />

zrobił się piskliwy. W sumie to było nawet śmieszne, kiedy stał taki<br />

przerażony, dziubkował i machał rękoma.<br />

– Zwolnisz się, słyszysz? – Pokonałam obrzydzenie i zbliżyłam<br />

swoją twarz do jego twarzy.<br />

– Ty opozycyjna kurwo, ty… – wydyszał.<br />

Śmiać mi się chciało. Miałam tyle wspólnego z opozycją, co on<br />

z fryzjerem.<br />

– Wiesz, kogo ja znam, ty… ty…<br />

– Nawet gdyby sam pierwszy sekretarz rękę ci ściskał, to ja się od<br />

ciebie nie odczepię, zboczeńcu. – Twardo trzymałam się blisko niego.<br />

– Ja cię wyrzucę z pracy… Ty, ty… Nigdzie cię nie przyjmą…<br />

To była realna groźba. Taka szuja, takie beztalencie pewnie dostał<br />

się na studia po protekcji, skończył je dzięki wujkowi, kto wie, może<br />

i tatusiowi w kc. Pewnie mógł wybierać, gdzie pójdzie uczyć.<br />

– Ci twoi kumple z „Solidarności” ci nie pomogą… – Nie dawał za<br />

wygraną.<br />

Nie mam pojęcia, skąd mu się „Solidarność” wzięła, a aluzje do<br />

mojej „opozycyjności” byłyby nawet śmieszne, gdyby nie to, że<br />

wystarczyły, żebym została zwolniona z pracy. Ale nie ugięłam się.<br />

– Nie mam żadnych opozycyjnych znajomości, ale mam brata, a on<br />

ma kolegów… Niech mi włos z głowy spadnie, a dziesięciu chłopa<br />

z kijami będzie tu w ciągu godziny. Będą stali, warowali pod twoim<br />

domem, aż w końcu wyjdziesz…<br />

– Ty, ty… – Najwyraźniej podziałało.<br />

– Połamią ci ręce, strzaskają kolana – rozkręcałam się. – Będziesz


mógł użyć swoich partyjnych znajomości, bo poskładają cię tylko za<br />

granicą, w takim nrf-ie na przykład albo nawet w USA. I chirurg na<br />

buźkę też ci się przyda…<br />

– Przestań. – Na czole miał krople potu. – Czego chcesz?<br />

Najwyraźniej się nie myliłam. Był zboczeńcem czającym się do<br />

ataku. Znalazł sobie miłe gniazdo wśród gromadki dzieciaków. Jeśli<br />

przyrównać go do owada, to był szerszeniem, który zamierzał uciąć<br />

głowy małym, niewinnym pszczółkom.<br />

– Nie chcę cię tu widzieć – powiedziałam. – I oglądaj się za siebie,<br />

bo ja tam będę pilnowała, żebyś nie był w żadnym przedszkolu, szkole,<br />

nigdzie tam, gdzie są dzieci…<br />

– Ja cię mogę zniszczyć – pisnął żałośnie.<br />

– Tylko spróbuj! – Złapałam go za kołnierzyk flanelowej koszuli.<br />

– A następnego dnia własne zęby będziesz niósł w tym swoim pedalskim<br />

plecaczku…<br />

Odskoczył jak oparzony, a ja strzepnęłam rękę i obejrzałam palce,<br />

jakby tam było coś szczególnie lepkiego i obrzydliwego. Olo odszedł<br />

z końcem miesiąca, wcześniej wziął zwolnienie lekarskie. Nikt się nie<br />

dowiedział o naszej rozmowie. Zanim się wyniósł, przytomnie zapisałam<br />

sobie jego adres i numer telefonu. Na święta przysłałam mu pocztówkę<br />

z życzeniami. Nic tam nie napisałam prócz bardzo serdecznych życzeń<br />

błogosławieństwa bożego, zmiłowania niewinnego dzieciątka i takie<br />

tam. Podpisałam się z imienia. Chciałam, żeby miał świadomość, że ten<br />

wymyślony brat dyszy mu za plecami, w razie gdyby czegoś próbował.<br />

Zadzwoniłam też do niego do domu, z automatu. Ja nie miałam telefonu,<br />

moja rodzina nie była w żaden sposób powiązana z władzą, więc nie<br />

mieliśmy w domu aparatu, ale tym lepiej. Odebrała jakaś kobieta, jak się<br />

potem okazało, jego matka. Wypytałam, gdzie pracuje. Powiedziała mi,<br />

że Olutek jest zastępcą kierownika w zakładach mięsnych. I świetnie,<br />

pomyślałam, martwa świnia to dla niego najlepsze towarzystwo, jakie<br />

tylko może być. Kazałam jej go pozdrowić. Zapraszała mnie nawet na<br />

herbatkę, pewnie uznała, że się interesuję jej wymoczkowatym synkiem,<br />

ale wykręciłam się chorym ojcem. Więcej o Olu nie słyszałam. Miałam<br />

jednak wrażenie, że uratowałam przez zboczeńcem kilka maluchów.


•<br />

Spotkałam miłość jak z książki, bajki o królewnach, które spotkały<br />

książąt i żyły z nimi szczęśliwie. My ze Sławkiem żyliśmy bardzo<br />

szczęśliwie, tylko niestety nie mogę powiedzieć, że długo. Bardzo<br />

krótko, dziesięć lat zaledwie. Każda kobieta, której dane było spotkać<br />

miłość, która się nie trafia, wie, o czym mówię.<br />

– Słuchaj, słonko – to wspomnienie lubię najbardziej – czy ty byś<br />

nie chciała na przykład, żebym padł przed twoją matką na kolana…<br />

– A po co miałbyś klękać przed moją matką?!<br />

Mało nie spadłam z kanapy, na której siedzieliśmy w jego<br />

mieszkaniu. Myśl, że ten cudowny człowiek klęczy przed moją zimną<br />

matką, była dla mnie jak lodowaty prysznic.<br />

– Poprosiłbym o twoją rękę i uczynił cię uczciwą kobietą…<br />

Pomyślałam wtedy, że to za wcześnie. Znaliśmy się kilka miesięcy.<br />

Wprawdzie ja byłam pewna, że nigdy nikogo tak nie pokocham jak<br />

Sławka, ale ogarnęło mnie coś na kształt lęku. A może to wizja<br />

klęczącego Sławka tak mnie przeraziła.<br />

– A może mnie byś poprosił o rękę, co?! A nie moją matkę?!<br />

– Zostań moją żoną – powiedział i zrobił minę proszącego psa.<br />

Wściekłam się strasznie. Krzyczałam coś o tym, że on nic nie<br />

rozumie, nie chce mnie, nie umie nawet poprosić o to, żebyśmy wzięli<br />

ślub. Biegałam po pokoju, z oczu ciekły mi łzy, a on patrzył na mnie z tą<br />

samą miną, nie przerywając moich wrzasków, nawet nie próbując mnie<br />

uspokoić.<br />

– Dlaczego nic nie mówisz?! – wrzasnęłam.<br />

– Bo o nic nie pytasz, skarbie mój – odpowiedział. – Tylko<br />

krzyczysz jakieś bzdury…<br />

– Jakie bzdury…? – Usiadłam.<br />

„Kretynka ostatnia, idiotka tutejsza”, wymyślałam sobie od<br />

najgorszych. „Zaraz mi powie, że nie chce histeryczek, nie potrzebuje<br />

wrzeszczących poczochranych kocmołuchów, które nie umieją się<br />

zachować”.<br />

– Skarbie – zaczął ponownie. – Czytałem o tym tylko w książkach.


Myślałem, że to bzdury, że wy, kobiety, nas nie rozumiecie, a my nie<br />

rozumiemy was…<br />

– Chcesz powiedzieć, że ty nie rozumiesz, o co mi chodzi?<br />

– Właśnie to chcę powiedzieć. – Przypominał jamnika z tą swoją<br />

miną.<br />

– Czego konkretnie nie rozumiesz? – zapytałam z wojowniczą<br />

miną.<br />

– Tego mianowicie – kontynuował z tą samą miną – że ty tak<br />

dziwacznie reagujesz, kiedy facet mówi ci, że chce się z tobą ożenić.<br />

Otworzyłam usta, chcąc zaprotestować, ale uciszył mnie<br />

podniesieniem ręki, a ja się poddałam.<br />

– Krzyczysz, ale chyba nie ze wzruszenia… Płaczesz, ale to chyba<br />

też nie jest wzruszenie… Słowem, czy twoja odpowiedź brzmi „nie”?<br />

– Odpowiedź na co? – powiedziałam niepewnie.<br />

– Na moje pytanie, czy zostaniesz moją poślubioną żoną…<br />

– Nie można być niepoślubioną żoną – mruknęłam.<br />

Nie chciałam takich oświadczyn, chciałam innych słów.<br />

Romantycznych, z pocałunkiem na zakończenie. Tańcem w ramionach<br />

ukochanego. Chociaż to mi się należało, tak przynajmniej uważałam<br />

wtedy.<br />

– Może nie można być niepoślubioną żoną – zgodził się. – Nie<br />

jestem samochodem, tylko nim przyjechałem…<br />

– To ty masz samochód? – zdziwiłam się.<br />

– Boże… – Przewrócił oczami. – Nie tak to sobie wyobrażałem…<br />

Ja też nie, więc natychmiast zaczęłam znów płakać.<br />

– Skarbie kochany… – Objął mnie ramieniem. – To może dajmy<br />

sobie spokój ze ślubem i nie mówmy już o tym…<br />

Nowy strumień łez wyciekł mi z oczu.<br />

– Nie chcesz mnie – wychlipałam.<br />

– Boże drogi! – Wzniósł oczy ku niebu. – I co ja mam teraz<br />

powiedzieć?!<br />

– Nic już nie musisz mówić… – Poza łzami ciekło mi też z nosa.<br />

– Nic nie mów! Nic! Co za upokorzenie…<br />

Musiałam pójść do łazienki i się umyć, chociaż zmyłabym wtedy<br />

kredkę do powiek i tusz do rzęs, ryzykując, że pokażę się w całej swojej


ladości, co mi urody nie przydawało. Z drugiej strony, czarne smugi na<br />

policzkach też nie robiły najlepszego wrażenia. Poszłam się jednak<br />

umyć, trudno. Facet mnie nie chciał, lada chwila miał ze mną zerwać, to<br />

cóż to jest wystąpić bez makijażu.<br />

Kiedy wróciłam, siedział w tym samym miejscu, w którym go<br />

zostawiłam i patrzył znów jak pies, tylko taki zbity. Rzucił na mnie<br />

okiem i przeraził się najwidoczniej mojego braku peweksowskiego<br />

podkładu na policzkach i tuszu do rzęs, bo zapytał, czy już wszystko<br />

w porządku.<br />

– Nic nie jest w porządku – powiedziałam. – Idę już sobie. Więcej<br />

chyba nie wrócę, bo po co miałabym…<br />

Wtedy wziął mnie w ramiona, tak jak marzyłam. Na samo<br />

wspomnienie zalewa mnie fala bólu. Tysiące razy odtwarzałam<br />

w pamięci tamten dotyk, niemal czułam na skórze jego ciepłe palce.<br />

Czułam zapach, mieszankę wody kolońskiej i czegoś<br />

charakterystycznego tylko dla niego, jakby wiatru, dymu, sosny…<br />

– Czy zostaniesz moją żoną? – zapytał. – Bo ja cię kocham…<br />

– Ja też cię kocham – powiedziałam. – I się zgadzam – dodałam,<br />

żeby nie było już wątpliwości.<br />

– No to świetnie. – Wypuścił mnie z objęć i usiadł na kanapie.<br />

Ja wciąż stałam, bo chciałam, żeby wrócił i dalej mnie obejmował.<br />

On patrzył w dal i wyraźnie coś go frasowało.<br />

– O co chodzi? Koniec romantyzmu? – W moim głosie<br />

pobrzmiewał płacz.<br />

– Tak, koniec – przytaknął machinalnie. – Teraz konkrety.<br />

A potem przez godzinę rozmawialiśmy bardzo konkretnie na temat<br />

tego, gdzie będziemy mieszkać i jaki będzie ten nasz ślub. A ja nie<br />

płakałam i nie zwracałam uwagi na to, że jestem nieumalowana.<br />

Ustaliliśmy, że na ślubie jako takim nam nie zależy. Nie byliśmy<br />

wierzący oboje, ceremonia kościelna nie miała dla nas żadnego<br />

znaczenia. Tak naprawdę ślub jako taki też nie. Wystarczyłoby<br />

szczęście, którego doświadczaliśmy, ale mieliśmy świadomość, że<br />

należy załatwić sprawę urzędowo, żeby ani moi rodzice, ani rodzice<br />

Sławka nie mogli nam niczego utrudnić.<br />

– Ale ja nie chcę, żebyś prosił mojego ojca czy matkę o rękę –


powiedziałam, kiedy już ustaliliśmy, że po ślubie zamieszkamy<br />

w małym mieszkanku po moich dziadkach, które jakimś cudem udało się<br />

wydębić od państwa po ich śmierci.<br />

– Mogę nie prosić. – Zgodził się. – Mnie to obojętne…<br />

– A na ślub mogą przyjść wuj Heniek i ciotka Mania? Rodzina ze<br />

Szczecina? Ciotka Katarzyna, to oczywiste…<br />

Roześmiał się.<br />

– Ślub jest dla rodziny… – powiedział. – Nie mam pojęcia, czego<br />

chcieliby rodzice, ale zamierzam im to dać.<br />

– Taki haracz za mnie – skwitowałam.<br />

– Taki haracz – potwierdził.<br />

Na ślubie była ciotka Mania i kuzynka Zośka w błyszczącej<br />

butikowej sukience, która poszła z bratem ciotecznym Sławka po<br />

godzinie wesela i wróciła skołtuniona, spocona, a brat cioteczny<br />

wyglądał jak zwierzę – z całym szacunkiem dla zwierząt. Zresztą Zośka<br />

próbowała pójść ze Sławkiem, argumentując, że złapała wianek na<br />

oczepinach, ale ten tak długo udawał, że nie wie, o co chodzi, że<br />

odpuściła.<br />

Śmialiśmy się z tego w naszym mieszkanku nad ranem, kiedy<br />

przytuleni, poślubieni, leżeliśmy w pościeli z Peweksu, którą podarowała<br />

nam ciotka Katarzyna, kręcąc głową w rytmie „to – się – nie – uda”. Moi<br />

rodzice byli zadowoleni. Uważali, że lecę przez życie zgodnie<br />

z przeznaczeniem, zwyczajnie, bez specjalnych wzlotów ani upadków.<br />

Mąż dla nich był kolejnym etapem na szarej drodze. Było im wszystko<br />

jedno, czy dobrze mu z oczu patrzy, nawet nie przyjrzeli mu się jakoś<br />

szczególnie. Ojciec wygłaszał tylko swoje komunały w obecności<br />

Sławka i jego rodziców na proszonym obiedzie, podczas którego matka<br />

podała flaki i zrazy z ziemniakami oraz zieloną sałatę ze śmietaną.<br />

Zupełnie nie stresowała się wymyślaniem menu. Nie sądzę, żeby<br />

poznanie przyszłych teściów było dla niej jakimkolwiek przeżyciem.<br />

Myśl, że może to są ludzie wykwintni, dla których kucharka – bądź co<br />

bądź – powinna ugotować coś bardziej wyszukanego, nigdy nie postała<br />

w jej głowie.<br />

– Jeśli nie lubieją flaków, to trudno – powiedziała, kiedy<br />

zapytałam, dlaczego nie zrobi czegoś specjalnego.


Ojciec jej przytaknął i matka zajęła się przygotowywaniem<br />

zwyczajnego dania ze składników, jakie załatwił ojciec. Doceniałam, że<br />

zdobył wołowinę, prawdopodobnie po pirackiej cenie od Wieczorka,<br />

który na tę okoliczność uruchomił krewnych ze wsi i jakieś biedne<br />

zwierzę poszło pod nóż, żeby następnie zostać przewiezione syrenką do<br />

Warszawy, gdzie w hucie po kryjomu zostało sprzedane potrzebującym<br />

kolegom. Ale już flaki to była kupa śmierdzących, skołtunionych jelit,<br />

które matka czyściła szczoteczką i kroiła na kawałki, a ja wymiotowałam<br />

w łazience chyba ze trzy razy, zanim ten ohydny zapach zniknął z domu.<br />

Przypominam sobie tamto zdarzenie tyle razy, ile razy w sklepie,<br />

w dzisiejszych czasach, widzę flaki gotowe albo bielutkie, idealnie<br />

oczyszczone, które można wrzucić do garnka.<br />

Wtedy gotowanie nie było przyjemne.<br />

– Zadowolona ze ślubu? – zapytał, trzymając mnie w ramionach.<br />

– Koszmar. – Uśmiechnęłam się.<br />

– Koszmar – zgodził się i zasnął.<br />

Patrzyłam, jak śpi, oddycha równiutko, zdając sobie sprawę, że<br />

pierwszy raz widzę go śpiącego, po ślubie właśnie. Naturalnie już<br />

wcześniej straciliśmy ze sobą cnotę. Ani dla mnie, ani dla niego nie był<br />

to pierwszy raz, ale nie pytałam o te poprzednie, mając nadzieję, że on<br />

też nie zapyta o moje skromne, jednorazowe prawie doświadczenie<br />

z kolegą ze studium, który był dość nieporadny i nie słyszał o grze<br />

wstępnej. Wstydziłabym się opowiadać o takim nieporozumieniu<br />

człowiekowi, z którym było mi dobrze zawsze i wszędzie.<br />

Patrzyłam, jak śpi, i marzyłam o tym, żeby to był początek<br />

wspólnego, wspaniałego życia, pełnego wzlotów, wyrównywania lotów,<br />

bez upadku, co najwyżej z międzylądowaniem – takim jak dziecko.<br />

A najlepiej kilkoro dzieci.<br />

•<br />

Kiedy zorientowałam się, że nie mogę zajść w ciążę? Któregoś<br />

dnia dotarło to do mnie ze wszystkimi przerażającymi i tragicznymi<br />

w skutkach konsekwencjami. Byliśmy po ślubie już rok, kochaliśmy się


codziennie albo kilka razy dziennie, robiąc sobie jedynie „higieniczne”<br />

przerwy na „trudne dni”, które wcale nie były dla mnie trudne, ale<br />

zasadniczo wykluczały wszelkie harce. Harcom łóżkowym<br />

poddawaliśmy się chętnie i wbrew szarości lat osiemdziesiątych.<br />

– Chcesz do łóżeczka? – pytał, kiedy tylko wracał z pracy,<br />

najczęściej przy obiedzie.<br />

– Jesteś jedynym znanym mi facetem, który lubi te rzeczy po<br />

posiłku… – mówiłam zazwyczaj, żeby chociaż trochę przedłużyć ten<br />

moment, kiedy znajdziemy się w łóżku.<br />

Także i pod tym względem, a może zwłaszcza pod tym względem,<br />

byliśmy idealnie dobrami. Nigdy nie znudziły mi się jego palce ani<br />

język. Miałam ochotę na niego zawsze i wszędzie, o każdej porze dnia<br />

i nocy. Uwielbiałam, kiedy budził mnie o drugiej, trzeciej nad ranem,<br />

całował w ucho albo gryzł delikatnie. Oddawałam się chętnie<br />

i z zapałem, zaczynałam prawie śpiąc, potem budziłam się całkowicie,<br />

on zasypiał, kiedy tylko kończyliśmy, a ja często nie mogłam zasnąć,<br />

patrząc na niego z zachwytem przez godzinę albo i dwie, smakując<br />

szczęście, jakie znałam z filmów i opowieści nieszczęśliwych koleżanek.<br />

– Jak tam te sprawy? – burknęła matka, czerwieniąc się jak burak.<br />

– Jakie sprawy? – zapytałam, chociaż wiedziałam, o co chodzi.<br />

Zaprosili nas z ojcem na obiad, jakiś rok po ślubie, ku naszemu<br />

zdumieniu, bo nie oczekiwaliśmy tego zupełnie. Rodzice Sławka lubili<br />

do nas wpadać w niedzielę, „po kościele”. Najpierw wpadali „przed”,<br />

licząc, że pójdziemy razem z nimi, ale przestali, kiedy tylko zorientowali<br />

się, że wcale nie mamy zamiaru ani im towarzyszyć, ani chodzić sami.<br />

To my zapraszaliśmy ich na obiady, bo ja uwielbiałam gotować, a matkę<br />

Sławka to wyraźnie męczyło. Moi rodzice zachowywali się po ślubie,<br />

jakbyśmy zniknęli z horyzontu, wyjechali w podróż poślubną albo na<br />

kontrakt zagraniczny. Widywaliśmy się z rzadka, głównie w święta.<br />

Czasami zastanawiałam się, czy ojciec przypadkiem nie zorientował się,<br />

że jesteśmy ze sobą bardzo szczęśliwi. Mogło mu to uwłaczać. Według<br />

niego małżeństwo było koniecznością życiową, a nie jakimś aktem<br />

szczęścia czy spełnienia. Swoją drogą, cóż biedak miał powiedzieć,<br />

skoro był mężem matki – krawcowej, która pracowała jako kucharka, ale<br />

nie umiała gotować. Tym bardziej zdumiało nas to zaproszenie. Nawet


namawiałam Sławka, żeby może im powiedzieć, że wyjeżdżamy gdzieś<br />

na sobotę i niedzielę, do koleżanki na działkę albo do kolegi na ryby, ale<br />

Sławek tylko wybuchnął śmiechem, przypominając mi, że mamy<br />

październik, i to wyjątkowo zimny i deszczowy. Wymówka w postaci<br />

spędzania wolnego czasu przy zimnym jeziorze będzie bardzo mało<br />

wiarygodna. W dodatku możemy spotkać się z propozycją podlania<br />

kwiatków, wyprowadzenia psa na spacer. To nic, że niespecjalnie<br />

lubiłam kwiatki, a psa nie mieliśmy, mogliśmy mieć na głowie<br />

w niedzielę rodziców, którzy skorzystaliby z pretekstu zajścia do nas<br />

i zobaczenia, jak tam sobie mieszkamy.<br />

– Zwłaszcza że mają klucz – dodał nie bez sarkazmu.<br />

– W porządku – skapitulowałam, ponieważ gryzło mnie sumienie.<br />

Ojciec po prostu zażądał ode mnie klucza do naszego mieszkania,<br />

powołując się na swoje ojcowskie prawa i fakt, że wciąż mieszkaliśmy<br />

w mieszkaniu po moich dziadkach, a ja mu klucz dorobiłam i dałam,<br />

mówiąc o tym Sławkowi i wywołując może nie awanturę, ale dosyć<br />

gorzkie wymówki.<br />

– Dlaczego dałaś swojemu ojcu klucz? – spytał wtedy, opierając się<br />

o framugę.<br />

– Prosił – bąknęłam.<br />

– Prośba ma to do siebie, że można jej odmówić. – Popatrzył<br />

w bok. – Nie byłoby problemu, gdyby mieli ten klucz „na wszelki<br />

wypadek”. Ale przecież wiem, że natychmiast zaczną tu „wpadać” pod<br />

pretekstem pomocy.<br />

– Może nie… – mruknęłam bez przekonania.<br />

Wiedziałam, że Sławek ma rację. Ojciec zażądał klucza, tego też<br />

Sławkowi nie powiedziałam, że wcale nie prosił, tylko rzucił: „Daj mi do<br />

was klucz. Chcę mieć”. To była kwestia czasu, kiedy ojciec sam albo<br />

razem z matką staną w progu w godzinach, w których jesteśmy w pracy,<br />

i będą rozglądali się po naszym domu.<br />

– Nie chciałem tego i przy najbliższej okazji poproszę ich, żeby nie<br />

przychodzili pod naszą nieobecność…<br />

– Obrażą się – powiedziałam.<br />

– A wiesz, że to byłaby fajna sprawa, gdyby się obrazili…<br />

Wiedziałam, że ma na myśli noc poślubną albo poślubny ranek,


kiedy mój własny ojciec dobijał się do drzwi naszego mieszkania,<br />

krzycząc, że trzeba odwieźć gdzieś ciotkę Katarzynę, pożegnać gości<br />

i Bóg jeden wie co jeszcze. Sławek wtedy wyszedł do niego owinięty<br />

w kołdrę. Postarał się, żeby ojciec zobaczył, że nie ma nic pod nią,<br />

i lodowatym głosem wycedził, że nikogo odwoził nie będzie, z kim<br />

trzeba, się pożegnał, a teraz bardzo prosi, żeby nie przeszkadzać jemu<br />

i jego żonie w czynieniu powinności małżeńskich. Ojciec łyknął tę<br />

zniewagę, chociaż nigdy nie zapomniał, że przegrał na starcie<br />

konfrontację „kto tu rządzi”. Sławek wrócił do mnie i zajął się<br />

urzeczywistnianiem czynienia obowiązków małżeńskich, co ja przyjęłam<br />

z ulgą i ochotą. Po roku godzenia się z dominacją zięcia i oryginalnością<br />

córki zażądał klucza, a ja lekkomyślnie mu go wydałam.<br />

– Idziemy tam na obiad – zdecydował Sławek – tylko powiedz,<br />

żeby nie było pomidorowej, bo nie znoszę jej w wydaniu twojej mamy.<br />

Kojarzy mi się z zupą, którą karmili mnie w szkole.<br />

– Powiem. – Opuściłam głowę, żeby się nie roześmiać, bo trafił<br />

w dziesiątkę. Moja matka gotowała w domu tak samo, jak w szkole,<br />

używała identycznych składników, jakby miała wdrukowane, że zupa to<br />

zupa i wszędzie musi przejść przez weryfikację intendentek.<br />

– Serio – dodał. – Dodaje za dużo mąki. Niech zrobi może krupnik.<br />

– Powiem jej – powtórzyłam.<br />

Zadzwoniłam następnego dnia z przedszkola, potwierdziłam, że<br />

przyjdziemy w niedzielę, przyniesiemy ciasto, a ponieważ matka<br />

powiedziała, żebym drożdżowego nie robiła, bo nie potrafię, to ja<br />

dodałam, żeby ona pomidorowej nie serwowała, bo też nie potrafi.<br />

– Może chcecie jak w restauracji dania sobie wybierać? – sarknęła.<br />

– Ja tylko mówię, o co Sławek prosił – powiedziałam.<br />

– A co by zjadł? – zapytała już łagodniejszym tonem. W końcu<br />

mąż to mąż, uznała zapewne.<br />

– Mówił coś o krupniku…<br />

Coś sapnęło w telefonie.<br />

– Jak dostanę kaszę, to zrobię… – zgodziła się w końcu.<br />

– Ale nie musi być krupnik – dodałam szybko. – Tylko żeby tej<br />

pomidorówki…<br />

– A na drugie mąż czego sobie życzy? – indagowała matka.


– On tylko nie lubi bigosu – powiedziałam. – Zatruł się kiedyś<br />

i wiesz…<br />

– Nie będzie bigosu – ucięła i odłożyła słuchawkę.<br />

Chciałam odwołać ten proszony obiad, ale Sławek wyraźnie miał<br />

ochotę na spędzenie popołudnia z teściami. Założył nawet marynarkę<br />

i krawat. Mnie kazał włożyć nową sukienkę, twierdząc, że jestem<br />

prześliczną kobietą i nie wiadomo czemu chcę zrobić z siebie ciotkę za<br />

pomocą sukienki od ciotki Katarzyny. Ja uważałam, że im gorzej będę<br />

wyglądać, tym lepiej dla naszej wizyty, ale Sławek się uparł. Nie po to<br />

kupował komisową kieckę, żebym teraz w niej nie chodziła. Zanieśliśmy<br />

przekładaniec, bo znalazłam trochę kakao w szafce, a mama Sławka<br />

hojnie dołożyła nam rodzynek i cukru waniliowego z paczki od jakiejś<br />

znajomej zza Odry. Sławek kupił w kwiaciarni gerbery, powstrzymałam<br />

go od zakupu goździków. Nie wiedziałam, jakie kwiaty lubi matka,<br />

myślę, że żadnych nie lubiła, ale byłam przekonana, że smętne goździki<br />

nie przypadną jej do gustu. Sławek kiwnął głową i kupiliśmy gerbery.<br />

– Proszę, proszę – przywitał nas ojciec, otwierając drzwi. Trudno<br />

powiedzieć, czy miał na myśli zaproszenie do środka, czy komentował<br />

mój widok jako poślubionej żony.<br />

– To dla mamy – rzekł Sławek, popychając mnie lekko, żebym<br />

przestąpiła próg, jednocześnie wyciągając gerbery przed siebie.<br />

– Ależ po co takie koszty, przecież i tak zwiędną… – powiedziała,<br />

wyraźnie speszona.<br />

– Nie lubi mama kwiatków? – Pomagał mi zdejmować płaszcz<br />

i z lubością wypowiadał słowo „mama” w kierunku swojej teściowej.<br />

– Lubi, lubi – przerwał mu ojciec. – Tylko po co pieniądze<br />

wydajecie?<br />

Pominęliśmy tę uwagę milczeniem. Zdjęliśmy oboje buty<br />

i weszliśmy do dużego pokoju. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że matka<br />

nie nakryła w salonie, tylko rozłożyła stół w kuchni. Może tak było<br />

wygodniej, ale na pewno mniej uroczyście.<br />

– Zjemy w kuchni. – Zdecydował ojciec. – Jak coś się rozleje,<br />

będzie łatwiej sprzątnąć.<br />

Na obiad był krupnik, a potem kotlety schabowe z ziemniakami<br />

z koperkiem i ogórki kiszone. Wszystko dobre, nudne, nieco mdłe, jak


wszystko, co robiła matka.<br />

– A dzieci kiedy? – wypalił ojciec przy herbacie.<br />

Sławek właśnie próbował wypić herbatę ze szklanki bez koszyka<br />

tak, żeby rodzice nie zauważyli, że parzy sobie palce i jest z tego<br />

powodu wściekły. Na twarzy miał wypisane pytanie, czy w tym domu<br />

nie ma koszyków do szklanek, ewentualnie czy nie mógłby dostać<br />

herbaty w kubku albo w filiżance, jak podawało się u niego w domu. Nie<br />

dosłyszał zatem pytania.<br />

– To nasza sprawa… – powiedziałam do ojca.<br />

– Nie wasza sprawa, nie wasza… – sarkał ojciec. – A kto się będzie<br />

dzieciakiem zajmował?<br />

W tym momencie do Sławka dotarła istota pytania i z ulgą przestał<br />

wojować ze szklanką.<br />

– Niech tata się nie martwi – powiedział. – Damy sobie z Weroniką<br />

radę i w tym względzie…<br />

Matka dała mi znak, żebym poszła z nią pozmywać. Posłusznie<br />

wyszłam, zostawiając „mężczyzn” na rozmowie o istocie rzeczy.<br />

– Jak tam te sprawy? – To wtedy w kuchni padło pytanie.<br />

Najintymniejsze, na jakie matka mogła się zdobyć.<br />

– Bardzo dobrze – odparłam.<br />

– Jesteś w stanie błogosławionym? – zapytała.<br />

– Wręcz przeciwnie – zaprzeczyłam odruchowo.<br />

Mama aż zatrzęsła się z oburzenia.<br />

– Kobieta o tym nie mówi – powiedziała wyniośle.<br />

– Pytałaś. – Nie chciałam wdawać się w dyskusje.<br />

– Córeczko. – Matka zastygła z talerzem i ścierką. – Naszą<br />

powinnością jest rodzić dzieci. Tak chciała Najświętsza Maria Panna.<br />

Cóż, nie tylko ona tego chciała. Ja też, i to bardzo. Nie<br />

stosowaliśmy ze Sławkiem żadnych zabezpieczeń. Nie liczyliśmy, nie<br />

przerywaliśmy, nawet nie z myślą o prokreacji jako takiej, ale z czystej<br />

radości faktu, że z udanego seksu może być coś więcej niż tylko<br />

przyjemność. Naturalnie nie zamierzałam mówić o tym matce. Wtedy<br />

zdałam sobie sprawę z tego, że ja chyba nie mogę mieć dzieci. Przecież<br />

próbowaliśmy już prawie dwa lata, nawet przed ślubem, skrywane harce<br />

na jego lub mojej kanapie, pełne zapału pocałunki, wejścia i wyjścia,


miny i jęki rodem z obejrzanych filmów, ale także własne, szczere<br />

absolutnie. Strach przed wpadką i mówienie sobie, że przecież „jakby<br />

co”, to i tak planujemy ślub, najwyżej będzie trzeba pobrać się szybciej,<br />

niż zakładaliśmy, i w pośpiechu.<br />

W tej kuchni, z talerzem i ścierką w ręku, zamieniłam się znów<br />

w owada, trzepoczącego skrzydłami motyla. Tym razem był to motyl.<br />

Ale nie taki piękny, kolorowy, fruwający kwiat, tylko biały, w szare<br />

ciapki, którego gąsienica lubowała się w liściach kapusty, pustosząc<br />

ludziom pola. Czułam się niewinna i ubrudzona jednocześnie, bo<br />

w jednej chwili sama zanegowałam fakt, że jestem kobietą. Co ze mnie<br />

za kobieta, skoro nie umiem począć dziecka, po co mi piersi, skoro nie<br />

wypełnią się mlekiem, po co brzuch, skoro zawsze będzie pusty?<br />

– Mówię do ciebie – zaterkotała matka. – O czym tak myślisz?<br />

– Tak – powiedziałam i skrzywiłam się ironicznie. – Te rzeczy są<br />

w porządku.<br />

Odłożyła ścierkę i popatrzyła na mnie uważnie. Zwykle miałam<br />

wrażenie, że ona nie rozpoznałaby mnie w tłumie, nie odtworzyłaby<br />

z pamięci moich rysów. Gdybym zaginęła, to na milicji nie umiałaby<br />

powiedzieć ani w co byłam ubrana, ani jak uczesana. Na pytanie „znaki<br />

szczególne” pewnie powiedziałaby, że nie mam żadnych, a kolor<br />

włosów określiłaby jako „chyba blondynka”. Teraz patrzyła na mnie tak<br />

uważnie, jakby była chirurgiem plastykiem oceniającym moją twarz<br />

przed operacją.<br />

– Matka przenajświętsza – uparcie kontynuowała – stworzyła nas<br />

do tego, żebyśmy dawały życie…<br />

– Mamo! – Wywróciłam oczy ku niebu, chociaż motyl we mnie<br />

trzepotał z przerażenia. – Matka przenajświętsza nikogo nie stworzyła…<br />

Ja chcę mieć dzieci…<br />

– I grzechem jest – ciągnęła – żyć z mężem nie …<br />

Tu się zawahała wyraźnie. Nie wiedziała, jakiego słowa użyć na<br />

określenie swoich myśli.<br />

– Tak, wiem, że z mężem nie można współżyć dla przyjemności…<br />

– powiedziałam bezczelnie.<br />

Odwróciła się do mnie plecami i podniosła ręce do góry.<br />

Wyglądała jak jakaś walcząca matrona.


– Dlaczego ty miałaś tylko jedno dziecko? – zapytałam.<br />

– Powinnaś mieć nas całe gromady z takim podejściem…<br />

Oczywiście nie oczekiwałam odpowiedzi. Chciałam tylko<br />

odwrócić jej uwagę od strachu, jaki we mnie się właśnie urodził,<br />

trzepotał, z motyla zamieniał się powoli w ćmę, żeby wreszcie osiągnąć<br />

rozmiary nietoperza. Chciałam krzyczeć, że nie mogę mieć dzieci, że<br />

nigdy nie będę matką. A własna matka w tym czasie próbowała mnie<br />

przekonać, że powinnam iść drogą, jaką chrześcijaństwo zarezerwowało<br />

dla kobiety od zarania dziejów.<br />

– Nie mieliśmy z ojcem warunków – powiedziała.<br />

– Czyli co? – indagowałam. – Jak po mnie sobie z tym radziłaś?<br />

Pytanie było cokolwiek bezczelne, znów nie liczyłam na<br />

odpowiedź. Nawet mogłam się spodziewać awantury, ale matka opuściła<br />

głowę, zacisnęła wargi i powiedziała:<br />

– W sposób bez grzechu.<br />

Nic dziwnego, że ci ludzie byli tak zgorzknieli, tak szarzy i wyzuci<br />

z wszelkiej ikry. Po chrześcijańsku zrobili szare dziecko, a następnie<br />

zaprzestali cielesnych praktyk.<br />

– Nie martw się o nas – wycedziłam. – Nie żyjemy w grzechu,<br />

mamy ślub.<br />

– Żyjecie w grzechu, bo przed Bogiem nie chciałaś przysięgać.<br />

– Co mama mówi… – Czułam strach, zmęczenie, chciałam znaleźć<br />

się ze Sławkiem w naszym mieszkaniu, zamknąć drzwi na zasuwę<br />

i zapaść się w niego, wyżalić, podzielić swoim strachem.<br />

– Przymusiliśmy was z ojcem – sapnęła. – Nie chcieliście przecież.<br />

A i ta spowiedź… widziałam cię, pięć minut przed konfesjonałem… pięć<br />

minut… Z księdzem Andrzejem rozmawiałam, tajemnicą się zasłaniał,<br />

ale ja wiem, żeś ty nie wyznała wszystkiego.<br />

W tym momencie do kuchni wszedł Sławek, który miał na twarzy<br />

wypisaną grozę zbyt długiego siedzenia sam na sam z ojcem, i zapytał,<br />

czy nie pomóc w zmywaniu. Nie mogłam już odpowiedzieć ani<br />

pokornie, że powiedziałam co trzeba księdzu Andrzejowi, ślub wzięłam,<br />

przysięgałam przed ołtarzem, ani przekornie, że nie miałam takich<br />

grzechów, jakie matka miała na myśli.<br />

Prawda była jedna. Nie powiedziałam księdzu Andrzejowi nic


ponadto, że zapominałam pacierza zmówić, a i w kościele co niedziela<br />

nie bywałam. Dodałam jeszcze z własnej woli, że zdarza mi się rodziców<br />

nie uszanować, że myślą straszną – już nie dodałam.<br />

Dałam znak Sławkowi miną, że tu jest równie strasznie jak<br />

w pokoju i jeśli natychmiast nie opuścimy tego domu, to wejdą nam<br />

oboje do łóżka i zaczną analizować, czy na pewno dobrze się do tego<br />

zabieramy.<br />

Uciekliśmy wtedy prawie bez pożegnania. Sławek wymógł na ojcu,<br />

żeby ten oddał mu klucz. Ojciec stanął przed konfrontacją, wziął głęboki<br />

oddech… i skapitulował. Dał nam klucze bez słowa, mrucząc coś o tym,<br />

żeby go nie prosić o podlanie kwiatków albo o posiedzenie, kiedy<br />

przyjdzie hydraulik.<br />

– Swoją drogą – skwitował Sławek, kiedy tylko znaleźliśmy się<br />

w domu – koszmar może przybierać różne oblicza.<br />

Kiwnęłam głową. Usiedliśmy na kanapie i przytuliliśmy się do<br />

siebie.<br />

– Nie mogę mieć dzieci – powiedziałam.<br />

Właśnie zaczynał się wieczorny film. Sławek spojrzał na mnie<br />

nieprzytomnym wzrokiem.<br />

– Chcesz, żebym wyłączył telewizor? – zapytał.<br />

Objęłam go i pocałowałam, bo był mężczyzną moich marzeń.<br />

Który facet chce wyłączyć film, bo jego żona ma jakiś problem?<br />

– Bo mogę wyłączyć i poszlibyśmy sobie do łóżeczka robić<br />

potomeczka… Tomek potomek… Tomek to bardzo ładne imię, nie?<br />

– Ale ja nie mogę mieć dzieci – upierałam się.<br />

– Co ty mówisz? – zapytał poważnie.<br />

– Ja to czuję… że nie mogę…<br />

– Weroniko – jego ręce objęły moją twarz – cóż za głupstwa<br />

opowiadasz?<br />

– Sławek, próbujemy przecież już prawie dwa lata i… nic…<br />

Film toczył się niezależnie od naszego własnego dramatu. Kątem<br />

oka zobaczyłam, że bohaterka strzela do jakiegoś mężczyzny.<br />

Doprawdy, zabiła go prawie na początku filmu, co zatem wypełni<br />

pozostałe półtorej godziny, kołatało mi w głowie.<br />

– Kochanie – powiedział. – Rok, dwa, to nie jest dużo. Przecież do


czasu ślubu uważaliśmy…<br />

– Nie uważaliśmy – zaprzeczyłam.<br />

– Właśnie uważaliśmy, to znaczy ja uważałem. Mimo wszystko<br />

chciałem uniknąć wpadki.<br />

– Ale teraz nie uważasz? – upewniłam się.<br />

– Nie uważam, ale to bardzo krótko… – zaprotestował. – Co ty<br />

sobie wbiłaś do główki?<br />

– Ja to czuję – powtórzyłam po raz kolejny.<br />

Westchnął, wcale nie zniecierpliwiony, tylko bardzo, bardzo<br />

zmartwiony.<br />

– Na jakiej podstawie opiera się twoje przeczucie? Przecież jesteś<br />

praktyczną dziewczynką.<br />

– Czuję, że dzieci zaczynają mnie denerwować, każda kobieta<br />

z brzuchem na ulicy staje się moim wrogiem, liczę te dni i czytam pisma<br />

w kółko. O jednym myślę, co zrobić, żeby zajść…<br />

– Tak nie można – powiedział.<br />

– Ale ja…<br />

– Wiem, że tak bardzo tego chcesz. Ja też tego bardzo chcę. Ale<br />

jesteśmy nieco ponad rok po ślubie, bardzo młodzi, życie przed nami…<br />

Osiemnaście lat później zginął wypadku samochodowym. Wtedy<br />

też miał całe życie przed sobą, ale umarł, a ja razem z nim.<br />

– Mnie się wydaje, że coś jest z tymi sprawami nie tak…<br />

– Dobrze, kochanie – zgodził się. – Skoro masz takie wrażenie, to<br />

pójdziemy jutro do ginekologa, on cię zbada i się uspokoisz.<br />

Ginekolog mnie uspokoił. Kobieta zbadała mnie bardzo boleśnie<br />

i powiedziała, że macica w tyłozgięciu, ale ona nie widzi niczego<br />

niepokojącego. Zapytała, czy mam bolesne miesiączki.<br />

– Wręcz przeciwnie – powiedziałam. – Nic nie odczuwam, nie<br />

mam problemów z nastrojem…<br />

– No to wszystko w porządku – skwitowała radośnie i skasowała<br />

nas jak prywaciarz za nowalijki.<br />

Pomni zalecenia, żeby się zrelaksować i próbować do skutku,<br />

relaksowaliśmy się i próbowaliśmy. Tyle że pożądanego skutku nie było.<br />

– A wiesz – zagadnął mnie kiedyś Sławek, kiedy leżeliśmy obok<br />

siebie i czytaliśmy książki przed snem, całując się po każdym rozdziale


albo po prostu tak, bez żadnego powodu. – Może powinniśmy gdzieś<br />

pojechać na wakacje i tam może byś się zrelaksowała…<br />

Najeżyłam się wtedy i nastroszyłam czułki. Motyl zaczął we mnie<br />

mocniej trzepotać skrzydłami, ćma potrząsnęła odwłokiem w gardle.<br />

– Uważasz, że nie mogę zajść w ciążę, bo się spinam? – zapytałam.<br />

– Nie, skarbie. – Objął mnie rękoma. – Uważam, że się<br />

denerwujesz i spinasz tak po prostu. A chciałbym, żebyś była<br />

wypoczęta…<br />

– Rzeczywiście bardzo się tym denerwuję…<br />

– Uważam, że nie ma czym. – Pokręcił stanowczo głową. – To<br />

zachodzenie jest bardzo przyjemne. Przynajmniej dla mnie…<br />

Także się uśmiechnęłam.<br />

– Nie chcę, żebyś myślał, że ja myślę tylko o tym jednym…<br />

– Ależ nie myślę, że ty myślisz, i nie myśl, że ja o tym też nie<br />

myślę, tylko…<br />

Śmiałam się już na całego. On zawsze potrafił wprawić mnie<br />

w dobry nastrój.<br />

– Dobrze – powiedziałam. – Pojedziemy w jakieś ładne miejsce,<br />

ale ja przede wszystkim i tak absolutnie od razu przestanę myśleć tylko<br />

o jednym, to znaczy o tej ciąży…<br />

– Byłbym bardzo wdzięczny. – Położył mi głowę na brzuchu<br />

i pocałował w okolicę żebra.<br />

A potem zasnął, a ja natychmiast odłożyłam książkę, patrzyłam na<br />

niego i oddawałam się najmilszej czynności, czyli patrzeniu, jak śpi.<br />

W takich chwilach byłam spokojna i pełna wiary w to, że nam się uda.<br />

•<br />

Kolejne lata naszego życia wypełniła moja huśtawka hormonalna,<br />

wyhamowywana przez pokłady cierpliwości Sławka. W końcu stało się<br />

jasne, że „coś jest nie tak” i bez jakiegoś leczenia dziecka nie będzie.<br />

– Może to jednak kwestia relaksu? – zapytał, kiedy któregoś dnia,<br />

po kolejnej wizycie u sławnego ginekologa, płakałam w jego sweter.<br />

– Nie zaczynaj… – chlipałam.


– Ten facet mówił, że on nic złego nie widzi, tylko to pewnie<br />

kwestia nastawienia czy „spięcia”…<br />

Oderwałam się od swetra Sławka i wytarłam nos w chustkę.<br />

– Ja być może jestem napięta – powiedziałam – ale chodzi tylko<br />

o to, że próbujemy i nic… Już tyle lat liczenia, leków, czekania, znów<br />

liczenia… Ja już jestem taka… załamana…<br />

– Mnie to liczenie też wykańcza, najpierw do piętnastu i USG,<br />

potem znów do piętnastu i test… Ale ja ciebie, kochanie, podziwiam, że<br />

ty jesteś przy tym taka pełna nadziei…<br />

– Bo mam dużo nadziei… – zapewniałam, płacząc, chociaż tej<br />

nadziei było coraz mniej.<br />

– Bo może za bardzo próbujemy. – Pocałował mnie w czoło.<br />

– Tamta kobieta dobrze radziła…<br />

Mówił o pani profesor, która podsumowała nas bardzo ostro,<br />

twierdząc, że dziecka się „nie robi” tak, jak my to robimy, łykając<br />

tabletki i kochając się intensywnie w te dni, ale przeciwnie, ludzie<br />

współżyją ze sobą, a dziecko pojawia się wtedy w sposób naturalny.<br />

Radziła, żeby nie kochać się w dni, które uważamy za płodne, najlepiej<br />

w ogóle uznać, że przez kilka miesięcy mamy przerwę. Nie przyjmować<br />

tabletek na porost jajeczek, wyrzucić kalendarzyki i tyle. Ani się miałam<br />

obejrzeć, jak będę dźwigała przed sobą duży brzuch.<br />

– Ciebie to męczy? – spytałam.<br />

– Wiesz, że nie, ale ty się męczysz….<br />

– Ja… – zaprotestowałam.<br />

– Poczekaj, Werka. – Przyciągnął mnie do siebie. – Ja widzę, jak<br />

się stresujesz, łykasz te leki i źle się po nich czujesz. Ukrywasz to przede<br />

mną, ale ja przecież wiem…<br />

– Ja… – usiłowałam mu przerwać.<br />

– Chcę powiedzieć… – Był stanowczy. – Bardzo pragnę dziecka,<br />

bo ty go pragniesz i ja go pragnę. Jesteśmy gotowi już od wielu lat, ale<br />

być może robimy błąd, podporządkowując całe nasze życie właśnie<br />

temu.<br />

– Jak to? – Zaczęłam płakać od nowa. – Wiesz, co się ze mną<br />

dzieje, kiedy widzę babę w ciąży, nawet kiedy patrzę na dzieci<br />

w przedszkolu…? Nigdy tak nie było, żebym w przedszkolu miała żal do


dzieci…<br />

– Wiem – powiedział. – I nie myśl, że ze mną nie dzieje się to<br />

samo. Ja na dodatek nie mogę za bardzo o tym mówić.<br />

– Możesz wszystko powiedzieć… – żachnęłam się.<br />

Pokręcił głową.<br />

– Nie w tej kwestii, Wera. To przecież sprawia ci ból. Jak mam<br />

powiedzieć, że od wielu lat kochamy się z kalendarzykiem? Ze serce mi<br />

się kraje, kiedy widzę, jak puchniesz po hormonach…<br />

– Przytyłam, wiem…<br />

Machnął ręką.<br />

– Nie przytyłaś. To opuchlizna. Potem schodzi. Jesteś zmęczona<br />

i rozdrażniona. Co miesiąc płaczesz, kiedy przychodzi okres. Robisz to<br />

po cichu w łazience, a ja udaję, że nie widzę… Ja nie mogę się skarżyć,<br />

nie mogę nic mówić, bo powinienem cię wspierać…<br />

– Wspierasz…<br />

– Staram się. Czasem myślę, że ty łykasz te hormony i cierpisz,<br />

a może to ze mną jest coś nie tak.<br />

Zrobił drogie badania nasienia, wysyłane gdzieś tam w Polskę,<br />

i wprawdzie powiedzieli, że plemników ma nieco mniej, to zupełnie<br />

wystarczająco, żeby spłodzić dziecko. To ja miałam cykle<br />

bezowulacyjne.<br />

– Przecież zrobiliśmy badania i ja nie mam wystarczająco dużo<br />

tych jajeczek.<br />

– Tylko że to może być nasza obopólna wina, czy tam może nie<br />

wina, ale przyczyna…<br />

Siłą powstrzymałam się, żeby znów nie sprowadzić dyskusji do<br />

mojego płaczu za dzieckiem i jego zapewnień, że na pewno, ale to na<br />

pewno będziemy je mieli.<br />

– Ja nie chcę powiedzieć, żebyśmy zrezygnowali…<br />

– A co chcesz powiedzieć? – szepnęłam.<br />

– Chcę, żebyśmy znów byli kobietą i mężczyzną, a nie<br />

potencjalnymi rodzicami. Przestańmy liczyć, ty odstaw leki. Powiedzmy<br />

sobie, że nie możemy mieć dzieci.<br />

– Ja sobie tego nie powiem… – Oddychałam głęboko, a serce mi<br />

waliło. – Nigdy…


– Powiesz. – Kiwnął stanowczo głową. – Ja też to sobie powiem.<br />

Próbowaliśmy, próbujemy i pewnie będziemy próbować, ale bez<br />

napięcia, bez liczenia i bez oczekiwań… I bez lekarzy.<br />

– Sławek, ja tak chcę ci dać dziecko…<br />

Wziął moją twarz w obie ręce.<br />

– To już nie pragnienie, nie marzenia, tylko obsesja. Ty chcesz mi<br />

dać, ja chciałem ci dać. Jeśli chcesz nadal próbować, to beze mnie. Ja już<br />

nie chcę.<br />

To był cios przeciwko mojej wierze w przyszłość. Z jego strony,<br />

jak się później okazało, bardzo mądra strategia. Jeszcze kilka miesięcy<br />

takiego życia zniszczyłoby nas z kretesem. Życie w rytm dni,<br />

z notatnikiem, kiedy należy się powstrzymać od seksu, kiedy kochać,<br />

kiedy brać pigułki i maskować opuchliznę rajstopami<br />

przeciwżylakowymi.<br />

– Zrozum… – zaczął.<br />

– Rozumiem, Sławek – powiedziałam. – Rozumiem…<br />

I choć serce się krajało, nie wzięłam więcej ani jednej pigułki. Ale<br />

nie przestałam marzyć o dziecku, które to pragnienie zamieniłam<br />

w cichą nadzieję, że kiedy już przestanę brać leki, to ciąża sama<br />

przyjdzie, bo tak właśnie miało być. Przecież koleżanki, którym w końcu<br />

powiedziałam, że „coś jest nie tak”, głównie żeby ukrócić ich pytania<br />

o to, dlaczego uczę w przedszkolu, a własnych dzieci nie mam, miały<br />

w zanadrzu mnóstwo takich historii. O tym, jak jedna siostra cioteczna<br />

nie mogła mieć dzieci, w końcu postanowiła adoptować i właśnie, kiedy<br />

czekała, to wtedy zaszła w ciążę i bliźniaki mają dziś dziesięć lat. A inna<br />

koleżanka koleżanki to się leczyła piętnaście lat, aż w końcu ginekolog,<br />

wyobrażacie sobie jaki kretyn, powiedział jej, że już może zapomnieć<br />

o sprawie, bo właśnie przekwita. I ta koleżanka koleżanki strasznie<br />

płakała, a potem się okazało, że miesiączki nie miała, bo była w ciąży.<br />

Więc to nie klimakterium.<br />

– I była u tego ginekologa potem? – zapytała jedna z uczestniczek<br />

dyskusji.<br />

– A po co? – zdziwiła się autorka opowieści.<br />

– No dziecko pokazać…<br />

– Aaa. – Autorka zrozumiała. – Nie wiem, nie pytałam, ale ja bym


poszła.<br />

– Ja też bym poszła – z przekonaniem powiedziała tamta.<br />

Nie wiem, czy ja bym poszła. Musiałabym odwiedzić dziesiątki<br />

ginekologów, u których byliśmy. Zresztą żaden nie wykluczał<br />

definitywnie tego, że kiedyś uda mi się w ciążę zajść. Tylko żaden nie<br />

sprawił, że macierzyństwo faktycznie miało stać się moim udziałem.<br />

Ze Sławkiem przestaliśmy rozmawiać na ten temat. Nie stało się to<br />

tabu, ale przestaliśmy mówić o potencjalnej ciąży czy o tym, co będzie,<br />

jak pojawi się wreszcie to nasze dziecko. Bywało nawet, że kiedy<br />

miałam okres, to dziwił się i mówił rozczarowany, że szkoda, bo miał na<br />

mnie ochotę. Tabletki, drogie hormony wyrzuciliśmy do kosza, nie<br />

wykupiliśmy recepty na horrendalnie drogie zastrzyki i udawaliśmy, że<br />

się poddaliśmy. Pojechaliśmy do rodziców na niedzielny obiad, najpierw<br />

do jednych, potem do drugich, i wyłuszczyliśmy, w czym rzecz. Łatwiej<br />

poszło u rodziców Sławka.<br />

– Tak mi przykro – powiedziała mama Sławka i na jej miłej,<br />

pulchnej twarzy odbiła się cała potencjalna historia dorastania wnuków,<br />

których mieć nie będzie. W jej oczach gasł widok bujającego się na<br />

huśtawce malucha i jej przestrzegającej przed tym, żeby nie za wysoko,<br />

bo spadnie i jakie nieszczęście się stanie. Ręka poruszyła się<br />

niespokojnie, bo teściowa pewnie setki razy czuła małą łapkę w swojej<br />

mocnej dłoni, którą ciągnie upartą wnuczkę, kiedy ta po drodze<br />

z przedszkola w kółko się zatrzymuje, bo chce dać łabędziom chlebka<br />

albo popatrzeć na mrówki. Nigdy nie widziałam tak wyrazistej twarzy,<br />

jak wtedy u niej.<br />

– Jesteście pewni? – spytał mój teść.<br />

– Nie mówiliśmy wam – zaczął Sławek, żeby mi oszczędzić tego<br />

wszystkiego – ale my z Weroniką od dawna się leczymy i próbujemy…<br />

– Dlaczego nam nie powiedzieliście? – Teściowa odzyskała mowę.<br />

– Przecież pomoglibyśmy wam. Może potrzeba pieniędzy albo jakoś<br />

inaczej możemy pomóc…<br />

– Mamusiu. – W głosie Sławka pobrzmiewała irytacja. – To są<br />

intymne sprawy… Nie możecie pomóc…<br />

Ja się nie odzywałam. Bałam się, że wybuchnę płaczem albo<br />

zacznę krzyczeć.


– Podejrzewaliśmy to – powiedziała. – Nigdy nie pytaliśmy,<br />

dlaczego nie macie dzieci, ale przecież wiem, że Weronika, zwłaszcza<br />

Weronika, kocha dzieciaki. Przecież pracuje…<br />

Nie wytrzymałam i rozpłakałam się z tego napięcia i poczucia<br />

klęski. Przecież pojechaliśmy na tygodniowe wakacje nad morze, gdzie<br />

było cudownie, świeciło słońce, spacerowaliśmy po plaży, a nocami po<br />

seksie zasypialiśmy wtuleni w siebie. Byłam prawie pewna, że taki<br />

relaks, odcięcie się od problemów i codzienności, da jakieś efekty. Ale<br />

po dwóch tygodniach przyszedł okres, a ja siłą powstrzymałam się od<br />

tego, żeby nie płakać i nie przepraszać Sławka za jakieś niejasne winy.<br />

Udawałam, że nic się nie stało, przecież już wiemy, że nie możemy, ba!<br />

nie chcemy nawet i to jest naturalne, dajcie nam wszyscy święty spokój<br />

i nie wszyscy muszą mieć tabuny dzieci, do jasnej cholery, my też nie.<br />

– Przepraszam, Weroniczko – powiedziała teściowa, a ja<br />

machnęłam ręką, że nic nie szkodzi. To bolesne, ale niestety tak jest.<br />

Teść obracał w palcach papierosa.<br />

– To niesprawiedliwe – stwierdził. – I takie… niechrześcijańskie.<br />

Kto jak kto, ale wy powinniście mieć dziecko.<br />

– Może i niesprawiedliwe albo niechrześcijańskie… – podsumował<br />

Sławek – ale dość na ten temat. Koniec i kropka, trudno, przeżyliśmy<br />

swoje, przepłakaliśmy i jest, jak jest… Tylko prosiłbym, zwłaszcza<br />

mamę, żeby nam nie przynosiła cudownych ziół i modlitw do<br />

świętego… hm, od dzieci czy płodności… Bo to nie pomoże, ale nas<br />

zaboli.<br />

Teściowie milczeli, pleśniak na talerzykach się marnował, a ja<br />

poczułam, że żuk wrócił. Tak dawno go nie było, a teraz wlazł pod skórę<br />

na piersi i posuwał się wolniutko w górę, do przełyku, gdzie po chwili<br />

zacisnął czułki tak mocno, że aż krzyknęłam, nie mogąc nabrać<br />

powietrza. „Złóż ofiarę”, powiedziało coś w mojej głowie, „złóż ofiarę”,<br />

powtórzyło.<br />

– Jaką ofiarę? – zastanawiałam się, z zaskoczonych spojrzeń<br />

teściów wywnioskowałam, że musiałam powiedzieć to głośno.<br />

– Co ty mówisz, dziecko? – spytał teść.<br />

W jego pojęciu zawsze byłam dzieckiem, chociaż dobiegałam<br />

trzydziestki.


– Nic, nic – powiedziałam.<br />

Nie przyjęli tego najlepiej, ale raczej zapadli się w sobie, niż wyszli<br />

z pretensjami, radami, czy konkretnymi uczynkami. Ja bałam się<br />

zwłaszcza rad, żeby się pojednać z Bogiem, zacząć chodzić do kościoła,<br />

a dziecko zaraz przyjdzie na świat. Teściowie nie powiedzieli ani<br />

jednego słowa na ten temat i można było w ciszy, bez apetytu dokończyć<br />

pleśniak, popisowe ciasto teściowej.<br />

Z moimi rodzicami nie było już tak miło. Ojciec zacisnął wargi<br />

i zapytał o to, czyja to wina.<br />

– Natury – powiedział Sławek.<br />

Był za tym, żeby im nic nie mówić. Tu muszę być sprawiedliwa,<br />

ale ja chciałam to uczciwie załatwić. Przy okazji każdych świąt<br />

słyszałam tę samą formułkę o błogosławieństwie z ust matki, a Sławek<br />

– pytanie, kiedy zmajstruje wnuka. Właśnie tak się wyrażał:<br />

„zmajstrować” wnuka albo dzieciaka. Mnie zalewała żółć ze złości,<br />

a Sławek wzruszał ramionami i mówił, że cały czas majstruje przy<br />

sprawie i co zrobi, to uznaje, że może lepiej i zaczyna od początku.<br />

Dlatego tak długo to trwa.<br />

– Bo wy do kościoła nie chodzicie – wystrzeliła typową śpiewkę<br />

matka.<br />

– Mamo, nie o to chodzi… – sprostowałam bez większej nadziei.<br />

– Może do jakiego lekarza trzeba? – Ojciec nie był pewien, co<br />

należy powiedzieć w takiej sytuacji.<br />

– Leczymy się od wielu lat. – Sławek był spokojny i rzeczowy.<br />

– A ponieważ właśnie uznaliśmy, że dalej nie będziemy się leczyć, to<br />

mówimy wam po prostu, że nie będziemy mieli dzieci.<br />

– Ale nam chodzi o wnuki! – zaprotestowała matka.<br />

Na obiad podała zrazy tak okręcone nitką, że można by nią po<br />

wypraniu sfastrygować prześcieradło. Do tego ziemniaki jak zwykle<br />

i nowość – sałatkę z kapusty pekińskiej z kukurydzą z puszki. Nie<br />

wiedziałam, co ta inność oznacza. Matka była tak konserwatywna<br />

w kuchni, że taka zmiana kulinarna była dla niej rewolucją.<br />

– Bardzo dobra sałatka. – Pochwaliłam, chociaż nie była to prawda.<br />

Grubo pokrojone liście były niedosolone. Niedokładnie odcedzona woda<br />

mieszała się z nierozmieszaną śmietaną.


– W telewizji podają takie… przepisy. Na kablówce.<br />

– O – powiedział Sławek, który nałożył sobie symboliczną porcję<br />

i nawet jej nie był w stanie przełknąć. – Macie kablówkę?<br />

– Nie zmieniajcie tematu – syknął ojciec.<br />

Spojrzałam na niego zdumiona. Mimo wszystko nie spodziewałam<br />

się żadnych żądań.<br />

– Macie mieć dzieci jak inni – wygłosił.<br />

Sławek parsknął śmiechem i odłożył talerz. Przestał się zmagać<br />

z nitką na zrazie przy użyciu tępego domowego noża.<br />

– Zawsze się zastanawiałem, dlaczego tak trudno się z wami<br />

porozumieć – zaczął. – I już wreszcie wiem. Wy po prostu nie słuchacie<br />

tego, co się do was mówi. Jesteście jak pozamykani w jakichś<br />

więzieniach konwenansów, a głosy słyszycie z tych swoich kablówek.<br />

Tyle lat przychodziłem tutaj z Weroniką i słuchałem waszego pieprzenia<br />

o kościele, życiu, jakbyście jeszcze żyli. A wy już nie żyjecie. Jesteście<br />

dawno martwi.<br />

Zapadła cisza. Na znak solidarności i ja odsunęłam talerz.<br />

Wstałam. Po słowach Sławka wypadało tylko wstać i wyjść, dlatego<br />

sięgnęłam po apaszkę opartą na siedzeniu fotela.<br />

– Jeszcze nie skończyłem z twoimi rodzicami, Weroniko. – Sławek<br />

powstrzymał mnie gestem dłoni.<br />

– Jesteś w moim domu… ty… darmozjadzie… – Ojciec<br />

najwyraźniej był zbyt przerażony, żeby użyć odpowiedniego epitetu.<br />

– Nie jestem darmozjadem. – Sławek był najspokojniejszym<br />

mężczyzną na świecie. – Pracuję, a od was w życiu nie wziąłem<br />

złotówki. A co do tego, co jeszcze mam wam do powiedzenia, to…<br />

– Jak możesz? – wyrwało się matce w moją stronę.<br />

– Jeśli usłyszę z waszych ust choćby jedną uwagę na temat naszego<br />

życia, to nigdy nas tu nie zobaczycie…<br />

– Wypierasz się rodziny? – Tym razem ojciec patrzył w moją<br />

stronę.<br />

– Nie muszę – powiedziałam nieco tchórzliwie, ale zaraz<br />

odzyskałam głos. – To on jest moją rodziną, nie wy…<br />

Wyszliśmy i nie wróciliśmy tam przez kolejne dwa miesiące.<br />

Potem zadzwoniła matka i przypomniała, że jest rocznica śmierci


dziadków i trzeba iść na groby. Umówiliśmy się jak gdyby nigdy nic,<br />

potem poszliśmy na obiad, który był o niebo lepszy niż wszystkie<br />

poprzednie razem wzięte, a z ust rodziców poza uwagami o pogodzie<br />

i pytaniami o przetwory na zimę nie padło ani jedno słowo na temat<br />

dziecka.<br />

•<br />

Miesiące mijały niepostrzeżenie, ja pracowałam nadal z dziećmi,<br />

witałam kolejne wiosny i lata, a Sławek awansował w swojej firmie,<br />

która się sprywatyzowała. Mimo kryzysu dla takich ludzi jak Sławek,<br />

z wykształceniem i znajomością języków, otwierały się perspektywy.<br />

Koniec lat osiemdziesiątych i początek dziewięćdziesiątych to był<br />

początek nadziei i nowych możliwości praktycznie dla każdego. Dali<br />

mojemu mężowi nowy gabinet, większy niż nasza sypialnia, i w kółko<br />

pytali, czego sobie życzy, żeby jego jakość pracy była lepsza.<br />

– Zatrudnili mi sekretarkę – powiedział któregoś dnia. – Własną…<br />

– Ooo. – Ukłuło mnie. – Ładna?<br />

– Ładna, ale ma dwadzieścia dwa lata, a mnie, jak dobrze wiesz,<br />

nie interesują dziewczynki…<br />

Za mało się interesowałam jego pracą. On w kółko mnie przywoził<br />

z przedszkola, woził na szkolenia, stał dumny, kiedy dostawałam kolejne<br />

dyplomy i certyfikaty, a ja, żeby oddać sprawiedliwość, niewiele<br />

wiedziałam o tym, co on rzeczywiście robi.<br />

– Co ty właściwie robisz w firmie? – zapytałam, ładując mu na<br />

talerz opiekane ziemniaki i roladki indycze ze śliwkami, a do tego<br />

brokuły w cieście.<br />

Jego uwaga była w dziewięćdziesięciu procentach zogniskowana<br />

na cuda na talerzu i niewiele słyszał z tego, co mówiłam.<br />

– Przecież wiesz, zajmuję się jakością wdrażanych produktów tuż<br />

przed ich wdrożeniem.<br />

– Aha – odpowiedziałam. – A po co ci sekretarka?<br />

– Bo jestem dyrektorem do spraw tych wdrożeń i kontaktuję się<br />

z Europą Zachodnią, gdzie sprzedajemy te części i całe maszyny.


– A po co sekretarka?<br />

Sławek obgryzał brokuła z panierki, co zwykle mnie rozczulało.<br />

Teraz zobaczyłam niewielkie wahanie w jego oczach.<br />

– To asystentka – zaczął. – Każdy szef ma asystentkę. Taka moda<br />

teraz. Nie parzy kawy. To znaczy parzy, tylko nie jest od tego.<br />

– A od czego?<br />

Palec ześlizgnął mu się z widelca, ale Sławek zręcznie go złapał<br />

i tym samym nie mogłam zapytać: „Skoro to tylko asystentka, to<br />

dlaczego upuściłeś widelec?”.<br />

– Weronika, ona umawia spotkania, załatwia korespondencję,<br />

nawet garnitury powinna mi zawozić do prania.<br />

– Garnitury do prania? – Tu mnie zatkało. – Przecież po pierwsze,<br />

ty nie nosisz garniturów, po drugie, ja mogę zanieść do prania, to<br />

zaledwie dwa kroki…<br />

Tym razem brokuł upadł mu na talerz, na widelcu została sama<br />

panierka.<br />

– Powinienem kupić, zwrócono mi uwagę, że nie chodzę<br />

w garniturze…<br />

Odrzuciłam precz myśl o przyczynie niezgrabności palców<br />

i zaczęłam głośno myśleć o tym, gdzie można kupić garnitur Sławkowi.<br />

– Daj spokój. – Odzyskał animusz i trzymając znów mocno<br />

widelec w ręku, zjadał ziemniaki. – Nie chcę garnituru.<br />

– Przecież sam mówiłeś, że musisz mieć… Mógłbyś przy jedzeniu<br />

używać noża? – zapytałam nieco ostrzejszym tonem niż zwykle.<br />

Westchnął.<br />

– Weronika, wiesz doskonale o tym, że ja nie cierpię jeść nożem.<br />

Robię to tylko w sytuacjach oficjalnych. A w domu, błagam, nie zmuszaj<br />

mnie do tego…<br />

Kiwnęłam głową. Coś jednak było nie tak.<br />

– O co chodzi? – spytałam.<br />

– O dużo pracy i o to, że chcę spokoju w domu… – odparł tym<br />

samym ostrym tonem, którego ja użyłam przed chwilą.<br />

Na pewno był zmęczony tym szefowaniem, dyrektorowaniem czy<br />

innymi czynnościami, z którymi ja nie miałam nic wspólnego.<br />

– Przepraszam cię – powiedziałam i wyszłam do kuchni.


Po chwili był już przy mnie i obejmował.<br />

– Jestem zmęczony, Weronika, to ja przepraszam…<br />

Pozwoliłam się objąć, pocałować, dmuchnąć w twarz i przekonać,<br />

że to naprawdę zmęczenie, a nie dupa na boku. Coś takiego zaświtało mi<br />

w głowie i nie mogłam się od tej myśli opędzić.<br />

– Wiesz co? – powiedział w końcu. – Potrzebuję tego garnituru,<br />

jakichś koszul, a ty sukienki.<br />

– A po co mi sukienka? – spytałam.<br />

Uśmiechnął się niepewnie. Ja z kolei byłam przekonana, że to, co<br />

powie za chwilę, nie będzie szczere, płynące z głębi serca. Motyl wziął<br />

się nie wiadomo skąd na sercu, zatrzepotał, a potem wpadł do środka<br />

i popłynął żyłami razem z krwią, tłukąc się i topiąc w czerwonej cieczy.<br />

– Chciałbym, żebyś poszła ze mną na przyjęcie gwiazdkowe.<br />

Mamy przyjść z żonami. To będzie w jakiejś bardzo modnej restauracji<br />

w samym centrum. Podadzą ci jedzonko, zjesz i będzie raz jak trzeba.<br />

Dawno cię nigdzie nie zapraszałem, już nie pamiętam, kiedy ci coś<br />

kupiłem. Idź do fryzjera, Weronika, do kosmetyczki, czy gdzie tam się<br />

chodzi…<br />

I tak gadał bez końca, a ja słuchałam coraz bardziej przerażona,<br />

odpychając wszystkie myśli, zaciskając wargi na pytaniu: „Czy ty kogoś<br />

masz?” i „Czy to przez to, że nie mamy dzieci?”.<br />

Restauracja nazywała się Casa Valdemar, czyli „dom Waldka”,<br />

i była rzeczywiście niewiarygodnie elegancka. Weszliśmy tam<br />

punktualnie, wcześniej chodziliśmy ulicą Piękną przez piętnaście minut,<br />

bo byliśmy za wcześnie i Sławek za skarby świata nie chciał wejść.<br />

Zmarzłam, bo miałam na sobie sukienkę bez rękawów, czarną,<br />

z krótkimi czerwonymi bufiastymi rękawkami, nieco błyszczącą,<br />

i szpilki z butiku. Sławek kupił mi tę sukienkę po tym, jak już<br />

uzupełniliśmy jego garderobę o dwa garnitury: jeden ciemnoszary, drugi<br />

czarny, oraz dwie białe koszule: dwie błękitne i jedną w prążki. Do tego<br />

krawaty, buty… Mnóstwo pieniędzy. Sławek, jakiego nie znałam<br />

przynajmniej od tej strony, oglądał się w lustrze i pozwalał sobie<br />

podawać kolejne krawaty, które przykładał do garnituru, i ciemne<br />

skarpetki. Wyglądał przy tym bardzo przystojnie. Ja unikałam patrzenia<br />

w lustro, zamykałam oczy, ile razy mój wzrok miał zogniskować się


w szklanej tafli. Byłam jeszcze przed fryzjerem, twarz miałam szarą<br />

i zmęczoną, a figura nosiła ślady trwającego zbyt długo leczenia<br />

hormonalnego. W końcu z naręczem paczek zawierających rzeczy dla<br />

Sławka wcisnęliśmy się do jednego sklepu i tam bez protestów<br />

przymierzyłam małą czarną, bardzo elegancką, od biustu w dół z cienkiej<br />

wełenki, za to górę miała z eleganckiej koronki. I te czerwone rękawki.<br />

– Ta będzie bardzo dobra – powiedziałam, starając się nie<br />

okazywać zmęczenia.<br />

Głowa mnie rozbolała od zapachu perfum w sklepie z garniturami.<br />

Nigdy nie znosiłam zapachów, mam na nie nadwrażliwość od<br />

dzieciństwa i to szczególnie, paradoksalnie, tyczy się ładnych woni.<br />

Smród nie żebym uwielbiała, ale toleruję znacznie lepiej niż intensywne<br />

perfumy. Z tego powodu zawsze śmialiśmy się ze Sławkiem, że jestem<br />

tanią żoną, bo lubię wody kolońskie o zapachu wiatru, nie trzeba<br />

wydawać na mnie na perfumy.<br />

– Owszem, dobra, ale jakaś taka… – Sławek popatrzył na mnie<br />

krytycznie.<br />

Zrobiłam się czerwona. Kiedy się pobieraliśmy, nosiłam rozmiar<br />

trzydzieści osiem i nie tyłam, mimo, że jadłam, co chciałam. Po leczeniu<br />

hormonalnym miałam już dwa rozmiary więcej, co widać było głównie<br />

w okolicach bioder, i jawny cellulit, którego nawet nie próbowałam<br />

zwalczać.<br />

– Jaka? – spytałam poważnie. – Wiem, że skromna, ale wydaje mi<br />

się, że to dobrze…<br />

– No właśnie nie taka znów skromna – stwierdził. – Ta koronka<br />

jest dość… wyzywająca. I rozmiar chyba nie ten…<br />

– Nie jest wyzywająca. – Pokręciłam głową. – Tak ci się wydaje,<br />

bo mam biały biustonosz. Założę czarny i będzie okej. I ta koronka jest<br />

gęsta, bardzo ładna… A rozmiar…<br />

– Wydaje mi się, że jest za mała. – Przyglądał mi się krytycznie.<br />

– Może poprosimy ekspedientkę o numer większą?<br />

– Teraz nie ma ekspedientek, tylko specjalistki do spraw sprzedaży<br />

albo asystentki handlowe…<br />

– Żartujesz chyba? – Na moment nie był mężczyzną, który właśnie<br />

dostrzegł, że jego żona zbrzydła i się zestarzała, a moim Sławkiem, który


cenił sobie moje poczucie humoru. – Ale jest za ciasna na ciebie…<br />

– No jest – skapitulowałam. – Moja figura się zmieniła…<br />

– Czy ja mogę w czymś doradzić? – Przez moją niepewność,<br />

a Sławka nieprzeniknione spojrzenie, przebił się głos dziewczyny, która<br />

mogłaby być moją córką, a teraz chciała mi pomóc w akceptacji samej<br />

siebie w tej drogiej, przepięknej sukience.<br />

– Proszę powiedzieć, czy ja dobrze wyglądam w tej sukience?<br />

– Postawiłam wszystko na jedną kartę.<br />

– Bardzo dobrze. – Kiwnęła głową dziewczyna. W głosie miała<br />

szczerość. Spojrzała przelotnie na Sławka. Wydawało mi się, że jej się<br />

spodobał i pomyślała, co taki przystojny facet robi z takim pasztetem jak<br />

ja.<br />

– Czy nie jest za ciasna? – nie ustępował Sławek.<br />

– Taki model – zaprzeczyła dziewczyna. – Moim zdaniem idealnie<br />

leży. Pod spód trzeba tylko włożyć czarną koszulkę albo body. Mamy<br />

takie, jeśli pani chce…<br />

– Świetnie – skwitowałam, nie pytając, czy Sławek ma tyle<br />

pieniędzy przy sobie. – Poproszę jakieś body.<br />

Dziewczyna zniknęła w głębi sklepu, a ja spojrzałam na Sławka<br />

długo i wyzywająco. Stropił się pod moim spojrzeniem.<br />

– Oczywiście. – Popatrzył w bok. – Dawno ci niczego nie<br />

kupowałem. Zaraz to nadrobimy.<br />

Kupiliśmy sukienkę, body w cenie, która normalnie przyprawiłaby<br />

mnie o ból głowy i wyrzuty sumienia na skalę światową. Poza tym<br />

piękne czarne, butikowe szpilki i nową torebkę. Sławek za każdym<br />

razem wyciągał portfel i płacił bez szemrania, nawet nie mrugając<br />

okiem.<br />

– Dziękuję – powiedziałam, kiedy wyszliśmy na wilgotny, zimny<br />

listopad.<br />

– Za co mi dziękujesz? – burknął, uginając się pod torbami. – Ja<br />

sobie ubrania kupowałem, przecież nie mogliśmy pominąć ciebie…<br />

Nie mogliśmy pominąć, tak właśnie powiedział, kiedy ewidentnie<br />

o mnie nie myślał. Tylko o kim myślał w tamtej chwili, zastanawiałam<br />

się, przekraczając próg „domu Waldemara” i rozglądając się niepewnie<br />

dokoła. Przy stole siedziało bardzo eleganckie towarzystwo. Żadna


z kobiet nie była w sukience, tylko w garsonkach, które nazywały<br />

kostiumami. Wyglądały, jakby prosto z pracy wskoczyły do<br />

samochodów i przyjechały na to spotkanie. Wszystkie starannie<br />

uczesane, miały okulary i buty na różnej wysokości obcasach. Ja przy<br />

nich wyglądałam jak wsiura, która przyjechała do miasta na zakupy.<br />

W jednej chwili moja sukienka wydała mi się tandetna. Pożałowałam<br />

też, że fryzjerka, obcinając mi włosy na pazia i lakierując grzywkę,<br />

zrobiła ze mnie ciotkę klotkę. Te kobiety przy stole miały koki banany,<br />

włosy, które się z nich wymykały, wyglądały tak naturalnie, jakby to nie<br />

fryzjer je tak ułożył. Nie było przy tym widać ani krzty lakieru do<br />

włosów. Sławek na mnie nie patrzył, tylko witał się z jakimś niskim,<br />

łysawym gościem, w którym domyśliłam się szefa. Sądząc po minie tego<br />

pana, był to jeden z głównych szefów, o ile nie najgłówniejszy.<br />

– Panie dyrektorze – przez moją świadomość przebił się głos<br />

Sławka – proszę pozwolić, że przedstawię panu moją żonę Weronikę.<br />

Wydawało mi się, że te wszystkie babki się ze mnie śmieją,<br />

a faceci pewnie ze Sławka.<br />

– Dzień dobry. – Podałam mu rękę, a on nie pocałował jej, tylko<br />

uścisnął.<br />

Usiedliśmy. Podszedł kelner i zapytał, co życzę sobie do picia.<br />

Poprosiłam herbatę. Nie chciałam sprawiać kłopotu. Po minie Sławka<br />

dostrzegłam, że to chyba nie był najlepszy pomysł.<br />

– Zmarzła pani? – zapytał przyjacielsko brzydki facet siedzący<br />

dokładnie naprzeciwko mnie. – W takim razie proponujemy coś<br />

mocniejszego.<br />

– Właściwie poproszę. – Zdecydowałam się nie zwracać uwagi na<br />

ewentualne konwenanse. – Campari z sokiem pomarańczowym.<br />

Kelner ukłonił się, a po chwili przyniósł czerwonopomarańczowy<br />

napój ze słomką. Potem stanął i zapytał, czy może zebrać zamówienia.<br />

Zerknęłam na kartę. Nie było na niej cen. Czegoś takiego w życiu nie<br />

widziałam. Nie chciałam zamawiać ryzykownego dania, a z drugiej<br />

strony zwykle w restauracji zamawiałam danie, którego nie znałam, nie<br />

robiłam w domu, a chciałam spróbować. Ludzie obok mnie zamawiali<br />

rostbefy, kotlety z sarniny, a ja bałam się, że to nie będzie mi<br />

smakowało. Nie chciałam jeść ryby w tak eleganckim towarzystwie, bo


a nuż nie dałabym rady z widelcami, kaczka wydawała mi się bardzo<br />

ryzykowna, a nuż poplamię sukienkę albo zrzucę coś ze stołu.<br />

– Co bierzesz? – zapytałam cicho Sławka.<br />

– Chyba risotto z dziczyzną – powiedział nieuważnie. – A ty?<br />

Ja miałam ochotę na pierogi z sarniny, ale nie chciałam wyjść na<br />

prostą dziewuchę, więc nie wiedziałam, co zamówię. Sławek zresztą nie<br />

czekał na odpowiedź. Rozmawiał rozbawiony z kolegą, który siedział<br />

obok niego, i z jego żoną. Śmiali się, wspominając coś z życia ich firmy,<br />

nie chciałam się zatem włączać.<br />

– Co pan poleca? – zapytałam kelnera, który stanął obok mnie<br />

i z życzliwym oczekiwaniem na twarzy popatrzył na mnie.<br />

– A co pani lubi? – spytał.<br />

– Miałabym ochotę na rybę, ale boję się jakichś ości…<br />

– Mamy solę pod beszamelem, to filet, więc nie ma obawy. Do<br />

tego ryż z warzywami na parze i konfitury cebulowo-żurawinowe.<br />

– A inna ryba? – pozwoliłam sobie. – Ja nie mam ochoty jakoś<br />

bardzo się najadać…<br />

– W takim razie polecam homara. Na pewno będzie pani<br />

zadowolona.<br />

– O nie – zaprotestowałam cicho. – Takiego homara trzeba<br />

otwierać za pomocą specjalnych szczypczyków, a ja obawiam się…<br />

– Ależ nie. – Miły uśmiech i szelmowski błysk w oku nie schodził<br />

z twarzy chłopaka. – Nasz kucharz otwiera homara, nie będzie problemu.<br />

– W takim razie – podjęłam heroiczną decyzję – poproszę, a do<br />

tego zestaw sałatek.<br />

Odwróciłam się i napotkałam dziwne spojrzenie Sławka. Jakby<br />

pełne dezaprobaty.<br />

– O co chodzi? – mruknęłam, dopijając resztę campari.<br />

– O nic. Dobrze się tu czujesz? – zapytał. – Z nikim nie<br />

rozmawiasz…<br />

– Nie rozmawiam, bo zamawiałam jedzenie, a ty siedzisz koło<br />

mnie, co utrudnia mi rozmowę z innymi w znacznym stopniu…<br />

Sławek chyba pomyślał, że moje zachowanie było wynikiem<br />

niepewności, jakiegoś zagubienia i było zupełnie chwilowe, bo odwrócił<br />

się w stronę swojego kolegi i tyle go słyszałam. A ja wtedy po raz


pierwszy ją zobaczyłam. Siedziała na samym końcu stołu, jakby kątem<br />

zerkając to na swój pusty jeszcze talerz, to znów na śmiejące się<br />

i konwersujące ze sobą koleżanki. Wyraźnie nie pasowała do tego<br />

towarzystwa, ale nie mogła zdecydować, czy chciałaby się w nim<br />

znaleźć, czy też zjeść służbową kolację w ciszy i spokoju, a potem po<br />

odbyciu obowiązku służbowego pójść do domu. Tymczasem piła wodę<br />

z kieliszka, cóż za pomysł, dotykając go delikatnie opuszkami palców<br />

i podnosząc do bladych, doskonale wykrojonych ust. Falujące półdługie<br />

włosy miała wetknięte za drobne ucho przekłute maleńkim kolczykiem<br />

z perełką. Co chwila poprawiała długimi palcami wymykające się<br />

kosmyki i zerkała niepewnie w bok. Wyglądała prześlicznie w szarej<br />

spódnicy i o ton ciemniejszym żakiecie, delikatnych pończochach<br />

i czarnych butach na wysokim obcasie. Kostki miała szczupłe,<br />

widziałam, kiedy wstawała, poruszała się z gracją, jakby urodziła się<br />

w butach na dziesięciocentymetrowym obcasie. Biały kołnierzyk<br />

jedwabnej bluzki otulał cienką, długą szyję. Pomyślałam wtedy, że być<br />

może widziałam w swoim życiu ładniejsze kobiety, ale ta dziewczyna na<br />

pewno robiła na mężczyznach piorunujące wrażenie. Wydawało mi się,<br />

że nasze spojrzenia spotkały się na chwilę. Byłam pewna, że ona<br />

przypatruje mi się skrycie i w pierwszej chwili zastanawiałam się<br />

niemądra, dlaczego. W końcu kogo ja mogłam ciekawić jako Weronika?<br />

Ale zaraz pojawiło się to uczucie, mieszanina pustki, bólu i żalu, kiedy<br />

ktoś orientuje się, że został wykpiony, ale bonusem jest to, że<br />

prawdopodobnie nikt o tym nie wie. To jest tylko sprawa między wami.<br />

Mógł być tylko jeden powód, dla którego ona, pełnoprawna pracownica<br />

korporacji, siedziała na samym brzeżku krzesła, przy końcu stołu, a mój<br />

mąż siedział tyłem do mnie i do niej, jakby miał coś do ukrycia.<br />

Kelner postawił przede mną homara. Tak jak obiecywał, mięsko<br />

leżało elegancko w nieckach zrobionych ze szczypców. Do tego miałam<br />

jeden widelczyk i jedno coś przypominającego łopatkę do tortu, tylko<br />

małą. W „domu Waldka” najwyraźniej albo świetnie znali się na<br />

savoir-vivre, albo umieli doskonale wprawiać gości w zakłopotanie.<br />

Zerknęłam na piękną kobietę. Dostała dwie kolorowe piramidki, jedną<br />

przepasaną czymś zielonym, może to była nitka szczypiorku albo por,<br />

drugą w dominującym kolorze żółci przeplatanym z czerwienią. Trudno


mi było poznać z daleka, co to jest, nie mogłam tak ostentacyjnie się<br />

przyglądać. Ona wzięła widelec, jakby był ze szkła, i zaczęła nim<br />

dziubać w talerzu. Pomyślałam, że pewnie nie zje wszystkiego. Taka<br />

eteryczna, nic nie je, tylko kilka listków sałaty dziennie, popija wodą<br />

mineralną, snułam przypuszczenia, ale ona małymi kęskami powoli<br />

napoczynała to jedną piramidkę, to drugą. Skoncentrowana na daniu,<br />

wyglądała jak dziecko, któremu dano kilka kolorowych kulek lodów<br />

i ono teraz zgaduje, jakie to smaki. Sama nie poświęcając specjalnie<br />

uwagi homarowi, obserwowałam, jak cieszy ją rozbrajanie dania na<br />

talerzu i jak smakuje jej kuchnia hiszpańska. Cała niepewność, jaką<br />

miała poprzednio, zniknęła, jej miejsce zajęło smakowanie i odkrywanie.<br />

Kiedy skończyła, na jej talerzu, o ile mogłam dojrzeć, została wyłącznie<br />

misternie ułożona w girlandy natka pietruszki. Dopiero wtedy „piękna”<br />

zeszła na ziemię i przypomniała sobie, że znajduje się na spotkaniu<br />

służbowym, a wokoło są ludzie interesu oraz żony tych ludzi, czyli ja<br />

i jedna gorzej ode mnie wyglądająca nieszczęśnica, która radziła sobie<br />

z niepewnością, śmiejąc się głośno i gestykulując, jakby ćwiczyła<br />

mięśnie ramion. Pozwoliłam kelnerowi dolać sobie wina, poprosiłam<br />

o białe, bo widziałam, że ona też takie pije. Zgadywałam, że lubi po<br />

prostu białe wino, a nie tylko uznaje zasadę czerwone mięso – czerwone<br />

wino, białe mięso – białe wino.<br />

– Słucham? – Sławek zbudził mnie jak ze snu pytaniem, którego<br />

nie usłyszałam.<br />

– Pytałem, czy ci smakowało. – Uśmiechnął się.<br />

– Tak – potwierdziłam. – Trudno, żeby mi homar nie smakował.<br />

Jego kolega, który do tej pory zawzięcie z nim dyskutował, teraz<br />

tkwił odwrócony plecami do Sławka i z równym zaangażowaniem<br />

zabawiał kobietę siedzącą z drugiej strony.<br />

– Jeśli danie jest drogie, to nie znaczy, że automatycznie będziesz<br />

zachwycona. Niektórzy nie cierpią ostryg.<br />

– Być może – powiedziałam, walcząc z pokusą, żeby odwrócić<br />

głowę i nadal patrzeć na tę fascynującą istotę. – Ostryg też nie jadłam.<br />

Niewykluczone, że by mi smakowały, podobnie jak homar…<br />

– W takim razie muszę cię zaprosić na ostrygi – stwierdził,<br />

obserwując mnie badawczo.


– Cóż ja słyszę? – zakrzyknął gromko kolega, który najwyraźniej<br />

zakończył konwersację i teraz postanowił znów poświęcić uwagę<br />

mojemu mężowi. – Pani lubi ostrygi?<br />

– Właśnie mówiłam mężowi, że nigdy nie jadłam, a mąż wtedy<br />

zaprosił mnie na to wykwintne danie…<br />

– Bardzo słusznie, bardzo. – Kolega mówił tak głośno, jakby nie<br />

dosłyszał. Obawiałam się, że wszyscy na nas patrzą. – A potem –<br />

zarechotał głośno – niech Sławek przywiąże panią do łóżka…<br />

Wszyscy zamilkli, wpatrując się w nas intensywnie. Ja za to<br />

patrzyłam w przestrzeń, uśmiechałam się lekko i sączyłam białe wino,<br />

starając się wyglądać dokładnie tak jak dziewczyna, która jedyna<br />

spośród towarzystwa udawała, że mnie i Sławka nie ma przy stole.<br />

– Tak, proszę… – rzuciłam swobodnie do kelnera, który z tym<br />

swoim półuśmiechem zmaterializował się przy moim lewym boku.<br />

– Pani woli białe wino? – zagadnął mnie szef Sławka z przeciwnej<br />

strony stołu.<br />

– Zdecydowanie – potwierdziłam. – Zwłaszcza że to wino reńskie.<br />

Nieczęsto mam okazję pijać podobnie wykwintne trunki…<br />

– Alternatywą było bordeaux… – Zmarszczyła brwi młodziutka<br />

dziewczyna w jednym z najtańszych kostiumów, zbyt mocno umalowana<br />

i z długimi, dość tandetnymi kolczykami, w której rozpoznałam<br />

asystentkę Sławka.<br />

– Być może – powiedziałam lekko. Czułam się świetnie. – Ale<br />

bordeaux można w Polsce swobodnie kupić, a już o biały reński riesling<br />

jest dość trudno.<br />

Może niewielka ilość alkoholu uruchomiła wspomnienia<br />

z romansu, który czytałam kilka lat temu. Bohaterka mieszkała we<br />

Francji, ale pochodziła z Nadrenii i bardzo tęskniła za tym miejscem.<br />

Ciągle powtarzała, że cała piwnica bordeaux nie zastąpi jednej butelki<br />

rieslingu z jej rodzinnej piwniczki. Sławek miał minę, jakby chciał się<br />

roześmiać. Asystentka po zgromieniu jej wzrokiem przez prezesa<br />

siedziała cicho, a ona pierwszy raz spojrzała w moim kierunku.<br />

Spojrzenie było krótkie, wymowne, z gatunku takich zdziwień<br />

podszytych wyrzutami sumienia. Może Sławek mówił jej, że żonę ma<br />

zupełnie zwyczajną, może i dobrze gotującą, ale nic poza tym, nudną jak


flaki olejem, ponadto obarczoną piętnem bezpłodności. Teraz mogła się<br />

przekonać, że może i wyglądam jak szara mysz wystrojona w kolorowy<br />

kołnierzyk, ale umiem się wypowiadać lekko i przejąć kontrolę nad<br />

rozmową. Nie powiedziała wtedy ani słowa, chociaż jej koleżanka<br />

zwróciła się do niej z jakimś pytaniem. Pokręciła tylko przecząco głową<br />

i wbiła wzrok w serwetkę, która spoczywała w miejscu zabranego przez<br />

kelnera talerza. Nagle wszyscy ze mną rozmawiali o kuchni francuskiej,<br />

chociaż restauracja była hiszpańska. Pytali o crème brûlée, myląc go<br />

z budyniem. Byłam dowcipna, odpowiadałam lekko, popijając wino<br />

małymi łykami. Zamówiłam jeszcze deser, jako jedyna z kobiet, tamta<br />

pokręciła przecząco głową na propozycję kelnera i szepnęła, że chce<br />

kawę, tak cicho, że odczytałam to jedynie z ruchu jej warg. Sama też<br />

zamówiłam kawę, dziwiąc się, jak można o tej porze pić napój, który<br />

sprzyja bezsenności. Było już po dziewiątej wieczór. Sławek<br />

uniesieniem brwi okazał swoje zdumienie, a w oczach miał pewność, że<br />

nie zasnę tej nocy. Kelner przyniósł dla mnie kawę oraz lody polane<br />

gorącymi malinami. Prezes komplementował wybór i zapytał, czy lubię<br />

lody. Powiedziałam zgodnie z prawdą, że lody zamawiam po dobrym<br />

obiedzie lub kolacji, wzorem Włochów, którzy lodami wieńczą<br />

szczególnie smaczne posiłki. Przy pożegnaniu bardzo chciałam, żeby<br />

Sławek stanął blisko niej. Może nawet udałoby się przedstawić<br />

i zamienić kilka słów. Ale ona ubrała się szybko, pożegnała wyłącznie<br />

z prezesem, podając mu delikatną dłoń, na której dopiero teraz<br />

zauważyłam cienką obrączkę, skłoniła lekko głowę wszystkim,<br />

powiedziała cichym, niskim głosem „do widzenia” i szybkim krokiem<br />

wyszła z restauracji. Zobaczyłam jeszcze, jak wsiada do taksówki.<br />

Musiała tam dużo zarabiać albo ktoś majętny pozwalał jej żyć na<br />

wysokim poziomie. Taksówki w tamtych czasach były horrendalnie<br />

drogie. Lepiej było już jechać nocnym autobusem albo iść piechotą, niż<br />

zapłacić majątek kierowcy odróżniającemu się pod dawnych<br />

taksówkarzy-cwaniaków noszeniem koszuli i krawata. Zniknęła<br />

w drzwiach, jakby była zjawą, dopiero po chwili dotarł do mnie<br />

delikatny zapach, mieszanina jaśminu, bzu, konwalii i czegoś, czego nie<br />

umiałam określić. Nie potrafiłabym podać także nazwy perfum, jakich<br />

ona używała. Tamten zapach zapamiętałam, skojarzył mi się z cykadą,


chociaż je słychać latem, a ona pachniała raczej jak ostatni tydzień<br />

wiosny, czas przed wybuchem lata. Może to ona kojarzyła mi się<br />

z cykadą, a ja natychmiast zobaczyłam siebie jako zwykłego konika<br />

polnego, mniej eleganckiego, takiego swojskiego, którego łatwo<br />

rozgnieść, jeśli ktoś nie lubi odgłosów, jakie wydaje ten owad.<br />

– Kim była ta ładna kobieta? – zapytałam Sławka, kiedy<br />

pożegnaliśmy się z prezesem, wesołym kolegą, nawet z nadmiernie<br />

umalowaną asystentką, i wolnym krokiem szliśmy w stronę przystanku<br />

z nocnymi autobusami.<br />

Od tego, co by mi powiedział, dużo zależało. Czekałam w napięciu<br />

na jego odpowiedź, rozglądając się na boki, gdzie na wystawach<br />

sklepowych pyszniły się choinki pokryte brokatowymi bombkami,<br />

renifery ciągnące sanie, duże Mikołaje i małe Mikołajki. Wszystko ładne<br />

albo brzydkie, w zależności od ulicy, którą mijaliśmy, z tym że<br />

najbrzydsze stały w witrynach ulicy Pięknej.<br />

– Ta, co siedziała na końcu i nie odezwała się do nikogo? – zapytał.<br />

– To nasza prawniczka.<br />

– Piękna i taka delikatna… – rzuciłam, zerkając w bok.<br />

Popatrzył na wystawę, na której wyjątkowo nie było reniferów,<br />

tylko mnóstwo łyżew poustawianych na lodowisku w dziwacznych<br />

konfiguracjach.<br />

– Pamiętasz, jak chodziliśmy na łyżwy? – zapytał. – Ależ to<br />

uwielbialiśmy…<br />

To prawda, kochaliśmy spędzać tak zimowe niedziele. Na<br />

lodowisku pod Pałacem Kultury albo gdzie bądź. Mieliśmy własne<br />

łyżwy, braliśmy termos do plecaka i jeździliśmy, trzymając się za ręce.<br />

Kiedy ostatni raz jeździliśmy? Chyba z pięć lat temu, przypomniałam<br />

sobie z trudem. Dlaczego zapomnieliśmy o naszej pasji? Chyba dlatego,<br />

że ja źle się czułam, puchłam po nowych hormonach i nie miałam<br />

zupełnie siły, a Sławek w swojej delikatności nie wspominał<br />

o lodowisku. A potem jakoś tak wyszło i łyżwy leżały na pawlaczu.<br />

– Przestaliśmy przeze mnie… – powiedziałam.<br />

– Skąd – zaprzeczył machinalnie. – Ja czułem się zmęczony pracą,<br />

miałem szkolenia w weekendy…<br />

Szliśmy w milczeniu. Ja na lekkim rauszu po winie, Sławek


trzymał się prosto. Nie potrafię powiedzieć, ile wypił, jakie pił wino,<br />

nawet czy w ogóle pił cokolwiek tego wieczoru.<br />

– I co z tą prawniczką? – nawiązałam mimochodem.<br />

Wzruszył ramionami, ale nadal na mnie nie patrzył.<br />

– A co ma być? Ona i jej mąż obsługują prawnie firmę. Ostatnio<br />

zaskarżyliśmy podwykonawców o nieterminowość i straty. Powoływali<br />

się na to, że są spółką z ograniczoną odpowiedzialnością. I oni<br />

reprezentowali nas w sądzie… Dobrzy są. Dostaliśmy odszkodowanie.<br />

– Ona jest taka dobra czy mąż? – drążyłam.<br />

– Mąż wszystko przygotowuje, a do sądu idzie ona. Przeciwnik<br />

zaciera ręce, bo taka kobietka wygląda, jakby do trzech nie umiała<br />

zliczyć, ale bardzo się rozczarowuje…<br />

Wyobraziłam ją sobie w sądzie. W kostiumach i jedwabiach,<br />

prowokacyjnie uchylonej todze. Z niepewnym wzrokiem, błądzącym po<br />

sędziach i adwokatach strony przeciwnej. Może nawet wzbudzała żal,<br />

może adwokaci myśleli, że będzie łatwym przeciwnikiem, albo wręcz<br />

przeciwnie, że ją oszczędzą, taka była krucha… Tymczasem ona cichym<br />

głosem wygrywała wszystkie sprawy.<br />

– Uważam, że jest bardzo piękna – powtórzyłam.<br />

Odwrócił się do mnie, przystanął i popatrzył mi głęboko w oczy.<br />

– Uważam, że nie powinnaś zamawiać dania spoza karty. – Nie<br />

wytrzymał mojego spojrzenia i uciekł w bok.<br />

– Co takiego? – nie zrozumiałam.<br />

– Zamówiłaś homara. Nie było tego w karcie. To było bardzo<br />

drogie danie…<br />

– Czy z tego tytułu możesz mieć nieprzyjemności? – zapytałam<br />

z ironią, ale Sławek jej nie zauważył.<br />

– Mam nadzieję, że nie… – powiedział poważnie.<br />

– Jeśli ktoś zaprasza do takiego lokalu jak Casa Valdemar, to musi<br />

liczyć się z tym, że zostanie zamówione jakieś drogie danie. Poza tym,<br />

po co mieliby mieć homara i nie umieszczać go w karcie?<br />

Najzwyczajniej w świecie by się zepsuł…<br />

Doszliśmy już prawie do domu. Stanęłam na skraju osiedla<br />

i wdychałam mroźne, nieco wilgotne powietrze. Przysiadłam na ławce,<br />

oszronionej i bardzo zimnej. Uczucie zimna ściskającego mnie za łydki


yło prawie przyjemne. Miałam na sobie szpilki, odmówiłam włożenia<br />

solidnych butów i zamianę ich w restauracji na coś mniej<br />

reprezentacyjnego. Czułam się bardzo kobieco w pozbawionym logiki<br />

temperaturowej stroju.<br />

– A to co? – zapytał Sławek.<br />

– Chcę sobie posiedzieć – powiedziałam. – Zobacz, jakie gwiazdy,<br />

jak pięknie księżyc świeci…<br />

Niepewnie potupał nogami po ubitym śniegu. Trząsł się z zimna. Ja<br />

czułam się tak jak biegacz długodystansowy albo pływak. Początkowo są<br />

zmęczeni, a potem przychodzi taki moment, że właściwie można biec<br />

albo płynąć bez końca i praktycznie bez zmęczenia. Podobnie było teraz<br />

ze mną i zimnem. Łydek już nie czułam, podobnie palców u stóp.<br />

Zdjęłam rękawiczki i wystawiłam dłonie na mróz. Od dzieciństwa<br />

marzłam w temperaturze poniżej 20 stopni Celsjusza. Zima męczyła<br />

mnie i stresowała. Najchętniej zwinęłabym się w kłębek i przespała całe<br />

trzy miesiące, zamiast otulać się szalami, czapkami i innymi ciepłymi<br />

rzeczami, żeby nie zamarznąć.<br />

– A będzie ci bardzo przykro, jak ja pójdę spać? – zapytał.<br />

Wsłuchałam się w siebie. Jeszcze wczoraj byłoby mi przykro,<br />

chociaż pewnie jeszcze wczoraj Sławek nie zadałby mi takiego pytania.<br />

Bieglibyśmy do ciepłego domu co sił, ja w obutych cienką skórką<br />

nogach, Sławek w lekkich pantoflach, a po wzięciu gorącego prysznica<br />

położyłabym się do łóżka, wtulając w tors Sławka.<br />

– Nie wiem – odparłam szczerze. – Chyba nie…<br />

Ciągle stał i tupał, patrząc na mnie z niepewną miną. Nos miał<br />

całkiem czerwony, w nosie dwie „świeczki”. Wyglądał trochę żałośnie,<br />

a trochę uroczo.<br />

– Trochę źle to rozegraliście – powiedziałam, nie patrząc na niego.<br />

– Nie rozumiem… – Czułam, że on patrzy prosto na mnie. – Z tym<br />

homarem?<br />

– Nie z homarem. I doskonale rozumiesz…<br />

Przestał tupać i usiadł koło mnie na ławce. Wystawił twarz do<br />

góry, jakby świeciło słońce. Siedział jak na szpilkach. Szron pewnie<br />

dobrał mu się do nóg ubranych tylko w cienkie nogawki spodni, bo<br />

przyganiał kocioł garnkowi, sam nie włożył kalesonów.


– Chodź do domu… – poprosił.<br />

– A czy to jeszcze dom? – spytałam.<br />

Objął mnie ramieniem. Nie odsunęłam się, ale i nie przytuliłam.<br />

– Co się stało? Nie pojmuję…<br />

– Nic – stchórzyłam. – Chodźmy, bo zimno.<br />

Odetchnął z ulgą. Ale nie wiem, czy to ze względu na moją chęć<br />

powrotu do domu, czy też z powodu obniżającej się coraz bardziej<br />

temperatury. Za progiem buchnęło na nas ciepło i swojski zapach, który<br />

zawsze powodował u mnie poczucie bezpieczeństwa. Tym razem też<br />

mnie ukoił, na tyle, że odtajałam w ciągu sekundy, uspokoiłam się<br />

i poszłam pod prysznic. Kiedy wróciłam, czekał na mnie nagi w łóżku.<br />

Nie wiem, czy chciałam, czy nie chciałam. Na pewno było inaczej niż<br />

zwykle. Coś niedopowiedzianego weszło nam do łóżka i wygodnie się<br />

ułożyło. Objął mnie niezręcznie i położył się na mnie. Byłam w koszuli.<br />

Zwykle kładliśmy się do łóżka albo nadzy i od razu zabieraliśmy się do<br />

pieszczot, albo z kolei, oboje ubrani po szyję, w ramach gry wstępnej<br />

długo zdejmowaliśmy z siebie ubrania i pieściliśmy się nawzajem. Teraz<br />

Sławek wydawał się nie zauważać, że mam na sobie koszulę. Zgasił<br />

światło i włożył rękę pod cienki batyst.<br />

– Jaka jesteś zimna – szepnął.<br />

– Nie powinnam być zimna, bo brałam prysznic – powiedziałam<br />

bez śladu podniecenia w głosie.<br />

– Wydajesz mi się jak sopel lodu, dlatego muszę się postarać –<br />

powiedział mi w ucho, odrzucił kołdrę i zsunął się po mnie, zatrzymując<br />

się na wysokości mojego krocza i włożył język do pochwy. Nigdy nie<br />

znudziłam się jego językiem, którym operował jak wirtuoz, nie<br />

oszczędzając żadnych zakamarków. Ani jego palcami, którymi błądził<br />

po moim ciele, dotykając mnie gdzie trzeba delikatnie,<br />

a w najwrażliwszych miejscach mocniej, aż wiłam się pod nim<br />

i błagałam, żeby we mnie wszedł. Teraz miałam wrażenie, że jest<br />

inaczej, ale kiedy dotknął czubkiem języka mojej łechtaczki, zalała mnie<br />

fala gorąca i już nie myślałam o homarze, tamtej pięknej kobiecie<br />

uparcie omijającej nas wzrokiem, tylko czekałam na te jego palce, wargi,<br />

język, nawet nos. Roztapiałam się pod nim, próbując oddać mu to<br />

wszystko, zamienić się rolami, lizać, ssać i gryźć, żeby także wyginał się


do tyłu i prosił, żebym przestała, bo zaraz będzie po sprawie. Tyle że on<br />

mi tym razem nie pozwolił. Trzymał mnie mocno za pośladki i pracował<br />

kciukami i językiem tak, że kiedy w końcu wszedł, ja już sama nie<br />

wiedziałam, czy prosiłam o to, czy on sam tak zdecydował. Potem<br />

odpoczął chwilę, ale zanim ja zdążyłam odetchnąć, kochał się ze mną<br />

jeszcze przez godzinę, a ja już nie miałam w głowie nic innego, tylko<br />

docierające do mojego mózgu wrażenia. Kiedy skończyliśmy, wszystko<br />

mnie bolało z przekrwienia. Byłam tak rozpulchniona w środku, że na<br />

moich wargach sromowych można by chyba było wyżywić trzy<br />

pokolenia pijawek.<br />

– Nie miałem racji – przyznał. – Dobrze, że zamówiłaś tego<br />

homara… Ja bym pewnie nie mógł cię zaprosić na tak kosztowne<br />

danie…<br />

Czy dlatego wkradło się między nas to coś jak pająk, delikatne,<br />

jednocześnie budzące strach i obrzydzenie? Cierpiała jego męska<br />

ambicja, że nie chodzimy do drogich restauracji? Nie chodziło o nią i jej<br />

uciekające oczy?<br />

– No to w porządku, bo bałam się koniec końców, że będziesz miał<br />

nieprzyjemności…<br />

Przyciągnął mnie do siebie i pocałował. Zasnęłam błyskawicznie,<br />

otulona w jego dotyk i zapach, nieumyta, z pamięcią ust na ustach<br />

i kroczu, szczęśliwa i bez wątpliwości.<br />

•<br />

Tego dnia, kiedy odszedł do innego świata, świeciło słońce. Gdyby<br />

chociaż padał deszcz, uznałabym, że przyroda uszanowała moją stratę.<br />

Sławek leżał w szpitalu od dwóch dni. Po pierwszym szoku, że taki<br />

zdrowy i silny człowiek leży bezbronny jak dziecko, zależny od<br />

przezroczystego płynu, który spływa mu do żyły, otrząsnęłam się<br />

i zaczęłam widzieć światło w tunelu. Powiedzieli mi, że operacja się<br />

udała. Trwała kilka godzin, wymagała zszycia organu, który nazywał się<br />

„śledziona”, o którym wcześniej, szczerze mówiąc, zbyt dużo nie<br />

słyszałam. W wyniku uderzenia samochodu pękła Sławkowi śledziona.


Kojarzyło mi się to ze śledziem, w najlepszym wypadku czymś oślizłym,<br />

śmialiśmy się z tego oboje, bo już wszystko było jak dawniej, zaraz po<br />

tej operacji, kiedy odzyskał przytomność i pozwolono mi do niego<br />

„nielegalnie” wejść.<br />

– Sławek – powiedziałam do niego, nie mając odwagi dotknąć ręki.<br />

– Pękła ci śledziona, ale już zaszyli.<br />

– A cóż to za czort? – wychrypiał. Właśnie taki dźwięk wydał,<br />

jakby drapać paznokciem blat z okleiny albo płyty paździerzowej.<br />

– Coś, w czym jest krew, czy jakoś tak – zaszeptałam i obejrzałam<br />

się trwożnie. Bałam się, że mnie wyrzucą z sali. – Jak się czujesz?<br />

– Jakby samochód po mnie przejechał – powiedział i spróbował się<br />

uśmiechnąć.<br />

Zalała mnie fala ulgi i czułości. Ja naprawdę czułam, że zszyto mu<br />

tego śledzia czy inny pęcherz pełen krwi i już o nic nie musimy się<br />

martwić. No trudno, stało się, co się stało, pijany drań potrącił go na<br />

pasach. Ale potrącił to nie to samo, co przejechał. Uderzenie<br />

spowodowało wielki siniak w środku, coś się rozlało, zabrudziło,<br />

wymagało mycia i pucowania przez sześć godzin. Nie miałam pojęcia,<br />

czy to długo, czy krótko. Myślałam sobie, dobrze, że długo, bo jakby<br />

była beznadziejna sprawa, toby otworzyli i zaszyli. Jak u wujka Mietka.<br />

Tak matka mówiła, że ci dranie lekarze otworzyli go, zobaczyli, jaki to<br />

rozpanoszony rak mu się zrobił, i zaszyli z powrotem. A ta rana nigdy<br />

mu się nie skleiła. Ciotka Romka opowiadała, jak wujkowi Mieciowi<br />

mleko wypływa tą raną. Łyka ustami, a raną wylatuje, takie samo białe,<br />

jak weszło.<br />

Podczas operacji siedziałam skulona pod drzwiami na oddział,<br />

pogrążona w takich niewesołych myślach. Nie pozwalali wejść, wtedy<br />

nie było tak jak teraz, że można sobie siedzieć i herbatę prawie że<br />

podają. Siedziałam tam i patrzyłam tępo w drzwi, myśląc sobie, że jak<br />

wszystko będzie dobrze, to zacznę regularnie chodzić do kościoła na<br />

msze. To będzie znaczyło, że Bóg istnieje i udzielił mi ostrzeżenia, niech<br />

będzie i tak. Nawrócę się, poleję święconą wodą, wzbudzę w sobie<br />

wszelkie szczere uczucia i podziękuję. Potem zacznę prosić o dziecko,<br />

chociaż przekroczyłam trzydziestkę. To jest bardzo dobra myśl,<br />

nawrócić się i błagać o poczęcie. Pewnie wtedy się uda, kiedy tylko Bóg


uratuje Sławka i pobłogosławi nasz związek. Kiwałam się tak cztery<br />

godziny, kiedy przyszło mi do głowy, że może Sławka wcale już nie ma,<br />

tylko o mnie wszyscy zapomnieli. Natychmiast zapomniałam o Bogu<br />

i dziękowaniu i zaczęłam walić w te białe, plastikowe, obskurne drzwi,<br />

aż wyszła siostra miłosierdzia w przekrzywionym czepku, ze śpiochami<br />

w kącikach małych oczu i syknęła, że jest noc, na litość boską.<br />

– Jaka noc? – zaprotestowałam słabo. – Ledwie jedenasta…<br />

Siostra odwróciła się do mnie tyłem, kręcąc głową.<br />

– Niech siostra nie odchodzi. – Złapałam ją za fartuch.<br />

– To idzie ze mną… – powiedziała.<br />

Poszłam, a ta dobra kobieta przemyciła mnie do malutkiej<br />

kanciapy, gdzie siedziałam jak mysz pod miotłą na taborecie i piłam<br />

herbatę z poobijanego kubka. Spytałam o operację i o to, czy się udała.<br />

– Jeszcze trwa – odparła siostra Regina, czyli ta, która mnie<br />

wprowadziła do środka. – Takich z wypadku to zwykle ze sześć godzin<br />

szyją… Zależy, co „poszło”…<br />

Druga miała na imię Krysia i nie była już taka miła, a może tylko<br />

zmęczona czy nie taka „ludzka” jak jej koleżanka. Na szczęście udawała,<br />

że mnie nie ma. Mnie tak jakby nie było. Na taborecie byłam jak kot,<br />

przedmiot postawiony przypadkowo. Nie ruszałam się prawie w obawie<br />

przed powrotem za brzydkie drzwi. Po jakichś dwóch godzinach siostra<br />

Regina powiedziała, że chirurdzy są w śluzie, co znaczyło, że skończyli<br />

operację. Muszę wyjść, bo jak mnie zobaczą, to one będą miały<br />

nieprzyjemności. Obiecała jednak, że zaraz, jak tylko się dowie co i jak,<br />

to do mnie wyjdzie. Zwlokłam się ze stołka i poszłam posłusznie, gdzie<br />

mi kazano. Siedziałam na starej kanapie jeszcze z pół godziny,<br />

zastanawiając się, dlaczego ci chirurdzy ubrudzili się śluzem, czy to jest<br />

śluz Sławka i dlaczego to oznacza, że kończą operację. Może jak ciało<br />

wydziela śluz, to nie mogą już dalej czyścić, myślałam bezsensownie,<br />

wpatrując się w duży zegar, który ktoś powiesił na białej ścianie,<br />

i blaszaną popielniczkę pełną petów papierosowych i pyłu. Wreszcie<br />

Regina do mnie wyszła i oznajmiła, że zaszyli co trzeba, a Sławek<br />

obudził się po operacji. Jest na sali intensywnej opieki i nie wolno tam<br />

wchodzić, bo bakterie.<br />

– Idź do domu, dziecko. – Pogłaskała mnie po głowie. – Przyjdź


ano, wtedy porozmawiasz z doktorem.<br />

Nie poszłam do domu. Była pierwsza w nocy, może nawet po wpół<br />

do drugiej. Nie było już autobusów ani tramwajów. Musiałabym ponad<br />

godzinę iść do domu piechotą, na co nie miałam najmniejszej ochoty.<br />

Byłam zmęczona i nie chciałam odchodzić od Sławka. Nie mogłabym go<br />

zostawić na pastwę zaśluzowanych chirurgów czy też jego samego<br />

zaśluzowanego. Nie mogłam zadzwonić na przykład po ojca. Po<br />

pierwsze, nie miał przecież ani prawa jazdy, ani samochodu, a nawet<br />

zaprzyjaźnionego sąsiada, którego mógłby poprosić o taką przysługę. Po<br />

drugie, najważniejsze, nie było w domu rodzinnym telefonu. W nagłych<br />

przypadkach dzwoniło się do sąsiadki z góry, która to, łomocząc w rurę,<br />

wzywała nas do telefonu. To były niezmiernie rzadkie sytuacje. Na<br />

przykład śmierć ciotki Stasi, matki ciotki Katarzyny. Ciotka, nie chcąc<br />

wysyłać telegramu, zadzwoniła do sąsiadki. Stukanie w rurę wywołało<br />

pełen przestrachu komentarz matki:<br />

– Jezu przenajświętszy, ktoś umarł…<br />

Ojciec nie mógł pójść na górę, bo był w samych gaciach, a matka<br />

nie chciała „usłyszeć o czyjejś śmierci”. Wreszcie sąsiadka znudzona<br />

waleniem w rurę sama zeszła i przekazała wiadomość. Gdybym<br />

zadzwoniła z przedpotopowego aparatu szpitalnego, który wisiał na<br />

pierwszym piętrze, sąsiadka byłaby wściekła, a matka natychmiast<br />

pogrzebałaby sprawcę telefonu. Ojciec i tak nic by nie poradził, co<br />

najwyżej, żebym nie wsiadała do taksówki, bo strasznie są drogie.<br />

Zresztą miałam z nimi już bardzo zdawkowe kontakty. Po tamtym<br />

wybuchu Sławka u nich w domu byli obrażeni. Wprawdzie upierali się<br />

przy naszych regularnych wizytach, to znaczy bywaniu raz w miesiącu,<br />

ale zwykle po dwóch godzinach męki wracaliśmy ze Sławkiem do domu,<br />

oddychając z ulgą, gdy tylko wyszliśmy za próg rodzinnego domu.<br />

Rodzice już nigdy mnie nie odzyskali. Nie mieli nawet na nas „haka”<br />

w postaci wypominania nam, że mieszkamy w mieszkaniu po dziadkach,<br />

odkąd rok wcześniej przeprowadziliśmy się do większego mieszkania.<br />

Zostawiliśmy dwupokojową klitkę i odetchnęliśmy w większym lokum.<br />

Sławek marzył o tym, żeby móc zapewnić nam lepsze warunki. Dusił się<br />

w małym mieszkaniu, obijał w maleńkiej kuchni i dostawał szału<br />

w łazience, kiedy wychodząc spod prysznica, ślizgał się na mokrej


podłodze, ponieważ łazienka była tak mała, że nie było możliwości<br />

zainstalowania ani wanny, ani nawet kabiny prysznicowej, tylko brodzik<br />

z plastikową zasłonką. Daleko nie poszliśmy, bo do bloku naprzeciwko,<br />

ale jeśli chodzi o warunki, był to krok milowy. Rodzicom<br />

powiedzieliśmy z satysfakcją, że bardzo im dziękujemy za możliwość<br />

korzystania przez tak wiele lat z ich dobrodziejstwa. Byli tak zaskoczeni,<br />

że nie powiedzieli nic prócz „aha”, „no, no”. Potem nawet proponowali,<br />

żebyśmy sprzedali to mieszkanie i podzielili się z nimi pieniędzmi. Nie<br />

wiedzieli, czy Sławek wziął kredyt, czy też miał pieniądze na kupno<br />

takiego mieszkania. A ja nigdy im sprawy nie ułatwiłam i nie<br />

powiedziałam, że przypadkiem się dowiedzieliśmy o możliwości<br />

odkupienia za długi mieszkania po lokatorach, którzy kilka lat nie płacili<br />

czynszu. Potem Sławek za grosze wykupił dla nas to mieszkanie.<br />

I przeżyliśmy tam bardzo szczęśliwy rok, przerwany uderzeniem<br />

w Sławka na pasach przez pijanego drania. Tak rozmyślając, zwinęłam<br />

się w kłębek na brudnym tapczanie, z mieszaniną wstrętu i ulgi<br />

dotknęłam policzkiem starej tapicerki i zasnęłam w blasku jarzeniówki<br />

korytarzowej, której nijak nie dało się wyłączyć.<br />

Po kilku godzinach płytkiego snu pełnego przesuwających się cieni<br />

zbudziła mnie siostra Regina, mówiąc, że mogę na chwilę wejść do<br />

Sławka. Pognałam cała poczochrana, z piaskiem pod oczami<br />

i cuchnącym oddechem. Posłusznie zdjęłam buty w kanciapie<br />

i włożyłam chodaki, które podsunęła mi ta dobra kobieta, i ubrałam się<br />

w fizelinowy zielony fartuch, który śmierdział szpitalem w takim<br />

stężeniu, że zrobiło mi się słabo. Weszłam do sali i serce mi stopniało,<br />

kiedy go zobaczyłam. Mojego silnego faceta, bladego jak ściana, w bieli<br />

i w pozycji horyzontalnej. Wyglądał jak zepsuty anioł. Potem<br />

zamieniliśmy te kilka zdawkowych słów i znów czekałam, tym razem na<br />

korytarzu. Wyszedł lekarz, który wyglądał na rzeźnika, nie na chirurga.<br />

Miał grube paluchy i wielki brzuch opięty fartuchem. Był spocony i miał<br />

błędny wzrok.<br />

– Chciałam spytać o zdrowie męża…<br />

– A mąż to kto? – spytał niezbyt grzecznie.<br />

– Sławomir… – Zapomniałam własnego nazwiska. – Sławomir…<br />

W nocy samochód go potrącił…


– Aha. – Kiwnął głową. – Zszyliśmy śledzionę… Miał dużo<br />

szczęścia…<br />

Odwrócił się i poszedł. Wydał mi się w jednej chwili dostojny<br />

i wspaniały. Skoro to on operował Sławka i umiał zaszyć to, co ten<br />

pijany drań uszkodził, przestałam widzieć spocone czoło i tłuste, rzadkie<br />

włosy lekarza. Nawet ręce nie wydawały mi się już tak wielkie jak<br />

bochny. Byłam wdzięczna, że dotykał nimi mojego mężczyzny i tym<br />

samym go uleczył. Głęboko w to wierzyłam. Jeszcze kilka godzin<br />

dogorywałam na korytarzu, aż w końcu przekonałam się, że naprawdę<br />

nie wpuszczą mnie do sali intensywnej opieki pooperacyjnej. Regina już<br />

zeszła z dyżuru, a nowe siostry omiatały mnie obojętnym wzrokiem.<br />

W końcu jedna z nich powiedziała, żebym poszła do domu, wyspała się<br />

i przyszła następnego dnia rano, to pewnie Sławek będzie już na<br />

normalnej sali i będę mogła wejść. Poszłam zatem. Prosto do domu,<br />

z którego zadzwoniłam do pracy i uprzedziłam, że przez najbliższych<br />

kilka dni nie mają co na mnie liczyć. Na szczęście spotkałam się ze<br />

zrozumieniem. Potem ogarnęłam nieco dom, wzięłam prysznic i padłam<br />

na łóżko.<br />

Śniło mi się światło w wodzie. Świeca, która pali się w strumieniu.<br />

Solidna, biała, zwyczajna, i mocne światło, które daje mimo otaczającej<br />

ją wody. Wpatrywałam się w ten strumień, obserwując, jak rwący nurt<br />

podbiera leżące kamyczki i żwir, jak ziarenka piasku układają się<br />

w zatoczkę. Fala ciągnęła płomień ze sobą, wracała razem z nim, żeby<br />

znów pociągnąć go za sobą. Płomień uginał się, nawet całkiem kładł na<br />

fali, ale nie gasł. Sięgnęłam ręką do tej wody, nie czując ani chłodu, ani<br />

wilgoci, próbowałam zatrzymać nurt na dłoni, ale woda przepływała<br />

swobodnie przez moją rękę. „Może to nie woda”, pomyślałam, „przecież<br />

zatrzymałabym ją ręką, stworzyła tamę albo małe wodospady po<br />

bokach… To nie może być woda, to pewnie coś na kształt ogni, które<br />

połykają ludzie w cyrku, nie parząc się i nie krztusząc”. Chciałam<br />

zawołać Sławka, żeby mu pokazać dziwne zjawisko. Otworzyłam usta,<br />

ale nie umiałam wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Spróbowałam<br />

jeszcze raz, ale ponownie nie mogłam nic powiedzieć. Odwróciłam się,<br />

żeby przywołać go gestem ręki. Ale za mną nie było ani naszego domu,<br />

ani żadnego znanego mi miejsca, tylko czarna zaorana ziemia. „To


dziwne”, pamiętam jak dziś, że tak pomyślałam, ale nie zastanowiłam się<br />

nawet przez chwilę, co robię na tej świeżo spulchnionej ziemi i skąd na<br />

takim ponurym pustkowiu kryształowo czysty strumień. Pomyślałam<br />

tylko o Sławku, że nie ma go ze mną i koniecznie muszę go znaleźć<br />

i poprosić, żeby wytłumaczył mi fenomen płomienia. Odwróciłam się<br />

ponownie i zobaczyłam, że świeca przewróciła się na bok, a płomień<br />

rozlewa się po kamieniach leżących na dnie strumyka. Znów włożyłam<br />

rękę do środka, chcąc przywrócić świecę do pionu, ale nie mogłam jej<br />

dosięgnąć. Wydawało się, że leży tuż pod powierzchnią, jakieś<br />

dwadzieścia centymetrów w głąb, ale zanurzałam rękę po łokieć i nie<br />

trafiałam ani w kamyki, ani w biały, solidny kształt. Świeca tymczasem<br />

popłynęła z nurtem, robiąc wyrwę wśród kamyków na dnie,<br />

niezatrzymywana ani przez moją rękę, ani przez trawy rosnące na dnie<br />

strumienia. Poczułam niemal fizyczny ból, że światła już nie ma ze mną.<br />

W takim właśnie poczuciu wielkiej straty obudziłam się. Miejsce obok<br />

mnie było puste. Przytuliłam piżamę Sławka, z którą spałam tej nocy,<br />

i zwlokłam się z łóżka. Zegar kuchenny wskazywał 5.30 rano.<br />

Poprzednia noc, spędzona na kanapie szpitalnej i dzień pod drzwiami<br />

sali intensywnej terapii oraz w kanciapce pielęgniarskiej, dały mi się we<br />

znaki. Byłam cała obolała, jakbym spała na podłodze. Bolały mnie plecy<br />

i prawa ręka. Z trudem zebrałam rozsypane myśli przy rozpuszczalnej<br />

kawie, którą Sławek przyniósł kilka dni wcześniej i triumfalnym gestem<br />

postawił na kuchennym stole.<br />

– Zobacz, co zdobyłem – powiedział. – Kolega był na saksach<br />

i przywiózł.<br />

– Pewnie zapłaciłeś jak za zboże – odparłam z przekąsem.<br />

– Przecież nie jesteśmy kawoszami…<br />

– Zapłaciłem jak za kawę – sprostował. – Za kawę zbożową nie<br />

zapłaciłbym nawet grosza. Od czasów przedszkola nie pijam podobnych<br />

wynalazków.<br />

Roześmiałam się i wyjęłam z szafki granatowe kubki w maleńkie<br />

białe kwiatuszki, które dostaliśmy od jakichś kuzynów Sławka<br />

mieszkających w rfn. Były tak piękne, że nie używaliśmy ich prawie<br />

z obawy przed stłuczeniem albo wyszczerbieniem brzegów. Raz<br />

napiliśmy się w nich herbaty, ale kiedy zobaczyłam osad na


nieskazitelnie białym wnętrzu, postanowiłam, że nie będziemy ich<br />

używali. nrf-owska kawa sprawiła, że zmieniłam zdanie. Odtąd pijaliśmy<br />

kawę regularnie w tych kubkach, ciesząc się nimi jak dzieci. Teraz także<br />

zrobiłam sobie kawę w jednym z tych kubeczków i próbowałam zrobić<br />

jakiś plan na nadchodzący dzień. Wczoraj zadzwoniłam do przedszkola<br />

i powiedziałam, że Sławek miał wypadek i jest w szpitalu. Dyrektorka<br />

zapewniła mnie, że nie muszę przychodzić do pracy, nawet brać<br />

zwolnienia lekarskiego, tylko zaświadczenie ze szpitala żebym<br />

dostarczyła, to już ona się tym zajmie. Kazała Sławka pozdrowić<br />

i zapewnić, że wszyscy tutaj życzą mu zdrowia. Wymamrotałam jakieś<br />

podziękowania, rejestrując w pamięci, że mam poprosić o jakieś<br />

zaświadczenie, że Sławek leży w szpitalu, a ja pod drzwiami jego<br />

pokoju, i nie zaprzątałam sobie tym więcej głowy. Zastanawiałam się,<br />

kiedy będę mogła do niego pojechać, żeby wreszcie porozmawiać z kimś<br />

z lekarzy i zapytać, kiedy wyciągną z niego te wszystkie rurki i oddadzą<br />

mi go bez śledziony, za to z ogromnym szwem biegnącym od góry do<br />

dołu brzucha. Niech mi go tylko pozwolą zabrać, a ja już go odkarmię,<br />

przywrócę do życia we wszystkich jego aspektach. Wskazówka<br />

poruszała się bardzo powoli. Odkąd wstałam, posunęła się ledwo<br />

o dziesięć minut. Wciąż nie było szóstej. Pomyślałam o rodzicach, ale<br />

uznałam, że nie mam jak ich zawiadomić, a poza tym w czym oni<br />

mogliby mi pomóc? Matka jedynie mogła uderzyć w lament pod<br />

tytułem, co ja teraz zrobię, a ojciec wygłosiłby tyradę, żeby lekarzom<br />

patrzeć na ręce, bo to są łapiduchy bez żadnych skrupułów, sprzedajne<br />

i pazerne na koperty. Nie potrzebowałam podobnych rad. Powinnam<br />

zawiadomić rodziców Sławka, nie mieli pojęcia, że coś się stało ich<br />

synowi, bo i skąd. Oni też nie mieli telefonu. Jedyną formą kontaktu<br />

było „wpadanie do nich” na popołudniową herbatę i ciasto w co drugą<br />

niedzielę albo nawet w co trzecią. Mimo wszystko powinni wiedzieć, bo<br />

to w końcu ich syn. Postanowiłam, że po dzisiejszym szpitalu wpadnę do<br />

nich do domu po drodze i opowiem o śluzie, śledzionie i ogólnie<br />

uspokoję. Zanim wyszłam, ugotowałam rzadkiego kisielu. Musiałam coś<br />

zrobić, żeby wytracić czas. Kisiel był przeterminowany, ale tylko<br />

o miesiąc, uznałam, że nic nie szkodzi. W końcu to tylko mąka<br />

kartoflana. Poprzedniego dnia spytałam pielęgniarek, czy mam coś


Sławkowi przynieść, a one powiedziały, że Sławek nie będzie nic jadł<br />

przez jakiś czas, ale pierwsze, co zje, to właśnie kleik na wodzie albo<br />

rzadki kisiel. Kleiku nie miałam, ale kisiel znalazłam w odmętach szafki.<br />

Gotując, przypomniałam sobie, skąd się wziął. Posłałam Sławka do<br />

sklepu po galaretkę na sernik świąteczny. Zrobiłam taki fantastyczny<br />

sernik na zimno, z owocami mrożonymi z lata i orzechami, które<br />

dostaliśmy w paczce, i wtedy stwierdziłam, że nie ma galaretki na<br />

wierzch, chociaż byłam przekonana, że miałam jedną. Posłałam Sławka<br />

do największych w mieście delikatesów Społem bez specjalnej nadziei,<br />

że znajdzie. Powiedziałam, że może kupić jakąkolwiek, zieloną,<br />

czerwoną, żółtą, byle była. Sławek wrócił po piętnastu minutach<br />

i wzniósł w triumfalnym geście torebkę z kisielem. Tylko facet myli<br />

kisiel z galaretką, opadły mi wtedy ręce. Sernik był bez wierzchu<br />

galaretkowego, ale pokryłam go konfiturą z wiśni i bardzo ładnie to<br />

wyszło. A kisiel wrzuciłam do szafki, gdzie czekał prawie rok na swoją<br />

kolej.<br />

Ze słoikiem rzeczonego kisielu w ręku równiutko o wpół do<br />

siódmej poszłam na przystanek autobusowy. Mój autobus przyjechał<br />

zaraz, bardzo zatłoczony, mimo to wcisnęłam się tylnymi drzwiami<br />

i pojechałam do szpitala. Tam zostawiłam palto w szatni, jak pan Bóg<br />

przykazał, żeby nikt się już nie czepiał, i schodami w obawie przed<br />

psującymi się windami pojechałam na czwarte piętro, na chirurgię.<br />

Poszłam prosto na salę intensywnej opieki, gdzie zastałam zasłane łóżko<br />

i wyczyszczoną z drobiazgów Sławką szafkę. Ucieszyło mnie to.<br />

Oznaczało tylko tyle, że Sławek nie potrzebuje już intensywnej opieki,<br />

tylko normalną i zaraz znajdę go na jednej z ciasnych, brudnych sal.<br />

Snułam się po oddziale, zaglądając do tych otwartych pomieszczeń<br />

i wycofując z uśmiechem przeprosin. Większość pacjentów siedziała na<br />

basenach albo była myta przez salowe czy pielęgniarki. Kiedyś<br />

słyszałam, że trzeba im zapłacić, to będą myły, inaczej się nie ruszą.<br />

Postanowiłam i tę sprawę załatwić, żeby Sławek miał na pewno dobrze,<br />

tymczasem usiłowałam go odnaleźć. W końcu dałam za wygraną<br />

i spytałam pielęgniarki, gdzie mogę go zastać. Kiedy wymieniłam<br />

nazwisko, siostra stanęła jak wryta i powiedziała, że ona właściwie to nic<br />

nie wie, bo dyżur był bardzo ciężki.


– Musiał być znów operowany? – zapytałam ze strachem.<br />

– Tak, tak – przytaknęła szybko. – Tak nagle, wie pani, poczuł się<br />

źle i pan doktor musiał natychmiast go zoperować ponownie… Ale ja<br />

nie mogę nic pani powiedzieć, to musi doktor wytłumaczyć dlaczego…<br />

– No tak – przytaknęłam, łapiąc się za pierś. – Ja coś czułam, wie<br />

siostra, że jest nie tak, bo mi się światło śniło w nocy, w wodzie… I to<br />

musiał być ten znak. Niech mi pani powie, gdzie ja go mogę znaleźć.<br />

– Doktor jest w gabinecie, w pokoju lekarza dyżurnego. Niech pani<br />

tam szybko idzie, zdąży jeszcze przed odprawą. Potem trzeba będzie<br />

czekać.<br />

– Ja przyjechałam na cały dzień – stwierdziłam. – Do męża. Mnie<br />

się nie spieszy. Może ja najpierw do niego pójdę, pomacham tylko albo<br />

posiedzę, aż się ta ich odprawa skończy…<br />

Pielęgniarka popatrzyła na czubki swoich białych butów<br />

i wygładziła zmięty zielony uniform.<br />

– Naprawdę lepiej do doktora najpierw pójść…<br />

– No dobrze. – Uśmiechnęłam się z wysiłkiem i wyjęłam kisiel<br />

z torby. – Mąż chyba jeszcze nie będzie mógł tego jeść. Może jest ktoś,<br />

kto by chciał, a nie ma na przykład rodziny. Szkoda przecież wyrzucić,<br />

prawda?<br />

– Tak – pielęgniarka wzięła słój z czerwoną substancją – na pewno<br />

ktoś zje. Mamy tu takich po operacji, z daleka, rodzina nie przyjeżdża<br />

codziennie, bo nie może. Na pewno się przyda…<br />

Znalazłam drzwi opatrzone tabliczką „lekarz dyżurny” i zapukałam<br />

energicznie. Nie usłyszałam „proszę”, więc weszłam bez zbędnych<br />

ceregieli. Doktor siedział na kanapie w nienaturalnej pozycji i drzemał.<br />

– Panie doktorze… – Chrząknęłam.<br />

– Słucham? – Przetarł oczy.<br />

– Jestem Weronika Przybyszewska – powiedziałam. – Mój mąż<br />

miał wypadek przedwczoraj…<br />

– Pani jest żoną? – przerwał mi.<br />

– Tak – potwierdziłam. – Żoną. I chciałam zapytać o stan zdrowia.<br />

Bo ja, widzi pan, umieram ze strachu, a w nocy śniło mi się światło pod<br />

wodą…<br />

– Niech pani siądzie. – Wpatrywał się we mnie intensywnie.


Usiadłam, nie przestając trzymać się za serce. „Zaraz mi powie, że<br />

stan Sławka się pogorszył”, pomyślałam z przerażeniem, „i leży na sali,<br />

gdzie jest jeszcze więcej tych rurek. Niech tylko doda, że robią, co<br />

mogą…”. Doktor spojrzał na mnie poczciwie.<br />

– Robiliśmy, co mogliśmy, naprawdę… Nie mogliśmy zatrzymać<br />

krwotoku wewnętrznego…<br />

– Ale teraz go zatrzymacie? – wyszeptałam. – Ja nie rozumiem…<br />

– Proszę pani – zaczął. Pionowa kreska u nasady nosa zamieniła się<br />

w głęboki rów. – Dzisiaj nad ranem spadło gwałtownie ciśnienie, mąż<br />

stracił przytomność. Natychmiast zawieźliśmy go na salę operacyjną. Ja<br />

go operowałem. Walczyliśmy jeszcze godzinę, ale o 5.30 pacjent<br />

zmarł… Bardzo mi przykro.<br />

Dotarło do mnie tylko, że o 5.30.<br />

– Ja się zbudziłam o 5.30 – stwierdziłam. – Wcześniej śniło mi się<br />

światło w wodzie, które nie gasło. Ale odpłynęło i ja się zbudziłam.<br />

Zbudziłam się właśnie o 5.30. To chyba coś znaczy.<br />

– Bardzo pani współczuję – powiedział. – Niech pani ze mną<br />

pójdzie do pielęgniarek, a ja podam pani coś na uspokojenie. Woli pani<br />

tabletkę, może zastrzyk? Lepiej chyba zastrzyk…<br />

Zaczęłam intensywnie myśleć, czy wolałabym tabletkę, czy<br />

zastrzyk. Tabletki na pewno nie mogłabym przełknąć, bo w gardle coś<br />

rosło i zaczynałam się dusić. Zastrzyków bardzo się bałam, ale<br />

odpowiedziałam, że chyba wolę zastrzyk. Wstałam i zemdlałam pod<br />

współczującym spojrzeniem lekarza.<br />

Zbudziłam się na szpitalnym łóżku w pokoju, gdzie nie było<br />

nikogo oprócz mnie. W mojej żyle tkwiła igła, która boleśnie mnie<br />

raniła. Do igły przymocowany była rurka, kończąca się szklaną butelką<br />

wiszącą u nasady blaszanego stojaka. Niewiele myśląc, wyciągnęłam tę<br />

igłę, bo bolało mnie tak okropnie, jakby kto rękę ucinał. Rurka odłączyła<br />

się przy tym od igły i zawisła swobodnie. Na podłogę zaczęła kapać<br />

woda ze szklanej butelki, która mieszała się z krwią wypływającą<br />

z mojej ręki. Wstałam i zatoczyłam się na ścianę. W tej chwili weszła<br />

siostra Regina i załamała ręce.<br />

– Co ty wyprawiasz, dziecko! – krzyknęła, ale po chwili dodała.<br />

– Nic, nic. Posprząta się… Szkoda tylko, że wyrwałaś kroplówkę. Takie


wzmocnienie bardzo ci się przyda. To glukoza, cukier, czyli bardzo<br />

dobry…<br />

– Ja… – wydusiłam. – Muszę iść…<br />

Siłą posadziła mnie na łóżku i objęła. Wtedy zupełnie się<br />

rozkleiłam.<br />

– Płacz, dzieciaku – powiedziała siostra Regina. – Ja przyszłam na<br />

dzionek i też się rozpłakałam, kiedy usłyszałam, że on tak…<br />

– Mnie się śniło światło w wodzie – upierałam się – o piątej<br />

trzydzieści…<br />

Regina chusteczką wycierała mi oczy. Drugą zacisnęła krwawiącą<br />

ranę na mojej ręce.<br />

– Dawał ci znak, że odchodzi – stwierdziła. – Mojej matce tak<br />

ojciec się śnił, kiedy umarł. Tylko że anioł go zabrał, czy coś…<br />

– Ale dlaczego w wodzie? – bredziłam. – On lubił pływać, ale<br />

woda nie miała dla nas jakiegoś szczególnego znaczenia. Dlaczego<br />

światło nie gasło w wodzie?<br />

Siostra Regina wstała.<br />

– No, nic to… – Otarła własną łzę. – Musisz być teraz silna,<br />

kotku…<br />

– Ale co ja mam zrobić? – spytałam.<br />

– Najpierw do doktora – weszła na fachowe tory – po akt zgonu.<br />

Potem do urzędu stanu cywilnego, oddać dowód i wpisać… Potem to już<br />

pogrzeb załatwiać, zawiadomić rodzinę…<br />

Zupełnie nie o to pytałam. Chodziło mi przecież o to, jak ja będę<br />

teraz żyła, co ja zrobię bez Sławka. To, że odszedł, docierało do mnie<br />

wraz ze stwierdzeniami typu „akt zgonu” czy „pogrzeb”. Wciąż miałam<br />

nadzieję, że to sen. Skoro śniła mi się świeca w wodzie, to równie dobrze<br />

z przerażenia może mi się śnić szpital i śmierć Sławka. Ale zaraz się<br />

obudzę i wszystko będzie w porządku. To znaczy on nadal będzie leżał<br />

w szpitalu, dostawał wodę przez rurki, zje mój kisiel i powie, że czegoś<br />

równie obrzydliwego nie jadł w życiu… Wystarczy tylko się obudzić.<br />

– Podprowadzę cię – zaproponowała siostra Regina. – Do doktora,<br />

bo on po dyżurze chce wyjść, a czeka na ciebie z tym aktem. Uważaj, bo<br />

dostałaś coś na uspokojenie, możesz być kołowata.<br />

Byłam kołowata do tego stopnia, że jak tylko usiłowałam wstać, to


natychmiast się przewracałam. Przy trzeciej próbie zwymiotowałam na<br />

podłogę.<br />

– Co ja mam teraz zrobić? – pytałam co i raz.<br />

– Teraz to leżeć pod kroplówką – mówiła współczująco Regina,<br />

mocując na powrót szklaną butlę na stojak i wpychając mi nową igłę do<br />

innej żyły.<br />

– Może pani zostać do jutra – usłyszałam głos lekarza. – Nawet za<br />

bardzo to się pani nie nadaje…<br />

Jedyne, do czego się nadawałam, to być żoną Sławka i matką jego<br />

dzieci. Obu tych możliwości zostałam pozbawiona przez złośliwy los.<br />

Jeśli o mnie chodziło, to byłam w czarnej dziurze, w jakiejś otchłani<br />

podświadomości. Niby słyszałam, co mówią, widziałam przez mgłę, ale<br />

nic do mnie nie docierało. Ja też umarłam. Byłam już tylko cieniem,<br />

bladą, smutną osobą, wdową dla świata, biedną Weroniką dla znajomych<br />

i niczym więcej.<br />

•<br />

Ciotka Katarzyna szeptała z matką, że to dobrze, że jestem na<br />

prochach, bo kto wie, jakbym to wszystko przetrzymała.<br />

– Mój Boże – mówiła matka, spoglądając na mnie, jakbym<br />

ogłuchła i oślepła, nic nie słyszała i nie dostrzegała niczego wokoło.<br />

– Taka młoda i patrz… wdowa.<br />

Nie byłam taka bardzo młoda. Miałam trzydzieści cztery lata. Krew<br />

moja żadne bohatery, ale imię miałam trzydzieści i cztery, pomyślałam<br />

bez sensu.<br />

– I szkoda, że nie ma dziecka – dodała Katarzyna, która sama<br />

dzieci nie miała.<br />

– Pan Bóg nie pobłogosławił – scenicznym szeptem cedziła matka.<br />

– Już on tam wiedział, czemu tak to wszystko….<br />

Ciekawe, czy wiedział czemu pozwala pijakowi wsiąść za<br />

kierownicę i zabijać dobrych ludzi na przejściach dla pieszych. Na<br />

pewno wiedział czemu. Bo przecież według matki śmierć Sławka miała<br />

na pewno jakiś głęboki kościelny sens. Według mnie nie miała żadnego.


– Ona teraz z wami zostanie? – zapytała ciotka.<br />

– Ona nie zostanie – powiedziałam, odwracając głowę do niej.<br />

– Ona ma swój dom.<br />

– A może byś tak, skarbie, zamieszkała ze mną? – zapytała<br />

przestraszona Katarzyna. – Mama i tatuś mają tu małe mieszkanko, ale ja<br />

przecież sama w trzech pokojach. Może na jakiś czas…<br />

– Nie, dziękuję – odpowiedziałam niezbyt grzecznie. – Poradzę<br />

sobie bardzo dobrze.<br />

– A może ja się do ciebie przeprowadzę na jakiś czas? – męczyła<br />

mnie dalej.<br />

Pomysł wydawał mi się jeszcze bardziej przerażający niż ten<br />

z moją przeprowadzką do ciotki. Patrzyłam, jak goście jedli paszteciki,<br />

których napiekłam wczoraj, i popijali barszczem czerwonym, również<br />

mojej roboty. Od śmierci Sławka minęły dwa dni. Trzeciego dnia nie<br />

zmartwychwstał, przeciwnie, został złożony do grobu, który jego<br />

rodzice, lekkomyślnie kusząc los, wykupili dla siebie. Oznajmili nam to<br />

kiedyś przy obiedzie. Mało nie wypluliśmy oboje flaków, które właśnie<br />

jedliśmy.<br />

– Żartuje mama – powiedział wtedy Sławek. – To przynosi pecha,<br />

kupowanie grobu za życia.<br />

– Jak przyjdzie co do czego, będziecie nam dziękować<br />

– podsumował jego ojciec. – Wszystko będzie gotowe, tylko datę śmierci<br />

wyryjecie.<br />

– I będziemy leżeć pod jarzębiną. – Pokiwała głową teściowa.<br />

– Tak jak za życia.<br />

Nie przypominałam sobie, żeby jego rodzice leżeli kiedykolwiek<br />

pod jarzębiną, pomyślałam wtedy. Sławek machnął ręką, mówiąc „jak<br />

tam sobie chcecie”, i tyle. A teraz ten grób z wygrawerowanymi na złoto<br />

imionami jego rodziców, datami ich urodzenia, pustymi miejscami na<br />

cyfry śmierci, miał przyjąć najbardziej witalnego człowieka na ziemi.<br />

Teściowie wygrawerowali imię Sławka z boku na dodatkowej płycie,<br />

którą postawili sztorcem w stosunku do tej głównej. Pytali mnie zresztą<br />

o to.<br />

– Jak wolisz, Weronisiu? – Teściowa płakała. – Czy literki mają<br />

być takie same jak nasze, czy inne?… Jak chcesz, dziecko, my


zapłacimy…<br />

Ja już wtedy nie płakałam. Nie miałam łez albo produkcja<br />

strajkowała. Oczy miałam suche, piekące i pustkę w głowie. Za to<br />

czułam w piersiach obecność owada. To musiał być jakiś wielki żuk, bo<br />

siedział mi pod mostkiem i ściskał szczypcami przełyk i tchawicę tak<br />

mocno, że nie mogłam nabrać powietrza.<br />

– Ja nie wiem, jakie litery… – powiedziałam. – Zróbcie tak, żeby<br />

pasowało…<br />

Nigdy nie rozmawiałam ze Sławkiem o naszej ewentualnej śmierci.<br />

Nie przyszło nam do głowy, że jednemu czy drugiemu cokolwiek może<br />

się stać. Owszem, on martwił się o mnie, kiedy wieczorami zajmowałam<br />

się na przykład jakimś dzieckiem, żeby dorobić, zanim on dostał tę<br />

świetną pracę, i spóźniałam się na umówioną godzinę.<br />

– Dlaczego nie chcesz, żebym po ciebie przychodził? – złościł się.<br />

– Siedzę w domu i wyobrażam sobie ciebie w kawałkach…<br />

– Bo nie ma potrzeby, żebyś po pracy jeszcze gdzieś chodził –<br />

odpowiadałam. – To dwa kroki, tyle że rodzice nie zawsze przychodzą<br />

punktualnie… Czasami, wiesz, im się też autobus spóźnia.<br />

I to było tylko takie gadanie. Ja też się martwiłam, kiedy jeden raz<br />

miał wrócić z delegacji w piątek wieczorem. Czekałam do drugiej nad<br />

ranem, martwiąc się potwornie, że coś mu się stało. Wyjaśnienie było<br />

zupełnie oczywiste. Pociąg stanął w polu i stał tak długo, aż przyjechali<br />

go naprawić. Czyli całą noc, mniej więcej. Rano Sławek przyjechał<br />

brudny, zmarznięty i wściekły. A ja w pretensjach, bo nie wiedziałam,<br />

czy żyje… Ale jak mieć pretensje do kogoś, kto stoi w ciemnym pociągu<br />

w zatłoczonym korytarzu i nie ma skąd zadzwonić, bo wielkie jak cegły<br />

komórki mieli tylko gangsterzy?<br />

I to były wszystkie nasze rozmowy na temat ewentualnej śmierci.<br />

Nie miałam pojęcia, czego Sławek by chciał. Mogłam jedynie<br />

przypuszczać, że nie chciałby, żebym płakała, ani żadnego kościelnego<br />

cyrku. Pewnie machnąłby ręką na złote literki. Tego jednego byłam<br />

pewna, ponieważ kiedyś podczas spacerów po starym cmentarzu<br />

wskazał mi jeden z okazałych pomników.<br />

– Zobacz… Grób okropny, czarny, wielki, płyta jak meteor na nim<br />

leży. Widać, że rodzina ma pieniądze, tylko po co to takie coś robić…


Przecież umarłemu wszystko jedno…<br />

– Przecież rodzina to dla siebie robi i dla innej rodziny, a nie dla<br />

tego, co tam leży – powiedziałam, a Sławek pochwalił mnie, że taka<br />

bystra jestem i mądra…<br />

Zgodziłam się na literki, jakie chcieli teściowie. I na pogrzeb po<br />

trzech dniach, przed niedzielą, w piątek, najbardziej odpowiedni dzień na<br />

pogrzeby. Poszłam z teściową do zakładu pogrzebowego „Styks”<br />

i potakiwałam głową na wieniec z gerberów, pajączek z goździków,<br />

trumnę sosnową, koronkę na trumnie i co tam jeszcze chciała. Widok<br />

trumien przypomniał mi, że Sławek nie żyje. Jeszcze nie wiedziałam,<br />

w jaki sposób pozwolę, żeby zabrano jego ciało. Nie wyobrażałam sobie,<br />

że mogłabym pozwolić na ubranie go w garnitur i włożenie do<br />

sosnowego obrzydliwego pudła. A już zupełnie nie umiałam wydać<br />

swojej zgody na przysypanie go ziemią.<br />

– Weronisiu… – szepnęła teściowa po wyjściu ze „Styksu”.<br />

– Jeszcze musimy kupić garnitur…<br />

Tego już było za wiele jak dla mnie.<br />

– On ma dwa garnitury. – Oczy zaszły mi mgłą. – Razem<br />

kupowaliśmy…<br />

– Ale kochana! – Teściowa mówiła te słowa z wyraźnym<br />

przestrachem. – Musi być nowy…<br />

Po co nowy garnitur, przecież Sławkowi może być w nim<br />

niewygodnie? Tamte mierzył, zastanawiał się. W końcu sporo w nich<br />

chodził, ten szary zwłaszcza polubił.<br />

– A może by tak mama sama kupiła – powiedziałam, starając się<br />

mówić głośno, ale przeszkadzał mi w tym ten żuk, którego miałam pod<br />

mostkiem. – Zresztą ja uważam, że nie potrzeba…<br />

– Jak nie potrzeba… – oburzyła się teściowa. – Jak nie potrzeba.<br />

To zupełnie nie wypada, żeby nie pochować w garniturze. Szacunek się<br />

należy, szacunek…<br />

– Dwa garnitury w domu. – Na sekundę pokonałam żuka. – Można<br />

włożyć ten szary. Sławek bardzo go lubił. Będzie mu w nim wygodnie…<br />

– Musi być nowy – rzuciła teściowa z determinacją godną<br />

prawdziwej chrześcijanki, którą będą oceniać zgromadzone na pogrzebie<br />

towarzyszki z kółka różańcowego.


Powiodłam błędnym wzrokiem dokoła. Była późna jesień. Niby<br />

szaro i ponuro, ale na ulicach mnóstwo kolorowych, niesprzątniętych<br />

liści, które wesoło wirowały nad poobtłukiwanymi chodnikami.<br />

– Czy naprawdę nie mogłaby mama załatwić tego sama?<br />

– spytałam ponownie.<br />

– A jeśli coś nie tak kupię, nie ten rozmiar czy coś? – Teściowa<br />

patrzyła na mnie trwożnym wzrokiem.<br />

– A od tego czyjeś życie zależy? – zapytałam, co spowodowało, że<br />

ta biedna kobieta zalała się łzami na ulicy i poczłapała w stronę<br />

pawilonów handlowych. Ja po namyśle odwróciłam się i poszłam do<br />

domu, gdzie oddałam się pieczeniu pasztecików i robieniu barszczu.<br />

Przez kolejny dzień zrobiłam jeszcze trzy ciasta i pięć rodzajów sałatek,<br />

wysprzątałam mieszkanie na błysk, umyłam nawet okna. Spałam po pięć<br />

godzin, budziłam się i znów zaczynałam gotować, piec i sprzątać,<br />

wszystko po to, żeby nie myśleć i nie tęsknić, czego oczywiście nie dało<br />

się w żaden sposób uniknąć.<br />

Świeciło słońce. To było samo w sobie okropne. Niebo powinno<br />

płakać, słońce zgasnąć, ludzie powinni pogrążyć się w żałobie. Jak<br />

w tym słynnym wierszu. Tymczasem pogrążonych w żałobie było troje:<br />

ja i teściowie. Moi rodzice byli raczej „pogodzeni z wyrokami boskimi”,<br />

a matka miała minę, jakby mi tego wdowieństwa zazdrościła. W kościele<br />

ksiądz, którego nie znałam zupełnie, opowiadał o Sławku, jaki to był<br />

dobry i miły oraz że „przedwcześnie zgasł”.<br />

– Jego śmierć ma szczególne znaczenie, ponieważ przez nami<br />

pierwsza niedziela adwentu… – Kiedy to usłyszałam, to we mnie się<br />

zagotowało. Podniosłam głowę i zatoczyłam zdziwionym spojrzeniem<br />

dokoła. Wszyscy wydawali się zgadzać, że pierwsza niedziela adwentu<br />

usprawiedliwia mord na moim mężu. Prawie że słyszałam Sławka, który<br />

w podobnej sytuacji powiedziałby: „Cóż za absurd…”.<br />

– A to okres radosnego oczekiwania na przyjście naszego Pana…<br />

– bredził ksiądz.<br />

Byłam wtedy już po okresie negacji i wchodziłam w okres buntu.<br />

Podobno to zupełnie normalne okresy żałoby. Wtedy tego nie<br />

wiedziałam. Miałam ochotę wstać i wywrzeszczeć temu człowiekowi<br />

prosto w oczy, że Sławek tu nie bywał i jego śmierć nie może być


elementem radosnego oczekiwania na czyjekolwiek przyjście.<br />

– Nasz brat – ciągnął niezmordowanie ksiądz – już dostępuje<br />

zaszczytu zasiadania po prawicy…<br />

Na pewno nie zasiada po żadnej prawicy, co najwyżej trafi do<br />

czyśćca, myślałam, słuchając absurdalnych słów. Przecież był<br />

niewierzący, niepraktykujący. Ja podobnie. Co ja tam robiłam?<br />

– Spróbujmy znaleźć sens w tej nieoczekiwanej śmierci…<br />

– kontynuował ksiądz.<br />

Nigdy nie znalazłam sensu w jego śmierci. Nigdy się z nią nie<br />

pogodziłam.<br />

Stypę pamiętam jako niekończący się korowód szepczących<br />

postaci w czarnych strojach. Szepczących, jakby bali się, że kogoś<br />

obudzą. Wszystko odbywało się u nas w domu, bo ja nie chciałam<br />

żadnych restauracji. Nie wiem, czemu wolałam zrobić wszystko sama,<br />

zamiast pójść gdzieś na dwie godziny i „nie mieć kłopotu”. Matka<br />

argumentowała, że tak byłoby lepiej. Teściowa też proponowała, że<br />

stypę zrobimy w barze mlecznym nieopodal ich domu. W barze<br />

mlecznym… Sławek spadłby z krzesła, gdyby się dowiedział, że ktoś<br />

całym swoim życiem zasłużył na pożegnalne przyjęcie jedynie w barze<br />

mlecznym.<br />

– Żartuje chyba mama… – powiedziałam. – I co ludzie będą jedli,<br />

naleśniki? Pani z okienka będzie krzyczała „leniwe raz”…?<br />

– Ależ Weronisiu – protestowała. – Bar będzie zamknięty… A pani<br />

Ziutka to moja znajoma. Ona przygotuje, co chcemy. Schabowe kotleciki<br />

albo mielone… Mizeria, ziemniaczki, dwie zupy do wyboru. Będzie<br />

bardzo ładnie, zobaczysz, i nie trzeba będzie chodzić do domu…<br />

– A tak przy okazji – wtrącił mój ojciec – to kogoś trzeba będzie<br />

przenocować?<br />

Nawet do głowy mi nie przyszło, że musiałabym znosić czyjąś<br />

obecność we własnym domu w nocy. Teściowa popatrzyła na mnie<br />

niepewnie.<br />

– Siedlce wrócą pociągiem. Basia i Kazio z Poznania… ale oni<br />

mają samochód. Grażynka przyjedzie ze Szczecina z mężem, on zdaje<br />

się, że ma Damian, tak Damian i właśnie ich by trzeba…<br />

– Nie – odmówiłam głośno i wyraźnie.


– Ale nie wypada – wyszeptała teściowa.<br />

Teść pokiwał głową.<br />

– Zrozumieją – powiedziałam stanowczo.<br />

– To ty im sama powiedz, że ich nie przenocujesz… – Stchórzył<br />

teść.<br />

– Nie chcecie, żebym ja cokolwiek mówiła, wierzcie mi…<br />

– Popatrzyłam na nich oczami szalonej wdowy.<br />

Teściowa tradycyjnie zaczęła ronić łzy. Szczerze mówiąc, nie<br />

ruszyło mnie sumienie. Nie znałam Grażynki i Damiana. Ostatni raz<br />

widziałam ich na naszym ślubie, chociaż może Grażynka nie była wtedy<br />

z Damianem, tylko z innym. Z tego, co o niej wiedziałam, to miała wielu<br />

narzeczonych, którzy olśnieni jej urodą wytrzymywali u jej boku<br />

najwyżej rok (rekordzista chyba półtora) i uciekali gdzie pieprz rośnie.<br />

Szczerze mówiąc, zapomniałam, że Grażynka istnieje.<br />

– Może im powiedzieć, że u Weroniki już nocuje wujostwo,<br />

powiedzmy z Wrocławia… – zasugerował mój ojciec.<br />

– Ona to sprawdzi – zmartwił się teść. – U nas już nocuje Elbląg<br />

i pół Jeleniej Góry.<br />

– Powiedzcie jej, co chcecie – powiedziałam. – Nie będzie nikt<br />

u mnie nocował. Zjecie, wyjdziecie i zostawicie nas w spokoju.<br />

– Nas?… – nietaktownie zapytał ojciec.<br />

No właśnie. Nie było nas. Byłam już tylko ja i jego rodzina<br />

„pogrzebowców”.<br />

– Nas – potwierdziłam. – Wy wychodzicie, my ze Sławkiem<br />

zostajemy sami…<br />

Padło jeszcze jakieś „ależ kochanie”, względnie „ależ Weronisiu”,<br />

ale w końcu uznali, że ze mną nie będzie można się dogadać. Przyszli po<br />

cmentarzu do nas, zdjęli niezliczone czarne płaszcze, czapki, a nawet<br />

toczki i zasiedli do stołu zmarznięci, spragnieni barszczu i rosołu.<br />

Niektórzy posuwali się nawet do chwalenia zup i pasztecików. Ja byłam<br />

zupełnie obojętna. Tylko rodzice i teściowie wymagali ode mnie, żebym<br />

„się zachowała”. Reszta gości była naprawdę pełna zrozumienia<br />

i z niektórych szeptów mogłam wywnioskować, że wyniosą się wszyscy,<br />

jak tylko rozgrzeją się zupami i posilą kotletami, poprawią ciastami<br />

i herbatką, kawusią, która była dostępna ze śmietanką, prawdziwy


luksus. Minuty zamieniały się w godziny, szepty przeradzały się w ciche,<br />

modulowane głosy, a ja czekałam, aż wszyscy opuszczą nasz dom.<br />

Wreszcie zaczęli się zbierać.<br />

– Weroniko, czy możemy z Damianem u ciebie przenocować?<br />

– zapytała tleniona, otyła blondyna, którą z wielkim trudem rozpoznałam<br />

jako Grażynkę.<br />

– Niestety nie – powiedziałam.<br />

– Ale dlaczego? – zapytała dociekliwie. – Pomogę ci tu ogarnąć<br />

wszystko. Damian naprawi ten kran, który tak cieknie w łazience, a my<br />

sobie potem pogadamy tak od serca…<br />

Uśmiechnęła się zachęcająco.<br />

– Nie – rzuciłam stanowczo. – Nie naprawi, nie pogadamy od<br />

serca.<br />

Grażynka nie zamierzała się poddawać. Miała pociąg wieczorem<br />

i musiałaby do Szczecina tłuc się całą noc. Wiedziałam to bez<br />

sprawdzania, przecież moją klątwą była znajomość rozkładu jazdy<br />

pociągów.<br />

– Bo musiałabym jechać do domu całą noc… – Spojrzała na mnie<br />

z nadzieją. – A tobie przyda się towarzystwo…<br />

– Chcę zostać sama. – Jeszcze byłam na etapie spokojnej rozmowy.<br />

– Ale… – nie poddawała się.<br />

– Słuchaj, Grażyna – powiedziałam, nie będąc pewna, czy byłyśmy<br />

po imieniu. Była ode mnie sporo starsza i Sławek mówił o niej „ciotka”.<br />

– Wiem, że będziesz jechała całą noc i bardzo mi przykro. Mogę ci dać<br />

pieniądze na kuszetkę. Ale ja chcę zostać sama i to najlepiej teraz.<br />

Odwróciła się, odburkując, że ona ma na kuszetkę i jeszcze coś<br />

usłyszałam o dobrym sercu, zanim w końcu nie poszli. W końcu<br />

wszyscy poszli. Ci, co chcieli jak najszybciej wyrwać się w tego<br />

smutnego spotkania i już głośno komentować we własnych kuchniach,<br />

„że taki młody” albo „co teraz Wera zrobi sama na świecie”, ewentualnie<br />

„ale że dziecka nie mieli, mój Boże, chociaż dzieciak by jej został”,<br />

poszli pierwsi. Potem ci, co mieli jeszcze dojechać na pociąg albo<br />

autobus, względnie mieli daleko do domu. W końcu zostali moi rodzice<br />

i teściowie. Zabrałam się za sprzątanie kuchni. Przy sprzątaniu mam<br />

jedną zasadę. Nie próbuję ogarniać całości, zawsze biorę jedną rzecz


i odpowiednio ją „zaszeregowuję”, do zlewu, do szafki, do lodówki…<br />

W końcu zmywam. Teściowa rzuciła się na pomoc. Odsunęłam ją<br />

delikatnie i stanowczo.<br />

– Sama sobie poradzę – zapewniłam, szorując patelnie, jakby życie<br />

od tego zależało. – Ja bym prosiła, żebyście poszli.<br />

Ojciec wstał, bo zwykł był interpretować wszystko, co zostało<br />

powiedziane, dosłownie. Ale moja matka, która uważała, że mówię<br />

„nie”, ale myślę „tak”, pociągnęła go za rękaw. Ojciec się zachybotał<br />

i usiadł na powrót.<br />

– Teraz nie możesz zostać sama, ponieważ masz rodzinę…<br />

– powiedział stanowczo.<br />

Zastanawiałam się, kiedy ich wyrzucić.<br />

– Ja was bardzo proszę – wycedziłam przez zaciśnięte zęby<br />

– żebyście sobie poszli. Właśnie pogrzebałam męża i chcę zostać sama.<br />

Czy możecie to uszanować i wyjść?<br />

Teść wyprowadził pochlipującą teściową, wreszcie poszli moi<br />

rodzice. Na odchodnym matka wyraziła nadzieję, że przyjdę do nich po<br />

kościele w niedzielę na obiad. Wcześniej zapraszali mnie teściowie. Im<br />

powiedziałam, że idę do rodziców, a moim, że niestety już zaprosili mnie<br />

teściowie. Do nikogo nie zamierzałam iść.<br />

– To na podwieczorek… – bąknęła niepewnie matka.<br />

– Tak, na podwieczorek pewnie się wyrobię… – potaknęłam.<br />

– A gdybyś tak chciała jutro… – Matka odwróciła się jeszcze na<br />

schodach.<br />

– Jakbym chciała jutro, to znam drogę – stwierdziłam takim tonem,<br />

jakbym rozważała wizytę. – Będziecie jutro w domu?<br />

– Rano pojedziemy na cmentarz, zapalić świeczki, bo trzeba… –<br />

powiedziała mama. – Będziemy jeździć codziennie do świąt, córeczko,<br />

bo tak nagle… I Pan Bóg może nie odpuścił mu całkiem grzechów…<br />

Do końca nie dotarło do mnie, o czym ona mówi, ale pojęłam<br />

ogólny sens.<br />

– Jestem pewna, że po świętach Sławek pójdzie do nieba…<br />

– oznajmiłam lekkim tonem, jakbym już deklarowała, że ja zrobię<br />

karpia, a oni niech przyniosą kluski z makiem. – Trzeba palić świeczki…<br />

Kiedy wreszcie poszli, pucowałam całe mieszkanie długo


i metodycznie. W końcu, kiedy wszystkie naczynia spoczywały na<br />

swoich miejscach, a resztki w lodówce, położyłam się na łóżku,<br />

przebierając w Sławka piżamę, i zasnęłam.<br />

•<br />

Kolejne dni to była jedna niekończąca się pustka. Oczywiście nie<br />

poszłam ani do teściów, ani do rodziców. Kiedy dzwonił telefon,<br />

podnosiłam słuchawkę w obawie przed tym, że jedni albo drudzy zechcą<br />

znów przyjść. Wiedziałam doskonale, że teściowie, żeby do mnie<br />

zadzwonić, muszą iść na pocztę, a rodzice prosić sąsiadkę, żeby<br />

użyczyła im tego mało rozpowszechnionego dobra, jakim wciąż był<br />

w owych czasach telefon.<br />

– Jak się czujesz? – dopytywała się teściowa.<br />

Oczywiście powinnam powiedzieć, że staram się dojść do siebie,<br />

zaproponować, że przyjadę posiedzieć z nimi. Przecież oni stracili syna.<br />

– Wszystko w porządku mamo, tylko proszę, dajcie mi spokój…<br />

– Dziecko, ja straciłam syna… – przypominała mi.<br />

I cóż z tego? Czy to cokolwiek zmieniało? Ja nie twierdziłam, że<br />

mój ból jest większy od jej bólu, ja tylko nie chciałam go z nikim dzielić.<br />

Nawet z kobietą, która dała Sławkowi życie.<br />

– Tak, wiem i bardzo mamie współczuję… – mamrotałam.<br />

– Zawsze traktowaliśmy ciebie jak córkę – mówiła.<br />

To nie był dobry czas na polemikę. Zawsze traktowali mnie jak<br />

synową. Nie mieli córki, skąd mogliby wiedzieć, jak się traktuje takową.<br />

Nigdy nie miałam wrażenia, że są do mnie w jakiś szczególny sposób<br />

przywiązani. Wiedziałam, że dopytywali Sławka, dlaczego nie mamy<br />

dzieci, na długo zanim wyznaliśmy im prawdę. I trochę za głośno na<br />

pewnym obiedzie teściowa powiedziała mężowi, że „to Weroniki wina”.<br />

A on odparł wtedy, że zawsze kobieta jest winna. Nie zapomniałam im<br />

tego i nigdy nie zapomnę.<br />

– Wiem mamo, dla mnie jesteście jak rodzice…<br />

Z ulgą odkładałam telefon. Wyobrażałam sobie, jak wychodzą<br />

oboje z poczty i wolnym krokiem człapią do domu przytłoczeni własnym


nieszczęściem, ale w poczuciu spełnienia rodzicielskiego obowiązku.<br />

Wieczorem, bodajże w sobotę, dzwonili z kolei moi rodzice.<br />

– Jak się czujesz? – dopytywała matka.<br />

O dziwo, to pytanie zupełnie mnie nie zdenerwowało. Nie byłam<br />

ani zdenerwowana, ani szczególnie zrozpaczona. Otępiała raczej.<br />

– Stosownie do okoliczności – odparłam.<br />

Matka naturalnie nie zrozumiała.<br />

– Zdrowa jesteś? – pytała niezręcznie.<br />

– Mamo, dziękuję ci za telefon. Jestem zdrowa, tylko chcę pobyć<br />

sama…<br />

– Powinnaś być teraz z rodziną… – nie ustępowała.<br />

– Jesteśmy twoją rodziną. – Ojciec przejął słuchawkę. – Teraz<br />

rozpaczasz, ale otrząśniesz się z tego…<br />

Ojciec nie lubił Sławka. Nigdy tego nie powiedział, ale uważał, że<br />

Sławek jest – był, powinnam raczej powiedzieć – dla mnie<br />

nieodpowiedni. Sławek bił ojca na głowę inteligencją, poczuciem<br />

humoru i ogólnym obyciem. Prowadził samochód, interesował się<br />

kuchnią, umiał całkiem nieźle gotować, słuchał zespołów rockowych<br />

i miał własne zdanie. Nie o takim zięciu ojciec marzył. Ojciec bał się, że<br />

przy nim polecę za wysoko. Pewnie już leciałam, ale spadłam z chwilą<br />

jego śmierci, może i nie roztrzaskałam się o podłoże, ale leciałam siłą<br />

ciągu, niziutko i lękliwie. Rodzice myśleli naturalnie, że za miesiąc,<br />

może za rok, ułożę sobie życie. Może spotkam jeszcze kogoś albo i kilku<br />

„kogosiów”, którzy będą przychodzili na herbatkę niedzielną, a kto wie,<br />

może zacznę przy nich chodzić do kościoła. Ja tymczasem nie mogłam<br />

wylądować z braku lotniska, jakiegokolwiek odniesienia między niebem<br />

a ziemią. Wisiałam gdzieś w powietrzu, może nawet dotykałam czegoś<br />

stopami, ale nie była to w żadnym wypadku ziemia.<br />

– Otrząsnę się, tylko nie dziś – mówiłam zmęczony tonem. – Czy<br />

ojciec nie słyszał o tym, że żałoba trwa rok?<br />

Najwyraźniej nie wiedział, co powiedzieć. Definicyjnie ojciec był<br />

sto lat za Murzynami.<br />

– Wszyscy tak robią – dodałam dobitnie i coś na kształt uśmiechu<br />

zamajaczyło na mojej twarzy. – Mówią, że rok…<br />

– Czy przez rok nie zamierzasz wychodzić z domu? – spytał


z niepokojem.<br />

– Nie, nie zamierzam wychodzić z domu dziś i jutro – mruknęłam.<br />

– W poniedziałek zamierzam pójść do pracy.<br />

Nie zamierzałam, na pewno nie znajdę w sobie tyle siły, ale<br />

chciałam ich uspokoić i powstrzymać od „zamartwiania się”.<br />

– Nie przyjdziesz jutro? – Matka przejęła słuchawkę.<br />

– Poszłybyśmy razem na cmentarz po kościele…<br />

– Nie tym razem, mamo… Podziękujcie pani Ali za udostępnienie<br />

telefonu – podsumowałam rozmowę. – Wzięłam proszek nasenny i chcę<br />

się położyć.<br />

– No tak, tak… – zgodziła się matka i dodała: – Śpij dziecko, bo<br />

sen to najlepsze lekarstwo.<br />

Tak, należy wszystko przespać. Najlepiej snem wiecznym. Zasnąć<br />

i nigdy się już nie obudzić. Albo obudzić się obok Sławka, wszystko<br />

jedno czy w białych zaświatach, w czarnym jak smoła piekle, czy<br />

gdziekolwiek. Byle tylko z nim.<br />

•<br />

W pracy było tak banalnie, jak się spodziewałam. Przywlokłam się<br />

w poniedziałek ubrana na czarno, bez śladu choćby pudru na bladej<br />

twarzy i rozejrzałam się po sali zabaw, pustej jeszcze o tej porze dnia.<br />

– Weronika, a co ty tu robisz? – zapytała mnie przerażona Monika.<br />

Monika wodziła rozbieganym wzrokiem po mnie i po kącikach<br />

z zabawkami.<br />

– Przyszłam do pracy – powiedziałam.<br />

– A myśmy się ciebie nie spodziewali… – bąknęła przerażona.<br />

Popatrzyłam na nią uważnie. Unikała mojego wzroku, przyglądając<br />

się uporczywie granatowej dżersejowej sukience, którą miałam na sobie.<br />

– Dlaczego? – spytałam krótko.<br />

– No bo wiesz… – Spuściła głowę. – Przepraszam, że nie byłam na<br />

pogrzebie… Ale to właśnie ja zostałam w przedszkolu…<br />

– Nic nie szkodzi – uspokoiłam ją. – Przecież była sama dyrekcja.<br />

Dziękuję za wieniec…


– Śliczny, prawda? – ożywiła się i natychmiast zgasła.<br />

Nie potrafię ocenić, czy wieniec był „śliczny”. Na pewno bardzo<br />

okazały, bardziej niżbym się spodziewała. Gdyby mierzyć się na wieńce,<br />

to ten z przedszkola bił na głowę wieniec, jaki przynieśli z pracy mojego<br />

męża.<br />

– Jestem w pracy i mam zamiar pracować – powiedziałam, żeby<br />

zakończyć dyskusję.<br />

– No tak – bąknęła Monika. – Gdybym mogła ci w czymś pomóc…<br />

– To powiem… – weszłam jej w słowo.<br />

Kolejna nic niewnosząca dyskusja miała miejsce pięć minut<br />

później i była zainicjowana przez samą dyrekcję.<br />

– Pani Weroniko – zaczęła. – Może powinna pani odpocząć przez<br />

kilka dni… My tu sobie poradzimy bez pani…<br />

Byłam już zmęczona samym przyjściem i skłonna do powrotu do<br />

domu, ale powstrzymało mnie wrażenie, że jeśli teraz wyjdę, to pewnie<br />

już nigdy nie znajdę w sobie dość determinacji, żeby wrócić.<br />

– Ja wiem, pani dyrektor – zaczęłam. – I chciałam podziękować za<br />

wszystko, co dla mnie zrobiliście…<br />

– Ale chce pani być między ludźmi? – zgadła.<br />

– Właśnie – odparłam z wysiłkiem. – Siedzę w domu i nie mam<br />

tam co robić. Tu bardziej się przydam, poza tym nie chcę brać lewego el<br />

cztery…<br />

Dyrekcja spojrzała współczująco.<br />

– Oczywiście. – Położyła rękę na moim ramieniu. – Gdyby jednak<br />

zmieniła pani zdanie, to proszę powiedzieć…<br />

Kiwnęłam głową, zastanawiając się w duchu, czy dobrze robię.<br />

W domu mogłabym leżeć cały dzień i odbierać jedynie telefony od<br />

rodziców i teściów. Tu musiałam mieć oczy naokoło głowy i pilnować<br />

gromady dzieciaków, które robiły przez cały dzień wszystko, co tylko<br />

można, żeby zrobić sobie krzywdę. Ponownie jednak zrobiłam bilans<br />

i wyszło mi, że powinnam zostać w pracy. Poczłapałam zatem na salę<br />

i zajęłam się dziećmi, które około ósmej napływały już gromadnie<br />

i wpadały z wrzaskiem na salę. Odbierałam je machinalnie od rodziców,<br />

którzy wiedzieli o „nieszczęściu, jakie się przydarzyło naszej kochanej<br />

pani” i ze współczującym uśmiechem, unikając mojego spojrzenia,


uciekali do swoich spraw.<br />

Najbliższe dni upływały jak we śnie. Przychodziłam pierwsza<br />

i wychodziłam ostatnia, szłam piechotą do domu, po drodze zatrzymując<br />

się przy każdej wystawie sklepowej. Wszystko, byle tylko nie wrócić do<br />

pustego domu. W końcu wracałam tak zmęczona, że przebierałam się<br />

w koszulę noc ną i oglądałam jakiś serial, nie mając pojęcia, o co w nim<br />

chodzi, i przysypiając co kilka minut. Wciąż nie umiałam spać w naszym<br />

małżeńskim łóżku. Kilka razy próbowałam się położyć, ale natychmiast<br />

zaczynałam płakać, bolało mnie w środku wszystko i po kilku godzinach<br />

zapadałam w coś w rodzaju drzemki. Mogłam być nie wiem jak bardzo<br />

zmęczona i zasypiać, oglądając telewizor, ale kiedy tylko kładłam głowę<br />

na mojej dawnej poduszce, lub co gorsza na poduszce Sławka, to<br />

natychmiast rozbudzałam się i wpadałam w czarną rozpacz. W końcu<br />

poddałam się i codziennie ścieliłam sobie posłanie na kanapie. O dziwo,<br />

tu zasypiałam natychmiast i jedynie szum z telewizora sygnalizujący, że<br />

skończył się program, był w stanie mnie obudzić, a to też tylko na<br />

chwilę. Brałam do ręki pilota i gasiłam kolorowy telewizor, ten<br />

przedmiot dumy, ostatni prezent od Sławka na moje urodziny,<br />

i zapadałam natychmiast w ciężki sen. Jadłam wyłącznie „przez rozum”.<br />

W małżeńskim stadle oboje gotowaliśmy chętnie. Zdarzało się nawet, że<br />

walczyliśmy o dostęp do kuchni. Sławek bardzo lubił przygotowywać<br />

obiad i podawać mi, kiedy wracałam z drugiej zmiany w przedszkolu.<br />

Zwykle denerwowałam się wtedy, że on jednak uważa, że gotuję nie<br />

dość dobrze, stąd ten jego pęd do kuchni. I muszę obiektywnie przyznać,<br />

że typowe potrawy, takie jak zupy czy pierogi, kotlety, gołąbki, ja<br />

robiłam lepiej, natomiast Sławek zdecydowanie królował w potrawach<br />

nietypowych, niesztampowych i wtedy w Polsce bliżej nieznanych.<br />

Wybierał z książek kucharskich oryginalne potrawy, skomplikowane<br />

sosy, które z upodobaniem pitrasił, doprawiając ziołami, które sadził<br />

w skrzynkach balkonowych, z dumą obserwując, jak kiełkuje bazylia,<br />

majeranek, a nawet cząber.<br />

– Będę gruba jak beczka – mówiłam, pałaszując mięso w bazylii<br />

z ziemniakami nadziewanymi serem i przyprawami.<br />

– Wiesz, że to dla mnie nie ma znaczenia – zapewniał, a ja<br />

złościłam się, że on uważa, że to wszystko jedno, czy ja jestem gruba czy


chuda.<br />

– Czyli jestem gruba? – pytałam, wciągając brzuch.<br />

– Przecież wiesz, że nie jesteś. – Uśmiechał się. – Sam mam<br />

brzuszek, który niedługo zamieni się w brzuszysko. Lubię gotować dla<br />

ciebie, to wszystko…<br />

Od czasu do czasu prosiłam, żeby nie gotował żadnych pyszności,<br />

tylko ofiarnie przez dwa tygodnie jadałam ser biały, sałatę zieloną<br />

i jabłka, co dawało mi raczej poczucie „oczyszczania organizmu”, niż<br />

faktycznie odchudzało.<br />

•<br />

Po wielu miesiącach zrozumiałam, że niebo nie zapadnie się,<br />

a słońce nie zgaśnie. Co gorsza, ludziom zdarzało się już zapomnieć<br />

o śmierci Sławka i podjęli krucjatę „wyciągania mnie do ludzi”. Nie<br />

chciałam nigdzie chodzić. Sądziłam, że jeśli będę wystarczająco<br />

konsekwentna w zaprzeczaniu i odmawianiu, to ludzie wreszcie dadzą<br />

mi spokój. Ale bardzo się myliłam. Im częściej mówiłam „nie”, tym<br />

więcej osób zapraszało mnie i starało „ożywić”. Tu się zgadzałam.<br />

Byłam martwa, owszem, ale nie chciałam wracać do żywych. Czasem<br />

wydawało mi się, że wszyscy wokoło, koleżanki z pracy, rodzice<br />

i teściowie, mają jedno marzenie, mianowicie żebym poszła do kina czy<br />

teatru. Co ja się nasłuchałam o musicalu „Metro”, który już miał swoje<br />

lata, ale powrócił na deski teatru w nowej obsadzie, z nową energią. Że<br />

fantastyczny, wspaniały, tyle młodości i radości. Na tym pierwszym,<br />

oryginalnym nie byliśmy ze Sławkiem, bo za dużo ludzi o tym mówiło.<br />

Wręcz wypadało być i się zachwycać, a Sławek tego nie znosił.<br />

W efekcie zostaliśmy chyba jedynymi ludźmi z naszego pokolenia,<br />

którzy „Metro” mieli w nosie. Ale że metro to w końcu są pociągi, więc<br />

mnie klątwa kolei państwowych dopadła i musiałam z koleżanką iść na<br />

to wiekopomne dzieło.<br />

– Będzie ci się podobał – mówiła Zuzia z przedszkola. Miała męża,<br />

którego nie znosiła, i dwójkę źle wychowanych, niegrzecznych dzieci,<br />

których zachowanie w dzisiejszych czasach usprawiedliwiono by


określeniem „adhd”.<br />

– Dziękuję ci, ale raczej nie kupię biletów. – Kręciłam przecząco<br />

głową.<br />

Słyszałam, że na to dobro trzeba stać w kilometrowych kolejkach,<br />

a bilety wciąż kosztowały majątek. Kolejki kojarzyły mi się nadal<br />

z brakami podstawowych artykułów, a nie łaknieniem dóbr kulturalnych.<br />

Nie zamierzałam w żadnej z nich już nigdy stać. Ostatni raz w teatrze<br />

byliśmy ze Sławkiem i był to Szekspir w Teatrze Polskim. Wspaniała<br />

sztuka. Byliśmy obydwoje zachwyceni. Potem długo o tym<br />

rozmawialiśmy przy herbacie i torciku W-Z w kawiarence „U Izy”.<br />

– Ale ja załatwię bilety. – Zuzia zachowywała się, jakby jej<br />

zależało na moim zakurzonym towarzystwie. – Proszę cię…<br />

Nie chciałam iść na musical, komedię, dramat. Nie chciałam nic.<br />

Konsekwentnie odmawiałam. Poszłam oczywiście w ramach zajęć<br />

przedszkolnych na spektakl pod tytułem „Krasnal Poziomka”. Jeden<br />

z bohaterów, kruk, miał na imię Sławek. Uznałam to za dziwny znak<br />

i przez resztę sztuki zastanawiałam się, co to może znaczyć. Pod koniec<br />

spektaklu doszłam do wniosku, że to zupełnie nic nie znaczy, że kruk<br />

miał na imię Sławek, grzybek – Maciuś, mucha – Basia, a poziomka –<br />

Malwinka. Nic nie miało znaczenia, świat toczył się dalej, słońce<br />

wschodziło i zachodziło, a księżyc czasami przebijał się przez chmury.<br />

– Załatwię bilety, Wera, tylko chodź ze mną, bo ja muszę to<br />

zobaczyć, a mój Karol nie cierpi musicali.<br />

Zuzia wpatrywała się we mnie błagalnie, jakby nie chciała mnie<br />

zbawić, tylko sobie zrobić przyjemność. Nie wiem, czemu jej tak<br />

zależało. Nigdy nie byłyśmy jakoś specjalnie blisko. Zupełnie<br />

nieoczekiwanie dla siebie kiwnęłam głową i zgodziłam się. Chciałam<br />

umówić się pod teatrem Studio Buffo, ale Zuzia czujnie powiedziała, że<br />

po mnie przyjedzie.<br />

– Mam po drodze. – Rzuciła się na mnie i zaczęła ściskać, jakbym<br />

ją uszczęśliwiła.<br />

Miała rację z tym przyjazdem po mnie, ponieważ rozmyśliłam się<br />

jeszcze wielokrotnie, kilka razy nawet próbując wyperswadować sprawę<br />

samej Zuzi, ale ta uparła się, że już ma bilety i wszystko załatwiła.<br />

– Nie zrobisz mi tego – rzuciła stanowczo, więc uległam.


Punktualnie przed mój dom zajechało cinquecento i Zuzia wysiadła<br />

z niego od strony pasażera, podeszła do drzwi klatki i energicznie<br />

zadzwoniła. Ktoś, kto to auto prowadził, wcale nie odjechał, tylko<br />

włączył światła awaryjne i zapalił papierosa. Westchnęłam<br />

i zamknąwszy starannie drzwi, zeszłam na dół. Przez chwilę miałam<br />

nadzieję, że to nie randka w ciemno, tylko jej mąż nas podwiezie do<br />

teatru, bo ma taką fantazję, ale kiedy ujrzałam za kierownicą autka<br />

wielkiego, zwalistego faceta, który uśmiechał się do mnie żółtawymi od<br />

tytoniu zębami, nadzieja we mnie zgasła i z rezygnacją wgramoliłam się<br />

na fotel z tyłu. Zuzanna cały czas paplała coś o sztuce, muzyce, gustach<br />

i dobranych pod względem gustów ludzi.<br />

– Grzegorz uwielbia sztuki, prawda, Grześ? – szczebiotała.<br />

– W zasadzie teatr, Zuziu, kocham i trochę koncerty jazzowe<br />

– sprostował Grzegorz miłym, niskim głosem, tak kontrastującym z jego<br />

pozbawioną wdzięku sylwetką.<br />

– Tylko nie ma z kim chodzić – świergoliła Zuzia.<br />

– Mam – znów sprostował. – Tylko nie zawsze człowiek chciałby<br />

chodzić z siostrą. Odkąd ona ma narzeczonego, to same rozumiecie…<br />

– No tak. – Zuzia odwróciła się do mnie i mrugnęła kilka razy<br />

powiekami. – Głupio chodzić z siostrą. Wszyscy i tak biorą ją za twoją<br />

dziewczynę.<br />

Grzegorz zahamował gwałtownie. Na pasach, na czerwonym<br />

świetle przemknęła para młodych ludzi.<br />

– Czy mógłby pan otworzyć okno? – zapytałam.<br />

Oprócz powitania i podania imienia nie odezwałam się ani słowem.<br />

– Oczywiście – powiedział i zaczął kręcić korbką przy drzwiach.<br />

– Czy pani się nie przeziębi?<br />

– Jestem odporna. – Uśmiechnęłam się jedną połową ust.<br />

Prawda była taka, że nie znosiłam dymu papierosowego. Od<br />

czasów palącego ojca nie cierpiałam znajdować się w jednym<br />

pomieszczeniu z palaczami. Smród tytoniu przypominał mi biedne,<br />

siermiężne czasy prl-u, kiedy to wszyscy, szczególnie elity intelektualne,<br />

emigrowały wewnętrznie w oparach dymu papierochów i wódy. Ani ja,<br />

ani Sławek nie paliliśmy i unikaliśmy jako żywo zadymionych<br />

pomieszczeń.


– Pewnie pani przeszkadza dym papierosowy – stwierdził. – To<br />

taki nałóg… Tyle razy starałem się rzucić, ale zawsze tyłem…<br />

Zamilkł zawstydzony. Rzeczywiście, sądząc po jego sylwetce,<br />

bardzo starał się rzucić palenie.<br />

– Prawdę mówiąc, rzeczywiście nie lubię zapachu papierosów… –<br />

powiedziałam. – Nigdy nie paliłam. Mój tata palił i może dlatego…<br />

– Mądra kobieta zaraz cię oduczy palenia. – Zuzia zerkała na mnie<br />

porozumiewawczo.<br />

– Oduczy i utuczy. – Uśmiechnął się.<br />

Opanowałam mdłości na widok żółtych zębów, bo już skręcaliśmy<br />

na parking przy Pałacu Kultury i Nauki.<br />

W teatrze już wiedziałam, dlaczego Grzegorz nie ma drugiej<br />

połowy. Kiedy zdjął kurtkę, pachniał tak intensywnie ostrym potem, że<br />

zrobiło mi się słabo. Zawsze byłam wrażliwa na cudze zapachy, bo sama<br />

prawie nie używałam perfum, ale nie pamiętam, kiedy czułam takie<br />

obrzydzenie. Zuzia za to była z siebie bardzo zadowolona i balansowała<br />

między udawaniem, że to nie jest wcale próba wyswatania mnie<br />

z pachnącym inaczej Grzegorzem, a zachwalaniem jego zalet. Zalet miał<br />

– z tego, co zrozumiałam – niewiele, głównie jedną, zasadniczą,<br />

mianowicie był „dobrym człowiekiem”. To całkiem tak jak Sławek, tyle<br />

że on pachniał bardzo przyjemnie.<br />

– Czy panie się czegoś napiją? – zapytał niezręcznie zwalisty typ.<br />

Zuzia zażyczyła sobie kawy.<br />

– Najlepiej dożylnie – zachichotała – bo coś zmęczona jestem.<br />

– A pani? – zwrócił się do mnie.<br />

Najpierw podziękowałam, ale patrzył tak, jakby mu szczególnie<br />

zależało, żebym się czegoś napiła.<br />

– Poproszę herbatę doustnie. – Posłałam mu krzepiący uśmiech.<br />

– Zwykłą, czarną.<br />

Innej zresztą nie było. Grzegorz, szurając nogami, poszedł stać<br />

w tasiemcowej kolejce, a Zuzia zaczęła szeptać mi do ucha.<br />

– I co sądzisz? – ekscytowała się.<br />

– Zuzia – popatrzyłam na nią z niechęcią – nie potrzebuję swatania,<br />

nie znoszę randek w ciemno… Nie rób tego więcej.<br />

– Ale to taki dobry człowiek – zapewniła prostodusznie.


– Narzeczona zostawiła go, jak już mieli ustaloną datę ślubu.<br />

– Widzę, że dobry. Współczuję, że zostawiła go narzeczona. On<br />

jest po prostu nie w moim typie – powiedziałam.<br />

Złapała mnie za przegub i zacisnęła paluchy tak mocno, że<br />

syknęłam.<br />

– Daj mu szansę – poprosiła. – Zrób to dla mnie.<br />

– Nic z tego nie będzie – perswadowałam.<br />

Cóż ja jej byłam winna, że miałabym się spotykać z takim<br />

Grzegorzem „dla niej”? I nie dlatego, dodałam w myślach, że jestem<br />

niegotowa, to zbyt świeża rana i tak dalej. Nawet nie dlatego, że nie<br />

wyobrażałam sobie bycia z kimkolwiek innym, ale przede wszystkim<br />

z powodu tego, że Grzegorz – poczciwina, był śmierdzącym grubasem.<br />

Tymczasem przemykał się biedaczyna, trzymając w obu rękach<br />

herbatę dla mnie i kawę dla Zuzi. Już dzwonił drugi dzwonek, więc<br />

naprędce połknęłam skondensowany wrzątek i poszliśmy na salę.<br />

Siedziałam obok tego miłego, brzydkiego jak noc gościa i zastanawiałam<br />

się, co ja tam robię. Nie potrafię powiedzieć, czy przedstawienie mi się<br />

podobało czy nie. Prawie niczego nie słyszałam. Jacyś młodzi ludzie<br />

śpiewali, tańczyli, cieszyli się nie wiadomo z czego. Pewnie widzieli<br />

przyszłość w samych jasnych kolorach, mieli nadzieję na dobre<br />

i dostatnie życie. Ja nie. Plamy tancerzy przesuwały mi się przed oczami<br />

jak w kalejdoskopie.<br />

– Jakie to świetne. – Grzegorz niebezpiecznie przysunął się do<br />

mnie.<br />

Odsunęłam się odruchowo, a on najwyraźniej się spłoszył.<br />

– Tak, urocze to wszystko – zapewniłam go. – Absolutnie…<br />

Podczas przerwy nie musiałam nic mówić. Zuzia gadała za nas<br />

oboje.<br />

– Jaka ja jestem szczęśliwa, że tu jestem – wykrzykiwała<br />

w uniesieniu. – Kiedy było „Metro” w Dramatycznym z Edytą Górniak<br />

i Kasią Groniec, to byłam dziesięć razy! Na pewno przyjdę jeszcze raz<br />

… A wy?<br />

– Ja nie… – pospieszyłam z zapewnieniem.<br />

– Ja chyba też nie, chociaż bardzo mi się podobało. – Grzegorz<br />

patrzył w bok.


– Idźcie koniecznie na coś innego – namawiała Zuzia. – Razem…<br />

Przestańmy udawać, że jesteśmy tu przypadkiem.<br />

Nic nie powiedziałam, bo mi się nie chciało ust otwierać. Grzegorz<br />

spojrzał pytająco. Pokręciłam przecząco głową i uśmiechnęłam się<br />

krzepiąco. Niech myśli, że to tylko „za wcześnie na nowy związek”. Po<br />

owacjach na stojąco i krzykach „brawo” poszliśmy wreszcie do<br />

samochodu. Zuzia usiłowała namówić nas na odwiedzenie jakiejś<br />

kawiarni, ale nie tylko ja nie miałam na to ochoty. Grzegorz<br />

najwyraźniej także miał dość nieudanej randki. Moja koleżanka podjęła<br />

jeszcze jedną próbę połączenia nas w jakikolwiek sposób i zażądała<br />

odwiezienia jej do domu w pierwszej kolejności. Przytaknęliśmy oboje<br />

z Grzegorzem i zawieźliśmy ją na Sadybę, gdzie zniknęła w pokaźnym<br />

domku jednorodzinnym.<br />

– Uff. – Grzegorz uśmiechnął się do lusterka. Siedziałam z tyłu<br />

w bezpiecznej odległości, więc odwzajemniłam uśmiech. W końcu<br />

jeszcze tylko jakieś trzydzieści minut i przebiorę się w piżamę Sławka,<br />

żeby zasnąć na kanapie przed telewizorem.<br />

– A może miałabyś ochotę na herbatę albo coś do zjedzenia?<br />

– zapytał cichym głosem.<br />

Nie było w nim ani proszenia, ani sugestii, że „może jednak”.<br />

– Bo ja nie zjadłem kolacji przed wyjściem… – wyznał.<br />

– A w lodówce nie mam prawie nic…<br />

Kiwnęłam głową. Nie z żalu czy chęci spędzenia z nim wieczoru,<br />

tylko z autentycznego głodu, który jakby wywołany z ciała szarpnął<br />

moimi trzewiami.<br />

– Tylko coś zwyczajnego – powiedziałam.<br />

– Pizza? – Ucieszył się jak dziecko. – W Pizza Hut jest danie dla<br />

dwojga. To znaczy – stropił się – można wziąć jedną pizzę na spółkę,<br />

sałatkę też i dwa napoje…<br />

– Idealnie – zapewniłam. – Nie zjadłabym całej.<br />

Staliśmy potem w barze, który kiedyś był „Grubą Kaśką”,<br />

i czekaliśmy na stolik. Bardzo mnie to zdumiało. Chadzaliśmy ze<br />

Sławkiem do restauracji, głównie na Starym Mieście, i nie przypominam<br />

sobie, żebyśmy musieli czekać. Grzegorz chyba się denerwował, że<br />

zrezygnuję, ale uspokoiłam go, że miejsc jest dużo, ludzie szybko


kończą swoje dania dla dwojga i wychodzą, robiąc miejsce następnym.<br />

Było całkiem miło. Doczekaliśmy się w końcu stolika<br />

i zamówiliśmy średnią margaritę, sałatkę oraz napoje pomarańczowe,<br />

które przyjemnie pachniały nowoczesną chemią. Pizza była bardzo<br />

smaczna, chociaż wiedziałam, że każdy Włoch dostałby zawału na<br />

widok grubego na półtora centymetra ciasta pokrytego serem<br />

pizzopodobnym i sosem z koncentratu.<br />

– Smakuje ci? – zapytał, kiedy pochłonęliśmy po jednym kawałku.<br />

– Bardzo smaczna. – Pokiwałam głową.<br />

– A sałatka? – indagował.<br />

Dostaliśmy mały, dość głęboki talerzyk i Grzegorz rzucił się do<br />

baru sałatkowego. Zasada była następująca: napchać do miseczki tyle, ile<br />

się da, bez ładu i składu. Grzegorz napchał imponująco dużo.<br />

– Bardzo smaczna. – Postanowiłam nie wnikać w istotę sałatek.<br />

Przerzuciłam sobie trochę warzyw na talerz, wymieszałam z sosem<br />

i zaczęłam dziobać widelcem.<br />

– Mogę cię o coś spytać? – Odłożył widelec na talerz.<br />

– Jeśli chcesz zjeść mój przydziałowy kawałek i większość sałatki,<br />

to ja się zgadzam. – Uśmiechnęłam się.<br />

– To też – przymrużył oczy. – Od jak dawna jesteś wdową?<br />

– Zuzia ci nie mówiła? – zapytałam. – Rok, miesiąc, dwa dni i … –<br />

spojrzałam na zegarek – jakieś siedemnaście godzin.<br />

– Zuzia to moja koleżanka z liceum. Nasze matki się przyjaźnią.<br />

Jesteśmy sąsiadami… Rodzice uważali, wiesz, że będziemy razem…<br />

– Ty też tak uważałeś? – zapytałam, bo wiedziałam, że Zuzia na<br />

pewno nigdy nie brała pod uwagę takiego scenariusza.<br />

– Przez pewien czas nawet tak. – Pokiwał głową, gryząc pizzę.<br />

– Byliśmy bardzo związani jako dzieci. Nawet „chodziliśmy ze sobą”.<br />

– Zakreślił w powietrzu cudzysłów.<br />

– A co nie zagrało? – zainteresowałam się.<br />

– Zuzia to laska, a ja… No cóż…<br />

Nie trudziłam się, żeby sprostować. Po co miałam go oszukiwać?<br />

– Pod koniec podstawówki ona zaczęła wyrastać na bardzo<br />

atrakcyjną dziewczynę, a ja zacząłem mieć kłopoty z nadwagą. Ona była<br />

w klasie sportowej i trenowała bieg przez płotki, a ja siedziałem


i czytałem książki… Nie chcę powiedzieć, że ona nie czytała…<br />

Odsunęłam talerz od siebie. Od śmierci Sławka nie zjadłam tyle, co<br />

tego wieczoru.<br />

– Wciąż się w niej kochasz? – spytałam.<br />

– Właściwie nie… – zadumał się. – Ja… też jestem wdowcem…<br />

w pewnym sensie…<br />

– To znaczy?<br />

Odłożył widelec, który ściskał w ręku.<br />

– Miałem ropień płuc jakieś pięć lat temu. – Uśmiechnął się<br />

wstydliwie. – Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Chyba nieleczone<br />

przeziębienie, potem kasłałem coraz bardziej i dusiłem się w nocy…<br />

W końcu gorączka i gorączka… Kolejne antybiotyki, a w końcu<br />

wylądowałem w szpitalu. W dość ciężkim stanie… Tam poznałem<br />

Basię. Miała trzydzieści lat. Jak na osobę z mukowiscydozą to bardzo<br />

zaawansowany wiek.<br />

Nie przerywałam mu, kiedy przestał mówić. Wyraźnie zbierał<br />

myśli.<br />

– Najpierw rozmawialiśmy. Była bardzo drobna, chudziutka,<br />

z garbem… Ale śliczna. Zakochałem się w niej, a ona chyba we mnie…<br />

Żyła jeszcze dwa lata. Głównie w szpitalu…<br />

– Byliście razem? – spytałam.<br />

– Nie mieliśmy ślubu. – Pokręcił głową. – Wyznaczyliśmy datę, ale<br />

ona odeszła miesiąc wcześniej…<br />

– Nie o to pytałam…<br />

– I tak, i nie… Zabierałem ją do kina, na spacery… Nosiłem ją<br />

głównie na rękach, bo mogła przejść tylko kilka kroków bez zadyszki…<br />

Kiedy jej się pogarszało, jej rodzice dzwonili i w środku nocy<br />

przyjeżdżałem i wiozłem ją do szpitala. Wiedziałem, że to może być ten<br />

ostatni raz…<br />

– I w końcu nie wyszła z tego szpitala? – domyśliłam się.<br />

– Nie – skrzywił się. – Umarła we śnie, pierwszej nocy, którą<br />

spędziliśmy razem… U mnie w domu… Nie obudziłem się. Rano<br />

zobaczyłem…<br />

– Umarła szczęśliwa?<br />

– Aż tak to nie… Niestety… Wymogliśmy na jej rodzicach, żeby


pozwolili jej wyjść z domu. W końcu niedługo miał się odbyć ślub<br />

i przecież mieszkalibyśmy razem. Byliśmy w teatrze, potem<br />

pojechaliśmy do mnie. Piła wino do kolacji… Może jej to zaszkodziło.<br />

– Może tak miało być? – zasugerowałam. Kelnerka wzięła od nas<br />

naczynia i zapytała, czy życzymy sobie deser. Grzegorz zamówił sernik<br />

i kawę, ja herbatę.<br />

– Może… – powątpiewał. – Jej rodzice oskarżali mnie o jakiś<br />

błąd… Niepotrzebnie przyznałem się do tego, że piliśmy wino.<br />

Twierdzili, że jej leki zmieszane z alkoholem ją zabiły. Ona wypiła jeden<br />

mały kieliszek…<br />

– A nie zaszkodziło jej… wiesz co?<br />

– Na pewno nie – zamilkł, ponieważ kelnerka przyniosła trójkącik<br />

sernika, kawę i herbatę. – Bo nic nie było…<br />

– Przykro mi – powiedziałam.<br />

– No i jestem taki niby wdowiec od trzech lat – podsumował.<br />

– Jedyna kobieta, z którą spędziłem noc, bez konsumowania zresztą,<br />

umarła u mego boku… Żałosne…<br />

– Okropne raczej… – skrzywiłam się. – Przynajmniej byłeś<br />

przygotowany na to, że ona umrze. Bo ja nie byłam. Przejechał go pijany<br />

kierowca na pasach. Najpierw odratowali go w szpitalu, ale potem coś<br />

pękło i…<br />

– Przykro mi bardzo. – Tym razem on współczuł mojej tragicznej<br />

historii.<br />

– Nigdy się z tym nie pogodziłam i nie pogodzę… – powiedziałam<br />

wprost. – Dlatego szkoda czasu na spotykanie się ze mną. Nigdy już<br />

z nikim się nie zwiążę…<br />

– Jesteś pewna?<br />

Patrzył na mnie bardzo uważnie. Sama zadałam sobie to pytanie.<br />

Byłam więcej niż pewna, że nie będę już z żadnym mężczyzną.<br />

– Zdecydowanie pewna – potwierdziłam. – My bardzo…<br />

kochaliśmy się ze Sławkiem.<br />

Chyba żadnemu człowiekowi wcześniej nie powiedziałam<br />

o naszym związku takimi słowami.<br />

– Wiem, że to głupio brzmi. – Pochyliłam się w jego kierunku.<br />

– Może wszyscy idealizują swoich partnerów po rozstaniu, ale u nas tak


yło. Byliśmy jak jedno, wszystko razem…<br />

– Przepraszam, przepraszam… – przerwał mi, widząc, że prawie<br />

płaczę. – Naprawdę nie chciałem. Zuzia pewnie też chciała dobrze…<br />

Może nie miała zamiaru zaraz nam ślubu organizować, ale myślała, że<br />

może podobne nieszczęście nas zbliży.<br />

– Mnie nie powiedziała, że ty też będziesz…<br />

– Mnie mówiła – przyznał się. – Że bardzo fajna z ciebie kobieta<br />

i pasujemy do siebie. Ale jak cię zobaczyłem, to pomyślałem, że raczej<br />

nie pasujemy do siebie.<br />

– Może pasujemy. – Chciałam go pocieszyć, bo wzbudzał litość.<br />

– Tylko ja się nie nadaję. Wiem, że mi powiesz, że nie można się<br />

poddawać, trzeba żyć dalej etc. I ja żyję dalej, tylko nie mam ochoty już<br />

z nikim życia dzielić.<br />

– Ja też nie mam po Basi… Ale gdybyś chciała kiedyś pójść do<br />

kina czy teatru, to… odezwij się…<br />

Potem zapłacił rachunek i odwiózł mnie pod dom. Wysiadł<br />

z samochodu i otworzył mi drzwi. Ukłonił się nawet i kiedy podałam mu<br />

dłoń, pocałował ją delikatnie. Kiedy weszłam do siebie na górę, nie paląc<br />

światła, spojrzałam przez firankę. Stał tam jeszcze godzinę, potem<br />

wsiadł do samochodu i odjechał. Dziesięć lat później spotkałam go na<br />

cmentarzu w Święto Zmarłych. Stał nad grobem Barbary Radościńskiej<br />

i palił świeczki. Ten grób był na tym samym cmentarzu co mogiła<br />

Sławka. Nawet dosyć blisko. Zauważył mnie i odwrócił się ucieszony.<br />

– Co słychać? – spytał cicho.<br />

– U mnie nic nowego – powiedziałam. – A u ciebie?<br />

– Mam żonę i dwoje dzieci – odparł z dumą.<br />

Zakłuło mnie z zazdrości. Miał dwoje dzieci… Chwilę później<br />

podeszła pulchna, niska blondynka i pociągnęła go za rękaw. Za nią<br />

dreptało kilkuletnie dziecko.<br />

– Madziu – ożywił się Grzegorz. – Pozwól, to jest Weronika,<br />

znajoma Zuzanny… Weroniko, to moja żona Magda i syn Maciuś.<br />

Podałyśmy sobie ręce. Jego żona patrzyła na mnie podejrzliwie, ale<br />

mam wrażenie, że nie chodziło o mnie, tylko o wspomnianą Zuzannę.<br />

Wtedy już nie pracowałam w przedszkolu. Zuzanna odeszła kilka lat<br />

wcześniej. Pojechała za mężem do Szwajcarii i nie wiem, jakie były jej


dalsze losy.<br />

– A gdzie druga pociecha? – spytałam.<br />

– Karolinka ma dopiero rok i została z moją mamą – powiedziała<br />

żona Grzegorza.<br />

– Może pójdziemy gdzieś na kawę? – zapytał Grzegorz.<br />

Zanim otworzyłam usta, blondyna pisnęła:<br />

– Zwariowałeś chyba, Misiu! Mama czeka na nas z obiadem…<br />

– Ja jestem umówiona i niestety nie mogę – pospieszyłam, chcąc<br />

zatuszować nietakt żony Grzegorza.<br />

– O, szkoda – powiedział. – Może następnym razem.<br />

Kiwnęłam im głową i odeszłam na bok. Zamierzałam jeszcze<br />

pokręcić się po cmentarzu w poszukiwaniu grobu jednego z moich<br />

wujków, a potem wrócić do Sławka. Odwiedzałam jego grób ledwie od<br />

pięciu lat, wcześniej nie umiałam tam pójść. Rodzice Sławka zajęli się<br />

wykonaniem płyty nagrobnej. Pytali mnie, czy chciałabym beżowy<br />

granit, czy czarny, czerwony, wymieniali te kolory i desenie liter,<br />

krzyża, chcieli wyrzeźbić Matkę Boską bolejącą nad losem Chrystusa.<br />

Było mi to obojętne. Wielokrotnie to podkreślałam. Kiedy w końcu<br />

wybrałam się na cmentarz, zobaczyłam, że Sławek leży przytrzaśnięty<br />

ciężkim czarnym marmurem, jego imię i nazwisko wyryte jest złotymi<br />

literami na tablicy, a pod wyrzeźbionym krzyżem nikt nie stoi.<br />

Zadzwoniłam do teściowej i powiedziałam, że byłam na grobie mojego<br />

męża i bardzo mi się on podoba. Powiedziała wtedy, że nie rozumie,<br />

dlaczego dotąd go nie odwiedzałam. Nie zamierzałam jej tego<br />

tłumaczyć.<br />

•<br />

Pracowałam w przedszkolu jeszcze jakiś czas. Nie wiem, kiedy<br />

stało się tak, że przestałam móc spokojnie patrzeć na dzieci. Może<br />

wtedy, kiedy mały Romek upadł na placu zabaw i stłukł kolano?<br />

Przybiegł do mnie, a ja nie umiałam przytulić dziecka, tylko<br />

zaprowadziłam je za rękę do budynku, gdzie obmyłam mu ranę, polałam<br />

wodą utlenioną i spytałam, czy chce się położyć, czy wraca na plac


zabaw.<br />

– Chcę się przytulić – buczał i wyciągał rączki.<br />

Stało się wtedy coś ze mną. Chciałam przyciągnąć malca do siebie,<br />

pocieszyć, dmuchać na rankę, pocałować w kolanko, żeby przestało<br />

boleć. Tyle razy wcześniej to robiłam. Wydmuchiwałam ból z obtartych<br />

rączek i nóżek, wycałowywałam siniaki z główek i patrzyłam, jak dzieci<br />

wracają szczęśliwe i zadowolone do zabawy. Teraz nie umiałam.<br />

Przyciągnęłam malca do siebie, ale jego ciałko wydało mi się kanciaste,<br />

a zapach mnie zemdlił.<br />

– Duży już jesteś i nic ci nie będzie – zapewniłam, odsuwając go<br />

od siebie.<br />

Mały wykrzywił twarz. Przez moment ujrzałam, jak twarz mu<br />

rośnie. Oczy znikały w ciastowatym obrzęku. Wyglądał szkaradnie.<br />

W dodatku jęknął coś nienaturalnie grubym głosem. Odskoczyłam<br />

z przerażeniem, zamykając oczy. Kiedy znów je otworzyłam<br />

i odzyskałam słuch, zobaczyłam, że Romek siedzi na podłodze i płacze,<br />

wpatrując się we mnie ze strachem.<br />

– Pani Welka mie uderzyła… – poskarżył się Andżelice,<br />

dziewczynie, która pracowała na miejscu Zuzi od kilku miesięcy.<br />

Andżela, tak się przedstawiała „nowa”, nie uwierzyła małemu.<br />

Zresztą ja mu też nie uwierzyłam. Nigdy bym dziecka nie uderzyła.<br />

Wszyscy to wiedzieli. Romek został zabrany na plac zabaw, szybko<br />

przestał płakać, a kiedy przyszli rodzice po niego, skarżył się tylko na<br />

obtarte kolanko. Nasłuchiwałam, ale nie powiedział słowa o mnie.<br />

Niemniej jakieś dwa miesiące później wezwała mnie dyrekcja.<br />

– Pani Weroniko – zaczęła magister Kozieradka. – Chciałam<br />

zapytać, czy pani w czymś nie pomóc?<br />

– Nie rozumiem – przyznałam się.<br />

– Nie wiem, jak to ująć, ale coś się niedobrego z panią dzieje od<br />

pewnego czasu…<br />

– To znaczy? – spytałam, nie rozumiejąc, o czym ona mówi.<br />

Przychodziłam pierwsza, wychodziłam ostatnia, dyżurowałam<br />

sumiennie, starałam się, jak mogłam. Sama zauważyłam, że nie jestem<br />

już tak serdeczna wobec dzieci, ale dotyczyło to tylko przytulania. Mój<br />

stosunek do opieki, nauki zupełnie się nie zmienił. Wydaje mi się że nikt


nie miał prawa zauważyć, że nie umiem już przytulić dziecka. Mnie<br />

samej wydawało się to chwilowym problemem.<br />

– Podobno opowiada pani dzieciom o śmierci… – zaczęła.<br />

– A, to… – mruknęłam. – Ani umarł dziadziuś. Ona sama o tym<br />

powiedziała… Mówiła, że rodzice ją oszukiwali przez kilka miesięcy, że<br />

dziadek wyjechał, ale wróci. W końcu się dowiedziała i zaczęła się<br />

panicznie bać, że i ona…<br />

– Możemy nie zgadzać się z tym, co mówią swoim dzieciom<br />

rodzice – przerwała mi. – Ale nie wolno pani opowiadać pięciolatce, że<br />

ją okłamano. A zwłaszcza że po śmierci nic nie ma, ponieważ jakby<br />

było, to pani mąż skontaktowałby się z panią i o tym opowiedział…<br />

Byłam ogromnie zaskoczona. Ta mała kłamała bezczelnie.<br />

– Ja niczego takiego nie mówiłam. Nie opowiadam o śmierci<br />

męża…<br />

– Cóż, dzieci twierdzą inaczej… A ja zastanawiam się, co się stało,<br />

pani Weroniko…<br />

– Wierzy pani dzieciom czy mnie? – zdenerwowałam się.<br />

– Przecież one nie wiedzą, co mówią.<br />

– Pani Weroniko – Kozieradka bębniła paznokciami<br />

pomalowanymi na czerwono – zdarza się pani popchnąć albo szarpać<br />

dziecko…<br />

– Kto tak twierdzi? – Byłam bardzo zdenerwowana.<br />

– Dzieci… – Pokiwała głową. – Te same, które panią tak<br />

uwielbiały, że chciały w sobotę i niedzielę przychodzić do przedszkola.<br />

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Jeszcze kilka razy zdarzyło mi się,<br />

że jakieś dziecko wydało mi się inne niż zwykle. Bolała mnie wtedy<br />

głowa. Pamiętam, że miałam wrażenie, że jedna dziewczynka<br />

narysowała coś dziwnego farbami. Coś jakby upiora, zjawę. Wzięłam ją<br />

na rozmowę i wypytywałam, dlaczego narysowała coś tak brzydkiego.<br />

Edytka rozpłakała się i odparła, że to motylek, a nie diabeł. Chciałam<br />

porozmawiać z jej rodzicami, wzięłam ten rysunek, ale na nim nie było<br />

tego, co przedtem, tylko łąka i fruwający motyl w kolorowych barwach.<br />

Doszłam do wniosku, że musiała zniszczyć rysunek i zbagatelizowałam<br />

sytuację. Innym razem na bluzeczce Olka zauważyłam wulgarny napis.<br />

Jego ojciec jeździł tir-em. Pewnie przywiózł małemu strój, licząc na to,


że nikt nie zna w przedszkolu ani jednego angielskiego słowa.<br />

Powiedziałam coś na ten temat matce. Być może poskarżyła się dyrekcji.<br />

– Którzy rodzice się skarżyli? – spytałam.<br />

– Edytki.<br />

– Nie dziwię się. – Usiadłam na krześle, bo dotąd stałam. – Mała<br />

narysowała coś okropnego i ja chciałam wiedzieć, czego ona się boi.<br />

Oczywiście zaprzeczyła i zniszczyła rysunek.<br />

Dyrektorka westchnęła.<br />

– Ona się boi właśnie pani… – powiedziała z naciskiem.<br />

– Sugerowała jej pani, że narysowała upiora, tłumaczyła, że to straszne,<br />

i wypytywała, czy w domu ją biją…<br />

– A tymczasem dziecko narysowało motylka… – dokończyłam<br />

z ironią w głosie. – Naprawdę pani w to wierzy? Przecież dziecko może<br />

być bite, straszone, molestowane…<br />

– Może… – Splotła ręce. – Tylko mnie się wydaje, że ona<br />

naprawdę narysowała to, co mówi. Odnalazłam nawet ten rysunek.<br />

– Zniszczyła tamten rysunek i namalowała nowy – upierałam się<br />

przy swoim.<br />

– Jak dużo czasu minęło od chwili, kiedy pani zobaczyła rysunek<br />

z upiorem, do momentu, kiedy Edytka pokazała nowy?<br />

Nie zamierzałam odpowiadać na to pytanie. Przybrałam obrażony<br />

wyraz twarzy.<br />

– Pani Weroniko – ponownie zaczęła mówić Kozieradka. – Ten<br />

rysunek był bardzo staranny, malowany kilkunastoma kolorami. Było na<br />

nim dużo szczegółów. To mało możliwe, żeby pięcioletnie dziecko<br />

namalowało takiego motyla w kilka minut. A znalazła pani podarty<br />

poprzedni rysunek?<br />

– Znalazła sposób, żeby go wyrzucić… – nie mogłam się<br />

powstrzymać.<br />

– Pani Weroniko… – W głosie Kozieradki słyszałam bezradność<br />

i inny, wielce niepokojący ton.<br />

– Czy chce mnie pani zwolnić? Macie kogoś innego na moje<br />

miejsce? – zapytałam, starannie tłumiąc złość.<br />

– Ja się tylko martwię, że pani… – szukała właściwego słowa.<br />

– Proszę powiedzieć – zachęciłam ją. – Jest pani tutaj dyrektorem.


Nic, co pani powie, nie może zostać użyte przeciwko pani. Raczej<br />

przeciwko mnie…<br />

– Nie wiem, jak to powiedzieć – męczyła się dalej. – Ale pani się<br />

zmieniła od pewnego czasu.<br />

– Mąż mi umarł, a to zmienia ludzi – powiedziałam.<br />

– Wiem, naturalnie… mówiła mi o tym dyrektor Lelechowicz. Ale<br />

od czasu, kiedy pracujemy razem, nie miałam do pani najmniejszych<br />

zastrzeżeń. Kiedy tylko objęłam tę posadę, poprzednia dyrektor mówiła<br />

o pani jak o skarbie. I do niedawna tak właśnie było…<br />

– A teraz już nie jestem skarbem, bo zamiast wycinać kwiatki,<br />

zainteresowałam się losem tej dziewczynki?<br />

– Nie nazwałabym tego „zainteresowaniem” – powiedziała. – Pani<br />

wystraszyła to dziecko… Podobnie jak rodziców Olka. Im sugerowała<br />

pani, że strój chłopca nie jest odpowiedni do przedszkola.<br />

– Bo nie był… – Nie czułam złości, tylko dziwną obojętność,<br />

jakbym nie umiała w sobie wzbudzić głębszych uczuć.<br />

– Ale co było nie tak w tym stroju?<br />

– Był na nim wulgarny napis – powiedziałam. – Po angielsku.<br />

– Olek był w koszulce z napisem „I am your friend”. Pod spodem<br />

było zdjęcie kota przytulonego do psa…<br />

– Nieprawda – odparłam ze zdumieniem. – Tam było napisane<br />

„Fuck me!” i nie było żadnych zwierząt, przynajmniej ja nie pamiętam…<br />

– No właśnie zupełnie nie, pani Weroniko… – W jej oczach<br />

malowała się troska. – Widziałam tę bluzkę i zastanawiam się, dlaczego<br />

pani tak zareagowała…<br />

– Tam był taki napis! – krzyknęłam. – Czy pani sugeruje, że ja to<br />

sobie wymyśliłam?<br />

– Pamiętam bluzkę tego chłopca, zwróciłam na nią uwagę. To<br />

zdjęcie kotka i psa było urocze. Nawet pytałam go, skąd ma taką słodką<br />

bluzeczkę. Powiedział, że tata przywiózł. Dlaczego pani widziała inny<br />

napis niż rzeczywisty, inny rysunek?<br />

– To był taki rysunek i taki napis – stwierdziłam stanowczo. – Jeśli<br />

się pani przestały podobać moje metody wychowawcze, to mogę się<br />

zwolnić.<br />

Kozieradka mierzwiła włosy. Nagle zrozumiałam, że ona chce,


żebym odeszła. Uważa chyba, że coś ze mną jest nie tak.<br />

– Pani Weroniko, nie chcę, żeby pani odchodziła, ale może to<br />

nerwy… Taką tragedię pani przeżyła… Może powinna pani<br />

porozmawiać z psychologiem?<br />

– Jeśli nie chce pani, żebym odchodziła, pani dyrektor, to zostanę.<br />

Prosiłabym jednak nie wtrącać się w moje prywatne sprawy.<br />

Nie wtrącała się już, a po kilku miesiącach sama odeszłam.<br />

•<br />

Któregoś dnia, nie pamiętam, czy była wiosna, czy już lato, było<br />

w każdym razie bardzo ciepło i jasno na dworze. Wracałam wieczorem<br />

do domu i zastałam pod drzwiami moich rodziców.<br />

– Co wy tu robicie? – spytałam zdumiona.<br />

– Chcieliśmy porozmawiać, Werciu… – Zagaił ojciec<br />

i wyprostował się.<br />

Matka wciąż siedziała skulona na schodach. Spojrzałam na nią<br />

w świetle żarówki i zdumiałam się, bo taka wiekowa mi się wydawała.<br />

Otworzyłam drzwi do domu i wpuściłam ich do środka.<br />

– Od kiedy nie pracujesz w przedszkolu? – spytał ojciec.<br />

Matka energicznie poszła do kuchni w poszukiwaniu herbaty.<br />

Słyszałam, jak nalewa wody do czajnika i zapala gaz.<br />

– Nie pamiętam dokładnie – odpowiedziałam. – Dlaczego pytacie?<br />

Ojciec rozejrzał się wokoło. Rzeczywiście duży pokój przypominał<br />

pobojowisko. Chciałam oddać ubrania Sławka, ale wyciągnęłam je tylko<br />

z szafy i nie umiałam się z nimi rozstać. Spałam kilka nocy na jego<br />

garniturach, koszulach i swetrach ułożonych w stertę. W sumie dziwnie<br />

to wyglądało. Przyszła matka z herbatą.<br />

– W kuchni jest bałagan, wiem – powiedziałam.<br />

Postawiła na stole w pokoju dwa kubki z herbatą i bez słowa<br />

wyszła z pokoju. Usłyszałam, jak w kuchni odkręca wodę. Najwyraźniej<br />

postanowiła umyć moje naczynia, które stertą piętrzyły się w zlewie.<br />

Słyszałam także dziwne stukanie, jakby ktoś wrzucał jakieś przedmioty.<br />

– Z czego żyjesz? – zapytał ojciec z zatroskaną miną.


– Radzę sobie. – Zapewniłam.<br />

– Weronika! – Ojciec złapał się za siwą głowę. – Nie odzywasz się,<br />

nie odbierasz telefonu.<br />

– Odłączyli nam telefon – powiedziałam. – Zapomniałam zapłacić,<br />

ale pójdę zaraz na pocztę, zapłacę i włączą.<br />

– Córciu… – zaczął.<br />

Nigdy tak do mnie nie mówił. Chciałam, żeby sobie poszli. Nic nie<br />

miałam w lodówce, sama jadałam tylko jogurty i czarny chleb. Tak jest<br />

najzdrowiej. Nie miałam za grosz apetytu. Odkąd odeszłam<br />

z przedszkola, nie jadłam obiadu. Ubrania wisiały na mnie jak na<br />

wieszaku, ale zupełnie się tym nie przejmowałam. Z czego żyłam?<br />

Sprzedałam nasz samochód, który był zupełnie jak nowy, i miałam<br />

pieniądze. Żyłam bardzo skromnie, wydawałam grosze i nie myślałam<br />

o przyszłości. Przy odrobinie szczęścia mogłam umrzeć z głodu, a wtedy<br />

dołączyłabym do Sławka.<br />

– Masz pustą lodówkę. – Matka była przerażona, kiedy weszła do<br />

pokoju.<br />

– Jest duża, dlatego wydaje się pusta. Mam jogurty, owoce…<br />

– Jogurty są przeterminowane, owoce… zepsute… Co się z tobą<br />

dzieje?<br />

Nic się ze mną nie działo. To znaczy pozornie nic. Stałam<br />

i patrzyłam na ich stare twarze i nie wiedziałam, co powiedzieć, żeby<br />

dali mi spokój i wyszli. Polubiłam moje nowe życie. Bez konieczności<br />

wstawania do pracy, robienia po drodze zakupów. Nawet na cmentarz<br />

przestałam chodzić.<br />

– Mnie się wydaje, że to jakaś choroba… – zaczął ojciec.<br />

– Rozmawialiśmy z dyrektorką z twojej pracy… – Matka była<br />

spłoszona, jakby zrobiła coś niewłaściwego.<br />

– Jakim prawem? – zaatakowałam. – Nie pracuję tam już…<br />

– Martwimy się o ciebie. – Ojciec usiadł na kanapie, wprost na<br />

garniturach Sławka. Wrzasnęłam i popchnęłam go mocno. Uderzył<br />

plecami o podpórkę kanapy.<br />

– Zejdź z tych ubrań! – krzyknęłam. – Nie wolno dotykać!<br />

Wynocha!<br />

Wyglądali na przerażonych. Matka zrobiła się purpurowa na


twarzy. Ojciec wyglądał na swoje siedemdziesiąt osiem lat, a nawet<br />

więcej. Siwe włosy sterczały mu w nieładzie na wszystkie strony.<br />

– Na ojca rękę podnosisz! – wrzasnęła z kolei matka wielkim<br />

głosem, o jaki jej nigdy nie podejrzewałam.<br />

– Zejdź! – rozpłakałam się. – Zejdź natychmiast! To jego<br />

ubrrrania! Zniszczysz!<br />

Wyszli pospiesznie. Ojciec pochylony i ocierający pot z czoła,<br />

mama chyba płacząca. Ja przez własne łzy nic nie widziałam. Kiedy<br />

wyszli, zamknęłam drzwi na klucz, położyłam się na swetrach<br />

i koszulach Sławka i rozpłakałam jeszcze bardziej. Potem zasnęłam.<br />

Obudziłam się, kiedy już było ciemno. Poczłapałam do kuchni. Na<br />

zegarze dochodziła druga. Otworzyłam lodówkę i rozzłościłam się. Była<br />

zupełnie pusta. Sięgnęłam do kosza na śmieci. Znalazłam tam trzy<br />

nieodpakowane jogurty, które moja matka uznała za przeterminowane.<br />

Poza tym poobijane jabłka i ziemniaki ze śladami pleśni. Z kosza unosił<br />

się swąd kiszonej kapusty, która matce wydawała się niejadalna. Mnie<br />

notabene też, ale nie miałam siły jej wyrzucać. Spojrzałam na datę<br />

jogurtów. W każdym wypadku termin spożycia został przekroczony<br />

tylko o kilka dni. Usiadłam na stołku kuchennym i zjadłam wszystkie<br />

trzy. Puste kubki wyrzuciłam do kosza. Głowa pękała mi z bólu.<br />

W prawej skroni coś mi pulsowało. Wydawało mi się, że w mojej głowie<br />

wykluł się jakiś owad i rozpaczliwie pragnie wydostać się na zewnątrz.<br />

Nie może znaleźć otworu wylotowego, więc tłucze się po głowie, robiąc<br />

w mózgu dziury. „Kto je potem załata?”, pomyślałam. Następna myśl<br />

była już bardziej natrętna. Wydawało mi się, że w głowie siedzi mi coś<br />

na kształt osy i lata, zostawiając truciznę we wszystkich korytarzach<br />

i rowkach mózgu. Wiem, że mózg składa się z rowków i mnóstwa<br />

przejść, które prowadzą albo donikąd, albo w tylko sobie znane miejsca.<br />

Wróciłam do pokoju i położyłam się na kanapie wprost na marynarce<br />

Sławka, przykrywając się jego piżamą, a pod głowę podłożyłam sobie<br />

jego sweter. Ocalona wątła strużka zapachu spowodowała u mnie<br />

kolejny atak płaczu i mocne postanowienie, że póki jego zapach będzie<br />

promieniował z tych ubrań, nigdy ich nie oddam. Ubrania nie były ani<br />

modne, ani specjalnie ładne czy jakościowe. Sławek lubił dobrze<br />

wyglądać, ale było to takie męskie „dobrze”. Do pracy wkładał koszule


i marynarki, uporczywie odmawiając noszenia krawata. Założył krawat<br />

tylko kilka razy na jakieś bardzo oficjalne okazje i źle się z tym czuł. Na<br />

co dzień ubierał się w dżinsy i koszule albo swetry, w zależności od<br />

pogody. Nie znosił mieć koszuli pod swetrem. Zawsze musiał wkładać<br />

t-shirt. W końcu zaczął nosić dwa garnitury, które kupiliśmy, na zmianę,<br />

ale nawet do nich nie zakładał krawata.<br />

– Ty też nie lubisz halek – mówił, kiedy oskarżałam go, że<br />

dziwaczy.<br />

– Halki to przeżytek. Nasze matki noszą takie rzeczy…<br />

– Ale mnie się podoba, kiedy haleczka wystaje…<br />

– A u kogo taką haleczkę obserwowałeś? – pytałam skrzywiona,<br />

a on za każdym razem udawał, że jest bardzo speszony.<br />

– No… – mówił. – Śniłaś mi się w haleczce…<br />

Śmiałam się wtedy i dawałam spokój. Niechby chodził ubrany, jak<br />

chce, tylko żeby żył. Zasnęłam na jego ubraniach mokrych od moich łez<br />

i wydzieliny z nosa. Rano obudziłam się z takim samym bólem głowy,<br />

z jakim się położyłam. W dodatku ból promieniował na cały kark i tył<br />

głowy. Osa najwyraźniej tłukła się w najlepsze.<br />

•<br />

Nie usłyszałabym go i nie zauważyła, gdyby nie zapiszczał. Takim<br />

cienkim piskiem przypominającym nie miauczenie, ale kwilenie małego<br />

dziecka. Szarpnęło mnie za serce. Małe dziecko, mały kot. Bury, brzydki<br />

jak noc, z wyżartymi plackami skóry, pewnie grzybica. Zapchlony,<br />

głodny. Nie chciałam go brać do domu. Sięgnęłam pamięcią do<br />

zawartości lodówki. Chyba nic tam nie było, może mleko. Koty chyba<br />

lubią mleko. Popatrzyłam w te zielono-żółte oczy i powiedziałam cicho:<br />

– O nie, bracie… Wierz mi, jestem bardzo złą panią, bardzo<br />

nieodpowiednią dla małego kota. Dla dużego kota też.<br />

Miauknął tym razem jak kot.<br />

– Uważasz, że wiesz lepiej?<br />

Proszące kwilenie. Po chwili wylazł zza kontenera na śmieci.<br />

Wyglądał jeszcze gorzej, niż kiedy siedział za kontenerem. Wcielenie


turpizmu. Podszedł śmiało. Zdjęłam chustkę z szyi i wzięłam go na ręce.<br />

W domu zastanowiłam się, czego kotu do szczęścia potrzeba. Na<br />

początek dałam mu mleka i chleba. Zjadł i wylizał wszystko do cna.<br />

Otworzyłam drzwi. Czmychnął na schody, a stamtąd na podwórko.<br />

Wróciłam do kuchni i zajrzałam do lodówki. Teraz nie było tam nawet<br />

mleka. Ostatnią kromkę chleba też mu dałam. I dobrze, najwyżej nie<br />

będę jadła. Może jednak pójść do sklepu i kupić sobie jakieś jedzenie?<br />

Miałam ochotę na biały, tłusty ser. Moja babcia taki jadała, polewając go<br />

gęstą śmietaną. Smak dzieciństwa. Nie zawsze chciała mi dać, bo, jak<br />

mówiła, za tłuste to dla dzieciaka i zaszkodzi na wątrobę. Opowiadałam<br />

to Sławkowi. Powiedział, że babcia pewnie była skąpa i nie chciała się<br />

ze mną podzielić swoim serem ze śmietaną. Pewnie była nieużyta, bo ile<br />

razy zdarzyło mi się z rodzicami przyjechać do dziadków, zawsze<br />

czekała na nas jakaś cienka zupka, najwyżej mielone. Poczłapałam do<br />

sklepu, ale odbiłam się od drzwi. Okazało się, że była niedziela. Nawet<br />

nie zauważyłam. Na szczęście był otwarty taki mały osiedlowy sklepik<br />

wciśnięty między cukiernię a monopolowy. Poszłam tam i okazało się,<br />

że jak zwykle jest otwarty do późnych godzin wieczornych.<br />

– Nie nudzi się pani tak siedzieć w niedzielę? – zagadnęłam<br />

sprzedawczynię.<br />

– W domu nie ma nic do roboty… – mruknęła, ale uśmiechnęła się<br />

do mnie i wyprostowała na krześle. Na pewno chciała porozmawiać<br />

– A telewizję oglądać? – indagowałam.<br />

– Mieszkam ze starą matką – powiedziała. – W kółko słucha Radia<br />

Maryja, a że głucha trochę… I uważa, że telewizja to diabeł, sam seks<br />

i przemoce różne…<br />

– To niewesoło…<br />

– No, życia sobie nie ułożyłam, tylko tę jedną budę mam…<br />

Omiotłam spojrzeniem malutkie pomieszczenie. Panował tam<br />

wzorowy porządek. Czysto, schludnie, artykuły poukładane na<br />

półeczkach.<br />

– Ale ładnie tu u pani… – powiedziałam z przekonaniem.<br />

– Dzieci nie zastąpi… – mruknęła. – Pani pewnie chce coś szybko<br />

kupić… Na obiad dla dzieci czegoś zabrakło?<br />

– Nie – zaprzeczyłam. – Ja też nie mam dzieci…


– O, taka… przystojna kobieta… – pokiwała głową<br />

z niedowierzaniem.<br />

Jeszcze nikt nie nazwał mnie „przystojną kobietą”.<br />

– Jeszcze nikt nie nazwał mnie przystojną kobietą.<br />

– Uśmiechnęłam się z podziękowaniem. – No, kiedyś miałam szczęśliwe<br />

życie… Ale mąż mi umarł, a dzieci nie mieliśmy…<br />

– Ooo – stropiła się. – Długo to tak pani sama?<br />

– Z dziesięć lat… – zwierzyłam się tej miłej sklepowej. – Teraz<br />

nawet pracy nie mam, a kiedyś byłam przedszkolanką…<br />

Cofnęła się w głąb sklepowych półek. Słoiki z dżemami zachwiały<br />

się niebezpiecznie.<br />

– To pani? – zapytała.<br />

– To znaczy? – zmarszczyłam brwi.<br />

– Ludzie opowiadają o pani – szepnęła. – Ale pani wcale nie jest…<br />

zupełnie nie…<br />

– Jaka? – spytałam. – Nienormalna?<br />

Rozluźniła się.<br />

– Tak nie mówią – zapewniła. – Raczej że dziwaczka…<br />

Przepraszam…<br />

– Nie musi pani przepraszać – uspokoiłam ją. – Pewnie jestem<br />

dziwaczką. Żyję z renty, nic nie robię… Do kościoła nie chodzę…<br />

Czasem tygodniami nie sprzątam…<br />

– Ale jest pani normalna – powiedziała. – Może ja herbaty zrobię?<br />

Napije się pani?<br />

Kiwnęłam głową. Po chwili wyciągnęła mały czajnik spod lady<br />

i dwie torebki z herbatą, wrzuciła do białych kubeczków i zalała.<br />

– Cukrzy pani?<br />

– Nie – zaprzeczyłam. – Ale poproszę tych herbatników. Zjemy do<br />

herbatki.<br />

– Od firmy. – Położyła na stole maślane ciasteczka.<br />

– Z przeprosinami za to, że nie mam tu drugiego krzesła…<br />

Opowiedziałam jej moją historię. Słuchała uważnie. Z każdym<br />

słowem czułam, jak wskrzeszam Sławka. Tak bardzo potrzebowałam<br />

takiej rozmowy. Nie przerywała, aż skończyłam.<br />

– Musiało pani być bardzo ciężko… – Zaduma pobrzmiewała w jej


głosie. – Wiem, że to taki banał, ale co tu powiedzieć…<br />

– Nie musi pani nic mówić… – Machnęłam ręką. – Kiedy byłam<br />

w szpitalu, lekarze mówili, że nie poradziłam sobie z odejściem męża,<br />

mam depresję i tak dalej… Pewnie można to tak nazwać. Ale jakby tego<br />

nie nazwać, to zawsze jedno i to samo: rozpacz i samotność.<br />

– A nie próbowała pani szukać gdzieś pocieszenia?<br />

– Ma pani na myśli innych mężczyzn? – spytałam.<br />

– Skąd – zaprzeczała energicznie i zrobiła się czerwona jak burak.<br />

– Myślałam raczej o kościele… Tam jest spokój…<br />

– Raczej nie – przyznałam się. – Ja jestem niewierząca. Sławek też<br />

nie wierzył w Boga. Zresztą, nawet gdybym wierzyła, to nie umiałabym<br />

prosić o pomoc kogoś, kto odebrał mi najbliższego człowieka… Nie<br />

rozumiem modlitw, nie czułam nic nawet podczas pogrzebu… Mam<br />

oczywiście na myśli odczucia wobec kościoła…<br />

– Tak, rozumiem oczywiście… – zapewniła. – Mojej cioci umarł<br />

jedyny syna na białaczkę i ona mi kiedyś powiedziała, że tylko dzięki<br />

wierze nie skoczyła z dziesiątego piętra…<br />

Pokiwałam głową.<br />

– Ja wielokrotnie myślałam o tym, żeby ze sobą skończyć<br />

– przyznałam się. – A wie pani, dlaczego tego nie zrobiłam?<br />

– Dlaczego? – spytała.<br />

– Bo nawet tego mi się nie chciało. Nie umiałam nawet<br />

zaplanować, że się powieszę czy rzucę z dachu… Nawet tego mi się nie<br />

chciało…<br />

Dawno dopiłyśmy herbatę. Siedziałyśmy w pustym sklepiku<br />

i patrzyłyśmy w swoje kubki.<br />

– No nic. – Wstałam z krzesełka, które pani Dorota<br />

wspaniałomyślnie mi odstąpiła. – Poproszę kawałek białego sera i małą<br />

tłustą śmietanę… I chleb – dodałam po namyśle. – I mleko dla kota…<br />

– Ma pani kota? – spytała, pakując ser i śmietanę. – Koty nie piją<br />

mleka…<br />

– Naprawdę? – stropiłam się. – Nie wiedziałam. Dałam mleka<br />

jednemu kotu ze śmietnika i wypił.<br />

– Może mieć teraz biegunkę – stwierdziła. – Wie pani co? Dziś już<br />

nikt nie przyjdzie. Pójdę z panią i zobaczę tego kota. Może zaniosę mu


esztki ze sklepu…<br />

Zamknęła i poszłyśmy. Z ciekawością zajrzałam do śmietnika.<br />

Było ciemno, ale natychmiast, kiedy tam weszłyśmy, rozjarzyły się żółte<br />

ślepia.<br />

– Chodź, kocurku. – Dorota wyciągnęła ręce, a zwierzak wskoczył<br />

jej w ramiona.<br />

– Pani Doroto, on strasznie brudny i chory chyba…<br />

– Nic – powiedziała szczęśliwa. – Nic, nic… Jutro mam wolne, to<br />

pójdziemy do doktora.<br />

I z małym brudasem w ramionach wymaszerowała ze śmietnika.<br />

– To ja panią pożegnam. – Pokazałam palcem nasz blok. – Tu<br />

mieszkam. Pod sześćdziesiątym drugim.<br />

Kiwnęła głową i dziękując mi nie wiadomo za co, pomknęła przed<br />

siebie. Pewnie raźniej będzie jej razem z kotem stawić czoła<br />

rozmodlonej matce.<br />

•<br />

Dorota zaczęła mnie odwiedzać, a ja przychodziłam do niej.<br />

Bardzo dobra to była osoba, spokojna, wierząca. Bez pretensji do świata,<br />

ludzi, a już na pewno nie miała żalu do Pana Boga. Kot przeżył i miał się<br />

u niej bardzo dobrze. Początkowo matka kazała jej wyrzucić zwierzaka,<br />

ale Dorota postawiła na swoim. Nagadała coś matce na temat jej<br />

rozmodlenia, które nijak się ma przecież do kotów. Ale dziewczyna<br />

użyła argumentu, że Kościół popiera opiekę nad zwierzętami. Jej matka<br />

zorientowała się, że nic nie wskóra i odpuściła. Mówiła o kocie „ten<br />

sierściuch”, co nie przeszkadzało ani Dorocie, ani samemu kotu.<br />

A Dorota nazwała kocura Lucyper, w skrócie Lucek. Tak, jak się<br />

wyraziła, dla śmiechu i na złość matce. Śmiałam się wtedy po raz<br />

pierwszy od śmierci Sławka całą sobą. Na samą myśl o moherowej<br />

matce, patrzącej ze zgrozą na to diabelskie stworzenie, zaczynałam<br />

chichotać jak nastolatka.<br />

– Bo ja miałam narzeczonego, wiesz? – zwierzyła mi się po<br />

miesiącu znajomości. – Tylko odszedł przez matkę…


– Jak? – zapytałam, myśląc, że może ona z tych, co to obwiniają<br />

rodziców o własne nieudane życie. – Ale narzeczony taki po<br />

zaręczynach? – dociekałam, mieszając herbatę w czajniczku<br />

i rozkładając na talerzyku maślane ciasteczka, które ze sobą przyniosła.<br />

– Po zaręczynach byliśmy. – Pokiwała głową. – Ale on był ze wsi.<br />

A ja niby taka miastowa. Bo ja wiesz, kim jestem z zawodu?<br />

Nie miałam pojęcia. Sądziłam, że skończyła jakieś technikum<br />

handlowe.<br />

– Jestem pielęgniarką – wyznała, jakby to było coś wstydliwego.<br />

– Też pomysł matki, tyle że ja nie nadaję się zupełnie.<br />

– Jak nie nadajesz? Jesteś dobrym człowiekiem, kotem umiesz się<br />

zająć…<br />

– Ale nie mogłam robić zastrzyków, zwłaszcza dożylnych… Do<br />

tyłka jeszcze tak, ale jak krew widziałam… Mówię ci, Weronika,<br />

męczyłam się tam strasznie i skończyłam tę budę…<br />

– Pracowałaś w szpitalu?<br />

– Ojciec znalazł mi pracę. – Pokiwała głową. – W dobrym szpitalu.<br />

Wywalili mnie po okresie próbnym…<br />

– Bardzo to przeżyłaś? – zapytałam ze współczuciem.<br />

Wyobraziłam sobie, jak to jest: uczyć się niechcianego zawodu,<br />

mimo wszystko zacząć pracę, a potem zostać wyrzucona.<br />

– Nie, szczerze mówię, że nie… – Uśmiechnęła się. – Ja tam<br />

dostałam nerwicy, mówię ci… Siostra oddziałowa to miała na mnie<br />

nerwa… A dziewczyny wszystko musiały po mnie poprawiać. Bo ja leki<br />

myliłam okropnie.<br />

– Ale specjalnie? – domyśliłam się.<br />

– No coś ty – zaprzeczyła gwałtownie. – Za nic nie mogłam się<br />

nauczyć, jak układać… Za upośleda mnie brali i w końcu wywalili…<br />

Domyśliłam się, że rodzice, zwłaszcza ojciec, nie byli specjalnie<br />

szczęśliwi.<br />

– Rodzice to się wściekli – powiedziała, jakby czytała w moich<br />

myślach. – Ojciec kilka miesięcy potem to zawału dostał i zmarł,<br />

biedny… Uważał, że zawód pielęgniarki jest dla mnie „zaszczytny”. Tak<br />

właśnie mówił…<br />

Opowiedziałam jej, jak mój chciał, żebym została kolejarką.


– A jakeś ty to zrobiła, że mu, wiesz, się postawiłaś?<br />

Streściłam jej pokrótce historię, jak zniechęciłam do siebie<br />

Wieczorka.<br />

– W końcu byli zadowoleni, że pracowałam w przedszkolu,<br />

tylko…<br />

– Wnuków chcieli? – domyśliła się.<br />

Powiedziałam jej i o tym, jak ze Sławkiem latami walczyliśmy<br />

o dzieci.<br />

– Ano tak… – Zmarszczyłam czoło. – Ale powiedz, czemu mama<br />

narzeczonego ci przegoniła?<br />

Przychodziła do mnie w każdy wtorek i czwartek, bo od 16.00<br />

przychodził do sklepu kuzyn, a ona miała wolne. Zanim się poznałyśmy,<br />

włóczyła się gdzieś po mieście albo szła do kina. Za nic nie chciała<br />

wracać do domu. Matka była sprawna, nie wymagała opieki, przeciwnie<br />

– gotowała jej obiady i musztrowała na każdym kroku. A kiedy<br />

wieczorem szła spać, Dorota do północy, a czasem i białego rana<br />

przesiadywała na „czacie”.<br />

– Powiedziała mu, że ja nie będę mieć nic wspólnego z chłopem…<br />

– Odważna…<br />

– I Jurek biedny poszedł… A on był nie z byle jakiej wsi.<br />

Gospodarkę to mieli jak złote jabłko. I jedynak. I dobry…<br />

– Pewnie lepiej byłoby ci na wsi, jak tu w tym sklepie…<br />

– A pewnie. – Jej niskie czoło zmarszczyły poziome bruzdy. – Ja<br />

bym lubiła… I gotować przecież umiem. Kiedyś byłam z nim tam u nich<br />

i pracowałam. A jego matka powiedziała, że żąć umiem jak stara i kosić<br />

jak stara…<br />

– A nie mogłaś wbrew woli rodziców za tego Jurka pójść?<br />

– specjalnie użyłam jej języka.<br />

– No nie – zaprzeczyła. – Bo jego rodzice, jak moi tak powiedzieli,<br />

to oni już nie chcieli… A Jurek się nie sprzeciwiał ich woli…<br />

Westchnęła. Widać było, że ten Jurek jej leży na sercu, chociaż to<br />

tyle już lat. Swoją drogą, cóż to za chłop, który wyciągnąć dziewczyny<br />

spod spódnicy matki nie potrafi, a jeszcze własnej matczynej kiecki się<br />

trzyma. Spojrzałam na nią. Nie była ładna, ale z oczu patrzyła jej dobroć.<br />

Na pewno byłaby dobrą żoną i pewnie spłodziliby z Jurkiem ze czwórkę


dorodnego potomstwa.<br />

Kiedy do mnie przychodziła, zawsze przynosiła „coś do herbaty”,<br />

a potem namawiała mnie na sprzątanie albo sama brała odkurzacz<br />

i doprowadzała kąty do porządku. Miała misję, żeby mi pomóc stanąć na<br />

nogi po śmierci Sławka i depresji.<br />

To dzięki niej wpadłam na pomysł, żeby przeprowadzić się do<br />

mieszkania po babci, a swoje wynająć ludziom. Moja renta była<br />

śmiesznie mała, poza tym potrzebowałam wyzwania, jakiejś zmiany,<br />

rozpaczliwie pragnęłam jej całym sercem. Dorota, po wysłuchaniu<br />

historii o dziadkach, zapytała z prostotą, co się dzieje z mieszkaniem po<br />

nich, a ja powiedziałam, że stoi sobie tak po prostu. Kiedy<br />

przeprowadziliśmy się ze Sławkiem „na swoje”, ojciec wynajął jednemu<br />

małżeństwu, ale ci zachowywali się niczym Rosjanie, którzy<br />

stacjonowali w polskich domach po okupacji. To zresztą słowa ojca. Tak<br />

zdemolowali lokal, że ojciec musiał wymieniać sedes, który był<br />

pęknięty, i umywalkę, która chyba była scenerią bitew morskich dwójki<br />

małych dzieci, bo tuż przy odpływie tkwiła spora dziura wybita<br />

młotkiem. Ściany były zbryzgane jakąś brązową substancją, a poduszki<br />

pozbawione pierza. Kołdry przedsiębiorcze małżeństwo zabrało ze sobą,<br />

podobnie jak talerze z arkopalu. Przez dłuższy czas temat mieszkania<br />

pozostawał tabu. W domyśle miało to być mieszkanie dla moich dzieci,<br />

ale po wyznaniu prawdy i rodzinnym katharsis zostało zamknięte na<br />

cztery spusty i stało puste, bo jeść przecież nie wołało, a to też były<br />

słowa ojca. Dzięki Dorocie ja zapragnęłam zmiany, jakiegoś wyzwania<br />

dla siebie, pracy czy czegokolwiek, co mogłoby dać mi złudne poczucie<br />

bycia potrzebną, nie dlatego, że się bałam, że coś sobie zrobię, ale<br />

musiałam wejść w drugi akt żałoby, żeby ją przeżywać głębiej i pełniej.<br />

Któregoś popołudnia zatargałyśmy z Dorotą dwie walizki mojego<br />

osobistego dobytku i w ten sposób wróciłam tam, gdzie ze Sławkiem<br />

spędziliśmy lata, napawając się sobą i ciesząc ciasnymi, ale własnymi<br />

kątami.<br />


Pierwszym moim lokatorem był nieśmiały pianista. Brak pianina<br />

w mieszkaniu zupełnie mu nie przeszkadzał, za to zachwycała<br />

lokalizacja. Z domu do swojej Akademii Muzycznej miał jakieś dziesięć<br />

minut spacerkiem. Tam codziennie spędzał długie godziny na ćwiczeniu<br />

gam i pasaży, a potem zmęczony wprawianiem palców w ruch<br />

i ogłuszony muzyką wracał do mieszkania, gdzie po zjedzeniu jakiegoś<br />

drobnego posiłku siadał na kanapie i kontynuował pasję muzyczną, tym<br />

razem wykorzystując swój słuch, o którym mówił z dumą: „absolutny”.<br />

Zaproponowałam mu, że będę przychodziła raz w tygodniu i sprzątała,<br />

na co zgodził się z ochotą, nie prosząc, żebym robiła to pod jego<br />

nieobecność. Przychodziłam zatem po południu, kiedy już był w domu,<br />

i w akompaniamencie walców, mazurków i koncertów odkurzałam<br />

i myłam podłogę. Początkowo zakładał słuchawki, zwłaszcza kiedy<br />

włączałam odkurzacz, ale powiedziałam, że bardzo lubię muzykę<br />

i byłoby mi bardzo miło, gdybym mogła posłuchać razem z nim.<br />

Ustaliliśmy zatem, że kiedy sprzątam i zmywam, muzyka może płynąć<br />

z głośników, natomiast kiedy włączam odkurzacz, wtedy Marcin, bo tak<br />

się nazywał, zaciskał uszy szczelnie słuchawkami. Czasem po pracy<br />

siadałam obok niego na kanapie, a on zmieniał płyty, puszczał wybrane<br />

utwory i fragmenty, tłumacząc mi, w jaki sposób wybraną frazę traktuje<br />

ten czy inny pianista. Lubił mówić, szczególnie jeśli słuchacza, tak jak<br />

mnie, uważał za istotę zupełnie nieszkodliwą i niespecjalnie<br />

rozumiejącą, o czym on mówi. Muzyka była jego autentyczną pasją. Pół<br />

dnia grał, drugie pół słuchał, z krótką przerwą na spanie. Podejrzewam,<br />

że nawet śnił muzykę. Mieszkał u mnie pół roku i przez ten czas nie<br />

znalazłam najmniejszego śladu bytności jakiejkolwiek innej osoby<br />

w domu. Liczyłam, że w mieszkaniu pojawi się kobiecy zapach, może<br />

nawet kosmetyki czy flakony perfum na łazienkowej półce. Za każdym<br />

razem, kiedy zaglądałam do lodówki, widziałam pudełko ryby<br />

w galarecie, naprzemiennie karpia oraz makrelę. W szafce Marcin miał<br />

zapas puszek z kukurydzą. Wyobrażałam sobie, jak otwiera rybę oraz<br />

kukurydzę i jedno i drugie zjada wprost z puszki, słuchając przy tym<br />

Beethovena albo Bacha. Przy Chopinie zapewne jadał bezy kawowe,<br />

które także kupował, po dziesięć deko dziennie, jak mi tłumaczył, to była<br />

jego wielka słabość i w ten sposób wręczał sobie prezenty za udany


dzień. Udany dzień był wtedy, kiedy zdołał ćwiczyć bez wytchnienia<br />

pięć albo sześć godzin na uczelnianym fortepianie, a potem znalazł<br />

w sklepie muzycznym płytę artysty znanego tylko nielicznym albo<br />

zupełnie zapomnianego przez Boga i ludzi. Wtedy kupował te bezy<br />

w sklepie na Nowym Świecie i wracał do domu, gdzie przez resztę<br />

wieczoru i połowę nocy oddawał się słuchaniu i marzeniu, że on sam<br />

zagra kiedyś równie wspaniale.<br />

Po miesiącu spytałam go o matkę i ojca. Na początku nie chciał<br />

mówić, ale z czasem otwierał się powoli. Nie był sierotą, jak<br />

przypuszczałam, tylko pochodził z głębokiej wsi, gdzie wychowywał się<br />

wśród siedmiorga rodzeństwa i rodziców, którym muzyka kojarzyła się<br />

wyłącznie z płynącymi z telewizji podkładami do reklam. Był<br />

w pierwszej klasie szkoły podstawowej, kiedy w telewizji usłyszał<br />

jakiegoś Amerykanina, który wygrał Konkurs Chopinowski. Mały<br />

Marcin stał i słuchał z rozdziawioną buzią, a potem wrócił do domu<br />

i powiedział rodzicom, że chce zostać pianistą. Ojciec go wyśmiał,<br />

matka wzruszyła ramionami i kazała lekcje odrabiać i iść spać. Ale<br />

Marcinek nie zapomniał o koncercie telewizyjnym i uprosił rodziców,<br />

żeby pozwolili mu dojeżdżać do oddalonej o kilkanaście kilometrów<br />

szkoły muzycznej. Rodzice machnęli ręką, widocznie uznali, że prędzej<br />

czy później dzieciakowi się to znudzi, a pozostała szóstka da jakoś radę<br />

pomagać rodzicom w polu. Chłopiec jednak, brnąc w śniegu i deszczu na<br />

przystanek autobusowy, odrabiając lekcje na przerwach, żeby mieć<br />

więcej czasu na ćwiczenia, tylko utwierdzał się w przekonaniu, że<br />

wybrał słuszną drogę. Jeździł do tej szkoły codziennie, ponieważ nie<br />

mógł liczyć na to, że rodzice zakupią pianino, o fortepianie już nie<br />

mówiąc. Jego wiejscy nauczyciele już po pół roku nauki zorientowali<br />

się, że mają do czynienia z nieprzeciętnym talentem oraz ogromną pasją<br />

i postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Dyrektorka szkoły<br />

pofatygowała się fiatem cinquecento do rodziców Marcina i wyłuszczyła<br />

im, cóż to za cudo im się urodziło. Rodzice jednak wzruszali ramionami,<br />

dziękując pani dyrektorce za komplementy dla syna i uszanowanie jego<br />

pasji, ale nie przejawiali najmniejszych zamiarów tej pasji wspierać,<br />

zwłaszcza materialnie. Oczywiście wyłuszczyli wszystko prostym<br />

językiem, okraszając te wywody bardzo stonowanymi epitetami typu


„cholerny”. Dyrektorka spróbowała zatem sprawę przedstawić od drugiej<br />

strony, czyli wspomniała o korzyściach finansowych, jakie czekają<br />

rodziców, jeśli tylko zgodzą się syna powierzyć opiece państwa.<br />

Państwo wyśle chłopca do Warszawy do średniej szkoły muzycznej,<br />

zapłaci za bursę i ufunduje skromne, ale wystarczające stypendium,<br />

a rodzicom będzie lżej. Na to ojciec stwierdził, że dzieciaka nie sprzeda,<br />

a matka – że nie odda na zmarnowanie.<br />

– Pan nie rozumie – zdenerwowała się nauczycielka. – Marcin ma<br />

wielki talent. Będzie muzykiem i zarobi mnóstwo pieniędzy, będzie<br />

nagrywał płyty…<br />

– A niech se nagrywa – uciął dyskusję ojciec. – Tylko dlaczego do<br />

Warszawy zaraz trza z tego powodu jechać…<br />

– Tylko w Warszawie go wyuczą jak trzeba – tłumaczyła kobieta.<br />

– A pani nauczycielka tu go nie uczyła jak trzeba? – ironizował<br />

ojciec coraz bardziej zaniepokojony faktem, że do domu weszła osoba<br />

płci żeńskiej i tłumaczy mu, jak ma wychowywać własnego syna.<br />

Owszem, on taki delikatny był zawsze, grzeczny i potulny, pasa nie<br />

wąchał, bo potrzeby nie było, ale żeby zaraz nagrania i płyty, to nie<br />

bardzo, trwali w swoim uporze. Wreszcie Marcin krzyknął, że jeśli nie<br />

pozwolą, to on się zabije, skoczy do glinek albo wody na żwirowisku<br />

i nie wypłynie, a nauczycielka zawtórowała, że ona wtedy telewizję<br />

sprowadzi i wszystkim opowie. Matka Marcina uderzyła w płacz nie<br />

z powodu tego, że własny dzieciak straszy ją śmiercią, a jego<br />

nauczycielka telewizją, tylko matczynym zmysłem zrozumiawszy, że<br />

Marcin jest jedną nogą w Warszawie, wyrażała wczesny żal. Ojciec<br />

starał się już tylko zachować twarz, czyli zagroził pasem Marcinowi,<br />

a sądem nauczycielce, ale ci dwoje już wiedzieli, że sprawa jest wygrana<br />

i Marcin może zacząć się pakować. Niewiele rzeczy, które miał,<br />

zapakował w torbę sportową, pożegnał rodziców, którzy dali mu pięćset<br />

złotych na drogę, a następnie samodzielnie pojechał do Warszawy<br />

najpierw na egzamin, który de facto był już zdany, a potem do bursy<br />

szkolnej. Lata nauki chłopak wspominał jako nieustające pasmo<br />

sukcesów. Nauczyciel twierdził, że od lat nie miał tak zdolnego<br />

i pracowitego ucznia, szkoła muzyczna wystąpiła do ministerstwa<br />

kultury o stypendium specjalne na rzecz wybitnie uzdolnionego pianisty,


a sam Marcin robił to, co umiał najlepiej, czyli ćwiczył po osiem godzin<br />

dziennie. Z nikim się nie przyjaźnił, koledzy, którzy byli „normalni”,<br />

omijali go szerokim łukiem. Pianiści mu zazdrościli, a reszta uważała za<br />

dziwadło. Kiedy przyszedł czas, Marcin dostał się z pierwszą lokatą na<br />

Akademię Muzyczną i z satysfakcją obserwował, jak dwóch<br />

największych profesorów, pianistów, bije się o niego. Wreszcie<br />

zasugerowano, żeby on wybrał. Marcin postawił na mniej znanego<br />

profesora, ale lepszego pedagoga. Profesorka ciągle koncertowała<br />

i zapewne chciała mieć w swojej „stajni” takiego ucznia, żeby chwalić<br />

się i szczycić jego osiągnięciami, ale kiedy przyjdzie czas – przypomnieć<br />

mu, że może zająć tylko drugie miejsce, bo to pierwsze należy się jej.<br />

Czas pokazał, że był to dobry wybór. Profesor zajął się Marcinem<br />

z całego serca i nie szczędząc sił i czasu, wychował go na świadomego<br />

pianistę. Jego dyplom był wielkim wydarzeniem na uczelni, Marcin,<br />

z repertuarem, który zaprezentował, spokojnie mógł zasiąść na scenie<br />

Filharmonii Narodowej i nikt nie ośmieliłby się go zapytać, co tam robi.<br />

Po triumfalnym odegraniu ostatniego akordu rozległy się gromkie brawa<br />

i szlochy co wrażliwszych pań na widowni. Wśród gości nie było<br />

rodziców Marcina, którzy nie tyle nie znaleźli czasu dla syna, ile nie<br />

zostali powiadomieni o koncercie. Marcin nie wierzył, że na niego<br />

przyjadą, ale chciał się upewnić, że na pewno coś tak okropnego jak<br />

rodzice ze wsi na widowni nie zepsuje mu najważniejszego do tej pory<br />

dnia w jego życiu. Na wszelki wypadek powiedział w sekretariacie<br />

szkoły, że sam wyśle oficjalne zaproszenie, wiedząc doskonale, że tego<br />

nie zrobi. Przyznał się do takiego postępowania zupełnie bez żenady, nie<br />

oczekiwał, że go pochwalę, ale zdziwił się, kiedy skrytykowałam tego<br />

typu podejście do rodziny.<br />

– Ja bym na twoim miejscu ich zaprosiła. Zobaczyliby twój triumf,<br />

to, jak pięknie grasz i czym dla ciebie jest muzyka…<br />

– I co by to dało? – Wzruszył ramionami Marcin. – Przyjechaliby<br />

pewnie prosto z pola i nie umieli się odnaleźć.<br />

– A może trzeba było poprosić kogoś z rodzeństwa?<br />

Wtedy powiedział mi, że w domu od czasu wyjazdu był tylko raz,<br />

w pierwsze święta, jeszcze w szkole średniej. Źle się czuł, bo rodzice nie<br />

bardzo wiedzieli, jak go traktować, oscylowali więc między


traktowaniem go jak gościa a syna marnotrawnego. Ponieważ bardziej<br />

skłaniali się ku temu drugiemu, nalegając, żeby chłopak śpiewał kolędy,<br />

skoro już się uczy tej muzyki, Marcin z ulgą wyjechał w drugi dzień<br />

świąt i więcej tam nie wrócił.<br />

– A rodzice ciebie nie szukali? – zapytałam zdumiona.<br />

– Szukali, ale nie przyjeżdżali. Przecież nie mogli zostawić<br />

zwierząt i domu. Dzwonili z poczty, ale potem coraz rzadziej. Kolejne<br />

święta spędzałem w szkole sam, włócząc się po mieście i oglądając<br />

telewizję.<br />

– A wakacje?<br />

Przecież wtedy nie było szkoły, bursa była zamknięta.<br />

– W wakacje zostawałem w Warszawie. Było nas dwóch takich. Ja<br />

i Arek. Trębacz…<br />

Nadstawiłam ucha, ale Marcin próbował zmienić temat.<br />

– Ale jak sobie organizowaliście czas, z czego żyliście?<br />

– Ja ćwiczyłem po osiem godzin dziennie, potem szedłem do<br />

Karalucha na zupę. Albo nawet kluski czy pierogi. Grałem na weselach<br />

albo w kościele, żeby dorobić. Nie potrzebowałem wiele. A jeden<br />

miesiąc wakacyjny to były warsztaty mistrzowskie, na które dostawałem<br />

stypendium.<br />

Zastanawiałam się, czy miał oprócz mnie jakąkolwiek osobę, która<br />

rozmawiałaby z nim na tematy ogólne. Z kilkumiesięcznej obserwacji<br />

wynikało, że Marcin nie miał i nie ma ani dziewczyny, ani nawet<br />

kumpla. Ten Arek trębacz, z którym wiązałam pewne nadzieje, okazał<br />

się po prostu takim samym świrem unikającym ludzi i poświęcającym<br />

się muzyce.<br />

– A rodzeństwo? – powtórzyłam. – Nie chcieli chociaż odwiedzić<br />

Warszawy?<br />

– Siostra się na mnie obraziła, bo nie chciałem grać na jej weselu.<br />

Wyobrażała sobie, że będę grał na elektronicznym sprzęcie przeboje<br />

disco polo. Pewnie jeszcze liczyła na to, że zaśpiewam. Teraz już nie<br />

mam powrotu. Chyba uznali, że umarłem czy coś…<br />

Któregoś razu wyznał mi podniecony, że spełnia się jego<br />

największe marzenie. Bierze udział w eliminacjach do Konkursu<br />

Chopinowskiego. Oczy miał błyszczące, a twarz jaśniała mu jak


podświetlona światłem. Ze Sławkiem oglądaliśmy transmisje<br />

z Konkursów Chopinowskich, lubiliśmy muzykę fortepianową, Chopina<br />

szczególnie. Wiedziałam, jakie to święto dla młodego pianisty. W końcu<br />

taki konkurs odbywa się co pięć lat.<br />

– Z Polski będzie nas grało około setki – powiedział. – Dostanie się<br />

nie więcej jak dziesięciu. Muszę teraz dużo ćwiczyć, żeby mi się udało.<br />

– Ćwiczysz chyba wystarczająco dużo. – Uśmiechnęłam się zza<br />

odkurzacza. – Za to odżywiasz się zupełnie nieodpowiednio.<br />

– Dlaczego pani tak myśli? – zaprotestował. – Ja na kolację jem<br />

galaretkę z ryb albo śledzie i warzywa… A na obiad codziennie chodzę<br />

do Karalucha.<br />

– Wiem. – Kiwnęłam głową, wyłączając odkurzacz z sieci. – Mimo<br />

wszystko masz dietę bardzo ubogą w witaminy. W tym barze to jadasz<br />

leniwe albo barszcz… Za mało witamin i mięśnie zaczną źle pracować.<br />

A to chyba dla ciebie ważne…<br />

Spojrzał przerażony na mnie, a potem na swoje piękne smukłe<br />

dłonie i szczupłe nadgarstki.<br />

– Co mam robić? – spytał.<br />

– Mogę ci robić obiady, bo gotuję dla siebie – skłamałam. – Jeden<br />

kotlet więcej nie stanowi dla mnie problemu.<br />

– Naprawdę zrobiłaby to pani dla mnie? – spytał nieco wzruszony.<br />

Biedny, smutny dzieciak, któremu wydawało się, że można być<br />

bezkarnie samotnym z wyboru.<br />

– To żaden problem – powtórzyłam. – Przychodziłam raz<br />

w tygodniu do sprzątania i teraz też będę sprzątać w piątki, a w pozostałe<br />

dni wpadnę na chwilę i zostawię ci obiad w termosie. Zupę i drugie<br />

danie.<br />

Wcześniej myślałam, że granie po osiem godzin dziennie jest<br />

wyraźną przesadą, ale to, co Marcin robił po ogłoszeniu nominacji,<br />

wprawiło mnie w prawdziwe zdumienie. Ten dzieciak grał cały dzień od<br />

ósmej rano do dziewiętnastej wieczorem, przy czym około trzynastej<br />

robił sobie godzinną przerwę na obiad, który zostawiałam mu<br />

w termosie, a koło siedemnastej przychodził na rozpuszczalną kawę<br />

z mlekiem. Był jak pociąg z jednym tylko wagonem, który zjeżdża<br />

z wysokiej góry z pełną wiarą, że szyny wytrzymają napór wielu ton


chęci i zgrzytanie determinacji. Wszak cel uświęca środki. A cel był<br />

wielki. Marcin twierdził, że jeśli tylko uda mu się pokonać<br />

dziewięćdziesiąt osób i zagra w konkursie, to kariera zagraniczna stoi<br />

przed nim otworem. Osobiście byłam przekonana, że Marcin jest<br />

najlepszym młodym pianistą w kraju i uczestnictwo w Konkursie<br />

Chopinowskim ma zapewnione, a to, że jest sto osób, a miejsc dziewięć<br />

– dziesięć, wydawało mi się nieistotne. Z tego, co wiedziałam, to raczej<br />

inni mieli powody do obaw i zmartwień, że nie zdołają na przesłuchaniu<br />

pokonać własnej tremy i wielogodzinnych ćwiczeń niektórych<br />

kandydatów, w tym Marcina.<br />

– Czy ty czasem nie ćwiczysz za dużo? – martwiłam się, kiedy<br />

wracał do domu wieczorem, błędnym wzrokiem tocząc wokoło, tak<br />

zmęczony, że nie miał siły i chęci nawet na słuchanie muzyki. – Ja<br />

w końcu też grałam na pianinie, oczywiście daleko mi do ciebie, ale coś<br />

tam wiem…<br />

– Nie ma takiego pojęcia „za dużo” – odpowiadał, ignorując moje<br />

skromne umiejętności pianistki.<br />

– A jeśli zerwiesz sobie jakiś mięsień albo coś tych rękach?<br />

– pytałam zaniepokojona. – Przecież umiesz. Czemu tyle ćwiczysz?<br />

– Inni też ćwiczą tak dużo, najwięcej Japończycy…<br />

Opowiadał mi po raz kolejny o tym dziwnym narodzie, z którym<br />

nigdy nie czułam powinowactwa, o tym, jak bardzo kochają naszego<br />

Siopena i uczą się mówić po polsku, żeby tylko być bliżej kultury<br />

ukochanego kompozytora. Rzeczywiście taka bliskość kulturowa<br />

wydawała mi się dość dziwna. Sama o Japonii nie wiedziałam zbyt<br />

wiele. Japończycy kojarzyli mi się z kłaniającymi się miło okrutnikami,<br />

rozdzierającymi sobie brzuchy pod byle pretekstem. Nie wyobrażałam<br />

sobie, że jakiś naród jako całość może być tak zdeterminowany<br />

w dążeniu do perfekcji. Co więcej, do tej pory nie odbierałam takich<br />

dążeń narodowościowo, tylko indywidualnie.<br />

– Mimo wszystko ja bym trochę zwolniła tempo, odpuściła chociaż<br />

godzinkę, Marcinku – udowadniałam.<br />

– Może rzeczywiście – zgadzał się ze mną, po czym zjadał<br />

kanapki, które zaczęłam mu szykować, i żegnał się ze mną, obiecując, że<br />

kolejnego dnia wróci nieco wcześniej.


Im bardziej zbliżał się termin przesłuchania wstępnego, tym więcej<br />

Marcin ćwiczył. A każdą wolną chwilę poświęcał na słuchanie muzyki.<br />

Miał repertuar wybrany tak starannie, że mógłby grać te utwory na<br />

samym konkursie, nawet finałowy koncert podobno grał jak młody<br />

Zimerman. W rzadkich chwilach, kiedy miałam z nim kontakt,<br />

opowiadał mi o Krystianie Zimermanie, który w wieku osiemnastu lat<br />

wygrał Konkurs Chopinowski, a swoimi dojrzałymi interpretacjami dzieł<br />

mistrza fortepianu zadziwił jury.<br />

– Bo on był taki młody, a mimo to… – powtarzał bez końca.<br />

– Ty jesteś tylko trzy lata od niego starszy. – Uśmiechałam się.<br />

– Przekroczyłem dwudziesty rok życia, nic nie osiągnąłem.<br />

– Kręcił głową, a mnie dziwiło to, jak można zapomnieć o licznych<br />

wyróżnieniach, nagrodach na polskich konkursach, może mniej<br />

prestiżowych, ale przecież także bardzo ważnych i na pewno<br />

niewręczanych przypadkowym pianistom.<br />

– Jak to nic, a te dyplomy? – Pokazywałam ścianę, gdzie<br />

pozwoliłam powiesić oprawione w ramki dyplomy i wyróżnienia,<br />

a nawet jeden medal od ministra kultury.<br />

– To nie ma znaczenia. – Machał ręką i zazwyczaj wtedy nakładał<br />

słuchawki. – Tylko Konkurs Chopinowski i ten w Bolzano się liczą.<br />

Reszta to takie sobie granie…<br />

Patrzyłam ze współczuciem, bo nie od tej strony, co trzeba,<br />

podchodził do problemu. Ja uważałam, że w życiu liczy się tylko<br />

następny krok, kolejna myśl, jedno jedyne działanie, dopiero kiedy ten<br />

krok wykonujemy, myślimy o następnym. On powinien myśleć<br />

o przesłuchaniu wstępnym, tylko o tych utworach, które zagra, tylko<br />

o nich. Tymczasem on udowadniał, że wystarczy dostać się do finału<br />

konkursu, co wydaje się mieć w kieszeni, a wtedy sale koncertowe<br />

świata staną przed nim otworem. Był przekonany, że znajdzie się<br />

w finale, a jednocześnie bał się panicznie, że nie zakwalifikuje się do<br />

samego konkursu. Ja widziałam w tym ewidentną sprzeczność.<br />

– To logiczne – tłumaczył. – Kiedy już zagram w samym<br />

konkursie, to oceniać mnie będzie międzynarodowe jury. Ale lokalne<br />

eliminacje to targowisko uczniów podstarzałych narcyzów,<br />

niespełnionych gejszy pianistycznych i wystrychniętych na dudków


geniuszy, którzy dobrze się zapowiadali, a niestety te zapowiedzi<br />

przeciągnęły im się do sześćdziesiątki albo i dłużej.<br />

– Powiedz mi tak, jak wiesz, prostej kobiecie… – zaczęłam<br />

w przeddzień eliminacji, kiedy widziałam, że Marcin jest tak strasznie<br />

zdenerwowany, że prawie nie może oddychać. – Dlaczego niektórzy<br />

polscy pianiści, którzy dochodzą do finału, nie robią żadnej kariery<br />

w kraju? Przynajmniej dla zwykłych ludzi słuch o nich ginie.<br />

– Często ten niby najlepszy wcale nie jest najlepszy… – wyjaśniał.<br />

– Ma najbardziej wpływowego profesora albo ten profesor jest w jury.<br />

Albo w jury jest ktoś blisko związany z tym profesorem.<br />

Rzeczywiście, to miało sens. Młodzi, zdolni pianiści zakwitali<br />

niczym kwiaty i więdli niepodlewani koncertami, bez cieplarnianych<br />

warunków do ćwiczeń i rozwoju. Niektórzy mieli szczęście, jak mi<br />

wyjaśnił Marcin, i podpisywali kontrakty z wytwórniami płytowymi.<br />

Wtedy nagrywali płyty albo koncertowali w największych salach<br />

koncertowych świata. Tak na przykład stało się z Rafałem Blechaczem.<br />

– Nie kojarzę go – powiedziałam. – Kiedy był konkurs… No cóż<br />

– głos mi się nieco załamał. – Wtedy akurat nie najlepiej się czułam…<br />

– On jeden koncertuje naprawdę. Reszta ciągnie ogony… Ale ja…<br />

Ja…<br />

I zaczynał opowiadać o salach, koncertach, interpretacjach,<br />

dyrygentach, z którymi będzie „pracował”. Bardzo mu kibicowałam.<br />

Tamtego dnia przywiozłam mu rosół i kotlety z ziemniakami. Usiadłam,<br />

żeby towarzyszyć mu przy jedzeniu, bo szczerze mówiąc, bałam się, że<br />

wyrzuci obiad za okno. Patrzyłam, jak dziobał kotlet i łykał z trudem, ale<br />

widocznie wiedział, że powinien jeść, chociażby przez rozum, dlatego<br />

wzdychał i łykał systematycznie, jak kaczka, prawie bez gryzienia.<br />

– Jutro zaśpię po tym pani obiedzie – westchnął, kiedy skończył.<br />

– Ale dziękuję…<br />

Następnego dnia od rana trzymałam kciuki i ścierając kurze we<br />

własnym domu, cały czas myślałam o tym biednym, osieroconym na<br />

własne życzenie dzieciaku, który nic nie rozumiał z otaczającego go<br />

świata, a muzykę przeliczał na godzinoćwiczenionuty. Pod wieczór nie<br />

wytrzymałam i poszłam do niego do domu. Już na klatce schodowej<br />

usłyszałam radosne wrzaski, poszłam więc na górę uspokojona,


otworzyłam drzwi własnym kluczem i z zaskoczenia stanęłam jak wryta.<br />

Na kanapie oprócz Marcina siedziało jeszcze dwóch chłopaków i jedna<br />

dziewczyna. Wszyscy byli pryszczaci, mieli niemodne fryzury i tanie<br />

garnitury. Jedynie dziewczyna miała na sobie sukienkę, wyglądającą<br />

jakby wyjęła ją z szafy własnej matki, w biuście odstająca, wisząca na<br />

biodrach, o niemodnym drapowaniu i spłowiałym czerwonym kolorze.<br />

Smętny wygląd dziewczyny kontrastował wyraźnie z jej szampańskim<br />

nastrojem. Skakała do góry, uderzając stopami obutymi w cieliste<br />

rajstopy w drewnianą podłogę. Nie przestała nawet wtedy, kiedy<br />

weszłam do mieszkania.<br />

– Pani Weronika!!! – wrzasnął Marcin. – Pani Weronika!!!<br />

A potem jedno przez drugie zaczęli krzyczeć, a najgłośniej ten<br />

najbardziej pryszczaty, że wszyscy się przedostali i zagrają w konkursie.<br />

– Pani sobie wyobrazi, że aż pięciu nas przeszło z Warszawy,<br />

z jednej Akademii!!! Niech żyje Chopin!!!<br />

Wyraziłam stosowny entuzjazm, chociaż bardziej czułam ulgę,<br />

i wzięłam się za smażenie placków z jabłkami. Potem posypałam cukrem<br />

pudrem, który ze sobą przyniosłam, przewidując, że Marcin nie ma<br />

czegoś podobnego w szafie, i podałam im na podgrzanych talerzach.<br />

Śmiejąca się panna pochłonęła dziesięć placków, wyjadając je palcami<br />

pianistki, a Marcin i jego trzech kolegów zjedli pozostałe pięćdziesiąt<br />

placków.<br />

– Pani robi takie placki jak moja babcia. – Mlasnęła pannica i zaraz<br />

zrobiła się czerwieńsza od własnej sukienki. – Ojojoj, przepraszam<br />

panią…<br />

Chłopcy zaśmiali się radośnie.<br />

– Nic nie szkodzi – powiedziałam. – Nie sugerowałaś, że<br />

wyglądam jak twoja babcia, tylko że robię podobne placki. Odbieram to<br />

jako komplement…<br />

– A wiesz, Kamila, że pani Weronika była przedszkolanką i gra na<br />

pianinie? – Marcin przekrzykiwał Chopina, który atakował mały pokój<br />

z głośników pożyczonych od jakiegoś kolegi.<br />

– Naprawdę? – przyjrzała mi się Kamila, pilnując, żeby znów<br />

czegoś nie palnąć.<br />

– Naprawdę – potwierdziłam, zbierając wylizane do cna talerze.


– Tylko że to moje granie to bardziej walczyki piosenki, żeby dzieci<br />

mogły skakać w rytm muzyki.<br />

– Ale odróżnia pani Chopina od Beethovena? – spytał najbardziej<br />

pryszczaty z młodzieńców, od którego na dodatek zalatywało tanią wodą<br />

kolońską zmieszaną z zapachem własnego jestestwa.<br />

Muszę powiedzieć, że ci młodzieńcy i dziewczyna byli dość<br />

odrażający. Im bardziej im się przyglądałam, tym bardziej<br />

zastanawiałam się, jak można podporządkować życie tak sztucznemu<br />

tworowi, jakim jest muzyka. Ta ich techniczna biegłość palców,<br />

uduchowienie wypływające spod przetłuszczonych grzywek<br />

i przewracające się w ekstazie białka nijak się miały do ich tanich<br />

osobowości i prostych słów sklecanych w zdania pojedyncze lub<br />

złożone, niezawierające żadnego przesłania. Gdyby któremukolwiek<br />

z nich zabrać te umiejętności, poranić palce, złamać rękę, nie umieliby<br />

robić w życiu już nic. Patrzyłam na nich, jakby byli za szybą, nie<br />

słyszałam ich głosów, patrzyłam i patrzyłam, może oni myśleli, że<br />

zasnęłam, tymczasem ja obserwowałam coraz bardziej karykaturalne<br />

twarze poruszające ustami i łapiące powietrze jak ryby. Słyszałam gdzieś<br />

w głowie tę ich muzykę, chociaż żadnego z nich, nawet Marcina, nie<br />

słyszałam na żywo. Wreszcie otrząsnęłam się przy pierwszych<br />

dźwiękach głosów w głowie, tych rzadkich towarzyszy, którzy mimo<br />

wszystko mnie przerażali, i zarządziłam powrót do domu. Pannica<br />

i chłopcy zbierali się posłusznie do wyjścia. Naturalnie musiałam<br />

przykazać, żeby odprowadzili koleżankę do domu. Zrobili zdumione<br />

miny, sami pewnie zamierzali porzucić ją tuż za progiem. Albo patrzyli<br />

na nią bez złudzeń, wiedząc, że raczej nikt nie będzie takiego<br />

brzydactwa cudacznie ubranego napadał czy gwałcił. Kiedy w końcu<br />

poszli, szybko pożegnałam się z Marcinem, żeby nie zauważył, jaka<br />

jestem wzruszona, i wyszłam na chłodny październikowy wieczór.<br />

To był bardzo, ale to bardzo miły wieczór. Ostatni miły wieczór.<br />

A potem Marcin zupełnie zwariował. Przestał prawie spać, tylko wciąż<br />

ćwiczył i ćwiczył. Zachowywał się jak przed egzaminami wstępnymi na<br />

Akademię. Wtedy też podobno tyle grał. Kiedyś przez pomyłkę<br />

zamknięto go w sali Akademii na noc. Podejrzewałam zresztą, że wcale<br />

to nie była pomyłka, a Marcin specjalnie tak się przyczaił w małej salce,


żeby móc ćwiczyć, zamiast spać, ale fakt pozostawał faktem. Spał na<br />

fotelu, a rano jakby nigdy nic wstał i zasiadł do fortepianu. Przywoziłam<br />

jedzenie, zaglądałam w te błędne, młodzieńcze oczy, kazałam, żeby przy<br />

mnie wrzucił pranie. Robił to automatycznie, jak robot, a myślami<br />

siedział przy klawiszach i stukał w nie w wyobraźni. Wtedy grał jak<br />

Zimerman, największy artysta na świecie. Nie wiem, jak grał naprawdę,<br />

ale w domu widziałam w nim zmęczonego Krystiana.<br />

W przeddzień przesłuchań przyszłam wieczorem i przeprasowałam<br />

poszarzałą koszulę, czując dojmujący żal nad kołnierzykiem, wyblakłym<br />

i przetartym na rogach. Nie lepiej wyglądał sam garnitur. Przede<br />

wszystkim wykonany był z jakiegoś sztucznego tworzywa, nieznośnie<br />

niebieski, nie granatowy nawet, o niemodnym kroju. Wyzierało z tego<br />

ubrania wołanie sztuki o pomstę do nieba, ale nie miałam na to wpływu.<br />

Wiedziałam, że Marcin i tak ledwie wiąże koniec z końcem i na taki<br />

zakup go nie stać. Bałam się tylko, że zrobi złe wrażenie na komisji,<br />

więc zaproponowałam mu, że chociaż ostrzygę mu te długie, poskręcane<br />

włosy. Ale tu znów zaprotestował, ponieważ, jak stwierdził, strzyżenie<br />

przynosi pecha, jest gorsze niż upuszczenie nut na podłogę<br />

i nieprzydeptanie ich butem. Nie bardzo rozumiałam, o co mu chodzi, ale<br />

miał tak przerażoną minę, że odpuściłam. W końcu każdy facet, nawet<br />

taki młody, to Samson. Pół biedy, kiedy Dalila jest młoda, atrakcyjna<br />

i Samson ma poczucie, że nie odebrała mu siły bez wcześniejszego<br />

przygniecenia jej do łóżka i pokazania, gdzie jej miejsce. Tu Samson był<br />

młody i niemęski w obojętnym tego słowa znaczeniu, a Dalila stara<br />

i jedną nogą w grobie. Czyli miał rację – nie mogłam dotykać jego<br />

włosów. Mogłam jednak pożyczyć mu krawat Sławka, żeby wyglądał na<br />

tych przesłuchaniach mniej biednie.<br />

– Nie za kolorowy? – spytał, patrząc krytycznym okiem.<br />

Krawat był zielono-niebiesko-szary. Bardzo elegancki. Kupiłam go<br />

Sławkowi na ostatnie urodziny. Przechodziłam koło sklepu i zobaczyłam<br />

takie cudo na wystawie. Był drogi, Sławek nie chodził wcześniej<br />

w krawatach, ale odkąd dostał stanowisko w korporacji, jego styl siłą<br />

rzeczy się zmienił. Postanowiłam, że zamiast książki czy płyty kupię<br />

właśnie to. Sławek okazał zachwyt, którym zamarkował zdumienie,<br />

ponieważ nie spodziewał się czegoś podobnego. Chyba taki styl


krawatów, nowoczesne, przecinające się pasy nie bardzo mu pasował,<br />

potem zauważyłam, że wolał krawaty w rzucik albo symetryczne drobne<br />

wzory i raczej w czerwieniach niż zieleniach, ale prezent nosił<br />

wielokrotnie. Po jego śmierci, kiedy w końcu oddałam ubrania,<br />

zachowałam kilka swetrów, piżamy, w których sama spałam, i właśnie<br />

ten krawat.<br />

– Jest bardzo odpowiedni – znalazłam właściwe słowo. – To<br />

mojego męża. Kupiłam mu go i zawsze przynosił mu szczęście. Tobie<br />

też przyniesie.<br />

Ale nie przyniósł. Być może winę za to ponosiła pogoda, pierwsze<br />

naprawdę zimne dni, kiedy w nocy temperatura spadała do minus<br />

czterech, pięciu stopni, a w blokach jeszcze nie grzali. W nocy było<br />

zimno, Marcin zapomniał zamknąć okna i nieco go przewiało. Nie był<br />

Boże broń chory, ale może nieco niedysponowany, z zapchanym nosem<br />

i drapiącym gardłem. A może po prostu tak miało być. Przetrenowane<br />

palce Marcina, które jeszcze poprzedniego dnia śmigały po klawiaturze<br />

jak ruchliwe mrówki, w decydującym momencie spowolniły na tyle, że<br />

dźwięk miał nie taką jakość, jaka zadowoliłaby egzaminatorów, nie był<br />

dźwiękiem, który godny jest finału, uszu wysokiej komisji czy choćby<br />

widzów zgromadzonych w Filharmonii. Marcin grał w ostatnim dniu<br />

przesłuchań, prawie na samym końcu, nasłuchał się poprzedników,<br />

komu poszło dobrze, komu bardzo dobrze, a komu wspaniale. Tylko<br />

takie mogły być wrażenia, kiedy te dzieciaki z całego świata zjechały po<br />

licznych selekcjach, tysiącach godzin ćwiczeń i nadziei. Kiedy bladzi<br />

młodzieńcy i wiotkie dziewczyny czekały na werdykt, Marcin zaszył się<br />

w toalecie, gdzie wymiotował herbatą miętowa, którą mu rano prawie<br />

wlałam do gardła, to jedyne, co wziął do ust, nie namówiłam go nawet<br />

na grzankę ani na plasterek wędliny. Dałam lek przeciwgrypowy, co mi<br />

potem podczas awantury wypominał, bo rzekomo był tam jakiś składnik,<br />

który działał albo nasennie, albo obniżał skupienie. W sumie, jeśli to całe<br />

nieszczęście musiało znaleźć gdzieś ujście, to mogłam zgodzić się z tym,<br />

że to moja wina. Mojego wtrącania się, leku i krawata. Spytał, czy ja<br />

wiedziałam, jak on się poczuł, kiedy wywiesili listę na drzwiach i jego<br />

tam nie było. Poprawiłam, że jego nazwiska tam nie było, ale nawet się<br />

nie uśmiechnął. Czy ja wiedziałam, jak on się poczuł? Domyślam się, że


jego życie się w pewien sposób skończyło. Poczuł pewnie to samo co ja,<br />

kiedy okazało się, że nie ma już Sławka. Tyle że on przecież mógł<br />

wystartować za pięć lat, był jeszcze bardzo młody, a ja już nigdy nie<br />

odzyskam mojego mężczyzny. Do dalszych etapów przedostało się<br />

pięciu Polaków. Aż pięciu. Przed przesłuchaniem kwestia „kto” była<br />

zupełnie jasna. Na pewno Marcin i może jeszcze prawie na pewno jeden<br />

Adam, który był prawie tak dobry jak mój lokator. Bezskutecznie<br />

apelowałam do poczucia rozsądku, że świat się nie kończy, nawet<br />

tłumaczyłam, że to nie moja wina i nie jego wina, niczyja zupełnie.<br />

Widocznie tak miało być.<br />

– Jakie „miało być”?! – wrzasnął. – Właśnie to nie tak miało być!<br />

– Krzyk tu nic nie pomoże – tłumaczyłam cierpliwie, ale on nie<br />

chciał słuchać.<br />

– Niech pani stąd idzie! Chcę zostać sam!<br />

– Zachowujesz się jak dziecko – spróbowałam jeszcze raz, ale on<br />

wtedy wstał i dosłownie wypchnął mnie za drzwi, zamknął na klucz<br />

i zaryglował zamek.<br />

Poszłam w stronę domu, zastanawiając się, jak powinnam teraz<br />

postąpić. W zasadzie to nie była moja sprawa, ale przyjęłam przed sobą<br />

samą odpowiedzialność za tego chłopaka i nie chciałam zawieść.<br />

W domu nie mogłam włączyć telewizji, bo stary odbiornik się zepsuł,<br />

a na nowy nie było mnie stać. Postanowiłam zatem pójść do Doroty<br />

i u niej obejrzeć ewentualne relacje z Konkursu. Dorota była w domu,<br />

otworzyła mi, ale skrzywiła się, patrząc znacząco na pokój, gdzie<br />

w fotelu na samym środku pokoju tonęła jej matka z zapałem oglądająca<br />

serial, który pamiętałam sprzed lat. Na ekranie znajome, postarzałe<br />

postaci mieszały się z nowymi twarzami, wszyscy tłukli się bezładnie po<br />

ekranie i mówili coś, czego w prawdziwym życiu rodzina do siebie nie<br />

mówi. I bez miny Doroty wiedziałam, że jej matka nie pozwoli<br />

przełączyć na żaden inny kanał, choćby Polak odbierał Nagrodę Nobla<br />

albo właśnie wylądował na Księżycu. Opowiedziałam jej pokrótce, co<br />

się stało, a ona pokiwała głową.<br />

– I co ja mam zrobić? – zapytałam. W „Klanie” pojawiły się napisy<br />

końcowe. Rysowała się nadzieja, że matka Doroty pozwoli nam<br />

przełączyć program na pasmo lokalne.


– Powinnaś go wyrzucić z mieszkania – zawyrokowała Dorota.<br />

– Użył przemocy.<br />

– Ale… – zaczęłam.<br />

– Żadne „ale” – przerwała mi. – Powiedziałaś, że siłą wypchnął cię<br />

z mieszkania. Pomagałaś mu, gotowałaś i sprzątałaś, i dodatkowo nie<br />

brałaś ani grosza. A ten niewdzięczny gnojek tak cię potraktował…<br />

– Wiesz, żal dzieciaka… – Pokiwałam głową. – Praktycznie<br />

sierota… Mówiłam ci…<br />

– Weronika, ale ty nie jesteś jego matką, nawet jeśli ci się wydaje,<br />

że się z nim przyjaźnisz… O, zaczyna się.<br />

Matka Doroty poczłapała do kuchni, skąd dobiegł nas szum<br />

gotowanej na gazie wody.<br />

– Chcesz herbaty? – zapytała, wiedząc doskonale, że mamusia nie<br />

zaproponuje herbaty ani córce, ani mnie. – A może kawy?<br />

– Nie, nie mam na nic ochoty – odpowiedziałam. – Chciałam tylko<br />

obejrzeć.<br />

Na ekranie zobaczyłam twarz bardzo znanego znawcy pianistyki<br />

Chopina, krytyka muzycznego, człowieka, który od lat firmował konkurs<br />

swoją twarzą.<br />

– …publiczność ma swoich pierwszych faworytów… – mówił do<br />

mikrofonu. – Z czasem okaże się, czy gust publiczności pokrywa się<br />

z werdyktem jury…<br />

– A jaki w tym roku jest poziom? – Reporterka zadawała rutynowe<br />

pytania.<br />

– Bardzo wyrównany. Mieliśmy duże problemy z selekcją, ale<br />

zawsze tak jest w pierwszym etapie. Bywa, że ktoś spala się już na<br />

samym początku, nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań. Proszę<br />

wziąć pod uwagę, że presja jest ogromna, lata przygotowań, a na<br />

prezentację stosunkowo niewiele czasu…<br />

– Czy już wiadomo, kto wygra konkurs? – pytała blondynka.<br />

– Absolutnie nie. – Pokręcił głową. – Chociaż wydaje mi się, że<br />

kilkoro z tych młodych ludzi zobaczę w finale. Nie podam pani jednak<br />

żadnych nazwisk.<br />

– A jak na tle innych uczestników wypadli Polacy?<br />

– Do drugiego etapu przesłuchań weszło pięcioro z dziesiątki


naszych reprezentantów. To dużo. Najliczniejsza jest oczywiście ekipa<br />

Japonii. Jak zawsze. W eliminacjach, siłą rzeczy, w drugim etapie także.<br />

Zdenerwowało mnie, że uchyla się od odpowiedzi.<br />

– Może coś jeszcze powie pan o naszych polskich pianistach? – Na<br />

szczęście reporterka nie ustąpiła.<br />

– No cóż… nasze dzieci, bo proszę wybaczyć, to są jeszcze dzieci<br />

– uśmiechnął się do kamery – są poddawane ogromnej presji. Każdy<br />

z naszych reprezentantów mógł przejść do drugiego etapu. Udało się to<br />

jednak piątce młodych ludzi.<br />

Tu padają nazwiska.<br />

– Ostatni konkurs przyniósł zwycięstwo polskiemu<br />

reprezentantowi Rafałowi Blechaczowi. Dziś ten wybitnie uzdolniony<br />

pianista koncertuje na całym świecie, nagrywa płyty dla najlepszych<br />

wytwórni, które sprzedają się w milionach egzemplarzy. Czy w obecnym<br />

konkursie mamy równie zdolnego Polaka?<br />

– Wszyscy Polacy biorący udział w konkursie, podobnie jak<br />

reprezentanci innych krajów, są bardzo zdolni, czas pokaże, czy wśród<br />

nich są jednostki wybitne, charyzmatyczne…<br />

Potem już tylko podziękowania za rozmowę, uśmiechy i muzyka<br />

w tle. Jakiś Rosjanin, który bardzo spodobał się publiczności już na<br />

etapie wstępnym, sympatyczny Niemiec, dziewczyna, nie pamiętam<br />

skąd, chyba też Rosjanka. Wszyscy powiedzieli kilka słów do kamery.<br />

Byłam zła na tego profesora. Mógł wspomnieć coś o pechu albo w jakiś<br />

sposób dać do zrozumienia Marcinowi, że to nie jego wina, po prostu<br />

zbieg okoliczności. Na końcu wypowiadał się chłopak z Polski, któremu<br />

udało się przejść do drugiego etapu. Nie był to żaden z dwóch kolegów,<br />

którzy byli wtedy w domu, chociaż bardzo podobny, tak samo blady ze<br />

zbyt długimi włosami i rzadkimi wąsikami nad górną wargą, które<br />

bynajmniej nie dodawały mu urody.<br />

– To był zaszczyt, żeby w ogóle tu zagrać – mówił. – Przed taką<br />

komisją… Jest bardzo wyrównany poziom… Nie, ja nie wiem, kto<br />

mógłby wejść do finału… Z Polaków? Mam nadzieję, że ja… – zaczyna<br />

się śmiać.<br />

Zastanawiałam się, czy Marcin to ogląda. W domu nie było<br />

telewizora, ale mógł pójść do któregoś z kolegów albo ostatecznie


obserwować wszystko z korytarza Filharmonii. Tknięta nagłym<br />

impulsem wstałam i rzuciłam w stronę Doroty, że muszę do niego iść, bo<br />

czuję, że coś jest nie tak.<br />

– Poczekaj! – zawołała za mną, ale ja już zakładałam buty, płaszcz,<br />

szalik w biegu i czapkę i tak szybko, jak tylko mogłam, wróciłam do<br />

mieszkania. Motyl trzepotał się w sercu z niepokoju, żuk zaciskał gardło.<br />

Owady odezwały się po długiej nieobecności. Zdyszana dobiegłam do<br />

bloku i niczym nastolatka pokonałam dwa piętra, przeskakując po dwa<br />

stopnie. Pukałam, ale nikt nie otwierał, w końcu zaczęłam walić<br />

w drzwi.<br />

– Marcinku, otwórz, dziecko! – krzyczałam w dziurkę od klucza,<br />

aż otworzyły się drzwi naprzeciwko.<br />

– Niech pani stąd idzie, bo wezwę policję… – powiedział kobiecy<br />

głos przez małą szparę od drzwi.<br />

– Niech pani wzywa – odburknęłam, ale potem pomyślałam, że to<br />

właśnie należy zrobić. – Tak, proszę wezwać policję! – krzyknęłam.<br />

– Trzeba wyważyć drzwi!<br />

Nie przestając walić pięściami, krzyczałam jednocześnie do<br />

Marcina, żeby otworzył, bo jest za młody na taką rozpacz, że nie wie,<br />

czym jest prawdziwe nieszczęście. Ignorowałam wszelkie próby<br />

uspokojenia mnie ze strony sąsiadów, najpierw ciche, potem bardziej<br />

stanowcze. Jeden z mężczyzn zaproponował nawet, że mi „wpierdoli”,<br />

ale na szczęście przyjechała policja. Nie wiem, czy wezwała ich dawna<br />

sąsiadka, czy ktoś inny. Krzyki były słyszalne na całej klatce schodowej.<br />

– Trzeba wyważyć drzwi! – krzyknęłam do pierwszego policjanta,<br />

który wszedł po schodach.<br />

– Sąsiedzi wezwali nas, ponieważ pani nie pierwszy raz głośno się<br />

zachowuje. Czy mogę zobaczyć pani dowód osobisty?<br />

– Jak to „nie pierwszy raz”? – spytałam zdumiona, ale po chwili<br />

przypomniałam sobie o swoim niepokoju. – Proszę pana, tam jest młody<br />

chłopak, którego właśnie spotkało nieszczęście. Nie otwiera… a ja mam<br />

obawy, że on mógł sobie coś zrobić…<br />

Podałam młodemu człowiekowi dowód osobisty.<br />

– Proszę bardzo, proszę bardzo…. – powtarzałam.<br />

– Dlaczego pani przypuszcza, że ten ktoś sobie coś zrobił?


– Nie dostał się do Konkursu Chopinowskiego – plątałam się. – To<br />

znaczy nie przeszedł do drugiego etapu i to go załamało… Wynajmuję<br />

mu mieszkanie i wiem, że…<br />

Drzwi naprzeciwko skrzypnęły i stanęła w nich starsza pani.<br />

Czasami mijałam ją na schodach i kłaniałam się eleganckiej, szczupłej<br />

kobiecie z koszykiem w ręku.<br />

– Czy ta pani tu mieszka? – zapytał policjant kobietę, wciąż<br />

trzymając w ręku mój dowód osobisty.<br />

– Tu nikt nie mieszka – powiedziała spokojnie starsza kobieta. – Ta<br />

pani przychodzi tu co dzień, kręci się, ale z tego, co wiem, nie nocuje.<br />

Czasami zdarza jej się krzyczeć… w mieszkaniu. Dziś pierwszy raz<br />

dobijała się do drzwi…<br />

– To nieprawda! – krzyknęłam. Co ta kobieta mówiła? – Mieszka<br />

tutaj Marcin, pianista. Mam zapisane dane z jego dowodu osobistego.<br />

Studiuje na Akademii Muzycznej w Warszawie. Może pan sprawdzić, że<br />

brał udział w Konkursie Chopinowskim i nie dostał się do drugiego<br />

etapu!<br />

Policjant zapukał do drzwi, a potem kilka razy nacisnął dzwonek,<br />

który okazał się zepsuty.<br />

– Ma pani klucze? – spytał.<br />

– Oczywiście – potwierdziłam.<br />

Trzęsącymi się rękoma wyjęłam pęk kluczy z torebki i podałam<br />

jednemu z policjantów.<br />

– Proszę otworzyć. – Oddał mi klucze. Jego kolega, który<br />

niepostrzeżenie zjawił się na schodach, także kiwnął głową.<br />

Otworzyłam. Dom był cichy i pusty. Wyobrażałam sobie Marcina<br />

w kałuży krwi, tymczasem nie było po nim nawet śladu. Na stole<br />

w kuchni leżały zapasowe klucze, te, które dałam chłopakowi. W pokoju<br />

panował niewielki nieporządek. Szafa była otwarta, zniknęły wszystkie<br />

ubrania Marcina, na fotelu leżał tylko krawat Sławka, który mu<br />

podarowałam na występy. Nie licząc coldrexu na kuchennym stole, to<br />

był jedyny ślad po Marcinie. Na początku poczułam ulgę, że nie<br />

znalazłam go powieszonego albo z podciętymi żyłami, ale zaraz pojawił<br />

się niepokój.<br />

– Wyszedł i gdzieś się tuła po nocy – powiedziałam. – Muszę go


poszukać…<br />

– Zaraz, proszę pani. – Drugi policjant zatrzymał mnie ruchem<br />

ręki. – Sąsiedzi wezwali policję, bo pani zakłóca spokój ludziom.<br />

– Mówiłam panom… – tłumaczyłam się, jednocześnie w myślach<br />

analizując, gdzie mogę znaleźć Marcina. W końcu ten chłopak nikogo<br />

nie miał oprócz mnie. – …że bałam się o życie tego dzieciaka…<br />

– Ale tu nikogo nie ma, a sąsiadka twierdzi, że nigdy nie było…<br />

– To śmieszne. – Podniosłam nieumytą szklankę ze zlewu<br />

i opakowanie leku na przeziębienie. – A to?<br />

– To jest nieumyta szklanka i tabletki, które można dostać<br />

praktycznie wszędzie…<br />

– A to? – Pokazałam im krawat.<br />

– To jest męski krawat – stwierdzili zgodnie. – Poza tym, pani…<br />

eee… Weroniko… Na stole leżą klucze. Drzwi były zamknięte. Ten pani<br />

znajomy wyfrunął przez dziurkę od klucza?<br />

– Niech panowie zdejmą odciski palców i sprawdzą na Akademii<br />

Muzycznej. Ja tylko chcę, żeby on był bezpieczny…<br />

Spojrzeli na siebie przeciągle.<br />

– Pani Weroniko – zaczął znów młodszy. – Nie ma powodu<br />

przypuszczać, że komuś, kto tu mieszka czy nie mieszka, grozi jakieś<br />

niebezpieczeństwo…<br />

– Pani zakłóca ludziom spokój. – Starszy wyglądał na zmęczonego.<br />

– Pouczamy panią, żeby pani tego więcej nie robiła. Osobiście radzę<br />

udać się do domu i uspokoić…<br />

– Ale ja jestem spokojna, tylko niepokoję się, gdzie jest mój<br />

podopieczny…<br />

– …w przeciwnym razie – ciągnął starszy – będziemy musieli<br />

wypisać pani mandat albo zabrać na komisariat, albo… gdzie indziej…<br />

– Nie… – wyrwało mi się. – Nie trzeba…<br />

Wyszliśmy w mieszkania we trójkę. Żadne z przyległych drzwi nie<br />

otworzyły się. Ludzie pochowali się w swoich czterech ścianach<br />

i zapewne przy wieczornym serialu komentowali całe zdarzenia.<br />

Zamknęłam starannie mieszkanie i poszłam do domu. Usiadłam<br />

i wpatrzyłam się w krawat Sławka. Nie mogłam zrozumieć, jak Marcin<br />

po tym, jak okazałam mu tyle serca, mógł wynieść się praktycznie


z godziny na godzinę bez słowa wyjaśnienia. Dodam także, że nie<br />

ujrzałam ani złotówki z umówionego półrocznego najmu.<br />

•<br />

– Co pani tu robi?<br />

Zaskoczył mnie ostry ton jej pytania. Nie słyszałam, kiedy weszła.<br />

Byłam pewna, że nie wróci przed upływem godziny. Przecież założyła<br />

buty do biegania i strój, o którym mówiła, że jest „inteligentny” i sam<br />

oddycha. Śmiałam się wtedy, jak to strój może być inteligentny, a ona<br />

tłumaczyła jak dziecku albo starszej pani, że tak się mówi, bo chodzi<br />

o to, że dostosowuje się do temperatury na zewnątrz i stanu biegającego.<br />

To znaczyło tylko tyle, że wchłania pot, a pod pachami nie robią się<br />

brzydkie mokre placki.<br />

Wynajęłam tej kobiecie mieszkanko miesiąc temu, tydzień po tym,<br />

jak wyprowadził się Marcin pianista. Miałam szczęście, że ktoś tak<br />

szybko się odezwał. Odpowiedziała na ogłoszenie w lokalnej prasie,<br />

umówiła się zaraz na ten sam dzień, rzuciła okiem na mieszkanie<br />

i powiedziała, że jej odpowiadają dwa pokoje z kuchnią i łazienką, oraz<br />

dodała, że jest całkiem ładnie i ona nie ma większych wymagań. Według<br />

dowodu osobistego nazywała się Marta Abramowska, urodziła się<br />

osiemnastego września tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku jako<br />

córka Jana i Katarzyny. Wcześniej była zameldowana na Saskiej Kępie.<br />

Przy podpisywaniu umowy, którą sporządziła sama na komputerze<br />

i wydrukowała z przenośnej drukarki, wynajęła mieszkanko na rok<br />

i zobowiązała się do płacenia mi tysiąca złotych z tytułu umowy najmu<br />

oraz pokrywania opłat administracyjnych. Przy okazji tej umowy<br />

zostałam u niej trochę dłużej. Porozmawiałyśmy chwilę i dowiedziałam<br />

się, że jej wielką pasją jest bieganie. Potem, kiedy zaczęłam wchodzić do<br />

mieszkania pod jej nieobecność, mogłam zobaczyć liczne buty z logo<br />

znanych firm sportowych oraz jedną z półek w szafie, którą<br />

udostępniłam, wypełnioną po brzegi dresami, bluzami, bluzeczkami<br />

i innymi akcesoriami. W szafce kuchennej miała zawsze pełno płynów<br />

w zjadliwie ostrych kolorach, najwięcej błękitnych jak letnie niebo


i różowych jak landrynki. Brałam je do ręki i czytałam skład. Jeśli<br />

wierzyć etykiecie, były wypełnione witaminami i substancjami, których<br />

nazw nigdy wcześniej nie słyszałam. Wyobrażałam sobie, jak te<br />

witaminy i cząsteczki o nazwie maltodekstryna i guma arabska, buzują<br />

w jej żyłach. Zwłaszcza guma arabska wzbudziła moje politowanie. Za<br />

czasów, kiedy byłam przedszkolanką, był to klej, który zasychał na<br />

gumowej nakładce, pachniał tak, że można było odjechać po jego<br />

wąchaniu, i nie kleił, co stanowiło jego cechę charakterystyczną.<br />

Zapytałam ją o te napoje, kiedy przyszłam po miesiącu po pieniądze.<br />

Powiedziałam jej zgodnie z prawdą, że nie mam konta w banku. Rentę,<br />

załatwioną przez rodziców, przynosił mi listonosz, a pieniądze<br />

trzymałam w pudełku na herbatę. Okazała źle maskowane zdumienie, ale<br />

kiwnęła głową i powiedziała, że naturalnie, po umówieniu mogę<br />

przychodzić po pieniądze, skoro tak mi wygodniej. Przy pierwszym<br />

spotkaniu zadałam jej jedno jedyne pytanie o rodziców, czy żyją, ale<br />

zbyła mnie, proponując, że założy mi konto w banku internetowym.<br />

– To kilka minut – zapewniała. – Pani nie będzie miała kłopotu i ja<br />

też mogę w każdej chwili przelać pieniądze za wynajem.<br />

Na szczęście moja rozsądna uwaga o tym, że nie korzystam<br />

z komputera, otrzeźwiła ją, ale niestety skierowała naszą rozmowę na<br />

inne tory. Nie rozumiałam, co mówi o bankach komputerowych,<br />

pieniądzach, które są, ale jakby ich nie było, i zakupach przez internet.<br />

Ale wtedy ona zaproponowała herbatę, na co się zgodziłam i po otwarciu<br />

szafki mogłam podziwiać kolekcję kolorowych napojów, co dało<br />

pretekst do dalszej rozmowy, którą mogłam już kontrolować.<br />

– To jakieś specjalne soki? – zapytałam.<br />

– To napoje izotoniczne dla biegaczy – powiedziała i wzięła do<br />

ręki butelkę z seledynowym płynem.<br />

– Widziałam wielokrotnie osoby biegające, ale wydawało mi się,<br />

że piją wodę… – Przyglądałam się uważnie butelce.<br />

– Napoje izotoniczne to takie, w których składniki najbardziej<br />

zbliżają się do składu płynów ustrojowych ciała – zaczęła wyjaśniać.<br />

– Przecież składamy się z wody w bardzo dużym procencie… –<br />

przypomniałam.<br />

– Tak, ale… – Mało sprawnie robiła herbatę, aż miałam ochotę


kazać jej usiąść i sama zaparzyć porządnie w czajniczku. – Słodzi pani?<br />

– przerwała sama sobie.<br />

– Nie dziękuję – zaprzeczyłam.<br />

– Napoje hipotoniczne, na przykład woda – kontynuowała, kiedy<br />

siedziałyśmy przy herbacie – wchłaniają się szybciej niż izotoniczne. Ale<br />

nic nie dają organizmowi, wzmagają produkcję moczu oraz rozcieńczają<br />

składniki mineralne. A bieganie to długotrwały wysiłek fizyczny.<br />

Biegam trzy razy w tygodniu po dziesięć kilometrów, a raz dwadzieścia.<br />

Podczas takiego wysiłku, kiedy pije się wyłącznie wodę, może dojść do<br />

zjawiska spadku stężenia sodu we krwi, czyli hiponatremii. Skutki dla<br />

organizmu mogą być naprawdę groźne: od zawrotów głowy, nudności,<br />

aż do kłopotów z oddychaniem i śmierci.<br />

– Rozumiem – powiedziałam. – Czy to dlatego zmarł pierwszy<br />

maratończyk?<br />

– Dokładnie. – Ucieszyła się, jakby jej tłumaczenie było bardzo<br />

ważne. – Odwodnił się, w skrócie mówiąc, i serce nie wytrzymało.<br />

Piłam powoli herbatę, wiedząc, że kiedy wypiję, będę musiała się<br />

pożegnać i iść.<br />

– Czyli gdyby były takie płyny, to mógłby przeżyć?<br />

– Nawet sama woda mogłaby wystarczyć. Kiedyś nie było takich<br />

płynów, a ludzie biegali maratony…<br />

– Nie mógł się napić soku z drzewa albo… kaktusa? – Nagle<br />

kwestia potencjalnego przeżycia maratończyka wydała mi się bardzo<br />

istotna.<br />

– Nie wiem, czy tam były kaktusy… W końcu to nie było<br />

w Afryce…<br />

– No tak… – zgodziłam się.<br />

– A soki to napoje hipertoniczne – powiedziała, kiedy dopijałam<br />

herbatę. – One wchłaniają się najwolniej. Żeby przyjąć taki sok,<br />

organizm musi oddać część wody, czyli jeszcze bardziej się odwodnić.<br />

Chodzi o rozcieńczenie roztworu. Soki zalecane są tylko do uzupełnienia<br />

energii, ale wyłącznie przy dobrym nawodnieniu organizmu.<br />

Podziękowałam za wyjaśnienia i poszłam, zostawiając ją<br />

w mieszkaniu, gdzie, jak mi powiedziała, miała zamiar rozpakować się<br />

i rozejrzeć po okolicy w poszukiwaniu odpowiedniej trasy do biegania,


takiej dziesięcio- i dwudziestokilometrowej.<br />

Przez najbliższy miesiąc obserwowałam ją ostrożnie. Miała bardzo<br />

uregulowany tryb życia. W poniedziałki i czwartki wychodziła z domu<br />

rano około ósmej ubrana w kostium biurowy i szła do samochodu, skąd<br />

odjeżdżała w niewiadomym dla mnie kierunku. Wracała o 16.00 i po<br />

niespełna półgodzinie wychodziła w stroju do biegania i ruszała w stronę<br />

lasku, skąd wracała po czterdziestu pięciu – pięćdziesięciu minutach<br />

truchcikiem i znikała za drzwiami klatki schodowej. We wtorki i środy<br />

siedziała w domu, czasami rano wychodziła z ekologiczną torbą po<br />

zakupy do sklepu osiedlowego. Nigdy nie widziałam, żeby jechała po<br />

zakupy samochodem do któregoś z okolicznych marketów, chyba<br />

nienawidziła marketów i tłumów tak mocno jak ja. Nawet po napoje do<br />

biegania chodziła tylko raz w tygodniu do MarcPolu, który był oddalony<br />

od bloku o jakieś dwieście metrów. Tachała potem na ramieniu torbę<br />

wypełnioną tym szczególnym dobrem, a w domu najpewniej układała<br />

w szafce porządnie, kolorami. Była bardzo porządna, zauważyłam to już<br />

przy pierwszej wizycie, a potem potwierdziłam, bywając w mieszkaniu<br />

pod jej nieobecność. Niewiele miała swoich rzeczy. Ubrania mogły<br />

zmieścić się w jednej walizce, prywatnych rzeczy niewiele, jeden obraz,<br />

który powiesiła na ścianie, i poduszka, która była kunsztownie<br />

haftowana, pewnie po babce albo nawet prababce. W jednej z szuflad<br />

znalazłam akt własności domu pod Warszawą i dane konta bankowego,<br />

na którym miała, jak się okazało, pół miliona złotych. Kiedy to<br />

zobaczyłam, zastanowiło mnie, co tak majętna osoba robi w lichym,<br />

wynajętym mieszkaniu. Stać ją było na dostatnie życie we własnym<br />

domu.<br />

Nieliczne ubrania wisiały równiutko na wieszakach, stroje do<br />

biegania były porządnie poukładane pod względem grubości<br />

i przeznaczenia, to znaczy dresy pod spodem, na tym bluzy, potem<br />

koszulki i podkoszulki. W kuchni nie zostawiała nigdy okruchów czy<br />

niesprzątniętych talerzy, zlew był czysty, jakby nie korzystała z niego<br />

wcale. Zastanawiało mnie to, dlaczego Marta nie ma w domu osobistych<br />

rzeczy. Nie zauważyłam zdjęć rodziny czy tego domu, którego była<br />

posiadaczką. Jedyne zdjęcie, jakie u niej widziałam, pojawiło się dwa<br />

miesiące po tym, jak się wprowadziła, na szafce nocnej, i przedstawiało


młodą, ładną blondynkę uśmiechającą się na tle egipskich piramid.<br />

Marta Abramowska nie była ładna. Krótkie, popielate włosy miała<br />

przystrzyżone niestarannie, bladą twarz pokrytą piegami, a oczy w jasnej<br />

oprawie aż prosiły się o podkreślenie ołówkiem. Mocna, umięśniona<br />

figura nie przydawała jej żadnego uroku. O ile w spodniach, zwłaszcza<br />

tych do biegania, nie było to szczególnie istotne, o tyle w kostiumach jej<br />

umięśnione łydki robiły fatalne wrażenie. Dziewczyna na zdjęciu była<br />

śliczna, miała delikatne rysy i szczupłą figurę. Sukienka w kwiatki<br />

i tenisówki wyglądały jak na nią uszyte. O takich dziewczynach mówi<br />

się „urocza”. Nie wyglądała na siostrę ani na żadną krewną. Gdyby była<br />

tylko przyjaciółką, Marta nie postawiłaby jej zdjęcia przy łóżku.<br />

Wyglądało to tak, jakby fotografia była własnością Marty od zawsze, ale<br />

z jakichś nieznanych dla mnie powodów kobieta najpierw wypierała się<br />

tej znajomości, a potem postanowiła się do niej przyznać sama przed<br />

sobą. Zdjęłam ramkę i odwróciłam zdjęcie. „Kochanej mojej Marcie na<br />

pamiątkę tamtych dni, które zmieniły wszystko. Julia”.<br />

– A więc to tak… – powiedziałam na głos.<br />

Wszystko wydawało się zupełnie jasne. Marta była ukrywającą<br />

swoją orientację lesbijką. Prawdopodobnie miała rodzinę, która nie<br />

zaakceptowała jej seksualności. Może dlatego, zamiast mieszkać<br />

w domu, wynajęła mieszkanie u mnie. Albo może jeszcze inaczej. Julia<br />

nie była lesbijką, tylko zwykłą dziewczyną, w której Marta się<br />

zakochała, a kiedy wyznała jej miłość, ta przestraszyła się i uciekła.<br />

Podobne rozważania snułam także w chwili, kiedy w kuchni<br />

przeglądałam szuflady i szafki, a ona nieoczekiwanie wkroczyła do<br />

środka, kulejąc. Zdążyłam tylko zamknąć szufladę i odwrócić się w jej<br />

stronę.<br />

– Och… Przestraszyła mnie pani bardzo.<br />

– Ja przepraszam – powiedziałam. – Myślałam, że…<br />

– Dlaczego weszła pani do mieszkania pod moją nieobecność?<br />

– przerwała mi.<br />

– Chciałam zabrać toster do naprawy – rzuciłam szybko. – Jest<br />

zepsuty. Przyszło mi do głowy, że chciałaby pani z niego korzystać…<br />

Dzwoniłam, ale pani nie było i postanowiłam nie chodzić dwa razy.<br />

Naprawdę bardzo przepraszam…


Wymyśliłam pierwszą lepszą wymówkę, patrząc na nią<br />

przepraszającym wzrokiem.<br />

– A, to nic. – Ton nieco złagodniał, ale patrzyła na mnie czujnie. –<br />

Przestraszyła mnie pani.<br />

– Naprawdę przepraszam… – kajałam się.<br />

– Wróciłam, ponieważ stąpnęłam chyba na kamień i noga mnie<br />

boli. Na szczęście nie byłam daleko od domu i dokuśtykałam jakoś…<br />

– Niech pani zdejmie te buty – powiedziałam. – Trzeba zobaczyć,<br />

co się stało.<br />

Zawahała się, ale nie zapytała mnie o to, czy znam się na tego typu<br />

sprawach. Po chwili usiadła na kanapie i zdjęła sportowe obuwie.<br />

Zachęciłam ją spojrzeniem i gestem ręki, a potem kucnęłam przy jej<br />

nodze. Jestem bardzo wrażliwa na przykre zapachy, chociaż prawie<br />

niewrażliwa na ładne, i tu ledwie powstrzymałam się przed odruchem<br />

wymiotnym. Dotknęłam spodu i wierzchu stopy. Jęknęła.<br />

– Złamane albo co najmniej pęknięte – zawyrokowałam.<br />

– Chyba przesada… – Była lekko przerażona.<br />

– Trzeba prześwietlić – stwierdziłam stanowczo. – Wie pani, co się<br />

stało z takim jednym chłopakiem? Złamał nogę, a potem umarł…<br />

Patrzyła zdumiona.<br />

– Ale ja chciałam jechać na narty na święta. – Trochę żałośnie to<br />

wypadło. – Już mam wszystko zabukowane…<br />

– Tym bardziej. – Byłam wcieleniem kompetencji i stanowczości.<br />

Wstała i rozejrzała się bezradnie.<br />

– Pomogę pani – powiedziałam. – Dwie ulice stąd jest szpital<br />

z oddziałem urazowym. Pójdziemy tam i prześwietlą pani nogę…<br />

Patrzyła na mnie spod oka, najwyraźniej wahała się ciągle, jak ma<br />

postąpić. Czy pójść z kobietą, która wynajęła jej mieszkanie, a teraz<br />

dziwnym trafem weszła do domu, czy też mimo wszystko<br />

zbagatelizować sprawę i wyprosić z domu intruza? Pytanie miała<br />

wypisane na twarzy. Mnie motyl strachu trzepotał w gardle. Wchodziłam<br />

do domu regularnie. Przecież wiedziałam, kiedy biega, i przemykałam<br />

się do klatki schodowej, gdy znikała za zakrętem, wiedziałam, że mam<br />

jeszcze co najmniej czterdzieści minut zapasu.<br />

– Pomogę pani się ubrać, a potem doprowadzę do szpitala, to jakieś


dwieście metrów i nie możemy niestety podjechać tramwajem. – Mój ton<br />

był mieszaniną życzliwości i stanowczości. Byłam jak dobra ciocia, jak<br />

kuzynka Bietka, która chce wszystkim pomóc. Ale ona odzyskała<br />

panowanie nad sobą i stanowczo pokręciła głową.<br />

– Bardzo dziękuję, ale pojadę samochodem…<br />

– A jeśli to coś poważnego i wsadzą nogę w gips, to jak pani<br />

wróci? – apelowałam do jej rozsądku. Motyl powoli uspokajał się<br />

i przestawał trzepotać, a żuk nie ściskał gardła tak mocno.<br />

– Rzeczywiście, wezmę taksówkę – mruknęła.<br />

– Postój jest przy szpitalu – próbowałam.<br />

– Zamówię. – Była stanowcza i nie spuszczała ze mnie wzroku.<br />

– Bardzo dziękuję, ale poradzę sobie.<br />

Przybrałam dobrotliwy uśmiech na twarz.<br />

– Naturalnie. Na pewno nie chce pani, żebym zeszła i poczekała<br />

z panią na taksówkę?<br />

– Poradzę sobie – powtórzyła suchym tonem.<br />

Nie pozostało mi nic innego, jak tylko pożegnać się i wyjść. Kiedy<br />

byłam w przedpokoju, usłyszałam jej głos.<br />

– Pani Weroniko! – krzyknęła.<br />

– Tak? – wróciłam i uśmiechnęłam się do niej. Zaraz mnie<br />

przeprosi i pójdziemy razem do szpitala, pomyślałam.<br />

– Nie wzięła pani tostera. – Uśmiechnęła się krzywo.<br />

– Oczywiście. – Przeklinałam swoją wpadkę. – Kiedy pani wróciła<br />

z tą nogą… To zapomniałam o tosterze.<br />

Odwróciłam się i poszłam w stronę kuchni, czując na plecach jej<br />

spojrzenie. Otworzyłam szafkę i wyjęłam toster.<br />

– Mogłabym wziąć reklamówkę, żeby nie nosić w ręku?<br />

– spytałam niezbyt zręcznie.<br />

– Oczywiście – odpowiedziała. – Są w pierwszej szufladzie.<br />

Zauważyłam, że zmieniła miejsce wkładania reklamówek. Sztućce<br />

przełożyła do trzeciej szuflady, ścierki kuchenne i reklamówki do<br />

pierwszej. Noże i inne akcesoria zepchnęła na sam dół. Chyba nie<br />

gotowała. W jej lodówce było pełno jogurtów, serów i chudych wędlin,<br />

trochę warzyw, ale raczej nie widziałam dań obiadowych. Może nie<br />

chciało jej się gotować dla niej samej? Podobnie w szafkach nie było


makaronu, ryżu ani kaszy, nawet mąki, jedynie cukier w kostkach,<br />

którego używała do herbaty.<br />

– Na pewno nie chce pani pomocy? – spytałam po raz ostatni<br />

w przedpokoju z reklamówką w ręku, w której leżał toster.<br />

– Poradzę sobie – powtórzyła, a na jej ustach zagościł krzywy<br />

uśmieszek. – Robiłam grzanki kilka dni temu i wszystko było<br />

w porządku…<br />

– Tylko jeśli używa pani pieczywa tostowego – odpowiedziałam<br />

z miłym wyrazem twarzy. – Zwykły chleb zaczyna się natychmiast<br />

palić… Nie wiem dlaczego… Gdyby pani chciała jednak pomocy,<br />

proszę dzwonić.<br />

Potem wyszłam i przyczaiłam się nieopodal. Po dziesięciu<br />

minutach podjechała taksówka, a potem Marta zeszła, kuśtykając,<br />

niezdarnie wgramoliła się do taksówki i odjechała. Wróciła po dwóch<br />

godzinach, z nogą w takiej plastikowej konstrukcji, jaką widziałam<br />

w telewizji u sportowców. Taksówkarz, inny niż ten, który ją odwoził,<br />

pomógł jej wysiąść z samochodu i podał dwie kule. Niezdarnie zarzuciła<br />

na ramię torebkę i chybocząc się na kulach, zniknęła za drzwiami klatki<br />

schodowej. Nie mogłam rzecz jasna zadzwonić i wyrazić satysfakcji, że<br />

jednak wyszło na moje, ani współczucia, że plany narciarskie spaliły na<br />

panewce. Musiałam czekać na telefon od niej. Kilkanaście razy w ciągu<br />

najbliższych dni brałam do ręki słuchawkę, żeby wykręcić jej numer<br />

komórkowy, ale zawsze odkładałam. Znała numer mojego telefonu,<br />

mogła zadzwonić, gdybym była jej potrzebna. Zadzwoniła w końcu po<br />

tygodniu i zapytała, czy oferta pomocy jest jeszcze aktualna.<br />

– Oczywiście – odetchnęłam z ulgą. – Co mogę dla pani zrobić?<br />

– Przychodzi do mnie znajoma. – Głos Marty w słuchawce był<br />

matowy. – Po chleb i jogurty chodzę sama, ale tu chciałabym zrobić coś<br />

do jedzenia i…<br />

– Proszę powiedzieć, co mam kupić – przerwałam jej. – Nie ma<br />

najmniejszego problemu.<br />

– Jakiś makaron, może spaghetti i sos w słoiku… – zaczęła<br />

niepewnie.<br />

– Jaki sos pani lubi? – spytałam. – I jakiej firmy?<br />

– Nazywa się „Puttanesca” – powiedziała nieco zawstydzona.


– Nie wiem, jakiej jest firmy…. Z białą naklejką.<br />

Zapisałam na kartce.<br />

– Czy do tego sosu trzeba dokupić jakieś mięso? – dociekałam. –<br />

Parmezan?<br />

– Parmezan na pewno… – brzmiała bardzo głucho. – Wystarczy<br />

taki w proszku.<br />

Kiwnęłam głową, jakby mogła mnie widzieć. Oczywiście, że<br />

prawdziwego parmezanu nie dostanę w osiedlowym sklepie. Ten<br />

w proszku także był tylko w niektórych sklepach.<br />

– A mięso?<br />

– Nie, mięso nie – zdecydowała się. – Tylko sos i parmezan.<br />

I spaghetti oczywiście.<br />

– A coś na deser? Albo na zupę?<br />

– Zupę nie. Ona nie lubi zup…<br />

– A deser? – spytałam ponownie.<br />

– Deser tak, ale nie chciałabym pani fatygować…<br />

Uśmiechnęłam się do siebie.<br />

– To żadna fatyga – zapewniłam. – Cukiernia jest po drodze. Mają<br />

bardzo dobre ciasta. Tylko proszę powiedzieć, czy mają być ciastka,<br />

ciasto w kawałku czy może lody…<br />

W słuchawce zapanowała cisza.<br />

– Kawałek ciasta może – odparła niepewnie. – To chyba najlepsze<br />

wyjście. Może sernik? Ona lubi… Ta moja znajoma.<br />

Byłam prawie pewna, że to Julia przychodzi do niej z wizytą. Może<br />

dowiedziała się, że Marta ma nogę w gipsie i wzruszyło ją to albo chce<br />

zapewnić o swojej miłości. Któż to może wiedzieć, jak to jest między<br />

takimi?<br />

– Sernik jest taki zwykły, puchaty z rodzynkami, z czekoladowym<br />

spodem i mieszany z makiem. Sernik makowy. Który by pani chciała?<br />

Znów cisza w słuchawce.<br />

– Myślę, że ten zwykły…<br />

– Dobrze. – Od ściskania słuchawki spociła mi się ręka. – Kupię<br />

kawałek tradycyjnego sernika. Na kiedy pani potrzebuje tych artykułów?<br />

Coś jej upadło. Słyszałam wyraźne stuknięcie czegoś ciężkiego<br />

o podłogę.


– Przepraszam – westchnęła. – Kula mi upadła. Zaprosiłam ją dziś<br />

wieczorem…<br />

– W takim razie – przerwałam jej – zaraz pójdę do sklepu.<br />

I przyjdę do pani.<br />

– Może chciałaby pani wstąpić po pieniądze? – zapytała nieśmiało.<br />

– Nie ma takiej potrzeby – zapewniłam ją. – Wezmę rachunek,<br />

a pani mi zwróci…<br />

Błyskawicznie się ubrałam i wyszłam na poszukiwanie pożądanych<br />

przez Martę produktów. Szczęście mi dopisało, znalazłam wszystko już<br />

w pierwszym osiedlowym sklepie. Niespełna pół godziny później<br />

zadzwoniłam do drzwi. Poczekałam, aż przykuśtyka i otworzy mi sama.<br />

Drugi raz nie chciałam popełnić tego samego błędu jak wtedy, kiedy<br />

otworzyłam sobie własnym kluczem. Kiedy otworzyła, weszłam tylko do<br />

przedpokoju i postawiłam torbę na podłodze.<br />

– Wszystko dostałam – powiedziałam. – Wniosę do kuchni, jeśli<br />

pani chce.<br />

– Bardzo dziękuję – odparła, a ja uznałam to za zachętę.<br />

– Ile jestem pani winna? – spytała, wyjmując portmonetkę<br />

z torebki.<br />

– Dwadzieścia osiem złotych i sześćdziesiąt cztery grosze razem<br />

z sernikiem. – Podałam jej rachunki ze spożywczego i cukierni.<br />

Podała mi banknot dwudziestozłotowy i dziesiątkę. Wyjęłam<br />

torebkę i wyjęłam z portfela złotówkę i trzydzieści sześć groszy.<br />

Podałam jej, a ona zawahała się i wzięła ode mnie drobne. Widziałam, że<br />

chciała zapytać, czy nie jest coś winna „za fatygę”, ale się nie odważyła.<br />

– Pani Marto – położyłam jej rękę na ramieniu – jeśli potrzebuje<br />

pani pomocy, wystarczy zadzwonić. Ja nie mam wiele do roboty<br />

i chętnie przyniosę pani coś ze sklepu.<br />

– Dziękuję bardzo. – Uśmiechnęła się nieśmiało.<br />

– A teraz wejdę do kuchni i naleję pani wody do garnka<br />

– oznajmiłam. – Kiedy przyjdzie pani znajoma, wystarczy tylko podpalić<br />

płomień.<br />

Postawiłam wodę na kuchence gazowej, wzięłam sól z szafki<br />

i wsypałam łyżeczkę. Postawiłam także patelnię na fajerce obok<br />

i spytałam, czy otworzyć słoik z sosem.


– Jeśli pani może. – Obserwowała mnie wsparta na kulach.<br />

Otworzyłam słoik i wylałam jego zawartość na patelnię.<br />

– Kiedy woda się zagotuje i wrzuci pani spaghetti, wystarczy<br />

podgrzać sos, a potem wymieszać. Wyjmę pani durszlak do odcedzania<br />

makaronu. Teraz pewnie pani sobie już poradzi…<br />

– Tak, bardzo pani dziękuję… – Dalej uśmiechała się niepewnie.<br />

– Życzę miłego spotkania – powiedziałam, wychodząc.<br />

– Dziękuję – powtarzała.<br />

– Naprawdę, pani Marto, to nic takiego – rzuciłam na odchodnym.<br />

– Trzeba sobie pomagać…<br />

Wyszłam z budynku i poszłam do bloku naprzeciwko, czyli do<br />

siebie, gdzie zajęłam miejsce przy oknie, przedtem zgasiwszy światło.<br />

Nie mówiłam Marcinowi ani Marcie, że mieszkam tak blisko<br />

wynajmowanego mieszkania. Nie pisnęłam także słowa o usytuowaniu<br />

moich okien, tego, że mogłam patrzeć wprost na ich okna. Być może<br />

Marta podejrzewała, że mieszkam gdzieś blisko, przecież z zakupami<br />

uporałam się w pół godziny, ale to były tylko podejrzenia.<br />

Czekałam w napięciu na dalszy rozwój sytuacji. Byłam bardzo<br />

podekscytowana. Chciałam poznać dalszy ciąg tej historii.<br />

Zastanawiałam się, czy ta zawiedziona miłość ma jakąkolwiek szansę na<br />

szczęśliwe zakończenie. Może one dwie przy spaghetti kupionym przeze<br />

mnie wyjaśnią sobie wszystko i Marta przestanie uciekać na tych swoich<br />

profesjonalnych butach przed odpowiedzialnością. Właśnie tak, jej<br />

bieganie dla mnie to była ucieczka: przed sobą, codziennością,<br />

problemami, które jedynie wyczuwałam, nie mając żadnych dowodów.<br />

Te bluzeczki inteligentne, oddychające, sprawiały, że kontrolowała<br />

swoje życie, przynajmniej tak jej się zdawało. Ale każdy tęskni za<br />

prawdziwym życiem, nawet tak samotna osoba jak ja. Tyle że ja<br />

z konieczności podglądałam cudze, tylko do takiego miałam dostęp.<br />

Rozsmakowywałam się w historiach, które oglądałam. Do tych strzępów<br />

ukradzionych, podejrzanych skrycie, dodawałam resztę, nie troszcząc się<br />

o prawdę. Nie byłam przecież typem detektywa, nikogo nie tropiłam<br />

i o nic nie oskarżałam. Kiedy Marcin zniknął z mojego życia, myślałam,<br />

żeby go odszukać pod pretekstem chociażby pieniędzy, które był mi<br />

winien. Doszłam jednak do wniosku, że dał mi coś więcej niż pieniądze.


Namiastkę dziecka, którym mogłam się opiekować, martwić o jego los<br />

i podzielać jego szczęście. Gdyby mnie słuchał, nadal byłby<br />

w mieszkaniu, walcząc o laury w konkursie. Razem zastanawialibyśmy<br />

się, czy Austriak taki sympatyczny, czy Rosjanka wygrała zupełnie<br />

zasłużenie. Ciekawe, czy podobałby mu się ten mały Bułgar<br />

– czarodziej, który stylem gry najbardziej przypominał mi Marcina? Coś<br />

boleśnie szarpnęło moim ciałem. Tymczasem do drzwi klatki zbliżała się<br />

niepewnie wysoka, młoda osoba. To mogła być Julia, nie byłam jednak<br />

pewna. Było ciemno i słabo widziałam, ale byłam przekonana, że to ona,<br />

tajemnicza nieznajoma, potencjalna kochanka Marty. Kiedy zadzwoniła<br />

do drzwi, a potem minęło tyle czasu, ile potrzebne jest na pokonanie<br />

dwóch pięter, a potem zaświeciło się światło w salonie, miałam już<br />

pewność. Oczami wyobraźni widziałam, jak dwie kobiety najpierw<br />

długo stoją jedna naprzeciw drugiej, a potem padają sobie w ramiona.<br />

Pewnie nie w głowie im spaghetti, ale w końcu dochodzą do wniosku, że<br />

trzeba coś zjeść. Marta kuśtyka do kuchni. Julia mówi, żeby usiadła, ona<br />

zrobi to lepiej. Marta protestuje. Może nie chce się przyznać, że<br />

poczęstuje ją tylko daniem wykonanym z półfabrykatów. Twierdzi, że da<br />

radę, wszystko jest praktycznie gotowe. Wtedy Julia wstaje, odsuwa ją<br />

delikatnie, prawie siłą zmusza do tego, żeby usiadła. Potem pyta, gdzie<br />

są zapałki, czy woda jest posolona. Wrzuca sól do wody, chociaż Marta<br />

protestuje i mówi, żeby wrzucić dopiero wtedy, kiedy woda się ugotuje.<br />

Tamta jej nie słucha, ugotowałam w życiu tony makaronu, śmieje się,<br />

a Marta daje za wygraną i już tylko patrzy na zręczne palce kochanki,<br />

wrzuca spaghetti, kiedy z garnka dobiega bulgotanie. Potem następuje<br />

niezręczne osiem minut, kiedy makaron się gotuje. Marta wstaje,<br />

podchodzi do Julii i obejmuje ją od tyłu. W tym geście jest tyle miłości<br />

i tęsknoty, że Julia zastyga i odchyla głowę do tyłu. Ręce jej się trzęsą.<br />

Odwraca się i przyciska ciało do ciała Marty, ta uderza ją niechcący<br />

nogą odzianą w longetę, śmieją się obie, całe napięcie znika. Makaron<br />

jest gotowy. Julia odcedza go i wrzuca do podgrzanej patelni, mieszając<br />

specjalną łyżką, którą zostawiłam na wierzchu. Nagle łapie się za głowę.<br />

No tak, mówi, zapomniałam zupełnie o winie, przyniosłam czerwone,<br />

wytrawne, przecież tak lubiłyśmy obie, powiedz, gdzie korkociąg i daj<br />

jakieś kieliszki, albo nie, poczekaj, powiedz tylko, gdzie są, a ja dam.


Kieliszki się znajdują, zupełnie nieodpowiednie. Gorzej z korkociągiem,<br />

nie ma dobrego, zastanawiam się, czy zauważą w szufladzie scyzoryk<br />

z korkociągiem. Nie będzie łatwo otworzyć, bo trzeba siły, a jej ręce są<br />

takie delikatne. Może Marta otworzy tymi żylastymi dłońmi<br />

zakończonymi krótkimi, mocnymi palcami? Na pewno sobie poradzą<br />

i usiądą, śmiejąc się do siebie. Będą kładły spaghetti, które być może<br />

rozgotowały w ferworze walki, i popijały winem, ciesząc się sobą. Po<br />

kolacji przejdą z sernikiem i herbatą do salonu. Marta powie Julii, która<br />

na pewno zechce posprzątać i umyć naczynia, żeby dała spokój,<br />

porządek nie jest taki ważny, jeszcze zdążą wszystko umyć. Będą jadły<br />

sernik i każda z nich będzie bała się zacząć rozmowę na temat<br />

przyszłości. W końcu jednak zaczną rozmawiać, bo to przecież błąd, że<br />

się rozstały. Nie widziały się cztery miesiące, przez ten czas obie<br />

tęskniły za sobą jak wariatki. Jedna zabijała żal wyciskaniem ze swojego<br />

ciała kilometrów i potu, druga być może chodziła na spacery i do kina<br />

albo usiłowała prawomyślnie żyć, kto to wie. Na pewno skończą<br />

w łóżku, to zupełnie oczywiste. Ciekawe, jak robią to dwie kobiety,<br />

byłam bardzo podekscytowana, to na pewno piękne między nimi i takie<br />

delikatne. Ta Julia ze zdjęcia była delikatną istotą, nie wyobrażałam<br />

sobie jej spoconej, wykrzywionej i jęczącej, co innego Marta, tak, po<br />

niej można się było spodziewać gwałtowności i stanowczości. To chyba<br />

tak, że jedna odgrywa rolę kobiety, druga mężczyzny. Mężczyzną w tym<br />

związku musiała być Marta. Ją wyobrażałam sobie na górze, jak leży na<br />

tej delikatnej dziewczynie, odrzuca w bok longetę, żeby tamtej nie<br />

zranić, przypadkiem nie uderzyć. Potem zanurza twarz w kroczu tamtej.<br />

Na pewno są mistrzyniami lizania, masowania, dotykania, wszystkiego,<br />

co można zrobić językiem i rękoma, nosem, uchem i włosami.<br />

Wyobrażam sobie, że w decydującym momencie wyjmują wibrator<br />

i wkładają go sobie wzajemnie w wilgotne krocza.<br />

Obudziłam się dość gwałtownie, musiałam zasnąć przy oknie<br />

w fotelu, cała byłam wykrzywiona i obolała. Na zewnątrz było wciąż<br />

ciemno, okna Marty były ciemne. Nie wiedziałam, czy Julia wyszła, ale<br />

byłam prawie pewna, że została i teraz śpią obie przytulone do siebie.<br />

Spojrzałam na zegarek. Była trzecia w nocy. Poszłam do łazienki,<br />

umyłam zęby i przebrałam się w piżamę, a potem wsunęłam do łóżka,


zasypiając natychmiast.<br />

Śniła mi się przestrzeń, ogromna łąka, która sięgała aż do<br />

horyzontu. Nie było zielonej trawy, tylko szarosrebrzysta, ale nie był to<br />

śnieg, szadź czy mróz. Tak, jakby letnia trawa, zamiast zielona, była<br />

zupełnie srebrna. Nisko nad ziemią latały liczne owady, słyszałam je<br />

bzyczące, turkające, szeleszczące i piszczące w uszach, ale nie mogłam<br />

ich zobaczyć. Żadne nie było kolorowe, gdzieś pogubiły swoje barwy.<br />

Kiedy w końcu je dostrzegłam, szybko nauczyłam się wychwytywać je<br />

pośród źdźbeł trawy. Patrzyłam, jak niektóre spieszą się, przebierając<br />

odnóżami, inne szły wolno, rozglądając się na boki, albo dostojnie<br />

kroczyły, pchając kulki równie szare jak one same. Nie widziałam<br />

żadnego motyla, nic nie unosiło się nad łąką. Zastanawiałam się, czy<br />

motyle byłyby także szare, bo najwyraźniej w tym dziwnym świecie nie<br />

było kolorów. Nic dziwnego, pomyślałam, przecież te fruwające kwiaty<br />

nie mogą być bure ani nawet srebrne, muszą mienić się słonecznymi<br />

barwami, a nie świecić księżycowym blaskiem. Ja sama byłam ubrana<br />

w szary chałat, podobny do fartucha. Na nogach miałam płócienne szare<br />

buty, których normalnie nie posiadam. Spojrzałam na swoje ręce, ale nie<br />

były to te dłonie, które pamiętam. Nowe ręce miały długie palce i piękne<br />

paznokcie, starannie wypielęgnowane i pokryte białym lakierem.<br />

Podobały mi się i wcale się nie bałam, że coś złego stało się ze mną.<br />

Chałat nie podobał mi się do końca, ponieważ przypominał worek<br />

pokutny, brakowało mi tylko laski i przekonania, że wybieram się do<br />

Mekki. W tym śnie nic nie robiłam, tylko obserwowałam. Wiedziałam,<br />

że coś się ma zdarzyć, ale nie potrafiłam określić, co to miałoby być. Nie<br />

miałam pewności, że to coś złego, ale na pewno nie miało to być<br />

szczęśliwe zdarzenie. Wreszcie dostrzegłam na horyzoncie szarą chmurę<br />

pyłu. Trąba powietrzna była piękna, dostojna i rozsiewała czarne pyłki<br />

dokoła, jak szafarz, co szczodrą ręką sypie zboże. Pomyślałam, że może<br />

powinnam uciekać, ale nie zależało mi na uratowaniu siebie. Myśl, że<br />

nie mam niczego cennego, co chciałabym ocalić, ani jednej bliskiej<br />

osoby, którą chciałabym ochronić, spowodowała, że zaczęłam płakać<br />

i iść w stronę wirującej chmury pyłu. Zbudziłam się z oczami mokrymi<br />

od łez, płakałam przez sen naprawdę. Nie przestałam nawet, kiedy się<br />

obudziłam i wstałam do łazienki. Zobaczyłam swoją podstarzałą twarz,


która mogła być twarzą matki, którą już nigdy nie będę, i żony, którą już<br />

byłam, i szlochałam tak do południa, aż zadzwonił dzwonek telefonu.<br />

– Słucham – powiedziałam.<br />

– Pani Weroniko, to ja, Marta – zabrzmiało z drugiej strony.<br />

– O, witam panią. – Starłam łzy z oczu, tak jakby ona mogła mnie<br />

zobaczyć.<br />

– Chciałam podziękować pani za pomoc. To było bardzo miłe…<br />

– Nie ma żadnego problemu. – Uśmiechnęłam się. – Kolacja się<br />

udała?<br />

– O tak… – Zapewniła. – Bardzo mojej koleżance smakowało.<br />

I spaghetti, i ciasto. Naprawdę jestem pani bardzo wdzięczna.<br />

– Bardzo się cieszę, że mogłam pomóc. Naprawiłam toster, kiedy<br />

mogę podrzucić?<br />

– Przy okazji, nie chciałabym pani specjalnie fatygować…<br />

– Już pani pewnie wie, że nie mam daleko – powiedziałam miłym<br />

tonem.<br />

– Może w przyszłym tygodniu, kiedy wypada płatność…<br />

– Dobrze, może być w przyszłym – zgodziłam się.<br />

– I ja chciałam uprzedzić, że będę u pani mieszkała jeszcze dwa<br />

miesiące, a potem…<br />

– Ooo. – Uśmiechnęłam się do siebie, ale okazałam rozczarowanie.<br />

– Czy coś pani nie odpowiada?<br />

– Nie, nie – zaprzeczyła szybko. – Wręcz przeciwnie… Ale ja<br />

wynajęłam mieszkanie, bo potrzebowałam trochę oddechu, a teraz…<br />

Teraz wraca do własnego domu z Julią i będą żyły długo<br />

i szczęśliwie.<br />

– Tak? – zachęciłam ją. – Bo gdyby coś się zepsuło, to ja naprawię.<br />

Jeśli coś… finansowo… też możemy…<br />

– Nie, nic z tych rzeczy… Po prostu już nie muszę wynajmować<br />

mieszkania. Zostanę jeszcze dwa miesiące, chociaż nie wiem, czy będę<br />

mieszkała, ale będę płaciła według umowy… Uprzedzam, żeby pani<br />

mogła już zacząć kogoś szukać.<br />

– Dobrze, dziękuję bardzo za to, że mnie pani uprzedza<br />

– powiedziałam. – Na pewno nie zmieni pani zdania, bo jeśli dam<br />

ogłoszenie…


Z drugiej strony słuchawki rozległ się czyjś chichot. Niemal<br />

zobaczyłam, jak Julia obejmuje Martę i całuje ją w szyję, a ta opędza się<br />

od niej jak od uprzykrzonej muchy.<br />

– No to… – stwierdziła niezręcznie. Chichot przycichł.<br />

– Bardzo proszę – powiedziałam bez sensu. – Dziękuję<br />

i pozdrawiam.<br />

Byłam u niej tylko po pieniądze, jeszcze dwa razy. W mieszkaniu,<br />

o ile mogłam dojrzeć, nic się nie zmieniło. Nie mogłam wejść do<br />

sypialni, żeby zobaczyć, czy zdjęcie Julii stoi. Zachowanie Marty się nie<br />

zmieniło. Nie była ani bardziej radosna, ani smutna. Nie wyczuwałam<br />

także lęku czy niepewności. Nie biegała już, chociaż longeta została<br />

zdjęta z jej nogi, podobnie jak kule zniknęły z mieszkania. Już nie<br />

kupowała napojów energetycznych, a oddychające stroje do biegania<br />

leżały na półce, a nie w pojemniku na brudną bieliznę. Może zresztą<br />

lekarz zabronił jej na razie biegać, a ona stosowała się do zaleceń.<br />

Słowem, nie wiedziałam, co o tym myśleć. Wyniosła się równiutko, jak<br />

zapowiadała, po dwóch miesiącach. Zniknęła tak niespodziewanie, jak<br />

się pojawiła. Mieszkanie pozostało nienaruszone, jakby nikt tam nie<br />

mieszkał. Nie zapomniała niczego, nawet pościel powlokła moją,<br />

zamiast zostawić odsłoniętą kołdrę i poduszkę. Nie lubiłam jej, zatem mi<br />

jej nie brakowało, tak jak wcześniej Marcina. Chociaż czasem myślałam,<br />

gdzie jest, czy w tym domu, którego akt własności nosiła ze sobą, czy<br />

sama, ze starą rodziną, czy może jednak z Julią.<br />

•<br />

Carmen wprowadziła się zaraz po Marcie. Widać było, że<br />

mieszkanie nie przypadło jej specjalnie do gustu, ale czego mogła się<br />

spodziewać prawie w centrum Warszawy za taką cenę. Omiotła<br />

wzrokiem kąty i zapytała, czy może trochę upiększyć, po swojemu, a ja<br />

zapytałam, co to znaczy.<br />

– No nic złego. – Uśmiechnęła się. – Pracuję jako scenograf. Może<br />

sprowadzić tutaj jakieś fajne tkaniny na czas, kiedy będę mieszkała.<br />

Może nawet coś będzie mogło zostać… Jeśli tylko pani to zaakceptuje.


– Oczywiście. – Byłam zaciekawiona.<br />

Carmen była brunetką o oliwkowej skórze i ciemnych oczach<br />

z piękną oprawą. Miała długie, lśniące włosy, których nie wiązała ani<br />

w koński ogon, ani w kok, tylko pozwalała im spływać swobodnie na<br />

plecach. Im bardziej jej się przyglądałam, tym pewniejsza byłam, że<br />

w życiu nie widziałam tak pięknej dziewczyny. Poruszała się z gracją,<br />

miała niski, bardzo przyjemny głos i sprawiała wrażenie wesołej<br />

i lubiącej zabawę. Ubrana była w bardzo kolorową sukienkę.<br />

Pomyślałam, że to kolory z płaszcza Józefa, mimo że przecież nie byłam<br />

specjalnie religijna.<br />

– Jest pani scenografem w filmie czy w teatrze? – spytałam<br />

zaciekawiona.<br />

– W operze – odpowiedziała, pokazując w uśmiechu rząd<br />

lśniących, białych zębów. – Aktualnie w Teatrze Wielkim. Ale<br />

pracowałam w teatrach w Barcelonie, Madrycie, Frankfurcie<br />

i Neapolu…<br />

Miała ze sobą walizkę, którą wtaszczyła na górę, ignorując windę<br />

i moje uwagi, że szkoda kręgosłupa i rąk.<br />

– Patrząc na panią – stwierdziłam szczerze – powiedziałabym, że<br />

pani jest studentką. Tak pani młodo wygląda.<br />

– Mam trzydzieści lat – roześmiała się. – My, kobiety z Południa,<br />

bardzo długo młodo wyglądamy, ale potem… dość gwałtownie się<br />

starzejemy…<br />

– Pani jest z Południa? – Taka ciekawość wydawała mi się<br />

normalna. Carmen pewnie też, chętnie mówiła o swoim pochodzeniu,<br />

wplatając sporo szczegółów i rodzinnych historii.<br />

– Moja mama jest Hiszpanką, a ojciec był Polakiem. Poznali się<br />

w Polsce, gdzie mama studiowała śpiew operowy. Tylko że potem ojciec<br />

odszedł od mamy, a ona nie zdecydowała się na powrót do Hiszpanii.<br />

Wychowałam się tutaj, otoczona miłością mamy, chociaż ojca<br />

zabrakło…<br />

Taktownie nie pytam o nic więcej. To chyba odległe wspomnienia.<br />

Carmen uśmiechała się. Mówiła z odrobiną smutku, ale nie wydawało mi<br />

się, że czuje szczególną krzywdę. Taka dziewczyna, nawet opuszczona<br />

przez ojca, z matką, która nie zdecydowała się wrócić do domu, kto wie


dlaczego. Może miała nadzieję, że wiarołomny mąż któregoś dnia stanie<br />

w drzwiach i wyzna, że był młody i głupi. Taka dziewczyna nie żałuje<br />

niczego. Nie wini ojca, matki, dziadków i sióstr za swoje błędy<br />

i niepowodzenia. Nie czuje się obca. Przeciwnie, jest obywatelką świata.<br />

Jeździ z kraju do kraju, gdzie bez kompleksów rzuca kolorowe płótna na<br />

największe sceny świata, a dla przyjemności wielkich diw każe budować<br />

wspaniałe dekoracje.<br />

– Potrzebuję tego mieszkania na pół roku, może dziesięć miesięcy<br />

– powiedziała przy pierwszym spotkaniu. – Wystawiamy tu<br />

w Warszawie „Toscę”, a ja będę pracowała przy scenografii. Potem jadę<br />

do Paryża, do Teatru Chatelet.<br />

– Oczywiście. – Kiwnęłam głową. – Nie męczy pani taka częsta<br />

zmiana miejsca zamieszkania?<br />

– Przyzwyczaiłam się – stwierdziła tym razem bez uśmiechu.<br />

– Naprawdę mogę trochę tu pozmieniać?<br />

Zastanowiłam się. W zasadzie nie miałam nic przeciwko temu, ale<br />

nie chciałam, żeby robiła remont, a potem mi nie płaciła czynszu.<br />

– A ile by to kosztowało? – spytałam ostrożnie.<br />

– Nie, nie, nie… – Zamachała rękoma. – Pani nie będzie za to<br />

płaciła. Po prostu zostaje mnóstwo materiałów przy okazji mojej pracy,<br />

a ja chciałabym trochę ożywić te pomieszczenia. Zostawię wszystko.<br />

Jeśli pani się spodoba, to będzie pamiątka po mnie, jeśli nie, to pani<br />

może wyrzucić albo oddać komuś.<br />

– Umiem trochę szyć. – Uśmiechnęłam się. – Byłam kiedyś<br />

przedszkolanką i sporo szyłam. Gdybym mogła pomóc, to proszę dawać<br />

znaki.<br />

– Naprawdę? – spytała nie wiedzieć czemu rozradowana.<br />

– Kocham dzieci i sama kiedyś będę miała… Jak znajdę odpowiedniego<br />

kandydata…<br />

Chodziłam za nią z pokoju do pokoju, a ona oglądała i mówiła.<br />

Prawdę mówiąc, trajkotała jak katarynka.<br />

– Wie pani, moja mama była strasznie zgorzkniała. Ojciec zostawił<br />

ją, kiedy była ze mną w ciąży. Twierdził, że nie jestem jego córką czy<br />

coś takiego.<br />

– Ooo. – Tylko na tyle się zdobyłam, słysząc z ust dopiero co


poznanej dziewczyny tak intymne wyznanie.<br />

– Mamę to załamało – kontynuowała. – Poświęciła życie po to,<br />

żeby go przekonać, że się myli…<br />

– Ale nie przekonała… – mruknęłam pod nosem. Że też tacy faceci<br />

chodzą po ziemi, pomyślałam ze zdumieniem.<br />

– Nie przekonała. Ja myślę, że on po prostu nie chciał zakładać<br />

rodziny. To był powód. Nie biorę tego do siebie. No nic… – przerwała<br />

nagle. – Jak rozumiem, mogę się wprowadzać i urządzać.<br />

– Jak najbardziej – powiedziałam rozczarowana tym, że nie<br />

kontynuuje zwierzeń. W historii matki tej dziewczyny była fascynująca<br />

miłosna opowieść naznaczona tragedią.<br />

Wprowadziła się następnego dnia wieczorem. Czekałam na górze,<br />

tak się z nią umówiłam, że pomogę, a przynajmniej potowarzyszę przy<br />

przeprowadzce. Przyjechała dużym samochodem, dwie walizki<br />

wytaszczył jej starszy siwy człowiek, którego przedstawiła mi jako<br />

przyjaciela rodziny. Pomyślałam, że jednak jej matka ułożyła sobie życie<br />

z tym miłym człowiekiem, który patrzył na Carmen miękko i mówił do<br />

niej „kochanie”. Ona traktowała go jak kogoś bliskiego, jak ojca, którego<br />

nie miała, przyjaciela, którym na pewno był.<br />

– Sebastian, kochany – dyrygowała nim ze śmieszną powagą. – Ty<br />

już jedź, a ja poradzę sobie ze wszystkim.<br />

– Ja pomogę – uspokoiłam Sebastiana, który zerkał na mnie spod<br />

oka, nie wiedząc, czy poprosić mnie o to, żebym miała nad nią pieczę,<br />

czy wyperswadować jej mieszkanie w blokowisku i tanio wyglądającym<br />

mieszkanku, na które patrzyła zachwycona, jakby nie mieszkała w tych<br />

swoich Barcelonach czy Madrytach.<br />

– Chociaż zrobię ci zakupy. – W jego głosie zabrzmiała prośba.<br />

– Nie. – Objęła go serdecznie. – Wracaj do mamy, a ja bardzo<br />

chętnie wyjdę i znajdę jakiś sklep. Rozejrzę się przy okazji.<br />

Sebastian się zdenerwował.<br />

– Odradzam stanowczo – powiedziałam, zanim mężczyzna zdążył<br />

cokolwiek dodać. – To spokojne osiedle, ale jest późno. Czynny jest<br />

tylko nocny monopolowy, a to raczej nie jest miłe miejsce. Po co narażać<br />

się na zaczepki?<br />

– Właśnie, Carmenko. – Popatrzył na mnie z sympatią. – Ty się tu


urządź wstępnie, a ja pojadę do marketu.<br />

Zgodziła się. Nastąpiło ustalanie, co Sebastian ma kupić, a ja<br />

zaczęłam zbierać się do wyjścia. Chociaż bardzo chciałam zostać z tą<br />

kolorową, pełną życia dziewczyną, wiedziałam, że nie powinnam<br />

spędzać z nią wiele czasu, wypytując o szczegóły historii rodzinnej.<br />

Będę miała na to czas, kiedy zacznie „urządzać” mieszkanie. Wtedy<br />

poznam jej historię. Dosłyszałam jeszcze, że moja nowa lokatorka jest<br />

wegetarianką. Chyba nawet czymś więcej, bo odmówiła stanowczo,<br />

kiedy Sebastian proponował jej łososia.<br />

– To takie samo mięso jak zwierzęcia – stwierdziła stanowczo.<br />

– Przecież wiesz, że nie jem ryb ani jaj.<br />

– Oczywiście – pokornie stwierdził mężczyzna. – Jak uważasz, ja<br />

tylko nie mogę się do tego przyzwyczaić.<br />

– Chciałam się pożegnać, jeśli już nie jestem potrzebna…<br />

– Weszłam na chwilę do pokoju. – Ma pani numer telefonu do mnie,<br />

w razie pytań proszę śmiało dzwonić.<br />

– Dziękuję pani – powiedziała trochę nieuważnie. – Do widzenia.<br />

Kiedy wychodziłam, słyszałam, jak przekonuje Sebastiana, że od<br />

kilku lat już nie je mięsa ani ryb, za to mnóstwo sera, mleka i tofu.<br />

Ostatnio robiła badania, przecież mówiła matce, tłumaczyła, że nie ma<br />

anemii, naprawdę nie ma się o co martwić. Wyszłam, kiedy twierdziła,<br />

że jadanie mięsa to rodzaj kanibalizmu, poza tym nie jest to zdrowe, przy<br />

ilości chemii, jaką jest nafaszerowane. Pewnie miała rację, ale jedzenie<br />

wieprzowiny czy kurczaków w Polsce to nie tylko troska o witaminy czy<br />

żelazo. To kult siły i swoiście pojętej „męskości”. Żaden prawdziwy<br />

mężczyzna nie pozbawi się dobrowolnie kotleta schabowego czy<br />

boczku. Co najwyżej zje pierogi w piątek i to też dla świętego spokoju.<br />

Ruskie najlepiej albo z truskawkami latem. Mój Sławek nie był<br />

wyjątkiem. Nigdy nie przyszło nam do głowy żyć bez mięsa, chociaż nie<br />

byliśmy jacyś szczególnie mięsożerni. Przepadaliśmy za rybami<br />

i jadaliśmy je w każdy piątek, nie z powodów religijnych, ale dlatego, że<br />

nam smakowały. Za to Sławek nie znosił pierogów i naleśników, ani na<br />

słodko, ani ostro. Tyle razy próbowałam zrobić naleśniki faszerowane<br />

mięsem czy sałatką z kurczaka, ale uzyskiwałam tylko tyle, że zjadał<br />

jeden z miną „nie chcę cię urazić, ale wiesz, że tego nie lubię”.


Myślałam o Carmen wieczorem przed zaśnięciem. Na pewno stać<br />

ją było na porządne mieszkanie, dlaczego wybrała moją dziuplę? Kiedy<br />

zadzwoni? Czy ja mogłabym zadzwonić pierwsza pod pretekstem, że<br />

chcę zobaczyć nowe firanki czy kapę? Ale nie miałam pojęcia, kiedy<br />

mogę wykonać taki telefon. Przecież nie mówiła, w jakim tempie<br />

zamierza dekorować mieszkanie. Może w ogóle nic nie zrobić i cóż będę<br />

mogła na to poradzić.<br />

Tymczasem śledziłam w gazetach jej poczynania. O niej wzmianki<br />

były niewielkie, tylko imię i nazwisko, z komentarzem, że za scenografię<br />

opery odpowiedzialna jest nowa scenograf rodem z Polski, ale<br />

pochodzenia hiszpańskiego. Poza tym raczej informacje o reżyserze<br />

i odtwórcy roli Cavaradossiego, wielkim tenorze polskim Julianie<br />

Borzobohatym. Słyszałam o tym ekscentryku niejedno. Miał kiedyś<br />

szansę podbić światowe sceny, ale za bardzo interesował się<br />

chórzystkami i partnerkami scenicznymi. Kilka razy zawalił swoje<br />

występy przez alkohol, w tym wielką szansę w mediolańskiej La Scali.<br />

Pisano, że nie wytrzymał presji. Kiedy zadzwoniono do niego, że<br />

odtwórca Cavaradossiego, wielki Placido Domingo, jest chory i trzeba<br />

przyjechać natychmiast i zająć jego miejsce na kilka przedstawień, Julian<br />

i jego agent szaleli z radości. Taka szansa trafia się jedna na milion.<br />

Partię wokalną miał przygotowaną, pozostawało tylko wsiąść w samolot,<br />

przyjechać i zaśpiewać. Była ciężka zima, odwoływano wszystkie loty.<br />

Poleciał tylko samolot do Mediolanu, a na jego pokładzie najlepszy<br />

polski tenor. Włosi uczyli się nazwiska Juliana, tak trudnego do<br />

wymówienia, jak wyobrażenie o kraju, z którego przyjechał. W dodatku<br />

śpiewak był mniej więcej takiej postury jak Placido i niewiele trzeba<br />

było robić z kostiumami. Dwie godziny przed występem Julian zgłosił<br />

się do charakteryzacji i ubrania. Potem miał przyjść jeszcze na próbę, ale<br />

daremnie czekano na tenora. Rozczarowana publiczność rzucała<br />

pomidorami w kierunku sceny. Swoją drogą, zastanawiałam się, czy ci<br />

Włosi na wszelki wypadek noszą ze sobą pomidory, żeby nimi rzucać,<br />

niczym koktajlami Mołotowa, w czasie nieudanego przedstawienia?<br />

A może to była tylko przenośnia, jaką posłużył się autor artykułu, który<br />

właśnie czytałam? Dość, że Julian Borzobohaty odnalazł się<br />

w hotelowym barze, gdzie pijany w sztok dowodził w języku Petrarki, że


ma gdzieś publiczność oraz dyrekcję teatru. Setki pięknie ubranych<br />

kobiet i odzianych w najlepsze garnitury mężczyzn udało się do kas<br />

z protestami i żądaniem nie tylko zwrotu pieniędzy za bilety, ale też<br />

rekompensaty strat moralnych. Nie wiadomo było, jak źle skończyłby się<br />

ten wieczór, gdyby nie Placido, który przybył z odsieczą i zaśpiewał<br />

mimo osłabienia jak potrafił najlepiej, czyli powalająco. Nie tylko<br />

uratował wieczór i karierę dyrektora, ale także spowodował, że niejaki<br />

Julian Borzobohaty stał się jedynie turystą, który chciał zobaczyć La<br />

Scalę od kulis. Przez kilka minut był wielką nadzieją, zagadką i szansą,<br />

ale to Placido został bohaterem wieczoru, opery i samego teatru. To on<br />

kłaniał się publiczności, podczas gdy Julian ze wstydem kładł się<br />

w ubraniu do pięknego łóżka, budząc rano z kacem i pościelą umazaną<br />

przez niezmytą charakteryzację.<br />

Włosi mogą wiele wybaczyć, ale nie lekceważenie publiczności.<br />

Wszystko, co mogli zrobić dla Juliana, to wydać mu wilczy bilet<br />

i zapomnieć o nim. Tenor już po fakcie udzielił tylko jednego wywiadu,<br />

w którym mówił o straconej szansie, ale dowodził, że tego wieczoru<br />

dowiedział się o czymś bardzo istotnym, co zmieniło pośrednio jego<br />

życie i spowodowało, że nawet występ w La Scali nie był ważny. Czego<br />

dowiedział się Julian, ten alkoholik i niepoprawny kobieciarz?<br />

Pozostanie to tajemnicą.<br />

Zadzwoniłam sama do Carmen. Bałam się, że mnie zlekceważy<br />

albo zwyczajnie ograniczy nasze kontakty do spotkań w celu płacenia<br />

czynszu, ale ona ucieszyła się i zapytała nieśmiało, czy nie zechciałabym<br />

następnego dnia przyjść na kolację. Ona bardzo chciała z kimś<br />

porozmawiać, z kimś życzliwym i neutralnym. Tak właśnie się wyraziła,<br />

neutralnym. Czyli chciała porozmawiać ze mną o czymś, o czym nie<br />

mogła ze swoją matką ani tym przemiłym Sebastianem. Nawet on nie<br />

wydawał się wystarczająco „neutralny”. Powiedziałam, że bardzo<br />

chętnie i zapytałam, co przywieźć. Ona na to, że nic, tylko siebie. Dawno<br />

tak nikt do mnie nie mówił, żebym nic nie przywoziła, tylko siebie.<br />

Pomyślałam, że kupię kawałek ciasta, w końcu nie wypada przyjść<br />

z pustymi rękoma. Kupiłam kawałek makowca na cieście drożdżowym.<br />

Nie wiedziałam, co ona lubi, ale doszłam do wniosku, że woli pewnie<br />

polskie ciasto niż jakieś bezy czy babeczki. Wprawdzie w makowcu były


jajka, a ona ich nie jadała, ale miałam nadzieję, że mówi o jajach<br />

ugotowanych w całości, ewentualnie usmażonych, a nie tych, co<br />

stanowią składnik deseru.<br />

– Proszę bardzo, pani Weroniko – powiedziała, kiedy stanęłam<br />

następnego dnia o umówionej godzinie pod drzwiami. – O, jak miło<br />

– dodała, biorąc makowiec. – Skąd pani wiedziała, że przepadam?<br />

– Nie wiedziałam – stwierdziłam zgodnie z prawdą. – Ale<br />

przypuszczam, że lubi pani polskie ciasta…<br />

– Uwielbiam – potwierdziła, wpuszczając mnie do środka.<br />

– Zwłaszcza makowiec i szarlotkę. Ale taką z tartej szarej renety z pianą<br />

z białek. Normalnie jajek nie jadam, ale w takiej sytuacji… Jestem<br />

hipokrytką, wiem – zaśmiała się i nie przestawała trajkotać. – Moja<br />

babcia taką szarlotkę robiła. W Hiszpanii… nauczyła się specjalnie dla<br />

mnie.<br />

Zachmurzyła się trochę, ale zaraz machnęła ręką, jakby odganiała<br />

zły nastrój, i zachęciła mnie gestem, żebym weszła do kuchni. Tam<br />

zastałam stół pięknie nakryty obrusem w żywych kolorach i purpurowe<br />

serwetki. Na tym tle naczynia mojej babci wyglądały klasycznie,<br />

staroświecko i całkiem elegancko. Usiadłam na krześle, obleczonym<br />

w pokrowiec równie kolorowy jak obrus. Mimo, że desenie były<br />

całkowicie inne materiały idealnie komponowały się ze sobą<br />

kolorystycznie. Przejechałam dłonią po obrusie.<br />

– Ależ to piękne – powiedziałam. – To pani sama robiła?<br />

– To nic takiego. – Uśmiechnęła się. – Zwykły prostokąt. Tkanina<br />

została z tej, co była przeznaczona na obicia kanapy. Sama uszyłam…<br />

A pokrowce na krzesła zrobiła moja krawcowa z teatru.<br />

Przecedzała makaron, a potem włożyła na patelnię, gdzie czekał<br />

dziwnie wyglądający sos.<br />

– Nie mają do pani pretensji, kiedy szyją inne rzeczy niż<br />

przeznaczone dla teatru?<br />

– Szczerze mówiąc, nie wiedzą, co się przyda. Takie pokrowce są<br />

elementem scenografii. Tylko ze srebrnej tkaniny. Pani Zofia uszyła ich<br />

dwanaście, a potem jeszcze cztery na te krzesła. Mam nadzieję, że nie<br />

ma pani nic przeciwko. Trochę tu było smutno.<br />

– Nie mam – zapewniłam ją, obserwując, jak ta młodziutka


dziewczyna sprawnie porusza się w kuchni. – Rzeczywiście było tu<br />

trochę ponuro, ale mieszkała tu moja babcia i jak to starsza osoba…<br />

Potem mieszkałam tu z mężem…<br />

– Naprawdę? – zainteresowała się.<br />

– Tak – potwierdziłam. – Zmieniliśmy tu wszystko, ale potem,<br />

kiedy przeprowadziliśmy się do siebie, niedaleko zresztą, to mieszkanie<br />

znów było takie jak za czasów, kiedy żyli dziadkowie.<br />

– Rozumiem. – Trzymała w ręku moją największą patelnię,<br />

odkrytą, z której dochodził oszałamiający zapach grzybów. – Mogę?<br />

– Cóż to jest za cudo? – spytałam, zaglądając ciekawie pod<br />

pokrywkę.<br />

– Tagliatelle z krewetkami i grzybami. – W jej głosie<br />

pobrzmiewała nutka dumy.<br />

– Prawdę mówiąc, nie jadłam nigdy makaronu innego niż spaghetti<br />

i sosu niepomidorowego…<br />

– Ja wolę biały sos, jeśli mam być szczera. Pomidory są zbyt<br />

kwaśne jak dla mnie.<br />

– Bardzo pięknie wygląda – pochwaliłam, kiedy odkryła pokrywkę<br />

patelni, a w nozdrza buchnął mi smakowity zapach. – Tak, poproszę<br />

parmezanu.<br />

Starła mi nad talerzem kawałek prawdziwego sera, a nie<br />

– sproszkowanego z marketu, co mnie zdziwiło i wzruszyło. Nalała<br />

czerwonego wina do wysokich kieliszków, które musiała kupić, bo<br />

dziadkowie mieli tylko toporne kielonki na wino z porzeczek od kuzyna<br />

Staśka i małe szklane stakanki do likierów i wódek.<br />

– Nie znam też prawdziwego parmezanu – przyznałam się.<br />

– Kupowałam tylko takie sproszkowane coś z supermarketu.<br />

– Wiem, widziałam – przytaknęła z lekkim obrzydzeniem. – We<br />

Włoszech mówią, że to starte paznokcie czarownicy.<br />

Roześmiałam się.<br />

– To jest przepyszne, Carmen – powiedziałam szczerze. – Jest pani<br />

mistrzynią włoskich dań.<br />

– Bardzo lubię gotować. – Znów się uśmiechnęła. – Najbardziej<br />

kuchnię włoską. Hiszpańską… lubię trochę mniej. Może dlatego, że<br />

babcia gotuje jak anioł. Jej paella to kultowe danie wśród rodziny


i znajomych, ja nigdy takiej nie zrobię. Zwłaszcza w Polsce.<br />

– Czemu nie?<br />

– Choćby dlatego – tłumaczyła – że tu krewetki są mrożone,<br />

a u nas kupujemy świeże na targu. No i nie ma odpowiedniego gatunku<br />

ryżu…<br />

– A to musi być specjalny? – zdziwiłam się.<br />

– A pewnie. – Pokiwała głową, popijając wino. – Paella przypala<br />

się odrobinę, jakby przywierała do patelni. Tak musi być i to jest bardzo<br />

trudne do zrobienia.<br />

– I do tego potrzebny jest specjalny ryż, tak? – upewniłam się.<br />

– I rodzaj kurczaka. To powinna być w zasadzie kura albo kogut,<br />

a nie brojler, ale to najmniejszy problem. A wie pani, byłam kiedyś<br />

w Polsce w takiej hiszpańskiej restauracji, nie istnieje już zresztą…<br />

Zamówiliśmy ze znajomymi paellę i podali. Była zupełnie dobra. Nie<br />

taka jak babci, ale naprawdę bardzo… zbliżona. I siedział tam jeden<br />

burak, a jak dostał porcję, to odesłał do kuchni, bo była „przypalona”…<br />

Zaczęłam się śmiać.<br />

– I co kucharz na to? – spytałam.<br />

– Przynieśli mu nową, oczywiście „nieprzypaloną”. Ale jestem<br />

przekonana, że kucharz napluł mu do talerza… Szkoda, że już nie ma tej<br />

restauracji… Mieściła się przy Pięknej.<br />

– Casa Valdemar? – spytałam nieco schrypniętym głosem.<br />

Znów ją zobaczyłam, jak rzuca Sławkowi ukradkowe spojrzenia.<br />

Przełknęłam ostatni kęs tagliatelli.<br />

– Jak idzie praca nad scenografią? – zmieniłam temat. Nie<br />

chciałam wspomnień o Waldku i jego domu.<br />

– W zasadzie dobrze. – Zgrabnie nawijała wstążki na widelec<br />

i popijała winem. – Oczywiście na początku musiałam pokonać niechęć<br />

zespołu, który nie jest specjalnie przekonany do mojego stylu pracy. Ale<br />

teraz już jest dobrze. Grunt, że reżyser zaakceptował moje pomysły…<br />

Chętnie przyjęłam dokładkę. Już dawno nie jadłam czegoś równie<br />

smacznego, w dodatku zrobionego specjalnie dla mnie i podanego tak<br />

pięknie.<br />

– Napije się pani kawy czy herbaty? – spytała.<br />

– Herbaty – powiedziałam. – Na kawę trochę chyba za późno.


– Kawa ma mniej kofeiny, jeśli chodzi o to, ale oczywiście,<br />

zaparzę herbaty. Może napijemy się w dużym pokoju i tam zjemy też<br />

ciasto?<br />

Przeniosłyśmy się do salonu, którego jeszcze nie zdążyła zmienić<br />

albo nie miała jeszcze pomysłu. Usiadłam na tapczanie obitym w burą<br />

tkaninę, pamiętającym czasy wczesnego Gierka. Przyniosła herbatę<br />

w serwisie babci, którego kiedyś nie lubiłam, ale do tej dziewczyny<br />

bardzo pasował. Dopiero przy niej dostrzegłam urodę białych filiżanek<br />

z delikatnym złotym paseczkiem na szczycie. Do tego wyciągnęła<br />

zapomniane przeze mnie talerzyki z cienkiego szkła, na których<br />

makowiec prezentował się jak z najlepszej cukierni. Nowe były tylko<br />

piękne serwetki, które stanowiły jawny kontrast z burym i smutnym<br />

pokojem.<br />

– A jaki ma pani styl pracy? – spytałam.<br />

– Proszę mówić mi po imieniu. – Uśmiechnęła się. – Czuję się jak<br />

dziewczynka przy pani.<br />

Motyl zatrzepotał mi w okolicy serca, a potem uciszył się nagle.<br />

– Szczerze mówiąc, potrzebuję z kimś rozmawiać o mojej<br />

scenografii, pomysłach… Zwykle mówiłam do mamy, ale teraz jest z nią<br />

Sebastian i mimo wszystko nie chcę przeszkadzać. Teraz, kiedy…<br />

Umilkła.<br />

– Jestem bardzo samotną osobą – zdobyłam się na szczerość.<br />

– A przy tobie potrafię się śmiać. Bardzo chętnie spełnię rolę osoby<br />

słuchającej. Jeśli jednak wybierzesz jakąś przyjaciółkę do zwierzeń, nie<br />

będę miała nic przeciwko…<br />

– W Hiszpanii mam przyjaciół i Inez zwykle bierze na siebie rolę<br />

słuchacza. Czasem wścieka się na mnie, bo dzwonię w środku nocy,<br />

żeby włączyła kompa i obejrzała jakieś zdjęcia. Ciągnę ją do teatru…<br />

Dokończyłam makowiec i łopatką nałożyłam sobie jeszcze<br />

kawałek. Ona zrobiła to samo.<br />

– Mnie też możesz wyciągnąć do teatru. – Uśmiechnęłam się.<br />

– W Teatrze Wielkim byłam ostatni raz w pierwszy dzień świąt dziesięć<br />

lat temu na „Dziadku do orzechów”. Piękne przedstawienie…<br />

– No to załatwione. – Ucieszyła się jak nie wiem co. – Na początek<br />

„Latający Holender” w sobotę.


– Ooo… – zaczęłam się śmiać – szybko działasz. A nie idziesz<br />

z jakimś chłopakiem?<br />

– No nie – spochmurniała. – Rozstałam się z kimś niedawno.<br />

Prawdę mówiąc, dlatego wróciłam do Polski, żeby zapomnieć i mieć<br />

pewność, że nie dam się nabrać na piękne słówka.<br />

Zebrała talerzyki i filiżanki i zrobiła miejsce na komputer.<br />

– Zaraz pani coś pokażę. – Sprawnie otwierała podobne grubością<br />

do zeszytu „a cztery” cudo i jeździła palcem po ekranie. – Pracuję w ten<br />

sposób, że jestem przy próbach, nagrywam śpiewaków, na bieżąco<br />

omawiam z reżyserem elementy scenografii. Można powiedzieć, że<br />

tworzę dla tego konkretnego miejsca i przedstawienia, dopasowując się<br />

do nastroju, charakteru śpiewaków.<br />

Ekran komputera zaświecił. Zobaczyłam pustą scenę teatru, a na<br />

niej śpiewaka i śpiewaczkę ubranych w zwyczajne, cywilne ubrania.<br />

– Jeszcze nie ma magii. – Znów się roześmiała. – Zna pani<br />

„Toscę”?<br />

– Z grubsza – odparłam zgodnie z prawdą.<br />

– To całe szczęście, bo nie miałabym co opowiadać. No więc tak…<br />

Słuchałam, jak mówi z pasją, i to przypominało mi, jak kiedyś<br />

bardzo kochałam swoją pracę. Mogłam godzinami opowiadać o tym,<br />

jakie cyferki i literki zrobiłam, z czego, w jakich kolorach i jak<br />

zamierzam za ich pomocą uczyć dzieci czytać i liczyć. Zamęczałam<br />

Sławka ideą wykonania kolorowej modeliny, a on godzinami mieszał<br />

gips i tarte wiórki kolorowych ołówków, dziwiąc się, że jestem taka<br />

pomysłowa.<br />

Spojrzałam na nią. W żadnym razie nie byłyśmy do siebie<br />

podobne, a jednak w jakiś dziwny sposób czułam z tą dziewczyną więź.<br />

Może dlatego, że była taka bezpośrednia, wesoła i pełna pasji. A może<br />

poruszyło mnie to, że znalazła sposób na to, żebym znów czuła się<br />

potrzebna, choćby w charakterze słuchacza. No i naturalnie natychmiast<br />

wzięłam ją za potencjalną córkę.<br />

– Zacznij od początku, jakbym nic nie rozumiała ani nie wiedziała<br />

– zachęciłam ją. – I pamiętaj, że musisz mi tłumaczyć także specyfikę<br />

wykonywania tych dekoracji, bo ja przecież zupełnie się na tym nie<br />

znam…


– Świetnie! – Ucieszyła się i zamachała rękoma, jakby chciała<br />

odegnać mgłę, a potem gwałtownie pochyliła się nad komputerem,<br />

ustawiając ekran tak, żebym widziała jak najbardziej wyostrzony obraz.<br />

– Najpierw widz ogląda wnętrze kościoła Świętego Andrzeja della<br />

Valle – zaczęła bardzo przejęta – do którego ucieka więzień Cesare<br />

Angelotti. Jego siostra, markiza Attavanti, zostawia tam przebranie<br />

i klucz, żeby Cesare mógł się przebrać. Tę dekorację buduję bardzo<br />

surowo, ze specjalnego materiału, to rodzaj styropianu. W kolorze<br />

starego kamienia, tak sobie wyobrażam ten kościół. Będą oczywiście<br />

ołtarz i krzyż, wszystko drewniane, proszę zobaczyć…<br />

Palec przesuwał obraz na ekranie. Zobaczyłam narysowany krzyż<br />

z drewna, pomalowany na jasny orzech, i piękny surowy ołtarz przykryty<br />

białym obrusem. Na ołtarzu dwa piękne lichtarze w kolorze starego<br />

złota.<br />

– Piękne – powiedziałam szczerze. – A będzie coś więcej w tym<br />

kościele? Tabernakulum, nawy boczne?<br />

– Tak, oczywiście. – Pokazała mi kolejne zdjęcia. – Nad ołtarzem<br />

obraz świętego Andrzeja. Ten Jusepe de Ribera z 1616 roku. Co pani<br />

o tym sądzi?<br />

– No. – Jestem zachwycona dostojnością świętego, bijącą z obrazu.<br />

– Zastanawiam się, czy taki obraz pasuje nad ołtarz. Zwykle umieszcza<br />

się wizerunek Chrystusa albo Świętej Rodziny, ewentualnie<br />

Wniebowstąpienia, Matki Boskiej…<br />

– Tak, ale to przecież nie jest prawdziwy kościół, tylko opera –<br />

prostuje. – Mogłam oczywiście skopiować wiernie wnętrze kościoła<br />

Świętego Andrzeja na Zatybrzu, tego samego, w którym dzieje się akcja<br />

„Toski”, ale to by było za proste. La Scala zawsze tak robi, a ja lubię być<br />

oryginalna.<br />

– Ten święty Andrzej nie jest zbyt popularny… – stwierdziłam.<br />

– Ależ skąd – zaprzeczyła gorąco. – To jeden z apostołów.<br />

Najpierw był uczniem Jana Chrzciciela, ale kiedy Jan pokazał mu<br />

Chrystusa, Andrzej opuścił go i poszedł za Mesjaszem. Co więcej, to on<br />

przyprowadził do Chrystusa swojego brata, którym był święty Piotr. Tak,<br />

tak… – kiwała głową, widząc moje zdumienie.<br />

– Nie wiedziałam, chyba dlatego, że nie jestem specjalnie religijna


– powiedziałam ze zdumieniem.<br />

– Ja też nie – szelmowsko mruży oczy. – Ale o świętym Andrzeju<br />

wiem wszystko. Między innymi to, że jest patronem wielu krajów:<br />

Szkocji, Hiszpanii, Niderlandów, Neapolu, księstwa Burgundii,<br />

Luksemburga… Nawet Rosji. Przyznawano tam odznaczenie świętego<br />

Andrzeja, najwyższe cywilne odznaczenie rosyjskie.<br />

– Też tego nie wiedziałam – przyznałam się. – O tym jest mowa<br />

w operze?<br />

– Nie. – Pokręciła głową, szukając czegoś w komputerze. – Widz<br />

nie będzie wiedział nic poza tym, że akcja toczy się w tym, a nie innym<br />

kościele. O, tu mam plany całych dekoracji. Proszę spojrzeć.<br />

Pokazała precyzyjnie wykonane wnętrze kościoła, z nawami<br />

bocznymi i ławkami. Wnętrze wykonane z niezwykłą dbałością<br />

o szczegóły. Ławki były zrobione tak, że widać ich „starość”. Na każdej<br />

ze ścian freski, na oknach witraże. Nawet kunsztowne konfesjonały.<br />

Zastanawiałam się, ile będzie kosztowała taka scenografia. Z boku,<br />

w jednej z naw, zobaczyłam niedokończony fresk.<br />

– Tu nie masz jeszcze pomysłu? – próbowałam zgadnąć.<br />

– Nie, nie… – Jej ręce tańczyły, kiedy przekłada język libretta na<br />

dekoracje. – To fresk, który Cavaradossi maluje dla kościoła. Ma<br />

przedstawiać Marię Magdalenę. Według mnie nie może być skończony.<br />

– Czy to prawda, że Julian Borzobohaty będzie śpiewał tę słynną<br />

partię? – pytam.<br />

Zmarszczyła czoło i spochmurniała.<br />

– Nie lubię go. – Pokręciła głową. – Także z powodów<br />

osobistych… moim zdaniem to wielkie ryzyko zatrudniać tak<br />

niepewnego śpiewaka…<br />

– Nie wiedziałaś o tym? – zdziwiłam się.<br />

– Szczerze mówiąc, nie… Gdybym wiedziała, nie zgodziłabym się<br />

tu przyjechać… Chociaż w zasadzie nie wtrącam się do obsady, bo<br />

jestem jedynie scenografem… No, ale nic to… Na szczęście jest<br />

zastępca, który tylko czeka na swoją szansę, gdyby…<br />

Rozumiem, że zastępca dostanie rolę, jeśli Julian Borzobohaty<br />

upije się na premierę albo w inny sposób zechce ujawnić swoje<br />

najgorsze cechy.


– Mario Cavaradossi maluje… – Carmen wróciła gładko od<br />

odtwórcy głównej roli do przedstawianej przez nią dekoracji – …kiedy<br />

zjawia się Angelotti. Mario postanawia mu pomóc i ukryć go w swoim<br />

domu. Bo są przyjaciółmi. Kiedy już kończy to śpiewać, na scenę<br />

wchodzi Tosca, słynna śpiewaczka. Wtedy zapłoną wszystkie lampy<br />

w kościele i na scenie zrobi się jasno jak w dzień. Tak wymyśliłam.<br />

– To ma symbolizować miłość tych dwojga?<br />

– Tak, dokładnie – cieszy się. – Poza tym wtedy ze szczytów naw<br />

bocznych spłyną tkaniny, rodzaj arrasów, złote i srebrne. Ma to<br />

wyglądać, jakby brali ślub. Oni są kochankami i widzowie oczekują, że<br />

się pobiorą. Przynajmniej tak chciałabym zilustrować tę scenę. Tyle że<br />

Cavaradossi ma na głowie Cesare, a Floria Tosca mu nieco przeszkadza<br />

w tej chwili, więc mówi, że zobaczą się wieczorem. Jest przy tym<br />

zdenerwowany i trochę siłą rzeczy chłodny, więc Floria myśli, że ten ma<br />

kochankę i jest nieco…<br />

– Rozczarowana – dopowiadam.<br />

– No właśnie – zgadza się. – Więc arrasy chowają się, a światła<br />

gasną z chwilą, kiedy ona wychodzi… Dobry pomysł?<br />

– Bardzo dobry – potwierdzam. – A gdzie przenosi się potem<br />

akcja?<br />

– Cały czas jesteśmy w kościele. Bo Cavaradossi wychodzi<br />

z Cesare, ale w kościele zaczyna się nabożeństwo dziękczynne. Znów<br />

zapalam światła, ale mniej intensywnie. Wnętrze wypełnia się purpurą.<br />

Czerwone tkaniny opadają od ołtarza w dół, światła rysują na nich<br />

symbole zwycięstwa, lwy i orły. Będzie bardzo piękny efekt. Bo to ma<br />

być msza w podzięce za wygraną w bitwie pod Marengo.<br />

Wirtualny efekt jest spektakularny. Na ekranie komputera złote lwy<br />

i orły tańczą na purpurze, podziwiane przez widzów w kościele. Scena<br />

robi oszałamiające wrażenie. Jestem pełna podziwu dla tej dziewczyny<br />

i jej fantastycznych pomysłów.<br />

– Może jednak zrobię jeszcze herbaty? – przerywa sama sobie.<br />

– Tak. – Wyrywa mnie z podziwu, zamyślenia i wyobrażania sobie,<br />

że jestem obserwatorem miłości i tragedii Florii i Maria… – Może<br />

rzeczywiście…<br />

Poszła do kuchni, a ja wodziłam wzrokiem od ekranu komputera,


gdzie mieniły się kolorowe tkaniny i złote lwy, do ścian mieszkania,<br />

które wyglądały odrażająco, jak dekoracja ubogiej wiejskiej chaty albo<br />

domku biedaków.<br />

Kiedy wróciła z herbatą i talerzykiem z delicjami, zapytała, czy nie<br />

zniechęciłam się jej gadaniną, bo ona przecież nie chciałaby mnie<br />

zamęczyć. Ponownie powiedziałam, że nie mam na co dzień co robić<br />

i chętnie pozwolę się męczyć. Usiadła zadowolona, nalała herbaty<br />

najpierw mnie, potem sobie, i kontynuowała opowiadanie.<br />

– A teraz do kościoła wkracza baron Scarpia. To jest czarny<br />

charakter, prefekt policji rzymskiej, taki Javert, jeśli pani wie, o kogo<br />

chodzi. Skądś się dowiedział, że Attavanti ukrył się w kościele. Zaczyna<br />

przeszukiwać budynek, a wtedy światła gasną i tkaniny jadą w górę, tak<br />

jakby coś mu utrudniało znalezienie jakiegokolwiek dowodu. Kościół<br />

znów jest surowy i ciemny. Oświetlony jest jedynie fresk Marii<br />

Magdaleny. Pod nim Scarpia znajduje wachlarz z herbem Attavanti.<br />

Wstała i z szuflady w sekretarzyku babci wyjęła przecudnej urody<br />

wachlarz. Aż mi dech zaparło z zachwytu. Listewki wykonano<br />

z cieniutkiego drewna, na które naklejono kawałek jedwabiu, a na nim<br />

narysowano lilię i lwa w złotej koronie na tle gór oświetlonych<br />

zachodzącym słońcem. Całość była tak kunsztowna, że nadawała się do<br />

muzeum, a nie na scenę, gdzie miała leżeć na podłodze.<br />

– Dwa dni go robiłam. – Uśmiechnęła się. – Na wzór… Będzie<br />

zrobionych kilka takich, bo te wachlarze się niszczą. Chociaż nie będzie<br />

za bardzo widoczny z widowni, ale musi być perfekcyjnie.<br />

Machała wachlarzem, zasłaniając twarz jak gejsze z filmów.<br />

– Przepiękny – powiedziałam szczerze. – Szkoda, że nie będzie<br />

widoczny. Warto byłoby, żeby każdy widz miał szansę obejrzeć<br />

dokładnie takie arcydzieło. Naprawdę nie można jakoś bardziej go<br />

wyeksponować?<br />

– Niestety. – Znów się roześmiała i zamachała wachlarzem. – Ale<br />

taki los wielu dekoracji. Robi się cuda, a potem one stoją z boku albo<br />

w cieniu na drugim planie i poza aktorami czy osobami, które zajmują<br />

się tym na co dzień, nikt nie ma szans na to, aby dostrzec szczegóły.<br />

– To po co w takim razie…?<br />

– Musi być pięknie… – Schowała wachlarz do szuflady. – Baron


pokazuje ten wachlarz Tosce – kontynuowała. – Ona bierze go do ręki<br />

i znów zapalają się światła i pokazują biało-złote tkaniny. Z początku nie<br />

rozumie, o co temu gadowi chodzi, ale ten wyjaśnia jej, że siostra<br />

Angelottiego spotyka się z Cavaradossim. A ta hrabina jest bardzo<br />

piękną kobietą, więc Floria ma się o co martwić. Oczywiście to<br />

kłamstwo. Scarpia chce skłócić Toscę z kochankiem, bo sam jej pożąda.<br />

Przy okazji chce złapać zbiega, bo jest przekonany, że Tosca wie, gdzie<br />

się ukrył. Światła gasną, a tkaniny robią się zjadliwie zielone, bo Tosca<br />

jest bardzo zazdrosna. Wybiega z kościoła, żeby pójść do domu do<br />

Cavaradossiego i wyjaśnić sprawę.<br />

– Zazdrość, ten zielonooki potwór. – Chyba udało mi się trafić za<br />

Carmen.<br />

– Nie za sztampowo? – zmartwiła się nagle.<br />

– Według mnie nie. – Zerkam na zegarek. Pokazuje dwudziestą<br />

trzecią. – Carmen, na dzisiaj dosyć, trzeba iść do łóżka.<br />

– Jasne. – Wstała, żeby odprowadzić mnie do drzwi. – Przyjdę po<br />

panią w sobotę około szesnastej. Będziemy tam wcześniej, bo muszę<br />

jeszcze coś załatwić na miejscu przed spektaklem, dobrze? Chyba że<br />

woli pani przyjechać sama na dziewiętnastą?<br />

Oczywiście, że wolałabym pojechać z nią i wyobrażać sobie, co też<br />

załatwia i z kim. Czego dotyczą jej sprawy, czy na pewno tylko samej<br />

scenografii?<br />

– Skoro tak, to jesteśmy umówione – ucieszyła się.<br />

Kiwnęłam głową. Tej nocy śniły mi się kolory. Pewnie to miało<br />

związek z opowieściami Carmen i nowym wystrojem kuchni. Nie<br />

pamiętam, kiedy widziałam tyle kolorów naraz. Purpurowe i niebieskie<br />

plamy biegały mi w głowie, potem atakowały kolorowe zwierzęta. Co<br />

ciekawe, fioletowe słonie i żyrafy były malutkie jak figurki, które kupuje<br />

się dzieciom, a owady przeciwnie – wielkie. Widziałam je ze wszystkimi<br />

szczegółami, jak łypały na mnie oczami podzielonymi na małe ekraniki,<br />

w których odbijała się moja postać w dziwnych szatach i z nienaturalnie<br />

wielką głową. Najpiękniejsza była modliszka. Cała czerwona, jakby<br />

nurzała się we krwi samca, któremu odgryzła właśnie głowę. Kręciła<br />

własną z zadowoleniem i rozciągała usta w uśmiechu. Bałam się, że coś<br />

powie, albo gorzej, że mnie zaatakuje. Stałam jak wbita w ziemię, bałam


się ruszyć, nawet oddychałam płytko i wolno, żeby jej nie sprowokować.<br />

Patrzyłam, jak unosiła ramię zakończone szczypcami. Odgaduję, że to ja<br />

jestem samcem, a ona teraz odgryzie mi głowę. „Nie!”, krzyczę i budzę<br />

się zlana potem. Całą piżamę mam mokrą. Wstałam i poszłam do kuchni,<br />

gdzie zrobiłam sobie herbatę. Pomyślałam, że raczej dziś już nie zasnę.<br />

Mój wzrok padł na blok Carmen za oknem. Była czwarta nad ranem,<br />

a u niej światło się świeciło. Pomyślałam, że może pracuje, chociaż po<br />

co tworzyć w nocy, kiedy ma się cały dzień do dyspozycji? To<br />

niedorzeczne. Może zasnęła, ale nie zgasiła światła, a teraz ma koszmary<br />

w łóżku podobnie do mnie? Chwilę walczyłam z pokusą telefonu, ale<br />

w końcu zrezygnowałam. Położyłam się do łóżka i zgasiłam światło.<br />

Ciemność rozlała się po pokoju. Spojrzałam przed siebie. Jedyną<br />

kolorową plamę w naszym mieszkaniu stanowiły książki. Kiedyś stały<br />

w kaskadzie zieleni, ale po śmierci Sławka wyschły mi wszystkie<br />

kwiaty, a na nowe nie miałam ochoty. Nigdy nie umiałam dbać o rośliny.<br />

Sławek miał rękę do kwiatów, ja zupełnie nie. Wstałam i wzięłam<br />

z półki z książkami grubą pozycję o operze. Znalazłam rozdział na temat<br />

„Toski” i pogrążyłam się w śledzeniu losów pięknej śpiewaczki, jej<br />

kochanka Cavaradossiego oraz ich wroga – barona Scarpii. Zasnęłam<br />

niepostrzeżenie, kiedy za oknami świtało.<br />

•<br />

Carmen zapukała do moich drzwi punktualnie, nie chciała wejść<br />

nawet na chwilę, za to mnie ponaglała, ponieważ była umówiona<br />

w teatrze z kimś ważnym, kto nie mógł czekać. Przed domem stała<br />

taksówka, wsiadłyśmy szybko i pomknęły w stronę starego miasta. Po<br />

drodze tłumaczyła się i przepraszała, że będę musiała poczekać, a ja<br />

uspokajałam ją, że z przyjemnością przejdę się po hallu, tam gdzie są<br />

wystawione kostiumy teatralne, napiję się kawy czy herbaty<br />

w kawiarence na dole i dam sobie radę. Kiedy weszłyśmy do teatru,<br />

wcisnęła mi do ręki bilet, zapytała po raz setny, czy na pewno dam sobie<br />

radę sama, a kiedy zapewniłam ją, że na pewno, pobiegła gdzieś,<br />

machając mi ręką. Do rozpoczęcia przedstawienia pozostała godzina.


Przypomniało mi się, jak byłam na musicalu „Metro” z Moniką i jej<br />

przyjacielem i jaka to była towarzyska katastrofa. Nie byłam wtedy<br />

gotowa na jakiekolwiek wyjście z domu, chociaż od śmierci Sławka<br />

minęło trochę czasu. Teraz to co innego. Nadal tęskniłam i nie<br />

pogodziłam się z jego odejściem, ale nadawałam się spokojnie do tego,<br />

żeby wyjść z domu i pójść między ludzi. Włożyłam sukienkę, tę samą,<br />

którą miałam tamtego pamiętnego wieczoru, kiedy było spotkanie<br />

w Casa Valdemar. Miała klasyczny krój i ładną koronkę, może była<br />

trochę staroświecka, ale kiedy ludzie zaczęli napływać, zobaczyłam, że<br />

wiele kobiet nosi sukienki pamiętające lata siedemdziesiąte albo<br />

i wcześniejsze. Już po pierwszym dzwonku zasiadłam na swoim miejscu.<br />

Nie chciałam wciskać się potem na siłę, depcząc ludziom po stopach.<br />

Carmen dała mi pierwszorzędną miejscówkę, na pierwszym balkonie,<br />

w samym środku. Widziałam wszystko jak na dłoni, słyszałam każdą<br />

nutę i niemalże widziałam, kiedy śpiewacy biorą oddech. Ale „Latający<br />

Holender” zmęczył mnie muzyką i kolorami. Nowoczesna scenografia<br />

robiła wrażenie, ale nie przypadła mi do gustu. Wielokrotnie<br />

przestawałam słyszeć muzykę, bo zaczynałam myśleć o czymś innym.<br />

Po przedstawieniu powiedziałam o tym szczerze Carmen.<br />

– Ale nie żałuje pani, że była? – zapytała zaniepokojona.<br />

– Absolutnie nie – zapewniłam ją. – Ja tylko chciałam powiedzieć,<br />

że te nowoczesne inscenizacje mnie… męczą. Widziałam kiedyś „Don<br />

Giovanniego”. Byłam z mężem. I wszystko było po bożemu, scena na<br />

morzu i w wiosce, w pałacu i tak dalej. Byliśmy zachwyceni.<br />

– Właśnie coś takiego mam na myśli – odparła, prowadząc mnie<br />

przez wąskie korytarze za kulisy. – Nie chcę epatować nowoczesnością<br />

i na siłę uwspółcześniać dramatu. Scenografia musi być jedynie tłem dla<br />

muzyki, nie może jej zdominować. Powinna podkreślać tekst, muzykę,<br />

sam dramat, a nie wychodzić poza przedstawienie. O, proszę zobaczyć…<br />

Po przedstawieniu zaprowadziła mnie za kulisy, a kiedy wszyscy<br />

wyszli, po cichu, od tyłu, dostałyśmy się na scenę. Stałyśmy w ukryciu,<br />

bardziej z tyłu, blisko wielkiego statku, który robił kolosalne wrażenie.<br />

– Nie da się ukryć, że to bardzo efektowne dzieło – powiedziałam.<br />

– I na pewno kosztowne…<br />

– O tak – przytaknęła. – Ale to, co efektowne, musi być drogie. Ja


na przykład potrzebuję oświetleniowca na miarę Boba Wilsona, a kazano<br />

mi współpracować z elektrykiem z państwowej spółdzielni drobiarskiej.<br />

Ma pewną smykałkę, ale to tylko smykałka. Ja potrzebuję geniuszu.<br />

Nie wiedziałam, kim jest Bob Wilson, ale nie chciałam jej pytać.<br />

Zamierzałam znaleźć tego człowieka później za pomocą Doroty i jej<br />

laptopa. Tymczasem chodziłyśmy po scenie, jakbyśmy były u siebie<br />

w domu.<br />

– Najwięcej mam kłopotu z pałacem barona Scarpii – zaczęła. – To<br />

cały drugi akt.<br />

Kiwnęłam głową, przypominając sobie akcję tej części opery.<br />

– Chcę scenę podzielić na kilka części. Zbudować dekoracje<br />

piętrowe, otwarte na widza.<br />

Zatoczyła ręką koło, a następnie uniosła obie ręce w górę.<br />

– Coś jak domek dla lalek? – Usiłowałam zrozumieć.<br />

– O tak, tak. – Ucieszyła się i zaczęła biegać po scenie, skacząc<br />

i obracając głową jak baletnica. – Świetne porównanie…<br />

Obracałam się po scenie razem z nią. Po kilkunastu obrotach<br />

kręciło mi się w głowie i prawie wpadłam na statek „zakotwiczony” na<br />

scenie.<br />

– Och jej. – Przytrzymała mnie. – Przepraszam bardzo…<br />

– Biegasz po scenie niczym primabalerina – podsumowałam.<br />

– Ależ ja byłam baletnicą! – wykrzyknęła. – Skończyłam szkołę<br />

baletową. Ale nie miałam serca do tańca. Na szczęście zafascynowała<br />

mnie opera, balet jako przedstawienie… I zapragnęłam stanąć z drugiej<br />

strony.<br />

Pomyśleć, że miała zostać baletnicą… Pewnie byłaby<br />

primabaleriną i tańczyła na największych scenach, tyle że kto inny<br />

rozpinałby te wspaniałe tkaniny na scenie, budował piętrowe mieszkania<br />

i stawiał w kościołach nawy boczne.<br />

– Opowiedz mi – poprosiłam ją. – Jak widzisz te dekoracje?<br />

Jej ręce ponownie zatańczyły.<br />

– W jednej z komnat – pokazała przed siebie – Scarpia<br />

przesłuchuje pojmanego wcześniej Cavaradiossiego, a kiedy ten<br />

zaprzecza, że pomógł w ukryciu Angelottiego, Scarpia nakazuje go<br />

torturować. W drugiej części sceny – przesunęła obraz w powietrzu o sto


osiemdziesiąt stopni – widzimy Florię Toscę, która zostaje wezwana,<br />

żeby słuchać jęków ukochanego.<br />

Krążyła po scenie i pokazywała, niemal malując przede mną<br />

wnętrze pałacu zdradzieckiego prefekta policji. Słuchałam opowieści<br />

o kolorach, meblach zdobiących wnętrze, które Carmen chciała<br />

wypożyczyć z jednego z rzymskich muzeów. Dzięki swoim rozlicznym<br />

kontaktom udało jej się uzyskać zgodę na wywóz eksponatów po<br />

całkiem konkurencyjnej cenie. Pertraktowała jeszcze z dyrektorem<br />

opery, który chciał zrobić meble specjalnie na ten cel. Paradoksalnie<br />

byłoby to droższe, ale dałoby zatrudnienie polskim fachowcom. Carmen<br />

nie chciała się na to zgodzić, bo widziała oczyma duszy, jak Floria Tosca<br />

oparta o fotel w kolorach zieleni i fioletu musi słuchać jęków<br />

ukochanego. Nie mogąc znieść jego cierpienia, cofa się w kierunku<br />

kunsztownego okna, próbuje zasłonić się przed Scarpią ciężką zasłoną<br />

w kolorach błękitu i różu wyszywaną srebrem. Przepych salonu aż razi,<br />

ale dla Florii to więzienie. W końcu Tosca wyjawia miejsce ukrycia<br />

Angelottiego.<br />

Carmen przerywa. Nie śmiałam zadać żadnego pytania, chcąc<br />

uszanować tragedię kobiety, która poświęciła jednego z mężczyzn, chcąc<br />

uratować drugiego.<br />

– Jednocześnie – Carmen ponownie się przesuwa i tym razem<br />

omiata rękoma i wzrokiem sam dół sceny – widzimy drugą część<br />

dekoracji, czyli piwnicę, gdzie jest Cavaradossi. To miejsce wyraźnie<br />

kontrastuje z pełnym przepychu salonem i urodą Toski. Cavaradossi jest<br />

pobity, sponiewierany, oczywiście nie przeszkadza mu to w śpiewaniu.<br />

Słyszy wszystko, co mówi ukochana. Kiedy ona wyjawia tajemnicę,<br />

wtedy nieszczęsny tuła się po lochach, próbując gołymi rękoma rozbić<br />

ścianę….<br />

Carmen chciałaby pokazać krew, bo to symboliczne. Malarz, który<br />

sam z rozpaczy niszczy swoje ręce z powodu zdrady kobiety, którą<br />

kocha. Przy tym nie jest to zdrada fizyczna, ale ta według Pucciniego<br />

gorsza, bo dotyczy spraw narodowych. Zapytała mnie, co myślę na ten<br />

temat, czy to w Polsce byłoby zrozumiałe. To akurat w Polsce powinno<br />

się podobać, powiedziałam, przecież u nas martyrologia króluje.<br />

– Na pewno wszyscy będą zachwyceni – uspokoiłam ją. – U nas


dramat jednostki nie jest specjalnie ważny, liczy się dopiero naród.<br />

Jednostka może jedynie jak Kmicic uratować klasztor przed sforą<br />

Szwedów albo jak kapitan Kloss wygrać wojnę z Niemcami, z niewielką<br />

pomocą czołgu „Rudy”…<br />

– Oglądałam te filmy w dzieciństwie – zapewniła gorliwie. – Nie<br />

macie ich tu dosyć?<br />

– Ależ skąd… „Potop”, „Pana Wołodyjowskiego” i „Ogniem<br />

i mieczem” też oglądamy kilka razy do roku i wszyscy są zachwyceni.<br />

Zamyśliłam się. To nas różniło ze Sławkiem. On uwielbiał trylogię.<br />

Ja nie znosiłam tych bitew, machania szablą i okrucieństwa, jakie<br />

prezentowało rycerstwo polskie. Kiedyś pokłóciliśmy się o to, że<br />

Wołodyjowski wolał wysadzić się w Kamieńcu, zamiast zostać przy<br />

żonie i zrobić jej mnóstwo dzieci. To było oczywiście moje zdanie.<br />

Sławek śmiał się ze mnie, że mam dla mężczyzny tylko specyficznie<br />

pojęte zadania, mianowicie dostarczanie żonie jadła, napoju, pieniędzy<br />

oraz robienie jej dzieci.<br />

– Zamyśliła się pani? – Nagle usłyszałam koło siebie jasny głos<br />

Carmen.<br />

– Szczerze mówiąc, tak plastycznie opowiadasz, że wyobraziłam<br />

sobie całą tę scenę. Zbudziłaś mnie, kiedy Mario przeklinał Florię.<br />

Zaczęła się śmiać.<br />

– Panie Czesławie! – krzyknęła do mężczyzny, który<br />

nieoczekiwanie pojawił się na scenie. – Jeszcze chwila, jeszcze tylko<br />

chwila…<br />

– Nie może pani spać?! – odkrzyknął mężczyzna i pokręcił głową.<br />

Potem zwrócił się w moim kierunku ze śmiechem. – Potem nocą rysuje,<br />

a w dzień śpi. Wieczorami nas tutaj dręczy…<br />

– Oj tam, oj tam! – Zaśmiewała się. – Uwielbia mnie pan!<br />

– Nie da się ukryć – powiedział pan Czesław do mnie.<br />

– Wszystkich nas tu zawojowała. Reżyser patrzy jak w obraz. Kobitki<br />

we wzorcowni bez mrugnięcia okiem zostają po godzinach, fryzjer<br />

chodzi za nią jak pies, chociaż jest tego… gejem… Strasznie fajna ta<br />

pani córka…<br />

– Nie jestem… – Zaprzeczyłam ze zdumieniem.<br />

– To przyjaciółka – w tym samym momencie powiedziała Carmen.


– Pomaga mi przy scenografii… Ale, panie Czesiu, już idziemy…<br />

Była prawie północ. W taksówce wysłuchałam opowieści, jak ma<br />

wyglądać kilkupiętrowa dekoracja na scenie. To przede wszystkim<br />

chciała ze mną omówić. Chciała, żeby na dole były lochy, do których<br />

Scarpia strąca Cavaradossiego, kiedy ten śpiewa podniosłą pieśń na<br />

cześć wolności, wskutek czego ściąga na siebie wyrok śmierci. A śpiewa<br />

rzeczoną pieśń wtedy, kiedy posłaniec przynosi wieść o zwycięstwie<br />

Napoleona. Śpiewający Borzobohaty ma być popychany do kazamatów,<br />

Carmen chciała zbudować schody, na których miałby się potknąć<br />

i przewrócić. Musiała go niestety do tego przekonać, ponieważ on jeden,<br />

zdaje się, nie jadł jej z ręki, jak pozostały personel teatru. Jeszcze nie<br />

miała pomysłu, jak to zrobi. Wybitną sopranistkę Olę przekabaciła na<br />

swoją stronę podczas jednego wypadu na piwo. Ola zresztą okazała się<br />

nie tylko światowej sławy śpiewaczką, ale młodą, śliczną i przemiłą<br />

dziewczyną, która w lot podchwyciła pomysł, żeby Floria skakała<br />

z wysokości, śpiewała uwieszona na linach nad widownią, wreszcie<br />

w scenie, w której zdradziecki Scarpia proponuje uratowanie<br />

Cavaradossiego w zamian za oddanie mu się, przeszyła go nożem,<br />

wcześniej zabranym z wystawnego stołu. Ja również uznałam te pomysły<br />

za bardzo dobre, pamiętając, co wcześniej opowiadała o dekoracjach,<br />

o tym, że ważne elementy scenografii nie są w szczegółach dla widza<br />

widoczne. Zresztą elementarna logika wskazywała na to, że nawet jeśli<br />

nóż nie zdoła zabić barona, to spadając z wysokości drugiego piętra na<br />

główkę, skręciłby kark. Stół, z którego Tosca miałaby wziąć nóż, miał<br />

być wystawnie nakryty, ze świecznikami, zastawą, kielichami pełnymi<br />

wina i tak dalej. Carmen przedstawiła swoją koncepcję na slajdach,<br />

wielkim ekranie multimedialnym, podczas specjalnego pokazu. Reżyser<br />

ustąpił, chociaż ten stół stałby na scenie przez niecałe dziesięć minut,<br />

a kosztować miał tyle, co cała dekoracja kościoła z pierwszego aktu<br />

razem wzięta. Carmen proponowała, żeby baron Scarpia zjechał na<br />

specjalnej, niewidocznej dla widza linie. Koncepcja, że miałby skakać na<br />

materac rozstawiony na brzegu sceny, upadła na szczęście, zanim biedny<br />

tenor zdołał się przestraszyć. Carmen zamierzała także wejść<br />

w kompetencje kostiumologa i oblać Scarpię przez Olę-Toscę<br />

czerwonym winem. Krew zmieszałaby się z czerwienią trunku, co


spotęgowałoby efekt tragizmu. Tych wywodów słuchała bardzo dumna<br />

i nieprzystępna specjalistka od kostiumów, która pracowała<br />

z największymi i mogła jednym „nie” odrzucić te plany, a wtedy nie<br />

tylko baron nie miałby białego munduru oblanego winem, ale nie<br />

zbudowano by piętrowych wnętrz. Reżyser wtulił głowę w ramiona,<br />

spodziewając się wielkiego krzyku doświadczonej koleżanki albo<br />

pełnego dezaprobaty milczenia, co na jedno by wyszło, ale ta kiwnęła<br />

głową i powiedziała magiczne słowo „dobrze”, a potem rzuciła w stronę<br />

zdumionych słuchaczy „podoba mi się ten pomysł” i zamilkła, zapewne<br />

obmyślając szczegóły epoletów na policyjnym mundurze barona.<br />

Carmen kontynuowała więc z ulgą, wskazując w stronę Oli, że<br />

druga skoczy właśnie ona, po tym jak już okradnie zwłoki Scarpii<br />

z przepustek, a potem pobiegnie do więzienia po zbudowanych na<br />

samym środku schodach, które zaprowadzą ją w górę sceny. Tam ma<br />

obserwować egzekucję, która ma być przeprowadzona na niby.<br />

– Pamięta pani – opowiadała mi w taksówce, kiedy po północy<br />

sunęłyśmy przez puste miasto do domu. – Scarpia obiecuje Tosce, że<br />

egzekucja ma być pozorowana, żołnierze będą strzelać ślepakami. To<br />

znaczy Cavaradossi nie wie o tym, że naboje są ślepe, pluton<br />

egzekucyjny przymknie oczy, kiedy Tosca pobiegnie po niego i razem<br />

oddalą się w siną dal, żeby żyć długo i szczęśliwie. Problemem jest tylko<br />

tenor…<br />

Niestety, Julian nie był entuzjastą tego pomysłu. Kiedy tylko<br />

powiedziała, jak to widzi, wrzasnął na nią, że nie ma mowy i żeby<br />

wybiła sobie z głowy takie pomysły. Carmen zapewniła, że zgodził się<br />

na to reżyser, śpiewak, który będzie grał Scarpię, skoczy bez problemu,<br />

więc sam Borzobohaty nie ma tu nic do gadania, ale tenor uważał<br />

inaczej. Reżyser był całym sercem za tą koncepcją, ale kiedy Carmen<br />

poszła do niego po wsparcie, poradził jej, żeby dogadała się<br />

z przeciwnikiem, ponieważ z niewolnika nie ma jakoby pracownika.<br />

Tamtej nocy nie spała, tylko obmyślała, jak przekonać przebrzmiałego<br />

gwiazdora do tego, żeby robił nie co mu się żywnie podoba, tylko<br />

realizował koncepcję reżysera i jej własną. Rozważała prośby i groźby.<br />

Raz wychodziło jej, że lepiej po dobroci, innym razem planowała, że po<br />

prostu powie mu, że to jego ostatnia szansa. Carmen nie wiedziała, kto


stał za kontrowersyjnym pomysłem zatrudnienia Borzobohatego, była<br />

temu przeciwna, chociażby z tego powodu, że na świecie, a nawet<br />

w Polsce, było wielu tenorów, którzy zaśpiewaliby tę partię<br />

profesjonalnie i bez gwiazdorzenia. Ale skoro taka decyzja zapadła,<br />

chciała zrobić wszystko, żeby pięćdziesięciopięcioletni tenor wypadł<br />

przy młodej, ślicznej, światowej sławy Oli jak prawie równorzędna<br />

gwiazda.<br />

Nie pamiętam, kiedy tak intensywnie dotykałam życia. Miałam<br />

sny, w których widziałam siebie fruwającą razem z kolorowymi ptakami<br />

albo stąpającą po wodzie. Przychodzili do mnie bliscy z dawnego życia<br />

i rozmawiali ze mną, wystawiając twarze do słońca. Był też i Sławek,<br />

który pytał mnie, co słychać, i mówił, że tak bardzo cieszy się, że znów<br />

mam cel w życiu. Odpowiadałam mu, że Carmen nie może mi go<br />

zastąpić, sama jest wprawdzie personifikacją życia, ale także ulotnym<br />

jego elementem. Przecież kiedy tylko Floria, która odkryje, że Scarpia ją<br />

zdradził, a żołnierze naprawdę strzelali do Cavaradossiego, rzuci się<br />

z tarasu w przepaść, Carmen odjedzie do swojej Hiszpanii i być może<br />

nigdy tu nie wróci. „Nie mogę przywiązać się do niej, Sławek”,<br />

tłumaczyłam mu, „po prostu nie mogę. Kiedy odjedzie, to będzie tak,<br />

jakby umarła. Tak samo jak przy twoim odejściu, to będzie zbyt trudne,<br />

bolesne, żebym mogła to znieść po raz drugi”. „Ale pozwoliłaś<br />

Marcinowi odejść”, argumentował Sławek, „a on był dla ciebie jak syn”.<br />

„To co innego”, oburzałam się, „jego nie zdążyłam pokochać. Polubiłam<br />

go tylko, to wszystko. To było takie trudne, samotne dziecko, jak turkuć<br />

podjadek, piękny, a jednocześnie brzydki, samotny wśród tych<br />

wszystkich dźwięków. Nie zdążyłam go dotknąć, pochylić się nad<br />

nim…”. „Dobrze, dobrze”, wzdychał we śnie, „jak chcesz. Nie pochylaj<br />

się nad Carmen, nie pozwól sobie jej pokochać, może to cię nie zrani,<br />

przecież ja nie chcę, żebyś znowu cierpiała”.<br />

Byłam przekonana, że to wpływ Carmen pozwala mi widzieć<br />

Sławka we śnie. Wcześniej śnił mi się bardzo rzadko, przeważnie<br />

milczący albo wypowiadający jedynie moje imię, co przysparzało mi<br />

dodatkowych cierpień. Teraz widywałam go prawie co noc, w kolorach,<br />

dźwiękach i niemalże zapachach, co dawało mi szczęście i pozwalało<br />

łudzić się nadzieją, że Sławka tylko nie ma przy mnie, ale jest gdzieś


lisko i tylko czas, ten wróg na ziemi, dzieli nas od ponownego<br />

spotkania.<br />

Po „Holendrze” nie widziałam Carmen przez kilka tygodni. Po<br />

tym, jak następnego dnia zadzwoniłam z podziękowaniem, a ona<br />

powiedziała, że musimy się „zdzwonić” i powtórzyć ten „wypad”,<br />

zaległy cisza i ciemność. Daremnie wpatrywałam się w jej okna,<br />

ważyłam w dłoniach słuchawkę telefonu, a potem z westchnieniem<br />

odkładałam ją na widełki. Wreszcie po ponad miesiącu któregoś dnia<br />

rano zobaczyłam, jak wychodzi z domu z workiem na śmieci<br />

i narzucając płaszcz, zbiegłam prędko na dół, trzymając w rękach swoją<br />

porcję śmieci w cienkim, przezroczystym niemalże worku. Do śmietnika<br />

weszłam w chwili, kiedy Carmen opuszczała ten przybytek smrodu.<br />

– Carmen! – wykrzyknęłam „zdumiona”.<br />

– Ależ spotkanie! – Ucieszyła się, jakby nie mogła zadzwonić<br />

i zapytać, czy nie wpadłabym na herbatę. – A ja już tyle razy chciałam<br />

zadzwonić i umówić się… I byłam taka strasznie zapracowana…<br />

– Chodźmy stąd lepiej. – Wyciągnęłam ją z odmętów śmietnika<br />

i zaproponowałam spacer. Późne wiosenne słońce było wysoko i grzało<br />

tak mocno, że rozpięłam płaszcz i pożałowałam, że miałam pod nim<br />

ciepły sweter.<br />

– A wie pani, że miałabym wielką ochotę… – stwierdziła. – Tylko<br />

proszę mi dać chwilę, a włożę coś lekkiego.<br />

Zatańczyła rękoma wokół siebie, pokazując mi, że ma zamiar<br />

zrzucić ciepłą puchówkę i włożyć coś bardziej odpowiedniego.<br />

– Ja też się przebiorę – powiedziałam z ulgą, bo już krople potu<br />

spływały mi na plecy. – I za dziesięć minut tutaj?<br />

– Za dziesięć. – Chwilę patrzyłam, jak lekko wbiegła na stopnie,<br />

a potem nie tak szybko jak ona, ale z energią, której nie miałam od<br />

dawna, ja wspięłam się na swoje drugie piętro, żeby włożyć lekką<br />

kurtkę.<br />

Kiedy zeszłam na dół, ona już czekała, podskakując w miejscu.<br />

Była w dżinsach, sportowych butach i miała na sobie ponczo w kratkę.<br />

Włosy zebrała w wysoki kucyk.<br />

– Wie pani, że szukałam inspiracji do trzeciego aktu w internecie,<br />

zamiast wpaść na oczywisty pomysł spaceru?


– Czasami tak bywa – pokiwałam głową, przybierając filozoficzny<br />

wyraz twarzy. – Mamy coś przed nosem i nie zauważamy tego.<br />

Myślałam naturalnie o sobie i naszych pogawędkach.<br />

– Bardziej odpowiednie byłoby wprawdzie lato – zamyśliła się<br />

– bo szukam kwiatów, jakie mogłyby rosnąć na tarasie zamku Świętego<br />

Anioła.<br />

– Chcesz taras, na którym ma być egzekucja Cavaradossiego,<br />

ozdobić kwiatami? – zdumiałam się.<br />

– Owszem, i to kolorowymi… Przecież to nie poligon ani koszary<br />

na pustyni, tylko Rzym…<br />

Zamyśliłam się. Wiedziałam, że scenografia nie musi oddawać<br />

realiów, a Włochów z ich ekscentrycznością wyniesioną z czasów<br />

igrzysk i cezarów stać na pomysł, żeby sadzić kwiatki w więzieniach,<br />

a więźniów rozstrzeliwać na placach wśród lilii. Może to był i dobry<br />

pomysł?<br />

– A jak zamierzasz ustawić scenę? – zagaiłam.<br />

– Pokażę pani na komputerze, już mam rozrysowaną dość<br />

dokładnie, wprowadzam ostatnie poprawki. Kończę w czerwcu, potem<br />

wyjeżdżam…<br />

Myślałam ze strachem o chwili, w której wyprowadzi się z mojego<br />

mieszkania.<br />

– Trochę zmieniłam salon, bałam się powiedzieć…<br />

– Niepotrzebnie. – Uśmiechnęłam się. – To był bardzo smutny,<br />

bury salon. Nawet gdybyś zrobiła coś bardzo ekstrawaganckiego, na<br />

pewno by mu nie zaszkodziło.<br />

– Trochę zaszalałam – przyznała się – ale powinno się podobać…<br />

Szłyśmy, wystawiając twarze do słońca. Powiedziałam, że wpadnę<br />

w takim razie wieczorem ocenić dzieło. Poprosiłam tylko, żeby nie<br />

gotowała, bo przecież jest taka zajęta, ale Carmen żachnęła się<br />

i zapewniła, że sprawia jej to wielką przyjemność i tego dnia na kolację<br />

przewidziała szpinak w cieście francuskim. Wyraźnie jej mnie<br />

brakowało i cieszyła się, że spędzi ze mną wieczór.<br />

– Scena obróci się i zamiast lochów i zamku Scarpii pokaże się<br />

taras, czyli miejsce kaźni Maria. Taras ma być tarasem z barierką,<br />

kwiatami, jak już mówiłam. A na dole będzie widoczne wejście do


zamku, z cyprysami i drzewkami pomarańczowymi oraz cytrynowymi<br />

– zaczęła opowiadanie o scenografii z trzeciego aktu.<br />

– A skąd weźmiesz drzewka cytrynowe i cyprysy?<br />

– Z ogrodu botanicznego. Już rozmawiałam z dyrektorem i bardzo<br />

chętnie nam pożyczy. Tak się składa, że mają ich bardzo dużo, trochę się<br />

rozrosły. Podobnie jak pomarańczowe. Oni mają nadmiar, my<br />

potrzebujemy… Dobrze się składa.<br />

– A cyprysy? – Prowadziłam ją do pobliskiego lasku, gdzie<br />

spodziewałam się kaczeńców na łące.<br />

– Tuje będą robiły za cyprysy. – Skrzywiła się trochę. – Dyrektor<br />

niestety zakwestionował sprowadzenie drzew z Chorwacji, chociaż<br />

znalazłam naprawdę konkurencyjne… Ustąpiłam i dam tuje. Już mam<br />

wybrane. W czymś musiałam ustąpić.<br />

Znając ją, jeśli naprawdę zależałoby jej na tujach z Chorwacji, to<br />

nie byłoby takiej siły, która by ją powstrzymała. A już na pewno nie<br />

żaden dyrektor – choćby i samej Opery Narodowej. Carmen miała<br />

w sobie taki dar przekonywania, że gdyby chciała kwadrygę ściągnąć<br />

znad wejścia teatru, to sam naczelny architekt Warszawy zapytałby,<br />

gdzie postawić, żeby na pewno była zadowolona.<br />

– A nie boisz się, że egzekucja nie będzie tak bardzo widoczna,<br />

skoro akcję umieszczasz na wysokości?<br />

– Zupełnie nie, bo taras podjedzie bardzo blisko krawędzi sceny<br />

i obniży się. Będzie widać jak na dłoni… I wie pani? Sprowadzą mi<br />

Boba Wilsona!<br />

– Przekonałaś ich do tego?<br />

– Przekonałam. Poprosiłam tutejszego „elektryka” – zrobiła<br />

cudzysłów palcami w powietrzu – żeby ustawił świt. Do sceny<br />

egzekucji. No i jak ustawił… to reżyser zgodził się na Wilsona…<br />

Uśmiechnęła się szelmowsko.<br />

– Przyjedzie za miesiąc, na kilka dni. Omówię z nim wszystko,<br />

a potem on będzie pracował w wakacje. Dekoracje będą gotowe już<br />

w lipcu, próby zintensyfikują się w sierpniu i wrześniu, kostiumy muszą<br />

być gotowe w sierpniu, a na początku października premiera…<br />

– Przyjedziesz na premierę? – zapytałam szybko.<br />

– Na pewno. – Pokiwała głową. – Opłacą mi hotel, więc nie będę


sprawiała kłopotu. Może uda mi się zdobyć zaproszenie dla pani.<br />

– Mną się nie przejmuj – zapewniłam, zastanawiając się, jak to jest<br />

być na premierze i przechadzać się w kuluarach podczas przerwy,<br />

podpatrując, w co ubrane są pani prezydentowa, premierowa oraz osoby<br />

znane z gazet i telewizji.<br />

Stanęłyśmy przed niewielką łączką, na której nieśmiało kwitło<br />

kilkanaście kaczeńców. Więcej tych skromnych, więdnących szybko<br />

kwiatków było jeszcze zwiniętych w pączki, ale wyglądało na to, że za<br />

chwilę się rozwiną. Łączka była cicha, owadów jeszcze nie było słychać,<br />

pewnie dopiero się budziły.<br />

– Piękna żółć – zachwyciła się. – Zupełnie inna niż cytrynowa…<br />

Jakby z kroplą pomarańczy, ale mimo wszystko z przewagą żółci. Ja<br />

myślałam najpierw o żonkilach i hiacyntach na taras, ale muszę pamiętać<br />

o tym, że to wiosenne kwiaty i niestety nie przetrwają do jesieni. Można<br />

oczywiście wyhodować z cebulek, ale jednak stawiam na inne kolory…<br />

Blady róż, czerwień, amarant…<br />

– Tulipany? – spytałam.<br />

– Także o tym myślałam, ale nie pasowały mi do włoskiej scenerii.<br />

Róże… Wybór najbardziej oczywisty i najlepszy… Ale krzaki róż<br />

kolczastych, nie pojedyncze kwiaty cięte. Zainspirowała mnie<br />

Chorwacja. Właśnie tam widziałam odpowiednie. Dlatego darowałam<br />

cyprysy, żeby dyrektor pozwolił sprowadzić krzewy różane.<br />

Oczyma duszy zobaczyłam taras, na którym rosną róże w różnych<br />

odcieniach czerwieni, a pod nim tuje-cyprysy. Za kolumną stoi<br />

roztrzęsiona Floria Tosca. W swojej celi Mario pisze do niej list. To było<br />

jego ostatnie życzenie – napisać list do ukochanej kobiety. Nie chce<br />

przecież umierać, póki nie wyzna jej, że zawsze była tą jedyną,<br />

a Attavanti, mimo że piękna, jest jedynie siostrą przyjaciela. Tamta<br />

kobieta też była przyjaciółką Sławka, a może tylko współpracownicą. To<br />

ja zawsze byłam ta jedyna, wiedziałam to na pewno. Floria panicznie się<br />

boi, chociaż ma gwarancję nieżyjącego Scarpii, że Cavaradossiemu włos<br />

z głowy nie spadnie. Już przekazała list od okrutnika dowódcy plutonu<br />

egzekucyjnego. Pozwolono jej nawet na chwilę zobaczyć się ze<br />

skazanym. Widzowie słuchają pożegnania kochanków. Wreszcie<br />

żołnierze wyprowadzają Cavaradossiego na miejsce kaźni. Floria


zastyga, a kiedy padają strzały, osuwa się na ziemię. Opanowuje się<br />

jednak i biegnie, żeby rozwiązać ukochanego z więzów i wtedy odkrywa<br />

straszną prawdę.<br />

– To musi być straszne dla Toski, kiedy odkrywa, że Scarpia ją<br />

oszukał, a Cavaradossi nie żyje… – powiedziałam, kiedy wróciłyśmy ze<br />

spaceru.<br />

– To tylko postać, pani Weroniko – przypomniała mi Carmen.<br />

– Nie, to nie postać – zaprzeczyłam. – To ja…<br />

Roześmiała się i machając mi ręką, pobiegła do siebie. Zaczął<br />

padać deszcz. W sam czas wróciłyśmy.<br />

•<br />

To ja byłam Toscą, która miała nadzieję, że będzie z Mariem, żyła<br />

długo i szczęśliwie. To on pisał do mnie list w celi śmierci, tak<br />

wzruszająco brzmiały słowa Lucevan le Stelle w mojej głowie.<br />

Zazdrościłam Mariowi i Florii. Mogli się pożegnać, powiedzieć sobie,<br />

jak bardzo chcieliby nadal być razem, ale rozumieją, że to się nie może<br />

stać. Gdzieś tam w głębi duszy Floria musiała czuć, że nie uda jej się<br />

uratować Maria. Nadzieja, jedno z najbardziej okrutnych ludzkich<br />

doświadczeń. Jedna sekunda, życzliwa myśl, uścisk dłoni mogą<br />

odmienić bieg wydarzeń, zmienić ludzkie losy. Nie mamy na nic<br />

wpływu, możemy tylko marzyć, że kogoś tam na górze obchodzą nasze<br />

losy. Że mrowie robaczków kłębiących się na naszej planecie kogoś<br />

w ogóle interesuje. Garść talentów rzuconych przez Boga niedbale<br />

o ziemię, wysypany worek nieszczęść, narody wybrane i te, które nigdy<br />

nie doświadczą szczęścia. Mario i Floria na zawsze zastygną jako<br />

niespełnieni kochankowie. Nie spotka ich codzienna rutyna, nie będą<br />

śpiewali arii pełnych gorzkich słów ani awanturowali się o codzienność.<br />

Niedane im będzie czekać na dziecko, patrzeć, jak rośnie, czekać na<br />

słowa „mamo”, ale również nie przeżyją rozczarowań. Co lepsze?<br />

Przejść do legendy, paradoksalnie istnieć w zbiorowej świadomości, ale<br />

nie być naprawdę, czy przeżyć szare życie, ale doświadczyć go w całej<br />

pełni?


Wieczorem zapytałam o to Carmen.<br />

– Nie myślałam o tym w tych kategoriach – przyznała, pokazując<br />

mi na ekranie komputera prawie ukończone dekoracje. – Niech takie<br />

dylematy rozstrzyga reżyser… Ostatnim życzeniem Maria przed<br />

śmiercią jest napisanie listu do ukochanej – zaczęła tłumaczenie. – Bo on<br />

myśli, że go zabiją…<br />

– Wiem – przerwałam jej. – Pięknie urządziłaś ten pokój.<br />

Szpinak, za którym nigdy nie przepadałam, po tym, jak w szkole<br />

raczono nas tą „bombą” witaminową, smakował niczym ambrozja.<br />

Carmen wymieszała go ze śmietaną czy jakimś serem, powiedziała mi<br />

nawet nazwę, ale zapomniałam, niczym brzmiała. Potem zawinęła go<br />

w pierogi z ciasta francuskiego i upiekła. Na stole był inny obrus,<br />

zielono-fioletowy, bardzo pasował do koloru szpinaku i wina<br />

w kieliszkach. Carmen wyglądała na odmienioną, była trochę<br />

poważniejsza, bardziej refleksyjna, nie śmiała się już tak beztrosko jak<br />

przy naszych wcześniejszych spotkaniach. Zastanawiałam się, co się<br />

stało, że taka była inna, ale nie śmiałam pytać. Może przy okazji deseru,<br />

który tradycyjnie przyniosłam, zagadnę, czy coś się nie stało ważnego.<br />

Teraz nie. Wielkie pudło lodów bakaliowych, które kupiłam, wywołało<br />

uśmiech na jej twarzy i komentarz, że mama zawsze przynosiła jej lody.<br />

Byłam bardzo ciekawa tych zmian w salonie, ale cierpliwie czekałam,<br />

kiedy pójdziemy do pokoju i będę je mogła zobaczyć.<br />

Wreszcie zasiadłyśmy w odmienionym salonie i piłyśmy herbatę.<br />

Oprócz lodów, które tak naprawdę dała mi Dorota, zwracając uwagę na<br />

upływającą za kilka dni datę ważności, przyniosłam keks własnej roboty,<br />

z rodzynkami, orzechami i polewą czekoladową. Jadła nieuważnie,<br />

popijając herbatą z nowych, kolorowych kubków, skoncentrowana na<br />

komputerowych zdjęciach. Ja tymczasem bez skrępowania rozglądałam<br />

się wokoło. Pokój był nie do poznania. Kanapa zyskała nowe,<br />

intensywnie błękitne obicie, a okna niebieskie zasłony w srebrne<br />

gwiazdki i delikatne, muślinowe firanki. Stare fotele pokryte były<br />

granatową tkaniną. W każdym spoczywała poduszka<br />

w czerwono-niebieskie wzory. Szary dywan już nie wyglądał ponuro,<br />

a nawet pasował do intensywnych kolorów kapy, foteli i poduszek. Na<br />

kanapie także leżały poduszki. Materiał, z którego były zrobione,


ównież był w gwiazdki, ale złote, mieniące się przy patrzeniu pod<br />

różnymi kątami. Stary regał dziadków był wyczyszczony z odłażącego<br />

lakieru i pokryty nowym, a ich plastikowe bibeloty gdzieś zniknęły.<br />

Zamiast tego stały liczne zdjęcia w ładnych prostych oprawkach,<br />

przedstawiające Carmen jako małą dziewczynkę, licealistkę, a potem<br />

dorosłą kobietę. Podeszłam, żeby obejrzeć je z bliska. Na większości<br />

zdjęć Carmen była sama, tylko na jednym towarzyszyła jej czarnowłosa<br />

kobieta, w której rozpoznałam jej mamę.<br />

– Niech pani spojrzy tutaj – przywołała mnie gestem. Oderwałam<br />

się od zdjęć i wróciłam do niej i do komputera.<br />

Na zdjęciach, które zaczęła pokazywać, nie było już wirtualnej<br />

scenografii. Tym razem oglądałam obrazy z teatru z prawdziwymi,<br />

chociaż jeszcze prowizorycznymi dekoracjami. Na niektórych była<br />

Carmen, na innych odtwórcy głównych ról.<br />

– To jest taras, a tu Ola-Tosca opiera się o kolumnę…<br />

– Ta Ola jest śliczna – powiedziałam szczerze.<br />

– I bardzo miła – ożywiła się Carmen. – Mogłaby zadzierać nosa,<br />

ale to profesjonalistka. A Julian…<br />

– Skąd on się tam w ogóle wziął? – ciągle zastanawiałam się, czy<br />

przebrzmiała gwiazda podoła roli.<br />

Zaczęła się śmiać.<br />

– Normalnie mówi się, że jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi<br />

o pieniądze. A u nas, artystów, niby podobnie, ale jeśli nie wiadomo,<br />

skąd się wziął na danym miejscu, to chodzi o łóżko.<br />

– Kto? – zdziwiłam się.<br />

– Wysoko – powiedziała. – W ministerstwie kultury…<br />

Skrzywiła się znacząco.<br />

– To fascynujący mężczyzna – mruknęła bardziej do siebie niż do<br />

mnie. – Myślałam, że jest średnim śpiewakiem, ale przekonałam się, że<br />

to nieprawda. Jest… wspaniały, wielki… Kiedy śpiewa…<br />

Kiedy śpiewał, Carmen przechodziły ciarki, co więcej, czuła, że on<br />

śpiewa tylko dla niej. Była wybraną. Co mogły go obchodzić inne<br />

kobiety, nawet jeśli jakaś Attavanti pozowała mu do portretów. Tosca<br />

wiedziała, że jest tą wybraną. Jedną z milionów. Carmen też to czuła.<br />

Pierwszy raz, kiedy stanęła blisko niego i powiedziała stanowczo, że


musi skoczyć z wysokości czy tam sturlać się po schodach, zamiast<br />

zacząć krzyczeć, podobnie jak za pierwszym razem, Julian popatrzył na<br />

nią czarnymi oczami i uśmiechnął się.<br />

– Dobrze, skoczę. – Zapewnił nieoczekiwanie. – Ale dasz się<br />

zaprosić na kawę.<br />

Dała się zaprosić na kawę, a potem sama zaprosiła go wieczorem<br />

na kolację. Najpierw rozmawiali o operze i Carmen wytłumaczyła mu,<br />

jak widzi całe przedstawienie. On odwdzięczył się, plotkując na temat<br />

swojej protektorki i jej koleżanek z ministerstwa.<br />

– To dlatego dostałeś rolę, tak? – spytała go bezczelnie.<br />

– Może i nadużywam alkoholu – powiedział, uśmiechając się<br />

odrobinę prostacko. – Ale umiem sprawić, żeby kobieta nie mogła<br />

chodzić przez dwa dni…<br />

Jedli porcini, ale Julian zapytał, dlaczego nie może dostać jakiegoś<br />

mięsa. Carmen wcale się nie przejęła, tylko odparła, że jest weganką<br />

i nie je nawet ryb.<br />

– Ryb to ja też nie jem, ale dobre mięso nie jest złe… – westchnął<br />

tenor, ale posłusznie zjadł wegański posiłek.<br />

– Następnym razem zrobię dla ciebie danie mięsne – zapewniła go<br />

Carmen. – A ty w zamian za to nie przyniesiesz wina, ponieważ zupełnie<br />

się na tym nie znasz.<br />

– Wziąłem włoskie – oburzył się tenor.<br />

– Dolci, czyli słodkie. – Skrzywiła się Carmen.<br />

Tyle się dowiedziałam. Resztę wieczoru Carmen omiotła za<br />

pomocą kilku zdań, w których powtarzały się słowa „merytoryczna<br />

dyskusja”. Nie chcę nawet myśleć, co robili razem. Carmen uciekała<br />

wzrokiem w bok, kiedy o nim mówiła, ale mnie nie mogła oszukać. Byli<br />

ze sobą, kochali się na kolorowej kanapie albo na łóżku przykrytym<br />

ręcznie robioną narzutą. On zapomniał o swojej znajomej z ministerstwa,<br />

ona, wpuszczając go do środka, nie pamiętała o chłopaku, z którym<br />

zerwała. Szeptał jej na ucho, jak bardzo jej pragnie. Była jego Carmen,<br />

hrabiną Attavanti, wreszcie Toscą, on był jej Cavaradossim, który nie<br />

zamierzał umierać, tylko żyć z nią tak, aby nie żałowała ani jednej<br />

chwili, ani jednego oddechu.<br />

– O, tutaj Cavaradossi leży po egzekucji, podbiega do niego


Floria… Szarpie jego więzy. Odkrywa jednak, że Scarpia zdradził ją<br />

i Mario nie żyje. – Dobrze, że Carmen nie słyszy moich myśli. Nie<br />

mogłaby opowiadać dalej.<br />

– Czy dekoracja się zmieni? – spytałam, wyobrażając sobie tenora,<br />

jak miażdży wargami usta dziewczyny i obejmuje ją żylastymi rękoma.<br />

– Najpierw chciałam, żeby opadły czarne zasłony, co da ciemność<br />

na scenie, stworzy taki żałobny nastrój, ale Ola jest nie tylko świetną<br />

śpiewaczką, ale i wspaniałą aktorką. Nie ma potrzeby odwracać uwagi<br />

publiczności od jej śpiewu. Wszystko zostanie, jak było. Martwy<br />

Cavaradossi leży, Floria rozpacza. Słychać tylko muzykę…<br />

– A to kto? – Wskazałam palcem na przystojnego mężczyznę,<br />

który stał w dżinsach i rozpiętej pod szyją koszuli przy kolumnie, za<br />

którą na przedstawieniu Tosca miała obserwować egzekucję..<br />

– To właśnie jest Julian Borzobohaty – powiedziała miękko.<br />

– Nie wygląda na pięćdziesięciokilkulatka. – Czułam narastające<br />

przerażenie.<br />

Patrzyłam na mężczyznę, po którym Carmen miała oczy i brwi,<br />

a nawet usta. W naturalny sposób myślałam, że odziedziczyła urodę po<br />

matce, tymczasem była podobna do swojego ojca. Cóż za zbieg<br />

okoliczności, co za ironia losu, który w taki sposób połączył ją z tym<br />

mężczyzną. Matka nie powiedziała jej, kto ją spłodził, może wymazała<br />

jego imię i postać ze swojej pamięci. Może i słusznie, skoro nie chciał<br />

przyjąć na siebie odpowiedzialności za hiszpańską śpiewaczkę i dziecko,<br />

które przyszło na świat. Ale jak to możliwe, żeby patrząc na nią, nie<br />

domyślił się, że jest ciałem z jego ciała i krwią z krwi? Jak to możliwe?<br />

Mężczyźni są tacy tępi i tacy zadufani w sobie. Nie widzą niczego poza<br />

czubkami własnych nosów i fiutów.<br />

– Pójdę już, moje dziecko – powiedziałam zdławionym głosem.<br />

– Ale… – Uniosła głowę zdumiona. – To chodzi o salon, tak? Nie<br />

podoba się pani? Mogę wszystko zdjąć, przywrócić to, co było…<br />

– Nie, nie – zaprzeczyłam. Cóż tam salon i kolory, kiedy groziło jej<br />

takie nieszczęście. Jak jej matka mogła nie przygotować jej na taki cios?<br />

Czy ta kobieta nie czytała gazet? Nie wiedziała, kto będzie śpiewał partię<br />

Cavaradossiego?<br />

– Źle się poczułam i muszę iść, przepraszam cię bardzo…


– Może ja wezwę lekarza? Coś panią boli?… – pytała<br />

zaniepokojona.<br />

– Nie, nie, naprawdę nie… Tylko muszę się położyć.<br />

Uciekłam od niej, nierozumiejącej niczego, pełnej zdumienia<br />

i niedowierzania. Przekonanej, że nie podoba mi się ten nowy, wspaniały<br />

salon. Jeszcze na korytarzu pytała, czy może nie zostałabym z nią na<br />

noc, skoro tak źle się czuję. Ona wprawdzie umówiła się na wieczór, ale<br />

może odwołać to spotkanie. Na pewno randka z tym obleśnym gadem,<br />

huczało mi w głowie. Jak on śmie, ten alkoholik, dotykać moją Carmen,<br />

jak śmie, nawet jeśli nie przypuszcza, że jest jego córką. Mogłabym go<br />

za to zabić.<br />

Kiedy wróciłam do siebie, zrzuciłam kurtkę i po ciemku usiadłam<br />

przy szybie, wpatrując się w jej okna. Jej cień rzucał słabe refleksy na<br />

zaciągnięte zasłony kuchenne. A więc i tutaj wstawiła materiał, nawet<br />

nie zauważyłam podczas wieczornej wizyty. Utrudniało mi to<br />

obserwację. Mogłam się jedynie domyślać, że sprząta kubki po herbacie<br />

i pakuje ciasto w papier, odstawiając do szafki kuchennej. Ale dopisało<br />

mi szczęście. Rozsunęła zasłony z salonu. Przez cieniutkie muślinowe<br />

firanki widziałam ją wyraźnie, jak chodzi niespokojnie po domu.<br />

Przytykała także telefon do ucha, mogłam jedynie mieć nadzieję, że<br />

dzwoni do matki, nie do Juliana. Ale nie minęła godzina, jak<br />

dostrzegłam barczystą sylwetkę zbliżającą się do bloku od strony<br />

parkingu. Mężczyzna zadzwonił, cień Carmen zniknął, a potem<br />

dostrzegłam dwa cienie, które szybko zlały się w jeden cień z dwoma<br />

głowami.<br />

Nie czekałam. Bez kurtki, tak jak stałam, pobiegłam do jej<br />

mieszkania, otworzyłam własnym kluczem i wpadłam do pokoju jak<br />

burza. Siedzieli na kanapie wtuleni w siebie, odskoczyli jak oparzeni,<br />

kiedy stanęłam w progu.<br />

– To twój ojciec – krzyknęłam w jej kierunku. – Nie możesz sypiać<br />

z własnym ojcem! Nie możesz!<br />

– Kim pani jest? – Głos Juliana brzmiał nieprzyjemnie.<br />

– Jestem pańskim sumieniem… – powiedziałam oskarżycielsko.<br />

– Trzydzieści lat temu zrobił pan dziecko hiszpańskiej śpiewaczce,<br />

a potem ją zostawił. Nie wiem, czy wiedział pan o tym, że była w ciąży.


Pewnie tak. To dlatego zawalił pan występ w La Scali! Nie wiem, jak<br />

może pan udawać, że nie poznaje Carmen! Przecież ona jest taka do<br />

pana podobna…<br />

Krzyk Carmen zawibrował w powietrzu. Borzobohaty, śmiejąc się<br />

szyderczo, opuścił mieszkanie, mamrocząc coś o wariatkach, a Carmen<br />

wybiegła za nim z krzykiem, rzucając się na schody niczym Tosca, która<br />

w ostatniej scenie wyrywa się straży i skacze w przepaść. Ja już tego nie<br />

oglądałam. Biegłam do siebie, czując na plecach nienawiść obojga.<br />

•<br />

Wyprowadziła się bez słowa. Następnego dnia poszłam do niej<br />

z samego z rana, żeby z nią porozmawiać i wytłumaczyć jej, dlaczego<br />

musiałam tak postąpić. Przecież chodziło mi tylko o nią. To naturalne, że<br />

pociągała Juliana, była nie tylko piękna, ale i bardzo inteligentna,<br />

ponadprzeciętnie uzdolniona. Są mężczyźni, którzy preferują określony<br />

typ kobiet. Borzobohaty pewnie do takich należał. Widziałam w gazecie<br />

zdjęcia jego byłej żony i agentki. Obie śmiało mogłyby być siostrami<br />

Carmen. Naturalnie tymi brzydszymi. Kiedy tylko zobaczył ją w teatrze,<br />

założył, że to głupia gęś, chociaż ładna, i z pewnością poleci na taką<br />

gwiazdę jak on. Ale Carmen nie tylko nie padała przed nim na kolana,<br />

ale sprawiła, że miał w teatrze pozycję osoby niepewnej i sprawiającej<br />

problemy. Kiedy nie chciał skoczyć na linie ze sceny, Carmen postarała<br />

się, żeby dowiedział się, że wprawdzie śpiewa w pierwszej obsadzie, ale<br />

premiera ma być sprawdzianem. Gdyby się nie sprawdził, natychmiast<br />

zastąpi go inny śpiewak. Tenor przestraszył się i udał przekonanie do<br />

pomysłów dziewczyny. Tymczasem robił wszystko, żeby się na niej<br />

zemścić. Może chciał ją poniżyć publicznie albo za jej plecami knuł<br />

z charakteryzatorką. Kto to wie. Carmen w najlepszej wierze umówiła<br />

się z nim na kolację. I wtedy oboje odkryli powinowactwo dusz. Carmen<br />

w ciągu tych dwóch godzin doszła do wniosku, że zrobi wszystko, aby<br />

Borzobohaty stał się gwiazdą opery. Julian postanowił zaciągnąć ją do<br />

łóżka. Być może myślał nawet o ustatkowaniu się, kto go wie.<br />

W każdym razie moje odkrycie było nie jak zimny prysznic, ale tragedia


na miarę greckiej.<br />

Mieszkanie było zupełnie puste. Jakby nigdy tu nie mieszkała.<br />

Z kuchni zniknął obrus, zasłony, zabrała nawet prowadnicę znad<br />

kuchennego okna. W dużym pokoju brakowało kieliszków, kanapę<br />

okrywała ta sama bura tkanina, zniknęły poduszki i kapy na fotele. Nie<br />

zostawiła żadnego zdjęcia. Jak bardzo musiała mnie nienawidzić, skoro<br />

uciekła nocą, zabierając wszystko, co mi wcześniej dała. Usiadłam<br />

ciężko na kanapie i zatopiłam się w niewesołych myślach. Co we mnie<br />

było takiego, że Marta z Julią i Carmen ode mnie uciekły? Jaki<br />

popełniłam błąd, że ona i Marcin zniknęli z mieszkania, jakby nigdy tu<br />

nie mieszkali, i nie zostawili po sobie najmniejszego śladu? Czułam się<br />

tak, jakbym straciła Sławka po raz drugi. Marty nie pokochałam, nie<br />

pasowała do mnie zupełnie. Marcina nie zdążyłam, przywiązałam się<br />

tylko do niego. Ale Carmen z tym jej entuzjazmem pokochałam miłością<br />

matki do córki. Mogłam być jej matką, chciałam jej matkować i ona<br />

o tym wiedziała. To dlatego pozbawiła mnie pamiątek po swoim<br />

pobycie. Nagle mój wzrok padł na odsuniętą odrobinę szufladę<br />

sekretarzyka babci. Otworzyłam ją powoli. Na różnych papierzyskach<br />

leżał rozłożony wachlarz z herbem Attavanti. Wzięłam do ręki delikatny<br />

materiał i wpatrzyłam się w niego z żalem. Łzy leciały mi z oczu<br />

strugami, tworząc potoki na policzkach. Nic nie widziałam. Odłożyłam<br />

cudo ostrożnie do szuflady i usiadłam, szlochając, na jednym<br />

z oszpeconych foteli. Siedziałam tak do samego wieczoru, nie jedząc<br />

i nie pijąc. Wieczorem wróciłam z mocnym postanowieniem, że<br />

następnym lokatorem będzie mężczyzna, niesympatyczny, trochę<br />

brudny, który będzie pracował całymi dniami. Wezmę opryskliwego,<br />

myślałam, niegrzecznego typa, który będzie mi płacił raz w miesiącu<br />

i nie będziemy się nawet widywać, a co dopiero rozmawiać czy<br />

zaprzyjaźnić się.<br />

Dałam ogłoszenie do lokalnej gazety. Dorotę poprosiłam, żeby to<br />

samo zrobiła w internecie. Odwiedziłam ją i opowiedziałam o Carmen.<br />

Słuchała i kiwała głową. Potem wytknęła mi to, że całkiem zapomniałam<br />

o jej istnieniu.<br />

– Wiem, Dorotka – kajałam się. – Ale byłam taka zaabsorbowana<br />

Toscą…


– Mówiłaś, że Karmen… – zdziwiła się Dorota.<br />

– Carmen to lokatorka, a Tosca – bohaterka opery<br />

– wytłumaczyłam jej.<br />

Patrzyłam, jak szybko przebiera palcami po klawiaturze<br />

i zamieszcza ogłoszenie o moim mieszkaniu.<br />

– Gotowe – powiedziała. – Jak ktoś napisze, dam ci znać.<br />

– A napisałaś, że chcę gburowatego mężczyznę?<br />

– Tak… – Skrzywiła się. – Może jeszcze gwałciciela jakiegoś ci<br />

wyszukam… Kobiety są lepsze jako lokatorki. Czyste, pozbierane…<br />

– Wolę mężczyznę – upierałam się. – Nie polubię go, nie<br />

przywiążę się…<br />

– Przecież polubiłaś tego pianistę…<br />

– On był dzieckiem, to zupełnie co innego… – Pokręciłam głową.<br />

– Wykorzystywał cię – stwierdziła przy obiedzie, na którym<br />

zatrzymała mnie siłą. – Sprzątałaś mu, gotowałaś, a on miał cię gdzieś…<br />

– Nie znałaś go przecież, na oczy nie widziałaś…<br />

– Tej twojej Karmen też nie widziałam. Mnie wystarczy, jak<br />

słyszę, co dla nich robisz i czym ci odpłacają – rzuciła znad fasolki. – Od<br />

razu wiem, z kim mam do czynienia…<br />

Nic nie wiedziała. Żyła w swoim sklepie, gdzie traciła czas, siedząc<br />

przez większość czasu samotnie, a potem szła do męczącej, chorej matki,<br />

którą się zajmowała przez resztę dnia. Jedyną jej rozrywką był internet,<br />

gdzie podszywała się pod różne postacie, udając właścicielkę kwiaciarni,<br />

cukierni czy znaną hafciarkę, i nabierała ludzi. Myślała, że o tym nie<br />

wiedziałam.<br />

– Teraz będzie inaczej – powiedziałam pojednawczym tonem.<br />

– Będę miała lokatora, który będzie tylko najemcą.<br />

Zjadłyśmy pulpety w sosie, popiły kompotem, a mnie<br />

przypomniały się potrawy, które robiła dla mnie Carmen. Pulpety<br />

wydzielały dziwny smród, jakby zjełczałego masła, chociaż byłam<br />

przekonana, że ani Dorota, ani matka nie dodały niczego takiego do<br />

mięsa. Pewnie to zresztą był słoik z gotowym daniem, który miał krótką<br />

datę ważności, albo, sądząc po zapachu, był już przeterminowany.<br />

Poczułam zapach linguini i ulotną woń białego wina, którym<br />

poczęstowała mnie Carmen. Po obiedzie usiadłyśmy z matką Doroty


i obejrzałyśmy odcinek telenoweli, której wcześniej nie oglądałam, ale tu<br />

po dwóch minutach wiedziałam, o co chodzi. Czasem w poczekalniach<br />

u lekarzy czytałam tygodniki z programem telewizyjnym, szczególnie<br />

lubiłam streszczenia odcinków seriali. „Klaudia kłóci się z matką.<br />

W złości wypomina jej kradzież, której dopuściła się w młodości.<br />

Rosario zmienia nieoczekiwanie testament i mówi o tym kochance.<br />

Angela w tajemnicy sprzedaje ziemię po dziadkach, a Flavio, nie<br />

wiedząc o tym, zaprasza do domku letniskowego Marię”. Lubiłam<br />

wyobrażać sobie tych bohaterów i akcję, chociaż pewnie na samym<br />

serialu zasnęłabym natychmiast albo przełączyła telewizor. Potem<br />

odprowadziłam Dorotę do sklepu. Chociaż miała już pracownicę, to<br />

codziennie wieczorem sama zamykała interes, mocując masywną kłódkę<br />

na kracie, która pokrywała drzwi.<br />

– Może masz ochotę na spacer? – spytałam. – Jest tak ciepło…<br />

Skinęła głową. Poszłyśmy tą samą trasą, którą wcześniej szłam<br />

z Carmen.<br />

– Co u twoich rodziców? – spytała Dorota.<br />

– Zdrowi, dziękuję. – Zamyśliłam się na chwilę. – Teraz jest<br />

zupełnie inaczej. Nie zamykam się już w domu i nie płaczę, zgodziłam<br />

się… wiesz na co…<br />

– Na pigułki na depresję. – Kiwnęła głową. – I bardzo dobrze…<br />

Wypatrywałam łąki z kaczeńcami.<br />

– To był przecież ich warunek – mruknęłam. – Żeby pozwolili mi<br />

wynajmować mieszkanie po dziadkach i w ten sposób dorabiać do<br />

renty…<br />

Dorota wbiła spojrzenie w łączkę, na której kwitło mnóstwo<br />

kaczeńców. Kiedy byłam tu z Carmen, tylko kilka kwiatków miało<br />

rozchylone płatki, teraz łąka była cała żółta.<br />

– Wracajmy – poprosiła. – Umówiłam się na czacie z jedną<br />

osobą…<br />

– Ty nie żyjesz naprawdę, tylko w internecie… – Pokręciłam<br />

głową.<br />

– Przyganiał kocioł garnkowi – odparowała, ale uśmiechnęła się.<br />

– Ja przynajmniej się nie łudzę, że doświadczam prawdziwego życia.<br />

Stałyśmy pod jej blokiem i śmietnikiem, w którym kiedyś


znalazłam dla niej Lucka.<br />

– Zadzwonię, jeśli ktoś odpisze – powiedziała na odchodnym.<br />

– Ale ty też wpadaj. Mam wrażenie, że kiedy znajdujesz lokatora,<br />

przepadasz całkiem…<br />

Oglądała czubki swoich butów. Ogarnęła mnie złość. Wszyscy<br />

mieli mi za złe, kiedy nie wychodziłam z domu i opłakiwałam latami<br />

Sławka. Mieli pretensję, że przestałam pracować i zaczęłam żyć z renty.<br />

Ojciec i matka bez przerwy mnie nachodzili i wyciągali na spacer, do<br />

kościoła, Bóg wie gdzie jeszcze. Dorota też mi kładła do głowy, że<br />

powinnam kogoś znaleźć do „przyjaźni”. Tak jakby to uczucie leżało<br />

pod płotem albo w osiedlowej piaskownicy.<br />

– Zadzwoń – poprosiłam. – Dziękuję.<br />

Uśmiechnęła się jakoś smutno i poszła, pewnie już nie mogła się<br />

doczekać, kiedy usiądzie przy laptopie i będzie wymieniała myśli,<br />

wyobrażając sobie, że po drugiej stronie siedzi przystojny, wolny<br />

mężczyzna, któremu ona się podoba. Przypomniałam sobie, że Dorota<br />

była właściwie moją jedyną przyjaciółką i nie powinnam sprawiać jej<br />

przykrości, a już na pewno nie wypominać samotności.<br />

Zadzwoniła dwa dni później, że jest jakiś student, który chciałby<br />

wynająć moje mieszkanie. Byłam jej bardzo wdzięczna i zaraz<br />

umówiłam się z tym chłopakiem na oględziny mieszkania.<br />

– Ile? – spytał, ledwie przestępując próg.<br />

– Tysiąc pięćset – powiedziałam, bo chłopak zupełnie mi się nie<br />

podobał. Wyglądał na cwaną gapę. – Plus opłaty. I nie można<br />

przyprowadzać kobiet…<br />

Student prychnął i oświadczył, że to za drogo jak na warunki, które<br />

otrzymuje. Wzruszyłam ramionami. Zadzwoniłam do Doroty<br />

i powiedziałam jej, że niestety nic z tego.<br />

– Nie odpowiadało mu mieszkanie… – skłamałam.<br />

– Nie martw się – pocieszała mnie ta poczciwina. – Na pewno ktoś<br />

się znajdzie.<br />

Przez kolejny miesiąc nikt się nie znalazł. Oprócz dość obleśnego<br />

kierowcy tir-a, który oznajmił, że może płacić połowę, bo przez połowę<br />

miesiąca go nie ma, oraz wychudzonego mężczyzny bez zębów, którego<br />

się przestraszyłam tak, że powiedziałam od razu, że to nieaktualne.


Rodzice, do których poszłam na niedzielny obiad po prawie rocznej<br />

nieobecności, westchnęli na mój widok i odmówili wsparcia<br />

finansowego.<br />

– Wpędzisz nas do grobu. – Matka złapała się za serce. – Przez rok<br />

u nas nie byłaś. Gdybyśmy nie przychodzili sami, to nie wiedzielibyśmy,<br />

czy żyjesz!<br />

Ojciec dodał „właśnie” znad telewizora. Zawsze miał wygodną<br />

pozycję. Albo sam wygłaszał ludowe mądrości i pouczał innych, jak<br />

mają żyć, albo korzystał z tego, co mówiła matka i „przychylał się” do<br />

jej zdania. Zazwyczaj potem mówił mi, nie odrywając oczu od<br />

telewizora, że matka ma rację i powinnam była jej słuchać. Tak było<br />

i tym razem.<br />

– W czym ma rację? – zapytałam.<br />

– Nie przychodzisz do nas. Tak jakbyśmy nie mieli córki…<br />

– Powiedziała tylko, że nie przychodzę, i z tym się mogę zgodzić.<br />

Nie powiedziała, że nie ma córki…<br />

Ojciec z trudem oderwał wzrok od telewizora. Spojrzał na mnie,<br />

jakby nie widział mnie od lat, i westchnął.<br />

– Jesteśmy z matką już starzy. Powinnaś się nami opiekować, a ty<br />

tymczasem…<br />

Podobne teksty już nie robiły na mnie wrażenia. Wypomnieli mi<br />

tyle razy każdą złotówkę, którą musiałam od nich wziąć, kiedy odeszłam<br />

z przedszkola i pogrążyłam się w niebycie. Zresztą nie prosiłam<br />

o pieniądze. Sami przychodzili, robili zakupy, siłą ciągnęli mnie do<br />

lekarza, a nawet pod prysznic. Szczególnie mama beznamiętnie,<br />

z cierpiętniczym wyrazem twarzy, czyniła swoją matczyną powinność.<br />

Potem spowiadała się pewnie w kościele i pytała księdza, co zrobiła nie<br />

tak, że pokarał ją taką córką.<br />

– A ja tymczasem sama wymagam opieki… – dokończyłam.<br />

Domyślałam się, jak bardzo mu to ciążyło. Marzył, żeby moje<br />

życie przypominało szarą egzystencję, którą przecina korowód<br />

trywialnych postaci. Tymczasem ja zafundowałam mu oryginalność,<br />

której się nie spodziewał. Nikt, ani moi dziadkowie, ani matka, Kościół,<br />

ani nawet Wieczorek, który zdaje się, że umarł kilka miesięcy temu, nie<br />

przygotowali go na taki los.


– Musieliśmy się tobą zajmować po tym, jak Sławek, wiesz…<br />

– Wiem… – Pokiwałam głową. – Bardzo jestem wam wdzięczna.<br />

Jestem waszą córką, do jasnej cholery! Co macie innego do roboty?<br />

Inne dzieci? Wnuki? Jakichś przyjaciół czy mnóstwo ważnych spraw,<br />

które absorbują was na co dzień?<br />

Najchętniej wyszłabym stamtąd i nigdy więcej nie wróciła. Póki<br />

byłam ze Sławkiem i nikt inny się nie liczył, nie było ważne, czy rodzice<br />

akceptują moje wybory, czy mają mnie za odszczepieńca. Kiedy Sławka<br />

zabrakło, pierwsze, co mi wypomnieli, to właśnie odcięcie się od nich.<br />

– Nasze wnuki powinny teraz iść na studia – mruknął, odwracając<br />

wzrok ponownie w kierunku turnieju „Familiada”.<br />

– Przecież wiesz, że bardzo pragnęliśmy że Sławkiem dzieci….<br />

– Czułam się tak, jakby mi dał w twarz.<br />

Matka, która weszła do pokoju ze zmacerowanymi od zmywania<br />

rękoma, stanęła jak wryta w progu i rzuciła mi niespokojne spojrzenie.<br />

Musiała mu przed moją wizytą długo klarować, żeby mnie nie drażnił.<br />

– Czesiu, przecież wiesz, że ona bardzo chciała…<br />

– Wy wszyscy mi wmawialiście, że ona chciała, leczyła się,<br />

a potem załamała, to przejściowe i tak dalej… – uniósł się ojciec. – I co?<br />

– Uspokój się, Czesiu – błagała go bezskutecznie matka.<br />

– Nie uspokoję się! – krzyczał. – Jak kobieta chce mieć dzieci, to<br />

ma! Wzięłaś ślub z tym gołodupcem, a potem dom rodzinny ci zaczął<br />

ciążyć!<br />

Patrzyłam z obojętnością, jak piekli się i robi czerwony na twarzy.<br />

Pewnie skoczyło mu ciśnienie. Mógłby dostać tu apopleksji i byłby to<br />

dla niego wymarzony koniec.<br />

– A jak ci mąż umarł, to co zrobiłaś?! – wrzeszczał.<br />

– No, co zrobiłam? – zapytałam spokojnie. – Co ja takiego<br />

zrobiłam?<br />

– Postanowiłaś nas z matką wpędzić do grobu! Zamieniłaś<br />

mieszkanie w barłóg! Śmierdziało tam, ile razy przychodziliśmy!<br />

– Ona z tym skończyła. – Matka była autentycznie przerażona.<br />

– Teraz ma czysto, Czesiu, i bierze te pigułki, prawda, Weronika, że<br />

bierzesz pigułki?<br />

Ponownie kiwnęłam głową, że biorę pigułki i sprzątam w domu.


Czułam się jak dziecko, któremu rodzice robią awanturę za<br />

niesprzątnięty pokój i nieodrobioną pracę domową, a ja modlę się, żeby<br />

nie dowiedzieli się jeszcze o wagarach w szkole.<br />

– Nawet ubrania Sławka już oddałam do opieki społecznej<br />

– zapewniłam. – Chodzę też do teatru…<br />

– No właśnie, widzisz, oddała te ubrania… I chodzi do kina…<br />

– Matka przekrzykiwała „Familiadę”, która ryczała z telewizora, a Karol<br />

Strasburger dziwnie się do mnie uśmiechał.<br />

– Grosza nie zobaczyłem z wynajmu! – przypomniał sobie.<br />

– Grosza!<br />

– Do teatru – poprawiłam i podniosłam się z fotela. – To mam<br />

w końcu przychodzić do was w niedziele czy nie?<br />

– Rób, co chcesz… – burknął ojciec, patrząc z żalem, jak<br />

Strasburger odchodzi z „Familiadą”.<br />

Na szczęście nie zabrali mi klucza do mieszkania po dziadkach.<br />

Dostałam nawet kawałek ciasta i zupę w słoiku. Po namyśle matka<br />

dorzuciła mi trzy kotlety zapakowane w folię do pieczenia. Pewnie<br />

chciała mi w ten sposób zrekompensować zachowanie ojca.<br />

Wieczorem zadzwoniła Dorota.<br />

– Znajoma znajomej znajomej zna kogoś, kto potrzebuje<br />

mieszkania.<br />

– Z ogłoszenia? – spytałam. Telefon mnie obudził. Przespałam całe<br />

popołudnie po wizycie u rodziców i byłam trochę nieprzytomna.<br />

– Przecież mówię, że znajoma zna… – sarknęła.<br />

– Tak, tak – obudziłam się. – Kiedy chce obejrzeć mieszkanie?<br />

– No więc zaraz – powiedziała Dorota po tym, jak poszeptała<br />

z kimś najwyraźniej stojącym przy niej w pokoju. – Jest dość<br />

zdesperowana, bo nie ma gdzie spać…<br />

Zerknęłam na zegarek, było wpół do dziewiątej.<br />

– Jestem w piżamie – zaprotestowałam.<br />

– Uciekła od męża – mówiła cicho Dorota. – Z dzieckiem. Nie ma<br />

gdzie spać…<br />

– No dobrze – skapitulowałam wobec takich argumentów. – Ubiorę<br />

się i przyjdę. Podaj im adres, a ja poczekam w mieszkaniu.<br />

W taki sposób po raz drugi do mojego życia weszła Helena.


Nie wiem, czy umiałam ukryć zaskoczenie, kiedy zobaczyłam ją<br />

stojącą w drzwiach, z zieloną samolotową walizką w jednej ręce i około<br />

dziesięcioletnią dziewczynką uwieszoną na drugim ramieniu. Dziecko<br />

wyglądało na wykończone, sama Helena była szara na twarzy,<br />

a w oczach miała desperację. Spojrzała na mnie, ale w jej spojrzeniu nie<br />

zauważyłam ani śladu wspomnienia tamtego wieczoru w Casa<br />

Valdemar.<br />

– Dobry wieczór pani. – Ukłoniła się grzecznie. Miała cichy, niski,<br />

bardzo przyjemny głos. – Dziękujemy, że pani przyszła.<br />

Uprzejmość i dystans, to rzucało się w oczy każdemu, kto<br />

rozmawiał z nią po raz pierwszy. A jednak nie sprawiała wrażenia<br />

lodowej księżniczki, tylko kobiety umiejącej się zachować w każdej<br />

sytuacji. Dziewczynka podniosła główkę i popatrzyła na mnie<br />

brązowymi oczami. Potem kiwnęła głową i powiedziała grzecznie „dzień<br />

dobry”. Triumf dobrego wychowania nad zmęczeniem<br />

i rozczarowaniem.<br />

– Dzień dobry, skarbie – powiedziałam, potem zwróciłam się<br />

w kierunku Heleny. – Proszę wejść głębiej i rozejrzeć się po mieszkaniu.<br />

Przestąpiła niepewnie próg kuchni i rozejrzała się trwożnie wokoło.<br />

– Proszę zajrzeć do szafek, gdzie pani chce – zachęciłam ją.<br />

– Może ja zrobię herbaty pani i córeczce…<br />

– Byłabym wdzięczna. – Uśmiechnęła się niepewnie i spytała<br />

córkę, czy napije się herbaty. Zwracała się do niej: „Anielko”. Mała<br />

kiwnęła głową, wyraźnie nie mając siły na odpowiedź, i klapnęła na<br />

kuchenne krzesło. Matka zdjęła z jej głowy czerwony beret, z szyi<br />

dopasowany kolorystycznie szalik, następnie rozpięła elegancki<br />

płaszczyk i wszystko to zaniosła do przedpokoju i powiesiła na<br />

wieszaku. Ciało miałam napięte jak struna, czułam szum w głowie.<br />

Chciałam, żeby została, ale jednocześnie miałam pełną świadomość, że<br />

to zrodzi same kłopoty. Prędzej czy później dowie się, kim jestem,<br />

i dojdzie do konfrontacji. Poza tym Helena zupełnie nie pasowała do<br />

tego mieszkania. Byłam pewna, że bure ściany i kolory przygnębią ją,<br />

mały metraż przytłoczy. Dziecko nie będzie miało własnego pokoju, do<br />

czego jest pewnie przyzwyczajone, a prócz łóżka w sypialni nie<br />

zmieszczą się żadna szafka ani biurko z przeznaczeniem na dokumenty


Heleny. Jej potrzeba było domu, pełnego przestrzeni, z przeszklonym<br />

tarasem, ogrodem zimowym i widokiem na rzadkie kwiaty na werandzie.<br />

Takiego z jasnym pokojem dziewczęcym, gdzie stoi pomalowane na<br />

biało łóżko z baldachimem i co najmniej tuzin lalek. A obok na<br />

puchatym dywanie domek dla nich, serwis na kawę, herbatę, łóżeczko,<br />

wózek lalczyny, ubranka i mnóstwo innych zabawek, których Anielka<br />

nie pozwoliła wyrzucić, mimo że przecież od kilku lat chodzi już do<br />

szkoły. Oczywiście jest i biurko z mnóstwem szuflad, gdzie schludnie<br />

leżą porządnie poukładane kredki, długopisy, zeszyty i książki, oraz<br />

różowa szafa z mnóstwem ubranek wysokiej jakości, lakierowanych<br />

bucików oraz wstążek i opasek na głowę. Sama Helena potrzebuje<br />

oddzielnego pokoju, najlepiej dwóch: w jednym powinna być urządzona<br />

sypialnia, z szafą na całą ścianę, od podłogi do sufitu, i obszernym<br />

łóżkiem z powleczoną satyną pościelą, i drugiego, niedużego, gdzie<br />

zmieszczą się biurko, sekretarzyk oraz fotel, gdyby chciała odpocząć.<br />

– Ile kosztowałby najem? – spytała, używając tego staroświeckiego<br />

słowa.<br />

– Pięćset złotych plus opłaty – powiedziałam, dostrzegając kątem<br />

oka zaskoczenie Doroty.<br />

Na twarzy Heleny zagościło coś w rodzaju mieszanki ulgi<br />

i szczęścia.<br />

– Odpowiada mi to, oczywiście odpowiada – odparła szybko.<br />

– To świetnie. – Uśmiechnęłam się. – Kiedy pani chciałaby się<br />

wprowadzić?<br />

– My tu zostaniemy z Anielką. – Jej ton był przepraszający,<br />

a spojrzenie niepewne. – Jeśli pani się zgodzi…<br />

Dorota mówiła, że Helena z córką nie mają gdzie spać, stąd także<br />

późna pora oglądania mieszkania, ale mimo wszystko byłam zdumiona.<br />

W salonie nieład, w kuchni nie było wprawdzie nieumytych naczyń, ale<br />

panował rozgardiasz, łazienka ostatni raz była myta przez Carmen. Regał<br />

w pokoju pokrywała warstwa kurzu. Szuflada, gdzie znalazłam<br />

wachlarz, była otwarta, a książki na półkach w nieładzie, jakby ktoś<br />

chciał je poprzestawiać, ale zrezygnował w połowie pracy. Po tym jak<br />

Carmen się wyprowadziła, byłam tu tylko raz.<br />

– Myślałam o tym, żeby sprzątnąć… – Gestem omiotłam


mieszkanie. – Odkąd poprzednia lokatorka się wyprowadziła, nie<br />

sprzątałam gruntownie…<br />

– Jeśli pani pozwoli, to ja posprzątam – powiedziała prosząco. –<br />

Naprawdę musimy tu zostać. Nie bardzo mamy z córką gdzie się<br />

podziać…<br />

– Ależ dobrze – zgodziłam się. – Jak pani wygodnie. Zresztą mogę<br />

przyjść jutro rano i posprzątać, kiedy będzie pani w pracy, a Anielka<br />

w szkole, pani… pani…<br />

Podniosła ręce ku twarzy i zakryła czerwone ze wstydu policzki.<br />

– Dobry Boże – wyszeptała. – Tak mi wstyd. Nie przedstawiłam<br />

się, to do mnie niepodobne. Co pani sobie o mnie pomyśli… Helena…<br />

Helena Rodziewicz.<br />

Powiedziałam swoje imię, potem nazwisko i posłałam jej krzepiący<br />

uśmiech. Potem uścisnęłam szczupłą dłoń o długich palcach. Uścisk<br />

miała zdecydowany, nie taki ledwie, ledwie, czego nie znosiłam<br />

organicznie. Podawała całą rękę, a nie tylko palce, czego też nie<br />

cierpiałam. Takie osoby przywodziły mi na myśl meduzy.<br />

– Pani Weroniko – powiedziała, ignorując Dorotę, która<br />

niespokojnie drobiła po kuchni, nie wiedząc, czy ma iść do domu, czy<br />

poczekać na mnie. – Jestem prawnikiem. Przygotuję umowę i przyniosę.<br />

Nie będziemy musiały nigdzie chodzić. W sensie do żadnego adwokata<br />

czy kogoś takiego… Oczywiście, jeśli pani sobie życzy, może się pani<br />

skonsultować z kimś innym…<br />

Dorota dawała mi rozpaczliwe znaki za plecami Heleny, że suma,<br />

którą życzyłam sobie za mieszkanie, jest śmiesznie, ale to śmiesznie<br />

niska w porównaniu z cenami wynajmu podobnych mieszkań w centrum<br />

Warszawy. Wiedziałam o tym, ale liczyło się tylko to, żeby Helena<br />

chciała u mnie zamieszkać. Spojrzałam na zegar. Była już prawie<br />

jedenasta. Mała przysypiała na krześle.<br />

– Proszę to zrobić jutro, na spokojnie – powiedziałam. – Ja przyjdę<br />

koło dziewiątej rano i sprzątnę mieszkanie. Do trzynastej, czternastej się<br />

wyrobię…<br />

– Naprawdę proszę nie robić sobie problemu… – zaprotestowała.<br />

Nie odniosłam wrażenia, że miałabym w czymś przeszkadzać. Ona<br />

była tylko pełna obaw, czy nie zrobi mi kłopotu, każąc niespodziewanie


przyjść i sprzątać mieszkanie.<br />

– Żaden kłopot – ucięłam dyskusję. – Nie mogę inaczej. Niech pani<br />

zrozumie, pani Heleno.<br />

– Dziękuję…<br />

– W tej szafie jest bielizna pościelowa, wyprana i uprasowana.<br />

Pościel na łóżkach.<br />

Potem skinęłam na Dorotę i szybko wyszłyśmy z mieszkania. Tuż<br />

po zamknięciu drzwi Dorota rozwrzeszczała się jak przekupa.<br />

– Co ci przyszło do głowy?! – Pełen oburzenia głos rozległ się na<br />

schodach. – Przecież to jakieś grosze… Nie starczy ci nawet na twoje<br />

własne opłaty…<br />

– Bądźże cicho – zgasiłam ją. – Chcesz, żeby cały blok cię<br />

usłyszał?<br />

– A niech mnie słyszy – burknęła, ale zaczęła mówić znacznie<br />

ciszej. – Gdybym wiedziała, że tak zrobisz, nie zadzwoniłabym do<br />

ciebie…<br />

– Sama mówiłaś, że to twoja znajoma…<br />

– Znajoma znajomej… – poprawiła. – Chodziło mi tylko o to, że to<br />

polecona osoba, nie jakaś z ulicy… Ale nie musiałaś jej oddawać<br />

mieszkania za darmo!…<br />

– Dorota, to klitka, nora… Ludzie wynajmowali ją na kilka<br />

miesięcy i uciekali czym prędzej… Choćby Carmen…<br />

Wzruszyła ramionami. Nie znała tej dziewczyny, a z mojego<br />

pobieżnego opowiadania o niej i Julianie nie mogła wywnioskować, jak<br />

bardzo przeżyłam jej odejście.<br />

– To w końcu twoje mieszkanie – powiedziała ugodowo.<br />

– Przepraszam cię… Nie powinnam się wtrącać…<br />

– Dziękuję. – Poklepałam ją po szerokich plecach. – Może bym<br />

wpadła, to pokażesz mi te swoje czaty komputerowe?<br />

– Koniecznie. – Ożywiła się i naciągnęła beret na głowę. – Może<br />

dasz się namówić na portal randkowy, co? Sama bym się umówiła, ale<br />

trochę się boję. We dwie byłoby raźniej…<br />

Pożegnałam ją, obiecując, że wpadnę i wysłucham opowieści<br />

o dobrodziejstwie anonimowego wygłaszania kontrowersyjnych<br />

poglądów oraz mamiąc ją obietnicą umówienia się wraz z nią na


podwójną randkę.<br />

•<br />

Nie mogłam spać w nocy. Miałam przed oczami twarz Heleny,<br />

ściągniętą obawą, że nie uda jej się znaleźć kąta dla siebie i córki.<br />

Daremnie się wpatrywałam w jej oczy, szukałam grymasu warg<br />

i zmarszczek na czole, ale nie wyczytałam z tej twarzy już nic więcej.<br />

Ani cienia czegoś złego, co ją niewątpliwie spotkało. Na tyle, że musiała<br />

szukać łóżka takiego jak moje, w bloku takim jak mój. Przez te dziesięć<br />

lat, jakie minęły od śmierci Sławka, wspominałam ją wielokrotnie. Tę<br />

szlachetną, spokojną twarz chowającą się w cieniu roześmianych<br />

i rozgadanych koleżanek, dwa uważne spojrzenia, jakie udało mi się<br />

przechwycić. Po tamtej kolacji i wieczornym spacerze nie zamieniłam ze<br />

Sławkiem ani jednego słowa na temat jej czy jakichkolwiek koleżanek<br />

z pracy. Nie dociekałam, nie chciałam wiedzieć. Co by mi dały pytania,<br />

prócz niedomówień, a może i kłamstw?<br />

Kiedy w końcu zasnęłam, śnił mi się nie Sławek, a moi rodzice,<br />

którzy wygrażali mi z powodu kradzieży, której jakoby się dopuściłam.<br />

Miałam ukraść obiad z domu rodzinnego. Sen był o tyle absurdalny, że<br />

byłam w nim dzieckiem, przerażonym, skulonym, niemogącym wydusić<br />

z siebie ani jednego słowa na swoją obronę. Zbudziłam się, kiedy<br />

zegarek wskazywał ósmą, i aż podskoczyłam w łóżku. Przecież<br />

obiecałam jej, że sprzątnę mieszkanie, tymczasem zaspałam. Ubrałam<br />

się szybko i zjadłam naprędce kawałek chleba z białym serem, nawet nie<br />

usiadłam na krześle, tylko stałam, patrząc przez okno w szyby<br />

mieszkania dziadków. Przeżuwając ostatni kęs, pochwyciłam palto, ale<br />

mój wzrok padł na wachlarz, który zostawiłam w przedpokoju. Wzięłam<br />

go do ręki, powachlowałam się chwilę, potem powiesiłam palto na kołku<br />

i wróciłam do kuchni. Tam wyjęłam filiżanki, które lubiliśmy ze<br />

Sławkiem, zrobiłam sobie porządną kawę i usiadłam, popijając ją<br />

małymi łykami. Postanowiłam, że koniec z tym pośpiechem, chaosem<br />

życiowym, leżeniem do dwunastej w zmiętej pościeli, albo przeciwnie<br />

– zrywaniem się nad ranem, bo trzeba upiec ciasto dla Carmen lub zrobić


obiad dla Marcina. Od tej pory to ja będę panią swojego czasu i losu.<br />

Nawet jeśli zgodzę się gotować dla jakiegoś lokatora czy też sprzątać<br />

dom.<br />

Mieszkanie było w znacznej mierze uporządkowane. W kuchni<br />

zastałam dwa talerze i dwa kubki oparte na kratce do wysychania. Poza<br />

tym w jednej z szafek stały dwa rodzaje płatków śniadaniowych,<br />

kukurydziane i czekoladowe, te drugie w znacznie mniejszym<br />

opakowaniu. Wydedukowałam, że Helena chciała zrekompensować<br />

Anieli tułaczkę po nocy i ryzyko spania w nieznanym dla dziecka<br />

miejscu. W pojemniku na pieczywo był zwyczajny chleb, a w lodówce<br />

kilka artykułów, w tym wędlina, paczkowany ser żółty i masło. Podobało<br />

mi się, że Helena nie jada margaryny. Nie wiem, jak można jadać coś tak<br />

obrzydliwego, twierdząc ponadto, że to samo zdrowie. Ludzie, którzy<br />

jedzą margarynę, nigdy nie budzili mojego zaufania. Być może<br />

wyniosłam to jeszcze z domu rodzinnego, gdzie jadaliśmy wyłącznie<br />

masło roślinne na zmianę z margaryną, które matka przynosiła po prostu<br />

ze szkolnej kuchni jakby nigdy nic, nie uważając tego ani za kradzież,<br />

ani nadużycie. Podejrzewam, że nie przyszło jej do głowy spowiadać się<br />

z artykułów, które trafiały do naszego domu ze szkolnej kuchni. Ot, taki<br />

przywilej szkolnych kucharek za czasów komuny.<br />

Łudziłam się, że znajdę jeszcze coś, co pozostawiła dla mnie<br />

Carmen, ale w domu nie było żadnego więcej śladu po tej dziewczynie.<br />

Ile razy tam wchodziłam za jej czasów, czułam ulotny zapach piżma,<br />

chyba perfumy, nie wiem, jak się nazywały, bo żadnych nie znalazłam<br />

na półce w łazience, pewnie nosiła je w torebce między portfelem<br />

a terminarzem. Od momentu jej wyprowadzki nie było już nuty piżma<br />

w kuchni ani w salonie. Mieszkanie było równie bezosobowe jak przed<br />

jej wprowadzeniem się, jakby wypowiedziała zaklęcie, które sprawiło,<br />

że odeszła razem ze wszystkimi przedmiotami i zapachami. Wraz ze<br />

zniknięciem tkanin i poduszek odszedł też blask, jaki zauważyłam<br />

w mieszkaniu, biel szafek i przytulność pokoi. Nowego zapachu jeszcze<br />

nie wyczuwałam. Przez jedną noc Helena nie zdążyła oswoić<br />

mieszkania. Weszłam do łazienki. Na półce stał samotny flakonik Poison<br />

Diora. To były chyba jakieś bardzo stare perfumy, zupełnie klasyczne.<br />

Być może tylko te zabrała ze sobą z miejsca, skąd uciekała. Perfumy nie


miały urządzenia do psikania, trzeba było wyjąć szklany korek, żeby je<br />

otworzyć. Dobrze, że zauważyłam, bo łatwo można by je stłuc przy<br />

wzięciu flakonika za rzeźbiony w szkle, okrągły korek. Poza tym na<br />

półce były dwie szczoteczki do zębów, zupełnie zwyczajne, żadne tam<br />

elektroniki, końcówki i inne odciągające od mycia zębów urządzenia,<br />

pasta z fluorem, jeden krem nawilżający „opóźniający starzenie” dobrej,<br />

drogiej firmy. Wzięłam go do ręki i powoli odkręciłam nakrętkę. Był<br />

żółty i pachniał wanilią. W sypialni na wieszakach wisiały trzy jedwabne<br />

bluzki w bladych kolorach i trzy spódnice o podobnym kroju. Obok<br />

każdej spódnicy znalazłam żakiety pasujące do nich deseniem. Na<br />

półkach leżało kilka jednokolorowych swetrów z cieniutkiej jedwabnej<br />

przędzy, koszulki oraz spodenki i spódniczki Anielki. Nie wyglądało na<br />

to, że to jedyne rzeczy moich nowych lokatorek. Chyba te stroje<br />

i przybory uznały za potrzebne, włożyły je do wielkiej walizki,<br />

pospiesznie pakując się przed ucieczką z nieprzyjaznego miejsca, które<br />

musiały opuścić. Wyobrażałam sobie, że jutro czy pojutrze zajedzie pod<br />

dom wielki samochód towarowy i szafy zapełnią się spodniami,<br />

spódnicami, swetrami i bluzkami na wszelkie okazje, a łazienka<br />

– kosmetykami dla młodych kobiet oraz dziecinnymi, innymi do<br />

włosów, ciała, twarzy, oczu, pielęgnacyjnymi, czyszczącymi czy takimi,<br />

których przeznaczenia pewnie nie odgadnę.<br />

Mimo pucowania podłóg i odkurzania nic nie dało się zrobić<br />

z szarością salonu i wypłowiałymi ze starości zasłonami. Pomyślałam<br />

ponownie, że ona nie zadomowi się w tym mieszkaniu na długo. Zaraz<br />

znajdzie coś bardziej odpowiedniego, weselszego, ładniej urządzonego<br />

i uśmiechnąwszy się przepraszająco do mnie, zniknie z mojego życia po<br />

raz drugi.<br />

Wieczorem zadzwoniła do mnie, dziękując za poniesiony trud.<br />

Była wzruszona, tak właśnie powiedziała, że była wzruszona, kiedy<br />

wróciła z córeczką do domu i zastała porządek. Wyraziła się<br />

o mieszkaniu, w którym spędziła jedną noc: „dom”. Jak bardzo musiała<br />

być zdesperowana? Powiedziała mi także, że przygotowała dla mnie<br />

umowę i spytała, kiedy mogłabym ją przeczytać i zgłosić ewentualne<br />

zastrzeżenia. Chciała wysłać mi ją na adres mejlowy, ale powiedziałam,<br />

że nie mam komputera i nie korzystam z żadnych dobrodziejstw sieci.


Ucichła, pewnie zdziwiona i zażenowana, ale przeprosiwszy tradycyjnie<br />

po raz setny, odkąd się poznałyśmy, zapytała, czy w takim razie<br />

mogłabym dla niej znaleźć trochę czasu i przyjść na kolację, albo ona<br />

wpadnie do mnie, jeśli ja mam inne plany na wieczór. Odparłam, że<br />

wpadnę wieczorem, ale w żadnym wypadku, proszę, żeby nie robiła dla<br />

mnie kolacji, nie ma takiej potrzeby. Ona na to, że to będzie coś<br />

zwyczajnego, po prostu zjem razem z nią i jej córką. Wyobrażałam<br />

sobie, że poda mi coś na kształt kiełków czy duszonej na parze ryby<br />

z warzywnym garnier. Wyglądała na osobę, która je malutko, przy tym<br />

same zdrowe i pożywne rzeczy. Córkę pewnie też karmiła rybami<br />

i białym mięsem. Dlatego pomyślałam, że zaniesienie ciasta byłoby<br />

nietaktem. Może nie pozwalała dziecku jeść słodyczy albo – wzorem<br />

nowoczesnych telewizyjnych matek – tylko w jednym dniu w tygodniu?<br />

Kupiłam zatem kilogram mandarynek i poszłam na umówioną godzinę.<br />

Otworzyła mi dziewczynka, nie powiedziała nawet „dzień dobry”<br />

i w podskokach pobiegła do sypialni. Helena wyszła do mnie<br />

z zatroskaną miną, przeprosiła, że nie jest jeszcze gotowa, i umknęła do<br />

kuchni.<br />

– Może ja w czymś pomogę? – Położyłam mandarynki na stole<br />

i zajrzałam jej przez ramię.<br />

– Nie, nie. – Uśmiechnęła się, mieszając coś w garnku, z którego<br />

buchała para.<br />

Na stole stały trzy talerze z kompletu po babci, obok<br />

prowizoryczne serwetki wykonane z kawałków ręczników papierowych<br />

i szklanki do soku, każda z innego kompletu. Helena tymczasem<br />

nieporadnie próbowała wyjąć parówki, które gotowała w największym<br />

garze dziadków.<br />

– Może lepiej będzie za pomocą tego? – Podałam jej durszlak,<br />

z rosnącym zdumieniem patrząc, jak popękane kiełbaski wypuszczają<br />

w wodzie sok.<br />

– Dziękuję. – Przyjęła ode mnie durszlak i zamiast zostawić go<br />

w zlewie, trzymała w jednej ręce, a drugą usiłowała wziąć garnek<br />

z wodą.<br />

– Może jednak ja… – zniecierpliwiłam się.<br />

Przesunęłam ją delikatnie na bok i widelcem powyciągałam


sprawnie parówki, a raczej to, co z nich zostało. Helena wzięła talerz<br />

z mięsopodobną masą i polała z plastikowej tubki najpierw keczupem,<br />

potem musztardą, nie pytając, czy mam ochotę na powyższe sosy.<br />

– Anielko, kochanie! – krzyknęła w stronę sypialni. – Kolacja!<br />

Usiadłam na krześle i wpatrzyłam się w stos parówek, chleb<br />

pokrojony na nierówne kawałki oraz ser żółty, który przedwcześnie<br />

wyjęty z folii „pocił się” na talerzu. Przypomniałam sobie pełne finezji<br />

dania Carmen i jęknęłam w duchu. Anielka tymczasem przybiegła na<br />

kolację, po czym poszła niechętnie, napomniana przez matkę, umyć ręce.<br />

Parówki tymczasem stygły, czerwona i żółta maź rozlewała się po<br />

talerzu, a mnie robiło się słabo z obrzydzenia.<br />

– Bardzo proszę – powiedziała z uśmiechem, wskazując na<br />

półmisek gestem, jakby leżały na nim krewetki królewskie. – Proszę się<br />

częstować, a ja zaraz zrobię herbatę.<br />

Wzięłam jedną parówkę, tę najmniejszą, i usiłowałam ją szybko<br />

zjeść. Keczup rósł mi w gardle, musztarda wzbierała mi w ustach.<br />

Pozostałe parówki z talerza zamieniły się w wijącego się pająka<br />

z mnóstwem odnóży, który łypał na mnie okiem z keczupu i uśmiechał<br />

się musztardowymi zębiskami. Tymczasem Helenie wszystko z rąk<br />

leciało. Nie umiała zupełnie poradzić sobie z czajniczkiem, esencją<br />

herbacianą i gorącą wodą. Byłam przekonana, że zaraz obleje się<br />

wrzątkiem, ale postanowiłam nie reagować. Może nie chciała, żeby ją<br />

we wszystkim wyręczać. Anielka tymczasem jadła parówki z apetytem,<br />

wyraźnie przyzwyczajona do tego, że podobne dania dostaje na kolację.<br />

Sama Helena postawiła w końcu dzbanek z gorącą wodą, w której<br />

pływały dwie torebki herbaty, i zachęciła mnie ponownie, żebym<br />

częstowała się parówkami oraz kanapkami z żółtym serem.<br />

Poczęstowałam się kawałkiem chleba i niezbyt świeżego sera, popijając<br />

herbatą, która miała słomkowy kolor. Wtedy właśnie doszłam do<br />

wniosku, że jeśli istnieje gdzieś ojciec Anielki, to musiał opuścić żonę<br />

po jednej z takich kolacji.<br />

– Anielka będzie chodziła do naszej szkoły? – zapytałam.<br />

– Nie – zaprzeczyła Helena – Jest w piątej klasie, do końca<br />

przyszłego roku zostanie w starej podstawówce na Woli. Nie chcę jej<br />

zmieniać środowiska.


– Będzie miała daleko do domu… – stwierdziłam, zastanawiając<br />

się, jak zapytać, jak długo u mnie pomieszkają.<br />

– Podjedzie kilka przystanków – zapewniła mnie Helena. – Ona<br />

jest bardzo samodzielna. Poza tym jest bezpośredni autobus ze szkoły,<br />

który staje tu, na tym przystanku za blokami. Już sprawdzałam.<br />

– To prawda, ale nie boi się pani, że jednak się zgubi? – zapytałam<br />

bez sensu.<br />

– Pojechałam z nią dziś i pojadę jutro, żeby się oswoiła. Panią<br />

chciałam poprosić o zgodę na dorobienie kluczu dla mojej córki. Ona nie<br />

zgubi, zapewniam. Jest bardzo odpowiedzialna.<br />

Dziecko pochłaniało parówki bez słowa, jakbyśmy nie mówiły<br />

o niej.<br />

– Czemu pani nie je? – spytała Helena z troską.<br />

– Dziękuję bardzo, ale ja właściwie nie jadam kolacji, tak dla<br />

zdrowia – skłamałam.<br />

– Dobrze pani robi. – Uśmiechnęła się. Jadła parówki, jakby były<br />

kawałkami łososia, z wielką gracją odkrawając małe kawałeczki, na<br />

które zbierała keczup. – Ja niestety najwięcej jem wieczorem. Nie mam<br />

czasu na jedzenie w ciągu dnia, wracam zmęczona i strasznie dużo<br />

zjadam.<br />

– Patrząc na pani figurę, nigdy bym nie powiedziała, że pani je co<br />

innego niż listek sałaty i kiełki pszenicy…<br />

– Ja bardzo lubię jeść – przyznała się. – Tylko nie lubię i nie<br />

umiem gotować. Anielka je obiady w szkole, kłopot będzie tylko<br />

w weekendy. Tak na co dzień to gotowała moja mama albo teściowa, ale<br />

teraz…<br />

Łatwo mogłam sobie wyobrazić, że teściowa nie będzie jej już<br />

gotowała, skoro przeprowadziła się tutaj, ale jej mama?<br />

– Teraz ja mogłabym to zrobić… – zaproponowałam lekkim<br />

tonem.<br />

– Nie mogłabym pani fatygować, przecież ma pani swoje życie,<br />

a i tak nam pani tak bardzo pomogła…<br />

Nie miałam swojego życia. Czułam się tak, jakbym samolotem<br />

wylądowała na lotnisku zbudowanym wysoko nad ziemią i mogła<br />

wprawdzie opuścić samolot, ale nie zejść na ziemię i dotrzeć do domu.


Pilot już sobie poszedł, sobie tylko znaną drogą, innym pasażerom udało<br />

się zejść albo skoczyć, a ja tkwiłam ciągle na wysokości, nie znajdując<br />

odpowiedniego podłoża. Nie mogłam ani odlecieć tam, skąd przybyłam,<br />

ani naprawdę wrócić do domu.<br />

– Szczerze mówiąc, nie mam swojego życia. – Upiłam łyk bladej<br />

herbaty i popatrzyłam Helenie prosto w oczy. – Mój mąż umarł i od<br />

ponad dziesięciu lat jestem sama. Miałam kilku lokatorów przed panią.<br />

Mieszkał tu młody pianista, a ja mu gotowałam i sprzątałam. A jednej<br />

dziewczynie to nawet pomagałam w… pracy zawodowej.<br />

– Ooo, pianista? – spytała. – Jakiś znany?<br />

– Marcin Pietrucha – powiedziałam z odcieniem dumy. – Brał<br />

udział w ostatnim Konkursie Chopinowskim…<br />

– Nie znam, niestety. – Zrobiła minę, jakby szukała w pamięci<br />

nazwiska. – Teraz koncertuje?<br />

– Nie wiem… On miał skomplikowaną sytuację rodzinną i wrócił<br />

do siebie. Do rodziców… – skłamałam, ponieważ okoliczności naszego<br />

rozstania chciałam pozostawić dla siebie.<br />

Zerwała się z miejsca i zaczęła sprzątać po kolacji. Pozwoliłam jej<br />

na to, przecież nie powiedziała, że chce, żebym prowadziła jej dom, a ja<br />

nie chciałam się narzucać. Patrzyłam, jak nieporadnie składa brudne<br />

naczynia do zlewu.<br />

– Potem umyję – powiedziała jak dziecko, któremu rodzice każą<br />

posprzątać, a ono wymawia się lekcjami.<br />

Anielka podziękowała i poszła „do siebie”, nie odstawiając nawet<br />

talerza i nie pytając matki, czy w czymś nie pomóc. Nie powinno tak<br />

być, pomyślałam. Dzieci powinny pomagać rodzicom. Ja bym nie<br />

pozwoliła swojej córce tak się obijać. Helena uśmiechnęła się do mnie<br />

i zaprowadziła do salonu, który rano jeszcze odkurzałam z pasją,<br />

i posadziła na burej kanapie. Ponownie pożałowałam, że Carmen zabrała<br />

kapę i poduszki.<br />

– Proszę spojrzeć. – Podała mi do ręki zadrukowaną kartkę.<br />

Czytałam umowę najmu sporządzoną tak profesjonalnie, jakbym<br />

wynajmowała jej nie stare mieszkanie, ale co najmniej pałac<br />

Radziwiłłów z restauracją i stajniami. Zwróciłam uwagę, że sporządziła<br />

umowę na rok z góry, a rozwiązać ją można było z miesięcznym


wypowiedzeniem.<br />

– Czy to pani odpowiada? – spytała. – Może coś zmienić?<br />

– Wydaje się, że wszystko jest w porządku – odparłam.<br />

– Może pani chciałaby pokazać tę umowę swojemu prawnikowi<br />

albo komuś z moich kolegów?<br />

– Nie wydaje mi się to konieczne. To przecież tylko umowa<br />

wynajmu mieszkania po moich dziadkach, a nie otwieranie wspólnej<br />

firmy…<br />

– No tak. – Roześmiała się, w kącikach oczu pojawiły się delikatne<br />

zmarszczki, które dodawały jej uroku. – Przyzwyczajenie zawodowe…<br />

– Chce pani mieszkać tutaj co najmniej rok? – spytałam z pewną<br />

obawą.<br />

– Może pani zrezygnować, tylko proszę o wiadomość miesiąc<br />

wcześniej – słyszałam w jej głosie wyraźny strach.<br />

– Mnie bardziej chodzi o panią… – powiedziałam. – Zdaję sobie<br />

sprawę z tego, że to mieszkanie jest… niezbyt wygodne dla takiej<br />

kobiety jak pani, w dodatku z małym dzieckiem…<br />

Wpatrzyła się w jedną ze ścian, gdzie powiesiłam zdjęty przez<br />

Carmen obraz przedstawiający dziewczynkę ze złotymi włosami<br />

siedzącą na łące. Ten obraz malował jakiś narzeczony babci, niezbyt<br />

uzdolniony, bo dziewczynka miała nieproporcjonalne ciało, a trawa była<br />

kiczowato zielona. Już miałam powiedzieć, że może zdjąć ten obraz, jak<br />

zresztą wszystko, co tu się znajduje i zmienić po swojemu, kiedy<br />

nieoczekiwanie zaczęła płakać. To był bardzo ważny moment dla mnie.<br />

Musiałam zdecydować, czy chcę, aby ta kobieta stała się częścią mojego<br />

życia głęboko i prawdziwie, czy też odepchnąć ją z jej potencjalnym<br />

bagażem emocjonalnym i nieszczęściami, które ze sobą niosła. Wahałam<br />

się sekundę, która wydawała mi się wiecznością, jeszcze walczyłam ze<br />

sobą, chciałam wstać, podziękować za tę okropną kolację oraz wstrętną<br />

herbatę i wyjść. Oczywiście przedtem podpisać tę perfekcyjną umowę.<br />

Może nawet wygłosić jakąś krótką pogadankę na temat tego, że czasem<br />

tak bywa w życiu, że sytuacja nas przerasta, ale sama decyzja, jaką<br />

podjęliśmy, przełamanie marazmu, sprawia, że widać światło w tunelu.<br />

Albo bardziej klasycznie, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Albo po<br />

matczynemu, że wszystko się ułoży. Zamiast tego przytuliłam ją.


– Pani Heleno, proszę nie płakać, pomogę pani…<br />

Opanowała się natychmiast i podniosła głowę. Oczy miała<br />

zaczerwienione, twarz umazaną łzami, ani śladu tuszu na policzkach.<br />

– Bardzo panią przepraszam, ale ostatnio tyle na mnie spadło…<br />

Skoro tak powiedziała, to na pewno powie więcej, byłam tego<br />

pewna. Zaczęłam głaskać ją po ręku i przekonywać, że nie ma takiej<br />

sytuacji, z której nie da się wyjść na prostą. Dołożyłam jeszcze<br />

argument, który za dawnych czasów wydawał mi się bardzo mocny.<br />

– Pani Heleno, ludzie dźwigali się po wielkich tragediach.<br />

W czasie wojny tracili bliskich, cały dobytek, a podnosili się i zaczynali<br />

budować na tych zgliszczach nowe życie…<br />

Mogła mnie wyśmiać albo chociaż otrzeźwieć wobec takiego<br />

dictum, ale ona spojrzała na mnie z wdzięcznością, powiedziała coś<br />

o porządkowaniu priorytetów i zaczęła opowiadać o swojej znajomej,<br />

która dostała paraliżu, zmarła jej matka, odszedł mąż, a mimo to nie<br />

poddała się. Wszystko zależy od człowieka, pomyślałam, ale nie<br />

powiedziałam tego głośno. Jednemu mąż umrze i to sprawi, że już nigdy<br />

się nie podźwignie, a drugiemu umrą wszyscy, dostanie zawału, odetnie<br />

mu nogi, a ten będzie sadził rabatki na drogach, jeżdżąc na wózku,<br />

i organizował grupy wsparcia dla podobnych sobie beznogich<br />

nieszczęśników.<br />

– Tak, ja wiem, nie powinnam się skarżyć, a tym bardziej płakać…<br />

– Nie powiedziałam tego – zaprzeczyłam. – Czasami wystarczy<br />

popłakać i to od razu przynosi ulgę. A bywa, że trzeba poprosić<br />

o pomoc. Uznajmy, że pani mnie o nią poprosiła, a ja chętnie jej pani<br />

udzielę.<br />

Wytarła oczy wierzchem dłoni. Z sypialni zaczęła dobiegać<br />

muzyka. Mimo zamkniętych drzwi dudniło jak na dyskotece.<br />

– Anielka tak lubi muzykę. – Ton Heleny był przepraszający.<br />

– Oczywiście teraz mieszkamy w bloku, więc za chwilę będzie musiała<br />

wyłączyć tę płytę.<br />

– Sąsiedzi są tu dosyć drażliwi – uprzedziłam, mając na myśli<br />

sąsiadkę, która wezwała policję, kiedy pukałam do drzwi, szukając<br />

Marcina. – Zdarzyło się, że wezwali policję, kiedy jeden z moich<br />

lokatorów… hałasował.


Przeraziła się. Czyżby bała się policji? Ona, prawnik? Poszła do<br />

pokoju dziewczynki i poprosiła ją tonem nieznoszącym sprzeciwu<br />

o wyłączenie magnetofonu. Kiedy wróciła do mnie, była już opanowana,<br />

miała oczy suche, a z jej mowy ciała wynikało, że się pozbierała,<br />

przynajmniej na jakiś czas.<br />

– Mogłabym gotować obiady i sprzątać – zaproponowałam.<br />

– Nie lubię i nie umiem gotować – westchnęła. – Sprzątać umiem<br />

i lubię, więc gdyby pani mogła gotować, głównie dla mojej córki, bardzo<br />

by mi to ułatwiło życie.<br />

– To załatwione – powiedziałam z krzepiącym uśmiechem. – Ja<br />

gotuję, pani sprząta.<br />

– Czy tysiąc złotych miesięcznie na zakupy i gotowanie by<br />

wystarczyło? – spytała nieśmiało.<br />

– Jak najbardziej. – Pokiwałam głową. – Szczerze mówiąc, wolę<br />

robić zakupy i gotować, niż liczyć na to, że wszystko, czego potrzebuję,<br />

znajdzie się w domu. Jeśli coś z tej sumy zostanie, będzie na następny<br />

miesiąc…<br />

Patrzyła na mnie z wdzięcznością.<br />

– Mam szczęście do ludzi – stwierdziła. – Zawsze miałam.<br />

Z pewnymi wyjątkami oczywiście, jak mój mąż…<br />

Nie chciałam, żeby o nim opowiadała właśnie dzisiaj. Wzbudziłam<br />

jej zaufanie, ale było za wcześnie, żeby zawładnąć całą jej osobą, poznać<br />

historię, która kobietę chodzącą na co dzień w jedwabnych bluzkach<br />

przywiodła do tego miejsca, a okoliczności zmusiły do korzystania<br />

z pomocy kogoś takiego jak ja.<br />

– Ja uciekłam od męża sadysty – wyrzuciła z siebie oczywistą<br />

prawdę. – Znęcał się nade mną głównie psychicznie, chociaż kilka razy<br />

zdarzyło mu się także…<br />

Uderzyć kogoś tak delikatnego jak kobieta, która siedziała obok<br />

mnie? Nie mieściło mi się to w głowie. Damscy bokserzy wzbudzali<br />

zawsze moją odrazę. Traktowałam ich podobnie jak pedofila.<br />

Zrobiłabym każdemu z nich dokładnie to samo, co oni robili swoim<br />

ofiarom, powoli, z chirurgiczną precyzją.<br />

– Uderzyć panią? – spytałam, chociaż nie byłam gotowa na<br />

oczyszczającą rozmowę.


– Raczej szarpał, ściskał za ręce albo popychał – odparła. – Ale ja<br />

się bałam.<br />

– To dobrze, że pani wzięła dziecko i uciekła… – powiedziałam<br />

ostrożnie.<br />

Siedziałyśmy przy małej lampce. Blask księżyca oświetlał Helenie<br />

twarz. Z pokoju, w którym siedziała zamknięta Aniela, dobiegały znów<br />

dźwięki muzyki, ale odtwarzacz nastawiony był bardzo cicho.<br />

– Kazać jej wyłączyć? – zapytała trwożnie.<br />

– Jest dwudziesta pierwsza trzydzieści, a ona nie słucha głośno.<br />

Jeśli nie musi spać o tej porze, to może słuchać.<br />

– Była wychowywana dosyć swobodnie. – Helena zmarszczyła<br />

brwi. – Oczko w głowie swojego ojca. Ja… nie umiałam jej się<br />

przeciwstawić…<br />

– Wygląda na dobre dziecko – pocieszyłam Helenę.<br />

– Samodzielna, grzeczna. Tylko trochę rozpuszczona…<br />

– Niczego jej do tej pory nie odmawiałam… – mruknęła. – Teraz<br />

będzie inaczej…<br />

– Siłą rzeczy… – potaknęłam. – Proponuję, żeby pani odpoczęła.<br />

Przyjdę jutro i omówimy kwestię tych obiadów. Powie mi pani, co<br />

lubicie, jakie potrawy zwykle jadałyście, a ja zabiorę się do pracy.<br />

Spojrzała na mnie z wdzięcznością. Myślałam, że znów się<br />

rozpłacze, ale nie. Może uwierzyła, że wszystko się jeszcze ułoży.<br />

•<br />

Kolejne wizyty pozwoliły mi poznać Helenę lepiej. Powiedziała mi<br />

między innymi, że od męża uciekła już kilka miesięcy temu, ale<br />

początkowo zamieszkała z Anielą u swojej matki. Jej rodzicielka była<br />

wdową i zajmowała sama obszerne dwupoziomowe mieszkanie<br />

w Alejach Ujazdowskich. Matka – również prawnik – wciąż<br />

praktykowała i konsultowała ogromne firmy. Zajmowała się<br />

odszkodowaniami z tytułu wypadków przy pracy. Mimo nobliwego<br />

wieku była niedościgniona w tym, co robiła, miała mnóstwo zleceń<br />

i pieniędzy. Ze słów Heleny wynikało, że każdy boży dzień zaczynała od


kawy na mieście, a potem udawała się do kosmetyczki albo na zakupy.<br />

Helena sprowadziła się do niej nagle, któregoś wieczoru, po kolejnej<br />

awanturze, po prostu wyszła z domu z Anielą, tak jak stała, i pojechały<br />

prosto do babci Zosi. Wcześniej Zofia, matka Heleny, nic nie wiedziała<br />

o problemach w jej małżeństwie, ponieważ córka, mając świadomość<br />

możliwości odwetowych męża sadysty, bała się cokolwiek wspomnieć<br />

na ten temat. Poza tym mąż miał typowe cechy agresora, to znaczy po<br />

każdym z wyskoków kupował Helenie drogie ubrania, biżuterię albo<br />

buty za kilka tysięcy złotych, zabierał ją na weekend do Wiednia, Paryża<br />

czy Pragi. Przez miesiąc, dwa było cudownie, uczęszczał na terapię i nie<br />

pił ani kropli alkoholu – do czasu, kiedy znów zdarzyło się „coś”, co go<br />

zdenerwowało. Tym czymś była zwykle praca własna albo praca Heleny.<br />

Małżonek uważał żonę za coś w rodzaju trofeum i pragnął, aby<br />

spoczywała na półce, ciesząc jego oczy. W żadnym wypadku nie<br />

powinna iść między ludzi i sprawiać wrażenie, że lubi swoją pracę. A już<br />

na pewno żona nie może być lepsza w tej pracy od męża.<br />

– Żona – tłumaczyła mi, kiedy po raz pierwszy przyszłam<br />

z ugotowanym przez siebie obiadem – powinna być ozdobą u boku<br />

małżonka, klejnotem w jego koronie… A ja tymczasem… sama pani<br />

wie… Gotować nie umiem, z jedną córką nie daję sobie rady… Umiem<br />

tylko pracować.<br />

– Ma pani przecież prawo do pracy… – wyraziłam opinię. – Ja nie<br />

wyobrażałam sobie, że Sławek mógłby prosić mnie o rezygnację<br />

z przedszkola. Nie umiałabym żyć bez tych dzieci. Przynajmniej wtedy,<br />

kiedy żył, tak było. Zresztą bardzo dużo mi pomagał, robił pomoce<br />

naukowe, lepił, szył i kleił…<br />

Roztkliwiły mnie te wspomnienia.<br />

– On uważał inaczej… Ja się bardzo starałam, przygotowywałam<br />

umowy, materiały, on praktycznie wykonywał funkcje reprezentacyjne,<br />

przywłaszczając sobie moją pracę, ale… to było mało… W końcu zaczął<br />

mi wypominać, że w pracy praktycznie każdy w każdej chwili może<br />

mnie zastąpić, ale w domu powinnam starać się, żeby nikt mnie nie<br />

zastąpił.<br />

– A był ktoś, kto próbował panią zastąpić?<br />

Zamyśliła się. Musiała sama sobie zadawać setki razy podobne


pytanie.<br />

– Wydaje mi się, że nie…<br />

Ale pewna być nie mogła. Ten jej mąż był bardzo atrakcyjnym<br />

mężczyzną, samcem alfa, umiał się wysławiać, a z jego sylwetki biło<br />

zdecydowanie. Tak mi powiedziała. Patrząc na Helenę, trudno było mi<br />

określić, co mogło mu w niej nie pasować. To prawda, że gotowała<br />

fatalnie. W kuchni miała dwie lewe ręce i z najwyższym trudem była<br />

w stanie zrobić kotlety schabowe oraz ugotować ziemniaki. Ale na<br />

przykład zrobienie jajecznicy wykraczało poza jej umiejętności. Albo<br />

ścinała jajka za bardzo i trzeba był zeskrobywać je przywarte do patelni,<br />

albo podawała mężowi w niedzielne poranki półsurową breję.<br />

– Przyjdę do pani kiedyś i zrobię jajecznicę, a potem nauczę<br />

panią… – Uśmiechnęłam się. Przykryłam także swoją dłonią jej rękę.<br />

– Pani jest jak matka… – powiedziała i przestraszyła się swoich<br />

słów. Musiała wyczuwać, że brak dzieci w moim przypadku ma istotne<br />

znaczenie. Bo czemu kobieta, która pracowała jako przedszkolanka, nie<br />

ma własnych dzieci? To mało prawdopodobne, że nie chciała.<br />

– Nie zostałam matką – pospieszyłam z wyjaśnieniem – ponieważ<br />

nie mogłam mieć dzieci. Nigdy się z tym nie pogodziłam. To była dla<br />

mnie… dla nas ze Sławkiem tragedia…<br />

Siedziała i łamała palce, nic nie mówiąc. Wreszcie podniosła<br />

gwałtownie głowę i wyrzuciła z siebie:<br />

– Ja długo nie chciałam mieć dzieci. Stawiałam na karierę… Pod<br />

tym względem Andrzej miał rację, że uważał mnie za kogoś zimnego<br />

i niedojrzałego.<br />

– Każda z nas, kobiet, jest inna… – pocieszyłam ją. Naprawdę tak<br />

uważałam. – Jedna chce mieć dzieci od razu, najlepiej dwoje lub troje.<br />

Jest pewna, że związała się z właściwym człowiekiem i nie chce czekać.<br />

Inna chce najpierw osiągnąć stabilizację życiową, pozycję zawodową,<br />

dopiero potem poświęcić się dziecku. Nie ma w tym nic złego.<br />

Patrzyła na mnie z wdzięcznością. Nie wiedziała pewnie albo nie<br />

chciała przyznać, że w jej przypadku dziecko nie było oczekiwane,<br />

kochane od poczęcia, tylko było czymś na kształt kompromisu,<br />

prezentem dla męża, dowodem wdzięczności za jego troskę i opiekę.<br />

Znałam takie kobiety. Przychodziły do przedszkola po dzieci


o oryginalnych imionach. Odbierały Natalie, Zosie, Józefiny, Brunonów<br />

czy Ludwików, wtłaczając je w markowe kurteczki i drogie buty. Potem<br />

wkładały do wielkich siedmioosobowych samochodów, wyglądających<br />

jakby wybierały się w nich na rajdy po pustyni. Nigdy nie pytały, jak<br />

dzieci się sprawują, tylko zadawały pytania w stylu: „Z Natalką<br />

wszystko dobrze, prawda?”, „Zapisałam Brunka na warsztaty<br />

artystyczne dla małych dzieci, bo on jest taki zdolny, prawda?”, „Czy nie<br />

uważa pani, że w przedszkolu Ludwiczek ma mało zajęć? On jest taki<br />

kreatywny, prawda?…”. Wychowywały je cudzymi rękoma,<br />

specjalistów od zajęć dodatkowych, lekcji języków od kołyski i innych<br />

tym podobnych bzdur. Gdyby posadzić je z dzieckiem na dywanie, nie<br />

umiałyby wziąć drogich klocków i zbudować domku ani urządzić<br />

przyjęcia dla lalek. Woziły je do innych dzieci, podobnych do ich<br />

własnych, gdzie stwarzały sobie iluzję podtrzymywania kontaktów<br />

społecznych. Dzieci powielały zabawy przedszkolne, a matki piły kawę<br />

z nowoczesnych ekspresów i jadły z kryształowych talerzyków<br />

wykonane przez służące ciasteczka. Wydawało mi się, że Helena także<br />

należała do powyższych matek. Kochała Anielkę, ale nie potrafiła się nią<br />

zająć, okazywała pobłażanie dla jej wyskoków i patrzyła przez palce na<br />

jej nie zawsze właściwe zachowanie. Gdyby próbować szukać winnego,<br />

byłaby to raczej matka niż mąż, ale na tym etapie znajomości mogłam<br />

tylko spekulować.<br />

– W moim przypadku tak wyszło, że zaszłam w ciążę… Nie<br />

spodziewałam się i… – To wyznanie bardzo dużo ją kosztowało. Mówiła<br />

z wysiłkiem, jakby wyznawała wielki grzech. Za bardzo się kajała. Czy<br />

Anielka mogła być owocem jej romansu ze Sławkiem? To możliwe.<br />

Wiek dziewczynki się zgadzał. Nie zgadzało się za to wiele innych<br />

faktów. Na przykład dziewczynka nie była do Sławka podobna. Za to<br />

bliźniaczo do Heleny. Może Helena nie zorientowała się nawet, kto jest<br />

ojcem dziecka. Jeśli romans był krótki, tylko chwila wzajemnej<br />

fascynacji, jednorazowy seks, mogła nie wiedzieć albo odepchnąć tę<br />

myśl. Wygodniej było powiedzieć mężowi, że będą mieli dziecko, bo<br />

nadszedł właściwy czas. Mogła nawet zapewnić, że daje mu dziecko,<br />

ofiarowuje je, kładzie na ołtarzu miłości aż po grób.<br />

– Nie musi pani się tłumaczyć – pokręciłam głową, uśmiechając się


przy tym – tylko z tego powodu, że nie ma pani czwórki dzieci…<br />

– To nie o to chodzi – stwierdziła. – Ja mam wciąż trudne relacje<br />

z moją mamą. My z ojcem byliśmy jak psy, dwa szczeniaki, które się<br />

świetnie bawiły. Można nas było wyrzucić na pole, a wtedy<br />

polowalibyśmy beztrosko na kaczki. Ojciec pozwalał mi na wszystko,<br />

matka była złym porucznikiem. Pogubiłam się, kiedy umarł.<br />

To przesądziło nasze relacje. Tylko ktoś, kto doznał podobnej<br />

straty, mógł zrozumieć mnie jako kobietę i niedoszłą matkę.<br />

– A kiedy umarł pani ojciec?<br />

– Miałam dwadzieścia lat. Zdałam maturę i dostałam się na prawo.<br />

Matka postawiła na swoim. Ojciec był architektem. Ja nigdy nie<br />

myślałam o architekturze, nie byłam dobra z matematyki ani z rysunku.<br />

Chciałam studiować coś humanistycznego, filozofię najlepiej…<br />

– Dlaczego pani zdecydowała się na prawo?<br />

Roześmiała się.<br />

– Przypomniały mi się rodzinne kłótnie na ten temat – powiedziała<br />

tonem pełnym udawanej pokory. – Mama argumentowała, słusznie<br />

zresztą, że nie mam żadnej wiedzy na temat otaczającego świata.<br />

Według niej wyobrażałam sobie, jak to na studiach będę sobie chodziła,<br />

myślała na temat życia i czytała książki.<br />

Byłam osobiście zdania, że studia powinny na tym polegać.<br />

Oczywiście z wyjątkiem studiów czysto zawodowych, dla osób, które<br />

dokładnie wiedziały, czego chcą: lekarzy, prawników, inżynierów<br />

wszelkiej maści czy architektów. Pozostali powinni czytać i dywagować,<br />

wymieniając myśli z innymi podobnymi sobie, a potem zasiedlić<br />

instytucje niemające nic wspólnego z kierunkiem studiów, jaki<br />

skończyli.<br />

– Oczywiście miała rację – kontynuowała. – Ojciec zresztą<br />

przychylał się do mojej decyzji, jedyne, co sugerował, to że zamiast<br />

filozofii bardziej odpowiednia byłaby lingwistyka. Od najmłodszych lat<br />

opłacali mi lekcje angielskiego i francuskiego. Pewnie bym się dostała…<br />

– Czemu więc prawo? – powtórzyłam.<br />

– Mama przyszła któregoś dnia i oznajmiła, że rozmawiała<br />

z dziekanem, który jest jej szkolnym kolegą, i nie może już słuchać<br />

moich pomysłów na życie pod tytułem: „Co by tu studiować, żeby się


pałętać po Warszawie przez pięć lat…”. Posłuchałam…<br />

– Pewnie wypominała jej pani to wiele razy? – zgadłam dalszy ciąg<br />

opowieści.<br />

– Nawet nie. – Pokręciła głową. – Mama miała rację. Odnalazłam<br />

się na prawie natychmiast. Miałam przyjaciół, których rodzice<br />

w większości byli prawnikami. Mama znała tych ludzi, akceptowała<br />

moich znajomych. Wtedy poznałam też Andrzeja…<br />

– A ojciec? – skierowałam rozmowę na interesujące mnie tory.<br />

Westchnęła.<br />

– Ojciec też był zadowolony… W końcu okazało się, że matka ma<br />

rację, studiowałam bardzo dobrze, lubiłam to… Myślę, że nigdy nie miał<br />

do mnie żalu. A już na pewno nie o to, że nie wybrałam architektury…<br />

Poszłyśmy do kuchni zrobić herbatę. Było już bardzo późno.<br />

Anielka najwyraźniej położyła się, bo z jej pokoju nie dobiegał żaden<br />

dźwięk. Zgasiła też światło. Nie widziałam, żeby umyła zęby po posiłku,<br />

ale nie chciałam teraz prawić kazania Helenie na ten temat.<br />

– Umarł nagle nad deską kreślarską – powiedziała. – Miał rozległy<br />

zawał. To stało się u niego w biurze. Przybiegł wujek Janek, jego<br />

wspólnik, i wezwał pogotowie. Nawet przyjęli ojca na oddział<br />

kardiologii i próbowali ratować, ale na nic się to nie zdało. Do tego<br />

czasu w ogóle nie chorował. Nie miał ani nadciśnienia, żadnych<br />

kłopotów z sercem, nic…<br />

– Mój mąż też odszedł nagle, zginął potrącony przez pijanego<br />

kierowcę… – Głos mi zadrżał. – Był w szpitalu i nawet go zoperowali.<br />

Operacja się udała, ale potem coś się stało i zmarł…<br />

Przytuliła się do mnie i oparła głowę na moim ramieniu. Byłam<br />

wzruszona, że tak szybko zobaczyła we mnie matkę.<br />

•<br />

– Proszę spojrzeć – powiedziałam pierwszej niedzieli, kiedy<br />

przyszłam do domu z zamiarem zrobienia jajecznicy Anieli i Helenie.<br />

Skoro tak bardzo lubiły to najprostsze danie na świecie, postanowiłam<br />

zrobić niespodziankę i odczarować śniadanie. – Proszę spojrzeć


– powtórzyłam zdumionej Helenie w szlafroku, przecierającej oczy<br />

o ósmej trzydzieści rano. – Jajka ubijamy trzepaczką, dodajemy odrobinę<br />

soli, pieprzu i mleka…<br />

– Mleka? – spytała, patrząc na mnie z takim podziwem, jakbym<br />

tłumaczyła jej budowę mostu.<br />

– Tak, mleka – odparłam cierpliwie. – Wtedy jest bardziej<br />

puszysta. Rozpuszczamy masło, wlewamy jaja na patelnię i mieszamy<br />

przez cały czas. To bardzo ważne, żeby jajecznicę mieszać przez cały<br />

czas. O, tak – pokazywałam. – Zgodnie z ruchem wskazówek zegara.<br />

Anielka patrzyła z podziwem i pociągała nosem, chłonąc zapach.<br />

To dziecko wyraźnie nie wiedziało, czym jest dobre, domowe jedzenie.<br />

Podzieliłam jajecznicę na trzy i patrzyłam z podziwem, jak szybko taka<br />

eteryczna istota jak Helena jest w stanie pochłonąć porcję zrobioną<br />

z trzech jaj. Kiedy skończyły, poprosiłam Anielkę, żeby pomogła mi<br />

posprzątać. Dziewczynka wyraźnie zdziwiła się, ale nie protestowała,<br />

tylko po kolei podawała mi naczynia i sztućce, potem asystowała przy<br />

myciu, wycierając talerze do sucha. Potem przeprosiła nas, twierdząc, że<br />

skoro już wstała tak wcześnie, to pójdzie odrobić lekcje.<br />

– Bardzo pani dziękuję. – Helena patrzyła na mnie z podziwem.<br />

– Nie ma za co – zapewniłam, zbierając się do wyjścia.<br />

– Czy może pani zechciałaby zostać? – zapytała nieśmiało. – Zaraz<br />

się ubiorę i mogłybyśmy porozmawiać albo pójść na spacer.<br />

– Może po obiedzie? – spytałam. – Teraz pójdę zrobić obiad,<br />

a potem możemy porozmawiać, albo pójść na spacer i porozmawiać…<br />

Poszłyśmy na spacer. Zaprowadziłam ją tą samą drogą, którą<br />

spacerowałam z Carmen, a potem Dorotą. Kaczeńce już dawno<br />

przekwitły, świeciło intensywne słońce. Pierwsze liście zaczynały się<br />

żółcić.<br />

– Mam taką propozycję – powiedziała zaraz na początku drogi.<br />

– Ja bym bardzo prosiła, żeby pani mówiła do mnie po imieniu…<br />

– W porządku, ale ty do mnie też mów „Weroniko”.<br />

– Ale ja tego nie chciałam sugerować…<br />

– Ale ja bardzo cię proszę – odrzekłam z naciskiem.<br />

Miała na sobie lekki prochowiec i kolorową jedwabną apaszkę.<br />

– Dzwoniła moja mama przed obiadem – powiedziała nagle.


– Chciała wiedzieć, jak się tu urządziłyśmy.<br />

Niewiele dowiedziałam się od niej o jej matce, poza kilkoma<br />

ogólnikami i historiami typowymi dla relacji matka – córka w okresie<br />

buntu. Helena czuła do niej szacunek, podziwiała i kochała<br />

bezkrytycznie. Ale potrafiła się zbuntować od czasu do czasu. Co<br />

musiało się stać, żeby taka grzeczna córka wyprowadziła się z domu<br />

rodzinnego? Matka musiała schować dumę do kieszeni, zadzwonić<br />

i zachowywać się, jakby nic się nie stało.<br />

– A mąż? – spytałam. – Dzwonił?<br />

– On jest teraz na wakacjach we Francji. W lipcu był z Anielą na<br />

żaglach, potem chodzili po górach…<br />

Skrzywiła się wyraźnie. Widocznie sama nie umiała zapewnić<br />

dziecku takich atrakcji. Nie była w stanie albo nie chciała korzystać<br />

z pieniędzy matki. Rozumiałam to. Gdybym ja mogła w chwili kryzysu<br />

nie brać pieniędzy od matki i ojca, byłoby zupełnie inaczej. A tak<br />

traktowali mnie jak trudny do udźwignięcia balast.<br />

– Pojechał sam? – Dociekałam może niezbyt taktownie.<br />

– Z tego, co wiem, to tak… – Zmarszczyła brwi. – On lubi pić…<br />

wino… Jeździ na degustacje i przywozi… przywoził mnóstwo wina…<br />

Postać agresora zaczynała mi się pokazywać w głowie bardzo<br />

wyraźnie zarysowana.<br />

– Czy jest uzależniony od alkoholu? – spytałam.<br />

Pokręciła głową. To nie było trudne pytanie, tylko ona wyraźnie<br />

nie chciała na nie odpowiadać.<br />

– Nie odpowiadasz, bo nie wiesz?<br />

– Chyba nie wiem – powiedziała cicho.<br />

Na pewno wiedziała, musiała przeczuwać to od dawna, ale<br />

wypierała ten fakt. Przecież nie miała do czynienia z pijakiem, zaplutym<br />

brudasem, który wynosi z domu meble, żeby mieć na wódkę. Takich<br />

mężczyzn było zresztą w Polsce coraz mniej. Ich miejsce zajęli pijacy<br />

piwni, koniaczkowe depresyjne kobiety oraz degustatorzy alkoholi<br />

z wyższej półki, głównie pijący wino i whisky. Takich mężczyzn było<br />

stać na podobne życie, nie umniejszali przy tym niczego rodzinie,<br />

przeciwnie, im więcej trunków przechodziło im przez wątrobę, tym<br />

więcej żona i córka miały ubrań, biżuterii i wycieczek.


– Bywał agresywny po tym… winie?<br />

– Tak, ja uważam, że mu nie służyło… – powiedziała. – Robił się<br />

czerwony, czepiał jedzenia i to niezależnie od tego, czy gotowała moja<br />

mama, teściowa czy ja. Chociaż najbardziej czepiał się mnie.<br />

– A rękoczyny? Też były po alkoholu?<br />

– Nie… raczej po jakichś zebraniach czy ważnych spotkaniach<br />

w firmie. To znaczy nie w naszej, tylko tej, która nas wynajmowała.<br />

– Skąd wiesz, czy nie pił na tych spotkaniach? Jeździłaś z nim?<br />

– Nie. – Pokręciła głową. – Nie jeździłam, bo to były „męskie<br />

sprawy”. Zostawałam z dzieckiem w domu.<br />

– Męskie sprawy… To znaczy pracowałaś razem z nim, a kiedy<br />

trzeba było spijać śmietankę, to on miał męskie sprawy. Jeździł na<br />

spotkanie, a potem cię poniżał?<br />

– Tak to wyglądało, ale nigdy nie spojrzałam na te sprawy<br />

z takiego właśnie punktu widzenia.<br />

Powinna była powiedzieć o tym swojej matce, ona na pewno<br />

spojrzałaby na sprawę z właściwego punktu widzenia, czyli stojąc po<br />

stronie córki. Od tego są matki, mimo wszystko.<br />

– Andrzej nie był ze mnie zadowolony… – mówiła. – On zawsze<br />

twierdził, że musi sprawdzać wszystko, co mu przygotowywałam,<br />

przerabiać…<br />

– Nigdy nie przyszło ci do głowy, że mówi tak z zazdrości?<br />

– Czego miałby mi zazdrościć? – Była autentycznie zdumiona. –<br />

Znajdowanie materiałów przydatnych do sprawy, robienie analizy czy<br />

symulacji to kwestia dokładności i motywacji. Każdy może się tego<br />

nauczyć. Ja potrafiłam pracować jak mrówka, ale pozostawać w cieniu,<br />

Andrzej za to spijał śmietankę. Ja uważałam, że to w porządku i nie<br />

miałam z tego tytułu żadnych problemów. Pracowaliśmy przecież razem,<br />

na nasz rachunek, nie na mój czy jego…<br />

Żyła z tym mężem tyle lat, a zupełnie go nie poznała. Nie<br />

wiedziałam, jacy byli dla siebie na co dzień, przypuszczałam, że czasami<br />

dochodziło między nimi do spięć czysto zawodowych. On pewnie<br />

trzymał ją w szachu, dawał jej do zrozumienia, że za mało się stara.<br />

Najwyraźniej był zdania, że zamiast brylantu, jaki oglądał u jubilera,<br />

koniec końców trafiło mu się dobrze oszlifowane szkiełko. Czuł się od


niej wyraźnie lepszy, zdolniejszy i bardziej odpowiedzialny. Lubił słowo<br />

„odpowiedzialność” i nadużywał go wyraźnie. Odejście Heleny<br />

skwitował jako „nieodpowiedzialność”. Nie mówił nic o miłości,<br />

szacunku czy tęsknocie. Wyraził się dokładnie w taki sposób. Od mężów<br />

odchodzą tylko kobiety nieodpowiedzialne, robiąc im tym samym<br />

kłopot. Moim zdaniem Helena nie zrobiła mu wielkiego kłopotu. Zabrała<br />

z domu wyłącznie rzeczy osobiste oraz Anielkę. Wszystko, co było<br />

wspólne i naprawdę cenne, zostawiła demonstracyjnie, licząc, że<br />

rozstaną się polubownie. Uważała, że mąż pozwoli jej odejść, ponieważ<br />

podniósł na nią rękę. Bardzo się zdziwiła, kiedy powiedział, że to nic<br />

takiego, a poza tym żaden sąd nie da jej wiary. Helena, mimo zawodu,<br />

jaki wykonywała, potrafiła zachować się jak dziecko, schować głowę<br />

w piasek i zrobić coś tak nieodpowiedzialnego, jak wyjście z domu<br />

matki późnym wieczorem bez zabezpieczonego noclegu, albo co gorsza,<br />

oddanie mężowi klucza do ich wspólnego domu oraz pozostawienie<br />

samochodu, który rodzice kupili jej z okazji czterdziestych urodzin.<br />

Na tym spacerze zawarłyśmy milczące porozumienie. Ona uchyliła<br />

drzwi do swojego życia, a ja zaproszenie przyjęłam i weszłam póki co do<br />

przedpokoju.<br />

•<br />

Postanowiłam przyciągnąć ją do siebie za pomocą prostych prawd,<br />

wygłaszanych od niechcenia. Zauważyłam, że tego właśnie potrzebuje.<br />

Jeszcze wtedy nie wiedziałam dokładnie, jak była wychowywana przez<br />

rodziców i traktowana przez męża, ale czułam, że już dosyć<br />

skomplikowali jej patrzenie na świat. Ja sama umiałabym przedstawiać<br />

wszystko zawile, snuć teorie pseudofilozoficzne, podchodzić ją tanią<br />

psychologią. Na krótką metę udałoby mi się na pewno przekonać ją do<br />

siebie. Ale ja mierzyłam wyżej. Chciałam stać się dla tej kobiety kimś<br />

ważnym, chciałam, żeby dziękowała Bogu za to, że mnie spotkała na<br />

swojej drodze. Wyobrażałam sobie, jak udziela wywiadu i na pytanie:<br />

„Czy ktoś w szczególny sposób wywarł wpływ na pani osobowość?”,<br />

ona odpowiada: „Tak, była taka osoba, szczególna dla mnie osoba…”.


O tak, kilkoma powiedzonkami na pewno bym tego nie uzyskała. Być<br />

może przejrzałaby mnie z czasem i uciekła ode mnie, jak tamte dwie.<br />

Byłam twarda i mocna, jak dobrze wyrośnięta dynia. Czerwona,<br />

soczysta i bardzo zdrowa. Dopiero później chciałam stać się i dynią,<br />

i owadem, który żywi się jej sokami. Heleny, rzecz jasna, nie własnymi.<br />

Ale do tego czasu potrzebowałam dać jej z siebie jak najwięcej.<br />

Zaczęłam od poczucia bezpieczeństwa. Jej mąż nie miał pojęcia, gdzie<br />

ona mieszka. Nie miała obowiązku mówić mu, dokąd przeprowadza się<br />

z dzieckiem. Po tym, jak zgłosiła się do ośrodka przemocowego czy jak<br />

tam się nazywa to miejsce dla bitych kobiet, usłyszała, że może wynieść<br />

się z domu, załatwić sądownie zakaz zbliżania się i on nie może jej<br />

śledzić. Energii starczyło jej na załatwienie tej sprawy. Matka jej<br />

pomogła, przekonała do tego, żeby zrobiła obdukcję. Potem Helena<br />

i mała przeprowadziły się do niej. Ale mamusia nie umiała z nią<br />

postępować. Z jednej strony pomagała przy dziecku, robiła zakupy, dała<br />

własny samochód i płaciła za benzynę, z drugiej – nieustannie<br />

przypominała Helenie, że powinna była już dawno odejść od tego, jak<br />

się wyrażała, drania. Niby pomagała, ale wzmagała także poczucie winy<br />

wymieszane z wdzięcznością ze strony córki. A to może być mieszanka<br />

wybuchowa. Helena powiedziała mi, że jej matka była przeciwna<br />

ślubowi. Zakochana Helena błagała matkę o pomoc i wyrozumiałość.<br />

Matka przypominała jej, że ona i ten narzeczony znają się nie dłużej jak<br />

pół roku i nie ma żadnego powodu, żeby się spieszyli ze ślubem. Nawet<br />

jeśli chłopak jest z dobrego domu i właśnie ma zostać kolejnym<br />

przedstawicielem znanej prawniczej rodziny ustanowionym w sprawie.<br />

Nawet jeśli Zofia znała rodziców Andrzeja, a nawet była z jego ojcem na<br />

jednym roku prawa. Mama wiedziała, co mówi, ale jak to zwykle bywa,<br />

nie wierzyła w to do końca ani ona sama, ani tym bardziej jej owładnięta<br />

szałem potencjalnego szczęścia córka. Ten mąż od razu wydawał się jej<br />

za gładki i za grzeczny. I naturalnie za bardzo zakochany. Na każdą<br />

randkę przynosił Helenie kwiaty. Jeśli zabierał ją z domu, wtedy<br />

bukiecik trafiał się również mamie Heleny, która dziękowała z krzywym<br />

uśmiechem i machała na pożegnanie parze, żegnana pełnym wyrzutu<br />

spojrzeniem córki. Inne matki umarłyby ze szczęścia, gdyby ich córka<br />

przyprowadziła do domu takie cudo jak Andrzej Błaszkiewicz. Wysoki,


czarny, przystojny, dobrze ubrany. Umiał jeść, co prawie spowodowało<br />

spadek czujności matki Heleny. Dla tej kobiety jedzenie było czymś<br />

bardzo ważnym, celebrowała nie tylko jego ilość, ale także jakość.<br />

Zwykła też potencjalnych chłopaków przepuszczać przez egzamin<br />

kulinarny. Trzeba przyznać, że się nie myliła. Sadzała na przykład<br />

takiego delikwenta przy stole i częstowała zupą pavese. Helena<br />

opowiadała mi o tym. Wiedziałam, że to zupa cebulowa z grzanką<br />

zapieczoną w środku, ale udałam nieświadomą niczego. Ona naturalnie<br />

czuła potrzebę wytłumaczenia mi co i jak, delikatnym tonem, żebym nie<br />

czuła się urażona i zrozumiała, na czym taki test miałby polegać.<br />

Egzamin miał polegać na tym, że chłopak dostawał taką zupę i ważne<br />

było, w jaki sposób ją zje i co będzie mówił w trakcie, a co potem.<br />

Pierwszy chłopak Heleny spojrzał na tę grzankę, rozdrobił ją łyżką,<br />

zjadł, a potem powiedział, że czuł się jak wróbel, który je rozmoczony<br />

chleb. Matce Heleny to się podobało. To było sensowne i szczere.<br />

Chodziło o to, czy chłopak jest uczciwy. Czy nie będzie próbował<br />

uwodzić Heleny, zaciągnąć jej do łóżka, a potem porzucić, nie<br />

przyjmując odpowiedzialności za jej zranione uczucia i potencjalny<br />

brzuch. Mama nie bała się tak bardzo niechcianej ciąży, jak właśnie tych<br />

zranionych uczuć. Najbardziej obawiała się, że Helena zmarnuje swój<br />

pierwszy raz. Zrobi to pod naciskiem jakiegoś chłystka, który w nią<br />

szybko wejdzie i jeszcze szybciej wyjdzie, nie pamiętając potem jej<br />

imienia. Dlatego Helena od najmłodszych lat była uczona tego, że<br />

chłopcy chcą tego jednego, zepsuć kobiecie życie, zabrać sferę intymną<br />

i na zawsze pozbawić ją złudzeń, że miłość, także fizyczna, jest czymś<br />

pięknym, a nie zwykłym zwierzęcym aktem. Helena nie musiała słuchać<br />

koleżanek, które z wypiekami na twarzy mówiły: „staje mu”, „chuj” albo<br />

„kutas”, i opowiadały, jak to u chłopaków się robi takie coś, że „on<br />

normalnie musi jej wsadzić, nawet spodni nie zdejmie, a potem rzuci”.<br />

Mogła sama snuć takie opowieści, bo dobrze je znała, z najlepszego<br />

źródła, jakim jest kobieta naszego życia, czyli matka. Kiedy pojawili się<br />

jacyś „narzeczeni”, Helena sama przybiegała do matki i mówiła, że tylko<br />

„trzymamy się za ręce”. Albo: „Mamo, to chyba już, bo jak on mnie<br />

dotknął, to ja się zrobiłam gorąca tam, wiesz, w czułym miejscu”. Matka<br />

tylko kiwała głową i przypominała, że to oczywiście normalne, takie


gorąco, była na tyle realistką, że wiedziała, że nie zdoła jej uchronić<br />

przed zwykłymi w jej wieku sprawami, ale mogła przecież sprawować<br />

nad nimi kontrolę. Helena chowała głowę w dłoniach i mówiła, patrząc<br />

przez szparki palców, jak bardzo by chciała, żeby takie gorąco<br />

przeżywać, kiedy naprawdę się zakocha. „Tak”, kiwała głową matka,<br />

„dobrze, że wiesz, córeczko, że to gorąco jest tylko w majtkach, a nie<br />

w tobie samej, jest na wierzchu, a nie w środku. Dobrze, że ty to wiesz,<br />

kochanie…”. I była już spokojna, o Helenę oraz o siebie.<br />

– Wierzyłaś w to, co mówi matka? – zapytałam kiedyś, kiedy<br />

siedziałyśmy przy stole, ja po gotowaniu, ona po napisaniu jakiegoś<br />

pisma urzędowego.<br />

– Wierzyłam, oczywiście. – Spojrzała zdziwiona. – Przecież mama<br />

miała rację…<br />

– Naprawdę miała? – zapytałam, zdając sobie sprawę z tego, że<br />

Helena jest bardziej związana z matką, niż mi się początkowo wydawało.<br />

– Miała – powiedziała z niezwykłą dla siebie stanowczością. – Ty<br />

w to nie wierzysz?<br />

– W co? W miłość?<br />

– Nie, oczywiście, że nie to miałam na myśli… – Spojrzała w bok.<br />

– Chodzi o to, że fizjologia dziewczynki, jej dojrzewanie, jest bardzo<br />

ważne.<br />

– To chyba nie ulega wątpliwości – przerwałam jej prędko.<br />

– No właśnie – kontynuowała. – Ja mam dziewczynkę, więc teraz<br />

rozumiem, że to co mama mówiła o mężczyznach, było bardzo mądre<br />

i ważne dla mnie jako kobiety.<br />

– A nie sądzisz, że matka pozbawiła cię możliwości, żebyś sama<br />

pewne rzeczy odkryła?<br />

– Absolutnie nie. – Ledwo dostrzegalne wahanie zagościło w jej<br />

głosie.<br />

Nabierałam powietrza, żeby wykorzystać ten cień, który<br />

zmarszczył jej czoło, wbić się między matkę a nią, ale ona się pozbierała<br />

bardzo szybko.<br />

– Pewnych rzeczy dowiadujesz się na podwórku, z całą<br />

wulgarnością i wszelkimi konsekwencjami. Lepiej, jeśli powie ci o tym<br />

ukochana matka, a wtedy sprawy, które mogły być tylko wulgarną


gadaniną, nabierają poezji.<br />

Przypomniałam sobie moją matkę. Nie przeszłoby jej przez gardło<br />

słowo „miesiączka”, a co dopiero poetyckie określenia genitaliów czy<br />

subtelności rodzącego się pragnienia mężczyzny w kobiecie. Jedynie<br />

ojciec zabrał głos w „tych” sprawach, mówiąc kiedyś, kiedy złapał mnie<br />

na przyglądaniu się umieszczonemu na plakacie chłopakowi z zespołu<br />

„Depeche Mode” z gołą klatą i umięśnionym torsem. Miałam już<br />

osiemnaście lat i nie kupowałam „Dziennika Ludowego”. Ten<br />

egzemplarz znalazł się u nas w domu zupełnie przypadkiem, kupiony<br />

przez mojego ojca. Chłopak był piękny i miał klatkę piersiową niczym<br />

rzeźba greckich mistrzów. Ojciec wszedł do pokoju zupełnie<br />

niespodziewanie, a ja schowałam gazetę, jakby złapał mnie na czymś<br />

nielegalnym. Rzucił tylko okiem na zdjęcie i na moje czerwone oblicze,<br />

a potem powiedział:<br />

– Żebyś za wcześnie nie zaczęła, bo potem z brzuchem nie chcę cię<br />

tu widzieć…<br />

Nie poczułam się zbrukana ani nawet obrażona. Raczej mi ulżyło,<br />

że nie zamierza rozmawiać ze mną na temat jakichś rzekomych<br />

chłopaków czy tego, co ja mogłabym do kogoś poczuć. Pewnie<br />

rzeczywiście w całej mojej potencjalnej intymności interesowało go<br />

tylko to, czy nie będzie musiał utrzymywać jeszcze jednej osoby. Matka<br />

nigdy nie zająknęła się na „te tematy”. Całe życie była pruderyjna. Jak<br />

byłam mała, mówiła o moim urodzeniu „przyniósł nam ciebie bocian”.<br />

Ale skąd wiedział, że to do was ma polecieć, skąd, pytałam naiwna<br />

trzylatka, a matka burczała, że już on tam wiedział, gdzie trzeba dziecko<br />

zostawić. Szczegółów na temat poczęcia dowiedziałam się dopiero<br />

w siódmej klasie na biologii, gdzie pani wytłumaczyła wśród chichotów,<br />

jak plemnik zapładnia komórkę jajową, a potem zapłodnione jajo<br />

zagnieżdża się w macicy. Powiedziała nam też o podstawach<br />

antykoncepcji, za co o mało nie została zwolniona ze szkoły. Rodzice<br />

uważali, że im mniej wiemy na temat „tych rzeczy”, tym mniejsze<br />

prawdopodobieństwo, że będziemy chciały same spróbować. Takie<br />

myślenie jest naiwnością graniczącą z głupotą, ale także jest bardzo<br />

wygodne. Kiedy przytrafi się niechciana ciąża, jak u Bożenki z mojego<br />

osiedla, rodzice mogą zwalić winę na szkołę, a szkoła na rodziców.


Przez żadną ze stron Kościół nie zostaje wmieszany, bo wiadomo,<br />

o czym ksiądz ciągle mówi. W przypadku Bożenki nie został też<br />

wmieszany ojciec dziecka, który spokojnie chodził sobie do technikum,<br />

podczas kiedy matka jego dziecka prała pieluchy i robiła maturę<br />

w szkole wieczorowej. Stosunek moich rodziców do kwestii seksualnych<br />

nie zmienił się nawet po moim zamążpójściu. Kiedy Sławek żartował na<br />

tematy związane z seksem czy cielesnością, matka wychodziła z pokoju<br />

albo uciekała spojrzeniem w bok. Poza tą jedną rozmową o dzieciach,<br />

kiedy kładła mi do głowy, że powinnam mieć dzieci, bo to jest<br />

powinnością katoliczki, nie powiedziała na ten temat zupełnie nic.<br />

– No, nie wiem – wróciłam do rozmowy z Heleną. – A granica<br />

między toksycznością matki a jej oddaniem córce?<br />

– Toksyczność matki? – Zaśmiała się. – Nie ma czegoś takiego.<br />

Oczywiście są patologie, związane głównie z alkoholem, ale ja nie<br />

mówię o tym…<br />

– Ja też nie mówię o tym – zaprotestowałam. – Wyobraź sobie, że<br />

w końcu spotykasz tego właściwego i zaczynasz być z nim bliżej… I co,<br />

opowiadasz o tym matce?<br />

– Dokładnie – powiedziała. – Nie ma w tym nic złego.<br />

– A twój mąż o tym wiedział? – Zadałam to pytanie niewinnym<br />

tonem, będąc przekonana, że odpowiedź będzie brzmiała: „nie”.<br />

– Powiedziałam mu. Chciałam być uczciwa.<br />

– Czy on się z tym dobrze czuł? – indagowałam.<br />

Poprawiła się na krześle, przesunęła palcami po włosach.<br />

– Na początku było mu to obojętne – odparła. – Nawet był chyba<br />

tym zafascynowany. To tak, jakby miał nas obie… Potem, kiedy… to się<br />

zaczęło, bardzo często wychodził właśnie od mojej relacji z mamą…<br />

– Czyli jednak… – Pokiwałam głową z satysfakcją.<br />

– On nie miał racji – protestowała. – Mama była blisko tylko na<br />

początku takich relacji, potem nie wchodziła nam do sypialni. Myślisz<br />

pewnie, że opowiadałam jej, ile razy w tygodniu i w jakiej pozycji. Nie,<br />

nie…<br />

Nie byłam pewna, czy tę rozmowę powinnyśmy kontynuować.<br />

– Ale pewnie trudno było przekonać go, że mama była na początku<br />

obecna w waszym życiu intymnym, a potem nagle nie chciała się


wtrącać.<br />

– To prawda – przyznała – Nigdy w to nie uwierzył…<br />

No właśnie. Nikt by nie uwierzył. Pytanie tylko, dlaczego na<br />

początku odpowiadał mu taki układ, a potem nagle przestał. Chociaż<br />

może i odpowiadał, tylko coś się zmieniło albo on się zmienił. Kto wie…<br />

W każdym razie jej mama po tej rozmowie jawiła mi się nie tylko jako<br />

stanowcza osoba, która miała swoją koncepcję co do zasadności<br />

wyborów córki i ponoszonych przez nią konsekwencji, ale także jako<br />

niestrudzona kontrolerka jej pożycia intymnego. Nie słyszałam o drugiej<br />

matce, która by nie tyle pilnowała córki przed popełnieniem życiowego<br />

błędu, ale sama eliminowała potencjalne czynniki mogące do tego błędu<br />

doprowadzić. Czynniki sadzała przy stole i częstowała zupą pavese.<br />

– Czy twój mąż zjadł we właściwy sposób tę zupę, o której<br />

mówiłaś? – zapytałam.<br />

– Nie było właściwego sposobu. – Ocknęła się z zadumy.<br />

– Chodziło w ogóle o to, w jaki sposób oni reagują na tę zupę, jak jedzą<br />

grzankę i co mamie mówią.<br />

– I na tej podstawie ona mówiła, który będzie dobry w łóżku? –<br />

prowokowałam świadomie.<br />

– Też nie. – Zaśmiała się, ale potem zaraz umilkła, zerknąwszy na<br />

zamknięte drzwi pokoju, w którym spała diabelsko-anielska córeczka. –<br />

Ona mówiła, który będzie dobry dla mnie.<br />

– Słuchałaś jej? – dopytywałam.<br />

– Zazwyczaj to nie było nic poważnego. Mówię o chłopakach. Był<br />

taki jeden w liceum, Maciek. Podobał się wszystkim dziewczynom.<br />

W końcu umówił się ze mną. Możesz sobie wyobrazić, jaka ja byłam<br />

szczęśliwa. Poszliśmy do kina na „Poszukiwaczy zaginionej arki”,<br />

a potem do domu…<br />

– Zdał test zupy?<br />

– Zupełnie nie. – Uśmiechnęła się. – Zacznijmy od tego, że nic<br />

chciał do mnie przyjść na obiad. Wciągnęłam go na górę niemal siłą.<br />

Mama podała mu zupę, ale już na wstępie wiedziałam, że nie będzie<br />

dobrze, bo musiała mu dwa razy powtarzać, żeby umył ręce.<br />

– Brudas…<br />

– Właśnie. Potem spojrzał na tę grzankę i powiedział, że on tego


nie zje.<br />

Poskrobała paznokciem o kuchenny stół.<br />

– Odsunął talerz i powiedział, że on takich rzeczy nie je…<br />

– A mama? – zainteresowałam się.<br />

– Mama odparła grzecznie, że ma jeszcze schabowego<br />

z ziemniakami i buraczki. On na to, że trzeba było tak od razu…<br />

– A kiedy ci twoi chłopcy szli, mama brała cię na kolana i dawała<br />

wykład na temat tego, że to nieodpowiednia osoba dla ciebie?<br />

– Wcale nie… A w przypadku Maćka nic nie powiedziała. Ani<br />

słowa. Więcej się z nim nie umówiłam. Rozpowiadał, że mam dziwną<br />

rodzinę, chociaż widział jedynie mamę. Ja miałam w pamięci to, że on<br />

nie umył rąk, i jaki grymas zrobił na widok tego bulionu…<br />

Czyli w tej zupie i w mamusinej koncepcji było jednak coś<br />

prawdziwego.<br />

– A twój mąż? Jak jadł zupę pavese?<br />

Zamyśliła się. Znów zerknęła na pokój córki.<br />

– On świetnie dał sobie radę. Wyjadł sprawnie grzankę, zjadł zupę<br />

cebulową, nie roniąc nawet jednej kropelki z łyżki. Jakby brał udział<br />

w konkursie…<br />

Ten jej mąż taki był. Perfekcja i kontrola. Jeszcze parę lat,<br />

a poradziłby sobie z Heleną. Chodziłaby jak porządnie naoliwiony trybik<br />

i wierzyła głęboko, że zasługuje na takie traktowanie. Nie przewidział<br />

tylko tego, że ona zdecyduje się zapytać mamy, czy w jej małżeństwie na<br />

pewno wszystko gra. A kiedy mama wkroczyła, nie miał najmniejszych<br />

szans.<br />

– Potem bardzo chwalił zupę, mamy kuchnię i cały dom. Sprawiał<br />

przy tym bardzo dobre wrażenie…<br />

– Ale mamie się nie podobał…<br />

– Stwierdziła, że jest za gładki, za perfekcyjny…<br />

Uśmiechnęła się z zadumą. Może jej też się taki wydawał?<br />

– Wiedziała, że nie istnieje mężczyzna bez wad. A skoro chciał za<br />

takiego uchodzić, najwyraźniej coś ukrywał. – Zadumała się na chwilę. –<br />

Mama uznała, że on chciał wkupić się w jej łaski.<br />

– Heleno. – Zaczęłam zbierać się do wyjścia. – Muszę iść do<br />

siebie. Umówiłam się z koleżanką.


– Oczywiście. – Zerwała się. – Weź proszę część kotletów dla<br />

siebie i twojej znajomej…<br />

– Nie – zaprotestowałam. – Ona przychodzi na herbatkę i ciasto.<br />

Zwykle sama je robi i przynosi.<br />

Chciałam zostać i dowiedzieć się wszystkiego, każdego szczegółu<br />

z jej życia, ale byłoby to bardzo niezręczne. Jeszcze nie dojrzała do<br />

najintymniejszych zwierzeń. Spojrzała na mnie niepewnie. Pomyślałam,<br />

że jeśli nawet zaproponuje, żebym została, wtedy stanowczo odmówię.<br />

Jest za wcześnie. Mogę stracić jej kruche zaufanie i wtedy nie powie mi,<br />

jakie relacje łączyły ją z innymi mężczyznami i czy przypadkiem<br />

Anielka nie jest owocem romansu.<br />

– Może nie ma nic złego w tym, że facet chce się podobać<br />

przyszłej teściowej – powiedziałam, ubierając się. – A może twoi<br />

mężczyźni uważali mamę za damę? Dlatego tak się starali…<br />

– Być może. – Pokiwała głową. – Weroniko, czy ja mogę ci<br />

pomóc?<br />

Na moment zbiła mnie z tropu. W czym chciała mi pomóc?<br />

W założeniu płaszcza i apaszki w kwiatki?<br />

– Bo ja zawracam ci głowę moją mamą i jej obiadami dla<br />

chłopaków…<br />

– Ależ skąd – zaprotestowałam. – Rozmowy z tobą przynoszą mi<br />

radość. Dzięki temu, że jesteście w moim życiu, czuję się mniej samotna.<br />

Zrobiłam smutną minę i westchnęłam cicho.<br />

– Bo ja czasem myślę, że nadużywam twojego czasu i zaufania…<br />

– krygowała się w korytarzu.<br />

– Przecież wiesz, że chętnie przychodzę. Czuję, że mam dla kogo<br />

żyć – dodałam. – Bardzo chciałabym, żebyś mi wszystko powiedziała.<br />

Bardzo mnie to interesuje. Ale dziś…<br />

Opuściła głowę.<br />

– Już i tak bardzo dużo dla mnie zrobiłaś… – powiedziała.<br />

– Wiem, że masz jeszcze jakieś życie oprócz mnie, Anielki i naszych<br />

problemów…<br />

Przestraszyłam się, że moje słowa ją uraziły. Chciałam, żeby<br />

uważała mnie za przyjaciółkę, ale wszystko działo się za szybko. Czułam<br />

się tak jak przy intensywnym zakochaniu. Oczywiście, można być


pewnym swojego uczucia, wierzyć, że zaraz po pierwszej randce można<br />

zamieszkać ze sobą i spędzić całe życie. Coś takiego właśnie<br />

odczuwałam. Takie wrażenie bliskości, uczucia jednego, jedynego. Ale<br />

miałam przy tym świadomość kruchości tej relacji. Mimo wszystko. Nie<br />

chciałam jej zepsuć, zbrukać, nie chciałam niczego przyspieszać. Za<br />

wszelką cenę postanowiłam nie dopuścić do tego, żeby powtórzyła się<br />

historia Marcina albo Carmen. Na myśl o niej zakłuło mnie w sercu,<br />

jakby osa wbiła tam żądło. Wyobrażałam sobie nie raz, jak Helena<br />

całkowicie się ode mnie uzależnia. Prawdziwe jednak uzależnienie<br />

wymaga czasu i delikatności. A ja miałam czas, byłam taktowna i bardzo<br />

delikatna. I już w tych sprawach doświadczona. Wiedziałam nie tylko,<br />

jak skraść komuś duszę, ale i jak utrzymać ją przy sobie.<br />

– Nic nie zrobiłam, skarbie – powiedziałam. – Nie powinnaś tak<br />

myśleć. Po prostu czasami ci coś uszyję, usmażę albo przypilnuję. To<br />

nic, to zwyczajne przysługi między ludźmi. Nic nadzwyczajnego.<br />

Kręciła głową, protestowała. Krygowała się, że to, co dla niej<br />

robię, jest nadzwyczajne. Powtórzyła to słowo kilka razy. W końcu<br />

zaproponowała:<br />

– Jeśli czujesz się samotna, zostań może… Albo przyjdź, kiedy ta<br />

znajoma sobie pójdzie.<br />

– Dziękuję, kochana moja – powiedziałam. – Nie tym razem. Jutro,<br />

przepraszam, nie wpadnę. Mam dużo spraw. Pojutrze także chyba nie…<br />

To nie była prawda. Nie miałam nic do roboty, poza myśleniem<br />

o niej, pomaganiem jej we wszystkim. Mogłam jeszcze myśleć o tym,<br />

jak opanować tę jej nieznośną córeczkę. Ale poza tym nic nie miałam do<br />

roboty. Ale, powtarzam jeszcze raz, to nie było dobre, że przychodziłam<br />

do niej co dzień. Musiałam ograniczyć wizyty, sprawić, żeby za mną<br />

tęskniła.<br />

– Obiecaj, że zostaniesz, kiedy będziesz miała ochotę… – nie<br />

ustępowała, żegnając mnie w drzwiach.<br />

– Helenko – pogładziłam ją po twarzy – zostanę, jeśli będziesz<br />

mnie potrzebowała…<br />

– Mam nadzieję, że to ja kiedyś będę ci potrzebna – upierała się.<br />

Uśmiechnęłam się do niej. Była słodka z takim dziecinnym<br />

uporem. Co mi chciała ofiarować? Opowieści o mężczyznach, z którymi


yła? Ze szczególnym uwzględnieniem historii początku, rozkwitu<br />

i upadku jej małżeństwa, analizy, czyja to wina, roli obojga… Czy ja<br />

naprawdę chciałam tego słuchać? Niestety, odpowiedź była twierdząca.<br />

Chciałam wiedzieć wszystko o jej życiu przede mną. Szczególnie o tym<br />

etapie, w którym brał udział Sławek.<br />

– Mała. – Wzięłam ją za rękę. Było mi gorąco w palcie i berecie. –<br />

Jestem przy tobie i Anielce. Zawsze ci pomogę. Pojedź gdzieś, zabaw<br />

się, a ja zostanę z Anielą.<br />

– Nie mam ochoty na żadne wyjazdy, raczej chciałabym<br />

pogadać… – westchnęła.<br />

– Pogadamy. – Kiwnęłam głową. – Też lubię się wygadać… Dziś,<br />

kochana, muszę iść…<br />

– Masz jakieś sprawy przez kilka dni – przerwała mi.<br />

– Przepraszam, Weroniko… Zapominam, że masz swoje sprawy…<br />

Machnęłam ręką, niby na te ważne zadania, objęłam ją<br />

i poklepałam przyjacielsko po plecach. Wydawała się rozczarowana.<br />

Wyszłam na mokry od deszczu beton przed blokiem. Trąciłam<br />

dżdżownicę czubkiem starego buta. Dziwne, coraz mniej było<br />

dżdżownic. Kiedy byłam mała, po deszczu wyłaziły całymi chmarami,<br />

teraz z rzadka widywałam pojedyncze, marne sztuki. Spojrzałam w górę<br />

na oświetlone okno. Stała tam i machała mi ręką. Chwilę walczyłam<br />

z pokusą, żeby wrócić i zostać na noc, zmyślając na poczekaniu historię<br />

o odwołanej wizycie, ale w końcu poszłam, garbiąc się i suwając nogami<br />

po mokrym betonie.<br />

•<br />

Przyczaiłam się pod jej skórą niczym robak. Wwierciłam się,<br />

przycupnęłam i czekałam, co będzie dalej. Byłam gotowa wwiercać się<br />

w nią, gryźć albo głaskać łagodnie odnóżami, w zależności od<br />

zapotrzebowania. Porównanie do robaka wydaje mi się dobrze<br />

odzwierciedlać to, kim dla niej na początku byłam. To nic złego.<br />

Przecież robaki towarzyszyły mi przez całe życie. Nawet jako dziecko<br />

się ich nie bałam. Potrafiłam wziąć pająka na rękę i łagodnie do niego


przemawiać, zanim starannie nie wyniosłam go na balkon albo na trawkę<br />

przed dom. „Mój ty biedny szaraku”, szeptałam, robiąc z ręki kulkę<br />

i czerpiąc niemal ekstatyczną przyjemność z dotyku odnóży owada.<br />

„Gdyby złapał cię kto inny, byłbyś już rozgniecioną breją, a tak<br />

pójdziesz sobie na trawkę… zaraz cię wyniosę przez blok, tylko<br />

pamiętaj, nigdy, przenigdy nie chodź tam, gdzie mieszkają ludzie”.<br />

Potem wynosiłam nieszczęśnika tak, jak obiecałam, w ręku albo<br />

w pudełku od zapałek na rzadką trawę wokół huśtawek. Rodzice nie<br />

wiedzieli o moim dziwactwie. Ja zresztą tego tak nie odbierałam. Nie<br />

powiedziałabym, że jestem szczególną miłośniczką zwierząt czy nawet<br />

owadów albo że mam szacunek do wszelkich form życia. Po prostu nie<br />

lubiłam, kiedy owada przygniatano gazetą albo butem, brzydziłam się<br />

rozgniecionej szarej mazi wypływającej spod jego pancerzyka. Bałam<br />

się drgających odnóży umierającego drobiazgu. Nie interesowałam się<br />

światem owadów, ich budową czy funkcjonowaniem w przyrodzie, ale<br />

doceniałam ich urodę i kolory, jakimi obdarzyła je natura. Teraz<br />

wyobrażałam sobie siebie właśnie jako małego owada, który złożył<br />

fioletowo-bordowe skrzydełka, skupił łepek i czułki, a następnie<br />

przycupnął gdzieś w pobliżu ucha Heleny, aby w razie czego być blisko<br />

niej i móc jej doradzić, jak postępować. W każdej chwili Helena mogła<br />

mnie spod tej skóry wydrapać, rozgnieść jak pospolite obrzydlistwo i ze<br />

wstrętem wyrzucić. Miałam jednak wrażenie, że ona by tego nie zrobiła.<br />

Nawet wtedy, gdyby przez przypadek odkryła moją prawdziwą naturę.<br />

Wielokrotnie wyobrażałam sobie, jak ona odkrywa, kim naprawdę<br />

jestem, i w jej zielonych oczach pojawiają się łzy. Czy byłyby to łzy<br />

nienawiści? Na pewno nie. Helena raczej rozpłakałaby się z żalu, że stała<br />

jej się krzywda za moją sprawą, albo lepiej – poczułaby pewnie, że to jej<br />

wina, to wszystko, co się stało, albo co gorsza, mogło stać za moją<br />

sprawą. Na razie jednak niczego nieświadoma chodziła sobie po moim<br />

mieszkaniu, nucąc jakieś melodyjne piosenki i próbując się urządzić<br />

w moim domu.<br />

– Weroniko, nie musisz zabierać swoich rzeczy z szafek…<br />

– powiedziała cichutko, widząc, jak przenoszę stare talerze dziadków.<br />

Taka delikatna istota jak Helena umiała przyjąć mieszkanie ode<br />

mnie za grosze, ale już myśl, że miałabym mieć kłopot w usuwaniu


swoich rzeczy, zupełnie ją przygnębiła. Tak, Helena nie lubiła robić<br />

ludziom kłopotu.<br />

– Powinnam zrobić selekcję, a ty i Anielka musicie mieć miejsce<br />

dla siebie – powiedziałam stanowczo.<br />

Kilka dni wcześniej pod dom zajechał samochód dostawczy<br />

i dwóch dziarskich panów przyniosło do mieszkania sporo rzeczy, w tym<br />

ubrania, bieliznę pościelową i zastawę stołową. Jej mama przysłała to<br />

wszystko. Chyba nie rozstały się w gniewie, tylko zaszło jakieś<br />

nieporozumienie, skoro w dwa tygodnie po przeprowadzce matka dała za<br />

wygraną i przysłała jej akcesoria kuchenne i pozostałe ubrania.<br />

– Dziękuję, kochana… – wyszeptała i w miarę jak ja wyciągałam<br />

stare talerze, szklanki i kubki, stawiała na półkach te, które dała jej<br />

matka.<br />

– Bardzo się cieszę z tych poduszek i koców – powiedziałam,<br />

kiedy skończyłyśmy układać nowe rzeczy w kuchni i przeszłyśmy do<br />

pokoju. – Tu było strasznie smutno… Miałam lokatorkę, która cały salon<br />

pokryła kolorowymi materiałami, ale kiedy się wyprowadziła, zabrała je<br />

ze sobą.<br />

– Tu jest bardzo ładnie i przytulnie – stwierdziła stanowczym<br />

tonem. – Kładę nasze rzeczy po pierwsze dlatego, że mama je przysłała,<br />

po drugie, żeby nie upychać ich w szafie, a po trzecie – ze względu na<br />

Anielę, która będzie się czuła bardziej… u siebie. Ja nie<br />

potrzebowałabym zmian.<br />

– Powinniście nadać temu miejscu indywidualny charakter –<br />

zaprotestowałam. – Nie ma znaczenia, że to wynajmowane mieszkanie<br />

i kto wie, gdzie i z kim będziecie mieszkały za rok. Musicie czuć, że to<br />

dom. Tymczasowy, ale dom…<br />

– Dlatego kładę te rzeczy. – Narzuciła patchworkową kapę na bury<br />

tapczan.<br />

Kapa była w podobnych kolorach jak to, co leżało za czasów<br />

Carmen, ale poduszki zupełnie inne. W czerwone i zielone kwiaty na<br />

granatowym tle. Obrus na stół położyła koronkowy, bardzo delikatny,<br />

a na nim czerwoną paterę z jabłkami i mandarynkami.<br />

– Bardzo ładnie. – Pochwaliłam. – Teraz trzeba by powiesić jakieś<br />

zdjęcia.


– Już postawiłam przy łóżku Anieli… – powiedziała, kładąc<br />

książki na półki.<br />

– Ale to tylko dwa zdjęcia i w dodatku przedstawiające samą<br />

Anielkę. Mam na myśli twoje zdjęcia…<br />

Być może nie chciała stawiać na półkach ani wieszać na ścianach<br />

zdjęć, które zrobił jej mąż. Mogłam to zrozumieć. Ale ona powiedziała<br />

mi, że ma tylko kilka fotografii, ponieważ nie znosi być uwieczniana na<br />

zdjęciach. Czuje wtedy jak Indianie, że ulatuje jej dusza. Na<br />

uroczystościach, nawet rodzinnych, zawsze prosi, żeby jej nie<br />

uwieczniać. Poza tym, wyznała, nie chciała się wyróżniać, dawać<br />

pretekstu gościom do dyskusji na temat tego, dlaczego w domu wiszą jej<br />

zdjęcia.<br />

– To takie… nieskromne i wyzywające, kiedy dom jest obstawiony<br />

zdjęciami domowników… Wszyscy to oglądają i komentują…<br />

Różnica między mną a Heleną, oczywiście jedna z różnic, była<br />

taka, że to ona chciała przejść przez życie niezauważona, ale wszędzie<br />

tam, gdzie była, odciskała swoje piętno. Ja natomiast, nawet gdybym<br />

odpaliła bombę i zrównała z ziemią średniej wielkości miasteczko,<br />

w „Wiadomościach” pokazaliby jedynie sieroty i zniszczenia, a mnie<br />

samą jedynie przelotnie, w kominiarce, wycinając w dodatku moją<br />

wypowiedź. Nie byłoby nawet relacji z procesu, gdyby do niego<br />

oczywiście doszło. A Helena zupełnie przeciwnie. Nawet jeśli weszła do<br />

sklepu po chleb i serek wiejski, robiła takie wrażenie, że kasjerki<br />

zapamiętywały ją bez trudu. Niedawno kupiła przeterminowane mięso<br />

w markecie, wzięła je do koszyka, nie spojrzała na tackę, nie przeczytała<br />

daty. Zorientowała się dopiero, kiedy wróciła do domu i wypakowała<br />

z moją pomocą tę nieszczęsną pierś kurzą. Nie musiała tego robić, ja<br />

przecież zapewniałam jedzenie, mięso, wędliny i wszystko co trzeba. Co<br />

jej strzeliło do głowy, żeby kupować pierś kurzą, czort jeden wie.<br />

Zaczęła dywagować, czy to mięso na pewno byłoby dobre dla Anielki.<br />

Ona sama może się zatruć albo nie jeść w ostateczności, ale Aniela<br />

powinna dostać pełnowartościowy obiad. Powiedziałam wtedy, z trudem<br />

powstrzymując zdenerwowanie, żeby wróciła do sklepu i oddała.<br />

Poradziłam, żeby ostro domagała się swego. Mięso miało zupełnie szary<br />

kolor. Ale Helena, cała w pąsach, odparła, że nie wzięła rachunku. Zła


yłam wtedy na nią, ledwie się powstrzymałam, żeby jej nie wygarnąć.<br />

Jak można było nie wziąć paragonu? Ja sama brałam każdy rachunek,<br />

a chwilę po odejściu od kasy analizowałam, czy na pewno wszystko<br />

dobrze zostało policzone. To nic, dodałam, ja pójdę z tobą. Poszłyśmy.<br />

Helena wzdychająca, że może komuś będzie musiała zrobić przykrość,<br />

ale w końcu chodziło o dobro Anielki, i ja, jak chmura gradowa obok<br />

niej, gotowa walczyć o tę kobietę jak lew. W markecie pociągnęłam ją<br />

od razu do działu obsługi klienta i bez ceregieli zaczęłam się domagać<br />

wymiany towaru oraz odszkodowania. Pani w wieku mocno średnim,<br />

o szarych, mysich włosach, zapytała o paragon.<br />

– Nie mam. – Moja Helena załamała ręce.<br />

– Zaraz, chwileczkę… – zaczęłam.<br />

– Czy pamięta pani, która z kasjerek panią obsługiwała? – Ku<br />

mojemu zdumieniu padło bardzo grzeczne pytanie z ust kobiety.<br />

– Naturalnie – ożywiła się Helena. – To ta pani w pierwszej kasie<br />

o oryginalnych włosach. Miała też bardzo ładne ręce – dodała.<br />

Ja i ta z działu obsługi zastygłyśmy na moment. Potem ona<br />

pozbierała się i przez megafon zawołała kasjerkę z kasy numer jeden.<br />

Chwilę stałyśmy, bo kobieta, której włosy i ręce wydały się Helenie<br />

oryginalne, musiała wstukać górę towarów z koszyka starszego<br />

małżeństwa, ale kiedy przyszła, natychmiast odwzajemniła uśmiech<br />

Heleny i kiwnęła grzecznie głową.<br />

– Kasiu – zaczęła tamta – pani twierdzi, że przed godziną robiła<br />

zakupy. Czy wydałaś klientce paragon?<br />

– Naturalnie. – Kasia kiwnęła głową i zastygła oburzona.<br />

– To ja nie wzięłam paragonu! – Helena zamachała rękoma<br />

w obronie tej Kasi o rzekomo oryginalnych włosach.<br />

– Chcemy zwrócić przeterminowane mięso… – nie ustępowałam.<br />

– Chodzi o to, czy pamiętasz tę panią… – zaczęła kierowniczka.<br />

– Pamiętam, naturalnie, pani robiła zakupy niecałą godzinę temu. –<br />

Kiwnęła głową Kasia. – Pani jest stałą klientką – dodała. – Pani kupuje<br />

przynajmniej raz w tygodniu. Pani płaci kartą.<br />

Zastanawiałam się, ile razy jeszcze ta Kasia powie „pani”.<br />

W Helenie było coś takiego, co mój dziadek określiłby mianem „dama”.<br />

Kasia z kasy naturalnie nie znała tego pojęcia, ale coś jej się po głowie


okolonej grubym warkoczem widocznie tłukło, bo od razu uznała, że<br />

Helena to ktoś. Spojrzałam triumfalnie na trzy kobiety stojące obok<br />

siebie i wyjęłam tackę z szarą ze starości, zafoliowaną kurzą piersią.<br />

Wciąż czekałam na komentarz, że moja Helena mogła patrzeć na to, co<br />

wybiera, albo że mimo wszystko brak paragonu uniemożliwi<br />

dochodzenie sprawiedliwości dziejowej. Nic takiego jednak nie<br />

nastąpiło.<br />

– Życzy pani zwrot kosztów czy nowy towar? – zapytała krótko<br />

kierowniczka.<br />

– Dziękuję pani. – Helena znów powiedziała swoje ulubione słowo.<br />

– Chciałabym poprosić o mięso, ponieważ, widzi pani, moja mała<br />

córeczka wróci do domu ze szkoły i ja chciałabym…<br />

Kierowniczka skinęła głową na pracownicę, ta wzięła bez słowa<br />

tackę i poszła w głąb sklepu, zapewne po nowe mięso. Nie wróciła do<br />

nas od razu, tylko najpierw poszła do swojej kasy i nie zdejmując<br />

tabliczki „kasa nieczynna”, coś tam stukała w kasę i ważyła kilkakrotnie.<br />

Potem podeszła do nas i oddała Helenie złotówkę i dwa grosze oraz<br />

paragon.<br />

– Mam nadzieję, że będzie pani u nas robiła zakupy – powiedziała<br />

kierowniczka. – Pozostaje mi tylko przeprosić panią. Towar zapewne<br />

przez pomyłkę trafił na sklep.<br />

– Ależ to ja przepraszam – odparła, odgarniając delikatne blond<br />

włosy i patrząc na mnie z mieszaniną wdzięczności i wyrzutu.<br />

– Oczywiście będę tu przychodziła. Bardzo paniom dziękuję i jeszcze<br />

raz przepraszam.<br />

Wyszłyśmy stamtąd. Ja z uczuciem triumfu, chociaż z niewielkim<br />

niedosytem. Wszak nastawiona byłam na walkę, zepsucie opinii temu<br />

sklepowi w odwecie za zepsute mięso, a tu poszło jak z płatka. Helena<br />

szła milcząca, na twarzy miała wypisane poczucie winy. Ta kobieta<br />

przepraszała, że żyje. Mogłam się założyć, że zastanawiała się, czy<br />

mimo wszystko nie sprawiła jakichś kłopotów Kasi z warkoczem.<br />

– Myślisz Weroniko, że ta kasjerka nie będzie miała przeze mnie<br />

przykrości? – zapytała po kilku minutach milczenia. Patrzyła przy tym<br />

na czubki swoich starannie wypastowanych butów.<br />

– Absolutnie jestem pewna, że nie. – Ja dla równowagi patrzyłam


na swoje wygodne obuwie, nieco rozczłapane i ze śladem wystającego<br />

halluksa na obu stopach. – Co najwyżej osoba, która rozkładała mięso na<br />

sklepie.<br />

– Nie mówi się „na sklepie” – machinalnie odpowiedziała Helena<br />

i jeszcze bardziej pochyliła głowę. – To było tylko dziesięć złotych. Mój<br />

błąd w dodatku. Może nie warto było ryzykować, że komuś stanie się<br />

krzywda.<br />

Nie wytrzymałam i stanęłam na środku chodnika, tamując ruch za<br />

mną. Jakiś młody człowiek ze słuchawkami na uszach odbił się od moich<br />

pleców i zamiast powiedzieć „przepraszam”, podniósł ręce w geście,<br />

jakby się poddawał. Może myślał, że pod płaszczem chowam broń.<br />

– Po prostu zwróci uwagę komuś, żeby nie kładł starego towaru.<br />

– Prawie się zdenerwowałam. – Myślisz, że to przypadek? Przecież oni<br />

codziennie wciskają ludziom przeterminowany towar. Pięć osób na<br />

dziesięć zwraca. Ale pięć uda się ludziom wcisnąć. Nie przychodzą, nie<br />

robią awantur i nie żądają pieniędzy, bo szkoda im na to czasu…<br />

– Jakie pięć osób? – zapytała, a mnie opadły ręce. – Sądzisz, że<br />

ludzie z gruntu są nieuczciwi?<br />

Nie wiedziałam, czy ludzie rodzili się obarczeni genem<br />

nieuczciwości. Niektórzy pewnie tak. Dziad z pradziadem kombinowali,<br />

w spermie przekazywali gen kombinatorstwa swoim synom i wnukom.<br />

Ci łączyli go z genami mamusiek i babć, które robiły przysługi pani Jasi<br />

czy pani Zdzisi, żeby dostać lepszy towar albo po obniżonej cenie, albo<br />

chociaż tak zwany cynk. Niektórzy może i przychodzili na świat<br />

nieskalani nieuczciwością. Ale kto ich uchroniłby od skalania głupotą,<br />

bezmyślnością, każącą im przyjmować świat takim, jakim on jest? Stąd<br />

tylko prosta droga do nieuczciwości. Tak uważałam.<br />

– Na pewno są uczciwi, Helenko – powiedziałam ugodowo, bo nie<br />

chciało mi się niczego jej tłumaczyć. – Tyle że w takich sklepach ludzie<br />

są zmuszani do pewnych praktyk, które niestety nie są do końca<br />

etyczne…<br />

Tyle chyba mogła zrozumieć, ale ona nie, dalej paplała swoje<br />

nawiedzone tezy, których słuchałam wybiórczo, kiwając pokornie głową.<br />

– Ja wierzę, że ktoś zrobił to przez pomyłkę – zakończyła wreszcie<br />

te wywody, na szczęście, bo już mi się zbierało na wymioty. – I chciałam


dziś zrobić obiad, żeby cię nieco odciążyć, i patrz… – kajała się.<br />

Nic nie powiedziałam, pokiwałam tylko głową energicznie, że<br />

doceniam to, a kiedy weszłyśmy do mieszkania, zaproponowałam, że<br />

sama szybciutko usmażę kotlety, bo zaraz, za chwilę Anielka wróci do<br />

domu, a Helena, zanim się za coś zabrała, mijały całe wieki. Zgodziła się<br />

łatwo i poszła do sypialni przebierać się w strój domowy. To też była<br />

jednak z rzeczy, która mnie w Helenie zachwycała. Widziałam dużo<br />

filmów przedwojennych i tam bohaterowie przebierali się do kolacji. Ja<br />

przebierałam się jedynie w ubranie odpowiednie do pogody, do głowy<br />

by mi nie przyszło w innym stroju jadać śniadanie, a w innym kolację.<br />

Ale nie Helena. Ona wracała z pracy i zdejmowała jedwabne, białe<br />

bluzki, pakowała je w foliowe worki i szykowała do prania. Następnie<br />

zdejmowała powoli ołówkowe spódnice, także często jedwabne albo<br />

z tak cienkiej wełny, że sprawiały wrażenie delikatnych jak jedwab<br />

i starannie wieszała na wieszaku z żabkami, a potem do szafy. Przedtem<br />

je oglądała, czy nie mają zagniecenia albo jakiej plamki. Nigdy nie<br />

miały. Helena nie gniotła rzeczy. Nie wiem, czy nie siadała<br />

w autobusach i tramwajach. Nawet jeśli podróżowała na stojąco, to<br />

przecież musiała siadać w swoim biurze przed komputerem albo<br />

ostatecznie na kanapie dla interesantów. W jaki zatem sposób szła przez<br />

życie bez jednej plamki na ubraniu czy choćby zagniecenia? Pierwszy<br />

raz, kiedy zobaczyłam ją przebierającą się, nie mogłam się powstrzymać<br />

i patrzyłam na nią z ukrycia. Zdjęła bluzkę, potem spódnicę i po<br />

wykonaniu rytuałów z wieszaniem stanęła naprzeciw okna. Była cieniem<br />

spowitym w białą halkę. Stała boso, w pończochach, ręce miała<br />

swobodnie ułożone wzdłuż ciała. Jasna głowa odznaczała się na tle nieba<br />

w poświacie. Stała tak dłuższą chwilę. Nie umiałam oderwać wzroku,<br />

odejść, opuścić tej wąskiej szpary, przez którą ją widziałam. Moje<br />

patrzenie miało wymiar niemal erotyczny. Zachwyt był większy niż<br />

sympatia, jaką do niej odczuwałam, większy niż współczucie, jakie do<br />

niej czułam. Nawet pogarda dla jej naiwności nie zdołała przesłonić mi<br />

piękna tej postaci. Drgnęłam wtedy i aż się spociłam, ponieważ bałam<br />

się, że ona może mnie usłyszeć i zdemaskować. Musiałam stać przed nią<br />

bez zupełnie bez maski, bez swojego stanowczego wyrazu twarzy,<br />

dającego jej poczucie bezpieczeństwa, które przywdziewałam za każdym


azem, kiedy byłam przy niej. Nie usłyszała mnie. Mogła udawać, że<br />

ciche skrzypnięcie podłogi nie dotarło do jej świadomości. Mogła<br />

naprawdę mnie nie usłyszeć. Stałam jeszcze, kiedy odwróciła się<br />

i włożyła sukienkę oraz płaskie pantofelki, poprawiła niepotrzebnie<br />

włosy. Dopiero wtedy odeszłam do kuchni. Smażąc kotlety,<br />

wyobrażałam sobie, jak powoli zdejmuje to swoje ubranie. Słyszałam,<br />

jak weszła do łazienki i nie zamykając drzwi, puściła wodę z kranu. To<br />

oznaczało, że tę czystą i pachnącą bluzkę, która wyglądała, jakby nikt jej<br />

nigdy nie nosił, wrzuci do letniej wody z odrobiną różowego płynu do<br />

prania jedwabiu i szybkimi ruchami będzie mierzwiła wodę, udając, że<br />

dotyka bluzki. Następnie wypłucze i powiesi na wieszaku. Bluzka będzie<br />

strząsała z siebie perliste kropelki do wanny, a potem będzie wisiała aż<br />

do momentu, kiedy Helena uzna, że jest gotowa do prasowania. Wtedy<br />

weźmie ją delikatnie do ręki i letnim żelazkiem przejedzie po białym<br />

materiale, sprawiając, że gładkie stanie się jeszcze gładsze. Zawsze mi<br />

się wydawało, że takie bluzki trzeba oddawać do pralni. Myślałam, że<br />

prane nawet w letniej wodzie i płynem, ale za każdym razem po<br />

włożeniu, z czasem tracą blask i elegancję. Może inne bluzki, ale nie te,<br />

które nosiła Helena. Jej jedwabie wyglądały jak prosto z fabryki,<br />

nietknięte czasem. Może ona się nie pociła, zastanawiałam się<br />

wielokrotnie nad tym fenomenem. Kobieta, która nie wydziela potu. To<br />

by pasowało do Heleny. Może dlatego nie brudziła i nie gniotła ubrań.<br />

Z drugiej jednak strony, taka osoba nie wydzielałaby zapachu. A ona<br />

pachniała. Delikatnie, ale niewątpliwie wydzielała własny zapach.<br />

Najbardziej przypominał jakiś kwiat. Ale nie egzotyczny, ponieważ nie<br />

był ani intensywny, ani duszny. To nie były też bzy ani konwalie czy<br />

polne kwiaty. Na pewno nie róże ani goździki, męczyłam się<br />

tygodniami, aż wreszcie zidentyfikowałam ten zapach. Helena pachniała<br />

kwiatami czereśni skąpanymi w deszczu. Właśnie tak. Jakkolwiek<br />

kiczowato by to zabrzmiało, właśnie tak było. Ulotny, delikatny zapach<br />

malutkich kwiatków, których płatki, podobne do jej jedwabnych bluzek,<br />

opadają szybko, robiąc miejsca bordowym owocom. Szukałam w jej<br />

kosmetykach takiego zapachu, bo przecież niemożliwe było, żeby<br />

Helena wydzielała go sama. Ale nie znalazłam niczego, co by go<br />

wywoływało sztucznie. Ona prawie nie używała perfum. Mówiła, że


zapachy drażnią ją i wywołują ból głowy. Kremy pachniały tylko<br />

kosmetyką. Helena zresztą używała najtańszych kremów, które na jej<br />

skórze rozkwitały niczym najdroższe specyfiki. Nie usprawiedliwiały<br />

jednak tego zapachu. Może żel pod prysznic, zastanawiałam się,<br />

przeszukując półki, albo mydło. Ale i tu nie znalazłam podobieństw.<br />

Doszłam do wniosku, że ona musi tak pachnieć sama z siebie. Może jej<br />

pot nie zawiera ostrych zapachów, tylko właśnie taką bladą woń. To<br />

pewnie zwykła chemia cząsteczek, którą jedni mieli, a inni nie.<br />

Smażyłam zatem kotlety z piersi, słuchałam znajomych rytuałów, które<br />

dziś odbywały się znacznie wolniej niż zwykle, może przez to zmęczenie<br />

spowodowane incydentem w sklepie, a może mnie się wydawało, że<br />

Helena jest wolniejsza. Kiedy weszła do mnie, właściwie do siebie do<br />

kuchni, kotlety stały ułożone w zgrabny stosik, ziemniaki się gotowały,<br />

a surówkę właśnie kończyłam mieszać. Helena spojrzała na obiad, jaki<br />

przygotowałam dla niej i dla córki, z mieszaniną wdzięczności i obawy,<br />

a potem powiedziała:<br />

– Weroniko, tak mi strasznie głupio… Naprawdę chciałam zrobić<br />

obiad dla nas wszystkich. Jest piątek, mogłybyśmy spokojnie zjeść,<br />

a potem odgrzałabym Anielce.<br />

– Ależ nie musisz się mną przejmować – odparłam. – Przecież<br />

mamy umowę, że to ja gotuję, a ty sprzątasz, nie pamiętasz?<br />

– Bardzo ci dziękuję – powtórzyła. – Ja bym nie zdążyła w takim<br />

tempie wszystkiego przygotować.<br />

Machnęłam ręką, litościwie nie mówiąc, że każda normalna<br />

kobieta, która wraca do domu z zamiarem zrobienia zakupów na obiad,<br />

załatwia to szybko i sprawnie, a potem nie mizdrzy się godzinę przed<br />

lustrem, tylko przebiera szybko i smaży, co trzeba.<br />

– Przecież widzę, kochana – odpowiedziałam – że zmęczona jesteś<br />

i wyprowadzona z równowagi tym sklepem… Już nie przeszkadzam.<br />

Zjemy razem kiedy indziej. Dziś znów mam gościa. Zrzucę tylko fartuch<br />

i lecę do siebie.<br />

Specjalnie tak do niej mówiłam, e tam, niech tam, zrzucę, kochana<br />

moja. Udawałam inną, niż jestem, przebierając z zadowoleniem<br />

owadzimi odnóżami. Chciałam, żeby nadal czuła się przy mnie<br />

wyjątkowa, wcielenie poezji, delikatności i spraw nadziemnych. Dlatego


sprawy przyziemne ogarniałam, doprawiając je trywialnością i czasem<br />

błędami językowymi. Wszystko dla mojej muzy. Ona była wobec mnie<br />

bardzo pobłażliwa. Słuchała moich opowieści, które tylko w części były<br />

nieprawdziwe, i kiwała głową ze zrozumieniem.<br />

– Naprawdę twoi rodzice chcieli, żebyś była konduktorką?<br />

– Chcieli, żebym pracowała na kolei – powiedziałam zgodnie<br />

z prawdą. – Nie precyzowali, co miałabym tam robić…<br />

– Ale ty zupełnie nie pasujesz do takiego życia… – Przewracała<br />

zielonymi oczami.<br />

Sama to wiedziałam, dlatego zrobiłam wszystko, żeby przekonać<br />

ojca, jak bardzo złym wyborem jest kolejarska kariera. Na szczęście nie<br />

musiałam wiele w tym kierunku robić, ponieważ autorytet ojca, niejaki<br />

Wieczorek, sam stwierdził, że nie bardzo pasuję do munduru i czapki<br />

z daszkiem. Dowiedziałam się, jak wygląda ten Wieczorek. W piątek<br />

pojechałam do ojca do pracy. Miałam dobry pretekst, pomoc<br />

w przyniesieniu ubrań służbowych do prania. Nie wiem, dlaczego<br />

fabryka nie prała ojcowskich fartuchów, może i prała, ale tatuś wolał<br />

przywozić je do domu, gdzie pod suchym okiem matki nabierały<br />

błyszczącej szarości zamiast matowej albo głębokiego granatu zamiast<br />

ciemnoniebieskiej płowości. Ojciec umiałby poradzić sobie sam<br />

z dwoma fartuchami, ale często utyskiwał, że mu nie pomagam, nie<br />

interesuję pracą, która daje mi chleb i tym podobne. Postanowiłam zatem<br />

wykorzystać ten pretekst i przejechać się do Huty Luchini. Miałam<br />

szczęście, ponieważ Wieczorek pracował „na wjeździe” i właśnie<br />

siedział znudzony, czytając „Express Wieczorny”. Pozwoliłam mu<br />

obserwować przez piętnaście minut plującą wokoło dziewuchę, która<br />

chodziła, zamiatając nogami i gadała do siebie. Widziałam wyraźnie, że<br />

mnie obserwował z dezaprobatą. Potem wyraził zdumienie, kiedy<br />

zobaczył, czyją córką jestem. Miałam go w kieszeni, jeśli tylko nie<br />

uznałby, że technikum kolejarskie zdoła mnie utemperować.<br />

Najwyraźniej jednak pomyślał, że będę zakałą tej szlachetnej<br />

społeczności i odradził ojcu ubieranie mnie w mundur. Ojciec nie miał<br />

pojęcia dlaczego, ale uwierzył Wieczorkowi, że mi z oczu pociąg nie<br />

wyjeżdża i dał spokój. Dzięki temu znalazłam się w liceum<br />

ogólnokształcącym. Tyle że nastąpiło coś w rodzaju przekleństwa


kolejowego. Mianowicie ja przez całe życie byłam w jakiś sposób<br />

związana z koleją. Albo mieszkałam przy Dworcu Wileńskim i chociaż<br />

to były najszczęśliwsze dni w moim życiu, nienawidziłam dźwięku<br />

odjeżdżającego pociągu albo hamującego piskiem na szynach.<br />

W dodatku nie mam pojęcia, dlaczego miałam w głowie cały rozkład<br />

jazdy i umiałam powiedzieć, o której odjeżdżają pociągi do Krakowa,<br />

Lublina, jakie są połączenia, możliwości połączeń i stacje docelowe.<br />

Sama podróżowałam rzadko, stąd nie wiem, dlaczego właśnie takie,<br />

a nie inne umiejętności. Rodzina śmiała się ze mnie, ojciec przygadywał,<br />

że jednak rzucił pępowinę na kolej, a mój Sławek proponował, żebym<br />

założyła informację i pobierała wynagrodzenie od opracowanej trasy<br />

bądź informacji o odjeżdżających pociągach. Mój Sławek… Coś<br />

ścisnęło mnie za gardło, kiedy o nim pomyślałam. Mogliśmy spokojnie<br />

sobie żyć, teraz siedzieć razem w kuchni, gdzie przekomarzalibyśmy się<br />

i opowiadali o przeczytanych książkach. Zamiast tego siedziałam we<br />

własnej kuchni z Heleną i próbowałam wytłumaczyć jej swoją awersję<br />

do kolei.<br />

– Pewnie, że nie pasowałabym – zgodziłam się z westchnieniem.<br />

– Chociaż może wtedy bym podróżowała…<br />

– Skąd – zaprzeczyła energicznie. – Zaliczałabyś tylko trasy.<br />

Miałam kiedyś klientów kolejarzy i pytałam ich, jak to jest z tymi<br />

podróżami. Wyśmiali mnie. Większość życia jeździli na jednej trasie,<br />

sypiając w tanich, przydworcowych hotelach, jeśli zaistniała taka<br />

potrzeba.<br />

– No to w takim razie już mi zupełnie nie żal… – Uśmiechnęłam<br />

się.<br />

Od pewnego czasu prosiła mnie, żebym została na noc, a ja<br />

udawałam, że to tylko takie „gadanie” i uprzejmość i machałam ręką.<br />

Tym razem też zignorowałam kolejną prośbę spojrzeniem o pozostanie,<br />

odpowiedziałam wzrokiem, że tym razem także nie. Nie mogłam tu za<br />

długo siedzieć. W końcu to był teraz dom jej i jej córki. Ja byłam sama,<br />

Sławka już w moim życiu nie było od wielu lat. Jego ubrania oddałam<br />

dopiero niedawno, wbrew temu, co mówiłam rodzicom. Nie umiałam się<br />

z nimi rozstać. Matka mi tłumaczyła wielokrotnie, także w czasie tamtej<br />

pamiętnej wizyty rodziców, kiedy zastali rzeczy Sławka wyciągnięte


z szafy i rozłożone na stole i krzesłach, że trzeba, bo biedni czekają,<br />

a dusza nie może zaznać spokoju. Wiedziałam, że to nieprawda. Sławek<br />

był tak dobry, tak szlachetny, że spokój osiągnął na pewno. Tylko mnie<br />

zostawił zaniepokojoną, wylęknioną, bez nadziei, że spotka mnie jeszcze<br />

w życiu coś dobrego. Odpyskowałam matce, kazałam jej się zamknąć,<br />

właśnie w odpowiedzi na jej idiotyczne uwagi o dzieleniu się z innymi.<br />

Nie jestem z tego dumna, ale w inny sposób nie zdołałam jej uciszyć.<br />

Teraz, kiedy zostawiłam sobie tamten jeden krawat, którego Marcin nie<br />

przyjął, i sweter, w którym chodziłam po domu, rodzice nie poruszali<br />

tego tematu.<br />

– Kiedy ojciec umrze, wtedy oddawaj jego ubrania, od mojego<br />

męża się odczep…<br />

– Jak ty do matki mówisz… – Załamała ręce. – Przecież ja jedynie<br />

z serca dobrego…<br />

– Dla kogo to dobre serce? Dla mnie? Dla bezdomnych?<br />

– nacierałam ostro.<br />

Ucichła i chciała się wycofać. Dla niej słowa były jedynie słowami,<br />

nie kryła się za nimi żadna treść, a skoro udało jej się wnieść w to, co<br />

powiedziała, i treść, i nawet jakieś uczucia, nie umiała sobie z tym<br />

poradzić.<br />

– Jak tam sobie uważasz… – Odwróciła głowę. – Jakbyś chciała, to<br />

ja ci mogę pomóc, córeczko, posegregować…<br />

– W ubraniach po Sławku nie będzie chodził żaden pijaczyna! –<br />

wrzeszczałam, a to ucinało wszelkie dyskusje.<br />

Nigdy nie umiała mnie objąć ani pocieszyć w żaden inny sposób.<br />

Zwykle w sytuacjach kryzysowych prosiłam, żeby sobie poszła, a ona<br />

wychodziła, zostawiając mi w kuchni obiad i ciągnąc za sobą ojca. Nie<br />

wiem, dlaczego moja własna matka myślała sobie, że z chwilą śmierci<br />

mojego męża będę czekała z niecierpliwością na jej gołąbki tudzież inne<br />

wyprane ze smaku dania. Może ktoś jej powiedział, że samotne osoby<br />

sobie nie gotują, bo szkoda im na to czasu. Rzeczywiście, ja nie miałam<br />

ochoty na jedzenie, bo każde danie kojarzyło mi się z nim. Myśląc<br />

o zupie, widziałam Sławka nad talerzem pomidorowej z bazylią,<br />

jedzącego tę zupę ze smakiem i mówiącego do mnie o moich małych<br />

rączkach, które kroiły pomidorki specjalnie dla niego. Kiedy podawałam


drugie danie, przyrównywał ziemniaki do swoich niezdarnych<br />

pocałunków, a purée z masłem do miękkości mojej skóry. O kotletach<br />

wyrażał się tak poetycko, że niejeden prawdziwy poeta umknąłby<br />

z zazdrości, a krytycy kulinarni poszli się gonić. On to robił z miłości do<br />

mnie, wiedząc, że ja tymi daniami mówię mu, jak bardzo go kocham. Co<br />

mogło mnie skłonić do tego, żebym takie danie zrobiła dla siebie i jadła<br />

w samotności? Tylko pragnienie wspomnień, a te były wciąż bolesne,<br />

mimo upływu lat. Dlatego żywiłam się byle czym, byle jak, byle<br />

przeżyć. Jadłam, kiedy odczuwałam głód, i to też tylko trochę, żeby nie<br />

przestać odczuwać tego ssania, które sprawiało, że nie przestawałam<br />

cierpieć. Tylko czasem, jak u Carmen, jadałam rzeczy pyszne i zrobione<br />

specjalnie dla mnie. Albo u Doroty, ale u niej jedzenie nigdy nie było<br />

dobre, dlatego nie mogłam zaliczyć tego do przyjemności. Helenie<br />

gotowałam, ponieważ nie umiała tego robić sama. Bóg jeden wie, jak<br />

mąż znosił jej kuchnię, a dziecko akceptowało robione przez nią dania.<br />

Do tej pory żałowałam, że oddałam w końcu ubrania Sławka. Tyle<br />

razy potem wyrzucałam sobie, że zrobiłam tak straszną rzecz, mimo że<br />

już nim nie pachniały. Mogłam wąchać je godzinami i cierpiałam tylko<br />

wtedy, kiedy ten zapach robił się mniej intensywny. Zawijałam wtedy<br />

garnitury i swetry w folie, a ich zapach stawał się na powrót bardziej<br />

Sławkowy. Wkładałam ubrania w worki, podgrzewałam odrobinę<br />

w piekarniku, mieszałam swetry z koszulami, żeby te ostatnie przeszły<br />

zapachem, a on zupełnie znikł. Sypiałam w piżamie, która należała do<br />

niego, ubierałam się w jego swetry, koszule, a nawet marynarki.<br />

Wszystko naturalnie wtedy, kiedy nikt nie widział. I na pewno nie<br />

zamierzałam się tego zapachu pozbawiać. Oddałam je, kiedy zapach<br />

zupełnie się ulotnił. Po wielu, wielu latach. A może to wtedy Sławek<br />

odszedł ode mnie na dobre, wraz ze swoim zapachem i zdolnością do<br />

zabarwiania słowami potraw tak, żeby miały szczególny posmak.<br />

•<br />

Śniły mi się pustynia i piasek. Dużo piasku. Siedziałam na nim<br />

i przesypywałam palcami. Świeciło słońce, a mnie nie było gorąco.


W dali widać było zielone palmy. Wiedziałam, że to oaza. W każdej<br />

chwili mogłam dojść do wody i napić się tyle, ile chciałam. Siedziałam<br />

zatem spokojnie i wystawiałam twarz do słońca. Wtedy mój wzrok padł<br />

na oazę, która migotała w słońcu, a potem zaczęła się rozmazywać<br />

i zniknęła. Wtedy zrozumiałam, że mam do czynienia z fatamorganą<br />

i zaczęłam krzyczeć z niepokoju, że umrę z pragnienia. Zbudził mnie<br />

własny krzyk. Leżałam w pościeli, skołtunionej, zaplątanej w moje nogi,<br />

z mokrą od potu piżamą i sklejonymi włosami. Kiedy wstałam, w głowie<br />

mi się kręciło, a suchy język przywierał do podniebienia. Nie znosiłam<br />

tego uczucia. Wypiłam trochę mięty z sokiem malinowym, bardzo<br />

lubiłam tę mieszankę, i popatrzyłam przez okno. Heleny na pewno nie<br />

było. Pewnie poszła do swojej kancelarii, gdzie przyjmowała klientów,<br />

wreszcie samodzielna, niezależna od męża i jego fanaberii. Powiedziała<br />

mi, że znacznie trudniej niż z domu było odejść z pracy. O ile mąż<br />

patrzył z ironią, jak pakuje przypadkowe rzeczy i ciągnie zapłakaną<br />

Anielę za ręce do drzwi, to odejście ze wspólnej kancelarii było<br />

karkołomnym przedsięwzięciem. Na szczęście mąż zadbał, żeby Helena<br />

była wyłącznie pracownikiem w firmie. Nie była nawet zastępcą pana<br />

i władcy. Mogła zatem złożyć podanie o rozwiązanie umowy o pracę.<br />

Zrobiła to, następnego dnia z triumfem wręczyła mu wypowiedzenie<br />

i przeżyła chwilę uniesienia, kiedy dostrzegła w jego wzroku cień<br />

strachu.<br />

– Będziesz musiał sam wziąć się do roboty albo zatrudnić inną<br />

frajerkę – powiedziała spokojnie i wróciła do swojego pokoju, gdzie<br />

powoli, niczym w amerykańskich pismach, porządkowała biurko.<br />

– Podpisałem. – Położył przedarte na cztery części wymówienie<br />

i z uśmieszkiem wrócił do swojego pokoju.<br />

Helena westchnęła i wydrukowała kolejne podanie. Na pierwszym<br />

odnotowała, że nie zostało przyjęte, a tak naprawdę podarte przez<br />

pracodawcę o godzinie 9.45. Z kolejnym podaniem poszła o 9.50, a kilka<br />

minut później Andrzej położył przedarte kartki na jej biurku. Taka gra<br />

powtórzyła się jeszcze kilkanaście razy. Helena z cierpliwością anioła<br />

drukowała wymówienia, opatrując je kolejną godziną, a Andrzej kładł<br />

podpisane i przedarte podanie na jej biurku. Po piętnastu próbach uznała,<br />

że dość. Wzięła piętnaście czystych kartek i na każdej wkleiła przedarte


kawałki, złożone jak puzzle. Potem skserowała je i położyła mężowi<br />

ponownie na biurku. Andrzej zaplątał się, właśnie wtedy rozmawiał<br />

przez telefon z ważnym klientem i zamiast powiedzieć: „Bardzo się<br />

cieszę, że pan zaakceptował nasze propozycje”, powiedział: „Bardzo się<br />

cieszę, że pan zakwestionował nasze propozycje”. Helena wyszła, nie<br />

słuchając nerwowego śmiechu i żartów Andrzeja z powodu<br />

przejęzyczenia, które nazwał niefortunnie „pomyłką freudowską”. Freud<br />

nie miał nic wspólnego z klientem, może tyle, że to Helena złożyła<br />

powyższe propozycje, gratulując sobie w duchu tak dobrego pomysłu,<br />

który zachwycił klienta i dał zatrudnienie kancelarii. Przerażona<br />

sekretarka patrzyła, jak Helena opróżnia szafkę, dzieląc dokumenty na<br />

dwie kupki, jedną z papierami osobistymi, a drugą z dokumentami, które<br />

zamierzała zostawić w kancelarii. Nie skończyła jeszcze pracy, kiedy<br />

Andrzej wyszedł z dyrektorskiego pokoju i podszedł do jej biurka.<br />

– Kochanie – powiedział tonem przestrogi. – Wiem, że jesteś<br />

trochę urażona, ale przecież możemy porozmawiać spokojnie…<br />

W tym samym momencie do pomieszczenia wszedł drugi<br />

wspólnik, zastępca Andrzeja, i spojrzał zdumiony na biurko Heleny.<br />

– Chyba przeszkadzam… – bąknął i zaczął się wycofywać.<br />

– Wybacz, stary – rzucił w jego stronę Andrzej, nie spuszczając<br />

żony z oczu. – Ale my tu mamy małżeńskie nieporozumienia, które moja<br />

żona postanowiła roztrząsać publicznie…<br />

– Ależ nie przeszkadzasz, Jeremi. – W tym samym momencie<br />

powiedziała Helena, śląc wspólnikowi męża krzepiący uśmiech.<br />

– Odchodzę od was. Wybacz, nie będzie przyjęcia pożegnalnego…<br />

Wspólnik zaczął wycofywać się nogą za nogą, Helena spokojnie,<br />

przynajmniej na zewnątrz, pakowała papiery, a mąż stał z otwartymi<br />

ustami koło jej biurka. Ale kiedy zostali sami, zrzucił jeden ze stosów<br />

papierów, które niczym dywan zasłały wąskie pomieszczenie. Helena<br />

drgnęła, skuliła się, ale trwało to tylko jedną chwilę.<br />

– Zrzuciłeś papiery, które zostawiam. Większość to poufne<br />

dokumenty, więc chyba będziesz musiał je segregować osobiście…<br />

Wzięła drugi stos, wpakowała do aktówki i chciała wyjść, kiedy<br />

mąż złapał ją za ramię i przyciągnął do siebie.<br />

– Przestań się wygłupiać – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Nie


możesz odejść…<br />

– Ależ mogę – nieco ochrypłym głosem rzuciła mu w twarz.<br />

– Właśnie to robię. Odchodzę od ciebie oraz z pracy.<br />

– Nie podpisałem wypowiedzenia! – krzyknął.<br />

Helena wyrwała ramię.<br />

– Podpisałeś, tylko darłeś potem dokument. Ale ja to<br />

odnotowałam…<br />

– Nie masz tego wypowiedzenia. Podarłem je! – Wciąż mówił<br />

podniesionym tonem, ale już mniej pewnie. – Jeśli nie przyjdziesz jutro<br />

do pracy i nie będziesz wykonywała jak należy moich zleceń, to…<br />

będzie porzucenie pracy…<br />

Helena w tym momencie, jak mi relacjonowała, zdała sobie sprawę<br />

z dwóch rzeczy. Po pierwsze, jak złym prawnikiem jest jej mąż, a po<br />

drugie, jak bardzo ją do tej pory wykorzystywał.<br />

– No cóż… – rzuciła. – Jeśli się nie dogadamy, trzeba będzie pójść<br />

do sądu pracy.<br />

– Helena – spróbował Andrzej. – Porozmawiajmy spokojnie. Za<br />

mało ci daję pieniędzy? Nie masz na zakupy?<br />

– Bijesz mnie – odparła, stojąc w drzwiach. – Żadne zakupy mi nie<br />

pomogą pozbierać się po takim poniżeniu.<br />

Wymaszerowała z podniesioną głową z kancelarii, zatrzymała się<br />

chwilę przy wspólniku, przyjrzała mu się, a następnie powoli rozpięła<br />

jedwabną bluzkę. Jeremi stał jak słup soli, Andrzej także nie mógł się<br />

ruszyć. Ale Helena nie zamierzała kusić wspólnika widokiem<br />

doskonałych piersi, tylko pokazać mu siniaki, jakie zrobił jej mąż,<br />

uderzając ją w mostek oraz zadrapania na ramieniu.<br />

– To musiało być mocne – powiedziałam z podziwem.<br />

– Kiedy ubrałam się i wyszłam z aktami, popłakałam się na<br />

dworze… – Pokręciła głową. – Ze strachu i napięcia. Tak się bałam. Do<br />

tej pory się boję…<br />

– Przecież teraz już nic nie może ci zrobić – pocieszyłam ją.<br />

Spojrzała na zamknięte drzwi pokoju Anieli.<br />

– Niestety, może… – Skrzywiła się. – Przynajmniej mi utrudnia.<br />

Mam ciągle niejasną sytuację z pracą, bo takie sprawy w sądzie ciągną<br />

się latami. Oczywiście wygram, on będzie musiał pokryć koszty procesu


i zapłacić mi odszkodowanie…<br />

– Jesteś świetnym prawnikiem – zapewniłam ją.<br />

– Mama też tak mówi. – Uśmiechnęła się do mnie. – Ale mimo<br />

wszystko radzi, żeby do niego wrócić…<br />

– Jak to? – Nie zrozumiałam. – Przecież go nigdy nie lubiła,<br />

twierdziła, że powinnaś była dawno od niego odejść, mieszkałaś u niej…<br />

– Ja też nie rozumiałam… – odparła wolno. – Dlatego się od niej<br />

wyprowadziłam… Ale potem mi powiedziała…<br />

– O czym? – spytałam, wiedząc, że będzie jej trudno o tym mówić.<br />

– Wszystko było dobrze, kiedy przyszłam wieczorem z Anielą…<br />

Otoczyła mnie opieką, o nic nie pytała… Myślała, że to chwilowa<br />

fanaberia rozpieszczonej przez ojca córki…<br />

– Była dla ciebie takim autorytetem, do tej pory jest… – myślałam<br />

głośno, kiedy uświadomiłam sobie, że jej matka może dopiąć swego<br />

i zabrać mi Helenę. Nie wiem, co kierowało tą kobietą, żeby doradzać<br />

córce powrót do męża, który ją uderzył. Ciekawe, jakiego argumentu<br />

użyła. Może powiedziała, że jak świat światem mężczyźni bili kobiety?<br />

Albo stwierdziła, że z prawnego punktu widzenia to właściwie jest<br />

ogromna różnica między uderzeniem kobiety a podrapaniem jej czy<br />

popchnięciem? Poza tym Helena nie miała obdukcji ani żadnego<br />

świadka, nie licząc kolegi z pracy, który oszołomiony widokiem jej<br />

nagich piersi, mógł w słabym świetle nie zauważyć siniaka ani zadrapań.<br />

Albo zadziałał czynnik finansowy, co wydawało mi się najbardziej<br />

prawdopodobne. Matka wiedziała, ile wkładu własnego jej córka ma<br />

w firmie. Owszem, mąż nie da sobie bez niej rady, ale równie dobrze<br />

może zatrudnić jakąś bystrą kobietę, właśnie kobietę, która będzie<br />

pełniła rolę Heleny, weźmie na siebie jej obowiązki, kto wie, może<br />

nawet mąż zechce oszczędzić na podatkach i ożeni się z taką młodą<br />

piranią. Helena straci wtedy wszystko. Jedyne, na co będzie mogła<br />

liczyć, to spadek po matce albo życie z jej ciężko zarobionych pieniędzy.<br />

Póki aktywność mamy ograniczała się do kupowania prezentów na<br />

gwiazdkę i urodziny, było w porządku, ale jeśli będzie musiała<br />

utrzymywać siebie, córkę i wnuczkę nawykłe do dobrego życia, może<br />

już nie być taka kochająca i oburzona zachowaniem zięcia.<br />

– Mama powiedziała mi, że ojciec też… zdarzało mu się…


– Popatrzyła w bok.<br />

Milczałam taktownie.<br />

– Nie uwierzyłam w ani jedno słowo! – krzyknęła nieoczekiwanie.<br />

– Ojciec był… był najmilszym człowiekiem pod słońcem! Na mnie<br />

nigdy nie podniósł nawet głosu! To mama dała mi raz mocnego klapsa,<br />

bo strąciłam ze stołu wazon z różami. Zrobiłam to złośliwie i matka nie<br />

wytrzymała. Ojciec mnie wtedy zasłonił i krzyczał, że nie bije się dzieci!<br />

– Andrzej też nie podniósł głosu na Anielę – przypomniałam jej<br />

cicho.<br />

– To nie może być prawda. – Pokręciła głową. – Po prostu nie<br />

może…<br />

Stosowała klasyczny mechanizm wyparcia. Kiedyś tłumaczył mi to<br />

jeden lekarz. Jeśli uwierzyłaby matce, znaczyłoby to, że człowiek,<br />

którego kochała i podziwiała, nie był tym, kim się wydawał. Natomiast<br />

matka, która dla dobra dziecka znosiła takie, a nie inne zachowanie<br />

męża, musiałaby w oczach Heleny stać się męczennicą, bohaterką dnia<br />

codziennego, która wprawdzie opływa w dostatki, ale jednak żyje<br />

w domowym piekle. Potem musiałaby zapytać sama siebie, dlaczego<br />

matka ukrywała przed nią ten fakt. Dla pieniędzy, dla jej, Heleny,<br />

poczucia bezpieczeństwa? A może ze strachu? Kto wie, co<br />

odpowiedziałaby córce Zofia. Niekoniecznie prawdę. Bywa, że kobieta<br />

boi się odejść od męża, wie, że nie znajdzie w sobie tyle siły, żeby<br />

zacząć od początku. Wreszcie boi się, że mąż znajdzie ją i zniszczy,<br />

cokolwiek by to znaczyło dla konkretnej kobiety. Tyle że te kobiety<br />

oszukują same siebie, kłamią do lustra, że nie mogą opuścić swoich<br />

dzieci, szczególnie córek, tych dziewczynek zapatrzonych w ojców.<br />

– Jeśli to prawda, to przecież nie zmienia twojego stosunku do taty,<br />

jego pamięci…<br />

Odwróciła gwałtownie głowę.<br />

– Ależ wszystko zmienia … I nie zapominaj, że matka powiedziała<br />

mi to wtedy, kiedy ojciec nie może się już bronić. Przecież może teraz<br />

wszystko o nim mówić, że ją bił, upokarzał albo gwałcił, a on nie<br />

zaprzeczy…<br />

– Ale rozmawiasz z mamą teraz. Ona zaakceptowała twoją<br />

przeprowadzkę…


– Tak. – Pokiwała głową i dodała gorzkim tonem: – Mama pomaga<br />

mi finansowo, bo moja kancelaria to na razie takie… udawanie, że mam<br />

pracę…<br />

Szła codziennie do wynajętego za pieniądze matki lokalu<br />

w centrum i tam siedziała, licząc, że ktoś zobaczy baner na budynku<br />

i będzie akurat potrzebował porady prawnika.<br />

– Nie możesz się teraz ugiąć – powiedziałam. – Udało ci się.<br />

Odeszłaś. Nie możesz wrócić, bo mama tak radzi. Choćby nie wiem,<br />

jakim autorytetem była i jaką rolę odegrała w twoim życiu…<br />

– Mówisz, że rada matki jest niedobra?<br />

– Rada matki jest bezcenna. – Pogłaskałam ją po policzku. – Ale tu<br />

nie chodzi o radę matki, prawnika czy przyjaciółki…<br />

– Czy twoją… – Popatrzyła na mnie uważnie.<br />

– Tę decyzję musisz podjąć sama. – Serce mi trzepotało jak<br />

skrzydła owada. Bałam się, że jednym nieostrożnym słowem zrażę ją do<br />

siebie. – To musi być wyłącznie twoja wola. Nie możesz się nikogo<br />

radzić, jak postąpić.<br />

Muzyka z sypialni ucichła. Zastanawiałam się, czy Aniela słucha<br />

z uchem przytkniętym do drzwi.<br />

– Spotkaj się z nią, porozmawiajcie. Przecież umiesz rozmawiać ze<br />

swoją mamą. Wasze relacje nie mogą się opierać na fałszu czy<br />

niedomówieniach.<br />

– O czym mam mówić? – Dalej mówiła szeptem. – O ojcu? O tym,<br />

że udawała przez całe życie, czy może oskarżyć ją o kłamstwo?<br />

Pokręciłam głową.<br />

– Żal jest złym doradcą – szeptałam, bo mnie też frustrowała cisza<br />

dochodząca z pokoju Anieli. – Tu nie chodzi o twoją matkę, ani nawet<br />

ojca, tylko o ciebie. Ty jesteś tu i teraz. To, co było między twoją mamą<br />

a ojcem, nie może rzucać cienia na twoje relacje z mężem. Matka nie<br />

może cię ani karać za to, że trafiłaś na Andrzeja, ani wymagać od ciebie<br />

podjęcia jej decyzji, bo daje ci pieniądze…<br />

Zasypywałam ją argumentami, z których wynikało jedno. Helena,<br />

i tylko ona, jest na całym świecie najważniejsza. Nie są istotne uczucia<br />

jej córki, matki, tym bardziej nieżyjącego ojca. Nikt nie ma prawa<br />

mówić jej, jak ma żyć i gdzie mieszkać. Wszyscy powinni jej pomagać,


o jest wyjątkowa.<br />

– Jesteś bardzo mądrą kobietą Weroniko – powiedziała już głośno.<br />

– Kiedy zobaczyłam cię pierwszy raz, biło od ciebie ciepło. Poczułam,<br />

że chcę być właśnie tutaj, w tym… – uśmiechnęła się – niezbyt ładnym<br />

mieszkaniu.<br />

– Starałam się ocieplić to mieszkanie swoją osobą.<br />

– Uśmiechnęłam się szelmowsko i objęłam ją, a potem pocałowałam<br />

w czoło i pożegnałam się.<br />

Do domu wróciłam roztrzęsiona. Skorupka pewności siebie<br />

i słuszności podjętych decyzji pękała na Helenie niczym skała podczas<br />

trzęsienia ziemi. To, czego jeszcze wczoraj była taka pewna, dziś<br />

wydawało się odległe i niewarte uporu. Jeśli nie przekonam jej, żeby szła<br />

konsekwentnie raz obraną drogą, odejdzie do swojego życia w złotej<br />

klatce, pozwoli się oszukiwać matce i poniżać mężowi. Być może nie<br />

wróci nawet do pracy. Kto wie, jaką kotwicę zarzuci jej na szyję<br />

Andrzej. Kolejne dziecko? Kierownicze stanowisko w firmie? A może<br />

zechce zainwestować w jej własną kancelarię, udając, że został<br />

pokonany i wie wreszcie, jakie błędy popełnił w małżeństwie oraz<br />

zobowiązuje się, żeby nigdy, ale to nigdy się nie powtórzyły.<br />

Zastanawiałam się, dlaczego jej matka nie mówiła o prawdziwym<br />

obliczu ojca. To wydawało się kluczem do tego, jaką kobietą była<br />

Helena. Od roli ojca w rodzinie, postawy jako mężczyzny, zależy to,<br />

jaka jest córka. Przecież mnie ojciec wychowywał w duchu uległości<br />

i schodzenia wszystkim z drogi. Gdyby nie Sławek, nigdy nie<br />

przeżyłabym niczego, co powoduje drgnienie serca i pragnienie, żeby<br />

podążać jakąś drogą. Czy z synami jest tak samo, nie miałam pojęcia.<br />

Mój teść był spokojnym człowiekiem, podobnie teściowa. O ile ona<br />

lubiła stawiać na swoim, o tyle teść lubił, kiedy mówi mu się, co ma jeść,<br />

gdzie jechać na wakacje i jaki kupić samochód. Nie wyglądał przy tym<br />

na sfrustrowanego brakiem dominacji w rodzinie. Teściowa dyrygowała<br />

nim niczym orkiestrą, a on poddawał się dyrygenturze. Kiedy Sławek<br />

umarł, każde z nich zajęło się tym, co potrafiło najlepiej. Teść zapadł się<br />

w sobie i skoncentrował na znalezieniu odpowiedzi na pytanie, co<br />

zrobić, żeby mniej cierpieć. Teściowa z kolei przykrywała cierpienie<br />

działaniem. Dbała o grób, budowała pomnik, grawerowała wciąż literki,


żeby były równie błyszczące jak w dniu, kiedy pierwszy raz zostały<br />

wyryte i pokryte złotem. Wydaje się, że nie mieli żadnego wpływu na to,<br />

jaki był Sławek. Pomyślałam o teściach i uświadomiłam sobie, że nie<br />

widziałam ich od lat. Nie pytałam także moich rodziców, czy wiedzą, co<br />

u nich słychać. Jak znam moją matkę oraz ojca, to pewnie wstydzili się<br />

ich odwiedzać i podtrzymywać kontakty. Za życia Sławka spotykaliśmy<br />

się dwa razy do roku na rodzinnych uroczystościach, po jego śmierci<br />

i stypie nie odbyło się właściwie żadne spotkanie. Przez pierwsze lata<br />

w czasie świąt przyjmowałam zaproszenie na herbatkę, nigdy na Wigilię,<br />

tę spędzałam sama, uparcie płacząc i oglądając nasze wspólne zdjęcia.<br />

Chodziłam do teściów w pierwszy dzień świąt, wypijałam herbatę<br />

i jadłam ciasto. Pytali, jak sobie radzę, a ja mówiłam szczerze, że nie<br />

radzę sobie, ale nie chcę o tym rozmawiać. Nie rozmawialiśmy zatem na<br />

żadne „głębsze” tematy, właściwie w ogóle nie rozmawialiśmy. Nie było<br />

więc żadnego sensu w tych spotkaniach. Po trzech, czterech latach<br />

umarły śmiercią naturalną. A potem, ujmując sprawę skrótowo,<br />

załamałam się zupełnie i moi rodzice wstydzili się spotykać z teściami<br />

nawet przy grobie Sławka. Na pierwszego listopada palili świeczki<br />

bladym świtem, wszystko po to, żeby przypadkiem nie spotkać teściów<br />

i nie być zmuszonym do niezręcznego milczenia albo niezręcznych<br />

pytań, na które nie ma dobrych odpowiedzi.<br />

Już wiedziałam, jak powinnam postępować z Heleną. Nie można<br />

jej było namawiać czy przekonywać. To tylko kwestia czasu, kiedy<br />

odrzuci wszystkich, którzy dobrze jej radzili. Nie chciałabym, żeby po<br />

raz kolejny zaczynała od nowa, tym razem beze mnie. Nie mogłam jej<br />

stracić tak, jak straciłam Carmen. Kiedy myślałam o tej czarnowłosej<br />

personifikacji życia, zawsze łzy kręciły mi się pod powiekami. Nie tyle<br />

z tęsknoty za nią, była przecież Helena, ale z przekonania, że Carmen<br />

swoim uporem i złą decyzją zmarnowała swoje życie. Nie pozwolę<br />

Helenie na nic podobnego.<br />

Z przeszłością należy się rozstać nie dlatego, że była zła, lecz<br />

dlatego, że jest martwa, to zdanie kołatało mi w głowie i powiedziałam<br />

je od niechcenia na głos, kiedy odsmażałam pierogi. Szyła coś właśnie,<br />

chyba urwany guzik z bluzki córki, miała na środkowym palcu<br />

staroświecki naparstek, a igła sprawnie i szybko atakowała czerwień


luzeczki.<br />

– Jesteś zupełnie inna niż osoby, które znam – powiedziała, nie<br />

unosząc głowy znad robótki. – Wszyscy inni dorośli twierdziliby raczej,<br />

że to przeszłość nas ukształtowała, nie można jej odsunąć, zapomnieć et<br />

cetera…<br />

W moim przypadku to pierwsze zdanie było bardzo prawdziwe.<br />

Gdybym umiała pożegnać Sławka, rozstać się z nim, pozwolić mu odejść<br />

z moich snów i życia, byłabym dziś w zupełnie innym punkcie. Tak,<br />

czasami żałowałam, że nie umiałam zapomnieć, wyzbyć się pretensji do<br />

świata i Boga. O ile łatwiej byłoby mi żyć, gdybym uznała, że los albo<br />

Bóg tak chciał. Nie musiałabym próbować z innym mężczyzną, ta sfera<br />

była zarezerwowana wyłącznie dla Sławka i nie potrzebowałam nikogo<br />

innego. Ale teraz mogłabym być dyrektorem przedszkola i normalnie<br />

funkcjonować, a nie odgrzewać pierogi dla kobiety, którą znałam<br />

zaledwie kilka miesięcy. Nie, absolutnie nie żałowałam swoich<br />

wspomnień, ale mogłam martwić się koniecznością remontu w mojej<br />

placówce albo walczyć o dotację gminy na dodatkowe zajęcia, a nie<br />

myśleć, co zrobić, żeby Helena nie wróciła do męża.<br />

– Pewnie dlatego, że nie mam własnych dzieci. – Obracałam<br />

pierogi na patelni. – Mogę mówić, co uważam, a nie to, co trzeba…<br />

– A ja zgodziłam się na mediację, wiesz? – Skończyła szyć i nie<br />

odgryzła nitki, tylko ucięła ją małymi nożyczkami. Była bardzo kobieca<br />

w tym geście.<br />

– W sprawie majątku? – ucieszyłam się. – To bardzo dobrze.<br />

Zrobiłaś to, co radziła twoja mama. Bardzo dobrze…<br />

– W sprawie wszystkiego… – sprostowała, z uporem wpatrując się<br />

w guzik, jakby było tam coś szczególnie ciekawego. – Ogólnie…<br />

małżeństwa, opieki nad Anielą…<br />

Nie mogłam teraz pokazać, jak bardzo zabolały mnie te słowa.<br />

Przecież ja opiekowałam się nią i Anielą, a nie jej mąż. Ani jej matka.<br />

– Słusznie. – Pokiwałam energicznie głową, przekładając pierogi<br />

na talerz. – Nie mam w tym względzie wiedzy, ale wydaje mi się, że<br />

obca, niezaangażowana osoba bardzo poprawia jakość dyskusji.<br />

Wyrażałam się jak jakaś gadająca głowa z telewizora.<br />

– Bo może nie warto przekreślać piętnastu wspólnie spędzonych


lat?<br />

Nie chciałam, żeby zrobiła mi to samo co Carmen, a najwyraźniej<br />

Helena właśnie taki miała zamiar.<br />

– Pamiętaj, żeby to była twoja własna decyzja. Nic nie jest ważne<br />

oprócz tego, co ty czujesz i uważasz.<br />

Usiadłam przy stole i popatrzyłam na nią. Zawsze zaczynała takie<br />

rozmowy przed jedzeniem, kiedy wychodziłam, bo wciąż rzadko<br />

jadałam z nimi obiema. Jakby chciała mnie sprawdzić czy sprowokować,<br />

żebym potwierdziła, jaka jest dla mnie ważna.<br />

– Nie potrzebujesz rady, tym bardziej mojej… – zaczęłam.<br />

– Właśnie potrzebuję – przerwała mi. – Marzę o tym, żeby ktoś mi<br />

kazał zrobić to czy tamto… Ktoś, kto wie, co jest dla mnie dobre…<br />

– Tak. – Kiwnęłam głową. – Podporządkujesz się, a potem<br />

będziesz miała pretensje do tej osoby. Zniszczysz siebie i ją żalami…<br />

– Dlaczego mówisz: „ją”? Masz na myśli moją mamę? – Wzięła<br />

sobie pieroga, mimo że nie zawołała Anieli. Zawsze miała zasadę, że<br />

najpierw wszyscy siadają do stołu, a potem zaczyna się jedzenie.<br />

– A nie mówisz o niej? – spytałam. Wzięłam z szafki dodatkowy<br />

talerz i usiadłam przy stole. Nałożyłam sobie trzy pierogi i polałam je<br />

cebulką przysmażoną na maśle. Ja także nie zawołałam Anieli.<br />

– A o kim?<br />

– Mówię o tobie. – Jadła pieroga, krojąc go na mikroskopijne<br />

kawałki nożem i widelcem. – Wiesz o mnie bardzo dużo. Nie jesteś moją<br />

matką, więc nie chcesz załatwić żadnych „swoich” spraw, kładąc na<br />

szalę moje poczucie bezpieczeństwa czy szczęście. Powiedz mi, co mam<br />

zrobić…<br />

– A ty mnie posłuchasz? – spytałam, przyglądając się jej uważnie.<br />

To była tania prowokacja. Chciała mnie sprawdzić, jak daleko się<br />

posunę, jak bardzo mi zależy na jej osobie. Wyczułam to.<br />

– Posłucham… – Kiwnęła głową.<br />

Do kuchni weszła Aniela. Trochę się zdziwiła, widząc mnie przy<br />

stole. Czasami z nimi jadałam, ale zwykle w niedzielę, w dzień<br />

powszedni rzadko. Zapowiadałam się zresztą, jak gość, bardzo dbałam<br />

o takie pozory. Rozliczałam się też z pieniędzy sumiennie, nie<br />

przekraczałam ustalonej sumy tysiąca złotych miesięcznie na zakupy


i gotowanie, komponowałam posiłki pełnowartościowe pod względem<br />

witamin i składników odżywczych, tanie i zdrowe. Podałam Anieli<br />

pierogi, chociaż korciło mnie, żeby jej powiedzieć, że ktoś, kto ma<br />

dwanaście lat i dwie zdrowe ręce, może obsłużyć się sam. My z Heleną<br />

jadłyśmy w milczeniu, od czasu do czasu rzucając uwagi na temat<br />

pogody i miękkości ciasta pierogowego. Wreszcie Anielka poszła,<br />

tradycyjnie zostawiwszy talerz na stole. Nie powiedziała nawet<br />

„dziękuję”. Helena popatrzyła za nią chwilę, poczekała, aż rozległo się<br />

trzaśnięcie drzwi, spokojnie dokończyła ostatni pierożek i krzyknęła:<br />

– Aniela!<br />

Muzyka w pokoju ucichła, drzwi trzasnęły, a w progu kuchni<br />

pokazała się naburmuszona dziewczynka.<br />

– Nie zapomniałaś o czymś? – spytała Helena ostrym tonem. Ja nie<br />

ruszałam się z miejsca i nie patrzyłam na dziewczynę.<br />

– E? – Skrzywiła się Anielka. – Niby co?<br />

– Niby to – powiedział dobitnie jej matka – że odchodzisz od stołu,<br />

nie zapytawszy się, czy możesz, zanim wszyscy zjedliśmy. Oraz to, że<br />

nie odnosisz po sobie talerza do zlewu.<br />

Aniela bez słowa podeszła do stołu, wzięła talerz i wstawiła go do<br />

zlewu.<br />

Helena obserwowała te poczynania jawnie, ja spod oka.<br />

Żałowałam, że zostałam. Ta scena wyraźnie była przeznaczona dla mnie.<br />

Helena w taki tani sposób demonstrowała, że potrafi postawić na swoim.<br />

Aniela wracała do siebie przygarbiona i powłócząca nogami.<br />

– Aniela! – rozległ się ponownie głos Heleny.<br />

– Co? – burknęła, wzruszając ramionami. Potem dopiero powoli się<br />

odwróciła. Posłała mi spojrzenie pełne pretensji. Wyraźnie nie<br />

akceptowała mojej obecności u nich na obiedzie.<br />

Spojrzałam na nią. Miała oczy Sławka, taką samą oprawę. Czy to<br />

możliwe, żeby to było dziełem przypadku?<br />

– Szklanka… Czy o każdym naczyniu mam mówić oddzielnie?<br />

Dziewczyna posłała mi nienawistne spojrzenie. Potem wzięła<br />

szklankę do ręki i odwróciła się w kierunku zlewozmywaka.<br />

Dostrzegłam zwężenie źrenic, potem nieznaczne rozchylenie palców<br />

i szklanka wysunęła jej się z ręki.


– Uups… – powiedziała. – Zaraz posprzątam.<br />

– Wyjdź stąd! – krzyknęła Helena. – Jeszcze się pokaleczysz!<br />

Po czym zrobiła klasyczny błąd matki, mianowicie wyprosiła<br />

winowajczynię, a sama wzięła zmiotkę i z cierpiętniczą miną zbierała<br />

rozproszone szkiełka. Dziecko z zadowoloną miną poszło do swojego<br />

pokoju, gdzie zaczęło słuchać muzyki.<br />

– No i sama widzisz… – westchnęła.<br />

Widziałam tylko tyle, że dała się zmanipulować dwunastolatce.<br />

– Nie trzeba było sprzątać za nią – powiedziałam. – Mogła sama<br />

pozbierać stłuczone szkło… Chciałaś być konsekwentna, trzeba było<br />

trzymać się do końca.<br />

– Auć – syknęła, ssąc palec. – Wbiło mi się szkło.<br />

– Opatrz rękę, a ja dokończę sprzątanie… – Wstałam z krzesła.<br />

– Niech to jasna cholera! – krzyknęła tak nagle, że aż drgnęłam. –<br />

Zostań! Mówiłam, że ja sprzątnę!<br />

Usiadłam posłusznie z powrotem.<br />

– Nie umiem się odnaleźć. – Wyjęła z szafki plaster, bandaż<br />

i spirytus i zaczęła nieporadnie opatrywać palec. Minę przy tym miała<br />

tak niewyraźną, jakby odcięła sobie rękę, a nie zrobiła drobną ranę.<br />

– Pokaż – zażądałam. – Trzeba zobaczyć, czy nie tkwi tam kawałek<br />

szkła…<br />

– Chyba w oku mi tkwi kawałek…<br />

– Naprawdę? – przestraszyłam się. – Trzeba w takim razie jechać<br />

na ostry dyżur okulistyczny… To bardzo poważna sprawa…<br />

– Weroniko, Weroniko… – uspokoiła mnie. – Jak to możliwe, że<br />

zawodowa przedszkolanka nie zorientowała się, że żartuję. Szkło ze<br />

stłuczonego zwierciadła wpadło mi do oka. Naraz wszystko widzę<br />

wykrzywione i złe. Jak Kaj z Królowej Śniegu…<br />

Zebrało jej się w takiej chwili na przenośnie literackie, pomyślałam<br />

ze złością. Oczyma duszy widziałam ją na stole operacyjnym, jak chirurg<br />

wydłubuje jej kawałek szkła z oka.<br />

– Ale kogo widzisz, Heleno, w krzywym zwierciadle? Swoją<br />

matkę? Córkę?<br />

Rozłożyła ręce.<br />

– Przede wszystkim siebie. Nie radzę sobie ze swoim życiem.


Umiałam raz podjąć decyzję i zaczynam się wahać, zwalać na innych<br />

swoje problemy…<br />

– Radzisz się – pocieszałam ją. – To normalne…<br />

Już sama nie wiedziałam, czy ona potrzebuje więcej kija czy<br />

marchewki.<br />

– Sama mówiłaś, żebym podjęła własną decyzję…<br />

– Co nie zmienia faktu, że możesz się radzić bliskich…. Poznać ich<br />

opinię – tłumaczyłam. – Ale nikt nie może wziąć za ciebie<br />

odpowiedzialności. To twoje życie i ty musisz zadecydować…<br />

Skończyła opatrywać palec. Na blacie kuchennym walały się<br />

rozpakowane opatrunki, plaster i woda utleniona. Obok zobaczyłam<br />

kilka kropli krwi. Krew Heleny mnie wzruszyła. Coś z jej serca,<br />

ciepłego, bliskiego i miłego, miałam na wyciągnięcie ręki. Poszła do<br />

łazienki, usłyszałam szum wody. Co myła? Opatrunek? Nie powinien<br />

być moczony. Rękę z krwi? Dotknęłam palcem czerwonej kropelki na<br />

blacie, a potem posmakowałam czubkiem języka. Była słodkawa i mdła.<br />

Starłam szybko krew, pochowałam nieużywane opatrunki i wyrzuciłam<br />

zużyte opakowania.<br />

– Sama widzisz – powiedziała, kiedy wróciła. – Nie wiem, czego<br />

chcę… Co gorsza, nie wiem, czego nie chcę…<br />

– To przemyśl sprawę po raz kolejny i przestań chować głowę<br />

w piasek! – podniosłam ton. – I może lepiej byłoby, żebyś<br />

wyegzekwowała od córki przynajmniej podstawowe zasady dobrego<br />

wychowania!<br />

– Mam ją tu zawołać i zmusić do sprzątania? – spytała. – Skąd ty<br />

wiesz, jak się wychowuje dzieci? Może przemawia przez ciebie<br />

doświadczenie przedszkolanki? Bo własnych dzieci przecież nie masz…<br />

Rzuciła mi to w twarz jak policzek, ale ja udawałam, że<br />

prowadzimy wciąż merytoryczną dyskusję.<br />

– Nie trzeba zabić, żeby zagrać zbrodniarza, nie trzeba mieć dzieci,<br />

żeby widzieć, jak bardzo sobie nie radzisz z córką…<br />

Wygłosiłam to spokojnie i wyszłam z kuchni. Potem powoli<br />

ubrałam się i opuściłam mieszkanie. Pilnowałam, żeby nie trzasnąć<br />

drzwiami. Ręce, trzęsące mi się odrobinę po lekarstwach, jakie czasem<br />

brałam, teraz drgały mi jak w konwulsjach. W środku mnie trzepotały się


motyle, krople potu spływały po plecach. Byłam zrozpaczona.<br />

Jednocześnie zdałam sobie sprawę z tego, że przyjęłam rolę mądrej<br />

matki, która chwilowo ustępuje rozhisteryzowanemu dziecku. Moja<br />

córka Helena pyskowała mi i buntowała się przeciwko mojej mądrości,<br />

a ja wyszłam z tego sporu z twarzą. Helena przemyśli to, co powiedziała,<br />

i odezwie się do mnie. Nie musi przepraszać, a nawet nie chciałabym,<br />

żeby przepraszała, tylko żeby przyszła i przyznała, że nie miała racji,<br />

niepotrzebnie się uniosła. Słowo „przepraszam” czasami nie ma<br />

wielkiego znaczenia, jest wydmuszką, pustym frazesem, który ma na<br />

celu uśpienie czujności rodzica. To rozmowa jest kluczem do<br />

przebaczenia, wyjaśnienia sobie wszelkich wątpliwości, które nami<br />

targają. Pochylenie się nad problemami matki i dziecka zaczyna się od<br />

słowa, a kończy wybaczeniem. Nie trzeba przepraszać. Nie trzeba<br />

stosować kar. To, że wyszłam, było upomnieniem, nie chciałam Heleny<br />

ani urazić, ani napiętnować. To ona chciała mnie wrzucić do jednego<br />

worka ze swoją matką, zmusić do podjęcia pewnych czynności,<br />

tymczasem ja byłam lepszą matką niż jej własna. Zrozumie to, jeśli tylko<br />

pomyśli spokojnie. Ten spokój i dystans to był mój dar dla niej.<br />

Oczywiście istniało pewne ryzyko, że odwróci się ode mnie, ale miałam<br />

nadzieję, że tak się nie stanie.<br />

W domu długo siedziałam przy telefonie po ciemku, od czasu do<br />

czasu patrząc najpierw w jej jasne okno kuchenne, a potem w ciemną<br />

szybę. To dobrze, wmawiałam sobie, że poszła spać przed dwudziestą<br />

pierwszą. To znaczy, że była wzburzona. Kiedyś powiedziała mi, że<br />

wszelki stres odsypia. Taka była już jako dziecko. Każdy gorszy stopień<br />

powodował u niej senność. Kiedy dorosła, spała przed rozprawami albo<br />

po szczególnie wyczerpujących posiedzeniach. Potrafiła nawet<br />

zdrzemnąć się w pracy, tak żeby nikt nie zauważył. Drzemka była dla<br />

niej regenerująca. Kiedy się budziła, wiedziała, jak powinna postąpić,<br />

jak rozmawiać z klientem czy jakie podjąć czynności zawodowe.<br />

Liczyłam, że następnego dnia obudzi się i zadzwoni z wyjaśnieniem, ale<br />

była dziesiąta rano, a telefon milczał jak zaklęty. Potrzebuje więcej<br />

czasu, pomyślałam, muszę być cierpliwa i pozwolić jej działać. Nie<br />

mogę przyspieszać jej decyzji. Zadzwoniłam do domu do Doroty, żeby<br />

się z nią naradzić. Jej matka powiedziała mi, że znajdę ją w sklepie, więc


wybrałam się tam na zakupy. Niestety, nie musiałam dziś gotować dla<br />

Heleny i Anieli, wcześniej ustaliłyśmy, że rozmrożą kotlety mielone,<br />

które usmażyłam wcześniej, i zjedzą z buraczkami. Najwcześniej<br />

mogłam zajść do Heleny pojutrze, ale w sumie nie wiedziałam, czy nie<br />

powinnam wcześniej się odezwać. To znaczy bardzo chciałam, ale coś<br />

mi mówiło, że ona sama musi wykazać inicjatywę.<br />

Dorota siedziała w sklepie jak zwykle sama i czytała lokalną<br />

gazetę.<br />

– Zobacz! – Pokazała mi jakiś artykuł. – Robią nam tu<br />

oczyszczalnię ścieków.<br />

– Naprawdę? – spytałam obojętnym tonem. Ścieki nic mnie nie<br />

obchodziły. Mogły wlewać się do mojego domu, a nie zauważyłabym<br />

tego.<br />

– To jakiś skandal! – dowodziła, dźgając pulchnym palcem<br />

w gazetę. Jej ręka nagle zaczęła przypominać ciasto. Palce puchły<br />

w moich oczach. Przestraszyłam się, bo jej twarz też zwiększała swoją<br />

objętość, a głos stawał się coraz niższy i przypominał głosy z płyt<br />

o zwolnionych obrotach. Patrzyłam z przerażeniem, jak zamieniała się<br />

w jakąś potworną papkę ciastowatego mięsa. Zasłoniłam oczy dłońmi<br />

i krzyknęłam głośno.<br />

– Co się stało? – usłyszałam jej przerażony głos, nieco<br />

zachrypnięty, ale zupełnie wyraźny.<br />

Zmusiłam się do odsłonięcia oczu i otworzyłam powieki. Dorota<br />

wyglądała normalnie. Miała tylko nieco zdumioną minę.<br />

– Źle się czujesz? – zapytała z troską.<br />

Rzeczywiście źle się czułam. W moim ciele kłębiły się robaki.<br />

Czułam je w środku, jak chodzą mi po wnętrznościach. Ale nie mogłam<br />

jej tego powiedzieć.<br />

– Rzeczywiście nie najlepiej – potwierdziłam. – Strułam się czymś<br />

chyba. Żołądek przewraca mi się na drugą stronę. Masz może aspirynę?<br />

– Aspirynę? – spytała z niedowierzaniem. – Jak masz biegunkę<br />

i wymiotujesz, to na pewno nie powinnaś brać aspiryny. Masz tu miętę.<br />

A jak nie przejdzie, musisz iść do lekarza.<br />

– Nie cierpię lekarzy – powiedziałam zgodnie z prawdą. – Na<br />

pewno przejdzie. Dziękuję. Ile ci płacę?


– Daj spokój, weź i pij… – Przyjrzała mi się uważnie.<br />

– Rzeczywiście nie jesteś w najlepszej formie… Blada, chuda… Oczy<br />

podkrążone.<br />

– Bo nie spałam, tylko wiesz… – powiedziałam, łapiąc się za<br />

brzuch.<br />

– Biedaku – użaliła się nade mną Dorota.<br />

W tym monecie weszła klientka, więc odsunęłam się na bok<br />

i zaczęłam wpatrywać w gazety oraz czasopisma wyłożone na stojaku.<br />

Kiedy kobieta poszła, odwróciłam się w kierunku Doroty. Spojrzała<br />

poczciwymi oczami. Przypominała kurę. Bezmyślną i odrobinę<br />

przerażoną.<br />

– Czekaj. – Uniosła palec ku górze. – A może ty załapałaś wirusa<br />

od tych swoich lokatorów? Ja bym zapytała, czy ta mała nie choruje…<br />

Zadzwoń i zapytaj… Te wirusy od dzieciaków to najgorsze są.<br />

Dzieciakowi nic albo kichnie ze dwa razy, a człowiek zdycha w łóżku<br />

dwa tygodnie… Zapytaj…<br />

Cyfra „dwa” powtarzała się w jej wypowiedzi stanowczo zbyt dużo<br />

razy. To mogło przynieść pecha.<br />

– Tak, tak – powiedziałam nieuważnie. – Zadzwonię…<br />

– Bo może one leżą tam w domu i też mają problemy…<br />

– Dorota, słuchaj – zignorowałam kwestię choroby Heleny i Anieli,<br />

ponieważ wiedziałam, że są zdrowe, podobnie jak ja. – Mówiłaś, że ktoś<br />

ci polecił moje lokatorki, jakaś znajoma…<br />

– Znajoma znajomej… – Dorota była nieco zdumiona. – Stało się<br />

coś? Ta kobieta nie płaci?<br />

Pokręciłam głową.<br />

– Płaci, płaci – zaprzeczyłam. – Tylko przypomina mi jedną<br />

kobietę z przeszłości i… chciałam zapytać, czy to ta sama osoba<br />

– dokończyłam niezręcznie.<br />

Do sklepu weszły dwie osoby, mężczyzna i kobieta, w związku<br />

z tym ponownie zajęłam się studiowaniem dzisiejszych tabloidów. Kiedy<br />

ludzie poszli, objuczeni mlekiem i krojonym chlebem w folii, znowu<br />

zaczęłam prosić Dorotę, żeby zadzwoniła do tej swojej znajomej<br />

i zapytała o Helenę.<br />

– Ale jak ja mogę tak?… – Chyba nie chciała mi pomóc.


W dodatku patrzyła na mnie podejrzliwie.<br />

– Zapytaj tylko, o co tam poszło, w tym jej domu… – poprosiłam.<br />

– Albo daj mi telefon do tej znajomej i ja sama…<br />

– Dobrze – poddała się, ale podejrzliwa mina nie schodziła jej<br />

z twarzy. – Postaram się…<br />

– Wieczorem? – upewniłam się.<br />

Poskrobała palcem po głowie. Usłyszałam dźwięk, jakby ktoś<br />

zgrzytał paznokciem o szkło.<br />

– Dobrze. – Podejrzliwość ustąpiła miejsca przestrachowi. – Ale<br />

czy coś się stało?<br />

Machnęłam ręką i wyszłam ze sklepu, uprzedzając, że wrócę jutro<br />

z samego rana, jeśli nie zadzwoni do mnie wieczorem. Może powinnam<br />

była zapytać ją o zdrowie albo o matkę, ale w tej chwili chciałam tylko<br />

wrócić do Heleny.<br />

Dorota wieczorem zadzwoniła, ale powiedziała mi tylko to, co<br />

wiedziałam sama. Helena odeszła od męża do swojej matki. Mieszkała<br />

u niej kilka miesięcy, a potem się pokłóciły (Dorota nie miała pojęcia,<br />

o co) i Helena, prawie jak stała, wyszła z dzieckiem. Ta znajoma<br />

znajomej powiedziała, że właściwie to dowiedziała się od matki Heleny<br />

o całym zajściu, a wtedy przypomniała sobie, że Dorota mówiła, że jakaś<br />

jej koleżanka ma mieszkanie do wynajęcia. Ta znajoma i sama Dorota<br />

myślały, że Helena przenocuje jedynie u mnie albo co najwyżej zabawi<br />

tylko tyle czasu, ile będzie potrzebowała na znalezienie właściwego<br />

lokum. Ale ona została w moim mieszkaniu, pewnie dlatego, dokończyła<br />

kąśliwie, że chciałam jak za mysią dziurę i każdy by się u mnie<br />

zainstalował, zwłaszcza że natychmiast zaczęłam sprzątać i gotować.<br />

– Nie sprzątam – wyjaśniłam. – A za gotowanie ona mi płaci<br />

dodatkowo.<br />

– Nic więcej nie wiem – skwitowała Dorota i zaprosiła mnie do<br />

siebie na obiad w niedzielę.<br />

Wymówiłam się tą niby–grypą żołądkową, powiedziałam, że jest<br />

mi lepiej, ale nie wyobrażam sobie normalnego jedzenia w najbliższym<br />

czasie.<br />

Znów męczyłam się cały dzień i czekałam na telefon, który nie<br />

zadzwonił. O godzinie szesnastej widziałam, jak obydwie z Anielą


weszły do domu, Aniela z plecakiem na ramionach, Helena z torbą na<br />

zakupy. Ciągle się wahałam. Z jednej strony Helena nie wyglądała na<br />

załamaną i czekającą na wiadomość ode mnie, z drugiej jednak strony<br />

– jak miałaby wyglądać? Biec po ulicy, wyrywając sobie włosy z głowy?<br />

W końcu zadzwoniłam. Ścisnęłam słuchawkę w dłoni, słysząc jej<br />

jasny głos:<br />

– Tak, Weroniko?<br />

Wciąż nie mogłam się przyzwyczaić do tego, że ona wie, że to ja<br />

do niej dzwonię.<br />

– Witaj – zaczęłam. – Chciałam zapytać, co mam zrobić jutro na<br />

obiad…<br />

– Dzisiaj zjadłyśmy te kotlety… – padła ostrożna odpowiedź.<br />

Ścisnęłam słuchawkę jeszcze mocniej.<br />

– Tak się umawiałyśmy, ale ja pytam o jutro. Co byście zjadły?<br />

– Aaa… jutro? – odetchnęła z ulgą, jakby właśnie wymyśliła, jak<br />

się mnie pozbyć. – Jutro idziemy na obiad do mojej matki i tam pewnie<br />

zostaniemy do niedzieli. Więc… nie kłopocz się…<br />

Podziękowałam, powiedziałam, że się odezwę w takim razie<br />

w poniedziałek albo gdyby się coś zmieniło, to Helena ma do mnie<br />

zadzwonić. Życzyła mi miłego weekendu, ja im także, a potem<br />

rozłączyłam się, ponieważ nie było już żadnego pretekstu do dalszej<br />

rozmowy. Walczyłam chwilę ze sobą, myślałam o tym, żeby pójść do<br />

Doroty i powiedzieć jej prawdę o Helenie i o tym, co przeżywam, ale<br />

w końcu się nie zdecydowałam. Wzięłaby mnie albo za kretynkę, albo<br />

zaczęłaby dowodzić, że miała rację, nie powinnam była wynajmować tak<br />

tanio mieszkania, a nawet jeśli, to w żaden sposób nie wchodzić<br />

w relację. To chore, być może nawet dodałaby to słowo, uzależniasz się<br />

od tych ludzi, jakby byli twoimi dziećmi czy jakąś tam rodziną,<br />

tymczasem to obcy.<br />

Nie wiem, jakim cudem udało mi się wytrwać do poniedziałku.<br />

Obserwowałam je przez swoje okno i wiem, że nie były u matki Heleny.<br />

Widziałam, że wychodziły tylko raz, po obiedzie w sobotę, na spacer.<br />

Szły wolnym krokiem, obie w towarzystwie jakiejś kobiety, która miała<br />

identyczną sylwetkę jak Helena i podobne gesty. Ten sam kolor włosów<br />

upewnił mnie, że to jej matka. A więc Helena z Anielą nie były jej


gośćmi, odwrotnie, to Zofia przyjechała odwiedzić córkę i wnuczkę.<br />

Była to dla mnie zdecydowanie gorsza opcja. Matka mogła jej<br />

uświadomić, jak nieodpowiednie miejsce wybrała sobie na życie.<br />

Zapewne przez dwa dni swojej bytności zdołała ją przekonać do powrotu<br />

do siebie, a kto wie, może nawet żeby wróciła do męża. Widziałam tę<br />

matkę, jak opuszcza dom w niedzielę wieczorem. Na przystanek<br />

odprowadziła ją Aniela. Dałabym majątek, żeby dowiedzieć się, o czym<br />

rozmawiały babcia i wnuczka. Czułam, że mówiły o mnie, o mojej<br />

obecności w tej rodzinie, wpływie na Helenę. Kiedy tak patrzyłam przez<br />

chwilę, jak szły, po raz setny zastanawiałam się, czy Aniela nie jest<br />

owocem romansu Heleny i Sławka. Nie miałam na to żadnych dowodów,<br />

poza tymi dwoma jej spojrzeniami w restauracji oraz jego zmieszaniem<br />

po tamtej kolacji. Oczywiście mógł być zaskoczony moimi<br />

wypowiedziami, może wstydził się prowincjonalnej żony w czarnej,<br />

koronkowej sukience, ale wydawało mi się, że chodziło wtedy o nią.<br />

Sławek był dobry i szlachetny, romans to było coś zupełnie nie w jego<br />

stylu. Może stąd jego zmieszanie i seks, jaki nigdy wcześniej i później<br />

nam się nie przydarzył.<br />

Kiedy zadzwoniłam następnego dnia do Heleny z zapytaniem<br />

o zakupy i obiad, znów mnie zbyła, tym razem mówiąc, że mama<br />

ugotowała dla niej i Anieli na kilka dni.<br />

– To dobrze – powiedziałam. – Nie ma to jak mamina kuchnia…<br />

– Właśnie – przytaknęła z zapałem Helena. – Przepraszam,<br />

Weroniko, ale przygotowuję się do pracy…<br />

– Oczywiście… – powiedziałam, starając się pokryć gorycz ironią.<br />

– Trochę głupio mi do ciebie codziennie dzwonić, może umówimy się,<br />

że przyjdę w środę… Chyba do tego czasu wszystko zjecie we dwie?<br />

– W czwartek… – poprawiła Helena obojętnym tonem. – Wolno<br />

jemy, bo Aniela zaczęła jeść obiady w szkole…<br />

– Ooo. – Nie umiałam ukryć rozczarowania. – Dlaczego? Przecież<br />

ja jestem…<br />

Może nie powinnam tego mówić, ale ubodło mnie to i poważnie<br />

uraziło. Kuchenne, szkolne obiady versus to, co ja przygotowywałam?<br />

Jak ona mogła tak postąpić?<br />

– No tak – powiedziała szybko – ale ona je ten obiad koło


pierwszej, a potem zanim wróci do domu, to robi się szesnasta, czasami<br />

ma od razu angielski, wiesz… Chciałam, żeby zjadła coś ciepłego…<br />

Oczywiście. Przecież Helena, która nie umie nikogo urazić, nie<br />

powie mi wprost, że za miesiąc opuści mieszkanie. Albo nawet opuści je<br />

już, tylko zapłaci jeszcze za miesiąc zawarty w umowie. Helena zacznie<br />

od obiadów szkolnych, potem nagle okaże się, że nie jestem już jej<br />

potrzebna do gotowania w ogóle, w końcu przestanie potrzebować<br />

naszych rozmów, wreszcie przestanie potrzebować mnie. Nie mogłam do<br />

tego dopuścić. Stanowczo musiałam ją odzyskać.<br />

– A ty co będziesz jadła? Przecież nie obiady szkolne? – spytałam.<br />

– Nie… to znaczy tak… – plątała się po drugiej stronie.<br />

– Weroniko, ja muszę iść, bo widzisz, dziś idę po raz pierwszy do sądu<br />

od czasu… rozstania z firmą… I naprawdę muszę…<br />

– Naturalnie! – wykrzyknęłam z entuzjazmem. – Wpadnę w takim<br />

razie wieczorem, powiesz mi, jak było. Będę miała ciasto. I trzymam<br />

kciuki!<br />

Natychmiast odłożyłam słuchawkę, licząc, że będzie się spieszyła<br />

i nie zechce zawracać sobie głowy oddzwanianiem i odsyłaniem mnie na<br />

„święty nigdy”. Po raz pierwszy od dnia kłótni z nią miałam dobry<br />

humor. Postanowiłam wykorzystać lepszy nastrój i zrobiłam ciasto.<br />

Zastanawiałam się, jakie ciasto lubi Helena, i przypomniałam sobie, że<br />

opowiadała mi kiedyś o szarlotce swojej babci, że kojarzy jej się<br />

z dzieciństwem i bezpieczeństwem, a także z wakacjami, kiedy leżała<br />

sobie na kocyku u babci i pod jabłonką czytała książki. Potrzebowałam<br />

szarej renety, poszłam więc na bazarek, chodziłam od straganu do<br />

straganu, wreszcie kupiłam potrzebne jabłka u kobieciny, która wpychała<br />

mi dodatkowo śliwki, zachwalając, że są hodowane bez nawozów.<br />

Szarlotkę zrobiłam dokładnie taką, jaką nasze babcie robiły, ze startych<br />

jabłek, z białkami jaj ubitymi i upieczonymi pod wiórkami z ciasta.<br />

Miałam ze sobą całą blachę, kiedy stanęłam około dwudziestej pod<br />

drzwiami mojego mieszkania, właściwie teraz to było ich mieszkanie,<br />

i zadzwoniłam. Natychmiast rozległy się kroki i drzwi otworzyła mi<br />

Aniela ze słuchawkami na uszach. Kiwała głową i machała rękoma<br />

w rytm muzyki, której nie słyszałam, więc wyglądało to dosyć<br />

kuriozalnie. Machnęłam jej ręką i powiedziałam „dzień dobry”, a potem


ez zbędnych ceregieli weszłam do środka i zaczęłam rozbierać się<br />

w przedpokoju. Helena wyszła do mnie jakby nigdy nic, okryta<br />

figlarnym fartuszkiem i gestem zachęciła mnie do wejścia.<br />

W kuchni wrzało pod wszystkimi czterema palnikami. Z jednego<br />

garnka wylewała się woda szarego koloru, w drugim unosiła się piana,<br />

a pod pokrywką patelni skwierczało.<br />

– Wejdź, Weroniko – powiedziała, poruszając się energicznie po<br />

pomieszczeniu. – Dziś ja gotuję…<br />

Popatrzyłam z lekka zatroskaną miną na garnki, które bulgotały na<br />

gazie.<br />

– To znaczy, mama gotowała zupę i gulasz, a ja gotuję ryż<br />

i warzywa na sałatkę…<br />

– A ta zupa tak wrze? – nie wytrzymałam.<br />

– Ooo. – Podeszła i zakręciła gaz. Niemal widziałam, jak wraz<br />

z wrzątkiem uleciały z zupy wszelkie możliwe witaminy.<br />

– Czy ja mogę w czymś pomóc? – spytałam.<br />

Na stole stały ułożone talerze i sztućce.<br />

– Możesz myć ręce. – Uśmiechnęła się. – I siadać.<br />

Poszłyśmy obie w głąb mieszkania. Ja do łazienki, myć ręce, ona<br />

do pokoju, gdzie tradycyjnie zamknęła się Aniela.<br />

– …po co tu znowu… nie… nie chcę… – dosłyszałam z pokoju,<br />

zanim odkręciłam kran z wodą.<br />

Kiedy wróciłam do kuchni, obie siedziały przy stole. Aniela<br />

wyprostowana, jakby kij połknęła, wpatrująca się w pusty talerz na zupę,<br />

Helena wesoła jak szczygiełek kręciła się między kuchenką a stołem,<br />

donosząc kolejne dania autorstwa swojej matki.<br />

– A może zjemy w salonie, przy porządnym stole?<br />

– zaproponowała znienacka.<br />

Aniela przewróciła oczami. Ją także denerwował ostentacyjnie<br />

dobry humor matki.<br />

– Jeśli o mnie chodzi, to nie ma takiej potrzeby… Poza tym po co<br />

wszystko przenosić teraz do pokoju?<br />

– No dobrze. – Helena rozdawała uśmiechy. – W takim razie<br />

zostajemy tutaj…<br />

Zaczęła nalewać zupy, podśpiewując przy tym jedną z piosenek


Anny Jantar. Spojrzałam w talerz, gdzie pływały przegotowane flaki,<br />

i zażartowałam:<br />

– Nie wiedziałam, że lubicie takie swojskie zupy…<br />

– Ja nie – odburknęła Aniela. – Ale babcia dała nam cały gar<br />

tego… czegoś…<br />

– Aniela będzie wegetarianką – powiedziała szybko Helena.<br />

– Oczywiście jak jej pozwolę… Jeszcze jest za młoda na takie…<br />

– Nie ma nic złego w diecie wegetariańskiej – burknęła nastolatka.<br />

– Tata pozwolił mi nie jeść mięsa…<br />

Łykała przy tym flaki, jakby przeczyła samej sobie. Ja jadłam<br />

w milczeniu, Helena nagle przestała być wesoła. Jadła zupę powoli,<br />

dmuchając dyskretnie w łyżkę. Czułam się jak intruz. Wprosiłam się na<br />

tę kolację, a teraz siedziałam i żałowałam, że tak postąpiłam.<br />

Rozpaczliwie starałam się odegnać ćmę, która siedziała mi w samym<br />

przedsionku serca i trzepotała się gorączkowo.<br />

– Podziwiam ludzi, którzy nie jedzą mięsa – powiedziałam.<br />

– Nawet sama kiedyś próbowałam…<br />

– Naprawdę? – spytały jednocześnie matka i córka.<br />

– Tak, naprawdę – skłamałam. – Ale wytrzymałam dwa tygodnie.<br />

Po dwóch dniach jadania warzyw myślałam tylko o kawałku kiełbasy…<br />

– Wegetarianizm nie polega tylko na jedzeniu warzyw…<br />

– powiedziała Aniela.<br />

Uznałam to za dobry początek naszych wzajemnych relacji. Do tej<br />

pory Aniela burczała tylko powitanie albo pożegnanie, a potem znikała<br />

w czeluściach sypialni, która teraz była jej pokojem.<br />

– Wiesz, wtedy, kiedy ja powzięłam taką decyzję, do dyspozycji<br />

były tylko warzywa i owoce, i to też…<br />

– Tak? – zainteresowała się.<br />

– Nie tyle, co teraz – wytłumaczyłam, kończąc za bardzo<br />

zagęszczone mąką flaki. – Była tak zwana włoszczyzna, ziemniaki<br />

naturalnie, kiszona kapusta i ogórki, warzywa sezonowe, głównie<br />

kupowane na bazarkach od „działkowców”…<br />

– Ona jada kotlety sojowe… – Uśmiechnęła się Helena. – Była na<br />

urodzinach, a potem została na noc u koleżanki, której rodzice są<br />

buddystami… Częstowali ją kotletami z soi, zapiekankami warzywnymi,


hummusami… Była zachwycona…<br />

– To było o wiele lepsze od… – Pokazała palcem na talerz, gdzie<br />

leżały dwa kotlety mielone otoczone przez marchewkę z groszkiem<br />

i przesolony ryż z torebki.<br />

Wierzyłam jej. Brak talentu kulinarnego Helena odziedziczyła<br />

najwyraźniej po swojej matce. Kiedy skończyłyśmy, Aniela bez gadania<br />

pozbierała naczynia i wstawiła je do zlewu. Potem umyła talerze<br />

i sztućce, a Helena wytarła je i odłożyła na miejsce. Ja przez cały czas<br />

siedziałam przy stole. Miałam ochotę wstać i pokroić ciasto albo dać<br />

talerzyki czy zaparzyć herbatę, ale siedziałam, zastanawiając się, co<br />

prócz takiego sobie obiadu dała Helenie wizyta u matki.<br />

– Mam sporo nauki – powiedziała Aniela. – Mogę wziąć ciasto<br />

i herbatę do siebie?<br />

Helena kiwnęła głową i zaczęła po swojemu, czyli bez zupełnego<br />

pomyślunku, parzyć herbatę, jednocześnie krojąc ciasto. Przez chwilę<br />

przypomniała mi świętej pamięci ciotkę Katarzynę, która umarła na raka<br />

jajnika w ciągu kilku miesięcy od rozpoznania, w dodatku nie<br />

informując rodziny, że choruje. Któregoś dnia przyszła do rodziców<br />

wychudzona i oznajmiła, że „to długo nie potrwa”. Rzeczywiście jeszcze<br />

przez miesiąc była pod opieką hospicjum domowego, a którejś nocy<br />

zasnęła na wieki. Kiedyś wydawało mi się, że ciotka Katarzyna jest<br />

w naszej rodzinie powiewem świeżego powietrza, może nie kolorowym<br />

ptakiem, ale przynajmniej umiała latać, w przeciwieństwie do reszty kur,<br />

które tylko dziobały ziarna życia na wiejskich podwórkach. Swoją cichą<br />

śmiercią rozczarowała mnie. Żeby chociaż cierpiała, jak inni chorzy na<br />

raka, bluźniła albo przynajmniej targały nią jakieś wątpliwości. Może<br />

wtedy moi rodzice dostrzegliby i swoją marną egzystencję, jak też i moje<br />

cierpienie. Może by coś zrozumieli. A tak ciotka odeszła na warunkach<br />

ojca, szaro, cicho. Wylądowała na lotnisku zawieszonym wysoko i już<br />

nie zeszła na ziemię. Nie wołała ani o drabinę, ani o lot powrotny, nic<br />

nie chciała. Przeciwnie, w ostatnich godzinach upierała się wyłącznie,<br />

żeby nikogo nie niepokoić, nie zawiadamiać dalszej rodziny, urządzić<br />

pogrzeb bez stypy. Kiedy patrzyłam na Helenę krojącą pleśniaka na<br />

kawałki, przypomniało mi się, że ciotka bardzo dbała o oprawę. U niej<br />

jednej można było dostać obiad na ładnych talerzach, a każdy miał obok


sztućców starannie dobraną serwetkę. Wszystkie potrawy podawała na<br />

półmiskach, a ciasta na paterze. Moja matka podawała wszystko byle<br />

jak, nie troszcząc się o wytarcie szkła czy dobór serwetek. Jeśli było<br />

ciasto, kroiła je na byle jakie kawałki, każdy innej wielkości i kształtu.<br />

Helena się starała. Rozwalające się parówki podawała na eleganckich<br />

talerzach, a serwetki zwijała w ślimaki, albo przeciwnie, serwetki robiła<br />

z ręczników papierowych, a talerze brała, jak popadnie, każdy z innego<br />

kompletu. Chyba w zależności od nastroju. Tym razem pleśniaka<br />

pokroiła na równe wielkością, estetyczne kawałeczki. Oddzieliła cztery<br />

kawałki dla Anieli i zaniosła jej do pokoju na tacy razem z herbatą.<br />

– To powiedz mi teraz, czemu jesteś taka zadowolona – spytałam.<br />

– Dobre nowiny?<br />

Uśmiechnęła się i odchyliła głowę w prawo. Wyglądała jak<br />

dziecko, które nie posłuchało rodziców, a potem okazało się, że to ono<br />

miało rację.<br />

– A dobre… – przytaknęła. – Pogodziłam się z mamą… Wygrałam<br />

sprawę w sądzie. Była wprawdzie bardzo łatwa i to raczej ugoda, a nie<br />

taka prawdziwa sprawa, ale zawsze dobry początek.<br />

– Bardzo ci serdecznie gratuluję – powiedziałam, nasycając głos<br />

podziwem i szczerością. – Każda sprawa jest bardzo ważna. Nie ma<br />

gorszych czy lepszych. A wygrana to wygrana.<br />

– No właśnie. – Kiwnęła radośnie głową. – Po rozprawie poszłam<br />

do mamy i… porozmawiałyśmy naprawdę szczerze. O wszystkich<br />

sprawach.<br />

– To fantastyczna nowina. – Udałam entuzjazm. – Matka i córka<br />

nie powinny żyć w niezgodzie.<br />

Pokiwała głową.<br />

– Właśnie. My się nie pokłóciłyśmy w pełnym tego słowa<br />

znaczeniu, po prostu miałam do niej żal…<br />

– Ale wyjaśniłaś, że masz prawo do własnych decyzji… I mama to<br />

zaakceptowała, prawda?<br />

– Wiele sobie wyjaśniłyśmy – powiedziała nieco zdawkowo.<br />

– Mama zawsze była bardzo stanowcza wobec mnie… A z drugiej<br />

strony wiem, że ona kocha mnie najmocniej na świecie.<br />

No cóż, pomyślałam, mylisz się, Heleno, to ja ciebie kocham


najbardziej na świecie. Wiem, że znam cię krócej niż twoja biologiczna<br />

matka, ale czas nie ma tutaj znaczenia. Zamierzam ci to udowodnić, bo<br />

chyba potrzebujesz ode mnie dowodu miłości.<br />

– Matka zawsze jest po stronie dziecka, choć nie zawsze dobrze<br />

ocenia…<br />

– Wszystko, co się wydarzyło złego w moim życiu, wzięło się stąd,<br />

że nie słuchałam mamy – wygłosiła z wiarą.<br />

Jadłam powoli ciasto i popijałam herbatą, zastanawiając się, co<br />

powiedzieć.<br />

– Masz rację, gdyby dzieci słuchały rodziców, popełniałyby mniej<br />

błędów. Z drugiej jednak strony, wy, dzieci, powinniście błądzić,<br />

a potem wyciągać z tych błędów wnioski…<br />

Widziałam, że zgadzała się ze mną, ale najwyraźniej stało to<br />

w sprzeczności ze słowami, którymi karmiła ją matka. Helena nie umiała<br />

wciąż podjąć decyzji. Była jak piłeczka pingpongowa, uderzana to przez<br />

matkę, to przeze mnie. Ciągle jeszcze nie wypadała z toru, ale gubiła się<br />

najwyraźniej.<br />

– Wracamy z Anielą do mamy – przecięła węzeł gordyjski.<br />

– Kiedy? – spytałam, udając życzliwe zainteresowanie.<br />

– W przyszły weekend się przenosimy. Mama odstąpi nam<br />

z Anielą piętro. Będziemy miały po pokoju i łazienkę, sama zejdzie na<br />

dół….<br />

– Powiedz mi tylko, czy sama podjęłaś tę decyzję – spytałam.<br />

– Mam nadzieję, że nie zmuszają cię do tego względy finansowe albo<br />

dalekie dojazdy…<br />

– Chcę wrócić do mamy, bo potrzebuję wsparcia w życiu…<br />

Kiepsko sobie radzę po rozstaniu z Andrzejem…<br />

Myślałam, że znakomicie sobie radzi, a rozstanie pomogło jej<br />

spojrzeć na świat oczami wolnej osoby. Skoro wolała mieszkać<br />

w małym mieszkanku zamiast z mężem w luksusowej willi, naprawdę<br />

musiało jej być źle w życiu. Nie stawia się na szali małżeństwa, jeśli nie<br />

ma absolutnej pewności, że nie sposób żyć dalej w związku.<br />

– Myślałam, że najgorsze już za tobą. – Wzięłam ją za rękę<br />

i przytrzymałam chwilę w swojej.<br />

Bardzo łagodnie wysunęła dłoń pod pretekstem zrobienia świeżej


herbaty.<br />

– Ja też tak myślałam, ale muszę myśleć nie tylko o sobie. Jest<br />

jeszcze Aniela, która potrzebuje ojca…<br />

Zastygłam, ale opanowałam się natychmiast.<br />

– Mówiłaś, że wracasz do mamy, a nie do męża – powiedziałam<br />

życzliwym tonem.<br />

– No tak. – Nalewała wolno herbatę, uważając, żeby nie uronić ani<br />

kropli. – Wracam do mamy, ale spotkam się z Andrzejem… On bardzo<br />

chce, żebyśmy wrócili do siebie.<br />

Nic nie mówiłam.<br />

– Mama mediowała, wiesz, tak właściwie pośredniczyła. Andrzej<br />

zacznie się leczyć, zapisze na terapię… Razem pójdziemy na terapię dla<br />

par.<br />

Chyba o zbyt wielu terapiach była mowa.<br />

– Myślisz, że da się uratować rodzinę, chodząc codziennie do<br />

psychologa?<br />

Mówiłam nieco ostrzej, niż wypadało, ale bardzo starałam się, żeby<br />

ona nie zauważyła, jak bardzo złą decyzję podjęła.<br />

– Tak, bardzo w to wierzę. – Wpatrywała się w okruszki ciasta,<br />

jakby nie umiała mi spojrzeć w oczy. – Będziemy mieli terapię<br />

indywidualną, dla par i jeszcze rodzinną z Anielą. Andrzej…<br />

– Jak on się na to zapatruje? – pytałam ostrożnie.<br />

Helena miała taką minę, jakby chciała mi powiedzieć, że pierwszą<br />

decyzją, jaką podjęła samodzielnie, jest zdecydowany koniec<br />

z tłumaczeniem się mnie. Tyle że teraz będzie tłumaczyła się matce<br />

i psychologom. Jednemu od tych trzech rodzajów terapii, albo wielu.<br />

W zależności, jak jej matka to zaplanowała. O co chodziło tej kobiecie?<br />

Nie chciała szczęścia dla córki? Czy dla pieniędzy gotowa była<br />

poświęcić całe przyszłe życie jedynego dziecka? A może dokonywała<br />

tym samym zemsty na mężu, który podobno ją bił, chociaż dla córki był<br />

jak anioł? Te wszystkie pytania przemknęły mi przez głowę w jednej<br />

chwili.<br />

– Andrzej bardzo się stara… – powiedziała niepewnym tonem.<br />

Ciągle walczyła ze sobą. To była tylko kwestia czasu, kiedy mi<br />

powie, że nie mam prawa jej już indagować czy pouczać.


– Starał się już wcześniej, ale zawsze potem coś go „denerwowało”<br />

– przypomniałam jej.<br />

– Teraz jest inaczej – zapewniła poważnie. – Zresztą powiedział<br />

o tym wszystkim mamie, nie mnie. To musiało go bardzo dużo<br />

kosztować.<br />

Biedny, umęczony mąż, który postanowił naprawić swoje życie<br />

cudzymi rękoma: teściowej i obcych „specjalistów”. Pewnie nie znalazł<br />

zastępstwa w kancelarii albo ciągle Heleny pragnął.<br />

– No cóż, Helenko – powiedziałam. – Ja bym tylko chciała, żebyś<br />

była szczęśliwa. Pokochałam cię jak córkę, której nie mam, i… tyle.<br />

Zakończenie było niezręczne i nie wzruszyło Heleny. Nie miałam<br />

już czego szukać w tym domu. Prawdopodobnie byłam tutaj ostatni raz<br />

za jej bytności.<br />

– Dla mnie jesteś jak… ktoś bardzo bliski. Jak przyjaciółka, której<br />

tak naprawdę nie miałam – zapewniła pospiesznie.<br />

Nie powiedziała, że jestem jak matka. Po tym, co sobie mówiłyśmy<br />

i po całej naszej bliskości, nie pozostał nawet ślad. Helena umarła jak<br />

Sławek, uciekła jak Carmen i osierociła mnie jak Marcin. Mogłam tylko<br />

ją opłakiwać.<br />

– Wiem, kochanie. – Uśmiechnęłam się krzepiąco. – Pamiętaj, że<br />

zawsze możesz na mnie liczyć. Gdyby cokolwiek się stało czy poszło nie<br />

tak, zawsze możesz wrócić. Bez pytań z mojej strony.<br />

Rozjaśniła się wyraźnie. Więc jednak liczyła się ze mną w jakiś<br />

sposób.<br />

– No cóż – powiedziałam, wstając. – To jednak wysłuchałam<br />

dobrych nowin…<br />

Pożegnałyśmy się w kuchni. Pytałam, czy pomóc jej w pakowaniu,<br />

a ona odparła, że niewiele tego jest, zresztą przyjedzie jej mama, być<br />

może nawet Andrzej.<br />

Wyszłam zdruzgotana. Przez dwie godziny błądziłam bez celu po<br />

osiedlu i okolicznym lasku. Myśli tłukły mi się po głowie, a chmara<br />

żuków podchodziła pod gardło. Co powinnam zrobić? Jak postąpić?<br />

Logika nakazywała odpuszczenie wszelkich działań, pójście do domu<br />

i zrobienie herbaty. Może nawet powinnam zrobić wielkie sprzątanie.<br />

Moje mieszkanie znów przypominało barłóg. Zamiast tego poszłam do


sklepu Doroty, ale zastałam drewniany barak zamknięty na cztery<br />

spusty. Zwykle mimo dnia wolnego Dorota przesiadywała w pracy, tym<br />

chętniej, że założyła w sklepie dostęp do internetu i brała swój komputer.<br />

Nie przeszkadzał jej brak klientów, ponieważ, jak to się wyrażała,<br />

„surfowała” w sieci i potrzebowała spokoju. Zaniepokojona, że coś się<br />

stało, poszłam do niej do domu. Istotnie, Dorota była czerwona na<br />

twarzy i powitała mnie z wyraźną ulgą.<br />

– Jesteś wreszcie – powiedziała. – Dzwonię do ciebie i dzwonię, bo<br />

musisz wziąć Lucka do siebie na kilka dni.<br />

– Ale… – zaprotestowałam słabo. – Co się stało? Gdzie twoja<br />

mama?<br />

– No właśnie – odparła, krzątając się bezładnie po mieszkaniu.<br />

– Mamę zabrało pogotowie, bo miała jakieś okropne bóle żołądka.<br />

Najpierw dzwoniłam kilka razy, bo mama się zwijała, ale dyspozytorka<br />

kazała mi iść do lekarza rodzinnego. Wyobrażasz sobie? Do przychodni,<br />

gdzie się stoi godzinami… Z ciężko chorą staruszką…<br />

Zupełnie mnie to nie interesowało. Chciałam usiąść i powiedzieć<br />

jej, jak okropnie zachowała się Helena. Tymczasem Dorota, drepcząc po<br />

ciasnej kuchni, gadała jak najęta.<br />

– Zadzwoniłam tam znów i wiesz, tak objechałam babę, że<br />

w końcu przysłała karetkę. Jeszcze powiedziała, że obciąży mnie<br />

kosztami! Wyobrażasz se? Kosztami mnie obciąży?! A jak doktór<br />

przyjechał, to mi mówi, że pewnie za późno, bo to zawał. Zawał!<br />

Wpatrzyła się we mnie przerażonymi oczami. Jak ja jej<br />

zazdrościłam, że ma problem, który rozwiąże się sam, a oba możliwe<br />

rozwiązania będą dla niej dobre. Jej matka albo umrze na ten zawał, albo<br />

wróci do niej cała, może mniej zdrowa, ale za to bardziej marudząca,<br />

wymagająca jeszcze większej opieki i troski. Tak czy śmak, Dorota<br />

będzie się musiała dostosować i będzie jej z tym dobrze. Nawet<br />

w przypadku żałoby. Pokrzywduje sobie trochę, ale w końcu odetchnie.<br />

– Ja teraz będę cały czas w szpitalu, będę im patrzyła na ręce,<br />

doktorom i pielęgniarkom, wiesz. Dlatego weź Lucyperka do siebie,<br />

dobra? Ja ci dam karmy i kuwetkę też weź. To dobry kotek, tylko trzeba<br />

mu towarzystwa. Ja zaraz zresztą zaniosę to wszystko do ciebie, zaraz…<br />

zaraz…


Kot patrzył na mnie smutno, Dorota chodziła i na przemian<br />

otwierała i zamykała usta. Nie słyszałam jej zupełnie, widziałam tylko<br />

poruszający się tłusty korpusik i kłapanie rybimi ustami, jakby się dusiła<br />

i łapała powietrze.<br />

– Oczywiście – zapewniłam. – Daj to wszystko, ja wezmę. Bez<br />

problemu, ty sobie tam organizuj wszystko, matkę pozdrów…<br />

Kota zawinęłam w koc i ścisnęłam pod pachą. Do drugiej ręki<br />

wzięłam reklamówkę z karmą i żwirkiem. Kuwety już nie miałam jak<br />

wziąć, więc powiedziałam, że nasypię żwirku do takiego plastikowego<br />

pudełka, które gdzieś tam miałam. Miotająca się Dorota z ulgą została<br />

w domu i kontynuowała zapewne swój bezładny taniec po kuchni,<br />

z torbą na kółkach jako parą, w akompaniamencie muzyki płynącej<br />

z otwieranych i zamykanych szafek.<br />

•<br />

Kot miauczał przez całą noc. Nie rozumiałam dlaczego.<br />

Oczywiście mógł „marcować”, jak mówiła moja matka, ale był już maj,<br />

więc raczej majował. Próbowałam go wypuścić na zewnątrz, ale nie<br />

chciał wyjść. Za każdym razem, kiedy otwierałam drzwi, właził pod<br />

tapczan, gdzie dosłownie wymiatał koty. A kiedy zamykałam, wyłaził<br />

obwieszony kurzem. W końcu dałam za wygraną i zostawiłam go<br />

w spokoju, żeby nadal miauczał, skoro lubi. Z braku innych zajęć<br />

zaczęłam sprzątać w mieszkaniu. Na początek umyłam stertę naczyń<br />

i blat na kuchni umazany ciastem, mąką i czekoladą po zrobieniu ciasta.<br />

Odsuwałam przy tym kota, który bez przerwy wskakiwał na blat<br />

i próbował wylizywać zaschnięte kawałki ciasta. Zwierzak był bardzo<br />

irytujący. W końcu zamknęłam go w pokoju i zaczęłam sprzątać<br />

w szafach. Miałam nadzieję, że znajdę jakąkolwiek rzecz należącą do<br />

Sławka, chociażby podkoszulek, ale mimo systematycznego<br />

przekopywania półek nie znalazłam nic. Niewątpliwie ulotny nawet<br />

zapach jego ubrania uspokoiłby mnie i sprowadził na ziemię.<br />

Tymczasem znalazłam kostium czarownicy, który uszyłam dla Anieli na<br />

szkolny bal przebierańców. Zdobyła w tym kostiumie nagrodę za


najlepsze przebranie i była strasznie dumna, podobnie zresztą jak i ja.<br />

Peleryna jednak rozdarła się nieco na boku, więc wzięłam przebranie,<br />

żeby je naprawić, i zapomniałam o tym najwyraźniej. Ignorując stertę<br />

ubrań na podłodze, wyciągnęłam maszynę i zabrałam się za naprawianie<br />

peleryny. Potem uprałam ją i wysuszyłam żelazkiem. Zwinęłam<br />

starannie, zapakowałam w papier i postanowiłam oddać Anieli, żeby<br />

miała pamiątkę po mnie, a może i strój na jakiś inny bal.<br />

Helena otworzyła mi drzwi z miną wyrażającą zniecierpliwienie.<br />

Wyraźnie uważała, że narzucam jej się ciągłymi wizytami,<br />

znajdowaniem pretekstów, żeby ją odwiedzać, dlatego w progu<br />

uspokoiłam ją, że chciałam tylko oddać strój, który naprawiłam.<br />

– Och, dziękuję ci, kochana – powiedziała z ulgą. – Może wejdź,<br />

chociaż na chwilę, bo ja z kolei muszę ci oddać blachę… Chyba że<br />

zostawię ją tutaj na stole, kiedy już będziemy wychodziły z Anielką.<br />

– Kochanie! – usłyszałam głos z pokoju należący do kobiety<br />

i domyśliłam się, że przeprowadzka postępuje pełną parą, a matka<br />

Heleny nie zasypia gruszek w popiele, tylko metodycznie odsuwa córkę<br />

z mojego życia. – A gdzie spakujemy pozostałe rzeczy?!<br />

Helena zawahała się i spojrzała na mnie bezradnie. Czy chciała,<br />

żebym jednak weszła i pomogła jej się pakować? Wezbrała we mnie<br />

złość.<br />

– Oczywiście, moja droga, możesz zostawić blachę na stole<br />

w kuchni.<br />

Do drzwi podeszła jej matka.<br />

– A więc to jest pani Weronika! – powiedziała nieco sztucznym,<br />

afektowanym głosem. – Kochanie, nie stójcie w progu, zaproś panią…<br />

Helena znów spojrzała na mnie bezradnie.<br />

– Zaraz tu będzie mój mąż – wyszeptała.<br />

Mój żuk znów się odezwał i usiadł mi tuż pod mostkiem. A więc<br />

wiedziała, kim jestem. Wreszcie się domyśliła, stąd jej plany powrotu do<br />

męża i ucieczka ode mnie. Wszelkie zasłony opadły, ona wiedziała, że ja<br />

wiem i ja to wiedziałam. Uciekała w panice, broniąc się przed<br />

konfrontacją, próbując ocalić resztki siebie we własnych oczach.<br />

– Już wiesz, że to mój mąż, prawda? – spytałam szeptem, udając,<br />

że schylam się, żeby zabrać jej z włosów piórko, które tam dostrzegłam.


Odsunęła się na milimetr i spojrzała ze strachem. Matka udała się do<br />

pokoju, gdzie przy akompaniamencie westchnień wnuczki kontynuowała<br />

pakowanie.<br />

– Ja nie wiem, o czym ty mówisz… – szepnęła przerażona.<br />

– Wyprowadzam się…<br />

– Uciekasz – przytaknęłam. – W panice opuszczasz tonący statek<br />

jak szczur. To niegodne ciebie. Powiedz mężowi prawdę. Tylko tak się<br />

uwolnisz.<br />

– Weronika, na miłość boską! – Jej oczy poruszały się jak<br />

u widzów na korcie tenisowym, tyle że o wiele szybciej.<br />

– Nie ma sensu udawać. – Wciąż tkwiłam w przedpokoju. – Jeśli<br />

nie powiesz mężowi, ja to zrobię. Jesteś mi to winna. W końcu to<br />

mojego męża uwodziłaś…<br />

– Weronika, przerażasz mnie – szepnęła zdławionym głosem.<br />

– Bardzo proszę, idź już. Ja… zaraz się wyniesiemy i nie będziemy już<br />

ci przeszkadzać. Ja nie wiedziałam, nie miałam pojęcia, przez co<br />

przechodzisz…<br />

– Jestem umówiona ze znajomą – powiedziałam głośno w stronę<br />

pokoju, rzucając jej wyzywające spojrzenie. – Niestety, nie mogę zostać,<br />

a i panie się pakujecie, więc nie chcę przeszkadzać…<br />

Rzuciłam jej jeszcze jedno spojrzenie, z którego mogła wyczytać,<br />

że w żadnym wypadku nie żartuję. Pierwszy raz doznawałam satysfakcji,<br />

widząc jej cierpienie, ale nie mogłam się wycofać. Nie tym razem.<br />

Mogła uciekać, wierzyć, że nie było niczego jej w przeszłości, czego<br />

mogłaby żałować, ale nie mogła udawać, że nie łączy nas nierozerwalna<br />

więź. Od miłości do nienawiści biegła cieniutka linia, do której<br />

zbliżałam się bardzo niebezpiecznie.<br />

W domu przeskoczyłam przez bałagan i nie przejmując się<br />

miauczeniem kota, które dobiegało zza drzwi, pogrążyłam<br />

w niewesołych myślach. Być może zniszczę nie tylko siebie, ale i ją,<br />

pogrążę i poniżę, ale musi zapłacić za to, co zrobiła.<br />

Potem patrzyłam przez okno, jak wynosiły się chyłkiem, ona,<br />

Aniela i jej matka, jakby przed czymś albo przed kimś uciekały.<br />

– Uciekaj, a ja ciebie i tak znajdę – mówiłam do kota, który nie<br />

wiedzieć czemu znów miauczał przez cały czas i tłukł się po mieszkaniu


jak wściekły.<br />

Obserwowałam wysokiego mężczyznę, który zaparkował terenową<br />

toyotą tuż pod klatką, w której mieszkały, i pomagał im w wynoszeniu<br />

rzeczy. Dziwne, Helena wprowadziła się z jedną walizką, a ten jej<br />

Andrzej już trzeci karton pakował do samochodu. Matka stała obok<br />

samochodu i dyrygowała pracą. O ile mogłam dostrzec, zięć okazywał<br />

jej umiarkowany szacunek, koncentrując się na Helenie i Anieli, a matka<br />

wydawała się tego nie dostrzegać, tylko wskazywała sposób pakowania<br />

bagaży. Helena winna mi była za pobyt w ostatnim miesiącu. Byłam<br />

bardzo ciekawa, jak zamierza uregulować tę sprawę. Pewnie stchórzy<br />

i wyśle do mnie matkę. Byłam pewna, że męża, nawet gdyby błagał ją na<br />

kolanach, nie zdecyduje się do mnie posłać. Okazało się jednak, że się<br />

myliłam. Zadzwonił do mnie jakąś godzinę po odjeździe samochodu,<br />

pewnie mieszkali niedaleko. Nie zapytałam nigdy Heleny, gdzie<br />

właściwie mieszka jej matka. Miał miły, niski głos. Wyobrażałam sobie,<br />

że będzie gburowaty albo protekcjonalny, ale myliłam się.<br />

– Witam panią – powiedział. – Z tej strony Andrzej Rodziewicz.<br />

Chciałbym spotkać się z panią i uregulować kwestie płatności za<br />

wynajem mieszkania przez moją żonę.<br />

Powiedział „moją żonę”, jakby Helena nie wynajęła tego<br />

mieszkania, żeby od niego uciec.<br />

– Oczywiście – odparłam, starając się, żeby mój głos brzmiał<br />

równie miło jak jego. – Wprawdzie żona jest mi winna pięćset złotych za<br />

ostatni miesiąc, ale ja z kolei zwracam jej dwieście osiemdziesiąt za<br />

zakupy i niewykorzystane obiady.<br />

– Nie bardzo rozumiem – rozległo się w słuchawce. – Ja wszystko<br />

ureguluję. Kiedy moglibyśmy się spotkać?<br />

– Nawet dziś, jeśli dysponuje pan czasem…<br />

– O dwudziestej?<br />

– Jak najbardziej…<br />

– Oddam też klucze żony…<br />

– Pana córka też miała klucze – przypomniałam sobie. – Bardzo<br />

proszę o ten duplikat, który żona wykonała dla niej.<br />

Rozległa się cisza. Andrzej chyba zastanawiał się, co powiedzieć,<br />

albo konsultował sprawę z Heleną, być może rozmawiał ze mną głośno,


a Helena i Zofia, być może nawet Aniela, wstrzymywały oddechy.<br />

•<br />

Był wysokim, szczupłym szatynem z siwiejącymi skroniami,<br />

o intensywnie niebieskich oczach. Wzbudzał zaufanie. Mówił jasno,<br />

patrząc przy tym w oczy. Zachowywał się jak prawnik, który woli<br />

„dogadać się” z klientem niż wszczynać postępowanie karne.<br />

– Moja żona winna jest jeszcze za miesiąc użytkowania lokalu,<br />

prawda?<br />

– Tak – potwierdziłam. – Pięćset złotych. Ale ja jestem jej winna<br />

dwieście osiemdziesiąt za zakupy… My umówiłyśmy się, że ja będę<br />

robiła zakupy i gotowała.<br />

Pokiwał głową. Mówił, jakby płacił za wczasy, na których była<br />

jego żona i córka.<br />

– Ja myślę, że nie jest pani winą, że żona ostatnimi czasy stołowała<br />

się u swojej mamy – powiedział pojednawczym tonem.<br />

– Jestem uczciwą osobą – zapewniłam dobitnie. – Nie<br />

wykorzystałam tych pieniędzy na zakupy. Chcę je oddać.<br />

– Dobrze – zgodził się. – Ale żona wynajęła mieszkanie na rok,<br />

czyli jeszcze pięć miesięcy powinna pani płacić czynsz.<br />

– Nie ma takiej potrzeby – żachnęłam się. – Tam w tej umowie jest<br />

coś o miesięcznym wypowiedzeniu.<br />

Uśmiechnął się pobłażliwie. Musiał Helenie obiecać, że<br />

wynagrodzi mi tę jej przedwczesną wyprowadzkę. Kto wie, co mu<br />

powiedziała. Że jedną z przyczyn mieszkania u mnie była chęć pomocy<br />

biednej wdowie, która przymierała głodem? Stąd te jego uśmiechy<br />

i pobłażliwy ton.<br />

– Umowa nie jest najlepiej sformułowana – powiedział. – Po prostu<br />

zapłacimy pani te pieniądze.<br />

– Żona sama sporządzała dokumenty – przypomniałam mu.<br />

Znów ten sam uśmiech. Wziął teczkę, z którą przyszedł, i wyjął<br />

z niej naszą umowę, a potem etui, z którego wyjął eleganckie okulary<br />

i założył na nos. Nie użył ich jednak do przeczytania treści, tylko


spojrzał na mnie zza okularów. Wyglądał jeszcze bardziej fachowo, ale<br />

już nie tak sympatycznie.<br />

– Żona jest prawnikiem, owszem, ale…<br />

A potem wykonał serię machnięć rękoma, min, które mogłaby<br />

zrobić nastolatka, usiłując scharakteryzować niezbyt dobrze ubraną<br />

koleżankę. W żadnym wypadku nie mąż mojej Heleny.<br />

– Uważa pan, że jest mi winien dwa i pół tysiąca złotych, tak?<br />

– Trzy tysiące, ponieważ jeszcze w grę wchodzi miesiąc, który<br />

upłynął. – Był wyraźnie zadowolony, że przekonał mnie do swego.<br />

Tanio sprzedawał Helenę. Taka kobieta warta była miliony, a nie<br />

nędzne grosze, które mi oferował.<br />

– Minus dwieście osiemdziesiąt złotych – przypomniałam.<br />

– Tak – zgodził się.<br />

Potem wyjął z portfela banknoty, przeliczył i mi podał. Ja nie<br />

liczyłam. Wyjęłam z własnej portmonetki, tej, w której trzymałam<br />

pieniądze Heleny na zakupy, dwieście osiemdziesiąt złotych<br />

i czterdzieści pięć groszy. Zawahał się. Chyba chciał powiedzieć coś<br />

o groszach, że nie trzeba, ale widocznie nie chciał zaczynać ze mną<br />

dyskusji od początku. Tak bardzo chciał uwolnić się ode mnie, być może<br />

planowali z matką Heleny, że ona i córka jeszcze dziś wrócą do niego do<br />

domu.<br />

– Czyli wszystko w porządku, tak? – spytał.<br />

– Tak – potwierdziłam, chowając pieniądze do portmonetki.<br />

Nic nie było w porządku. Niedługo miał się o tym przekonać. Na<br />

odchodnym rzucił coś na kształt podziękowań, bo słyszał, jak dobrze<br />

opiekowałam się jego żoną i córką. Tak się właśnie wyraził, że dobrze<br />

się nimi opiekowałam. Jakbym była opiekunką, a nie kimś bliskim.<br />

Chociaż musiałam oddać mu sprawiedliwość, bo cóż taki człowiek jak<br />

on mógł wiedzieć o relacji łączącej mnie z Heleną. Ja o nim wiedziałam<br />

wiele, on przecież o mnie nic. Miałam nadzieję, że Helena w przypływie<br />

szczerości nie powiedziała mu o naszych relacjach. Przysłała go tutaj do<br />

mnie, a może sam zgłosił się na ochotnika do „załatwienia sprawy<br />

z panią Weroniką”, bo tylko na to go było stać, żeby zapłacić,<br />

uregulować rachunki finansowe. Taki mężczyzna nie da jej nigdy<br />

niczego wartościowego. Będzie ją obsypywał pieniędzmi, drogimi


zeczami, dając złudne poczucie, że to jest naprawdę coś warte. Matka<br />

odetchnie z ulgą i wytłumaczy sobie i córce, że tak jest najlepiej dla<br />

wszystkich. Może nawet znów zrobi swoją zupę pavese i wszyscy zjedzą<br />

ze śmiechem. Będą udawali, że nic się nie stało, że nie było tego<br />

wielomiesięcznego rozstania, nie było mnie, naszych rozmów, tej<br />

bliskości, niczego. Przez chwilę zrobiło mi się strasznie żal mojej córki.<br />

Tak bardzo musiała się bać, że powiem mu o Sławku albo o Anieli.<br />

Niepotrzebnie, nigdy bym jej czegoś takiego nie zrobiła. Przecież to<br />

zniszczyłoby więź między nami.<br />

Na pożegnanie podał mi rękę i zapytał, czy mnie dokądś podwieźć.<br />

Podziękowałam grzecznie, mówiąc, że mieszkam niedaleko.<br />

A potem wróciłam do domu, do ciemnego mieszkania<br />

i miauczącego kota, któremu dałam mleka, nie troszcząc się o to, że po<br />

mleku koty podobno mają biegunkę. Ponownie próbowałam wypuścić<br />

go na dwór, przecież mógł iść, dokąd chciał, ale znów zawrócił<br />

i schował się pod tapczanem i zaczął tradycyjnie miauczeć. Jakoś<br />

wytłumaczyłabym to Dorocie, która chyba zaległa z matką w szpitalu, bo<br />

nie zgłaszała się zupełnie po swojego zwierzaka.<br />

Kolejne dni to czekanie na telefon, który nie dzwonił. Przestałam<br />

jeść i niewiele spałam. Nie zapalałam światła w nocy, bo mnie raziło.<br />

Prawie nie wychodziłam, ponieważ ona mogła zadzwonić. Jedynym<br />

dźwiękiem, który mi towarzyszył, było miauczenie, ale w końcu udało<br />

mi się kota wypchnąć na klatkę schodową, więc miałam spokój. Trochę<br />

obawiałam się reakcji Doroty, ale nie dała znaku życia przez wiele dni,<br />

więc nie mogła mieć pretensji, że kot uciekł.<br />

Zadzwoniłam w końcu do Heleny po wielu dniach niepewności<br />

i wyczekiwania. Tłumaczyłam sobie, że nie było w tym niczego<br />

dziwnego ani tym bardziej złego. Przecież mogłam ją pozdrowić<br />

i porozmawiać chwilę. Nic nie stało na przeszkodzie. Nie musiała mi<br />

nawet opowiadać o tym, czy nadal mieszka u matki, czy też już jest<br />

z mężem i bierze udział w tych rozlicznych terapiach mających zrobić<br />

z niej osobę, którą nie jest i nigdy nie będzie. W słuchawce rozległ się<br />

głos informujący mnie, że abonent niestety jest niedostępny.<br />

Wysłuchałam tej wiadomości przynajmniej dwadzieścia razy i zupełnie<br />

nie rozumiałam, dlaczego ona mi to zrobiła. Czyżby bała się, że mogę jej


w jakikolwiek sposób zagrażać, że zechcę wykorzystać przeciwko niej<br />

to, co wiedziałam o niej i o Sławku? Przecież dobrze mnie znała<br />

i wiedziała, że nigdy bym jej nie skrzywdziła. To niemożliwe, żeby nie<br />

chciała ze mną rozmawiać, żeby się bała.<br />

Kolejna nieprzespana noc przekonała mnie, że muszę z nią<br />

porozmawiać i wyciągnąć ją z łap tych ludzi, którzy mieli ją za małą<br />

dziewczynkę, za którą trzeba żyć. Poszłam pod szkołę jej córki<br />

i poczekałam na koniec zajęć. Tylko tak mogłam zmusić Helenę, żeby ze<br />

mną porozmawiała. Zdumionej Anieli powiedziałam, że Helena miała<br />

wypadek i jest pod opieką lekarza.<br />

– Ale nic wielkiego się nie stało, tylko noga w gipsie<br />

– uspokajałam dziewczynę po tym, jak wyciągnęłam ją sprytnie ze<br />

szkoły tuż po lekcjach. – Mama prosiła, żebyś przyszła do niej…<br />

– Ale nic jej nie będzie? – upewniała się, kiedy jechałyśmy<br />

autobusem w stronę jej dawnego domu. – Może ja do niej zadzwonię?<br />

– Nie, nie, teraz ma zabiegi, ale nic jej nie będzie – zapewniłam,<br />

kiedy wysiadłyśmy na przystanku. – Poczekasz w waszym dawnym<br />

mieszkaniu, a ja pójdę po mamę. To niedaleko.<br />

Szła posłusznie ze mną, nie pytając, dlaczego najpierw<br />

przyjechałam po nią do szkoły, a teraz proponuję, żeby poczekała na<br />

matkę u mnie, zamiast wziąć ją ze sobą do szpitala. Na szczęście miałam<br />

do czynienia z dwunastolatką, która przyjęła moje słowa z całym ich<br />

fałszem i poszła posłusznie do mieszkania.<br />

Być może oszalałam do reszty, ale musiałam to zrobić. Musiałam<br />

zamknąć Anielę w jej dawnym domu i zmusić do zatelefonowania do<br />

matki. Nie bała się, przynajmniej na początku. Tylko dziwiła.<br />

– To w końcu mama złamała nogę czy nie, bo ja już nic nie<br />

kumam? – spytała.<br />

– Zadzwoń na nowy numer mamy i powiedz, że muszę z nią<br />

porozmawiać – powiedziałam.<br />

Zadzwoniła i przekazała mi słuchawkę. Helena płakała. Wiedziała<br />

od którejś z koleżanek Anieli, że poszła ze mną, ponieważ jej matka była<br />

w szpitalu. Nie wiem, czego się spodziewała, że zamorduję dziewczynkę<br />

gołymi rękoma? Przecież to absurd, kochałam je obie.<br />

– Dam ci, co chcesz, tylko nie rób jej krzywdy. – Płakała. – Co ja


ci zrobiłam?<br />

Tłumaczyłam jej, że Aniela siedzi w cieple i właśnie je zupę, jest<br />

bezpieczna tam, gdzie jest jej miejsce, czyli u mnie, ale Helena nie<br />

słuchała, tylko płakała i błagała, żeby jej dziecku nie stała się żadna<br />

krzywda.<br />

– Jesteś moją córką, nie mogłabym skrzywdzić wnuczki<br />

– przekonywałam. – Zwłaszcza że to córka mojego męża. Damy sobie<br />

z tym radę – tłumaczyłam. – Nie płacz, kochana, przecież to nie twoja<br />

wina… Porozmawiajmy…<br />

Huk ogłuszył mnie zupełnie. Widziałam jeszcze, jak drzwi opadają<br />

na korytarzyk, a do mieszkania wpadają jacyś ludzie. Potem była już<br />

tylko ciemność.<br />

•<br />

– Carmen? – zapytałam, kiedy otworzyłam oczy. – Co ty tu robisz?<br />

Przyjechałaś mnie odwiedzić?<br />

Nie widziałam jej tyle miesięcy, prawie rok. Wcale się nie<br />

zmieniła. Może nawet była jeszcze ładniejsza niż wtedy, kiedy robiła<br />

dekoracje dla Teatru Wielkiego. Przestraszyłam się nagle, że jednak<br />

postanowiła zostać na stałe w Polsce. Na pewno miałoby to coś<br />

wspólnego z Julianem Borzobohatym.<br />

– Szkoda, że zabrałaś z domu te wszystkie piękne tkaniny<br />

– powiedziałam.<br />

Carmen westchnęła i usiadła na krześle przy moim łóżku.<br />

Chciałam wziąć ją za rękę, ale zauważyłam, że oba przeguby mam<br />

obwiązane bandażem i przywiązane do brzegów łóżka. Szarpnęłam się,<br />

nie rozumiejąc, o co chodzi.<br />

– Niech się pani uspokoi, pani Weroniko. – Carmen położyła<br />

chłodną dłoń na mojej ręce. – Nie ma powodu do zdenerwowania.<br />

Bycie przywiązaną do łóżka to jest powód do zdenerwowania.<br />

Powiedziałam jej to.<br />

– Zabierz mnie do domu, Carmen – poprosiłam.<br />

– Pani Weroniko… – Uśmiechnęła się łagodnie. – Jesteśmy


w szpitalu, a ja nie nazywam się Carmen, tylko Monika…<br />

Śmieszne. Jeśli ona ma na imię Monika, to ma siostrę bliźniaczkę<br />

o imieniu Carmen. Powiedziałam jej to.<br />

– Nie mam siostry bliźniaczki. Nie mam żadnej siostry. Ani<br />

brata… – Ten sam łagodny ton. – Jestem lekarzem i nazywam się<br />

Monika Kowalska. Pani jest moją pacjentką. Znamy się z poprzedniego<br />

pobytu na oddziale.<br />

Absurd. Carmen dowodziła, że nazywa się Monika jakaś tam i nie<br />

zajmowała się nigdy dekoracjami ani dla teatru, ani kina, a tym bardziej<br />

opery. Zapytałam o jej mamę Hiszpankę i ojca Juliana Borzobohatego,<br />

ale pokręciła głową z dezaprobatą i zanotowała coś na kartce. Miała<br />

w ręku teczkę z moim imieniem i nazwiskiem na okładce.<br />

– Dlaczego zabrałaś tkaniny? – spytałam jeszcze raz.<br />

– Nie zabierałam żadnych tkanin… – Jej łagodna perswazja raniła<br />

mnie. – Poza szpitalem nie spotkałyśmy się nigdy, pani Weroniko…<br />

– Zrozum. – Ponownie próbowałam złapać ją za rękę, ale bandaż<br />

pozwalał jedynie na niewielkie ruchy. – Ja cię chciałam tylko chronić.<br />

Przecież nie możesz związać się z własnym ojcem…<br />

Miała nieprzenikniony wyraz twarzy.<br />

– Kiedy odkryłam, że Julian Borzobohaty jest twoim ojcem,<br />

musiałam ci o tym powiedzieć. Nawet jeśli miałam cię stracić…<br />

Rozumiem, dlaczego wyjechałaś i nie chcesz mnie znać, ale kiedyś<br />

zrozumiesz, że nie mogłam inaczej.<br />

Westchnęła i wstała. Miała na sobie cywilne ubranie i wygodne<br />

chodaki na nogach. Rzeczywiście wyglądała, jakby była tu<br />

zadomowiona.<br />

– Nie gniewam się, że zabrałaś wszystko – dodałam. – Przecież to<br />

były twoje rzeczy, tkaniny, poduszki i kieliszki… Ale dziękuję, że<br />

zostawiłaś mi wachlarz. Bardzo dziękuję…<br />

Spojrzała na mnie smutno i znów usiadła.<br />

– Pani Weroniko – zaczęła. – Znów mnie pani z kimś myli.<br />

Jak to mylę ją z kimś? Jedyne wytłumaczenie, to że po aferze<br />

z Borzobohatym postanowiła tak bardzo zmienić swoje życie, że trafiła<br />

do szpitala, gdzie pracowała. Ale w jakim charakterze?<br />

– Nie wiem, czemu postanowiłaś udawać, że mnie nie znasz


– powiedziałam. – Pewnie tak ci łatwiej z nieznanych mi przyczyn.<br />

Powiedz mi tylko, dlaczego zmieniłaś scenografię?<br />

– Jaką scenografię? – Na jej twarzy dostrzegłam błysk, który<br />

zinterpretowałam jako odsłonięcie się.<br />

– Scenografię do „Toski” – powiedziałam, bo nadal udawała, że się<br />

nie znamy. – Miałaś na tarasie umieścić krzewy różane, w scenie<br />

egzekucji. Byłam na przedstawieniu. Nie na premierze, przecież nie<br />

miałam zaproszenia, ale byłam… Potem… Na tarasie nie było żadnych<br />

kwiatów. Wszystko było inaczej, niż pokazywałaś, mimo że twoje<br />

nazwisko było na plakacie. Dlaczego postanowiłaś z tego zrezygnować?<br />

– Powinna pani regularnie brać leki – stwierdziła dobitnie. – Od jak<br />

dawna pani ich nie bierze?<br />

– Leki ogłupiają – odparłam. – Kiedy je brałam, nie było koło mnie<br />

nikogo…<br />

– A kiedy pani odstawiała leki, pojawiały się wokół pani osoby<br />

takie jak… Carmen?<br />

Pokręciła głową.<br />

– Czy mogę zawiadomić córkę, że tu jestem? – spytałam.<br />

– O ile mi wiadomo, nie ma pani córki – powiedziała cicho. –<br />

Zawiadomiłam pani rodziców. Prawdopodobnie pani mama przyjedzie<br />

jutro z rana.<br />

No tak, wyraziłam się niezręcznie. Uważałam Helenę za córkę, ale<br />

przecież nie była moją biologiczną córką. Ci lekarze mają hopla na<br />

punkcie pokrewieństwa, ślubów i innych bzdur. Tak jakby więzy<br />

międzyludzkie można było mierzyć jakimiś podpisami.<br />

– Źle się wyraziłam, oczywiście. Chciałam zawiadomić Helenę<br />

Rodziewicz, że tu jestem. To nie jest moja córka, ale wynajmowałam jej<br />

mieszkanie i bardzo żeśmy się zżyły…<br />

Mówiłam prawdę i wiedziałam, że Helena będzie mi wdzięczna za<br />

to, że ochroniłam dziecko przed jej mężem i matką, którzy chcieli ją<br />

wykorzystać.<br />

– Ach, ten dom bez klamek – powiedziałam, patrząc na Carmen.<br />

– Znów powiecie, że wszystko sobie wymyśliłam?<br />

– Na szczęście nikogo pani nie skrzywdziła, oprócz kota<br />

– westchnęła.


Śmiać mi się chciało. Powiedziała, że znaleziono u mnie w domu<br />

zwłoki zwierzaka, które śmierdziały tak okrutnie, że sąsiedzi w końcu<br />

zaalarmowali policję. Zaprotestowałam, ponieważ oprócz Lucypera,<br />

który uciekł w końcu z bloku, nie miałam nigdy żadnego zwierzęcia, ani<br />

psa, ani kota. Carmen twierdziła jednak, że Lucek nigdzie nie uciekł,<br />

tylko zdechł z głodu. Potem sama sobie zaprzeczyła, twierdząc, że<br />

w kuchni stały miski z zeschniętym jedzeniem, a w łazience kuweta<br />

pozbawiona żwirku, ale za to pełna odchodów. Poza tym kot leżał na<br />

kocyku we własnych cuchnących odchodach i zaczynał się rozkładać.<br />

Tłumaczyła mi i tłumaczyła, aż w końcu zgodziłam się, że miałam<br />

załamanie nerwowe po tym, jak niegodnie zachowała się Helena, ale<br />

z tego powodu nie oszalałam, nie tym razem.<br />

– Dziecku nic się nie stało. – Kiwała głową Carmen-Monika. – Być<br />

może będzie musiało być pod opieką psychologa, ale zasadniczo<br />

dziewczynce nie stała się żadna krzywda. Oczywiście nie mogę<br />

wykluczyć, że rodzice dziecka zechcą wystąpić przeciwko pani na drogę<br />

sądową… Postaram się pomóc, jeśli tym razem będzie się pani leczyła,<br />

pani Weroniko, i zgłaszała na kontrole.<br />

Nic nie mówiłam, ponieważ nie wiedziałam, co mogłabym<br />

powiedzieć. Ta dziewczyna wyglądała jak Carmen, ale zupełnie jej nie<br />

przypominała. Zachowywała się, jakby grała w teatrze, udając, że<br />

jesteśmy obie w szpitalu psychiatrycznym. Czy ona naprawdę nie mogła<br />

zrozumieć, że ja chciałam najpierw chronić ją, a potem Helenę i Anielę?<br />

W końcu wyszła. Po chwili przyszła pielęgniarka z dwoma<br />

sanitariuszami i wstrzyknęli mi coś do żyły. Zapadłam w sen,<br />

mamrocząc, że Borzobohaty śpiewał jak anioł.<br />

Śniła mi się Helena tańcząca ze Sławkiem. On był szczęśliwy<br />

i machał do mnie, wirując z nią na parkiecie. Mnie zazdrość ściskała<br />

w gardle, ale uśmiechałam się do nich, dając im znaki, żeby nie<br />

przestawali wirować. Na parkiet wszedł Marcin, trzymając za rękę<br />

Carmen i również zaczęli tańczyć. Marcin się zmienił. Zmężniał<br />

i wyprzystojniał. Wiedziałam skądś, że wrócił do swoich rodziców<br />

i pracuje teraz na roli. Trochę żal jego pianistycznego talentu, ale<br />

najważniejsze, żeby był szczęśliwy. Tak mu powiedziałam,<br />

przekrzykując muzykę. Pomachał do mnie ręką i znikli z Carmen wśród


innych par. Spośród gości siedzących przy stolikach dostrzegłam moich<br />

rodziców i rodziców Sławka. Tych ostatnich nie widziałam chyba<br />

dziesięć lat, ale nic się nie zmienili. Przeciwnie, byli zadowoleni, patrzyli<br />

z zachwytem na syna i jego partnerkę. O mnie najwyraźniej zapomnieli.<br />

Nieopodal siedziały Marta z Julią, trzymając się za ręce i całując<br />

ukradkiem. Pomachałam im, ale mnie nie zauważyły. Dorota też była.<br />

Z jakimś grubym mężczyzną. Nie widziała mnie albo udawała, że nie<br />

widzi. Pewnie miała pretensje o to, że wypuściłam jej kota na ulicę.<br />

Przejdzie jej. Jest dużo bezpańskich kotów, które może przygarnąć<br />

i odpchlić. Ciekawe, czemu przyszła bez matki, pomyślałam. Miałam<br />

nadzieję, że starsza pani nie umarła, tylko wyszła ze szpitala, a teraz<br />

odpoczywa w domu. Machałam do znajomych, ale przestali mnie<br />

widzieć, zajęci podziwianiem, jak Helena ze Sławkiem tańczą walca.<br />

Nikt mnie nie zauważał. Znów byłam niewykrywalna, za szara, za bura,<br />

żeby zostać poproszona do tańca. Siedziałam sama i daremnie<br />

usiłowałam porozmawiać z kimkolwiek albo zatańczyć z moim mężem.<br />

Tak pięknie razem wyglądali: Sławek w bardzo eleganckim garniturze,<br />

ze świeżym kwiatem w butonierce, a Helena w białej, muślinowej sukni<br />

i z wiankiem na głowie. Byłam gościem na ich ślubie, ale nie umiałam<br />

cieszyć się ich szczęściem. Tak bardzo chciałam być na miejscu Heleny<br />

i zatańczyć ze Sławkiem chociaż jeden jedyny raz. Nie zauważyłam,<br />

kiedy Helena rzuciła wiankiem, który nagle zerwała z głowy.<br />

Wyciągnęłam ręce, ale było za późno i ozdobę złapała roześmiana<br />

Marta. Wśród pisków i krzyków włożyła Julii na głowę, a potem się<br />

pocałowały publicznie. Goście bili brawo i krzyczeli „bis”.<br />

Płakałam. Łzy jak groch spływały mi po policzkach. Znów byłam<br />

przywiązana do łóżka, a nade mną pochylała się pielęgniarka. Zastrzyk<br />

wypędził żuka z moich wnętrzności, ale nie zdołał pozbyć snów. Tylko<br />

do następnego razu.<br />

•<br />

– I co teraz zrobisz? – spytał Maciek.<br />

Siedzieliśmy znów w kawiarni, a ja opowiadałam mu o ostatnich


wydarzeniach.<br />

– Będę się starała. – Uśmiechnęłam się. – Będę brała leki… Mogę<br />

ci to obiecać… Zmienili mi je i teraz już jasno myślę i dobrze się czuję.<br />

I wiem… Wiem, że chcę się dobrze czuć.<br />

– Co z Heleną? – spytał cicho.<br />

– Nic… – Wzruszyłam ramionami. – Nie oskarżyła mnie. Carmen<br />

jakoś to załatwiła. Ale zmieniła numer telefonu… Pewnie już nigdy jej<br />

nie zobaczę…<br />

Patrzyłam na resztki herbaty w filiżance i zastanawiałam się, czy<br />

zamówić jeszcze jedną.<br />

– Spotkamy się jeszcze? – Zmieniłam temat.<br />

– Wracam na Florydę… – powiedział. – Ale będę przyjeżdżał i się<br />

odezwę.<br />

Pożegnaliśmy się i zniknął w drzwiach, machając do mnie ręką.<br />

Wyjęłam z westchnieniem portmonetkę i zostawiłam kelnerowi dziesięć<br />

złotych. To i tak aż nadto za jedną herbatę. Potem wyszłam na słońce<br />

i wsiadłam do autobusu. Na szczęście przyjechał punktualnie. Byłam<br />

umówiona z nową lokatorką i nie chciałam się spóźnić. Podobno jest<br />

pisarką. Może będzie chciała wysłuchać mojej historii. Może nawet<br />

będzie chciała ją opisać…<br />

Brwinów, 18 stycznia 2014 r.

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!