02.05.2023 Views

HMP 86 Jag Panzer

Nowy numer (No. 86) e-Magazynu Heavy Metal Pages to 59 wywiadów i ponad 170 rececnzji; 208 stron, które na pewno zadowolą każdego maniaka tradycyjnych odmian heavy metalu. Wiele interesujących informacji i ciekawostek do przeczytania w wywiadach, między innymi z Jag Panzer, Tygers Of Pan Tang, Overkill, Saxon, Wolf Spider, Dragon, Holy Moses, Mayhayron, Sortilege, Aggression, Necronomicon, Mezzrow, Kruk & Wojtek Cugowski, Tredegar, Scars Of Athrophy, Pandemic, Exul, Burning Starr, Tad Morose, Power And Glory, Sleazer, Rexor, Rage And Fire, Vigilance, Steel Inferno, Ceaseless Torment, Air Raid, Gomorra, Whirlwind, Freeroad, Screamer, Firmament, Night Demon, Hydra, Crom, Savage Grace, Witch Blade, Invaders, Leviathan, Exelerate, Rokker, Haggemy, Riverside, Kamelot, Ciryam, Threshold, Abstract Algebra, Uriah Heep, Albert Bell’s Sacro Sanct i inne. Zachęcamy do czytania!

Nowy numer (No. 86) e-Magazynu Heavy Metal Pages to 59 wywiadów i ponad 170 rececnzji; 208 stron, które na pewno zadowolą każdego maniaka tradycyjnych odmian heavy metalu. Wiele interesujących informacji i ciekawostek do przeczytania w wywiadach, między innymi z Jag Panzer, Tygers Of Pan Tang, Overkill, Saxon, Wolf Spider, Dragon, Holy Moses, Mayhayron, Sortilege, Aggression, Necronomicon, Mezzrow, Kruk & Wojtek Cugowski, Tredegar, Scars Of Athrophy, Pandemic, Exul, Burning Starr, Tad Morose, Power And Glory, Sleazer, Rexor, Rage And Fire, Vigilance, Steel Inferno, Ceaseless Torment, Air Raid, Gomorra, Whirlwind, Freeroad, Screamer, Firmament, Night Demon, Hydra, Crom, Savage Grace, Witch Blade, Invaders, Leviathan, Exelerate, Rokker, Haggemy, Riverside, Kamelot, Ciryam, Threshold, Abstract Algebra, Uriah Heep, Albert Bell’s Sacro Sanct i inne. Zachęcamy do czytania!

SHOW MORE
SHOW LESS

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.



3 Spis treści

4 Jag Panzer

6 Jag Panzer

8 Tygers Of Pan

Tang

12 Overkill

16 Saxon

18 Wolf Spider

20 Dragon

24 Holy Moses

26 Mayhayron

28 Sortilege

30 Kruk & Wojtek

Cugowski

33 Tredegar

38 Scars Of Athrophy

41 Pandemic

44 Exul

48 Burning Starr

50 Tad Morose

53 Power And Glory

56 Nigromante

58 Sleazer

60 Rage And Fire

68 Rexor

70 Vigilance

72 Ceaseless

Torment

74 Retador

76 Steel Inferno

79 Detraktor

Spis tresci

82 Air Raid

83 Gomorra

84 Whirlwind

86 Leviathan

89 Exelerate

92 Critical Defiance

94 Hydra

96 Crom

98 Savage Grace

100 Witch Blade

102 Invaders

104 Doomocracy

106 Doomster Reich

108 Albert Bell’s

Sacro Sanct

112 Freeroad

114 Screamer

116 Firmament

118 Night Demon

120 Aggression

122 Necronomicon

124 Mezzrow

126 Threshold

128 Infidel Rising

130 Abstract Algebra

132 Riverside

134 Kamelot

136 Ciryam

138 Uriah Heep

140 Uriah Heep

142 Rokker

144 Haggemy

146 Nazareth

150 Metalowiec

Gawędziarz

152 Despotz Records

156 Live From The

Crime Scene

160 Zelazna Klasyka

161 The Music Of

Erich Zann

162 Decibels` Storm

198 Old, Classic,

Forgotten...

3


HMP: Cześć Harry, jak Ci popołudnie mija?

Harry Conklin: Całkiem dobrze. Siedzę sobie

u siebie w Grecji.

Wiem, że tam mieszkasz.

Dokładnie. Mieszkam tu już od czterech lat.

Jestem już bliski wieku emerytalnego, a swoją

emeryturę zawsze chciałem spędzić w miejscu

właśnie takim jak Grecja. Bardzo lubię ten ciepły,

śródziemnomorski klimat. Podobają mi

się bardzo tutejsze plaże. Uwielbiam także grecką

kuchnie.

Ja też!

To znaczy, że masz dobry smak! (śmiech).

Dzięki! Pomówmy może o muzyce. Tak się

Z perspektywy zwierzęcia

Po paru latach wydawania singli zespół Jag Panzer postanowił uraczyć

swych miłośników kolejnym pełnym albumem. "The Hallowed" to nie tylko porcja,

jak zazwyczaj w przypadku tego bandu wyśmienitej muzyki, ale również intrygują,

trzymająca w napięciu oraz dająca do myślenia historia. O szczegółach

opowiedział nam wokalista tego kultowego bandu, Harry Conklin.

z tych wieczorów był dla nas czymś wyjątkowym.

Sprzedaliśmy też kupę naszego merchu.

Z rozmów, które przeprowadziłem z uczestnikami

niektórych koncertów, dowiadywałem

się, że kompletnie nie znali oni naszej muzyki

wydanej po "Ample Destruction". Była to zatem

doskonała okazja, by uświadomić ich, że

Jag Panzer nie skończył się na pierwszym albumie.

Takich ludzi pewnie nie jest mało.

Żebyś wiedział!(śmiech).

koncept tego albumu, gdyż jak zapewne zauważyłeś

wszystkie numery mają pewien

wspólny mianownik. Nie pamiętam dokładnie,

skąd to się wzięło i który z nas na to

wpadł, ale postanowiliśmy, że wspomniany

mianownik zawarty w każdym utworze będzie

w jakiś sposób nawiązywał do zwierząt. Inny

zaś aspekt, który również w widoczny sposób

przewija się przez cały album nawiązuje do

ludzi. Na tej idei zbudowaliśmy całą historię,

koncepcyjną stronę tego wydawnictwa. Cała

historia została podzielona na pięć rozdziałów.

Każdy utwór swą aranżacją jest dostosowany

do konkretnej części tej opowieści i oddaje

nastrój momentu, w jakim jesteśmy podczas

przeżywania tej przygody. Również tytuły poszczególnych

kawałków są do tego odpowiednio

dostosowane i widać, że stanowią one

część konkretnej całości. Część utworów jest

pisana ze zwierzęcej perspektywy widzenia,

część natomiast prezentuje typowo ludzkie

spojrzenie. Masz zatem przedstawione obok

siebie dwa zupełnie odmienne punkty widzenia

dotyczące dokładnie tej samej kwestii. Na

bazie tej historii powstał również komiks, który

będzie dostępny w momencie wydania albumu.

Na pewno będzie on częścią specjalnego

boksu.

Zauważyłem, że niektóre utwory zaczynają

się dość specyficznymi monologami. Rozumiem,

że głównym ich celem jest tutaj budowanie

klimatu całej opowieści.

Dokładnie. Jak już wspomniałem, "The

Hallowed" to concept album, więc w tym wypadku

podtrzymywanie napięcia było dla nas

niezwykle istotną kwestią. Niektóre utwory z

różnych względów potrzebowały urozmaicenia

w postaci tego typu narracji. Głównym celem

było wprowadzenie słuchacza w nastrój utworu

i w kontekst momentu, w którym aktualnie

znajduje się historia. Nie zawsze są to monologi.

Zdarzają się też dialogi pomiędzy dwiema

osobami. Wszystko zależy od tego, czego w

danej chwili wymagał kontekst sytuacyjny.

jakoś zdarzyło, że w styczniu wpadliście do

Warszawy.

O tak! Byliśmy bardzo podekscytowani chociażby

z racji tego, że był to pierwszy koncert

na tej trasie. To zawsze jest ogromne przeżycie.

Powiem Ci szczerze, że polska publiczność

jest jedną z tych, które najlepiej wspominam

biorąc pod uwagę wspomnianą trasę. Ludzie

obecni na tamtym koncercie znali praktycznie

wszystkie teksty granych utworów, czym naprawdę

mnie ujęli.

Reszta trasy pewnie też się udała, czyż nie?

Pewnie! Większość koncertów zostało wyprzedanych

do ostatniego miejsca, co muszę przyznać

bardzo pozytywnie nas zaskoczyło. Każdy

Jak już mówimy o trasie, to co Twoim zdaniem

jest najważniejsze, by zaliczyć heavy

metalowy koncert do udanych?

Najważniejsze jest to, żeby zarówno członkowie

występującej kapeli, jak i publiczność pod

sceną mieli z tego wydarzenia kupę zabawy.

Tak po prostu? (śmiech)

Dokładnie! (śmiech)

Foto: Ryan Kercher

Ten rok przyniósł nowy album Jag Panzer zatytułowany

"The Hallowed". Jak się wam

nad nim pracowało?

Najpierw pojawił się pomysł na okładkę. Jest

to grafika osadzona w mroźnym, postapokaliptycznym

świecie, ale czymś równie istotnym

jest zawarty na niej motyw zwierzęcia. Ostatecznie

padło na psa, gdyż to zwierzę towarzyszy

człowiekowi od zarania dziejów. Wokół

tego obrazka postanowiliśmy zbudować cały

Te wprowadzenia nie zawsze są ludzkimi

głosami. "Bound as One" zaczyna się na

przykład partią dziwnych niepokojących

dźwięków.

To dźwięki, które mają za zadanie oddawać

postapokaliptyczne otoczenie, w którym rozgrywa

się cała akcja. Huk metalu, zawodzenie

i ryki zwierząt, szum wiatru, skrzypienie przymrozku

razem połączone tworzą ten niesamowity

efekt. Posłuchaj tego na słuchawkach,

wtedy dostrzeżesz w tym prawdziwą magię.

Bardzo podobają mi się orkiestracje w

utworze "Edge of a Knife". Skąd ten pomysł?

Ten pomysł ma podobne źródło, jak reszta

wszystkich podobnych smaczków zawartych

na tym albumie. Orkiestracje mają za zadanie

kreowanie klimatu tego numeru. W tym przypadku

owy nastrój jest dość mroczny. Oddaje

on upadek ludzkości w postapokaliptycznym

świecie. Chcieliśmy, by był on odczuwalny od

samego początku. Ta orkiestrowa partia również

jest czymś w rodzaju narracji, tyle, że w

tym wypadku słowa zostały zastąpione dźwiękami.

"The Hallowed" kończy się najdłuższym

utworem na całej płycie. Mam tu na myśli

"Last Rites". Po jego zakończeniu następuje

dłuższa chwila ciszy, po której możemy usłyszeć

bzyczenie pszczół, ćwiergot ptaków, ra-

4

JAG PANZER


dosne krzyki dzieci i jeszcze kilka innych odgłosów.

Jaki jest cel tego nagrania?

To rodzaj podsumowania całej historii, na której

ten album jest oparty. Pewna kobieta opowiada

ją grupce dzieci. Wprowadza je ona w

niezwykłą podróż, w dużej mierze skupiając

się na jedności ludzi i zwierząt. Jej głos można

też usłyszeć w kilku utworach zawartych na

albumie.

"The Hallowed" to Wasz pierwszy album

wydany przez Atomic Fire Records. Jak się

zaczęła Wasza wspólna przygoda?

Mieliśmy kilka propozycji od różnych wytwórni,

natomiast nie bez znaczenia przy wyborze

pozostał fakt, że wielu naszych przyjaciół

współpracuje właśnie z Atomic Fire. Są to ludzie

związani z Nuclear Blast, która jest marką

sama w sobie. Okazało się, że są oni długoletnimi

fanami Jag Panzer. Nasza współpraca

od samego początku układała się świetnie. Nawiązaliśmy

z nimi bardzo miłą przyjemną komunikację.

Mają oni w swojej kadrze ludzi z

dobrze rozwiniętym zmysłem marketingowym.

Kilka ich pomysłów związanych z kampanią

reklamową albumu naprawdę mnie zaskoczyło

w bardzo pozytywny sposób. Mam

szczerą nadzieje, że na tym albumie się ona

nie zakończy.

Jag Panzer ma w składzie nowego gitarzystę

Kena Rodarte. Jak w ogóle ten gość trafił w

Wasze szeregi?

Potrzebowaliśmy dodatkowego gitarzysty na

koncerty, które były organizowane w roku

2019. Padło na Kena. Jest to człowiek, który

grywał w kapelach thrash metalowych, ale nie

obcy był mu też prog rock. Mimo to, idealnie

pasował do Jag Panzer. Poza tym, prywatnie

to naprawdę przesympatyczny facet. Pandemia

niestety bardzo mocno ograniczyła naszą

działalność koncertową, więc zaproponowaliśmy

mu w zamian, by wsparł nas w tworzeniu

nowego albumu. Stworzył on na "The Hallowed"

kilka naprawdę wyśmienitych partii gitarowych.

Jego dzieła spodobały się wszystkim

pozostałym członkom kapeli, zatem uznaliśmy,

że celująco przeszedł egzamin na oficjalnego

członka Jag Panzer. Jest on dokładnie

tym, kogo szukaliśmy. Pasuje do nas zarówno

pod względem umiejętności instrumentalnych,

jak i pod względem profilu osobowościowego.

Foto: Dan Russell

Wróćmy na chwilę do przeszłości. Właściwie

w tym roku mija równe trzydzieści lat od pojawienia

się pierwszych podziemnych nagrań

Jag Panzer (singiel "Death Row" i EP "Jag

Panzer"). Co ci przychodzi do głowy, gdy sięgasz

pamięcią do tamtych czasów?

Nie były to dla nas łatwe czasy. Utwory, które

finalnie trafiły na wspomniane przez Ciebie

wydawnictwa tworzyłem razem z Markiem

Briody'm. Tak naprawdę byliśmy wtedy bardzo

młodzi, gdyż ledwo co skończyliśmy dwadzieścia

lat. Mieliśmy w sobie duże chęci i

sporo zapału, ale nasze umiejętności jeszcze

wymagały podszlifowania.

Wspomniałeś, że wielu słuchaczy nawet w

dzisiejszych czasach kojarzy Jag Panzer

głównie z albumem "Ample Destruction".

Ten album wywarł duże piętno na heavy metalowej

scenie. Jak Ty,jako jeden z jego twórców

postrzegasz go po tylu latach?

Stary, ja dalej bardzo kocham ten album. Te

utwory dalej budzą we mnie przeogromne

emocje. Za każdym razem, gdy gramy na żywo

"Harder than Steel" albo "Licenced to Kill"

czuję napływ niezwykłej ekscytacji. Pierwszy z

tych numerów trafił na ścieżkę dźwiękową do

filmu "Mroczny Zakątek", co jest dla mnie

kolejnym powodem do dumy. Jestem też cholernie

dumny, że już kolejne pokolenie słucha

tych numerów.

Myślisz, że nowym albumem będziecie w

stanie przekonać słuchaczy, którzy siedzą

głównie waszych wczesnych nagraniach?

Oczywiście! Jestem głęboko przekonany, że

"The Hallowed" do nich trafi. Zresztą nie brakuje

na nim nawiązań do naszych starszych

nagrań. Właściwie jeśli do kogoś przemawiają

takie płyty, jak chociażby "Mechanical Warfare"

czy nawet "Ample Destruction", to nasza

najnowsza produkcja jest czymś w sam raz

dla niego.

Udzielasz się na scenie już kupę czasu. Na

pewno podczas całej twojej kariery zdarzały

się momenty, których szczerze żałujesz.

Nie, nie żałuję kompletnie niczego. Może jedynie

swojego odejścia po nagraniu EP-ki "Tyrants".

Choć z drugiej strony… Nie wiem, czy

to nie patrząc na to z perspektywy czasu nie

pomogło to tej kapeli. Gdybym jednak miał

możliwość cofnięcia się w czasie, nie wiem czy

bym się na to zdecydował. Ale powiem Ci

szczerze, że jestem cholernie dumny z faktu,

że byłem i jestem częścią Jag Panzer. Zespołu,

który na dobre zapisał się w historii.

W jednym z wywiadów stwierdziłeś, że pierwszym

zespołem, który Cię naprawdę zainspirował

był Kiss. Czy dziś postrzegasz ich

w ten sam sposób jak w czasach, gdy byłeś

dzieciakiem?

Ciągle ich uwielbiam. Nie chodzi tu nawet o

ich image, ale głównie o muzykę. Graliśmy na

festiwalu Sweden Rock, gdzie Kiss był headlinerem.

Cholernie mi się podobał ich show, a

przynajmniej te fragmenty, które widziałem,

bo w międzyczasie udzielałem wywiadów.

Uważam, że nawet dziś ta kapela kopie dupę

nie mniej, jak robiła to w latach siedemdziesiątych.

Bartek Kuczak

Foto: Randall Fishburn Jr

JAG PANZER 5


HMP: Witaj Mark. Rzadko mam tak wielką

radochę rozmawiać ze starymi zespołami o

nowych płytach. W waszym "Hallowed" jest

wszystko, co najlepsze w metalu: Dio,

Priest, Maiden, nawet lata 70. Zapytam cię

o kilka wiodących utworów. Weźmy na początek

"Bound as One". Mógłby spokojnie

znaleźć się na którymś z pomnikowych albumów

NWOBHM.

Mark Briody: Cechą wspólną wszystkich numerów

na "Hallowed" jest to, że sam rozpocząłem

pracę nad podstawowymi riffami. Potem

reszta zespołu w istotny sposób zaczęła je

zmieniać, więc pod koniec pracy wyglądały

one już kompletnie inaczej. Twoje porównanie

do NWOBHM jest jak najbardziej na miejscu.

To ten gatunek spowodował, że zacząłem grać

na gitarze, w ogóle zmienił moje życie. Ja tu

nawet słyszę Tygers of Pan Tang.

"Prey" cofa nas do lat 70...

Zwierzęta przeciw ludziom

Nie było w historii naszego kraju roku tak dobrego dla amerykańskiego

heavy metalu. W krótkim czasie mogliśmy podziwiać bowiem występy Jag Panzer

i Helstar, a teraz jeszcze nadszedł czas premiery nowej płyty tych pierwszych,

czyli "Hallowed". Jest to album niesamowity. Rozmowa z Markiem Briody przybliży

wam kulisy jego powstania.

W "Ties That Bind" słychać sporo Dio...

Oczywiście. Dio jest naszą wielką inspiracją.

Od debiutu Rainbow, przez karierę solową,

do albumów z Black Sabbath. Każdy z nas

bez wyjątku jest jego fanem. Nasz nowy gitarzysta

Ken Rodarte gra nawet w stylu Viviana

Campbella.

"Stronger then you Know" jest najszybszy, z

riffami w stylu najlepszych płyt Judas Priest.

Interesujące jest też to, że pożyczyliśmy tu kilka

aranżacji, z utworu "Warfare" z naszego debiutu

"Ample Destruction".

"Onward We Toil" to prawdziwy hymn. Jak

powstawał?

Oj długo na tym pracowaliśmy, wiele zmienialiśmy.

Założenie, tak jak przy innych utworach,

było takie, że ma on pasować do tekstu i

opisanej na albumie historii. A ta mówi akurat

o współpracy ludzi i zwierząt. Bohaterowie

myślą: "Sprawy idą w dobrym kierunku, bo ze sobą

współdziałamy". Stąd bojowy nastrój utworu i

refren wyśpiewany chórem. Riffy są tu bardzo

wojenne, ale i chaotyczne zaś solo dodaje nieco

aksamitu i bardzo mi się podoba, jak wyszedł

ów kontrast. Na pewno będziemy grać

Ciężko było go napisać i zajęło to chyba z pięć

tygodni. Podobnie długo męczyliśmy się z

"Last Rites". Z drugiej strony "Prey" powstał

niemal natychmiast. Też się baliśmy, że będziemy

go pisać tygodniami, ale po kilku godzinach

posłuchaliśmy efektów naszej pracy i

stwierdziliśmy: "parzcież, to jest gotowe!".

W jednym z utworów zwrotka robi dużo

większe wrażenie, niż sam refren - mam na

myśli "Weather the Storm"…

O tak. To z powodu dziwnej partii gitarowej w

tle. W refrenie. Tu z kolei słychać Accept i ich

hymn "Princess of the Dawn", ale zagrany

mniej czytelnie. Nigdy jeszcze nie napisaliśmy

takiego refrenu.

Mówiłeś, że ten album będzie miała brudne

brzmienie. To nie prawda. No, ale z drugiej

strony ja jestem przyzwyczajony do podziemnego

black metalu z lat 90., więc co by

Jag Panzer nie nagrał i tak będzie dla mnie

bardzo przejrzyste…

(Śmiech). Chodzi o to, że grałem w czasie nagrywania

bardzo głośno. Normalnie ustawiam

potencjometr niżej, aby dźwięk był czystszy.

Teraz pozwoliłem jednak mojej gitarze na

sprzężenia i brud.

Jestem po wrażaniem garów na tym albumie.

Rikard to wierny uczeń Billa Warda i Vinniego

Appice.

Dobre porównanie. Byłby z niego bardzo zadowolony.

Rikard w czasie sesji był w innym

nastroju niż zwykle. Na dwóch poprzednich

albumach używał kilku mniejszych zestawów

perkusyjnych - a ma ich w domu chyba ze

cztery. Nagrywał je do tej pory w bardzo małym

pokoiku. Ludzie pytali potem, czy na

ostatnich albumach użyliśmy sampli lub automatu

perkusyjnego. Zawsze odpowiadałem, że

to niedorzeczne, a on się wściekał na te komentarze.

Teraz użył zatem swojego największego

zestawu i dużego studia z dużymi pomieszczeniami.

Teraz dopiero się mógł wyżyć.

Grał cały czas wściekły.

Wyjaśnij mi, co kryje się za historią opisaną

na nowym albumie i w promującym go komiksie.

Fabuła komiksu przedstawiona jest z

perspektywy zwierząt, a...

Na odwrót. Album jest z perspektywy zwierząt,

a komiks z perspektywy ludzi.

No właśnie. Co sądzisz o pomyśle zwracania

się do swoich zwierząt jak do dzieci i nazywaniu

ich synami i córkami?

Sam się czasem na tym łapię! (śmiech)

Tak jest inny niż pozostałe. Jest zagrany w

skali B 4. Nigdy wcześniej tego nie robiliśmy

i faktycznie używano tego patentu często w latach

70. Tak grały też wczesne kapele punkowe.

W tekście pantery atakują ludzką rodzinę

- stąd narodziła się potrzeba, aby kawałek

brzmiał inaczej.

ten utwór na żywo.

Foto: Jag Panzer

Ten heroiczny fragment nadaje się znakomicie

do śpiewania przez publiczność - podobnie

jak "Dark Descent". On też ma takie bojowe

refreny - powstał w ten sam sposób?

Nie, bo opiera się na nieco innej historii. Bohaterowie

naszej opowieści schodzą przez ruiny

wieżowca mającego sto metrów wysokości.

Ale zwróć uwagę, jak trudno wyklepać do

niego rytm, mimo że riff brzmi całkiem wyraźnie,

klasycznie, metalowo, ale są tu specjalnie

pogubione nuty. Ma to wywrzeć wrażenie

czegoś chaotycznego. Jest tu sporo napięcia.

Czy to nie zaszło za daleko?

Tak, to trochę głupawe, ale czasem działasz

pod wpływem emocji.

Czy konkluzją "Hallowed" jest stwierdzenie,

iż zwierzęta są bardziej wartościowe od

ludzi?

Te z naszej opowieści nie są tak samolubne jak

ludzie. Na początku historii zwierzęta i ludzie

tworzą jedną ekipę, potem jednak zwycięża

instynkt wolności i ich nastawienie się

zmienia. Przez ten czas wszyscy starają się

przetrwać z zamarzniętym postapokaliptycznym

świecie i po prostu zdobyć coś do jedzenia

i obronić się przed zmutowanymi potworami.

Ludzie marzą w tym momencie o

miejscu, gdzie jest ciepło, które nazywa się

"Hallowed" (Świętość) i nie wiedzą nawet, czy

6

JAG PANZER


na pewno istnieje. Zwierzęta w owej peregrynacji

stają się tylko tanimi sługami.

To nie będzie happy end…

To zależy, z czyjej perspektywy się patrzy

(śmiech). To nie będzie happy end dla ludzi.

Z tego co jednak słyszę - bo na razie nie udostępniliście

jeszcze tekstów, to bohaterowie -

czyli ludzie i zwierzęta tworzący jedną ekipę

w postapokaliptycznym świecie, niemal do

samego końca albumu są ze sobą zgodni.

Narracje pomiędzy utworami też są wypowiadane

przez ludzi i nie ma tam głosów przerażania

zachowaniem zwierząt, głosów sugerujących

ich porzucenie. Gdzie ten konflikt

się rozgrywa? W którym utworze drogi

zwierząt i ludzi się rozchodzą?

Zwierzęta są świadkami owych rozmów, monologów

między utworami. W pierwszych

utworach traktują ludzi niemal jak cześć swojego

stada. Jedną ekipę. Ale ludzie zaczynają

traktować je strasznie. Ten związek rozpada

się w utworze "Last Rites". Pomruki w tym

utworze sugerują, iż zwierzęta stają się bardzo

niespokojne. Odchodzą od ludzi na początku

utworu.

Najsmutniejszy moment w komiksie to ten,

gdy cała ekipa zabiera się do przepłynięcia

morza. Zwierzęta tymczasem zostają zostawione

same sobie. Niech radzą sobie same,

nie ma dla nich miejsca na tratwach - mówią

ludzie.

To pierwszy moment gdy zwierzęta zdają sobie

sprawę, z jak obrzydliwymi istotami trzymają.

Dziczeją, podpatrując ludzi.

W ostatniej scenie komiksu widzimy drapieżniki

zakradające się do ludzkiej rodziny. Rozumiem,

że dorośli padną ofiarą zemsty, ale

co z dziećmi? Czy one są winne zachowania

rodziców? Czy mają zginąć, bo są ludźmi?

Dobre pytanie. Każdy musi je rozstrzygnąć po

swojemu. Nawet my w zespole nie jesteśmy co

do tego zgodni. Na albumie słyszysz tylko nauczycielkę

przy ognisku prowadzącą lekcję dla

dzieci, ale w komiksie widzisz te drapieżniki,

jak się skradają. Ta opowieść nie ma jednego

zakończenia. Rozpęta się na pewno krwawa

wojna. Część z nas chciałaby jednak zakończania,

w którym zwierzęta przychodzą jedynie

posłuchać ludzi...

Ostatni raz rozmawialiśmy jeszcze przed

wydaniem "Scourge of Light". Mówiłeś

wtedy, nawiązując do Black Sabbath z Dio,

że tamten album będzie nowym "Heaven and

Hell". Biorąc pod uwagę np. utwór "Let it

Out" i jego riffy to się zgadza.

Tak, to chyba powiedział Harry (Conklin -

przyp. red.), ja nie mam aż takiego tupetu, aby

porównywać nas do czegoś tak wielkiego jak

"Heaven and Hell". To oczywiście jest komplement.

"Bring of the End" miał w sobie nawet coś z

Rainbow...

To też jest nasz gigantyczna inspiracja.

Zwłaszcza John (Tetley - przyp. red.) jest ich

fanem.

Foto: Randall Fishburn Jr

Harry mieszka teraz Salonikach. Wy cały

czas w Kolorado. Taka rozłąka może osłabić

więzi w grupie. Kapela nie powinna być tylko

zbiorem muzyków, ale paczką kumpli...

Nie ma takiego zagrożenia. Zanim wyjechaliśmy

na trasę, Harry mieszkał u mnie w przez

sześć tygodni, dostał nawet osobny pokój. Poza

tym widzimy się cztery razy w roku.

Kilka lat temu środowisko obiegła smutna

widomość o śmierci Billa Tsamisa z Warlord.

Byłeś z nim bliżej zaznajomiony?

To mnie zdruzgotało. Byłem ich wielkim fanem,

zanim jeszcze wydali EP-kę "Deliver

Us". Kolega podesłał mi ich kasetę na początku

lat 80., mówiąc, że wkrótce wydadzą album.

Zadzwoniłem natychmiast do Briana

Slagela, który miał już wówczas swoją wytwórnię,

ale cały czas pracował w sklepie z płytami

o nazwie Oz Records. "Dawaj mi pierwszą

kopię, jak tylko się pojawi!" krzyknąłem przez

telefon. Kilka tygodni później miałem już w

rękach jedną z pierwszych kopii "Deliver Us".

Potem wiele razy rozmawiałem z Willem

przez telefon. Był geniuszem.

Wy, Helstar, Warlord, Manilla Road czy

Griffin jesteście uznawani za rodzaj dość

zwartego środowiska o nazwie US Power

Metal. Gdy jednak pytam poszczególne

zespoły o realia takiej współpracy w latach

80., to okazuje się, iż wasze kariery rozwijały

się osobno i nie było mowy o żadnym współdziałaniu

i wspieraniu się. Okazuje się, iż

pierwszy raz potykaliście się wszyscy w

drugiej połowie lat 90. dzięki Niemcom i

odrodzeniu heavy metalu, jaki miało miejsce

w ich kraju.

To dość prozaiczna przyczyna. Na przykład z

Kolorado do Wilchita gdzie mieszkają, czy też

mieszkali goście Manilla Road jest siedem godzin

samochodem w jedną stronę. To tak jakby

jednak kapela mieszkała w Polsce, a druga

gdzieś na krańcu Niemiec. Z waszej europejskiej

perspektywy wygląda to inaczej niż u

nas. Z innymi zespołami było jeszcze gorzej.

Helstar i Warlord mieszkali na przeciwległych

krańcach kraju.

Szekspir, "Foggy Dew", Achilles, "Działa

Nawarony". To wszystko elementy kultury

europejskiej. Co was, facetów z samego środka

USA tak w niej fascynuje?

Moi rodzice uwielbiają Europę. Urodziłem się

w Colorado, ale bardzo szybko mając pięć lat,

wyjechałem do Europy. Mieszkaliśmy przez

długi czas w Niemczech, gdyż mój ojciec służył

w armii amerykańskiej.

A zatem w Bawarii. 7 Armia?

Tak, ale nie pamiętam dokładnie jednostki.

Tak czy inaczej, w czasie urlopu zwiedzaliśmy

ościenne kraje, Francę, Belgię, Holandię i

Wielką Brytanię i tak pokochałem Europę.

Na festiwali KIT w 2008r. Harry przedstawił

się publice w dość interesujący sposób:

"To ja Harry Conklin, facet z naprawdę

wielkim fiutem!".

(Śmiech)

Trochę zabrakło mi jego wyczynów scenicznych

na warszawskim koncercie...

On tego nie planuje, wszystko zależy od chwilowego

nastroju i czasem mu po prostu odwala.

Pamiętaj jednak, że on ma małoletniego

syna, który te występy może zobaczyć na

YouTube, głupio byłoby gdyby pochwalił się

tym przed kolegami z klasy. (śmiech)

Wasza set lista pozostaje niezmieniona od

dłuższego czasu, z tego co pamiętam to na

festiwalu Keep it True w 2008r. wyglądała

niemal tak samo jak w Warszawie kilka miesięcy

temu. Podejrzewam, że po tym albumie

to się zmieni.

Nasza setlista nie zmienia się, bo zawiera te

utwory, które wszyscy znają i uwielbiają. Nie

stanowiło więc dla nas problemu jej skompletowanie.

Teraz jednak będziemy chcieli zagrać

przynajmniej cztery utwory z nowego albumu.

I robi się problem, bo jak sobie wyobrazić koncert

Jag Panzer bez takiego "Iron Eagle" czy

"Achillesa"?

Czy wasi sąsiedzi w Colorado w ogóle są

świadomi, co wy wyprawiacie w czasie wolnym?

Że gracie jako główna gwiazda metalowych

festiwali?

(Śmiech) Wszyscy tutaj są w błędzie. Myślą ze

gramy dla dziesięciu gości i że nie zarabiamy

ani centa na sprzedaży koszulek. Są też inni

twierdzący, że gramy dla dziesięciu tysięcy

ludzi. Za każdym razem gdy jedziemy na trasę,

padają te pytania. W Europie ludzie chętniej

śpiewają nasze kawałki. Czasem jestem

tym zaskoczony. W USA gramy dla zdecydowanie

mniejszej ilości ludzi.

Jakub "Ostry" Ostromęcki

JAG PANZER 7


Słuchawki na kask i jazda z tygrysami

Wiosną 2021 roku gitarzysta Tygersów, Robb Weir, deklarował: "Jedyne,

o co nam zawsze chodziło, to tworzenie świetnych utworów oraz granie ich na żywo.

To nas zawsze napędzało. (…) Od września 2020 napisaliśmy dwadzieścia nowych

kawałków opartych o ciężkie riffy. Chcemy nagrać je tak szybko, jak to możliwe,

aby fani wreszcie je usłyszeli". Minęły dwa lata i oto jest: Tygers Of Pan

Tang "Bloodlines".

8

Robb Weir gra na gitarze w pozycji siedzącej.

HMP: Super widzieć Cię z gitarą.

Robb Weir: Gram bez przerwy, gdyż szykuję

siedem nowych utworów na kolejny set.

Nigdy nie widziałem Tygers Of Pan Tang

na żywo, mimo że jesteście moim ulubionym

zespołem NWOBHM.

A w której części Polski mieszkasz?

Cóż, wprawdzie zapis naszej dzisiejszej

rozmowy ukaże się w polskim czasopiśmie,

ale ja akurat mieszkam na Islandii.

Oh, rozumiem. Zapytałem, ponieważ trzy tygodnie

temu graliśmy w Polsce.

W Goleniowie, czyli prawie nad Morzem

Bałtyckim.

Dokładnie. Było fantastycznie. Tygers Of

Pan Tang zagrał w Polsce po raz trzeci. Polską

gościnność oceniłbym poza skalą. Rampa

Kultura i Twierdza Design to świetne

miejsce. Spędziliśmy tam niezapomniany

czas. Polska publiczność przyjęła nas niesamowicie

entuzjastycznie. Nie możemy się

doczekać, kiedy znów wystąpimy w Polsce.

TYGERS OF PAN TANG

Przybyliście z Anglii tylko na ten jeden koncert.

W okolicy 28 stycznia 2023 nie zagraliście

w żadnym innym miejscu. Nie kusiło

Was, żeby dodać po drodze kilka gigów?

Agencja koncertowa zapytała naszego promotora,

czy chcielibyśmy zmienić plan i zabookować

więcej show wokół tej daty, ale

organizatorzy z Goleniowa prosili i nalegali,

żebyśmy wystąpili właśnie u nich. "Nie, nie,

proszę przyjedźcie, musicie przyjechać, prosimy,

zagrajcie dla nas". Polecieliśmy do Berlina, porobiliśmy

zdjęcia i gdy tylko wsiedliśmy do

podstawionego busa, otworzono w nim bar

(śmiech). Po dwóch godzinach wtoczyliśmy

się do hotelu.

Supportował Was znakomity niemiecki zespół

Iron Fate.

Oryginalny zamysł polegał na zaproszeniu w

roli supportu holenderskiego Picture. Korzystamy

ze wsparcia tego samego agenta, ale

nie jestem pewien, co dokładnie się wydarzyło,

że nagle Picture został zastąpiony

przez Iron Fate. Obserwowałem ich z boku

sceny. Przypominali mi wczesny Queensryche.

Bardzo utalentowani muzycy, świetna

kapela. Zatrzymaliśmy się w tym samym

hotelu i zjedliśmy wspólnie śniadanie.

Foto: Steve Christie

Show w Goleniowie był Waszym pierwszym

w 2023 roku, ale nie pierwszym po

dwuletniej przerwie, gdyż już 21 maja 2022

roku wzięliście udział w hiszpańskim

Pounding Metal Fest XIV.

Zgadza się, w Madrycie. To było nasze pierwsze

show z włoskim gitarzystą Francesco

Marrasem. Nigdy wcześniej go nie

spotkaliśmy, mimo że już od roku należał do

składu Tygers Of Pan Tang. Francesco

mieszka teraz w Niemczech. Trzy razy próbowaliśmy

zaprosić go do Wielkiej Brytanii,

ale nie udało nam się. EP-ka "A New Heartbeat"

(2022) oraz LP "Bloodlines" (2023)

nagrywaliśmy na odległość. Gdy wreszcie

spotkaliśmy się, ćwiczyliśmy przez dwa dni,

ponieważ potrzebowaliśmy się zgrać. Nigdy

dotąd nie graliśmy w tym samym czasie, to

była dla nas kompletnie nowa rzecz. Przyjęliśmy

również nowego brytyjskiego basistę

Huwa Holdinga, który również ćwiczył z

nami te dwa dni. Także koncert w Madrycie

był wyjątkowy, bo występowaliśmy po raz

pierwszy z dwoma nowymi muzykami w

składzie. To niesamowite, że od pierwszej

chwili czuliśmy się tak, jakbyśmy współpracowali

od zawsze.

Wkład Francesco zaprezentowaliście na

EP-ce "A New Heartbeat" z nowymi wersjami

dwóch klasyków: "Fireclown" (1980) i

"Killers" (1980) oraz dwoma premierowymi

utworami: "A New Heartbeat", "Red

Mist". Wierzę, że zrobiliście najlepsze, co w

Waszej mocy, a jednak jeden spośród tych

dwóch premierowych utworów nie załapał

się na "Bloodlines". Dlaczego?

W wersji "Red Mist" ze wspomnianej EP-ki

zagrał nasz poprzedni basista Gavin Gray.

Ostatnio nagraliśmy "Red Mist" ponownie z

Huwem, a nasz obecny inżynier dźwięku dokonał

nowego miksu. Wykorzystamy tą najnowszą

wersję przy innej okazji. Na europejską

edycję "Bloodlines" wejdzie dziesięć

utworów, na edycję daleko-wschodnią jedenaście,

a na amerykańską - też jedenaście, ale

bonusowe kawałki będą różne. W sumie wypuszczamy

dwanaście kompozycji, ale zawartość

płyty "Bloodlines" różni się w zależności

od obszaru geograficznego.

Dwa lata temu stwierdziliście (wywiad w

HMP nr 79 - przyp. red.), że już w 2021 roku

mieliście aż dwadzieścia numerów.

To prawda. Skomponowaliśmy ich ponad

dwadzieścia, cały czas powstają nowe, ale

nagraliśmy tylko dwanaście. Przygotowanie

wszystkich zajęłoby nam dwa razy więcej

czasu i kosztowałoby dwa razy więcej. Niewykorzystane

pomysły czekają na swoją kolej.

Powrócimy do nich ze świeżymi uszami.

Możliwe, że niektóre wejdą na następną płytę

Tygers Of Pan Tang. Zawsze dobrze jest

mieć więcej materiału do wyboru.

Czy zademonstrowanie możliwości nowego

składu Tygers Of Pan Tang uznałbyś za

jeden z celów towarzyszących premierze


"Bloodlines"?

W pewnym sensie tak. Talent Francesco

Marrasa pokazaliśmy już na "A New Heartbeat",

a Huw Holding zagrał na wszystkich

trackach "Bloodlines" oraz na nieopublikowanej

wersji "Red Mist". Wspomniałbym

o jeszcze jednej osobie. Otóż album "Bloodlines"

został zmiksowany przez duńskiego

producenta Tue Madsena. Myślę, że stanowiło

to dla niego wyzwanie, ponieważ do tej

pory zajmował się bardziej ekstremalnym

metalem. Znakomicie wywiązał się ze swojego

zadania. Dał nam niesamowicie potężny

sound!

Potężny i epicki.

Swego rodzaju epicki, absolutnie. Jesteśmy

bardzo usatysfakcjonowani z ostatecznego

brzmienia "Bloodlines".

Pomiędzy albumami "Ritual" (2019) i

"Bloodlines" (2023) ukazał się longplay

Sainted Sinners "Taste It" (2021) z Jacopo

Meille za mikrofonem (wywiad w HMP nr

82 - przyp. red.). Po wysłuchaniu "Bloodlines"

zastanawiałem się, czy celowo stronili

od rozwiązań charakterystycznych dla

"Taste It".

No cóż, Sainted Sinners jest stosunkowo

nowym zespołem (2006). Zapytali Jacopo,

czy chciałby śpiewać na ich nagraniach. Natomiast

Tygers Of Pan Tang działa już

czterdzieści pięć lat, a Jacopo jest z nami od

osiemnastu lat. Sainted Sinners gra muzykę

znacznie łagodniejszą od naszej.

Niemalże pop rockową. Kowerowali nawet

R.E.M. "Losing My Religion" (1991). Jacopo

bardzo zaciągał na "Taste It", powiedzmy

że z robertoplantowską manierą, kompletnie

inaczej niż na "Bloodlines".

Zdecydowanie Sainted Sinners brzmi inaczej

niż Tygers Of Pan Tang. To dobrze, bo

każdy zespół potrzebuje odrębnego charakteru.

Jacopo zawsze śpiewał po swojemu w

Tygers Of Pan Tang, natomiast zaadoptował

inne podejście na potrzeby Sainted Sinners.

Foto: Steve Christie

Dyskutowałeś z nim potrzebę pozostania

metalowcem?

Nie. Raczej pozwoliłem, żeby swobodnie realizował

wizje śpiewania w

każdym zespole wedle własnego

uznania.

Foto: Steve Christie

Robb, nie wiem, na ile podzielasz

tą opinię, ale partie

gitarowe na "Bloodlines" są

prawdopodobnie jednymi z

najlepszych w całej Twojej

karierze.

Dziękuję. To bardzo miłe. Ja

również myślę, że są jednymi

z moich najlepszych. Cały album

nagrywaliśmy w zupełnie

inny sposób, niż wszystkie

wcześniejsze krążki Tygers

Of Pan Tang. Nawet

nie dlatego, że Francesco

mieszkał na Sardynii, a Jacopo

we Florencji. Gdybyśmy

chcieli, moglibyśmy spotykać

się w studiu. Tylko, że

praca we własnych domach

przebiegała w praktyce znacznie

wydajniej. Wszystkie

gotowe ścieżki wysłaliśmy do

Francesco, a on zebrał je w

spójną całość. Nie ciążyła na

nas presja czasu. Nie było takiej

sytuacji, że każdy potrzebuje

wszystko zrobić prawidłowo

w dwa tygodnie,

więc masz np. na jakąś solówkę

tylko pół godziny. We

własnych domach mogliśmy

przeznaczyć na każdą partię tyle czasu, ile

chcieliśmy, a także próbować różnych rozwiązań.

Panowała bez porównania bardziej

zrelaksowana atmosfera, co sprzyjało robieniu

użytku z pełni naszego potencjału oraz

uzyskiwaniu najlepszego możliwego brzmienia.

Przy czym nie tylko zrealizowaliście pełen

potencjał każdej osoby z osobna, ale też

udało Wam się doskonale współbrzmieć.

Słychać to w rozwiązaniach harmonicznych

na "Bloodlines", np. w wideoklipie "Edge of

the World" widać, jak dzielisz się solówką z

Francesco.

Fakt, wymieniamy się solówkami. Ogólnie

uważam, że nigdy wcześniej nie grałem lepiej

niż obecnie. Wersje demo moich partii

gitarowych zarejestrowałem we własnym

studiu, ale później przeniosłem się do studia

przyjaciela (inżynier Dave Hills; Swamp

Freaks Recording Studio, Durham, UK).

Super pracowało nam się tam we dwójkę.

Nawet więcej czasu spędziliśmy na rozmawianiu

o muzyce i na żartowaniu, niż na nagrywaniu.

Nie istniała żadna presja, nie musiałem

się śpieszyć. Dave wydobył ze mnie

wszystko co najlepsze, ale zrobił to naturalnie

i właśnie dlatego bardzo podobała mi się

moja część sesji. Jestem bardzo dumny z efektu

końcowego. Grałem, odsłuchiwaliśmy i

zadawaliśmy sobie pytanie, czy wyszło fajnie.

Zazwyczaj tak, dlatego nie przypominam

sobie, żebym potrzebował więcej niż sześciu

podejść do którejkolwiek solówki. A i tak

mieliśmy z czego wybierać najlepsze wersje.

Zdarzało nam się szczegółowo je omawiać,

ale nie wprowadzałem elementów obcych dla

Tygers Of Pan Tang. Nie szpanowałem też

tempem. Nigdy nie pędziłem dwustu mil na

godzinę i nigdy w życiu nie miałem wirtuozerskich

ambicji. Należę do starszej szkoły

gitarzystów, którzy bardziej cenią trzy dobrze

dobrane nuty z feelingiem niż trzysta

przypadkowych. Osobiście wychodzę z założenia,

że zbyt pogmatwanemu technicznie

graniu często brakuje feelingu. Jednocześnie

moje partie na "Bloodlines" są jednymi z najlepszych

pod względem wyczucia, z jakim je

zagrałem. Jestem wdzięczny Dave'owi, że

wydobył to ze mnie.

Pierwszy album Tygers Of Pan Tang po

najdłuższej w Waszej karierze przerwie,

"Mystical" (2001), rozpoczyna się kawałkiem

"Detonator", w którym jeszcze nie Jacopo,

lecz Tony Liddell, śpiewał: "You

might think that we have fallen from space/

TYGERS OF PAN TANG

9


Our name has been lost in the constellation".

Tak brzmiały dwa pierwsze wersy

powrotnego Tygers Of Pan Tang. Po ponad

dwudziestu latach jeden z Waszych nowych

utworów nosi znamienny tytuł "Back

for Good".

Gdy słuchasz "Back for Good" w samochodzie,

lub na słuchawkach poprzez kask podczas

jazdy motocyklem, robi się niebezpiecznie.

Utwór wywołuje ekscytację, jest

świetny i posiada w sobie wszystko, co najlepsze.

Znajdzie się w naszej nowej setliście.

Ćwiczę go. W przyszłym tygodniu pozostali

muzycy Tygers Of Pan Tang przylecą na

próbę. Czekają nas trzy show w Wielkiej

Brytanii: 8 marca w Hard Rock Hell w Great

Yarmouth, 11 marca w Bradford Nightrain

oraz 12 marca w Preston Continental. Zaprezentujemy

nową setlistę z siedmioma nowymi

utworami. "Bloodlines" ukaże się

dopiero 5 maja, ale zawsze jest tak, że jak

masz nowy album, to chcesz go grać na żywo.

A wtedy coś z poprzedniej setlisty musi

wypaść. Naradziliśmy się w tej sprawie. Ktoś

z nas mówił: "dobra, pozwólmy temu numerowi

odpocząć". Na coś ktoś inny protestował: "nie,

nie, uwielbiam go grać, musi pozostać". Cóż,

setlista ma swoje ograniczenia, potrzebowaliśmy

się dogadać. Tym razem dojdzie do

dużej zmiany, bo siedem kawałków wypada,

a siedem wchodzi na ich miejsce.

Czyli zagracie więcej niż połowę "Bloodlines".

Nie. Dodamy trzy kawałki z "Bloodlines"

oraz cztery starsze. Fani ciągle nas o nie prosili.

Wykonywaliśmy już je dawniej na żywo,

ale przez jakiś czas tego nie robiliśmy, a teraz

znów je zagramy.

Foto: Steve Christie

Zawsze prezencja wizualna była ważną

częścią Tygers Of Pan Tang. Poprzednie

płyty promowaliście atrakcyjnymi wideoklipami,

natomiast teraz postawiliście na mroczniejszą

atmosferę w klipie "Edge of the

World". Okładka "Bloodlines" też wygląda

krwiściej.

Co do okładki, podjęliśmy współpracę z nowym

artystą, Andy'm Pilkingtonem. Na

pierwszy rzut oka wydaje się, że tygrys na tej

okładce przebywa w lesie. Lecz jeśli przyjrzysz

się uważniej, wokół niego wcale nie ma

drzew, tylko żyły przepuszczające krew. To

bardzo sprytne.

Tygrys wyłania się z krwi.

A zatem ewoluuje.

Jak feniks.

Z kolei nasz nowy wideograf Steven Christie

wykonał zdjęcia podczas naszych występów

na żywo i wysłał je Andy'emu, żeby

przygotował wideo "Edge of the World". Gdy

zobaczyłem efekt na sześćdziesięciocalowym

HD ekranie, poczułem się oszołomiony, jakbym

znalazł się na dystopijnej planecie.

Obecnie Andy pracuje nad kolejnym wideo

do naprawdę szybkiego metalowego killera,

napisanego przez Francesco. Pokazałem

Francesco wszystkie moje gotowe utwory i

zapytałem, czy on ma jakiś pomysł do dodania

od siebie? Gdy to usłyszałem, pomyślałem,

że sam chciałbym takie coś napisać

(śmiech). Ten killer rozwali heavy metalowe

łby. Gdy Francesco gra solówkę gitarową, ja

staram się dotrzymać mu tempa. To jedna z

tych kompozycji, w których szybkie solo

świetnie się sprawdza. Z niecierpliwością i

ekscytacją czekam, żeby wszyscy ją usłyszeli.

Nie zgadnę. Nie wiem, który to może być

numer.

"Fire on the Horizon".

No to będzie gorąco.

(śmiech) Oj będzie.

Myślałeś może o wydaniu oficjalnego

DVD z koncertem Tygers Of Pan Tang?

Jak najbardziej tak. Rozmawialiśmy już o

tym wewnątrz zespołu. Niewykluczone, że

nagramy jakiś koncert w 2023 roku. Zależy

od miejsc, w jakich przyjdzie nam występować,

przy czym spodziewamy się wielu wspaniałych

okazji.

Które miejsca byłyby perfekcyjne na nagranie

takiego DVD?

Istnieje tak wiele fantastycznych festiwali, że

trudno byłoby je wszystkie wymienić. W

czerwcu zagramy np. w Hiszpanii wraz z

Deep Purple i Kiss, a w październiku wybierzemy

się do Mexico City. W maju wystąpimy

na nowym festiwalu Dominion w północno-wschodniej

Anglii. Mógłbym jeszcze

długo wymieniać. Rozglądamy się za fachowcami,

którzy podjęliby się wyzwania na

miejscu. Dopiero okaże się, jaka opcja będzie

najlepsza.

Fani wyczekują takiego wydawnictwa, bo

nie macie jeszcze żadnego DVD z Jacopo, a

właśnie uformował się nowy, mocny skład,

a także wychodzi nowy longplay Tygers Of

Pan Tang "Bloodlines".

Nastał wymarzony czas dla Tygers Of Pan

Tang. Wypatrujcie więcej zapowiedzi z naszej

strony.

Sam O'Black

Foto: Steve Christie

10

TYGERS OF PAN TANG



Gdybym tylko mógł normalnie rozdziawić gębę

Chcieliśmy iść przez ogień. Chcieliśmy czuć ogień. Chcieliśmy pozostawić

ściany tylko trochę spalone. Czarne, ale nie zburzone. W planach przeszkodził

gwałtowny opad śniegu. Dwa dni później błysnąłem niewiedzą, pokazałem swojemu

idolowi środkowy palec i zapytałem go o rozstanie sprzed trzydziestu trzech

lat. Wtem spontaniczny, nieobliczalny i żywiołowy wokalista Bobby Blitz Ellsworth

przywołał startujący helikopter i opowiedział nam o zawartości nowego albumu

Overkill pt. "Scorched" (2023).

Bobby "Blitz" Ellsworth: Cześć. Jak się masz?

Czy to ten przełożony wywiad?

HMP: Cześć. Świetnie wreszcie Cię widzieć

i słyszeć. Mogliśmy rozmawiać już we wtorek,

ale to nic, pogadajmy teraz, dwa dni później.

We wtorek napadało w New Jersey mnóstwo

śniegu. Zajęło mi aż pięć godzin, żeby odśnieżyć

cały wjazd do domu (śmiech). Dzisiaj mamy

znacznie lepszą pogodę.

Dwa dni temu wstawiłeś post na swoim oficjalnym

Facebookowym profilu z zapytaniem,

jaki utwór wprowadził nas w twórczość

Overkill. W moim przypadku był to "Walk

Through Fire" (2007).

ściana jeszcze nie zburzyła się od ognia, ale

jest już cała czarna. Ale można też powiedzieć

slangiem: "ten samochód jest scorched" / "ten utwór

jest scorched", czyli coś jest rozpalone w pozytywnym

sensie. Inne użycie słowa: "ten zespół is

scorching tej nocy", czy też: "on naprawdę scorched

piłkę podczas meczu". Taka ekspresja kryje się za

tytułem naszego nowego albumu.

Czy zatem słowo "scorched" dobrze pasuje

do opisu stanu, w jakim znajduje się obecnie

zespół Overkill?

Niekoniecznie. Gdy zastanawialiśmy się nad

doborem tytułu, braliśmy pod uwagę nazwy

poszczególnych kawałków. Napisałem liryki i

melodie przewodnie. Naprawdę miałem wolne

pole do zrobienia cokolwiek chciałem zrobić.

"Twist of the Wick" (2023) wyróżnia się

chórem w środkowej części.

Cały utwór "Twist of the Wick" (2023) posiada

unikalną atmosferę. Zaklasyfikowałbym go do

progresywnego thrashu z melodyjną linią wokalną

i gotycką częścią środkową. W chórze

wzięli udział D.D. Verni oraz Derek Tailer.

Zmiksowaliśmy ich głosy. O ile się nie mylę,

gitarzysta Symphony X, Michael Romeo,

pomógł im w nagraniu tego chóru, z wykorzystaniem

klawiszy. Bardzo lubię tę partię,

szczególnie że sam nigdy nie zamierzałem jej

śpiewać. Moim zdaniem, cały album "Scorched"

(2023) charakteryzuje się zróżnicowanymi

motywami i wieloma ciekawymi niuansami.

Pod tym względem wyróżnia się na tle

całej naszej dyskografii.

Wyjątkowy motyw słuchać na "Scorched"

(2023) już na samym początku. Wasz gitarzysta

prowadzący Dave Linsk dołaczył do

Overkill tuż po ukazaniu się albumu "Necroshine"

(1999) i wydaje mi się, że dopiero

teraz doczekał się własnego intra na miarę

"Necroshine" (1999).

(śmiech) Coś jak "Necroshine" (1999) albo

Judas Priest "Victim of Changes" (1976).

Często zaczynaliśmy album od intra, ale nigdy

od takiego na gitarę, jak na "Scorched"

(2023). Doskonale wprowadza ono w wyjątkowy

klimat płyty. Nie sądzę, żebyśmy mogli

wstawić tą partię gitary np. w piątym kawałku.

Koniecznie musiała znaleźć się na najbardziej

wyeksponowanym miejscu, aby wywrzeć najlepszy

możliwy efekt.

Czy Dave Linsk próbował kiedyś zastąpić

dźwięk helikoptera w "Necroshine" (1999)

swoją grą na gitarze, oczywiście po lekkim

jego zmodyfikwoaniu?

Nie, on nigdy tego nie grał. Zawsze podczas

koncertów używaliśmy taśm z gotowym nagraniem

startującego helikoptera. Da się zrobić

to "pam-pam-pam-pam" na gitarze, ale zawsze

uważaliśmy, że najlepiej brzmi ono z taśmy.

Na początku 2020 roku zagraliśmy trasę

po Stanach Zjednoczonych wraz z Exhorder.

"Necroshine" (1999) znajdowało się w naszej

ówczesnej setliście. Mniej więcej w tym samym

okresie wybraliśmy się do Niemiec, i gdy

tylko dotarliśmy na lotnisko, natychmiast skojarzyliśmy

sobie intro "Necroshine" (1999,

Blitz rytmicznie przecina ręką powietrze -

przyp. red.) O tym ono jest.

Ja tego postu nie wstawiłem. To nie moje konto.

Nie korzystam z Facebooka wcale i nigdy

tam nie zaglądam. "Walk Through Fire"

(2007) graliśmy na całej trasie promującej album

"Immortalis" (2007). Bardzo mi się

podoba, bo posiada rock'n'roll-owy drive. To

nie jest czysty thrash, tylko swego rodzaju

kombinacja rocka z metalem.

A więc w 2007 roku przechodziliście przez

ogień, na pierwszej płycie Overkill czuliście

ogień ("Feel the Fire", 1985), a teraz używacie

słowa - klucz "scorched", które według słownika

oznacza coś tylko trochę spalonego.

W dosłownym tłumaczeniu tytuł płyty "Scorched"

(2023) znaczy "spalony", w sensie że np.

Foto: Overkill

Wybrałem "Scorched" (2023), bo spodobało

mi się to słowo, a poza tym rozpoczęcie płyty

właśnie od tego numeru uznałem za "gorące".

Pozostali muzycy Overkill chętnie przystali

na tą propozycję. Ja jeszcze myślałem nad

"Twist of the Wick" (2023), ale reszta wolała

"Scorched" (2023). W porządku, dla mnie to

żaden problem. "Scorched" (2023) brzmi jak

oświadczenie: oto w jakim stanie znajdujemy

się w naszym życiu. Nie sądzę jednak, żeby

nasza muzyka kiedykolwiek powstawała z tego

rodzaju zamysłem. Komponujemy spontanicznie.

Cieszymy się kreatywną chwilą, odsłuchiwaniem

fajnych efektów i dzieleniem się

nimi z odbiorcami.

Wspomniałeś Exhorder. Wkrótce znów z nimi

zagracie.

I to całą europejską trasę. W kwietniu zagramy

kilkanaście koncertów w Europie wraz z

Exhorder oraz Heathen w roli supportów.

Spodziewam się wspaniałej metalowej trasy.

Nie wystąpimy na żadnych wielkich arenach,

ale na pewno damy świetne show w porządnych

klubach.

Rozumiem, że wydanie "Scorched" (2023) plasujesz

na samym szczycie Twoich obecnych

życiowych priorytetów?

Mogliśmy wydać tą płytę już w 2021 roku, ale

zależało nam, by zrobić to prawidłowo.

Gdybyśmy nie wyruszyli w żadną trasę po premierze,

obawiam się, że album zostałby szybko

zapomniany. Aby nowe nagranie zapadło

fanom w pamięci, koniecznie trzeba grać promujące

go koncerty. Za każdym razem, gdy

gdzieś występujemy, w Internecie pojawia się

mnóstwo wpisów i komentarzy. Ludzie o tym

12

OVERKILL


mówią. Nadaje to sytuacji odpowiedniego

momentum. Lecz gdy nie odbywają się żadne

koncerty, nie da rady wzbudzić i utrzymać

hecy na płytę.

Gdybyście wydali ją w 2021 roku, brzmiałaby

kompletnie inaczej, dlatego że później dwa

razy napisałeś ją całą od nowa.

Technicznie byliśmy gotowi do nagrywania w

2021 roku. Dla mnie jednak tą pierwszą wersję

przepełniała depresja. Linie wokalne i teksty

należały do przygnębiających. Dobrze się

stało, że pracowałem nad swoimi wokalami aż

do listopada 2022. Teraz czuję się z nimi bardziej

usatysfakcjonowany na poziomie osobistym,

gdyż lepiej odzwierciedlają moją osobowość.

Nie jestem zdołowanym gościem

(Blitz robi dziwne miny i śmieje się - przyp.

red.). Więc gdy wreszcie pojawiła się energiczność

i żywiołowość w moim wykonaniu, poczułem

podekscytowanie, że udało mi się osiągnąć

właściwy efekt pracy. Usłyszałem wewnętrzny

głos, płynący zarówno z serca, jak i z

głowy: "ok, gotowe, teraz jest dobrze".

W jaki sposób Twoje zmiany wpływały na

ścieżki instrumentalne? Prosiłeś pozostałych,

by grali inaczej?

Nie, zupełnie nie. Używałem gotowe ścieżki

demo na różne sposoby. Nie mogliśmy się

spotkać w jednym pomieszczeniu. Nagrywaliśmy

na odległość. Jason Bittner zarejestrował

perkusję już w lipcu 2020, a ja otrzymałem

demo w marcu 2021. Od tego momentu kompozycje

zaczęły się szybko rozwijać. Wysyłaliśmy

do siebie wzajemnie pliki, dodając do

nich coraz to więcej wokali, gitar i basu. Jason

w międzyczasie dokonywał zmian w ścieżkach

perkusji. Na przestrzeni ponad dwuletniego

okresu szkielety struktur utworów nie zmieniały

się, ale dodawaliśmy do nich nowe, coraz

bardziej pozytywne, pomysły.

Niemniej, Tygers Of Pan Tang wydaje

obecnie nowy album z utworem "Back for

Good" (2023), Megadeth wydał ostatnio

nowy album z utworem "We'll Be Back"

(2022), podczas gdy Wy macie "Won't Be Comin'

Back" (2023). Dlaczego tak?

Muszę Ci powiedzieć, że podoba mi się Twoja

koszulka (wstałem, ukazując wydrukowany na

koszulce główny symbol okładki "!!! Fuck You

!!!", 1987, ku wybuchowi śmiechu Blitza -

przyp. red.).

Kupiłem ją po Waszym koncercie w 2016 roku

w holenderskim Leiden. Pamiętam, że supportowało

Was wtedy One Machine.

Zgadza się, One Machine ze Stevem Smythem.

Wykonywaliście wtedy sporo numerów z

"Horrorscope" (1991).

Z "Horrorscope" (1991) oraz z "Feel the Fire"

(1985). Raczej nie obchodzimy żadnych naszych

rocznic, ale wtedy wypadała dwudziesta

piąta rocznica "Horrorscope" (1991) oraz powiedzmy,

że trzydziesta "Feel the Fire"

(1985), więc z tej okazji przymierzaliśmy się

do wydania albumu koncertowego. Plan polegał

na tym, by na każdym show prezentować

po połowie tych albumów i mieszać setlisty.

Ostatecznie jednak ukazało się "Live In

Overhausen" (2018) z jednego występu w

Foto: Overkill

Oberhausen w Niemczech, zarówno w wersji

audio, jak i wizualnej. Zawiera koncertowe

wersje wszystkich utworów pochodzących z

"Feel The Fire" (1985) oraz "Horrorscope"

(1991).

Dokończ zdanie: "Scorched" (2023) jest najlepszym

albumem Overkill od...

"Scorched" (2023) jest najbardziej śmierdzącym

(gra słów: "since" / "stinks" - przyp.

red.) albumem Overkill od... (Blitz długo zastanawia

się - przyp. red.). Dwie rzeczy przychodzą

mi teraz do głowy. Wypowiem nie

jedno, a dwa zdania. "Scorched" (2023) jest

najlepszym albumem Overkill od "Ironbound"

(2010). Ale uwielbiam również "The

Electric Age" (2012, śmiech). Pozostańmy

przy "Ironbound" (2010). To też był nasz bardzo

urozmaicony album. Znalazło się nam

nim mnóstwo świetnego heavy oraz thrash

metalu, podobnie zresztą jak na "Scorched"

(2023). Nowy kawałek "Wicked Place" (2023)

nawiązuje wręcz do bluesa i do rock'n'rolla.

"Fever" (2023) ma zaś bluesujący groove w

środku. W innych miejscach można usłyszeć

bardziej progresywno - thrashowe momenty, a

w jeszcze innych - średniowieczne melodie, a

nawet gothic.

Przy czym "Fever" (2023) zaczyna się jak ballada.

Jak ona ewoluowała w ostry numer?

Od początku chcieliśmy ukazać kontrast pomiędzy

spokojniejszym wstępem "Fever"

(2023) a jego cięższym rozwinięciem. Dawniej

nagrywaliśmy trochę ballad. Pojawiła się jedna

na "Horrorscope" (1991, ballada "Soulitude"),

jedna na "The Years of Decay" (1989, ballada

"The Years of Decay), jedna na "The Killing

Kind" (1996, ballada "The Morning After /

Private Bleeding"), a także jedna na "From

The Underground And Below" (1997, ballada

"Promises"). Zawsze śpiewanie ballad uważałem

za najtrudniejsze, bo potrzebowałem

wczuwać się w określony nastrój. Zdarzało mi

się szeptać liryki. Irytowałem się, jakie to głupie.

Gdybym tylko mógł normalnie rozdziawić

gębę, uporałbym się z nimi w godzinę.

Zaskakiwało dopiero, gdy lekko się unosiłem.

Możliwe, że mój głos zupełnie nie pasuje do

ballad, ale robiłem tak, żeby poszczególne ballady

Overkill dobrze brzmiały. Gdy w "Fever"

(2023) przechodzę w metalowy atak, słychać

znaczną różnicę. Jedno z drugim tworzy udaną

harmonię.

Bardzo często wykonywaliście na żywo "The

Years of Decay" (1989), ale ostatnio wyrzuciliście

ją z setlisty.

Bo ballada "The Years of Decay" (1989) należy

do przeszłości. Nie uznaję ballady za konieczny

element występu na żywo. Rozumiem,

jak ważna jest dynamika podczas koncertu, ale

wolę zwolnić tempo z numerami typu "Horrorscope"

(1991) lub "Wicked Place" (2023), które

nie pędzą na złamanie karku. Dla mnie ballady

służą do słuchania w domu, a nie do doświadczania

na żywo.

Jak to było powrócić po dłuższej przerwie w

koncertowaniu wprost na główną scenę

Wacken Open Air 2022?

Zawsze świetnie wraca mi się do Europy, ale

pozwól, że wyjaśnię Ci coś. Planowo mieliśmy

wystąpić na edycji Wacken Open Air 2020,

lecz ten festiwal został przełożony o dwa lata.

Przepadła nam amerykańska trasa 2020, na

którą powróciliśmy dopiero po sześciuset dziewięciu

nocach. W listopadzie 2021 wystąpiliśmy

m.in. w dużym teatrze w New Jersey

przed około dwutysięczną publicznością. W

marcu 2022 roku powróciliśmy na amerykańską

drogę. To były nasze pierwsze show po

przerwie. Dopiero latem następnego roku wybraliśmy

się do Europy: Wacken 2022,

Rockstadt Extreme Festival 2022 w Rumunii,

Leyendas del Rock 2022 w Hiszpanii.

Tak więc graliśmy, gdy tylko mogliśmy.

OVERKILL

13


14

Czy zdarzyło Ci się grać koncert promujący

album, którego nie dało się kupić?

Nie, ale wykonywaliśmy pojedyncze utwory

pochodzące z dopiero zapowiadanych płyt.

Np. w grudniu 2022 zagraliśmy "Wicked

Place" (2023) na Ruhrpott Metal Meeting w

Niemczech, aż cztery miesiące przed premierą

"Scorched" (2023). Świetnie się przy tym bawiliśmy.

Zauważyłem, że pierwszy koncert z serii

"Scorching The Earth Tour" odbędzie się w

niemieckim Bochum 13 kwietnia 2023, podczas

gdy płytę "Scorched" (2023) będzie można

nabyć dopiero 14 kwietnia 2023.

Czyli będziemy mieć jeden taki wieczór

(śmiech).

Podobno gdy Judas Priest promowało na żywo

"Painkiller" (1990) w październiku 1990,

ich wytwórnia CBS zawaliła tłoczenie i dystrybucję

"Painkillera" (1990) na czas, w związku

z czym fani nie mogli go kupić przy okazji

występu.

O cholera, nie wiedziałem o tym. Wierzę, że

"Scorched" (2023) będzie normalnie dostępne

14 kwietnia.

No dobrze, zmieńmy temat. Opowiedz proszę,

jak doszło do tego, że zielono-czarny stał

się kolorem Overkill.

Zaczęliśmy tworzyć pierwszą muzykę, gdy byliśmy

dzieciakami. Gitarzysta Bobby Gustafson

dołączył do nas około 1983 roku. Posiadał

odpowiednie narzędzia i robił nadruki na

koszulkach. Pierwszy t-shirt Overkill był

biały. Nie podobał nam się. Następnie Bobby

zrobił dla nas czerwono-czarną koszulkę. Ale

za każdym razem, gdy występowaliśmy w

jakimś klubie, wszyscy nosili różne czerwonoczarne

koszulki. Potrzebowaliśmy czegoś, co

wyglądałoby specyficznie dla Overkill. W pewnym

momencie Bobby zauważył, że nikt nie

nosi zielonych t-shirtów, więc my możemy to

robić. Nawet, jeśli ktoś nie czytał, co jest na

nich napisane, od razu było wiadomo, że to

jest t-shirt Overkilla. Marketingowy geniusz

(śmiech).

To ciekawe, bo zawsze wydawało mi się, że

OVERKILL

wpadliście na ten pomysł dopiero po "Taking

Over" (1987), dlatego że tamta okładka

była raczej czerwona i fioletowa, a nie

zielona. Tymczasem wybraliście swoją barwę

już w 1983 roku.

Ależ już okładce "Feel The Fire" (1985) nadaliśmy

zielono-czarną barwę. Jeszcze wcześniej

nasze pierwsze profesjonalne wydawnictwo, a

więc EP-ka "Overkill" (1984 według Blitza,

1985 według Metal Archives - przyp. red.),

miało okładkę taką jak Twoja koszulka, ale

bez palca - po prostu czarna koperta z zielonym

logo. Wyglądała prawie jak piąty longplay

Metalliki (1991), lecz z zielonym logiem

Overkill na samej górze.

Foto: Overkill

Przyznałeś, że zaczynaliście od koloru białego,

a w 2014 roku wyszedł longplay Overkill

pt. "White Devil Armory" (2014) właśnie

z białą okładką.

Zdecydowaliśmy się na zastosowanie dużego

kontrastu. Użyliśmy nawet inne logo. Wprawdzie

nazwa jest napisana tą samą czcionką, ale

jest popękana pośrodku. Na pomysł wpadł

nasz perkusista. Podejrzewam, że na eBay można

znaleźć koszulkę "White Devil Armory".

Na koniec pozostawiłem jeszcze jedno, bardziej

kontrowersyjne pytanie. Czy gdybyś

mógł cofnąć się w czasie, włożyłbyś więcej

wysiłku w to, by Bobby Gustafson pozostał

w składzie Overkill?

Nie wydaje mi się.

W porządku. Przyjmuję taką odpowiedź i nie

będę tego więcej drążyć.

Nie zrozum mnie źle. To nie jest tak, że ja nie

lubię Bobby'ego Gustafsona. Nie żywię wobec

niego żadnych negatywnych odczuć. Problem

polega na tym, że nasza współpraca nie

przetrwałaby próby czasu. Bardzo niewiele zespołów

przetrwałoby tyle dekad, co Overkill,

tylko z uwagi na muzyczną pasję. Zazwyczaj

nieprzerwanie utrzymują się tylko ci, którzy

stale potrafią zarabiać pieniądze na swojej

działalności. Myśmy nigdy nie uznawali Overkilla

za maszynkę do drukowania kasy. Nie

dorobiliśmy się fortuny na Overkillu. Robiliśmy

to wyłącznie z pasji, a normalni ludzie nie

robiliby czegoś przez 40 lat bez otrzymywania

wynagrodzenia (śmiech). Nie sądzę, żeby

Bobby Gustafson pozostał w Overkill do

dziś. Bardzo go lubię i doceniam, że dokonał

wiele wspaniałych rzeczy na naszych pierwszych

albumach. Moja odpowiedź na jego

temat nie brzmi: "nie chcę o nim więcej słyszeć ani

gadać". Stwierdzam natomiast, że zmiana w

składzie Overkill była konieczna. On nie napisałby

"Walk Through Fire" (2007), "Ironbound"

(2010), "The Electric Age" (2012),

ani "Scorched" (2023). Doszło do zmiany

chemii pomiędzy nami oraz do zbyt dużych

różnic osobowości.

Wyszło na to, że po jego odejściu Ty oraz

D.D. Verni staliście się liderami Overkill.

Uważamy się za dobrych przyjaciół i artystycznych

partnerów. Pozostaliśmy wspólnikami

dlatego, że kierujemy się tymi samymi zasadami.

Chcemy tego samego. Czasami z różnicy

zdań powstają ciekawe, twórcze efekty. Czasami

dobrze jest się nie zgadzać, by dojść do

wspaniałych wniosków. Obaj doskonale to rozumiemy.

Nie uważamy jednak siebie za liderów

Overkill. Staramy się kontynuować nieprzerwanie

naszą współpracę na podstawie

wspólnie uznawanych zasad. Nikt z nas do nikogo

nie krzyczy: "jestem numerem jeden, to ja tu

rządzę".

W pewnym momencie D.D. Verni zapragnął

pojeździć Cadillaciem bez Ciebie na drugim

fotelu.

D.D. Verni and the Cadillac Band? Lubisz

to?

Kompletnie inna bajka niż Overkill. Grunt,

że ludzie dobrze się przy tym bawią.

Ano właśnie. D.D. Verni ma szerokie gusta

muzyczne. Jego zespół The Bronx Casket Co.

brzmi całkiem gotycko, natomiast Cadillac

Band to rockabilly.

Skład Overkill byłby stabilny od ponad dwudziestu

lat, gdyby nie zmiana na stanowisku

perkusisty. Od dwóch albumów bębni u Was

Jason Bittner.

Nigdy nie powiedzieliśmy żadnemu perkusiście:

"spadaj". Ludzie sami zmieniają się wraz z

upływem czasu. Potrzebują i chcą zarabiać

pieniądze, aż w pewnym momencie nie wystarcza

im, by utrzymywać rozrastającą się

rodzinę, czy nowy dom. Perkusiści sami informowali

nas o potrzebie odejścia. Tym razem

jest tak, że z Jasonem przyjaźnimy się od dawna,

więc błyskawicznie zaaklimatyzował się

w zespole i idealnie do nas pasuje. Czy taki

układ przetrwa wiecznie? Nie sądzę. Prawdopodobnie

nie. Ale na chwilę obecną słychać

znakomite rezultaty jego zaangażowania na

albumie "Scorched" (2023). Jason jest cholernie

dobrym perkusistą.

Bardzo fajnie mi się z Tobą dzisiaj rozmawiało.

Spoko. Zadawałeś dobre, przemyślane pytania.

To było udane spotkanie.

Dziękuję. (Blitz wyciągnął do kamery środkowy

palec, a ja odwzajemniłem się tym samym

- przyp. red.).

Sam O'Black



opóźnionym jubileuszu czterdziestej rocznicy

istnienia Saxon, więc mieliśmy mnóstwo starszych

kawałków do zaprezentowania, natomiast

teraz promujemy "Carpe Diem".

HMP: Jak się masz? Czy dzwonisz teraz z

Francji?

Biff Byford: Dobrze. Osiem lat temu mieszkałem

we Francji, ale przeniosłem się do Yorkshire

(w zasadzie to historyczne hrabstwo zostało

zlikwidowane w wyniku reformy administracyjnej

w 1974 roku, ale przyjmijmy, że

chodzi o angielski region Yorkshire and the

Humber - przyp. red.).

Mamy co najmniej dwie informacje do przekazania

polskim fanom Saxon: w marcu odbywa

się europejska trasa Saxon i Rage, a

tuż po jej zakończeniu ukazuje się album

"More Inspirations". Wygląda na to, że macie

tyle pomysłów, że potrzebowaliście zaczekać

z premierą płyty na zakończenie

Psychiatria w Erze Wiktoriańskiej

Roześmiany Biff Byford udzielił nam wywiadu przed zaplanowanym na

marzec 2023 roku koncertem Saxon w warszawskiej Progresji. Opowiedział o

relacjach zespołu z supportującym go Rage oraz o właśnie wydanej drugiej płycie

Saxon z kowerami pt. "More Inspirations". Przy okazji stanowczo podkreślił, jak

ważne dla utrzymania wysokiej formy wykonawczej są szerokie horyzonty i

artystyczna wszechstronność.

odcinka trasy promującej poprzednią.

Mamy wiele pomysłów (śmiech). Tak już jest,

cały czas. Inspiracja do stworzenia drugiej

płyty z kowerami pt. "More Inspirations"

wzięła się z sukcesu pierwszej pt. "Inspirations"

(2021). Wiele zespołów z lat sześćdziesiątych

i siedemdziesiątych wywierało na nas

wpływ, więc łatwo poszło nam nagranie ich

kompozycji. Trasa nazywa się "Seize The Day

World Tour II", bo pierwsza część odbyła się

już w zeszłym roku, a po marcowych występach

w Europie udamy się do Ameryki Południowej

oraz Północnej. Dojdą do tego festiwale.

Bardzo lubimy występować na festiwalach

w Europie Wschodniej. Cieszymy się w

Polsce sporą grupą fanów.

Jak opisałbyś relacje pomiędzy Saxon a Rage?

Rage jest wspaniałym zespołem metalowym.

Zdobył popularność w latach dziewięćdziesiątych.

Wielokrotnie widzieliśmy ich występy, a

także graliśmy na tych samych festiwalach.

Nasza muzyka trochę się różni, ale jestem

przekonany, że nasi fani uznają zestawienie

Saxon z Rage za trafione.

Czy 14 marca zagracie w warszawskiej

Progresji więcej utworów z albumu "Carpe

Diem" (2022) w porównaniu do Waszej setlisty

z Mystic Festival 2022? Ćwiczycie je na

Dlaczego Andy Sneap produkował "Carpe

Diem", ale "More Inspirations" już nie?

Andy Sneap jest zajęty z Judas Priest (radosny

śmiech). Nie miał czasu. Zazwyczaj wysyłam

mu miksy swoich nagrań i tym razem

też to zrobiłem, ale on nie angażował się bezpośrednio

w proces produkcji "More Inspirations".

Na pewno Andy będzie w przyszłości

czuwał nad powstawaniem albumów Saxon.

W jaki sposób Twój syn Seb Byford oraz

Jacky Lehmann podzielili się rolami i odpowiedzialnością

za produkcję "More Inspirations"?

Jacky zajmował się instrumentami, a Seb wokalami

i niektórymi solami gitarowymi. Myślę,

że obaj wykonali zbliżoną ilość pracy.

Andy Sneap powiedział mi w 2019 roku odnośnie

albumu z Twoim udziałem The Scintilla

Project "The Hybrid" (2019): "Ten projekt

wykraczał nieco poza strefę komfortu

Biffa, ponieważ śpiewał linie melodyczne

napisane przez kogoś innego. Myślałem, że

może sprawić mu to trudność, ale znakomicie

sobie poradził". Czy śpiewanie utworów pisanych

przez innych kompozytorów stanowi

dla Ciebie wyzwanie?

(śmiech) Niezbyt. Jest to takie samo wyzwanie,

jak śpiewanie kowerów. Dobry wokalista

musi być wszechstronny, potrafić śpiewać

utwory utrzymane w różnych stylach, dla różnej

publiczności.

Foto: Elżbieta Piasecka-Chamryk

próbach?

Koncertujemy tak intensywnie, że pozostajemy

w formie i nie potrzebujemy oddzielnie

ćwiczyć. Podczas drugiej części trasy promującej

"Carpe Diem" wykonamy sześć lub siedem

utworów pochodzących z tego longplaya.

Dlaczego na Mystic Festival nie zagraliście

ani jednego kawałka z "Carpe Diem"?

Ponieważ wtedy ta płyta jeszcze się nie ukazała

(premiera "Carpe Diem" była 4 lutego

2022, a koncert Saxon w ramach Mystic Festival

odbył się 3 czerwca 2022 - przyp. red.).

W tamtym okresie koncentrowaliśmy się na

Czyli rozumiem, że wykonywanie kowerów

zupełnie nie wytrąca Ciebie poza artystyczną

strefę komfortu?

Nie znam czegoś takiego jak "strefa komfortu".

Jestem wokalistą, więc śpiewam (śmiech).

Wiesz, analogicznie niektórzy gitarzyści są kojarzeni

z jednym gatunkiem, ale w rzeczywistości

grają na gitarach w różnych stylach.

Wszyscy muzycy powinni być elastyczni, a nie

ograniczać się do jednej estetyki.

No właśnie, spośród 21 kowerów zamieszczonych

na obu częściach "Inspirations" tylko

dwa lub trzy można uznać za metalowe bądź

proto-metalowe: Motorhead "Bomber" (1979)

oraz Deep Purple "Speed King" (1970), ewentualnie

Uriah Heep "Gypsy" (1970) i Led

Zeppelin "Immigrant Song" (1970).

W latach sześćdziesiątych metalu jeszcze nie

wynaleziono, a my w największym stopniu inspirowaliśmy

się tamtą dekadą. Przy doborze

kowerów nie zastanawialiśmy się, które utwory

najbardziej lubimy, a raczej które w największym

stopniu inspirowały twórczość Saxon.

Metal wyłonił się dopiero w kolejnej dekadzie

lat siedemdziesiątych, wraz z pojawieniem

się zespołów typu Black Sabbath czy

Uriah Heep, chociaż nie używano jeszcze

określenia "heavy metal", lecz "heavy rock". W

mojej ocenie Ozzy Osbourne i Ian Gillan zaliczają

się do wokalistów heavy metalowych.

Ian Gillan był oczywiście wielkim fanem Jamesa

Browna, co pokazuje, że inspiracje bywają

zaskakujące i mogą pochodzić z nieoczywistych

źródeł. Zresztą, klasyfikacja gatunkowa

pozostaje kwestią osobistej opinii każdego

człowieka, a każdy ma swoje własne opinie.

Wydaje mi się, że jednak w obecnych czasach

16 SAXON


coś się zmieniło. Teraz jeśli ktoś jest dajmy na

to totalnie za Slipknotem i zakłada kapelę, to

okazuje się, że jego zespół brzmi jak Slipknot.

Opowiedz proszę, w jaki sposób utwory

wybrane na "More Inspirations" są powiązane

z historią zespołu Saxon.

Tych powiązań jest mnóstwo. W latach siedemdziesiątych

uczęszczaliśmy na przynajmniej

dwa koncerty Nazareth rocznie. Jeszcze

przed wydaniem "Wheels Of Steel" (1980)

Saxon grało pierwszą wspólną trasę z Nazareth.

Później wielokrotnie dzieliliśmy z nimi

scenę. Całkiem dobrze znaliśmy się też z Alice

Cooperem. Posiadałem jego album "From

The Inside" (1978). W utworze tytułowym

użył słów "denim and leather", które trzy lata

później zaadaptowaliśmy na naszym LP

"Denim And Leather" (1981). Każdy kower z

"More Inspirations" ma coś wspólnego z Saxon.

Nawet Cream "Tales of Brave Ulysses"

(1967)?

Eric Clapton inspirował naszego gitarzystę

Paula Quinna. Ja w tamtym okresie grałem na

basie i uwielbiałem Jack'a Bruce'a. Mogliśmy

wybrać bardziej popularny utwór, np. "Sunshine

of Your Love" (1967), ale wybraliśmy

"Tales of Brave Ulysses" jako że postawiliśmy

na własne inspiracje, a nie na znane przeboje.

Czy brałeś choćby przez moment pod uwagę

opcję zaśpiewania The Sensational Alex

Harvey Band "The Faith Healer" (1973)

wspólnie z Udo Dirkschneiderem, który

skowerował ten sam kawałek na "My Way"

(2022)?

Prawdopodobnie nagrywaliśmy w tym samym

czasie i nie wiedziałem, że Udo to śpiewał,

więc nie. W latach siedemdziesiątych widzieliśmy

Alex Harvey Band na żywo niezliczoną

ilość razy. Sporo osób ich lubiło, więc liczę na

to, że dzięki "The Faith Healer" mamy szansę

wzbudzić zainteresowanie większej liczby

słuchaczy. Alex Harvey nie grał heavy metalu,

ale mocno nas inspirował, co słychać w identycznej

aranżacji utworu Saxon "Solid Ball of

Rock" (1990).

Jakie znaczenie przy doborze "We've Gotta

Get Out of This Place" (1965) z repertuaru

The Animals miał dla Was fakt wykorzystywania

tego przeboju jako swoistego hymnu

podczas wojny w Wietnamie?

Żadne. Nie zajmuję stanowiska w wietnamskim

konflikcie. Jimi Hendrix najgłośniej domagał

się tam pokoju. "We've Gotta Get Out of

This Place" to największy hit The Animals, a

wykorzystywanie jego ścieżki dźwiękowej przy

różnych okazjach jest czymś wtórnym. Wykonywałem

go, gdy jeszcze przed Saxon grałem

w lokalnym zespole na basie.

Na okładce "Inspirations" widzimy zespół

stojący naprzeciwko miejsca, w którym rejestrowaliście

tamtą płytę.

Zgadza się.

Dlaczego na okładce pokazany jest profil

mózgu człowieka z lewej strony zamiast z

Foto: Elżbieta Piasecka-Chamryk

prawej, skoro lewa strona odpowiada za logikę

i myślenie analityczne, a prawa strona

za kreatywność, wyobraźnię i ekspresję artystyczną?

(śmiech) Ponieważ tworzyłem ją mając do wykorzystania

tylko profil z lewej strony. Grafika

pochodzi prawdopodobnie z ery wiktoriańskiej

(1837-1901), gdy ludzie nie rozumieli

jeszcze, jak funkcjonuje mózg. Podoba mi się

ta grafika, bo doskonale nadaje się na koszulkę.

Nawiązuje do psychiatrii. Mózg człowieka

nie jest jednorodny, tylko dzieli się na

rozmaite części, którymi chirurdzy zajmują się

podczas operacji czaszki. Postanowiliśmy ulokować

tytuły poszczególnych utworów w różnych

częściach mózgu. Postać z okładki myśli

o utworach muzycznych.

Zasłynąłeś jako jeden z najbardziej konsekwentnych

wokalistów w historii heavy metalu.

Przez ponad czterdzieści lat śpiewasz

nieprzerwanie w tym samem zespole - Saxon.

Co powoduje, że ta rola okazała się dla Ciebie

tak istotna?

Saxon nigdy mnie nie nudził. Ten zespół zawsze

był i nadal pozostaje nieprzewidywalny.

Ekscytuje mnie możliwość próbowania nowych

rzeczy w Saxon. Kocham pisać nową

muzykę, a tutaj zawsze mogę to robić. Nigdy

nie nastąpiła zmiana na moim stanowisku,

może dlatego, że to ja jestem liderem zespołu

i zależy mi, żeby wszyscy się wzajemnie dogadywali.

W 2007 roku ukazała się Twoja autobiografia

"Saxon - Never Surrender (or Nearly Good

Looking)" (Biff śmieje się z tytułu - przyp.

red.). Myślałeś może o dopisaniu dalszej jej

części?

Owszem, chciałem, ale nie miałem na to czasu.

Ostatnio pracowałem nad nowymi albumami:

Saxon, Heavy Water oraz solowym, a to

wszystko jest bardzo czasochłonne. Drugi tom

autobiografii jest na mojej liście rzeczy do zrobienia

w przyszłości.

Ostatnio w moje ręce wpadła biografia "Denim

And Leather - Historia Zespołu Saxon"

autorstwa Martina Popoff'a. Widziałeś ją?

Ledwo co słyszałem, że w ogóle istnieje. Chyba

nawet jej nie widziałem. Czy to dobra

książka?

Bardzo dobra. Można się z niej dowiedzieć

ciekawych rzeczy, o których typowy fan Saxon

nie zdawał sobie sprawy (w 2021 roku

polska oficyna Kagra wydała jej polskie

tłumaczenie, opracowane przez Annę Cichosz

- przyp. red.). Rozumiem, że jesteś

obecnie bardzo zajęty, bo jak wspomniałeś

wkrótce wyjdzie longplay Heavy Water, także

Twój solowy LP, a Saxon już podobno

skomponował następcę "Carpe Diem".

Cały czas pracuję nad nowymi utworami.

Śpiewam i gram na gitarze. Muzyka na następną

płytę jest napisana, ale ja nie zaproponowałem

jeszcze żadnego tytułu ani liryków.

Wkrótce się za to zabiorę. O ile wiem,

Heavy Water jest już gotowe, więc można się

spodziewać premiery zimą 2023 roku. Solową

płytę jeszcze tworzę, więc musi ona zaczekać

do 2024 roku, a może nawet do 2025 roku.

Staram się, żeby moja muzyka niosła jakiś

przekaz. Lubię, gdy utwory coś konkretnego

znaczą, a nie tylko opowiadają o rock'n'rollu,

trzeba się w nie wsłuchać i samemu je zinterpretować.

Każdy człowiek jest inny, ma inne

zdanie, inaczej interpretuje muzykę i właśnie

dlatego muzyka jest tak wspaniała.

Sam O'Black

SAXON 17


Muzyczny mega dopalacz

Wydaje mi się, że zawsze staraliśmy się iść jakąś własną ścieżką, szukać

własnych muzycznych rozwiązań, łapać jakąś odmienność - mówi Piotr Mańkowski,

lider i gitarzysta Wolf Spider. Poznańska grupa zdecydowanie przedwcześnie

dała za wygraną na początku lat 90., ale po reaktywacji nadrabia stracony

czas, zaś najnowszy, nagrany z nowym wokalistą Janem Popławskim, album "VI"

potwierdza to nader dobitnie.

HMP: W roku 2011 wróciliście do pełnej aktywności,

czego zwieńczeniem był album "V"

(2015) z premierowym materiałem. Do tego

został on świetnie przyjęty na koncertach,

mieliście więc pewnie akumulatory podładowane

na przysłowiowego maksa i myśleliście

o kolejnej płycie. Tymczasem okazało się, że

z nagrań nic nie będzie, bo po rozstaniu z

Maciejem "Rockerem" Wróblewskim musicie

szukać wokalisty?

Mankover: Tak dokładnie, to pierwszy koncert

zagraliśmy w Poznaniu na początku 2012

roku, a faktycznie przygotowania ruszyły, jak

dobrze pamiętam, w sierpniu 2011. Nie udało

się, niestety, utrzymać składu reaktywacyjnego

z Jackiem Piotrowskim na wokalu, ale po

dołączeniu Rockera do zespołu, wydaniu płyty

i koncertach wydawało się, że będziemy szli

za ciosem. No i pewnie, abyśmy się za bardzo

Jacka Hiro?

Nie, na poprzedniej płycie też mieliśmy gości.

Mega się ucieszyłem, że Jeff zdecydował się

zagrać - to jest kawał historii zespołu - muzycznie

i tekstowo - dlatego wspaniale, że jest i

na tej płycie. A z Jackiem jesteśmy w bardzo

dobrych relacjach towarzyskich, sporo ostatnio

razem współpracowaliśmy i naturalnym

wydało się poprosić go o solówkę. A na marginesie,

moim skromniutkim zdaniem, Jacek

jest jednym z najlepszych gitarmenów w naszym

metalowym światku - za co go z resztą

szczerze nie lubię (śmiech), ale to jedyna zadra

w naszych kontaktach. A co do kwartetu, to

po rozstaniu z Przemkiem znowu stanęliśmy

przed sporym wyzwaniem. Wtedy Maryś i

Beata namówili mnie do spróbowania grania

w kwartecie z pomocą drugiego mnie grającego

"zza pleców". Na pierwszych kwartetowych

koncertach mieliśmy nawet taką atrapę na scenie

drugiego gitarowego (śmiech). Okazało się

to dla nas strzałem w dziesiątkę. Od początku

reaktywacji jesteśmy we trójkę niezmiennym

trzonem i rozumiemy się świetnie. Stąd kwartet

- choć dla publiki brzmieniowo kwintet.

Gdyby nie pandemia "VI" ukazałby się pewnie

znacznie wcześniej, a tak, z racji tych

wszystkich zawirowań zrobiło się z tego nieoczekiwanie

ponad siedem lat odstępu pomiędzy

waszymi ostatnimi albumami - można

się wkurzyć, wręcz załamać, bo przecież

wcześniej czasu straciliście już dość?

To jest kolejny dramat, choć faktycznie pandemia

pokrzyżowała baaardzo dużo, to większość

winy leży po mojej stronie. Zamiast

spiąć dupę i dokończyć materiał w czasie posuchy,

popadłem w jakiś pieprzony niebyt

działaniowy i nie potrafiłem dokończyć nagrań,

napisać tekstów, nagrać z Jaśkiem wokali

i zgrać tego wszystkiego. Dni uciekały, a

materiał stał i czekał. A z drugiej strony

chciałem nagrać materiał, wydać i zacząć koncertować

- a na to trzeba było poczekać. Szczerze

powiem, że jestem wdzięczny reszcie zespołu,

że wytrzymali ten mój kiepski czas i

byli cierpliwi do bólu.

nie cieszyli, Rocker zdecydował o swoim zaangażowaniu

w inny projekt i stanęliśmy

przed kolejnym wyzwaniem. Na krótko zagościł

Łukasz Szostak, który nagrał z nami "Niestabilność"

z "V" w wersji polskiej. Potem

Rocker wspierał nas gościnnie (śmiech) na kilku

koncertach, ale przed występem na Metalmanii

zrezygnował ostatecznie. I wtedy zrobiło

się trochę nerwowo.

To w sumie dla was nie pierwszyzna, ale taka

sytuacja zawsze wybija z uderzenia, wymaga

czasu, ale w końcu udało się znaleźć

kogoś odpowiedniego i skład dopełnił Jan Popławski.

Co ciekawe jeszcze młodszy człowiek

i znowu ktoś spoza Poznania - nie obawialiście

się, że może mieć to w przyszłości

18 WOLF SPIDER

Foto: Łukasz Miętka

niekorzystny wpływ na waszą współpracę?

Zdecydowanie nie pierwszyzna i jak tak dobrze

spojrzysz na naszą historię to okazuje się,

że nagraliśmy sześć płyt z pięcioma różnymi

wokalistami - normalnie dramat. To zawsze

było dla nas trudne i deprymujące. Na szczęście

trzon kompozytorski, który tak naprawdę

wyznaczał kierunki muzyczne Wolf Spider,

był ten sam. Ale prawdą jest, że zmiana wokalisty

- lub inaczej, brak spójności wokalnej, jest

ogromnym problemem dla zespołu. Ale jak

wspomniałeś udało się kogoś znaleźć - pojawił

się Jasiek Popławski. I powiem ci, że na początku

wcale różowo to nie wyglądało, bo Jasiek

zgodził się wesprzeć nas i zaśpiewać tylko

koncert na Metalmanii. Ale jak przyjechał na

próbę, to niewyobrażalnym własnym urokiem

osobistym tak go omamiliśmy, że zdecydował,

że zostaje (śmiech). I powiem ci, że całe szczęście.

Jasiek świetnie wpisuje się w repertuar

zarówno Leszka, Jacka, czy Macieja, a dodatkowo

wnosi mnóstwo nowych wartości i możliwości.

Dodatkowo jest wokalistą, który nie

wymaga dużej ilości prób, co mnie bardzo cieszy.

Osobiście nie za bardzo lubię, jak na próbach,

gdzie trzeba się skupić na detalach instrumentalnych

ktoś wyje mi nad uchem i

przeszkadza (śmiech). Zatem odległość Warszawa

- Poznań nie wnosi zagrożenia.

Byliście kwintetem, jesteście kwartetem, bo

gitarzysty Przemysława Marciniaka też nie

ma już w składzie. To dlatego zaprosiliście

do gościnnego udziału na nowej płycie nie

tylko Macieja Matuszaka, który rozstał się z

zespołem podczas nagrywania "V", ale też

Plusem tej sytuacji nie było jednak to, że mogliście

dopracować nowy materiał, dopieścić

go do perfekcji?

Mogłoby się wydawać, że tak powinno być, ale

nie było. Kończyliśmy wszystko na styk, choć

nie na wariata, więc można powiedzieć, że

materiał został dopracowany. Ale niestety, nie

uchroniliśmy się od błędu. W książeczce przy

gościach są odnośniki do utworów, w których

zagrali solówki - w ostatniej chwili zdecydowałem

się na wprowadzenie dodatkowego indexu

na intro - ale nie uwzględniłem tego w przypisie.

Bo Maciek zagrał solo w "Niemoc", a Jacek

w "VII XV". A żeby było weselej, to zdałem

sobie z tego sprawę wczoraj, czyli tydzień

przed premierą.

Wiele zespołów w tym pandemicznym okresie

wydawało różne krótsze materiały, albo

koncerty w wersjach audio i video, żeby tylko

fani o nich nie zapomnieli. Was półśrodki nie

interesowały; czekaliście, aby w sprzyjającym

momencie ujawnić światu całość "VI"?

Tak jak wspomniałem wcześniej, bardzo mi

zależało, aby po wydaniu płyty móc koncertować,

a nie siedzieć i czekać na zniesienie obostrzeń.

Być może to błąd, bo przerwa stała się

bardzo duża i tak naprawdę trzeba po części

od nowa pokazywać, że cały czas jesteśmy.


"V" dała wam dobry start, przypomniała o

zespole starszym fanom i dała wam nowych.

Domyślam się, że z "VI" wiążecie jeszcze

większe nadzieje?

Wiesz, dla mnie jest zawsze najważniejsze,

aby to, co dajemy w postaci nowego materiału,

a możesz mi wierzyć, że w przypadku Wolf

Spider to wyciąganie na zewnątrz najbardziej

schowanych bebechów, trafiło do naszych fanów,

żeby przekonało się trochę nowych i aby

tę akceptację móc obserwować na koncertach.

I tak naprawdę na to mamy największe nadzieje.

Wydaje mi się, że zawsze staraliśmy się

iść jakąś własną ścieżką, szukać własnych muzycznych

rozwiązań, łapać jakąś odmienność.

Oczywiście nie istniejemy w oderwaniu na innej

planecie, więc muzycznych analogii nie

jesteśmy w staniu uniknąć, ale chcemy by

Wolf Spider, aby to był dalej Wolf Spider, a

nie kolejny zespół wspaniale grający nowoczesny

metal (który naprawdę lubię), ale trudny

do wyróżnienia, bo sound, wokal, kompozycje

są świetne, ale bardzo podobne. I nie

chcę mówić, że jesteśmy jacyś super oryginalni,

czy inne pierdy opowiadać, nie. Ale nie

idąc stricte z nurtem zawsze pojawia się myśl,

czy to co nam się podoba, czy to co proponujemy

- spodoba się ludziom - powtórzę zatem,

że z tym wiążę największe nadzieje - że będzie

się podobać.

"V", "VI" - wygląda na to, że czasy takich tytułów

jak "Kingdom Of Paranoia" czy "Drifting

In The Sullen Sea" już za wami, stawiacie

tu na prostszy przekaz?

(śmiech) Chyba nie. Jeszcze tym razem udało

mi się to rzutem na taśmę w zespole przewalczyć,

ale sądzę, że następny album, będzie

miał bardziej złożony tytuł.

Teksty, tak dla odmiany, są po polsku - to

przypadek, czy z racji tego, że poruszacie jednak

ważkie tematy, chcieliście dotrzeć z

tym przekazem do odbiorców w 100 %?

Wiesz, bardzo widzimy na koncertach fakt, że

kiedy śpiewamy po polsku publika zdecydowanie

żywiej reaguje. Już "V" mieliśmy w planach

zrobić w dwóch wersjach językowych, ale

na planach się skończyło. I tak, fajnie jest kiedy

teksty są dla ludzi, dla których gramy zrozumiałe

i widzimy to już na koncertach, na

których promujemy nową płytę, że to była dobra

decyzja. Gramy w naszym kraju i mimo

tego, że polski język nie jest wygodny w takiej

muzyce i zdecydowanie po angielsku przekaz

brzmi lepiej, to jednak wybór polskiego wydawał

się właściwy. I znów powiem, że może

zrobimy wersję alternatywną, ale czy na pewno

plan się uda?

Kolejna zmiana jest taka, że po wielu latach

wróciliście do wytwórni Metal Mind. Płytę

można wydać samodzielnie, ale jej dystrybucja

i promocja to już spore wyzwanie, wymagające

nie tylko czasu, ale też doświadczenia,

tak więc lepiej powierzyć je fachowcom?

To prawda - dziś wydać płytę, to niewielki

problem. I tak też zdecydowaliśmy się zrobić z

"V". Ale przez ten okres po wydaniu odnowiliśmy

wspólne kontakty z MMP. Z panią prezes

(Mariola Dziubińska - przyp. red.) mamy

wiele wspaniałych wspomnień z czasów, kiedy

wspólnie jeździliśmy na trasy pod egidą Tomka

Dziubińskiego. I oczywiście masz rację -

ciężko jest panować nad wszystkim, zwłaszcza

nad dystrybucją i promocją, kiedy jest się malutkim

graczem (jak moja firma). Zdecydowanie

lepiej robić to, na czym się znamy, a

resztę zostawiać fachowcom. Jako zespół zdecydowaliśmy,

że to jest właściwe rozwiązanie i

bardzo się cieszymy, że MMP przyjął nas pod

skrzydła wydawnicze.

Foto: Romana Makówka

Wasze starsze albumy są regularnie wznawiane,

ale na CD. Myślicie o ich reedycjach na

LP, a do tego o wersjach cyfrowych, tu również

najnowszego materiału, bo jednak

streaming to obecnie podstawa?

Jeśli chodzi o reedycje, to nie mam zielonego

pojęcia. To pytanie zdecydowanie do wydawcy

i właściciela materiału, czyli Metal Mind

Productions. Jeśli chodzi o "VI", to nie mamy

oporu przed LP (śmiech), ale tu też decyzję

będzie podejmować MMP. Płyta winylowa

odrodziła się znacznie i ma wielu swoich zwolenników

- to charakterystyczne "wycięte igłą"

brzmienie ma swój niepowtarzalny "magiczny"

charakter.

Pierwszy utwór singlowy to "VII XV". Trudno

było go wybrać przy tak wyrównanym

materiale i potencjalnych innych, jak choćby

"Hejt" czy "Szaleńczy pęd"?

W ogóle dla twórcy wybór tego jednego jest

trudny - ja bym chciał, żeby wszystkie były

singlami (śmiech). Ale z tego co powiedziałeś

wychwyciłem sformułowanie mega ważne dla

mnie - że jest to wyrównany materiał - dzięki,

bo bardzo starałem się, aby każdy z utworów

miał swoją siłę i aby nie było słabych punktów.

Wygląda na to, że warto czekać w takich

kryzysowych sytuacjach z premierą płyty, bo

dzięki temu już od marca promujecie "VI" na

koncertach. Jak publiczność przyjmuje nowe

utwory?

Tak, jest płyta i są koncerty - trzy zagraliśmy

przed jej ukazaniem się, ale kolejne będą już

po premierze. Wspomniałem już, że ze względu

na język polski jest fajny odbiór, ale i muzycznie

są one dobrze odbierane. Dla nas to

mega dopalacz. Chce się grać.

Ale nie zapominacie o waszych klasycznych

numerach, "Memento mori" i "Zemsty mściciela"

nie może zabraknąć?

Nie da się!!! Oba numery były zagrane na

wszystkich koncertach po reaktywacji i nie zanosi

się, aby miało być inaczej. Choć jest do

grania coraz więcej utworów i czasem trudno

dokonać wyboru co ma być, a co nie, to te dwa

szczególne utwory muszą być zawsze.

Macie już zaplanowane kolejne koncerty, a

co dalej? Może warto byłoby pomyśleć o powrocie

do Chin, skoro metal cieszy się tam

takim zainteresowaniem?

Gramy wspólną trasę z Dragonem pod nazwą

Metal Tour 2023. Niesamowite, że po tylu

latach przerwy możemy wspólnie dzielić scenę

i spędzać razem koncertowy czas. Jarek Gronos

Gronowski zorganizował większość koncertów

(sami też dołożyliśmy kilka cegiełek) i

gramy wiosną, a później jesienią drugą część

trasy. A do Chin, nie ukrywam, chętnie byśmy

wrócili. To było bardzo fajne doświadczenie.

Jak znam Marysia, to z pewnością będzie próbował.

(śmiech)

Zespół miał sporą przerwę, to fakt, ale nie da

się nie zauważyć, że za dwa lata będziecie

obchodzić 40-lecie. Myślicie już o czymś ekstra

z tej okazji, na przykład jakimś okolicznościowym

wydawnictwie czy zagraniu na

żywo całej materiału z debiutu, na przykład z

gościnnym udziałem Leszka Szpigla, czy jest

jeszcze za wcześnie na takie plany, waszą

uwagę zaprząta obecnie promowanie "VI"?

Nie da się ukryć, że pojawiają się przebłyski w

rozmowach o 40-leciu. Podczas 30-lecia graliśmy

ponad trzygodzinny koncert ze wspaniałymi

gośćmi. Ciekawe są twoje propozycje, ale

jeszcze nie wiemy jak do tego podejdziemy.

Co do Leszka, to już kilka razy namawialiśmy

go do wspólnych wykonań przy okazji reaktywacji,

nagrania "V", czy 30-leciu, ale bezskutecznie.

Zobaczymy co pokaże czas.

Wojciech Chamryk

WOLF SPIDER

19


Geneza zła w metalowym wydaniu

- Metal to dla nas pasja - deklaruje Jarek Gronowski. Po tym, co jego zespół

zaprezentował na powrotnym albumie "Arcydzieło zagłady", a już szczególnie

na najnowszym "Unde Malum", raczej nikt nie ma już co do tego żadnych wątpliwości.

- "Unde Malum" to najlepsza płyta Dragona - najlepiej skomponowana,

najlepiej zaaranżowana, najlepiej brzmiąca. Dlatego wierzymy, że spodoba się ona

i naszym fanom, tym, którzy polubili poprzednie nasze płyty - podkreśla gitarzysta

i lider Dragona.

HMP: Nigdy nie wiadomo czy reaktywacja,

szczególnie po wielu latach milczenia, wypali.

Jednak w waszym przypadku okazało

się, że fani czekali na Dragona, a powrotny

album "Arcydzieło zagłady" został bardzo

dobrze przyjęty - nie mogło być lepiej?

Jarek Gronowski: Cześć! Wiesz, nasz powrót

miał kilka, powiedzmy, etapów. Najpierw okazało

się, że dalej lubimy grać metal, że wspólne

granie na próbach to frajda. Potem przyszły

koncerty, gdzie fani przyjęli nas bardzo ciepło.

No i w końcu, jako że zawsze powtarzam, że

był akurat kolejny lockdown, tak, że ostatecznie

promowaliśmy "Arcydzieło..." dopiero na

jesień 2021.

Koncerty w końcu wróciły. Ile udało się wam

zagrać sztuk promujących "Arcydzieło zagłady"

i jak ten materiał był przyjmowany na żywo?

Zagraliśmy w sumie siedem koncertów razem

z Faust i Destroyers i jeden z Wolf Spider,

a do tego jeszcze doszedł koncert "okolicznościowy"

z okazji premiery książki Mateusza

lockdownów było w takiej samej sytuacji jak

wy: wydały płytę lub czekały na jej premierę,

jednocześnie pracując nad nowym materiałem,

bo w sumie co miały robić innego. Można

stwierdzić, że gdyby nie to zatrzymanie

się wszystkiego, to nowy album Dragona nie

ukazałby się tak szybko?

Nie, raczej nie. Myśmy w tym największym

lockdownie dopinali materiał na "Arcydzieło..."

- była jeszcze zmiana bębniarza, wiążące

się z tym spore zmiany w aranżacji, tak, że

ówczesna skumulowana energia znalazła

wyraz w materiale z poprzedniej płyty. "Unde

Malum" jest efektem tego, że dopracowaliśmy

się sprawnie działającego systemu. Przynoszę

kolejne numery, instrumentale, na próby, razem

z Fazim obrabiamy je i wbijamy w Guitar

Pro, potem materiał posyłamy do Mikołaja,

żeby sobie bębny obczaił i pod siebie dostosował,

a razem z Fredem układamy "ryby" pod

wokale. Na koniec procesu trzeba jeszcze już

ułożone wokale "wpisać", dopasować teksty,

które jednocześnie piszę, do zbioru na płytę.

20

granie ma sens tylko wtedy, kiedy jest połączone

z tworzeniem nowej muzyki, nagraliśmy

"Arcydzieło zagłady", a dzisiaj prezentujemy

kolejny album "Unde Malum". Nigdy nie jest

tak, że "nie mogło być lepiej" ale jest naprawdę

dobrze.

Trudno było przewidzieć tylko jedno: pandemię.

Z tego co pamiętam to i tak odwlekaliście

premierę tego albumu, aż w końcu podjęliście

decyzję, że nie ma na co czekać?

Pandemia nas nawet tak bardzo nie zahamowała

w pracy nad "Arcydziełem..." - singiel z

albumu zaprezentowaliśmy w lutym 2020, a

całą płytę nagraliśmy jesienią, natomiast mocno

mam poplątała możliwości koncertowe.

Kiedy należało ruszyć z nową muzyką w trasę,

DRAGON

Foto: Dragon

Żyły na temat koncertu Metalliki w Polsce,

zagraliśmy krótki set. Muzyka z "Arcydzieła..."

została przyjęta przez fanów bardzo dobrze,

praktycznie tak samo, jak nasze starsze

numery. Tutaj ciekawa sprawa. Zawsze w

przeszłości baliśmy się grać zbyt nowe numery,

takie, które jeszcze nie pokazały się na płytach.

Fani na koncertach chcieli się bawić przy

znanej muzie, a takie nowe kawałki to był zawsze

jakiś element zaskoczenia. Szykując na

trasę setlistę trochę wróciły tamte obawy, no

ale sytuacja była tym razem zupełnie inna -

"Arcydzieło..." zdążyło już się "osłuchać" i ludzie

wspólnie z nami mogli śpiewać "Nie zginaj

kolan" czy właśnie "Arcydzieło zagłady".

Wiele zespołów w czasie pandemicznych

Nie ma więc tego złego, co by na dobre nie

wyszło, bo "Unde Malum" to 100% Dragona

w Dragonie, godna następczyni nie tylko poprzedniego,

ale też waszych klasycznych albumów

sprzed lat. Musicie mieć świadomość

siły rażenia tego materiału, skoro zapowiadasz

go jednoznacznym "rozerwie was na

strzępy!"?

To jest tak - my mamy pełne przekonanie do

tego materiału. Wiem, że to może brzmieć

banalnie, ale naprawdę uważamy, że "Unde

Malum" to najlepsza płyta Dragona - najlepiej

skomponowana, najlepiej zaaranżowana,

najlepiej brzmiąca. Dlatego wierzymy, że spodoba

się ona i naszym fanom, tym, którzy polubili

poprzednie nasze płyty.

Wiadomo, że każdy przypadek jest inny, ale

jak sądzisz, od czego zależy to, że jeden zespół

wraca po latach tak jak wy, z tarczą i w

wielkim stylu, a inne, często nawet bardzo

znane, robią klapę, nagrywając nikomu niepotrzebne,

pozbawione energii, po prostu słabe

płyty?

Dzięki za dobre słowa i za wysoką ocenę naszej

muzy (śmiech). Niezręcznie byłoby mi

tutaj wypowiadać się o kimkolwiek w negatywnym

kontekście ani oceniać; ważne jest jednak

zawsze po co kapela wraca. Jeśli kieruje nią

wyłącznie nadzieja na jakieś korzyści finansowe,

no to jest ryzyko, że efekt artystyczny będzie

słaby. My jesteśmy życiowo poukładani,

metal to dla nas pasja a nie tylko sposób zarabiania,

ta muzyka była w nas i stąd szczere

emocje w jej graniu.

Ważne wydaje mi się również to, że Dragon


wrócił, bo mieliście coś do przekazania, gdy

wiele znanych zespołów ze świata wznawia

działalność, ponieważ dostały intratną ofertę

koncertową, więc często siłą rozpędu nagrywają

również płyty, chociaż nie powinny już

tego robić?

My akurat nie dostaliśmy intratnych propozycji,

to może nam było łatwiej. (śmiech)

Po tym, co Tomasz Zed Zalewski zrobił z

"Arcydziełem zagłady" pod względem brzmienia

pewnie nawet nie rozważaliście możliwości

pracy z innym realizatorem i współproducentem?

Dokładnie tak. Byliśmy tak bardzo zadowoleni

z "Arcydzieła...", z wkładu Zeda, z jego

wiedzy, świadomości, smaku muzycznego, że

od początku celowaliśmy z nowym materiałem

do niego (nagrywając, jak poprzednio, przestrzenne

bębny w gościnnym MAQ). A dodam

przy tym, że w mojej ocenie "Unde Malum"

brzmi jeszcze lepiej niż "Arcydzieło...", Tomek

tu jeszcze lepszą robotę zrobił, mocniej

"przesiąknął" dragonową muzą. (śmiech)

Przy wczesnych wydawnictwach Dragona

nie było o tym mowy, dopiero w drugiej połowie

lat 90. zacząłeś produkować płyty

swego zespołu - jak rozumiem daje ci to znacznie

większe możliwości przekazania słuchaczom

albumu w takiej formie, jaką sobie

założyliście, bez żadnych półśrodków czy

kompromisów?

Na początku to człowiek jest zupełnie oszołomiony

samym faktem nagrywania - że jest

studio, mikrofony, realizator, to nie pozwala z

dystansem, kompleksowo, spojrzeć na muzykę.

Z nagraniem kolejnych płyt jednak jest coraz

większa świadomość, coraz większa wiedza

i coraz bardziej sprecyzowane pomysły na to,

jak ta muzyka ma ostatecznie się prezentować,

jak brzmieć. Ale prawdziwym przełomem jest

jednak nasza aktywność po reaktywacji. Po

pierwsze, stanowimy z Fazim "unitandem",

wzajemnie się uzupełniamy, podkręcamy swoje

pomysły, zaskakujemy się, również na niwie

producenckiej. No, a po drugie - Zed - jego

spokój, wizja, wiedza i doświadczenie pomogły

w ostatecznym wykuciu naszych nowych

materiałów. Jego rola, nie tylko realizacyjna,

ale właśnie producencka, jest tutaj nie do

przecenienia.

Nowy materiał potwierdza, że z wiekiem nie

łagodniejecie i chyba nie jest to tylko zasługą

posiadania w składzie znacznie młodszego

perkusisty?

Może właśnie wymaganiami dotyczącymi tej

"energii" wymęczyliśmy poprzednich naszych

bębniarzy? (śmiech). Zdecydowanie - metal to

metal, tu trzeba grzać na ostro, my jeńców nie

bierzemy; takiego też potrzebowaliśmy garowego,

który nie tylko "nie odstawi nogi", ale

wręcz będzie podkręcał i zachęcał - dokładnie

tak, jak to robi Miki.

Z kolei choćby "Nie mieszaj w to diabła"

świadczy o tym, że thrash/death w waszym

wydaniu wciąż może być również zaawansowany

technicznie, wręcz odjazdowy - płyta

jest dość długa, tak więc musiała być urozmaicona?

Ona i tak jest nieco krótsza - naprawdę dużo

wątków, wtrętów, arabesek i pobocznych tematów

zostało wycięte z materiału w drodze

eliminacji. Najpierw to były naprawdę kolubryny;

potem a to ja coś przyciąłem, a to Fazi,

Foto: Dragon

a to Guitar Pro się rzucał, a na sam koniec z

wielkimi nożycami dopadł nas jeszcze Zed.

(śmiech)

Dotyczy to nie tylko warstwy muzycznej, bo

podobnie jest z tekstami. Kontakt z nimi nie

napawa optymizmem, bowiem od lat eksplorujesz

podobne tematy i nie dość, że nie widać

zmian na lepsze, to jest wręcz coraz gorzej.

Dlatego ponownie wróciłeś do postaci

Upadłego Anioła, obecnego zresztą na poprzednim

albumie tworząc utwór "Upadły

Anioł II", a człowiek wcale nie wydaje się być

najdoskonalszym ze stworzeń?

Problematyka pochodzenia Zła (czyli właśnie

"unde malum" - skąd zło) nurtuje mnie praktycznie

od samego początku Dragona. Już na

"Hordzie Goga" (ba, na numerach wcześniejszych,

które na "Hordę..." już nie weszły) była

ona obecna, a "Upadły

Anioł" to już był wręcz album

koncepcyjny poświęcony temu

tematowi. I, jak się okazuje,

ten temat jest mi bliski,

siedzi we mnie do dziś i owocuje

kolejnymi tekstami.

Przecież tytuł poprzedniej

płyty "Arcydzieło zagłady"

dotyczył człowieka - wskazywał

że to my sami jesteśmy

źródłem tego zła. Jeszcze mocniej,

koncepcyjnie podszedłem

do tego na najnowszej

płycie. Wybrałem z mej przepastnej

szuflady (gdzie cały

czas dokładam kolejne moje

teksty, mam dziesiątki moich

tekstów, wierszy, ryb, itp.)

odpowiedni zestaw, dopisałem

tytułową trylogię no i

jest!

Foto: Wojciech Ziemski

Długie, wielowątkowe kompozycje

są waszym znakiem

rozpoznawczym od lat, ale

po raz pierwszy (instrumentalne

etiudy z "Sacrifice" to

jednak coś zupełnie innego),

zamieściliście na płycie trzy

części jednego utworu. Skąd

pomysł, żeby rozdzielić je innymi

kompozycjami?

Jak to rozmawialiśmy między

sobą na próbach - podczas narad

i ustaleń dotyczących kształtu płyty, jakby

trzy "undemalumy" miały być razem, to byśmy

je nagrali razem (śmiech). A skoro są oddzielnie,

no to takie ich przeznaczenie na płycie,

żeby materiał niejako "oplatał" się naokoło

nich. Te trzy numery są połączone - myślą

przewodnią, tematami muzycznymi, narastającym

napięciem, ale ich rolą jest ułożenie płyty,

nadanie jej szczególnego kształtu, rytmu

opowieści. Mają wracać jak refren pieśni.

To zarazem tytułowy utwór płyty "Unde

Malum", zapewne zainspirowany rozważaniami

filozofa Gottfrieda Wilhelma Leibniza

- wpasowały się w tematykę albumu idealnie,

zresztą pytanie, skąd bierze się zło i

jakim cudem mogło w ogóle zaistnieć w

świecie-boskim dziele, ludzie zadają sobie

od dawna, lecz niestety wygląda na to, że

DRAGON 21


długo jeszcze będzie ono aktualne?

No, Leibnitza i jego rozmodlonych "monad"

bym tutaj nie mieszał, za łatwo przychodzi mu

rozgrzeszenie Boga z przyczyn niezawinionego

zła. Bezpośrednią inspiracją albumu był słynny

wiersz Tadeusza Różewicza, i jego początek:

"Skąd się bierze zło?

jak to skąd

z człowieka

zawsze z człowieka

i tylko z człowieka"

Tak jak już mówiłem przed chwilą - to pytanie

będzie wciąż aktualne, ono się, o zgrozo, robi

wręcz za aktualne. Znamienne jest, że premiera

"Unde Malum" będzie miała miejsce 24

lutego, w rocznicę napadu Rosji na Ukrainę…

Pod koniec nagrywania płyty zaapelowaliście

do fanów, żeby nadsyłali wam nagrania

tytułowej frazy w dowolnej formie, powtarzane,

wykrzykiwane, etc. Z tego co słyszę w

części III nie zawiedli, dzięki czemu płytę zamyka

to niepokojące pytanie, swoiste finałowe

memento?

Tak, wiedząc, że płytę będzie kończyło wielokrotnie

powtarzane pytanie tytułowe, w pewnym

momencie wpadliśmy na pomysł, by

oddać głos naszym fanom. Przesłane przez

nich nagrania frazy "unde malum" wgraliśmy w

finał albumu.

Symboliczna okładka również daje do myślenia

- niczego nie pozostawiliście przypadkowi,

ten element również musiał podkreślać

wymowę płyty, będąc zarazem pierwszą

informacją co do jej zawartości?

Chcieliśmy uzyskać maksymalnie spójny przekaz,

efekt artystyczny, stąd taka mroczna, sugestywna

grafika.

Co oznaczają te rzymskie

cyfry VI na torsie i dłoniach

okładkowej postaci, skoro

"Unde Malum" to wasz

siódmy album? Chyba, że

nie wliczacie do dyskografii

"Twarzy", tego swoistego

skoku w bok sprzed lat?

(śmiech)

Sam sobie słusznie odpowiedziałeś.

(śmiech). "Twarze"

to była fajna przygoda, projekt

muzyczny, pół kroku do

tyłu w kierunku hard rocka,

pół kroku do przodu ku tanzmetalowi

Rammsteina, ale to

była zabawa jednorazowa.

Miała się nazywać "Virtual

Vision", ale jako że materiału

pod tą nazwą wytwórnie kupić

nie chciały, MMP chciał

natomiast nowy materiał

Dragona, no to wyszło pod

logiem Dragon. Niemniej to

właśnie "Unde Malum" traktujemy

jak nasz szósty album

- stąd rzymskie VI.

Singlowy numer "Nie zabijaj",

teledysk do "Upadłego

anioła II" to ważne aspekty

promocji, ale trasa pewnie

cieszy was najbardziej. Od

początku marca do połowy

Foto: Wojciech Ziemski

maja zagracie łącznie dziewięć

koncertów, ale to zapewne dopiero początek,

musicie nadrobić pandemiczny przestój?

Pandemia wszystkich nas metali mocno wyhamowała

- przez półtora roku nie można było

praktycznie zagrać koncertu. A koncerty to

sól metalu, największa frajda

w graniu tej muzy. "Arcydzieło

zagłady" wyszło wiosną

2021, bez szansy na trasę

promocyjną. Udała się nam

jednak trasa jesienna, wraz z

Faust i Destroyers zagraliśmy

też z naszymi kompa-nami

z Wolf Spider.

Skoro Wolf Spider dorobił

się właśnie szóstego albumu

"VI" uznaliście, że połączenie

sił podczas takiej trasy

będzie wyśmienitym pomysłem,

a zarazem powrotem

do dawnych, dobrych czasów,

kiedy, wraz z kilkoma

innymi zespołami kładliście

w Polsce podwaliny pod te

mocniejsze odmiany metalu?

Bardzo się lubimy, a znamy

"od zawsze" (jeszcze od pierwszego

zaciągu metalowego w

Polsce), i my i oni wydajemy

teraz płyty (trzeba trafu, że

obie jako VI), z wielką przyjemnością

ruszamy zatem razem

na wspólne granie.

Na szczęście to, co proponujecie

obecnie, dociera również

do młodych słuchaczy, co

wydaje się dobrym prognostykiem,

zadając jednocześnie

kłam twierdzeniom "znawców", że metal, czy

szerzej rock, jest obecnie martwą muzyką,

ponieważ nie jest już w stanie zainteresować

kolejnych generacji odbiorców?

Metal z manifestu młodzieńczego buntu, jakim

był pod koniec XX wieku, jest teraz samodzielnym,

poważnym elementem pop-kultury

i sztuki. Jego ówcześni fani przez lata

dojrzeli, ale jego mocny, zbuntowany przekaz,

a także energia oraz artystyczne wyrafinowanie

przyciągają uwagę otwartych, poszukujących

młodych ludzi.

Myślicie jednak o każdej grupie docelowej,

dlatego "Unde Malum" będzie dostępny nie

tylko w wersji cyfrowej, ale też na limitowanym,

efektownie wydanym CD oraz na LP -

trzeba wykorzystywać wszelkie sposoby,

żeby docierać ze swoją muzyką do różnych

odbiorców, zarówno tych, którzy słuchają jej

tylko z telefonu, albo wyłącznie z płyt winylowych?

Absolutnie! Podstawą dzisiejszych czasów jest

właśnie "dotrzeć do słuchacza" - dać mu szansę

posłuchania, wyrobienia sobie zdania. Wierzymy

w naszą muzę, wierzymy, że jeśli tylko

ktoś ją usłyszy, to wróci po więcej. Dlatego

każdy kanał komunikacji jest dobry - streamingi,

Facebook, YouTube. Niemniej metal to

muzyka celebrowana, to powaga i skupienie.

Na komórczaku można złapać zarys utworu,

ale bogactwo kompozycji i aranżacji kryje się

w głębi, wymaga lepszego brzmienia i poświęcenia

uwagi. A w końcu metal to też kolekcjonerstwo

- dlatego chcemy, by w tej mierze

nasza muzyka miała wiele do zaoferowania.

Wojciech Chamryk

Foto: Wojciech Ziemski

22

DRAGON



HMP: Witaj Sabino! Holy Moses w ostatnich

latach nie należał do specjalnie aktywnych

formacji. Od wydania Waszego ostatniego

albumu zatytułowanego "Redeifined

Mayhem" minęło już dziewięć lat.

Sabina Classen: Mimo że nie byliśmy aktywni

pod względem wydawniczym, to dość

sporo w tym okresie koncertowaliśmy. Trochę

też komponowaliśmy. Pierwsze riffy, które pojawiły

się na nowy album powstały dość dawno,

ale nie byliśmy w nastroju, by napisać

Pieprz to! Po prostu rycz

Wiem, że wiek kobiet to temat tabu, niemniej jednak przypomniała mi się

pewna historia. Pamiętam recenzję albumu "Disorder of the Order" w jednym z

popularnych periodyków. Autor pisał, że bardzo podziwia Sabinę Classen, że w

tym wieku jeszcze jest w stanie śpiewać i aktywnie koncertować z thrash metalową

kapelą. Znalazły się tam też porównania do Tiny Turner i Cher. Wszystko ładnie

i pięknie, tylko to było w roku 2002, a nasza "seniorka" miała wówczas całe… 39

lat. Na szczęście rockendrollowy styl życia jej nie wykończył i 21 lat później udało

mi się przeprowadzić z nią całkiem miłą pogawędkę.

mnie, skąd pomysł na ten tytuł.

Na dobrą sprawę dotyczy on mojej osoby

(śmiech). Jak zapewne wiesz, pierwszy album

Holy Moses nosił tytuł "Queen of Siam".

Mnie często określano jako "queen of thrash

metal", co troszeczkę moim zdaniem jest infantylne

i niespecjalnie lubię to określenie. Faktem

jest, że jestem chyba pierwszą kobietą na

świecie, która śpiewała growlem. Nie ukrywam,

że "Invisible Queen" jest ostatnim albumem

w historii Holy Moses, a trasa, która go

Jeśli chodzi o growlujące panie, to zdecydowanie

przetarłaś szlaki. Jestem ciekaw, co w

ogóle Cię do tego zainspirowało.

(śmiech) Z tym wiąże się pewna zabawna historia.

Ciężko tu właściwie mówić o jakichkolwiek

inspiracjach. Wróćmy może na moment

do tamtych czasów. Byłam wówczas ogromną

fanką hard rocka. Uwielbiałam Black Sabbath,

AC/DC i inne podobne bandy. Myślałam

wówczas, że jeżeli miałabym kiedyś śpiewać,

to chciałabym to robić właśnie w tym

stylu. W naszej szkole działała kapela, do

której dołączył Andy Classen, był wtedy

moim chłopakiem (później był jej mężem -

przyp. red.). Już wówczas używali nazwy Holy

Moses. Śpiewał u nich młody wokalista, który

naśladował manierę Bona Scotta, a sam zespół

grał klasycznego hard rocka. Pewnego

razu ich basista, Ramon Brussler wyskoczył

mi z tekstem: "Słuchaj Sabina, kręcisz się tu cały

czas, jesteś na każdej próbie, ale żadnego z Ciebie

pożytku. Mogłabyś, chociaż pośpiewać!". Odpowiedziałam

mu zgodnie z prawdą, że nie potrafię.

Mimo wszystko namawiał mnie, żebym spróbowała.

Chwyciłam za mikrofon i coś mnie

podkusiło, żeby zacząć wydawać z siebie dziwne

ryki. Stwierdził, że to było niesamowite i

poprosił, żebym powtórzyła. Zapytałam go,

czy żartuje. Jednak nie żartował. Pokazał mi

kilka tekstów i kazał śpiewać. Mówię mu:

"Stary, ale ja nawet nie wiem kiedy mam wejść, kiedy

zrobić przerwę, jaka właściwie jest melodia itd.".

On odpowiedział "Pieprz to! Po prostu rycz!".

Dołączyłam wówczas na stałe w szeregi zespołu,

graliśmy próby i dalej już się potoczyło.

I jak widać, do dnia dzisiejszego jestem wokalistką

Holy Moses. Zadecydował czysty

przypadek. Ja właściwie tylko chciałam udowodnić

jednemu kolesiowi, że nie potrafię

śpiewać (śmiech).

Twierdzisz, że nie potrafisz śpiewać, jednak

w niektórych utworach możemy usłyszeć

twój czysty głos.

Tak, to prawda, jednak zwróć uwagę, że nigdy

to nie jest stricte śpiew. Zazwyczaj są to różnej

maści szepty i rozmaite melorecytacje. Na co

dzień pracuję jako psychoterapeutka. W mojej

normalnej pracy często stosuję różne metody

hipnotyczne, które wymagają ode mnie używania

różnych tonów głosu.

cały materiał. Pełny entuzjazm odzyskaliśmy

niestety dopiero na krótko przed rozpoczęciem

pandemii. Zgodnie z naszym pierwotnym

założeniem, album "Invisible Queen"

miał się ukazać w roku 2021. Covid jednak

nam wszystko pokrzyżował. Uznaliśmy, iż wydawanie

płyty w tym momencie jest pozbawione

jakiegokolwiek sensu. Choćby z tego

powodu, że nie bardzo istniała możliwość zorganizowania

trasy koncertowej, na czym przeogromnie

nam zależało. Nie ukrywam, że cała

ta sytuacja nieco mnie zdołowała, gdyż nikt

nie był w stanie, przewidzieć ile ten cały lockdown

potrwa i jakie będą jego wszystkie konsekwencje.

Wpłynęła ona również na naszą

pracę. Byliśmy wszyscy zamknięci w swoich

domach, a nasz kontakt odbywał się głównie

przez Skype. Mamy rok 2023, album jest gotowy,

możemy koncertować i wszystko wróciło

do względnej normy.

Wspomniałaś o nowym albumie. Ciekawi

Foto: Holy Moses

promuje, będzie naszą trasą pożegnalną. Zatem

zgodnie z tytułem, "królowa" stanie się

niewidzialna (śmiech). Bezpowrotnie znikam

ze sceny.

Miałaś w głowie jakiś konkretny koncept,

gdy tworzyłaś teksty, które trafiły na "Invisible

Queen"?

Dobre pytanie! Częściowo w założeniu miała

być to kontynuacja historii z albumu "A New

Machine of Liechtenstein". Pojawiają się tam

wątki o zniszczeniu maszyny, tym samym nie

dopuszczając do końca świata. Później trochę

ten pomysł poszerzyliśmy. Generalnie teksty

Holy Moses zawsze dotyczyły ciemnej strony

ludzkiej natury. Tak samo jest tym razem.

Nad tekstami spędziliśmy trochę czasu. Powodem

jest to, że każdy z członków zespołu

zainteresowany jest psychologią. Co prawda,

jestem jedyną osobą w Holy Moses, która zajmuje

się tym zawodowo, jednak pozostali muzycy

są również na tym punkcie nie mniej zakręceni.

Ostatnie lata z wiadomych powodów

u wielu ludzi spowodowały depresję i nasilenie

się złego nastroju. Przymusowe zamknięcie w

domach musiało się odbić w negatywny sposób

na psychice. Odczuło to też wielu muzyków

metalowych. Brak możliwości grania koncertów

spowodował swego rodzaju oddzielenie

wykonawców od fanów. Odzwierciedlenie tego

stanu można znaleźć w naszych tekstach. Istotną

kwestią dla nas jest jednak to, by każdy

rozumiał słowa naszych tekstów po swojemu.

Niech każdy spojrzy na to indywidualnie ze

swojej perspektywy. Czasami ten sam tekst

może być zupełnie inaczej odczytany przez

dwie różne osoby. To jest jeden z uroków sztuki.

Jesteś najdłużej w tym zespole, więc pewnie

rządzisz nim twardą ręką. (śmiech)

Coś Ty! (śmiech) Jestem osobą, która kompletnie

nie potrafi rządzić. Moje zdolności

przywódcze są bardzo marne. W zespole panuje

pełna demokracja. Każdy z nas ma też

swoją działkę, którą się stale zajmuje. Peter

Geltat prowadzi nasze profile na wszystkich

24

HOLY MOSES


social mediach, Thomas Neitsch zajmuje się

wszelkimi materiałami video oraz grafiką,

Gerd Lucking ogarnia zaś stronę organizacyjną

oraz techniczną koncertów. Zdarzają się

sytuacje, w których przydałaby się twarda

ręka, ale są one na szczęście rzadkością

(śmiech). Kiedy się jednak już pojawią, to

Thomas bierze to na siebie. Faktem jest, że

jestem w zespole najdłużej, ale chłopaki też

nie grają w nim od wczoraj. Thomas gra w

Holy Moses od piętnastu lat, Gerd i Pete od

dwunastu, zatem przez ten okres nauczyliśmy

się ze sobą współpracować i razem znajdować

rozwiązania dogodne dla wszystkich.

Jak sama wspomniałaś, skład Holy Moses

jest ustabilizowany od kilkunastu lat. Nigdy

nie myślałaś o drugim gitarzyście?

Nie jest to do końca dobry pomysł. Mówię tu

oczywiście o pracy w studio. Co innego granie

na żywo. Tam dwie gitary naprawdę wydają

się być niezbędne. Jesteśmy jednak na tyle

zgraną drużyną, że postanowiliśmy pozostać

czteroosobowym teamem. Thomas poza tym,

że gra na basie, jest również świetnym gitarzystą.

Ponadto potrafi grać w taki sposób, że

jego bas momentami brzmi jak druga gitara i

świetnie uzupełniają się z Petem na scenie. Na

samym początku Holy Moses też grał z jedną

gitarą, ale wtedy grał trochę inną muzykę. Jeśli

chodzi o występy sceniczne, to czasem do niektórych

starych kawałków gościnnie zapraszamy

na scenę Andy'ego Classena, zatem czasem

gramy na dwie gitary (śmiech).

W ciągu całej swojej kariery często zmienialiście

wydawców…

Tak. Ciężko mi jednoznacznie stwierdzić, co

jest tego powodem. Dwa albumy nagraliśmy

dla SPV. Współpraca była bardzo dobra, póki

nie zaczęli mi sugerować zmiany sposobu śpiewania,

co ich zdaniem miało przynieść wzrost

popularności Holy Moses. Nie chciałam się

do tego stosować. Zresztą w moim przypadku

byłoby to niemożliwe, bo jak już ustaliliśmy,

nie potrafię śpiewać (śmiech). Wówczas nasz

ówczesny manager założył swoją własną wytwórnię,

jednak dystrybucja w dalszym ciągu

była po stronie SPV. Mieliśmy epizod w Century

Media, potem ponownie wróciliśmy do

SPV. Na dzień dzisiejszy jesteśmy pod skrzydłami

FireFlash Records. Jest to sublabel wytwórni

Atomic Fire. Działają tam osoby, które

znamy od wielu lat i które są wielkimi entuzjastami

muzyki Holy Moses. Czujemy się

tam jak w jednej wielkiej rodzinie. Żeby było

śmieszniej, za dystrybucję odpowiada Warner

Bros, czyli wracamy do naszych korzeni

(śmiech).

Wielu niemieckich heavy metalowych wokalistów

np. Udo, wspomina, że w latach

osiemdziesiątych miało ogromny problem ze

śpiewaniem po angielsku. Jak to było z Tobą?

Mój angielski na początku też był bardzo cienki

(śmiech). Pewien postęp w tym kierunku

zaczął się, gdy miałam piętnaście lat. Byłam

wówczas w Nowym Jorku i New Jersey na wakacyjnym

obozie piłkarskim, na którym mówiło

się tylko po angielsku, więc siłą rzeczy

musiałam się tego języka dobrze nauczyć. Kiedy

stamtąd wróciłam, mój nauczyciel angielskiego

zadawał standardowe pytania w stylu,

jak spędziliście wakacje. Gdy nadeszła moja

kolej, płynnie opowiedziałam mu o moich wakacjach

w USA. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem

i zapytał, co się do cholery stało, że

tak świetnie nauczyłam się mówić (śmiech).

Osiągnęłam w niecałe dwa miesiące coś, czego

on nie był w stanie mnie nauczyć przez pięć

lat (śmiech). Oczywiście zdaję sobie sprawę, że

mojemu angielskiemu daleko do perfekcji, ale

nie mam kompletnie żadnych problemów z

komunikacją.

Jako nastolatka miałaś również epizod z grą

na basie.

To też ciekawa historia. Zanim Andy Classen

dołączył w szeregi Holy Moses grał w zespole

Disaster. Nazwa jest jak najbardziej adekwatna,

gdyż ta muzyka to była jedna wielka katastrofa

(śmiech). To było coś bardzo zbliżone do

punku z niemieckimi tekstami. Grywałam tam

trochę na basie. Kapelę tą trafił szlag, gdy Andy

odszedł do Holy Moses.

Słyszałem taką historyjkę, choć nie wiem ile

w niej prawdy, bo w Internecie można znaleźć

kilka różnych wersji, że na początku

działalności Holy Moses grywał czasem

próby w salce parafialnej. Pewnego dnia podobno

zostawiliście tam odwrócone krzyże.

(wybuch śmiechu) Tak, ta historia jest prawdziwa,

choć sama nie brałam w tym udziału.

To miało miejsce, zanim dołączyłam do tej

kapeli. Poza tym nie zrobili tego członkowie

Holy Moses tylko fani, którzy wówczas kręcili

się wokół zespołu. Ta salka, w której grali próby,

była ulokowana w piwnicy kościoła. Faktycznie

pewnego dnia zostawili tam krzyże

odwrócone do góry nogami. Ale to było przed

moimi czasami. Zresztą gdyby moi rodzice

wtedy się dowiedzieli, że zrobiłam coś takiego

albo mam z tym cokolwiek wspólnego, chyba

by mi łeb urwali (śmiech).

W latach dziewięćdziesiątych udzielałaś się

w Temple of Absurd. Co właściwie się z nią

stało?

Lata dziewięćdziesiąte były cholernie ciężkie

dla sceny thrashowej. Jako Holy Moses nie

umieliśmy się całkowicie w tamtej rzeczywistości

odnaleźć. Wówczas Schrödey i Ozzy z

Warpath mieli pomysł na założenie nowej kapeli

i bardzo chcieli, żebym też się w ich pomysł

zaangażowała. Nagraliśmy dwa albumy,

ale karierę zespołu przerwał mój wypadek motocyklowy,

który miał miejsce w roku 2000.

Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł reaktywacji

Holy Moses, gdyż wszyscy mnie kojarzyli

jako "Sabinę z Holy Moses", a nie

"Sabinę z Temple of Absurd" (śmiech). Mimo

że całkiem miło wspominam swój udział w

tamtym projekcie.

Płyta jeszcze nie wyszła, a już zapewne macie

spore plany związane z promowaniem jej

na żywo.

Tak. Do końca roku każdy weekend od najbliższego

(rozmowa odbyła się 16.02.2023 -

przyp. red.) mamy wypełniony koncertami.

Dwadzieścia pięć z nich jest już potwierdzonych,

reszta jest w fazie dogadywania szczegółów.

Czeka nas spory wysiłek.

Wytrzymasz takie tempo?

Pewnie. Napędza mnie fakt, że to ostatnia

trasa Holy Moses. Wraz z końcem roku kończymy

swoją działalność i Holy Moses przechodzi

do historii. Widzisz te konie za mną?

(Sabina mówi o tle swojego ekranu - przyp.

red).

Oczywiście.

To moje zwierzaki, którymi się opiekuję. Kocham

życie na łonie natury. W tym roku stuknie

mi sześćdziesiątka. Czterdzieści lat swojego

życia poświęciłam temu zespołowi. Z tego

też powodu zdecydowałam się, że rok 2023

będzie ostatnim rokiem istnienia tej formacji,

a potem stanę się niewidzialna (śmiech).

Nie odczuwałaś takich chęci już w przeszłości?

Być może, ale nie było one tak silne jak teraz.

Po prostu czuję, że naprawdę wystarczająco

dużo czasu poświęciłam tej kapeli. Uważam,

że osiągnęłam z nią naprawdę sporo. Gdy do

niej dołączałam, nie przypuszczałam, że kiedykolwiek

będziemy grać trasy na całym świecie.

Niektórzy muzycy twierdzą, że chcą

umrzeć na scenie. Ja zdecydowanie do tej grupy

nie należę. Chcę wejść w nową część mojego

życia, którego większość mam już za sobą.

Mam mnóstwo zainteresowań i pasji, które

chcę realizować, a którym wcześniej z różnych

względów nie mogłam się oddać. Uważam, że

wybrałam dobry moment na koniec, gdyż zespół

jest naprawdę w formie. Nie jest jakimś

tworem na siłę trzymanym przy życiu. Popatrz

na współczesną scenę metalową. Z jednej strony

mamy wysyp młodych utalentowanych zespołów,

z drugiej strony cały czas grają dinozaury

pokroju Iron Maiden czy Judas Priest,

a patrząc na scenę thrashową, cały czas aktywne

są bandy takie, jak Exodus czy Overkill.

Nie uważam się za wyrocznię, która decyduje,

kto powinien już sobie dać spokój z graniem,

ale można się zastanowić, czy jest jakiś głębszy

sens blokowania tej zmiany pokoleniowej na

scenie. Holy Moses znika i mam nadzieje, że

w to miejsce wskoczy jakaś młodsza kapela.

Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.

Dzięki. Na koniec zaapeluje do naszych fanów.

Jeżeli podoba Wam się muzyka Holy

Moses i nasz najnowszy album "Invisible

Queen", proszę, jeśli tylko Wasza sytuacja

materialna Wam na to pozwala, kupcie jego

fizyczną kopię. Ogólnie kupujcie płyty zespołów,

które lubicie. Nie wierzcie tej propagandzie,

że słuchając streamingu, również

wspierasz swoich ulubionych wykonawców.

Tak naprawdę wbijacie im tym gwóźdź do

trumny!

Bartek Kuczak

HOLY MOSES 25


Nikt nas nie goni

Mayhayron to zespół, który istnieje dla przyjemności, radości z heavy

metalu i fajnych relacji kumpelskich. Nadal śmieszą ich stare żarty, nie wypierają

się sentymentów do swoich początków, nikt ich nie goni, nagrywają i grają, kiedy

mają ochotę. A tę ostatnimi czasy mają szczęśliwie częściej, niż dawniej. Ja mam

w pamięci ich zeszłoroczny świetny koncert w Krakowie, niedawno zagrali na doskonałej

trzeciej edycji Helicon Festival. Kto ich widział, ten na pewno czuje, że

ta naturalna, nienadęta atmosfera, jaka otacza Mayhayronów dobrze rezonuje z

odbiorcami. A kto nie widział... niech czyta poniższy wywiad z chłopakami! Spodoba

się nie tylko sentymentalnym heavymetalowcom "dorastającym" 20 lat temu.

jemności, oderwania się od naszych kieratów.

Na pewno duży wpływ na to miała utrata

naszego legendarnego w niektórych kręgach

garażu, gdzie dawniej co weekend odbywały

się nasze próby, a często przeradzały się w

pokaźne imprezki. (śmiech) Teraz gramy nie

u siebie, czasem trudno się zgrać na konkretny

termin, każdy z nas ma swoje życie, rodziny,

prace i Mayhayron trochę zszedł na

dalszy plan. Ale zespół cały czas funkcjonował,

na zwolnionych obrotach.

Michał: Ważne jest to, że, mimo słabej aktywności,

nigdy nie zawiesiliśmy działalności.

Jakoś naturalnie przeszliśmy w tryb grania

"jak się uda", z nadzieją, że coś może się kiedyś

ruszy. No i ruszyło. Zwyciężyło chyba to,

że nigdy nie byliśmy przypadkowym zlepkiem

"grajków" o wspólnym celu, ale kumplami,

którzy lubią ze sobą pograć.

Olek: Można chyba powiedzieć, że Mayhayron

dla każdego z nas jest czymś więcej niż

tylko zespołem, w którym aktualnie gramy.

Nie mamy ciśnienia, nikt nas nie goni. Każde

nasze spotkanie to cały czas przyjemność,

okazja do głupich żartów (mimo ciągłego powtarzania

ich od lat, nadal śmiesznych) i

trzepania łbem w rytm najlepszej muzyki na

specjalnie z emigracji, żeby poczuć ten stary

dobry klimat makaronowej imprezy. Także

wehikuł czasu to również dla nas.

Olek: Ja raczej nie miałem poczucia "wehikułu

czasu". Szczerze, gdy weszliśmy na scenę,

czułem się, jakbyśmy poprzedni koncert

grali nie 8 lat temu, a może 8 tygodni. Nigdy

to z nas nie wyszło. Niemniej, zobaczyć tyle

ludzi i to tak się bawiących po takim czasie -

mocno budujące przeżycie.

Kiedy zakładaliście Mayhayron, wszyscy

cieszyli się, że "w Polsce heavy metal grają".

Jednak chyba nie uwierzylibyście, gdyby

Wam ktoś wtedy powiedział, że w 2023 roku

będziecie otoczeni aurą "kultowego zespołu

sprzed 20 lat"? (śmiech)

Maciek: (śmiech!) Kultowego? Fajnie być

kultowym. Rozumiem zamysł, zresztą słyszałem

już takie opinie na nasz temat, ale myślę,

że jest to małe nadużycie. Ale fakt, że ludzie

nas pamiętają i mile wspominają, mimo naszego

delikatnie mówiąc skromnego dorobku

jest naprawdę wspaniały.

Michał: No to pojechałaś z tym "kultowym"...

(śmiech)

Kiedy zaczynaliście, w metalowym światku

heavy wciąż było trochę niszowe i przebrzmiałe.

Obecnie doczekaliśmy się reaktywacji

popularności gatunku wraz z całą jego

estetyką oraz boomu na nowe kapele. W

2003 roku nie do uwierzenia, prawda?

Maciek: Jak zakładaliśmy Mayhayron to

faktycznie granie heavy było niszowe, ale zaczynał

się nowy etap i to nie tylko w Polsce.

Wtedy przecież zaczynał m.in. HammerFall

Primal Fear czy Rhapsody. A po naszych

koncertach zawsze słyszeliśmy teksty typu

"to ktoś jeszcze tak gra?". A w Polsce jak się

okazało było już sporo kapel w tej stylistyce,

z którymi zaczęliśmy się spotykać później na

koncertach, choćby Monstrum, Dragon's

Eye czy Motorbreath. Fakt że przy wiodącej

roli cięższej muzy w tamtej rzeczywistości,

reakcja na nasze koncerty początkowo mocno

nas zaskoczyła.

Michał: Nasz heavy metalowy styl dał nam,

jak się okazało naprawdę dużo koncertów na

początku. Nieświadomie wstrzeliliśmy się w

ten trend. Ludzie zapraszali na z czystej ciekawości,

pobawić się przy wesołym starym

brzmieniu. Jakoś nikomu nie przeszkadzało

mieszanie death metalu z heavy na jednej

scenie.

HMP: Jak to jest z tą Waszą przerwą w

graniu? Mayhayron nigdy się nie rozwiązał,

co jakiś czas coś się u Was działo, ale i tak

ogłoszenie, że zagracie m.in. na Heliconie

wywołuje komentarze o "powrocie Mayhayron"

albo takie w stylu: "to oni żyją?".

Maciek: No zwolniliśmy nieco, a nawet bardzo.

Spotykaliśmy się sporadycznie przez

ostatnie kilka lat, grając próby tak dla przy-

Foto: Mayhayron

świecie. Każdy, kto widzi nas na żywo może

z łatwością wyczuć, że mamy z grania ogromną

radochę. A chyba jeszcze większą z zarażania

nią publiczności.

Zgadza się, ja też się przyznaję, że Wasz

"powrót" budzi we mnie radość i podobnie,

jak dla wielu osób, działa jak wehikuł czasu.

Wasz zeszłoroczny koncert w Krakowie był

naprawdę kapitalny. Też macie poczucie takiego

"wehikułu czasu"?

Maciek: Fajnie, że się podobało. Dla nas to

też było wspaniałe wydarzenie, po ośmiu latach

niebytu wrócić na scenę. Tak naprawdę

zupełnie inaczej się gra, jak jest przed tobą

jakiś cel, nawet jeżeli jest to tylko jeden koncert.

A i frekwencja w Zaścianku mocno przerosła

nasz oczekiwania, niektórzy przyjechali

Właśnie, zmienił się też sposób koncertowania.

Kiedyś graliście supporty przed

death/black metalowymi kapelami. Dziś

mamy całe heavymetalowe trasy, nie mówiąc

już o tak spójnych stylistycznie festiwalach

jak Helicon, na którym lada moment

zagracie. Cieszycie się z tej zmiany,

czy jeszcze nie zdążyliście się dobrze

wgryźć w ponowne koncertowanie, żeby to

móc porównać?

Maciek: Tak było, faktycznie. Gdy graliśmy

nasz pierwszy wyjazdowy koncert mieliśmy

grać przed trzema kapelami black/death metalowymi.

Jako że mieliśmy grać pierwsi, to

podróż była mocno zakrapiana, bo zaraz gramy

przecież. Na miejscu okazało się, że

wszystkie kapele proszą, żebyśmy zagrali

ostatni, bo nie chcą grać po heavymetalowcach.

(śmiech) Czekaliśmy więc jeszcze trzy

26

MAYHAYRON


godziny na backstage no i jak weszliśmy na

scenę to już byliśmy mocno wyluzowani.

(śmiech) Ale koncert był super i reakcja publiki

niesamowita. Takie mieliśmy młode

głowy.

Michał: Formuła Helicon jest nam bardzo

bliska. Sami byliśmy organizatorami podobnego

przedsięwzięcia, festiwalu Rise Your

Fest. Temat był bardzo podobny, dużo

heavy i dobrej zabawy. Wspomnienia są bardzo

miłe, gościliśmy wiele wspaniałych kapel,

jak Ceti, Stos, Kruk, Dragons Eye, Witchking

i wiele, wiele innych fajnych formacji.

Koncertowanie zatem mamy chyba we krwi.

Ja osobiście wolę zabawę na scenie niż siedzenie

w studiu. Zmienił się może trochę

sposób organizacji, promocji, ale koncerty same

w sobie wciąż są takie jak dawniej.

Róznica też taka, że u progu działalności

Mayhayron byliście bardzo młodzi, chwilę

wcześniej byliście dzieciakami. Dziś na

Wasze koncerty przychodzą między innymi

ci sami ludzie co kiedyś. Zdarza się, że

przychodzą z własnymi dzieciakami? Rośnie

nowe pokolenie fanów Mayhayron?

Maciek: Sami czasem zabieramy swoje dzieciaki.

(śmiech) Nie wiem, czy rośnie nowe

pokolenie, sporo młodych ludzi na koncertach

bywa i chyba nieźle się bawią.

Olek: Dokładnie, sami to nowe pokolenie

wychowujemy. Uważam, że nie ma co biadolić

o nowych czasach i nowych pokoleniach

słuchających innej muzyki - trzeba robić

swoje i zarażać swoją energią.

Absolutnie, zgadzam się! Wydaliście demo,

jedną płytę, w Krakowie (i nie tylko!) mieliście

prawdziwe grono fanów. Jest coś, co mogliście

wtedy jeszcze zrobić, żeby kuć żelazo,

póki gorące, ale z różnych przyczyn nie

zrobiliście?

Maciek: Lista grzechów i zaniedbań jest całkiem

długa. Fakt, że przez pierwszy okres

działalności mieliśmy z różnych względów

trochę pod górę. Zaraz na początku zabrali

nam bębniarza do wojska, więc koncertować

zaczęliśmy dopiero po dwóch latach. Po wydaniu

"Still Want it Heavy" mieliśmy wiatr

w żaglach chcieliśmy więcej, mocniej i częściej,

ale wygoniło nam pół składu na emigrację

i znów stagnacja. Koncerty były rzadsze,

a na wokalu wspomagał nas Tymek,

obecnie Ragehammer. Gdy emigracja wróciła

odszedł od nas pałker - Ryży i wokalista -

Staszek. Po uzupełnieniu składu, który do

tej pory jest tym aktualnym zaczęliśmy robić

nowy materiał i grać koncerty, nagraliśmy też

jakieś singielki, zagraliśmy niezapomniany

koncert na X-lecie, plany były spore. Ale po

chwili dopadło nas życie i tak jak mówiłem

wcześniej trochę się to posypało. Ale też zawsze

trochę brakowało nam takiego profesjonalnego

zacięcia. Makaron to był twór

imprezowo - koncertowy, ważne dla nas było

że dobrze się bawimy grając próby, koncerty

i trochę brakowało kogoś kto trochę poprowadzi

to do przodu. Ja osobiście nie do końca

tego żałuję, bo są kapele, które działały profesjonalnie,

sporo osiągnęły, ale już ich nie

ma. A my gramy dalej i dalej mamy jeszcze

coś do zrobienia.

Olek: "Nowy" materiał na płytę jest. Nie wywieszamy

białej flagi. Takie eventy jak Helicon

dodają wiatru w żagle.

Zanim powstał Mayhayron graliście w innych

zespołach. Utrzymujecie kontakt z

ludźmi, z którymi tworzyliście Sheol i Amethyst?

Czy to już jakaś totalnie abstrakcyjna

przeszłość?

Maciek: Amethyst wiecznie żywy, w obecnym

składzie jest 2/3 Amethystu.

Michał: Sheol był dla mnie wspaniałą bardzo

młodzieńczą przygodą. Nie mam pojęcia

co to było, co graliśmy, ale było mega fajnie i

wiele się nauczyłem w tamtym czasie. I tak,

wiem co u chłopaków, przynajmniej u większości.

Foto: Mayhayron

Niektórzy, słysząc nazwę Mayhayron od

razu przywołują też Sorcerer i Witchking.

Powstawaliście w podobnym czasie, kumplowaliście

się, a wiele osób uważało, że

tworzycie "heavymetalową scenę".

Maciek: Tych zespołów było więcej, ale fakt

było kilka takich z którymi grało się często i

trochę piwerka się wychyliło. Zresztą grający

w tamtych czasach w Sorcerer Strzelec, trochę

się przyczynił do tego naszego "powrotu"

zapraszając na wspólny koncert z Monasterium.

Chłopaki w końcu na nim nie zagrali,

ale koncert się odbył i być może zaczął coś

nowego dla nas. A o tamtych czasach i heavymetalowej

scenie może powie coś Olek, który

wtedy zawsze był w pierwszym rzędzie pod

sceną.

Olek: Jest trochę tak jak mówisz, Strati. To

też były czasy początków muzycznych for internetowych

(PMZ, Gondolin, ID - kmwtw),

gdzie można było spotkać aktywnie piszących

tam muzyków tych kapel, co jeszcze

bardziej zwiększało hype. Dla mnie, jako

młodego, nastoletniego metalowca, który

koncertów Mayhayron nigdy nie odpuszczał

(pozdro dla naszej stałej ekipy spod barierek

- Karusia :*, Boczek, Lobo, Gutek, Kwaśny,

Rusek), te zespoły były absolutnym kultem i

widzieć je razem to było coś. Teraz, z perspektywy

czasu, uderza mnie mocne poczucie

nostalgii - kurwa, tyle wspomnień. Magia.

Ktoś, kto tego nie widział ma czego żałować.

Serio, ja cały czas wracam do płyt, które te

kapele wydały i uważam je za absolutną klasykę

gatunku. A zacząć śpiewać w jednej z

tych kapel to było jak sen. Tego uczucia nostalgii

nie mam myśląc o naszych aktualnych

koncertach. Tutaj wracam do tego co mówił

Maciek - Mayhayron nigdy nie przestał istnieć

i zawsze robiliśmy i będziemy robić swoje

utrzymując ten sam Metal Spirit co 20 lat

temu.

Domyślam się, że mimo tego ładunku

wspomnień nie chcecie być zamknięci w

sentymentalnej bańce i zrobicie wiele, żeby

być normalnym, aktywnym zespołem, który

cały czas tworzy, a nie "jedzie jedynie na

sentymencie"?

Maciek: Jak najbardziej chcemy się trochę

otrzepać z kurzu i tyle ile się da tyle jeszcze

zrobić na muzycznym poletku. Aczkolwiek

ten sentyment też fajny jest.

Michał: Czas pokazał, że mimo różnych

deklaracji, różnie się układa. Mam nadzieję,

że powalczymy jeszcze długo i aktywniej niż

przez kilka ostatnich lat. Rzeczywistość to

zweryfikuje..

Olek: Proszę wybaczyć ten umiarkowany

optymizm starszym kolegom po czterdziestce.

Tak, gramy i grać będziemy. Materiału

mamy na więcej niż jedną płytę. Nie zaszkodzi

go w końcu nagrać.

Dla mnie takim znakiem myślenia o teraźniejszości

jest choćby świetna sesja zdjęciowa,

jaką widziałam na Waszym FB. To

chyba Wasza pierwsza tak profesjonalna

sesja?

Maciek: Przede wszystkim chcieliśmy, żeby

ludzie zobaczyli, jak nadszarpnął nas ząb

czasu. (śmiech) Mieliśmy już jakieś sesyjki w

przeszłości, ale wiesz, niektóre włosy obcięte,

niektóre bródki posiwiały, trzeba było zrobić

coś bardziej aktualnego. Poza tym zrobiliśmy

ją też z myślą o przyszłych nagraniach.

Michał: Mamy to niesamowite szczęście, że

nie samą muzyką człowiek żyje i posiadamy

też inne hobby. Grelson jest niesamowitym

fotografem. Do niedawna amatorsko, już coraz

bardziej profesjonalnie zajmuje się fotografią.

Jest autorem tej sesji. Zdjęcia przero-

MAYHAYRON

27


sły nasze oczekiwania, są po prostu zajebiste.

Mówicie, że macie prawie gotowy "nowy"

materiał na płytę. Macie w repertuarze

nowe kawałki. Rozumiem, że planujecie

przekuć je w następcę "Still Want it

Heavy"?

Maciek: Trochę wstyd się przyznać, ale

bębny są nagrane ponad 8 lat temu... Także

nie wiem, czy można te kawałki nazwać

nowymi. (śmiech) Od długiego czasu w sylwestra

u nas panuje hasło "no to co, płyta w

tym roku?". (śmiech) Także z deklaracjami

będę ostrożny, ale w przyszłym roku mija 20

lat od wydania "Metal Spirit" może to dobra

data, więc spróbujemy spiąć poślady.

Olek: Ostatnio na próbie szukałem tekstu do

jednego z nowych numerów, który sobie

odświeżaliśmy. Znalazłem wątek mailowy, w

którym z Grelsonem ten tekst przesyłaliśmy

sobie. To było 12 lat temu. (śmiech) Patrząc

na to z innej strony, czy to nie gwarancja, że

nowy materiał będzie odzwierciedlał ducha

"tamtych" czasów?

17 lat to wystarczająco dużo czasu, żeby

złapać nowe inspiracje, albo zmienić gust

muzyczny (jak to się przydarzyło choćby

muzykom Miecza Wikinga). Zgaduję, że u

Was żadnych niespodzianek stylistycznych

nie będzie? (śmiech)

Maciek: Mimo że niektórzy z nas może i

chcieliby coś zmienić, (prawda Olek?) to raczej

nic z tego. Zostaniemy przy mało odkrywczym,

wesołym, czasem epickim heavy

metalu, bo to sprawia nam najwięcej frajdy.

Olek: Nie, Grelson, nieprawda. Każdy z nas

ma różne muzyczne inspiracje i odkrycia (np.

z Sadem obaj lubujemy się w epickim doom

metalu), ale consensus co do muzyki Mayhayron

nie jest absolutnie zagrożony. Poza

tym i tak Ty piszesz wszystkie piosenki, to o

czym my mówimy. (śmiech)

Dzięki za poświęcony czas dla Heavy

Metal Pages! Do zobaczenia na Heliconie!

Maciek: To my dziękujemy, bardzo miło

znów gościć na Waszych legendarnych łamach

po tylu latach. Może niedługo coś podeślemy

do recenzji:)

Olek: Dzięki. Pozdro dla całej ekipy i czytelników

HMP!! Widzimy się w Remoncie 18-

go marca!

Sado i Jawor: Badum.

Jesteśmy zdecydowanie zorientowani na teraźniejszość...

Układając pytania do wywiadów wysyłanych mailem, staram się wyobrazić

sobie, jak ta rozmowa mogłaby przebiegać na żywo. Przeważnie muzycy wyczuwają

moje intencje i chętnie włączają się w zabawę. Wtedy wywiady wydają się

naturalne. Niesyty bywa, że ktoś nie odczyta pomysłu na wywiad, no i cala koncepcja

sypie się z hukiem, a wywiad wygląda jak ten poniżej. Na dodatek Christian

Augustin albo nie lubi anielskiego i odpisał zdawkowo, albo ogólnie jest mało rozmowny.

No cóż, następnym razem trzeba będzie sprawdzić jak Zouille reaguje na

wywiad w języku francuskim. Wracając do sedna sprawy. Sortilege pod wodzą

Christiana wydał nowy album "Apocalypso", który zawiera bardzo solidną dawkę

heavy metalu. I właśnie na to wydarzenie chciałem Wam zwrócić uwagę.

HMP: W 2021 roku wydaliście album "Phoenix",

większość jej zawartości to na nowo

nagrane utwory Sortilege z lat osiemdziesiątych.

Chcieliście w ten sposób zaznaczyć, że

jesteście kontynuatorami tamtego zespołu, a

zarazem nadmienić, że rozpoczynacie nowy

rozdział Sortilege?

Christian "Zouille" Augustin: Niekoniecznie.

Chcieliśmy tym albumem pokazać fanom, jak

jesteśmy w stanie sobie poradzić ze starymi

utworami, grając z naszym aktualnym wyczuciem.

Te dwie nowe kompozycje istnieją jako

punkt odniesienia do nowego sposobu pisania

muzyki.

Nie słyszałem "Phoenix", więc zrozumiecie,

że słuchając "Apocalypso" zdumiało mnie jego

nowoczesne brzmienie. Coś na wzór Judas

Priest i ich "Firepower". Nie jest to zarzut,

bo lubię właśnie takie brzmienie, które

bazuje na starych i tradycyjnym heavy metalu,

ale brzmi współcześnie. No cóż, czas

nie stoi w miejscu?

Musisz koniecznie posłuchać "Phoenix", ma

taką samą intensywność jak ta, którą można

znaleźć na "Apocalypso". Poza tym "Apocalypso"

zawiera więcej harmonii wokalnych i

znakomitych aranżacji.

Jednak niektórzy ze starych fanów Sortilege

pewnie będą ciągle tęsknić za starym brzmieniem

zespołu. Jak myślisz?

Nostalgia jest zawsze

obecna, to jest naturalne

ludzkie zachowanie.

Jesteśmy zdecydowanie

zorientowani

na teraźniejszość

i na przyszłość.

Moim zdaniem na

"Phoenix" przeważają

dwa rodzaje

kompozycji. Do pierwszej

grupy zaliczyć

można kawałki, które

mają swoją szybkości

i bardziej eksponują

oddanie tradycyjnemu

heavy

metalowi. Do drugiej

grupy zaliczyłbym

utwory wolniejsze, w

średnich tempach,

bardziej masywne,

zagrane miarowo, z

pewną motoryką i

pewnym epickim zacięciem.

Do szczęścia

brakuje mi jednego

utworu z takim

mega-speedowym

tempie. Planujecie

coś takiego na kolejnych

albumach?

Chyba tak. To może

się wydarzyć.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: Nidhal Marzouk

Co do tekstów, to

przede wszystkim

nie jestem jakimś

znawcą języka fran-

28

MAYHAYRON


cuskiego, ale wydaje się, że utrzymane są w

tej samej konwencji, co na pierwszych płytach?

Absolutnie. Wciąż inspirują mnie te same tematy,

które są częściami mojego sposobu pisania.

Jak myślisz, czy wytwórnie i promotorzy będą

was naciskali na to, abyście śpiewali po

angielsku? Jak dla mnie czasy się zmieniły i

nie jest to warunek, aby w dzisiejszych czasach

uzyskać większy rozgłos...

Moglibyśmy spróbować to zrobić, ale myślę,

że nie przyniosłoby to spodziewanego efektu.

Jedynie pozbylibyśmy się francuskiej poezji,

która jest obowiązkowym elementem brzmienia

Sortilége.

Do zespołu zaprosiłeś zupełnie nowych muzyków.

Mógłbyś ich przedstawić i krótko

skomentować, dlaczego wybrałeś właśnie

ich?

Zacznijmy od Oliviera Spitzera, który jest

moim przyjacielem i współpracownikiem od

dwudziestu lat. Jest kompozytorem i producentem

i było to naturalne, że dołączył do

mnie przy tym projekcie. Zadzwonił też do

perkusisty, Clémenta Rouxela oraz basisty,

Sébastiena Bonneta, którzy grali z Zuul Fx.

Bruno Ramos (były członek Manigance) już

wcześniej współpracował ze mną przy tribute

bandzie Sortilége. Oczywiście dołączył do

nas.

Jak pracujecie nad nową muzyką? Bardziej

współcześnie, każdy pracuje w swoim domu i

później wymieniacie się w sieci swoimi

pomysłami? Czy tradycyjnie na sali prób w

czasie improwizowania?

Olivier ma swoje studio nagrań. Przygotowujemy

tam dema, które wysyłamy do pozostałych

muzyków, którzy potem mogą nad nimi pracować.

Spotykamy się razem raz w miesiącu

na próbach.

Czyli "Apocalypso" nagraliście w studio u

Oliviera?

Tak, nagraliśmy go w studiu Oliviera. Album

zarejestrowany został przez niego samego, a

następnie Antony Arconte go zmiksował. Natomiast

Ted Jensen dokonał masteringu.

Jakiś czas temu rozpoczęliście promocje albumu,

jaka jest reakcja dziennikarzy na

"Apocalypso"? A może macie jakieś przecieki

od fanów?

Otrzymaliśmy bardzo dobre recenzje. Wszyscy

byli zaskoczeni walorami artystycznymi i

muzycznymi, które znaleźli na płycie.

Współpracujecie z Verycords Records macie

w nich odpowiednie wsparcie?

Można powiedzieć, że mamy dobre wsparcie

ze strony naszej wytwórni.

Bardzo ważną rolę w promocji odbywają koncerty.

Z tego co wiem, wyruszacie na trasę w

kwietniu. Jest szansa, że wpadniecie do

Polski?

Niestety w tym roku nie mamy tego w planach.

Nie mogę się jednak doczekać, by się

spotkać z naszymi polskimi fanami.

Teraz czas, aby porozmawiać o dawnych czasach.

Jednak zacznijmy od tego, że reaktywację

Sortilége rozważałeś ze swoimi starymi

druhami. Dlaczego ta współpraca nie

wypaliła?

Cóż, w zasadzie nie jest możliwe, aby rozwiedziona

para z trzydziestoletnim stażem

mogła ponownie zamieszkać razem, prawda?

Jak sądzisz, czy twoi byli koledzy, są w

stanie uruchomić swój własny zespół? Jak im

się to uda, będą też używali nazwy Sortilége?

Próbowali, ale bez sukcesów… Trochę na to za

późno.

Jak wspominasz początki Sortilége? Pamiętasz,

dlaczego chciałeś śpiewać i grać w zespole?

Jakie miałeś wtedy marzenia?

Nie mam wielu wspomnień z tamtych czasów

i już mnie to nie interesuje. Nie wiem, dlaczego

chciałam śpiewać. Zostałem do tego

stworzony. Marzyłem o odkrywaniu świata i

dzieleniu się moją muzyką.

Dlaczego wybrałeś w ogóle heavy metal?

To muzyka, którą kocham najbardziej!

Może jednak zachowałeś jakieś wspomnień

z tamtego okresu? Coś szczególnego zapadło

w twojej pamięci?

Foto: Nidhal Marzouk

Dobre wspomnienia mam z czasu spędzonego

za kulisami z gwiazdami podczas festiwali tak,

jak na festiwalu Breaking Sound w 1984 roku

z Dio, Ozzym i Garym Moorem.

Co was wtedy napędzało, że pisaliście

właśnie taką muzykę? Mieliście przeczucie,

że tworzycie muzykę, o której po latach będą

mówić, że jest kultowa?

Chciałem tworzyć coś, co sam chciałbym sobie

posłuchać. I pomyślałem sobie, że mam trochę

tematów do pośpiewania. Ale nie, nie wtedy.

Pojawiło się to trzy lata temu podczas spotkania

z fanami uczestniczących w nowych koncertach...

Wasze wczesne albumy doczekały się też

anglojęzycznych wersji. Czy wtedy była

realna szansa, żebyście zaistnieli na międzynarodowym

rynku?

W cholerę z angielskim. Jeśli Sortilége ma

stać się czymś większym na rynku międzynarodowym

to, będzie to po francusku.

Wtedy scena francuska była niesamowita.

Działały wtedy, chociażby Attentat Rock,

Satan Jokers, Vulcain czy H-Bomb. Tworzyliście

wtedy jakąś wspólnotę, czy każdy z

zespołów walczyły o własny byt?

Żadnych walk w tej społeczności nie było, po

prostu każdy kroczył swoją ścieżką.

Z jakiego powodu doszło do rozpadu zespołu.

Czy to były wewnętrzne tarcia, czy też

nie osiągnęliście odpowiedniej popularności,

aby kontynuować karierę?

Obie przyczyny miały w tym swój udział.

W zasadzie wydając "Apocalypso" osiągnęliście

to, co w latach osiemdziesiątych, ale

mam nadzieję, że to nie koniec Sortilége i stosunkowo

w niedługim czasie będziemy słuchać

kolejnych równie udanych albumów a

może nawet lepszych...

Zobaczymy, co przyniesie jutro. Pozdrawiam

naszych polskich fanów.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

SORTILEGE 29


30

Nie tylko koncertowa pamiątka

Mało kto spodziewał się, że tak szybko po studyjnym albumie "Be There"

dyskografia Kruka powiększy się o kolejne wydawnictwo, w dodatku koncertowe.

Okazało się jednak, że nagrany bez wiedzy muzyków występ podczas festiwalu

Rock Pogoria jest tak udany, iż pozostawienie go w zespołowym archiwum byłoby

ogromną stratą. Tym większą, że poza materiałem autorskim Kruk gra tu równie

porywająco utwory Deep Purple, a Wojtek Cugowski jest nie tylko wokalistą, ale

również gitarzystą.

HMP: Mało kto spodziewał się, że wasza

dyskografia powiększy się tak szybko, w

dodatku o wydawnictwo koncertowe. Co

więcej, ponoć nie mieliście pojęcia o tym, że

materiał, który trafił na "Live At Rock Pogoria",

był rejestrowany?

Piotr Brzychcy: Sami jesteśmy w szoku, że to

się dzieje naprawdę, na naszych oczach. Nie

zakładaliśmy wydawnictwa koncertowego...

no może po drugiej płycie. Nasz realizator

Olek Boroń nagrał jednak ten koncert i na

następny dzień zaprezentował mi te nagrania.

Byłem ciekaw jak to wyszło, bo koncert był

porywający, bez najmniejszych nawet błędów,

a jednocześnie spontaniczny i improwizowany.

Pomyślałem wtedy, że to będzie fajna

pamiątka do szuflady. Olek jednak wpadł na

pomysł żeby zrobić z tego płytę koncertową.

Mój entuzjazm był ogromny, ale początkowo

zakładałem, że to się nie uda. Jednak gdy

wszyscy posłuchali tych śladów nie było wątpliwości,

że chcemy zrealizować ten pomysł.

Tak oto mamy koncertową pamiątkę, która

trafi także do was i zasili naszą dyskografię.

Często dochodzi do takich sytuacji, że Olek

nagrywa wasze koncerty, czy też muszą

zaistnieć jakieś dodatkowe okoliczności, tak

jak podczas festiwalu Rock Pogoria, bo graliście

przecież w rodzinnym mieście, przed

własną publicznością?

Dowiedziałem się później, że Olek zawsze stara

się nas rejestrować, gdy technicznie jest to

KRUK & WOJTEK CUGOWSKI

możliwe. Dodatkowo zawsze rejestruje na tablecie

cały koncert żeby później pewne rzeczy

przejrzeć, przesłuchać i przeanalizować. Z tego

co zauważyłem, większość zespołów tak robi,

ale o tym, że w Kruku dzieją się takie rzeczy

dowiedziałem się dopiero na koniec lata roku

zeszłego (śmiech). Niemniej nagrywać to jedno,

a umiejętnie zarazić do wydania albumu

to drugie. Niezmiernie się cieszę razem z chłopakami,

że udało nam się zaprezentować wydawniczo

ten etap z Wojtkiem z życia Kruka

w wersji koncertowej.

Foto: Kruk

Jaka jest różnica pomiędzy wyjściem na scenę

ze świadomością, że koncert jest nagrywany,

a takim na luzie, kiedy nie macie świadomości

faktu, że realizator włączył record?

Teraz mi zadałeś pytanie, które wcale nie jest

łatwe (śmiech). Z jednej strony fajnie jest, gdy

świadomie uczestniczysz w takim wydarzeniu

z kategorii rejestracja własnego albumu live.

To też jest masa emocji, które towarzyszą i

przygotowaniom, i później tej adrenalince,

rozsadzające nasze zmysły, gdy koncert się

zbliża i w końcu trwa. Z drugiej jednak strony

brak tej świadomości daje pełny obraz jaki zespół

jest bez presji tzw. czerwonej lampki record...

Tego, co w danym momencie potrafi, w

jakiej jest kondycji i jak aktualnie brzmi. W tej

właśnie opcji nie ma żadnych kalkulacji i

ustaleń. To co zrobiliśmy w ten wieczór, dla tej

imprezy, dla tej publiczności, dla nas samych

jest dokładnie tym, co znajduje się na krążku

"Live At Rock Pogoria". Każda opcja jest dobra,

niemniej nic bym w tym względzie w

przypadku tego wydawnictwa nie zmienił.

Macie już na koncie koncertowe wydawnictwo

"Beyond Live", ale od jego wydania minęło

już kilka lat i dokumentuje ono inny etap

historii zespołu - niejako naturalnie przyszła

pora na kolejne?

Dokładnie tak! Słuchając moich ukochanych

zespołów zawsze lubię śledzić tę drogę ewolucji.

Wszystkie zmiany i nowe oblicza, które

mają miejsce w karierach zespołów. Taka możliwość

dokumentacji w formie płyt dla pokazania

wszystkich przystanków zespołu to coś

naprawdę cennego dla każdego zespołu. Niesamowicie

cieszę się, że Kruk dostał takie możliwości.

W tym miejscu dziękuję wszystkim

wam za to, że kupujecie nasze płyty i słuchacie

naszej muzyki, i że bywacie na koncertach.

Bez was nie mielibyśmy na coś takiego najmniejszych

szans. Jeśli chodzi o "Beyond Live"

to minęło już osiem lat od tego koncertu, aż

trudno uwierzyć, że ten czas tak się spieszy.

Wtedy byli goście, duża produkcja, nagranie

nie tylko audio, ale też DVD, a wszystko

było zaplanowane i przygotowane wcześniej.

Uznaliście, że muzyka Kruka powinna być

dostępna w wydaniu koncertowym również

w takiej odsłonie naturalnie-autentycznej, w

jakiej można posłuchać was na co dzień, stąd

wydanie "Live At Rock Pogoria"?

Na koncertach z Wojtkiem, na których promowaliśmy

płytę "Be There" pojawiło się wiele

ekscytujących sytuacji. Byli goście specjalni

(Kasia Bieńkowska, Maciek Lipina, Łukasz

Jakubowicz), były różne rozmimprowizowane,

nieoczekiwane sytuacje, były bisy zagrane po

bisach, a i były nawet zaręczyny (śmiech). Na

Pogorii nie było żadnych gości specjalnych i

jakichś fajerwerków, jedynie co założyliśmy to

fakt, że nagramy dwa klipy video z uwagi na

piękne okoliczności miejsca tego festiwalu i

później jeden wrzucimy do sieci. Każdy koncert

przynosi jakieś niespodzianki. To dlatego

na twoje pytanie mogę odpowiedzieć tak -

nigdy w Kruku nie zdarzyło się żeby, którekolwiek

z koncertów były takie same. Jeśli lubimy

powtarzalność to dotyczy ona tylko

brzmienia instrumentów, komfortu na scenie i

właściwego brzmienia Kruka na przodach, a o

to dba Olek Boroń, więc jest, jak ma być.

Przychodząc na koncert Kruka możesz być

gotowy na różne niespodzianki. Nie ma jednak

opcji, żeby cokolwiek było w stanie negatywnie

wpłynąć na to co chcemy na koncercie

zaprezentować, a spontan dodaje nam tylko

skrzydeł. Ta muzyka ma to do siebie, że sama

nas na tych skrzydłach unosi. Nasz publiczność

to też prawdziwi melomani, fani muzyki,

znający doskonale dyskografie artystów z

naszej muzycznej bajki, więc granie dla grona

takich wyjątkowych ludzi, którzy znają się na

muzyce sprawia, że aż chce się ich czymś zaskoczyć.

Niektórzy nasi sympatycy jeżdżą na

kilka, albo i wszystkie koncerty, które gramy i

zawsze cieszę się gdy później opowiadają mi o

tych różnicach pomiędzy wykonami. Zresztą

sam lubię jechać na więcej niż jeden z koncertów

trasy danego zespołu i dostać różnorodność,

a nie sterylnie odklepane scenariusze.

Kruk na "Live At Rock Pogoria" i Kruk na

"Beyond Live" to ten sam Kruk. Lubimy kombinować,

bawić się muzyką i pomysłami na

nią, to nasza naturalna wizytówka.

Domyślam się, że było to nagranie wielośla-


dowe, umożliwiające profesjonalne zmiksowanie

tego materiału, etc. - w czasach streamingu,

kiedy album jako taki coraz bardziej

traci na znaczeniu, nie można proponować

szerszemu gronu słuchaczy płyty typu oficjalny

bootleg, musi być to wydawnictwo

wysokiej jakości nie tylko pod względem

artystycznym?

Uwielbiam wydawnictwa typu bootleg, zarówno

te oficjalne, jak i nieoficjalne. Mam

chyba dwie tony nieoficjalnych bootlegów, na

których czasem mało co słychać (śmiech). Nie

spotkałem się jednak na swojej drodze na jakikolwiek

oficjalny bootleg polskiego zespołu.

Pewnie czegoś nie wiem, albo coś mnie ominęło,

ale takie wydawnictwa kojarzą mi się raczej

z zagranicznymi zespołami. Mam tu jednak

na myśli oczywiście nazewnictwo, bo

wszystkie oficjalne bootlegi wydawane przez

zespoły, które znam i które w większości posiadam

to jednak taka sama robota jak u nas.

Nagrywanie na ślady, odpowiednie zmiksowanie

poszczególnych tracków, obróbka pasm i

mastering. Myślę, że nasz album ma charakter

bootlegu właśnie dlatego, że został nagrany

bez tych wszystkich przygotowań, przemyśleń

i przede wszystkim przeprodukowania, o którym

wspominasz w pytaniu. Mało tego, żaden

nasz album koncertowy, a mamy już w sumie

cztery oficjalne wydawnictwa koncertowe, nie

był nigdy upiększany, czy poprawiany właśnie

po to żeby pokazać pełnię naszych możliwości

koncertowych, a uważam, że są lepsze niż te

studyjne. Na "Beyond Live" jest taka sytuacja

gdy gramy z Józkiem Skrzekiem "Memento z

banalnym tryptykiem": nagle kamerzysta przez

przypadek wypina mi gitarę w trakcie solówki

i gitara przestaje grać. Michał Kuczera, nasz

znakomity producent z MAQ Records, przy

składaniu materiału zapytał czy wycinamy tę

dziurę, czy zostawiamy. Powiedziałem, że bezdyskusyjnie

zostawiamy, za czym oczywiście

był też Michał. Wszystko to pomimo, że koncert

był bardzo świadomie rejestrowany i przygotowywany.

Można to zresztą zobaczyć w

sieci. To są takie smaczki, bez względu na to

gdzie gramy. Problemem jest oczywiście to, o

czym wspominasz - dziś jest takie produktowe

oczekiwanie. Wszystko musi miażdżyć i być

absolutnie dosadne. Traci się dusza muzyki na

konto cyfryzacji i cyferek, jakie wyciskają liczniki

wyświetleń.

Jako zagorzali fani klasycznego rocka cenicie

też zapewne koncertowe płyty tych wszystkich

wielkich zespołów - marzy wam się

własne "Made in Japan" czy "Live... In the

Heart of the City"?

Do tego właśnie dążymy (śmiech) Przecież to

byłoby piękne, gdyby w dzisiejszych czasach

wznieść jeszcze raz muzykę spod znaku hard

'n' heavy na takie wyżyny. Jesteśmy na to chętni

i gotowi. Gotowi też na poświęcenia, dlatego

walczymy o ten rodzaj muzyki w naszym

kraju, gdzie w populistycznych mediach nie

ma już prawie miejsca na przesterowaną gitarę,

a o solówkach można zapomnieć, gdzie

kompozycje muszą być miałkie i nie dłuższe

niż dwie minuty. Takie koncertówki, o których

wspominasz to też znak danych czasów.

To nie zespoły wyznaczały taką moc przekazu

tylko zainteresowanie ludzi. Jeśli tu jesteście i

czytacie te słowa, to zróbmy dziś wszystko,

bez względu na Kruka, ale dla muzyki żeby

gatunki takie jak rock, metal i blues wskoczyły

jeszcze na salony i znalazły swoją przestrzeń,

odsuwając plastik od monopolu na tym rynku.

To w nas wszystkich siła, to właśnie my dbamy

o kondycję muzyki w tych gatunkach.

Pamiętam swe rozczarowanie, kiedy dowiadywałem

się, że choćby "Alive!", "Live And

Dangerous" czy "Unleashed In The East

(Live In Japan)" aż tak znacząco poprawiano

w studio - mieliście podobnie czy rozgrzeszacie

ich twórców, bo ważny jest efekt końcowy,

nie koncertowy dokument słabszej jakości?

Płyty, które wymieniłeś znałem, zanim lata

później dowiedziałem się, że były poprawiane

w studiu. To dlatego wolę pozostawić w sercu

te emocje, które towarzyszyły w czasach, gdy

tej wiedzy nie posiadałem. To tak jak z płytą

Deep Purple "Nobody's Perfect", o której

myślałem w kontekście całego koncertu, a nie

pozlepianych utworów z różnych występów.

Foto: Kruk

Dziś dalej tak właśnie odbieram tę płytę, jako

całość. Jestem przeciwnikiem usilnego poprawiania

koncertów w studiu, bo to mija się z

celem. Z drugiej jednak strony nigdy nie byłem

w sytuacji, w której zaplanowałem album

koncertowy, ruszyły wszystkie inwestycje i zapowiedzi

medialne, a nagle coś nie wyszło, coś

się posypało. Być może jakieś zobowiązania

sprawiają, że później trzeba to poprawiać w

razie wpadek. Życzę wszystkim muzykom aby

takich wpadek nigdy nie zaliczali, bo pewnie

musi być to bolesna sprawa.

Słychać, że akurat tego wieczoru w Dąbrowie

Górniczej udało się dosłownie wszystko,

co przekłada się na waszą ogromną i namacalną

wręcz radość grania. Ale przecież zawsze

wychodzi się na scenę z myślą, że trzeba

zagrać jak najlepiej, dać z siebie wszystko,

ale jednak czasem nie ma takiej magii - od

czego to zależy?

Grając z Krukiem nie zszedłem jeszcze ze sceny

bez poczucia tej magii. Czasem różne sytuacje

albo ludzie skutecznie bili w tą magię, ale

jakoś na szczęście nigdy nie udało się sprawić

żebym zszedł ze sceny z poczuciem niezadowolenia.

Ludzie mają świadomość, że w mniejszym

klubie koncert będzie inny niż na hali

koncertowej i inny niż w plenerze, a jeszcze

inny niż gdy scenę dzielimy z takimi tuzami

jak Deep Purple, czy Carlos Santana. Przez

ponad 20 lat pracuję z tym zespołem tylko i

wyłącznie dlatego, że każde wejście do studia i

każde wejście na scenę wiąże się z tymi samymi

emocjami. Uwielbiam opisywać to wszystko

słowem magia, bo jest to coś niepojętego

dla umysłu niepojętego, coś wyjątkowego, a

ogromnie cieszącego. Zdarzają się oczywiście

takie koncerty jak ten na Pogorii gdzie od samego

przyjazdu, od przywitania z organizatorami

i ekipą techniczną oraz muzykami współdzielonymi

scenę (jeśli coś takiego ma miejsce)

czujesz dodatkowy wiatr w żaglu. Czujesz, że

jest dobra atmosfera od samego początku, że

nie musisz mierzyć się z żadnymi problemami

bądź niedogodnościami. Wtedy w sposób

oczywisty wracasz do tych chwil z większym

sentymentem.

Nie dziwi, że mając tak udaną płytę jak "Be

There" zagraliście wszystkie pochodzące z

niej utwory, zmieniając tylko ich kolejność.

Nie korciło was jednak dorzucenia do tego

zestawu czegoś mniej oczywistego z wcześniejszych

albumów Kruka?

Oczywiście, że nas korciło. Chcieliśmy jednak

zaprezentować każdy utwór z płyty "Be There"

w wersji live. One przeszły w moim odczuciu

dobrą drogę ewolucji i zyskały na mocy

od wydania płyty. Doszła druga gitara w Kruku,

a Wojtek jest po prostu świetny. Nie mogliśmy

odebrać sobie tej przyjemności żeby zaprezentować

ten wspólny album po całości.

Pojawił się też Mariusz Prętkiewicz z Kata,

który wpłynął na utwory. Poza tym album był

mocno skrzywdzony, gdyż nie można było go

koncertowo promować po premierze z uwagi

na pandemię. W przyszłości z całą pewnością

do czegoś wrócimy i powspominamy wcześniejsze

oblicza Kruka.

Po kompozycje Deep Purple sięgaliście z powodzeniem

od dawna, również w wydaniu

koncertowym, by przypomnieć tylko "When

A Blind Man Cries" czy "Burn". Teraz wybraliście

aż trzy, z różnych epok i składów

Purpli - lista była pewnie znacznie dłuższa,

ale trzeba było dokonać selekcji?

Oj lista była zdecydowanie dłuższa (śmiech).

Gramy to dla zabawy, dla czystej frajdy, nie

jako coverband tylko jako fani muzyki, bo na

koncercie wszyscy wciąż jesteśmy fanami

muzy, którą uwielbiamy od lat. To jest prawdziwa

frajda gdy składamy takie hołdy i to

KRUK & WOJTEK CUGOWSKI 31


jeszcze w naszych interpretacjach. Oczywiście

znajomość tych utworów z różnych okresów

danej grupy sprawia, że sięgamy po takie wersje,

które uważamy za najciekawsze i dodajemy

tam też nas samych.

Czasem po danym koncercie pojawiają się

jakieś małe sugestie, albo rozmowy o tym, jak

się wzajemnie zaskoczyliśmy jakimiś pomysłami

czy zagrywkami. Myślę, że to jest w tym

wszystkim najlepsze, bo nie kalkulowane i po

prostu zdrowe, dające nam radość i poczucie

spełnienia.

Gitara gitarą, ale na "Live At Rock Pogoria"

nie brakuje też partii solowych klawiszowca

Michała Kurysia, tak więc pod tym względem

też macie w zespole demokrację, nikt nie

jest ograniczany?

To równorzędny instrument w Kruku. Zdarza

się, że i czasem ważniejszy niż gitara. Michał

zawsze grał na sto procent siebie i pracowaliśmy

wiele lat, a ja miałem poczucie ogromnego

wsparcia i radości grania z nim. Niestety w trakcie

prac nad płytą podjął decyzję o rezygnacji.

Zawsze będę miał go w sercu i cieszę się, że

ta pamiątka w postaci płyty live zyskuje jeszcze

ten dodatkowy i wyjątkowy aspekt. Teraz

w zespole instrumenty klawiszowe obsługuje

Radek Mokrus, próbujemy się i sprawdzamy

co z tego wyjdzie. Znam się z Radkiem już

długi czas i też świetnie się rozumiemy, mam

na nich liczyć. Choć i tak nawet teraz jestem w

szoku, że to naprawdę się dzieje. (śmiech)

Skoro mówimy o koncertach: już 12 czerwca

zagracie wraz z Deep Purple i Nazareth podczas

"Hard Rock Heroes Festival". Domyślam

się, że to dla was wielkie wydarzenie?

Przeogromne i przeniesamowite. Widziałem

ich w akcji dziesiątki razy, grałem z nimi aż

trzy razy. Te chwile są niezapomniane. W

ogóle sam festiwal to jakiś niesamowity sen,

który właśnie się ziścił. Taki skład. Jak Metal

Mind Productions ogłosili ten festiwal to skakaliśmy

z radości jak małe dzieci. Nie wiedzieliśmy

wtedy i nawet chyba nikt nie śmiał marzyć,

że dostaniemy taką propozycję zagrania

na tym festiwalu. Po telefonie z propozycją

byłem w takim szoku, że zaniemówiłem. Po

kilku minutach dotarło do mnie, że mój syn

Kuba w kółko pyta mnie, co się stało

(śmiech). Dla fanów tego gatunku to spełnienie

marzeń i nie mam tu na myśli, że też tam

wystąpimy, a tylko samą ideę i przepotężny

skład festiwalu. Dla nas to zaszczyt najwyższej

rangi.

Zagracie coś Deep Purple, mając świadomość,

że ktoś z tego zespołu może zechcieć

was posłuchać?

Nie zrobimy tego, bo są w line up'ie festiwalu.

No chyba, że nas zaproszą na scenę (śmiech).

Za każdym razem gdy graliśmy z nimi, zawsze

z boku sceny nagrywali nas prywatnymi kamerkami.

To było zadziwiające i oszałamiające.

Chłopaki z mojego ukochanego Deep Purple

właśnie są na naszym koncercie i z uśmiechami

na twarzy nagrywają dla siebie, dla swoich

wspomnień to, co gramy. I co ciekawe nie

budziłem się wtedy. (śmiech)

32

I ciekawostka, bo w niektórych nagraniach,

choćby w "Highway Star", słychać dwie

gitary - ciężko było ci dopuścić Wojtka do

głosu, bo w końcu od początku istnienia Kruk

był kojarzony jako grupa gitarzysty-lidera, a

jej skład nawiązywał do klasycznego rozwiązania

gitarzysta-klawiszowiec?

To stało się naturalnie. Słyszałem Wojtka już

wcześniej jak gra i było to inspirujące. Przyjechał

na pierwszą próbę już po wydaniu "Be

There", założył gitarę, uderzył w struny, ja mu

odpowiedziałem i tylko się do siebie uśmiechnęliśmy,

gdy usłyszeliśmy jak te gitary współbrzmią,

jak warczą (śmiech). Twoje pytanie

skierowało moje myśli w stronę Iron Maiden

i ich pomysł w 2000 roku na trzy wiosła

(śmiech). Znakomicie udało im się osiągnąć

jeszcze lepsze brzmienie i nowe, ciekawe rozwiązania

właśnie dzięki powiększonemu składowi

instrumentalistów. Pamiętam reakcję naszych

fanów gdy zagraliśmy "Highway Star",

którzy zastanawiali się nad tym, który z nas

zagra to pomnikowe solo gitarowe. A my, gdy

po raz pierwszy zagraliśmy ten utwór na próbie,

to nawet słowa nie zamieniliśmy jak to ma

wyglądać. Samo z siebie poszło na dwa gitarowe

głosy (śmiech). Poza tym na płytach studyjnych

zawsze dogrywa się więcej gitar, różnych

smaczków itd. dlatego nie ma szczególnej

różnicy. Korzyścią jest kunszt gitarowy

Wojtka, niesamowita intuicja gitarowa i

wyobraźnia muzyczna.

To w sumie podobna sytuacja jak w Van

Halen, gdzie Sammy Hagar sięgał po gitarę

tylko okazjonalnie, ale jednak w waszym

przypadku nie ma mowy o tak wielkim ego,

jesteście w stanie porozumieć się dla jak

najlepszego efektu końcowego? (śmiech)

W ogóle na ten temat nie dyskutujemy, a gdy

jammujemy na koncertach i gramy swoje

solówki to nie ma mowy o tym żeby była sytuacja

gdy ktoś jest ważniejszy, albo ktoś kogoś

ogranicza. Mamy szacunek do tego co robimy

i każdy ma takie samo pole żeby się "wygrać".

KRUK & WOJTEK CUGOWSKI

Foto: Kruk

nadzieję, że przełoży się to na stałą współpracę.

Okładka tego albumu nawiązuje do plakatu

festiwalu "Rock Pogoria" - skoro zdecydowaliście

się na taki tytuł, nasunęło się to niejako

automatycznie, żeby całość była jak najbardziej

zwarta?

Tak, zdecydowaliśmy się na taki zwarty koncept

całości. Ta płyta jest poniekąd inna właśnie

przez to, że sama nas zaskoczyła. Dlatego

też zrezygnowaliśmy z koncepcji, która jest z

nami w kontekście tytułów i okładek już od

kilku płyt. W mieście Dąbrowa Górnicza muzyka

rockowa cieszy się sporym powodzeniem.

W centrum miasta jest rondo imieniem Jimiego

Hendrixa, a pomiędzy tym rondem i Pałacem

Kultury Zagłębia sam Jimi ma swoją

ławeczkę, na której siedzi z ulubioną gitarą.

Marzy mi się żeby więcej miast było tak zaangażowanych

nie tylko w sztukę i muzykę popularną,

ale w coś więcej w tej materii. Miasto

poparło nasz pomysł na takie wydawnictwo i

udzieliło nam pełnej zgody na wykorzystanie

marki festiwalu Rock Pogoria. Zawsze można

"Be There" ukazała się dwa lata temu, ale

pewnie myślicie już powoli o nowym albumie

studyjnym, w myśl zasaady, że jeśli jest wena

i chemia, to trzeba z tego korzystać?

Pracujemy intensywnie nad nową płytą. Mam

nadzieję, że będzie to kontynuacja projektu

Kruk & Wojtek Cugowski i płyty "Be There".

Pomysły na kompozycje ewoluują, a same

kompozycje po tym jak przyniosłem je na próby

i zagraliśmy już wspólnie, nabierają rumieńców

i siły, wręcz zaczynają żyć własnym

życiem. Mamy już więcej niż połowę materiału

na nową płytę. Jestem z tych kompozycji

bardzo zadowolony i rajcuje mnie to, że efekt

finalny, jak w przypadku poprzednich płyt,

pozostaje nieznany, taki ma być, bo później

rodzi się z tego coś co zawsze przyprawia nas

o radość. Dzięki za wywiad. Pozdrowienia dla

waszej ekipy. Dzięki, że dalej tworzycie magazyn,

że żyjecie tą pasją! Pozdrowienia oczywiście

dla czytelników. Do zobaczenia na koncertach!

Wojciech Chamryk


Całe życie i czas zgromadzony w jednym miejscu...

Mam wrażenie, że muzyka Budgie była ze mną od zawsze, także siłą rzeczy,

o zespole i około zespołowych sprawach też trochę wiedziałem. Miałem więc

wiedzę również o Six Ton Budgie, ale ich płyty "Unplucked!" i "Ornithology - Volume

1" jakoś mnie nie przekonały do siebie. No i to był błąd, bo właśnie to odwiodło

mnie, od próby poznania albumu formacji Tredegar. Tę moją ignorancję

pomogli mi naprawić włodarze High Roller Records, którzy w boxie "Antholgy"

zebrali wszystko - a może tylko większość - co Tredegar zdołał nagrać w swojej karierze.

Oczywiście to kawał historii hard'n'heavy, ale też całkiem niezła muza, którą

warto poznać. Niemniej najważniejsze zadziało się później, bo miałem możliwość

porozmawiać z perkusistą Budgie, Tredegar i Six Ton Budgie, Ray'em Phillipsem,

a efekt tej rozmowy znajdziecie poniżej...

Ray Phillips: Widzę, że przygotowałeś wiele

pytań do tego wywiadu. Najpierw jednak

chciałbym przywitać wszystkich polskich fanów

Budgie i Tredegar oraz tych fanów, którzy

poświęcili tak wiele czasu, aby śledzić mnie

przez cały okres mojej kariery na przestrzeni

tak wielu lat. Bardzo wam wszystkim dziękuję.

Polsko, dziękuję ci za to.

HMP: Przejdźmy, więc do wspomnianych

pytań. Wraz ze śmiercią Burke Shelley'a - 10

styczeń 2022r. - zespół Budgie przeszedł do

historii. Czy w momencie, gdy dowiedziałeś

się o jego śmierci, miałeś chwilę refleksji odnośnie

Burke'a i Budgie?

Miałem telefon od Paula Coxa, który był menedżerem

Budgie przez ostatnie lata. Zadzwonił

do mnie o około 23:00 i powiedział mi, że

Burke odszedł. Rozmawiałem z nim przez

dwie godziny i poszedłem spać o około pierwszej

w nocy. I pomyśleć, że kilka tygodni

przed jego śmiercią, rozmawiałem z Burkiem

przez telefon. To może cię zainteresować,

uważam siebie jako osobę uduchowioną, ale

zajęło mi to trochę czasu, aby w pełni to zrozumieć.

Nigdy nie było to dla mnie problemem,

było to po prostu częścią mojego życia i

wydawało mi się bardzo normalne. Kiedykolwiek

mówiłem o tym innym, mówili, że musi

być ze mną coś nie tak. Kiedy zmarła moja

mama, a miałem wtedy osiemnaście lat. Burke

i ja byliśmy już wtedy w zespole, który nazywał

się Hills Contemporary Grass. Kilka dni

po jej śmierci, pewnej nocy, kiedy spałem,

obudziłem się i kiedy otworzyłem oczy, moja

mama, Esther, siedziała na krześle obok mojego

łóżka. Spojrzałam na nią i po prostu zapytałem:

"co tu robisz, mamo?", po czym rozpłynęła

się w powietrzu. To samo stało się, gdy

Burke odszedł. Widziałem go stojącego przy

moim łóżku i po prostu zapytałem go: "co tu

robisz, Percy?". Percy był przydomkiem Burke'a.

Była wtedy 4:30 rano. Jak już mówiłem,

takie rzeczy zdarzały mi się wiele razy w życiu.

Zasmuciła mnie wiadomość o odejściu Burke'a.

To była wielka strata dla Budgie i dla

świata muzyki rockowej, dla mnie i wszystkich

fanów Budgie. Ale nie sądzę, żeby Budgie

przeszło do historii, a przynajmniej jeszcze nie

teraz. Zespół tworzył swoją historię i będzie to

robił do czasu, aż reszta zespołu przejdzie na

drugą stronę.

Budgie powstało w 1967 roku, jego liderem

był Burke, ale ty też od początku miałeś

Foto: Tredegar

wpływ na to jak brzmiał zespół. Jak wspominasz

początki kapeli? Jak poznałeś się z Burke'a?

Jakie mieliście wtedy marzenia? Jak próbowaliście

dojść do wyznaczonego przez siebie

celu?

Nieraz o tym już mówiłem, w Budgie nie było

lidera. Zespół składał się z trzech przyjaciół,

którzy dobrze się bawili. Interesowałem się

muzyką klasyczną od piętnastego roku życia i

to właśnie ona ukształtowała i wpłynęła na

moją grę na perkusji. Myślałem o strunie E i

strunie D na gitarze basowej Burke'a jako o

moim bębnie basowym i werblu. Wyróżnia się

ona szczególnie w takich utworach jak "Nude

Disintegrating Parachutist Woman", "Guts" i

"Homicidal Suicidal".

Wracając do twojego

pytania o tym, jak poznałem

Burke'a. Przyszedł

pewnego dnia do

mojego domu w Cardiff

i zapytał mnie, czy nie

chciałbym dołączyć do

zespołu, w którym wtedy

grał. Ten zespół nazywał

się Hills Contemporary

Grass. Zgodziłem

się. Z czasem

zespół się rozpadł.

Wtedy Burke i ja zaczęliśmy

szukać gitarzysty

i spotkaliśmy

Tony'ego Bourge. Z

czasem z czteroosobowego

zespołu przeszliśmy

do trzyosobowego.

Pewnego dnia rozmawiałem

z Tonym i Burkiem

i powiedziałem

im, że nie sądzę, abyśmy

mieli duże szanse

jako czteroosobowy zespół.

Dlatego drugi gitarzysta,

Brian Goddard,

musiał odejść.

Brian nie był wcale złą

osobą, wręcz przeciwnie,

czasem dobrze się

przy nim bawiliśmy. Po

prostu wydawał się nie

mieć kontaktu z naszymi

pomysłami. To ja

powiedziałem Brianowi,

że odchodzi z zespołu.

Nie byłem dumny

z tego, że musiałem to zrobić. To był

początek Budgie w trzyosobowym składzie.

Jak patrzę teraz wstecz, to był decydujący

krok dla zespołu. To właśnie sprawiło, że

Budgie brzmiało jak Budgie i dlatego działało

tak dobrze. Jako trzyosobowy skład wszyscy

musieliśmy mieć swoje miejsce na scenie i tak

samo było w studiu nagraniowym. To właśnie

wtedy moja miłość do muzyki klasycznej weszła

w grę i pomogła mojej perkusji się wyróżnić.

Wypełniałem przestrzeń i luki, ale bez

przesady. Nie grałem tylko prostego rytmu

4/4, ale wzmacniałem odczucia Burke'a na basie

i gitarze. Odbijałem się również od wokali.

Robiłem to często w "Breadfan". Kiedy patrzę

wstecz na perkusję w "Breadfan", to wciąż wywołuje

uśmiech na mojej twarzy. Na początku

była to świetna zabawa i spędzaliśmy razem

dużo czasu, ucząc się wielu numerów, najpierw

Beatlesów, a potem Led Zeppelin. Zawsze

koncertowaliśmy w naszej części Walii. Ale

muszę powiedzieć, że zanim poznałem Burke'a,

żyłem w moim domu jak we śnie, grając

na perkusji w każdym zespole, jaki mogłem

znaleźć. Byłem w tym śnie też z Budgie. Tak

istnieje pogłoska, że Budgie najpierw nazywało

się Budgie Droppings. To jest mit. Nigdy

ten zespół się tak nie nazywał.

Lata 70. i później lata 80. były pozbawione

mediów społecznościowych, ale w jakiś swój

sposób wielu ówczesnych młodych muzyków

nie wiedząc nawzajem o sobie, robili podobne

rzeczy. W jaki sposób dochodziliście do swojego

hard rocka, tak że spokojnie można było

zaliczyć was do tej samej sceny co Deep Purple,

Black Sabbath czy Uriah Heep?

TREDEGAR 33


W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych

wszyscy słuchaliśmy wszystkiego, co się dało.

Ja również słuchałem dużo muzyki klasycznej.

Jak już mówiłem, zbudowałem swoją technikę

perkusyjną na podstawie muzyki klasycznej.

Nigdy nie widziałem nas jako Deep Purple

czy Uriah Heep, ale mieliśmy wiele wspólnego

z Black Sabbath czy Led Zeppelin. Jeśli

się tak zastanowić, wszystkie zespoły rockowe

z końca lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych

można jeszcze dziś zobaczyć w większości

sklepów z płytami. To mówi, że te zespoły

są wielkie, z repertuarem składającym się z

wielkich kawałków, które napisane są przez

wielkich muzyków. Niestety, wydaje mi się, że

te dni należą już do przeszłości. Ale mam teraz

siedemdziesiąt cztery lata i młodzi ludzie mogą

powiedzieć, że jestem zbyt stary, by zrozumieć

dzisiejszą muzykę rockową. Moja odpowiedź

dla nich jest taka, że do dziś można

kupić te wspaniałe albumy i utwory z lat sześćdziesiątych

i siedemdziesiątych. Jeśli posłuchasz

Burke'a Shelleya to, on tylko śpiewał,

bardzo rzadko krzyczał. Ja mogę zaśpiewać

falsetem, ale nigdy nie słyszałem, żeby Burke

to robił. Chodzi mi o to, że jeśli wszystko, co

robisz w muzyce to krzyk, powinieneś zrozumieć,

że twoi fani będą się starzeć i pewnego

dnia będą mieli dość ludzi jedynie drących

japy. A może rzeczywiście to ja jestem stary?

Wraz z Budgie nagrałeś trzy albumy "Budgie",

"Squawk" i "Never Turn Your Back On

A Friend". Tą ostatnią wielu do tej pory ocenia

jako tą najlepszą w dyskografii Budgie, a

na pewno utwory "Breadfan" i "Parents" należą

do najlepszych kawałków tego zespołu.

Jak wspominasz te lata

spędzone w Budgie.

W ogóle myślałeś wtedy,

że były to dla ciebie

najlepsze chwile w muzyce

i show-bussinesie?

Mogę powiedzieć, że w

większości był to wspaniały

czas, ale kiedy nagrywaliśmy

"Never

Turn Your Back On A

Friend", mój czas w

zespole dobiegał końca.

Burke kiedyś powiedział,

że nigdy tak naprawdę

nie lubił tego

tytułu, mówiąc, że to

był mój pomysł. A tak

nie było. Owszem, to

było coś, co powiedziałem

do Tony'ego Bourge'a

w trakcie prac studio.

Po prostu powiedziałem

"nie odwracaj się

plecami do przyjaciół".

Dave Howells z MCA

Records był wtedy w

studio i to usłyszał. Powiedział

wtedy, że taki

tytuł powinien nosić

nasz trzeci album. Ten

tytuł mi się spodobała,

tak samo, jak Dave'owi

Howellsowi.

Jak to bywa wśród różnych

formacji, wcześniej

czy później dochodzi

do różnych tarć.

Foto: Tredegar

Ponoć twoje odejście z

Budgie wiązało się z konfliktem z Burke.

Pamiętasz, o co poszło i dlaczego podjąłeś

decyzję o opuszczeniu zespołu?

Nie odszedłem z Budgie. Zostałem wyrzucony.

Tak, były tarcia między mną a Burkiem.

Czułem, że ani Burke, ani Tony nie rozumieją,

że Budgie to biznes, a urząd skarbowy zajmował

się również naszą sprawą i był zadowolony

z tego, że zespół prowadzi księgowość,

a to ja załatwiałem sprawę z fiskusem. Na dodatek,

w zasadzie prowadziłem biznesowe

kwestie zespołu we wszystkich aspektach. Z

perspektywy czasu mogę powiedzieć, że gdybym

się pomylił, to reszta zespołu dałaby mi

popalić, podobnie jak urzędnik skarbowy i tak

zwany menadżer. Kiedy Chris Pike wydał

pierwszą książkę o Budgie, to Tony Bourge

powiedział, że problem z Rayem polegał na

tym, że za bardzo angażował się w sprawy biznesowe.

Po tych wszystkich latach nadal nie

rozumiał sytuacji. Ktoś musiał prowadzić księgowość,

bo menadżer nie zajmował się tą

stroną biznesu. Byłem żonaty, miałem dwójkę

dzieci i zdarzało się, że wyjeżdżaliśmy w trasę,

a moja żona zostawała bez pieniędzy. Wtedy

jechała i zostawała u swojej matki i ojca, a oni

utrzymywali ją i dwójkę dzieci. Ja i moja żona,

Carol, jesteśmy razem od pięćdziesięciu

trzech lat. Mamy troje dzieci, czworo wnuków

i dwoje prawnuków. Mamy nasz dom na farmie,

mam tam też swoje 24-ścieżkowe studio.

Tak więc wyszło nam to naprawdę dobrze.

Chciałem jak najlepiej dla Burke'a i Tony'ego.

To ja robiłem wszystko, co mogłem dla całego

zespołu, przez co zostałem wyrzucony z Budgie.

Teraz gdy patrzę wstecz, nie żałuję tego,

co się stało.

Czy po opuszczeniu szeregów Budgie interesowałeś

się tym, co dzieje się w kapeli?

Słuchałeś ich płyt, ogólnie śledziłeś dalszą

karierę Budgie?

Pewnego dnia byłem w sklepie muzycznym i

leciał jakiś kawałek. Pomyślałem sobie, że

mógłbym świetnie zagrać na perkusji w tym

utworze. Kiedy wokalista zaczął śpiewać, wiedziałem,

że to Budgie, a ten kawałek to

"Breaking All the House Rules". W tym

momencie poczułem się parszywie i ogarnął

mnie smutek z powodu tego, co zostało stracone

dla mnie i Budgie. Ale musiałem się z

tym pogodzić, miałem żonę i dzieci. Zawsze

miałem nadzieję, że pewnego dnia zostanę

poproszony o ponowne dołączenie do zespołu,

ale tak się nie stało. Przez lata wiele osób

mówiło, że Budgie nigdy nie było takie samo

po moim odejściu z zespołu. Tak jak powiedziałeś,

pierwsze trzy albumy były ważne. Po

opuszczeniu Budgie założyłem kolejny zespół,

który nazywał się Ray Phillips Woman.

Graliśmy wiele koncertów w Wielkiej Brytanii.

Nie trwało to długo, ponieważ opuściłem swój

własny zespół ze względu na narkotyki, którymi

raczyła się reszta kapeli. Jedynie gitarzysta

Ned Edwards nie brał narkotyków i później

przez siedem lat pracował z Van Morrisonem.

Teraz przychodzi do mojego studia i nagrywa

ze mną, kiedy tylko może. W trakcie

odpowiadania na ten wywiad właśnie do mnie

zadzwonił. Cóż za zbieg okoliczności, prawda?

Ray Phillips Woman nagrało kilka kawałków

w Rock Field Studio.

W roku1978 Budgie opuszcza gitarzysta Tony

Bourge. To z nim wtedy zakładasz zespół

Freeze. Czy tę decyzję o ponownej współpracy

podjęliście od razu po odejściu Tony'

ego? Łatwo było podjąć taką współpracę ze

starym druhem?

Nie było żadnego problemu. Tak naprawdę,

była to kolejna okazja do porządnego pisania i

nagrywania. Freeze był tworzony przeze mnie

i Tony'ego, ale zespół nie funkcjonował długo.

Nagraliśmy trzy lub cztery kawałki w studiach

Pathway w Londynie. Te utwory są gdzieś w

moim studio. Tak myślę.

Nazwę Freeze zmieniliście na Storm, aby w

końcu przyjąć miano Tredegar. Skąd pomysł

na taką nazwę?

Tredegar to nazwa miasta, które znajduje się

nieco ponad trzy kilometry od naszego domu

na farmie. Tredegar brzmi ciężko i było idealne

dla zespołu.

Wydaje mi się, że Graham Moloney (również

menadżer Budgie) wtedy sporo wam

pomagał...

Graham był miłym facetem, ale prawdę mówiąc,

był kiepskim menadżerem. Był bardziej

przyjacielem niż impresario. Smutne, ale takie

jest życie.

Jak to bywa w zespołach rockowych, ciężko

jest utrzymać stały skład kapeli. Nie inaczej

było w Tredegar, niezmiennym był filar w

postaci twojej osoby i Tony'ego, pozostałych

muzyków z pewnością szukaliście pod kątem

ich umiejętności, jednak chyba najważniejszym

kryterium było ich możliwości zaangażowania

się w zespół. Mam rację?

Najważniejszą rzeczą w każdym zespole jest

zaangażowanie w jego działalność i to zawsze

34

TREDEGAR


było problemem. Ludzie dołączali do Tredegar

tylko z powodu powiązań z Budgie. Myśleli,

że osiągną wielki sukces bez zbytniego

wysiłku, ale nigdy nie mieli tego, co jest potrzebne,

aby odnaleźć się w muzyce w zespole

rockowym. Jeśli nie jesteś przygotowany do

ciężkiej pracy w zespole, nigdy nie osiągniesz

sukcesu.

Przesłuchując nagrania z dem Tredegar, moją

uwagę zwróciła udział sporej ilości wokalistów?

Nie potrafiliście zdecydować się,

kto powinien śpiewać w waszym zespole? To

był wtedy największy wasz problem?

To był duży problem, który wynikał z braku

zaangażowania i zrozumienia. Mieliśmy

trzech lub czterech wokalistów w Tredegar.

Ian Hornsby był pierwszy i teraz myślę, że

był najlepszy. Carl Sentence, który śpiewał

na albumie, nie był zainteresowany dołączeniem

do zespołu. On sam w tym czasie grał w

innym zespole.

Szczerze mówiąc, każdy z wokalistów z

waszych nagrań demonstracyjnych pasuje

mi, choć każdy ma swój charakter to, ich

śpiewanie jest zbliżone do siebie...

Mam takie same odczucia jak ty, Michale.

Muszę przyznać, że mam wrażenie, że masz

dobre ucho, co do kawałków i wokalistów.

Natomiast muzycznie ciągle nawiązywaliście

do hard rocka takiego, którego graliście w

Budgie, ale już coraz więcej przemycaliście

elementów z heavy rocka, a nawet heavy

metalu. Słowem wpasowaliście się w to, co

działo się wokół was, czyli w nurt NWO

BHM. To był przypadek czy już wtedy

impulsy ze sceny były silniejsze i trudno było

się ich ustrzec?

Nigdy nie próbowałem kopiować muzyki

innych zespołów czy ich stylów. Po prostu

robiłem i nadal robię to, co mi odpowiada. W

Tredegar odważyłem się pisać własne kompozycje.

Aby to zrobić, musiałem zająć się grą

na gitarze i to właśnie zrobiłem i robię do dziś.

Mam Stratocastera i Telecastera Fendera

plus około dziesięciu innych gitar, kilka gitar

basowych i moje klawisze. Mam wszystko,

czego potrzebuję, aby pisać własne utwory i

nagrywać je we własnym studio. Zawsze uwielbiałem

muzykę pop z tamtych czasów, od

kiedy byłem dzieckiem i tak zostało do dziś.

Kiedy byłem w Budgie, zawsze wiedziałem,

jak ważna jest muzyka pop. Albo muzyka i

utwory, które przetrwałyby próbę czasu.

Wiele zespołów za naszych czasów używało

kompozycje big-bandów jako podstawy do

osiągnięcia sukcesu. Budgie tak nie robiło.

Burke nie był zainteresowany tym pomysłem.

Najbliżej tego pomysłu było "Baby Please

Don't Go". Chyba pamiętam, jak rozmawiałem

z zespołem o moich pomysłach na ten temat,

ale nie byli zainteresowani. Być może gdybyśmy

poszli tą drogą, zespół mógłby stać się

znacznie większy. Ale jestem zadowolony z

ostatecznego rezultatu, ponieważ dzięki temu

staliśmy się bardziej legendarni.

Wasz pierwszy album - mam na myśli

Tredegar - to już klasyczny heavy rock,

porównałbym to z tym, co robił Burke Shelley

na albumach "Power Supply" i "Nightflight"

czy też Dokken na swoich pierwszych płytach.

Oczywiście we własnym stylu. Gdyby

nie to, że album ukazał się w roku 1986 zamiast

na początku lat 80. to, podejrzewam, że

mógłby trochę namieszać na scenie.

Kiedy założyłem Six Ton Budgie, graliśmy

utwory z pierwszych trzech albumów Budgie i

ich kompozycje z czasów Johna Thomasa.

John był świetny w tym co zrobił dla Budgie

oraz sprawdził się jako główny gitarzysta

zespołu. I mogę powiedzieć, że nie zawracałem

sobie głowę Budgie po odejściu Johna z zespołu.

W sten sposób załapaliście się jedynie na to,

że udanie zamknęliście okres, który nazwano

NWOBHM...

Nigdy mnie nie obchodziły definicje różnych

gatunków muzyki. Po prostu postrzegam ją

jako rzecz uniwersalną. Nie jestem więc ograniczony

w tym, co piszę. Teraz piszę o swoim

życiu, a mając siedemdziesiąt cztery lata mam

o czym pisać. Tredegar był dla mnie tym samym

i zestaw płyt Tredegar z "Anthology"

wydany przez High Rolla Records właśnie to

pokazuje. Zawsze lubiłem angażować innych

w moje projekty, wszystkie te kompozycje, miks

tych utworów wraz z całą pracą artystyczną

i wysiłkiem włożonym przez ludzi takich jak

Chris Pike dały nam coś, co było dla wszystkich.

Jednak samo nagrywanie waszego debiutanckiego

albumu nie obyło się bez problemów.

Pierwotnie wokale miał nagrać Paul

Parry, nawet jakąś ich część nagrał. Dlaczego

nie dokończył swojej roboty?

Paul był zabawnym, miłym facetem, ale jak

wspomniałem wcześniej w tym wywiadzie, nie

był wystarczająco zaangażowany. Dostał szansę

ułożenia po swojemu wokali, ale wolał odejść

i spędzić czas z jakąś dziewczyną.

Ostatecznie wokale nagrał Carl Sentence,

wokalista z Persian Risk, który - jak wspomniałeś

- nie był zainteresowany stałą współpracą.

Zdecydowaliście się na Russa Northa,

który później wspierał Cloven Hoof.

Nawet z Russem zarejestrowaliście utwór

"Which Way To Go"...

To jedyny kawałek, który Russ zaśpiewał dla

zespołu. Zdecydował się opuścić Tredegar dla

Cloven Hoof. Nie opłaciło się to Russowi.

Ale, po raz kolejny, jak sobie pościelisz, tak się

wyśpisz. Bycie zachlanym w trupa na scenie

nie pomaga ci iść do przodu, co nie?

Wasze teksty tyczyły się głównie bardzo

epickich tematów, czyli bitew, wojowników,

królów, średniowiecza itd. Skąd pomysł na

taką tematykę?

To był chyba pierwszy nasz basista, Alan

Fish, który wpadł na pomysł wykorzystania

postaci Ryszarda III. Napisałem "Battle of

Bosworth" z perspektywy żołnierza na polu

bitwy.

Wśród utworów znalazł się kawałek

"Wheels", który dotyczył kwestii motorów i

motocyklistów. To był temat, który chyba

był bardziej ekscytujący dla ówczesnych

heavymetalowców?

To był pomysł Tony'ego. Stary z niego headbanger...

Współpracowaliście wtedy z basistą Tomym

Princem i gitarzystą Andy Woodem. To był

krótki, ale chyba najbardziej stabilny i najszczęśliwszy

okres działalności Tredegar?

Nie, zdecydowanie nie. Andy zawsze widział

siebie jako muzyka Iron Maiden. Miał wielkie

TREDEGAR 35


pomysły, ale nie miał gotówki, aby popchnąć

je do przodu. Zawsze mówił mi, co mam robić,

więc powiedziałem mu, że lubię jego pomysły,

ale niech w końcu zacznie je wprowadzać w

życie, a my dorzucimy coś od siebie. Jak można

się domyślać, nie zrobił tego.

Próbowaliście zainteresować tymi nagraniami

duże wytworni, ale nic z tego nie wyszło.

Dlaczego?

Też się nad tym zastanawiam. "Tredegar" był

dobrym albumem. Tony Bourge powiedział

kiedyś, że wolał słuchać tego albumu niż albumów

Budgie.

Foto: Tredegar

36 TREDEGAR

W tamtym okresie dość sporo koncertowaliście,

czasami w telewizji można było znaleźć

wasz teledysk "Duma". Wasz album bardzo

dobrze się prezentował. Mieliście wszystko,

aby zaistnieć w szerszym wymiarze. Niestety

czas wam w ogóle nie sprzyjał. Wtedy fani

coraz mniej interesowali się heavy rockiem i

klasycznym heavy metalem...

Masz rację Michał, ale ja naprawdę wierzyłem

w to, że Tony i ja możemy wiele osiągnąć. Koniec

końców, myliłem się. Sprawy przybrały

bardzo zły obrót dla mnie i mojej żony. Zaciągnąłem

sporą pożyczkę w wysokości dwudziestu

sześciu tysięcy funtów pod zastaw naszego

domu na farmie. W ten sposób mogliśmy

nagrać album oraz wideo. Z czasem

wszyscy odeszli, a ja i Carol zostaliśmy z wielkim

problemem. Musieliśmy spłacić to wszystko

sami. Był moment, w którym rozważałem

samobójstwo, ale jak już wspomniałem wcześniej,

jestem osobą uduchowioną i coś mi mówiło,

że będzie dobrze. Carol i ja ciężko pracowaliśmy,

by spłacić tę pożyczkę bez pomocy

żadnego z członków zespołu. Gdyby nie

Metallica, byłoby to o wiele trudniejsze. Ale

Carol i ja w końcu spłaciliśmy wszystko bankowi.

W sieci widziałem trochę materiału, który

powstał o was w telewizji przy okazji waszej

działalności. To, co mnie uderzyło to, że

bardzo dobrze czuliście się ze sobą, tworzyliście

wtedy team, mieliście dystans do siebie

i byliście skorzy do żartów...

Zgadzam się. Byłem dość znany z żartowania

w trakcie wywiadów radiowych czy telewizyjnych.

Przyjęliście wtedy taki glamowy image. Powiem

wam, że nie do końca mi pasował on do

tego co robiliście...

I znowu masz rację. Zawsze się dołowałem,

gdy dopadały mnie przeciwności losu i to był

jedyny sposób, aby przejść przez codzienne

funkcjonowanie Tredegar. To zabawne, że

kiedy próbowałem pchnąć zespół do przodu,

zawsze ktoś znalazł się w zespole, by to zatrzymać.

Najbardziej się to uwydatniło, kiedy powiedziałem

jednemu z muzyków, że musimy

zainwestować w nasz własny autokar na trasę.

To był istny koszmar. Mieliśmy wtedy dwóch

menadżerów. Oni i jeden z członków zespołu

nie widzieli sensu posiadania własnego autokaru.

Ale ja pomyślałem, że w cholerę z wami

wszystkimi, zrobię to. Kupiłem autokar, umieściłem

w nim łóżka i trochę rzeczy do gotowania.

Menadżerowie zorganizowali trasę koncertową

i powiedzieli mi, że autokar to był

świetny pomysł. Pomyślałem wtedy, dlaczego

nie zgodziliście się od

razu? Nie musieliśmy

płacić za hotel, cały

sprzęt był w autokarze

i tam też gotowaliśmy.

W rzeczywistości byliśmy

w lepszej sytuacji

niż w Budgie. Ha, gdy

teraz piszę, jest 43 minuty

po północy, 23

stycznia 2023. Ned

Edwards, o którym już

wspominałem, wpadł

do mnie. Ned nagrał ze

mną w moim studio

kilka bluesowych utworów,

które kiedyś napisałem.

Zanim wyszedł

z mojego domu, powiedział,

żebym napisał

więcej bluesa. Zgodziłem

się. To duża pochwała,

Michale, jako

że Ned był głównym

gościem u Van Morrisona

gitarzystą i muzykiem.

Więc myślę, że

napiszę trochę więcej

bluesa. Zobaczymy, dokąd

mnie to zaprowadzi?

Na czym to stanęło?

Rok po wydaniu albumu

postanowiliście go

poddać nowej obróbce

studyjnej. Dlaczego

pomyśleliście o re-miksie?

Co was do tego

skłoniło?

Pierwszy miks nie był najlepszy, czyż nie?

Postanowiliśmy więc uporać się z tym problemem.

Nową wersję "Tredegar" wydaliście w roku

1990. Niewiele wiem na ten temat, możecie

powiedzieć coś ciekawego o tym wydaniu?

Nie bardzo. To był tylko remix z dużo lepszym

brzmieniem. Kiedy wydaliśmy pierwszy

tysiąc albumów Tredegar, użyliśmy złota

płatkowego, ale na drugim wydaniu był to już

tylko złoty tusz. Pierwszy nakład kosztował

sporo pieniędzy. Była to w tamtym roku druga

najdroższa okładka albumu wydrukowana

przez tę firmę, z której korzystaliśmy. Pierwszą

był "Tusk" Fleetwood Mac.

Jak wiadomo debiutancki album Tredegar nie

przyniósł spodziewanego sukcesu, to spowodowało,

że powoli zaczął się sypać skład. Aż

w końcu z grania zrezygnował Tony Bourge.

Długo zwlekał z tą decyzją?

Tony powiedział mi coś pewnego dnia i od

razu wiedziałem, że zamierza opuścić zespół.

Szczerze mówiąc, kiedy w końcu powiedział

mi, że odchodzi, to było tak, jakby ogromny

ciężar został zdjęty z moich ramion.

Utrzymywałeś z Tonym kontakt? Chyba

ciężko było przyjąć do wiadomości, że wieloletni

przyjaciel zrezygnował z grania?

Nie. Za dużo się między nami zdarzyło. Było,

minęło.

Tony bardzo długo trzymał się z dala od

muzykowania, ale natura w końcu zwyciężyła

i co prawda w formie cyfrowej, po 2010 roku

nagrał dwa solowe albumy. Słyszałeś nowa

muzykę Tony'ego?

Nie. Nie interesuje mnie jego muzyka.

No dobra, wróćmy do Tredegar. Ty nie poddałeś

się i postanowiłeś kontynuować działalność

zespołu. Szukałeś odpowiednich muzyków,

aż w końcu w 1991 roku wraz z

gitarzystą Kessem Loy'em oraz basistą Jasonem

Marshem zarejestrowałeś album "Re-

Birth". Muzyka na nim to ciągle dynamiczny

heavy rock, ale więcej w niej słyszymy hard

rocka, bluesa, są też wycieczki w akustyczne

formy, tak jakbyś chciał połączyć w niej

wszystkie swoje dotychczasowe muzyczne

doświadczenia...

To prawda, że tam na nowo wkradła się stara

muzyka. Ten skład miał swoje problemy, w

tym problemy z dziewczynami. Nie jest to

wina dziewczyn, tylko pieprzonych facetów,

którzy nie mieli jaj, by powiedzieć swoim dziewczynom

prawdę. Mówili, że kochają grać i

kochają swoje dziewczyny, jednak kiedy

wszystko się sypało, to mówili, że to wina tych

dziewczyn, że nie mogli zaistnieć w muzyce.

Rozumiesz to, Michał? Miałem w swoim czasie

do czynienia z kilkoma pojebanymi ludźmi

w kapeli. Ale to część grania w zespole, jak

sądzę. Kiedy byliśmy w studio w Cardiff, basista

Jason Marsh powiedział, że on i gitarzysta

Kess nie chcą nagrywać utworu "Talk".

Powiedziałem mu, że nie mamy wystarczająco

dużo muzyki, więc "Talk" zostaje. Kiedy Jason

odpalił ten kawałek fanom rocka, których

znał, powiedzieli mu, że "Talk" jest genialne.

Uwagę zwraca też gitarzysta Kess Loy. W

jego grze słychać zacięcie typowe dla gitarowych

wymiataczy typu Joe Satriani, Randy

Rhoads, Eddie VanHalen, Jake E. Lee


itd...

Kess był świetnym gitarzystą, ale korzystaliśmy

też z usług Samuela Leesa. Facet grający

na gitarze w stylu slide to mój przyjaciel Paul

McLusky ze Szkocji. Ja natomiast gram na gitarze

akustycznej w "No Surprises" i "Love No

Other".

Jako gość specjalny na płycie udziela się Trixie

Thorne, kobieta ma głos jak dzwon, ale

jakoś nie pasuje mnie do muzyki Tredegar,

zdecydowanie wolę twoje śpiewanie...

Dziękuję za miłe słowa, Michale. I masz rację.

Wziąłem ją na wszelki wypadek, gdybym nie

wyrobił wokalnie. Koniec końców okazała się

stratą czasu. Ale ponieważ był to mój pierwszy

raz, kiedy robiłem wokale, potrzebowałem jej

na wszelki wypadek.

W niektóre utwory wplecione są komentarze

(głos Dai Shella). Czy to sugestia, że "Re-

Birth" ma coś wspólnego z concept-albumem?

Nie, to tylko takie moje żarciki, tak samo, jak

z początkiem pierwszego utworu, gdzie słychać

strojenie orkiestry. Pamiętam rozmowę

przy filiżance herbaty z Burkiem w moim domu.

Powiedział, że niektórzy ludzie odbierają

muzykom radość z grania i nagrywania. Tak

więc Burke i ja mieliśmy takie samo zdanie na

temat muzyki. To jest zabawa, więc grając,

baw się przy tym.

"Re-Birth" wraz z "Re-Mix" ukazał się dopiero

w 1994 roku nakładem niewielkiej wytwórni

Axel Records. Jednak najważniejsze

było to, że właściciel tej firmy Axel Thomas,

okazał się jednym z największych twoich

przyjaciół i ogromnym wsparciem w twoich

dalszych poczynaniach muzycznych...

Axel był świetnym facetem i byliśmy wspaniałymi

przyjaciółmi. Bardzo za nim tęsknię. Poznałem

Axla na koncercie, na którym graliśmy

w Swindon w Anglii. Zapytał mnie, czy mam

kopię płyty "Tredegar". Nie miałem, a on powiedział,

że byłoby w porządku, gdyby ponownie

wydano tę płytę. Ten moment nas połączył.

Kilka miesięcy później spotkałem Axla

ponownie w Boltonie, gdzie mieliśmy grać.

Koncert został odwołany kilka tygodni wcześniej,

a właściciel klubu nie poinformował nas

o tym. Nie mieliśmy więc koncertu i nie mieliśmy

pieniędzy na paliwo, aby dotrzeć na następny

koncert. Zapytałem Axla, czy mógłby

mi pożyczyć sto funtów. On bardzo uprzejmie

się zgodził. Oddałem mu pieniądze, jak tylko

wróciłem do domu. Często przyjeżdżał i zatrzymywał

się u mnie i Carol w naszym domu

na farmie, podobnie jak Simon Wilson. Spędziliśmy

kilka wspaniałych nocy na piciu w

lokalnym pubie Top House w Trevil.

Jeszcze przez pewien czas twoje muzykowanie

toczyło się pod szyldem Tredegar, jednak

w dość naturalny sposób przeszło ono w

nazwę Six Ton Budgie. Ta nazwa ponoć była

używana w początkowej wazie działalności

Budgie. Możesz rozwiać wątpliwości?

Tak było, ale na krótko. Dziennikarz gazety z

Cardiff napisał artykuł o Budgie i wypowiedział

się w nim, że Budgie brzmi bardziej jak

"Six Ton Budgie". Po tym, jak Tony Bourge

opuścił Tredegar, moja przyjaciółka, Kate

Davidson, zapytała, dlaczego nie zaczniemy

od nowa z nazwą Six Ton Budgie. Tak więc

zrobiliśmy. To sprawiło, że zespół przez jakiś

czas cieszył się większym zainteresowaniem.

Inną fundamentalną sprawą był fakt, że w

Six Ton Budgie jako gitarzysta wspierał cię

syn Justin Hayward, co pewnie, jak nigdy

dotąd dało ci pewność o stabilności zespołu.

Jednak czy nie było problemów związanych z

relacjami na linii ojciec - syn?

Nasze relacje nigdy nie były problemem ani

dla Justina, ani dla mnie. Justin był tak

dobry, jak to tylko możliwe. Na jego pierwszej

trasie z zespołem wszyscy chcieli z nim rozmawiać.

Dla mnie to było po prostu wspaniałe.

Oczywiście miałem swoich adoratorów, nieźle

wstawionych gości, którzy czadzili mi, jak to

dobry jestem na perkusji. Po prostu byli na

niezłej bani. (śmiech) Proszę wybaczyć mój

żarcik. Tak naprawdę, wszystko, czego chciałem

to trochę spokoju na koniec koncertu, by

zrobić to, co do mnie należy, z dala od światła

reflektorów. Justin mi to zapewniał. Justin

był świetnym wokalistą, autorem piosenek, gitarzystą

i wspaniałym frontmanem. Był wielkim

atutem dla zespołu i naprawdę chciałbym,

żeby to trwało. Ale koniec końców to był zaszczyt

grać na scenie u boku własnego syna.

W sumie Six Ton Budgie to była muzyczna

kontynuacja Tredegar w połączeniu z tym co

działo się na początku w Budgie. Niedowiarki

mogą posłuchać sobie utworu "Southern",

które jest z repertuaru właśnie Six Ton Budgie...

To jest kawałek, który stworzył Justin. Zagrał

mi go kiedyś i zwalił mnie z nóg. Pewnego

dnia zapytałem go, czy byłoby w porządku,

gdybym do "Southern..." napisał tekst, a on

ochoczo się na to zgodził. I tak powstało

"Southern Girl". Teraz czuję, że popełniłem

błąd, powinienem był zostawić to Justinowi.

Justin napisał i nagrał kilka świetnych utworów,

które można znaleźć na płytach Six Ton

Budgie. Na "Anthology" możecie posłuchać

też jeszcze jednego kawałka jego autorstwa,

"Bye Bye". To taka piękna piosenka. Posłuchajcie

tych utworów Justina, on ma niesamowity

talent.

Zresztą wszystkie nagrania, o których do tej

pory rozmawialiśmy można posłuchać z pięknie

wydanego boxu Tredegar "Antholgy".

Co czułeś, jak pierwszy raz trzymałeś to

wydawnictwo w swoim ręku? Oba boxy w

wersji CD i LP przedstawiają się naprawdę

świetnie...

Byłem tak szczęśliwy i dumny widząc całą muzykę

Tredegar zgromadzoną w boxie "Anthology".

Całe życie i czas zgromadzony w jednym

miejscu... Tyle lat łez, bólu i ciężkiej pracy,

która zostawiła mnie i Carol bez grosza

oraz z wrażeniem całkowitego wyczerpania.

Ale teraz czuję, że było warto. Jestem taki

szczęśliwy. Czuję się teraz jak błogosławiony

przez Boga. I zawsze będę.

Chyba czas wspomnieć o Robercie Grzesiaku

z polskiego magazynu Metal Up!, który

przyczynił się, że tak piękne wydawnictwo w

końcu się ukazało...

Tak, Robert odwalił kawał świetnej roboty,

czyż nie? Robercie, dziękuję ci za to i za wysłanie

mi magazynów Metal Up!. Niech pokój

będzie na zawsze z tobą.

Z Six Ton Budgie wydałeś dwa albumy

"Unplucked!" i "Ornithology - Volume 1". Są

to raczej płyty trudne do zdobycia. Może

teraz czas przypomnieć fanom o tych płytach?

Zastanawiałem się nad ponownym wydaniem

tych nagrań. Jednakże inspiracja jest dość trudna

do znalezienia w dzisiejszych czasach. Ale

właśnie sprawiłeś, że znowu nad tym zacząłem

myśleć.

Tak w zasadzie nigdy nie przestałeś zajmować

się muzyką. Już po rozpadzie Six Ton

Budgie nagrywałeś jeszcze solowe płyt, wydałeś

swoją biografię, no i chyba ciągle sobie

coś tam grasz...

Nigdy nie przestanę pisać i nagrywać. To jest

to, co potrafię robić. To jest to, co kocham robić.

To pomaga mi czuć się ciągle młodym.

Ten wywiad z tobą, Michale, był dla mnie

przyjemnością i również sprawia, że czuję się

młody. Kiedy czytałem twoje pytania, zdałem

sobie sprawę, że dokładnie przestudiowałeś

utwory na płycie "Anthology". Otworzyłeś mi

oczy na rzeczy, o których myślałem już wiele

razy, takie jak różne głosy pasujące do różnych

utworów, ale wciąż brzmiące świetnie na swój

własny sposób. Na koniec chciałbym podziękować

za wszystkie wzloty i upadki bycia

członkiem Budgie i Tredegar oraz innych zespołów,

które stworzyłem, a także za wszystkie

znajomości z ludźmi, których poznałem

dzięki muzyce. Chcę podziękować każdemu z

nich za rolę, jaką odegrali w moim życiu, idąc

naprzód lub wstecz. Tak więc za to, co dobre,

złe i brzydkie, dziękuję wam wszystkim. Miałem

wspaniały czas i wspaniałe życie robiąc to,

co robiłem. Było wielu dobrych, życzliwych,

pomocnych ludzi, którzy pomogli mi popchnąć

Budgie i Tredegar do przodu. To

wszystko było częścią mojego wspaniałego życia

w rock and rollu. Chciałbym zadedykować

ten wywiad Axelowi Thomasowi, Simonowi

Wilsonowi, Dave'owi Bakerowi oraz Chrisowi

Pike'owi. Podziękowania również dla

Thorstena i High Roller Records za podjęcie

się wydania albumów Tredegar i wykonanie

tak wspaniałej pracy. Dziękuję wam wszystkim.

Fanom Budgie i Tredegar na całym

świecie również dziękuję. Przesyłam miłość do

wszystkich ludzi z Ukrainy i wszystkich ludzi

w Polsce, Niemczech i z reszty Europy za pomoc

i wsparcie okazane dzielnym mężczyznom,

kobietom, dzieciom i żołnierzom z

Ukrainy. Oni walczą o swoją wolność, o pokój

i o to samo, co świat. Pokój z wami wszystkimi

na zawsze.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

TREDEGAR 37


mencie chcę po prostu zostawić dwa oryginalne

albumy Atrophy jako nasze dziedzictwo.

Uwierz mi, mówię to, jako jeden z największych

fanów Atrophy. Kocham ten zespół i

nigdy z niego nie zrezygnowałem. Robert

Stein (gitara), który był w Atrophy przez

ostatnie sześć lat i Scott Heller (bas), który

był w Atrophy przez ostatnie trzy lata zgadzają

się ze mną i nadal są największymi fanami

Atrophy. Po prostu nie możemy uwierzyć,

że Brian lub ktokolwiek inny byłby tak przebiegły

i w taki sposób wbił nam nóż w plecy.

Moim zdaniem to szpeci imię Atrophy. Skonsultujcie

się z chłopakami, którzy faktycznie

napisali kawałki Atrophy. Jak myślisz, czy

wśród nich był Brian? Oczywiście, że nie.

...Atrophy 2022...

Perkusista Tim Kelly i wokalista Brian Zimmerman byli ostatnimi oryginalnymi

muzykami Atrophy. Po odejściu wokalisty Briana Tim wiedziony poczuciem

przyzwoitości, postanowił zmienić nazwę zespołu na Scars of Atrophy. Nie

przypuszczał, że parę miesięcy później Brian bez porozumienia z muzykami oryginalnego

składu, ani muzykami, którzy tworzyli Atrophy przed jego odejściem,

podpisze umowę na wydanie płyty pod oryginalną nazwą. Historia rocka i metalu

pełna jest takich historii, niemniej Tim Kelly ma zamiar kontynuować swoją działalność,

próbując ze swoimi przyjaciółmi, kontynuować dobre imię Atrophy, a

przy okazji nadać swojej muzyce nowego charakteru. O tym jednak lepiej opowiada

sam zainteresowany, więc zapraszam wszystkich do przeczytania tego, co powiedział

Tim Kelly.

A może swój zespół nazwałeś Scars Of

Atrophy ze względu na to, że to Ty nie masz

praw do nazwy Atrophy?

Nie, po prostu czułem, że zmiana nazwy to

najlepsze rozwiązanie w tej sytuacji. Kontynuowanie

działalności jako Atrophy, jako jedyny

oryginalny członek lub perkusista, wydawało

się niewłaściwe. Nienawidzę, kiedy zespoły

się reformują, a w składzie jest tylko jeden

oryginalny muzyk i grupa wciąż używa

oryginalnej nazwy. Dla mnie jest to nieuczciwe

wobec fanów zespołu.

Także Scars Of Atrophy to bezpośrednia

kontynuacją Atrophy, bowiem w jego ostatniej

fazie twoi aktualni współpracownicy

tworzyli właśnie Atrophy?

Tak, wszystkie kompozycje z debiutanckiej

EP-ki Scars Of Atrophy są utworami pisanymi

dla Atrophy. Nie potrafiliśmy nakłonić

Briana do współpracy przy muzyce czy napisania

tekstów. Wydawało się, że pracuje z innymi

ludźmi, a nie z nami i naszym materiałem.

Brian Zimmerman nie poddaje się i powoli

kompletuje nowy skład zespołu. Jak oceniasz

jego szanse? Czy pod jego wodzą Atrophy

będzie nadal działał, koncertował i nagrywał

nowe płyty?

Na ten moment nie sądzę, żeby któregokolwiek

z byłych członków Atrophy obchodziło,

co robi Brian. Wiemy, kim jest i uważamy, że

to, co robi, jest obrzydliwe. Po prostu swój nowy

zespół powinien nazwać Zimmerman lub

Zimmerman's Atrophy, jakkolwiek, co pozwoliłoby

ludziom zorientować się, że to nie

jest tak naprawdę Atrophy. Powtarzam, nigdy

nie chciałem opuszczać Atrophy. Tak samo

ani Scott (Heller - przyp. red.), ani Bobby

(Stein - przyp. red.). Byliśmy zgranym zespołem

pracującym nad nowym albumem. Brian

po prostu zrobił to na własną rękę, za naszymi

plecami. Nie mieliśmy pojęcia, co knuje.

Obrzydlistwo, moim zdaniem. Atrophy było

kochanym dzieckiem pięciu facetów, nie tylko

jego.

38

HMP: To nie jest żadna nowość, gdy muzycy

nie mogą dojść do porozumienia. Jakie są

przyczyny twojego konfliktu z Brianem Zimmermanem?

Tim Kelly: Szczerze mówiąc, relacje między

mną a Brianem nigdy nie były szczególnie

bliskie, ale dogadywaliśmy się. Konflikt zaczął

się od jego odejścia z zespołu. Przysłał nam

maila, w którym stwierdził, że nadszedł czas,

aby zakończyć działalność zespołu i że zaszliśmy

z nim tak daleko, jak tylko mogliśmy. Nie

żywił urazy i podziękował nam za naszą pracę.

Powiedział, że nadszedł ten czas. Wciąż mam

ten mail. Reszta zespołu nadal chciała grać, ale

czułem się dziwnie pozostając przy nazwie

Atrophy. Zdecydowałem się nazwać naszą

formację Scars Of Atrophy, aby ludzie wiedzieli,

że to inny projekt, ale nadal będziemy

grać utwory Atrophy na żywo. Trzy miesiące

po utworzeniu Scars Of Atrophy, Brian zdecydował

się podpisać kontrakt płytowy pod

SCARS OF ATROPHY

Foto: Scars Of Atrophy

nazwą Atrophy. W tym czasie był jedynym

członkiem swojej kapeli. Nie wspomniał o tym

żadnemu z muzyków, którzy tworzyli ostatni

skład zespołu, oryginalnych członków Atrophy,

ani wytwórni płytowej. To był najbardziej

perfidny cios poniżej pasa, jaki kiedykolwiek

widziałem i nie chcę mieć z nim nic

wspólnego. Jestem pewien, że ja lub inni

członkowie moglibyśmy spróbować pozwać go

za bezprawne użycie nazwy, ale w tym mo-

Wydaliście "Nations Divide" w czerwcu zeszłego

roku, więc minęło trochę czasu i z pewnością

dotarły do Was opinie fanów i recenzentów.

Jak przeważnie oceniają oni Waszą

płytę? Bywały jakieś negatywne opinie?

Nie, nie było. Wydaje się, że wszystkim podoba

się nasza EP-ka, co jest naprawdę wspaniałe.

Jedyne, co zauważyłem, to że ludzie mówią,

że brzmi ona inaczej niż Atrophy, a tego

właśnie chcieliśmy. Chcę zrobić cięższe Atrophy.

Atrophy 2022, jeśli chcesz tak to nazwać.

Wokal jest zdecydowanie cięższy, bardziej

agresywny. Myślę, że to pasuje do tego,

co dzieje się w dzisiejszej muzyce, ale moim

zdaniem nasza muzyka jest szybsza, cięższa,

ale ciągle w tym samym duchu co Atrophy.

Te cztery kawałki są niesamowicie ostre,

bardzo intensywne, zagrane są na najwyższych

obrotach, wokal Mike'a Niggla bardzo

dobrze podkreśla ich najbrutalniejsze momenty,

a całość rozjaśniają cięte, ale melodyjne

gitarowe sola. Czyli to jest thrash,


który będzie grali pod szyldem Scars Of

Atrophy?

Tak! Myślę, że aktualną fajną rzeczą w Scars

Of Atrophy jest to, że możemy teraz robić, co

chcemy. Kiedy zaczynaliśmy pisać nową muzykę,

mieliśmy na uwadze brzmienie Atrophy,

ale teraz nie musimy brzmieć jak

Atrophy. Możemy brzmieć, jak co tylko chcemy.

Moim zdaniem, to zawsze będzie brzmiało

trochę jak Atrophy, ponieważ to są moje

korzenie i to jest muzyka, którą kocham. Szybka

podwójna stopa, ogólnie wysokie tempo i

świetne riffy, dodatkowo cięższy wokal i trochę

mroczniejszy klimat. David (Dave Ruiz -

przyp. red.) i Bobby są świetni w solówkach,

więc na albumie będziemy mieli sporo świetnej

pracy gitarowej.

Najciekawszym utworem dla mnie jest urozmaicony

"DSM-6", a Ty, którą z tych czterech

kompozycji byś wyróżnił?

Tak jak w przypadku Atrophy, naprawdę podobają

mi się wszystkie utwory. Jest jeszcze

osiem kawałków, których nie ma na EP-ce,

które są jeszcze szybsze, cięższe i po prostu

zabójcze. Nie mogę się doczekać, aby podzielić

się nimi ze wszystkimi. Wkrótce wejdziemy do

studia, żeby je skończyć. Mieliśmy kilka ofert

kontraktów płytowych, ale nic nam nie pasowało,

więc może po prostu zrobimy to na

własną rękę. Tak naprawdę chodzi o muzykę i

granie. Dla mnie biznesowa część muzyki jest

po prostu upierdliwa.

Za mikrofonem wrzeszczy u Was wspomniany

Mike Niggl. Słuchając go, bardzo łatwo

zapomnieć o wyczynach Briana Zimmermana...

Dokładnie. Mike (Niggl - przyp. red.) jest bardzo

wyrafinowanym wokalistą i potrafi bardzo

wiele. Usłyszycie dużo więcej tego, co potrafi

na nadchodzącym albumie. Ma świetne nastawienie

i jest zabójczym frontmanem. Daje

nam energię, której naprawdę potrzebujemy.

Brian miał bardziej wyluzowany styl. Ja sam

lubię agresywność Mike'a.

Foto: Scars Of Atrophy

Pozostali muzycy również wykazują się sporym

zaangażowaniem i umiejętnościami.

Możesz teraz przedstawić ich naszym czytelnikom?

Proszę bardzo. Na gitarze rytmicznej i prowadzącej

mamy Roberta Steina. Dołączył do

Atrophy w roku 2016 i od tego czasu jest jednym

z moich najlepszych przyjaciół. Uwielbia

pracować nad nowymi kawałkami i dopieszczać

stare. Jest stąd, z Tucson, i był największym

fanem Atrophy w dawnych czasach. Jego

stary zespół, Cadaverous Quartet w późnych

latach 80. i wczesnych 90., zwykł otwierać

nasze koncerty. Scott Heller dołączył do

zespołu w roku 2019 i miał natychmiastowy

wpływ na to, co robimy. Jego starszy brat był

bardzo dobrym przyjacielem Chrisa Lykinsa,

oryginalnego gitarzysty Atrophy. Scott wiedział

o Atrophy i był częścią naszej historii od

dłuższego czasu. Jest niesamowitym tekściarzem

i motywatorem tak jak Chris. Mike

Niggl, nasz wokalista, dołączył do zespołu

jeszcze w roku 2020. Pochodzi z Phoenix w

Arizonie. Zaprosiliśmy go do wspólnego jamowania,

a on nas rozłożył na łopatki. Nie mogliśmy

uwierzyć w moc i agresję, jaką dał naszym

utworom. Jest niesamowity, nie potrafi

iść na pół "gwizdka", nawet na próbach wspina

się na głośniki i skacze dookoła. To dość niesamowity

widok. David Ruiz jest bardzo utalentowanym

autorem tekstów i głównym gitarzystą.

Grał w wielu różnych zespołach, takich

jak Prelude to Ruin, żeby wymienić tylko jeden.

Thrash nie był jego mocną stroną, ale lubi

wszystkie rodzaje ciężkiej muzyki. Myślę, że

zdecydowanie wczuł się w ten styl. On naprawdę

wnosi wiele do tego projektu, jest bardzo

utalentowanym muzykiem i bardzo kontaktową

osobą, z którą można łatwo się dogadać. W

zasadzie wszyscy członkowie zespołu są teraz

bardzo życzliwi wobec siebie, dlatego świetnie

razem się bawimy. Nie ma już więcej gadania

za plecami i nastawiania członków przeciwko

sobie. Dla mnie jest to negatywny sposób podejścia

do spraw i nieszczęśliwy sposób na życie.

Wasze teksty raczej dotykają tematów ważnych...

Mam rację?

Tak, podobnie jak Atrophy, teksty są dla nas

bardzo ważne. Naprawdę lubimy pisać o sprawach

społecznych, o tym co dzieje się w dzisiejszym

świecie. Zdecydowanie nie przepadamy

za tekstami typu krew i flaki, choć lubię

taką muzykę. Po prostu tekstowo nie jest dla

nas.

Okładka "Nations Divide" zawiera elementy,

nawiązują do tematów płyty, ale też symbole,

które jednoznacznie kojarzą się z Atrophy...

Tak, chcieliśmy włączyć do tego dzieła pewne

niuanse kojarzące się z Atrophy. Jak już mówiłem,

nikt z nas nie chciał tak naprawdę

opuścić Atrophy. Chcieliśmy po prostu pójść

o krok dalej.

Jak powstaje Wasza muzyka? Pracujecie nad

nią w starym stylu, czyli w sali prób? Czy

wymieniacie się plikami i pracujecie nad swoimi

partiami we własnych domach?

Nie, robimy to po staremu. Wchodzimy do

sali, ktoś wymyśla riff i pracujemy nad nim godzinami,

aby stworzyć utwór. To moja ulubiona

część grania muzyki. Jeśli trzeba, będę pracował

nad sekcją kompozycji godzinami i

cieszył się jej każdą minutą. Zawsze myślimy o

tym, jak sprawić, żeby było szybciej, ciężej lub

fajniej, z uderzeniami lub przesterami itp. Myślę,

że kiedy gitarzysta nagrywa riffy w domu i

składa całe kawałki, dodając perkusję itd., to

po prostu zabija cały utwór. Uważam, że perkusista

i gitarzysta naprawdę muszą się spotkać,

aby znaleźć odpowiednie tempo i uderzenia

perkusji, aby utwór był jak najlepszy. W

taki sposób zrobiłbym to z Chrisem i w taki

sposób zrobiłbym to z Jamesem (oryginalny

basista Atrophy i autor tekstów). Tak jak powiedziałem,

to jest największa frajda, współpraca

z gitarzystą. Gram do gitary. Dla mnie

gitara rytmiczna jest wszystkim.

Dla każdego zespołu bardzo ważne jest koncertowanie.

Jak wam idzie w tej kwestii?

Ostatnio graliśmy dużo koncertów, ale przez

pewien czas koncertowanie było trudne, bo

wszystko było zamknięte. W końcu wszystko

zaczęło się tutaj otwierać. Myślę, że kiedy wy-

SCARS OF ATROPHY

39


damy pełny album, będziemy mieli więcej

okazji do wyruszenia w trasę.

Pamiętasz początki Atrophy? Co spowodowało,

że chcieliście założyć zespół i grać

thrash?

Tak, pamiętam to doskonale. Grałem na perkusji

w magazynie, gdy rozległo się pukanie do

moich drzwi, a byli to Chris Lykins i James

Gulotta. Grali oni w zespole o nazwie Heresy.

Inny zespół z drugiej strony magazynu powiedział

im o mnie. Słyszeli moją próbę i powiedzieli,

że chcą, żebym przyszedł sprawdzić ich

zespół, ponieważ potrzebują perkusisty, który

grałby na podwójnej stopie i trochę szybciej

niż to, co mieli do tej pory. Następnego dnia

James przyszedł do mojego domu i przyprowadził

mnie na próbę. Pomyślałem, że jest

fajnym gościem, ale kiedy zobaczyłem Chrisa

Lykinsa grającego na gitarze rytmicznej, pomyślałem,

że jest zajebisty. Niestety nie mogłem

wtedy usłyszeć, jak śpiewa Brian. Właściwie

myślałem wtedy, że ich zespół jest do bani,

ale byłem o wiele lepszy od ich perkusisty i

szczerze mówiąc, nie miałem wtedy nic do roboty,

więc pomyślałem, że spróbuję zagrać z

nimi i zobaczę, co się stanie. Na pierwszej pełnej

próbie pracowaliśmy nad "Product of The

Past", który później znalazł się na "Socialized

Hate" i był to najlepszy utwór, który kiedykolwiek

współtworzyłem. Myślę, że od tego momentu

wszyscy wiedzieliśmy, że tworzymy coś

naprawdę dobrego.

Foto: Scars Of Atrophy

Czy towarzyszące Wam wtedy marzenia w

jakiś sposób zrealizowały się? Czy też prowadząc

teraz z Scars Of Atrophy ciągle próbujesz

zrealizować młodzieńcze marzenia?

Wszystkie moje marzenia się spełniły, ponieważ

byliśmy w stanie nagrać albumy, odbyć

trasę po świecie z Sacred Reich, trasę z Coroner

i wieloma innymi wspaniałymi zespołami.

Byliśmy w wielu czasopismach, co było po

prostu niesamowite. Mogliśmy nagrywać z legendą

w postaci Billa Metoyera. Bill naprawdę

nam wiele ułatwił i był wspaniałą osobą

do pracy nad naszym pierwszym albumem.

Czuliśmy się z nim bardzo komfortowo i to

było wspaniałe doświadczenie. Nagraliśmy z

nim oba albumy. Byłem dosłownie cztery lata

po ukończeniu szkoły średniej w trasie po

świecie. To niesamowite. A to, że ludzie wciąż

wspominają o Atrophy jest po prostu niebywałe.

Kiedy wychodzę do klubów tutaj w Arizonie

lub poza granicami kraju, ludzie cały

czas do mnie podchodzą. Nie mogę uwierzyć

we wpływ, jaki mieliśmy na innych.

Kiedy zorientowaliście się, że nowi fani

ponownie zaczęli wspominać o Atrophy i

bardzo chętnie sięgać po ich płyty?

Zawsze o tym wiedziałem, szczególnie tutaj w

Arizonie, gdzie mieszkałem, ale kiedy pojawił

się Facebook, ludzie zaczęli o tym mówić jeszcze

bardziej. Kiedy jeden z fanów zapytał

mnie, czy mógłby założyć stronę Atrophy na

Facebooku, zauważyłem rozmiar tego rozgłosu

i to, że staliśmy się szanowani za granie prawdziwego

thrashu. Nie zdawałem sobie sprawy,

jak bardzo byliśmy popularni. I nie mogłem

uwierzyć, jak młodzi byli niektórzy z nowych

fanów. Ci ludzie nawet nie urodzili się, gdy

nasz pierwszy album się ukazał. Po prostu było

to szalone.

Czy kwestia rozpadu Atrophy na początku

lat 90. była podobna do tego, co zdarzyło się

niedawno w latach 2000.?

Atrophy w latach 90. rozpadło się, ponieważ

Chris opuścił zespół, aby studiować medycynę,

co było jego planem przez cały czas. Był

kręgosłupem i motywatorem zespołu, więc

kiedy odszedł, staraliśmy się utrzymać to

wszystko razem, ale moim zdaniem nie mieliśmy

szans zrobić tego bez niego.

Podejrzewam, że materiał na pełny album

Scars Of Atrophy jest już gotowy? Czego w

najbliższym czasie możemy spodziewać się z

Waszej strony?

Tak, mamy co najmniej dwanaście napisanych

kompozycji, które są po prostu niesamowite.

Teraz nagrywamy, więc mam nadzieję, że

wkrótce coś wydamy. Jak już wspomniałem,

szukaliśmy jakiegoś kontraktu płytowego, ale

nie jestem pewien, czy istnieją już dobre kontrakty

płytowe. No, chyba że jesteś dużym zespołem.

Więc może po prostu wydamy to

własnym sumptem. Zdobędziemy dobrą dystrybucję

od jakiejś firmy i zobaczymy, co się

stanie. Ale dla mnie zawsze chodziło o granie

muzyki, jamowanie z moimi przyjaciółmi,

tworzenie super zabójczych utworów i jeśli

ludziom się to spodoba, to tym lepiej! Chcę,

żeby ludzie zrozumieli, że jedynym powodem,

dla którego założyliśmy Scars of Atrophy,

było to, że Atrophy było rzekomo skończone.

Zawsze widziałem siebie jako członka Atrophy

i to jest jedyny zespół, w którym kiedykolwiek

chciałem być. Nie myślałem o tym,

aby były dwie kapele w tym samym czasie,

Scars Of Atrophy i Atrophy. Mam więc nadzieję,

że nasi thrashmetalowi przyjaciele zrozumieją,

że po prostu kochamy grać muzykę i

chcemy wydać coś nowego dla nich i dla nas!

Oczywiście nadal będziemy grać utwory Atrophy

na żywo. Bardzo dziękuję za wywiad.

Świetne pytania! Do zobaczenia na trasie!

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

Foto: Scars Of Atrophy

40

SCARS OF ATROPHY


HMP: Cześć Marcin! Miło, że znalazłeś

chwilę na rozmowę z Heavy Metal Pages.

Jak się miewasz w niedzielny wieczór?

Marcin Konieczny: Hej Adam! Dzięki Wam

za zaproszenie. Bardzo w porządku. Emocje

już powoli opadają po wyczekanym wydaniu

debiutu, także myśli wracają trochę na ziemię

i wraca codzienność, ale nadal bardzo pozytywnie.

No właśnie miałem poruszyć kwestię chyba

najważniejszego wydarzenia dla zespołu

Pandemic w ostatnich tygodniach. Jakie to

uczucie mieć w końcu ten fizyczny egzemplarz

w dłoniach?

Fizycznie, jeszcze na dziś, po niego niestety

nie sięgnęliśmy. Musimy jeszcze chwilę poczekać,

bo cały nakład jest już, z tego co się dowiedzieliśmy,

po stronie Awakening Records,

na etapie ostatniego dopięcia i w niedługim

czasie część fizyków wyruszy do nas przesyłką.

Ciężko powiedzieć jakie to będzie uczucie jak

już położymy na CD-kach ręce, ale nawet w

takiej formie jak teraz, gdy debiut wylądował

w formie cyfrowej, ze swojej strony mogę powiedzieć

że odczuwam mega dużo pozytywnych

emocji! Trochę duma, radość z domknięcia

jakiegoś rozdziału, ale też ulgę. Myślę,

że długo dusiliśmy te emocje i takie wydarzenie

to jak katalizator tego wszystkiego.

Nowy Etap

Końcem marca 2023 roku pojawił się oficjalnie wyczekiwany album krakowskiej

grupy Pandemic. Tym samym dołączyli oni do grona polskich zespołów

zadomowionych w chińskiej wytwórni Awakening Records z materiałem nazwanym

"Crooked Mirror". Z tej okazji umówiłem się na wymianę zdań z gitarzystą

Marcinem Koniecznym, żeby wyciągnąć parę informacji na temat najświeższych

wydarzeń. Wiadomo - rozmowa oscylowała głównie o płycie, ale nie obyło się też

bez kilku ważnych kwestii… Zresztą, przekonajcie się sami. Przed Wami krótki,

ale myślę, że rzeczowy, zapis zaistniałej sytuacji.

cji, o których mówiłeś wyżej - zdałem sobie w

sumie przed chwilą sprawę, że premiera albumu

zbiegła się prawie, o kilka dni, z kolejną

rocznicą odejścia waszego przyjaciela i gitarzysty,

Sebastiana Wikara... Wiem, że jest

nadal w waszych sercach. To chyba też w

dużej mierze dla niego ten album...?

Myślę, że zdecydowanie. Działalność Pandemic

jako Pandemic, począwszy od składu,

przez charakter tej muzy, stoi trochę na podwalinach

pracy i serducha które Sebastian w

to włożył. Nawet na debiucie muzyka Sebastiana

znalazła swoje miejsce: jeden z

utworów, "Destined for the Gutter", złożyliśmy

w całość na podstawie intra i kilku riffów,

Będąc na waszym koncercie w Poznaniu przy

okazji imprezy Heavy Artillery II na scenie

w utworze "Deaf Nite", tym właśnie, który

ozdabiał grą Sebastian, pojawił się na wokalu

Piotrek Drobina, który również był częścią

Pandemic. Nie kusiło, żeby i na "Crooked

Mirror" coś zaśpiewał?

Hmmm, wiesz co, nie pojawił nam się ten pomysł

w głowie przy nagrywaniu tego albumu.

Piotrek był, i nadal jest zresztą, ważną częścią

historii Pandemic jako wokalista-basista jeszcze

sprzed EP "Deaf Nite". Myślę, że w ramach

tej EP-ki, memoriału dla Seby, na którym

udzielili się wszyscy członkowie którzy

mieli okazję z nim grać pod tym szyldem, to

było super elementem. Teraz Piotrek ma na

głowie swoje rzeczy, jak świetny zresztą

Species, a my osadziliśmy się z Gniewkiem w

roli wokalisty, nie wspominając o tym, że to są

z perspektywy wokalnej, melodycznej, jego kawałki.

Myślę, że tam gdzie mamy ten wspólny

historyczny mianownik z Piotrkiem zawsze

znajdziemy miejsce żeby pośpiewać/zagrać razem,

jak chociażby "Deaf Nite", pod warunkiem,

że też pozostanie chętny żeby do nas

doskoczyć. Natomiast "Crooked Mirror" to

nowy etap, nowy rozdział nas jako zespołu.

Myślę, że dlatego pomysł sam nie wpadł do

Pamiętasz jak to się zadziało, kto pierwszy

podjął temat, skąd wzięło się w historii Pandemic

Awakening Records?

Temat Awakening Records towarzyszył nam

w zasadzie od etapu zakończenia prac nad finalnym

mixem i masterem, czyli gdzieś w okolicach

lipca zeszłego roku. Wiedzieliśmy o

nich oczywiście wcześniej, widząc efekty ich

współpracy z innymi zespołami z kraju jak

Pandemic Outbreak, Species, Frightful. Towarzyszył

nam ten label, natomiast trzeba

przyznać że to nie był pierwszy wybór. W

sumie nie wiem czemu nie uderzyliśmy do Li

Menga od razu, natomiast początkowo uderzaliśmy

z gotowym materiałem do innych wytwórni

zza granicy - tutaj czasami odbiło się to

bez odpowiedzi, czasem bezpośrednim "nie",

finalnie zdecydowaliśmy się podesłać wszystko

do Awakening i dzień później dostaliśmy

pozytywną odpowiedź. W międzyczasie odezwała

się do nas inna wytwórnia, też zainteresowana

tematem, ale już stwierdziliśmy, że nie

będziemy kombinować. Myślę, że to był dobry

wybór.

Czas pokaże, czy był dobry, jednak już teraz

można stwierdzić, że wytwórnia ta robi dla

polskich zespołów dobrą robotę. Wspomniałeś

kilka załóg, które też wydały u nich swoje

krążki. Chciałem na moment wrócić do emo-

Foto: Pandemic

które Seba jeszcze po sobie zostawił. Dostaliśmy

zgodę jego rodziców, żeby to wykorzystać

i rozbudować ten utwór o swoje cegiełki i tak

o to jest. Można więc powiedzieć, że Sebastian

towarzyszy nam też i na tej płycie.

głowy. A kto wie, może w przyszłości znajdziemy

miejsce i na taką kolaboracje na nowych

utworach.

Jasne, tak też sobie pomyślałem, że ten album

otwiera nowy etap w historii grupy.

Skład się ustabilizował, materiał jest świeży

i premierowy. Chciałem zapytać teraz o sesję

do "Crooked Mirror". Jak wspominasz czas

w studio?

Studio to była długa przygoda, masa pracy,

stresów, ale też naprawdę dobrej zabawy i myślę,

że czas większego "zżycia" się między nami.

Temat studia to w ogóle grubsza sprawa,

bo poszliśmy w to nagrywanie z dość dużym

nastawieniem pokroju DIY - zgadaliśmy się z

moim kumplem, właścicielem Uphill Productions,

tak naprawdę niewielkiego i młodego

studia, na te sesje. To sprawiło, że atmosfera i

PANDEMIC 41


formuła były bardzo luźne, ale też z perspektywy

czasu myślę, że w niektórych momentach

można było mocniej tę śrubę dokręcić.

Nie były to bynajmniej rejestracje nieprofesjonalne,

w znaczeniu że podeszliśmy do tego na

30%, ani że realizator był cienki. Po prostu

przy następnej okazji będę jednak raczej chciał

pójść do kogoś kogo nie znamy personalnie i

kto też czasem przyciśnie nas mocniej.

Idąc dalej tym tropem, chciałem dopytać już

o stricte pracę Ciebie jako gitarzysty. Głównie

jak sobie układaliście nagrania razem z

Wiktorem?

Wiesz co, wydaje mi się że na dzień dzisiejszy

udało nam się wypracować naprawdę mocną

równowagę. Z mojej perspektywy, my mamy

zdecydowanie odmienne style i podejście do

grania na instrumencie, co natomiast można

myślę wykorzystać do naprawdę dobrego efektu

i uzyskania szerokiego spektrum motywów

i smaczków w ramach kawałka, albumu, i tak

dalej. My nigdy nie ustalaliśmy kto będzie gitarą

prowadzącą, a kto rytmiczną, bo w sumie

oboje pełniliśmy funkcje prowadzącej w Pandemic

w ciągu historii tego zespołu. Teraz to

wychodzi zawsze jakoś tak naturalnie, że staramy

sobie zostawić wzajemnie miejsce na

Foto: Pandemic

popisy w solówkach, w ramach jakiegoś utworu,

albo jeden z nas bierze jedno solo w ramach

całego utworu jeśli ma to przygotowane,

opracowane i brzmi to fajnie z perspektywy

pozostałych członków.

Zdziwiło mnie bardzo, ale też od razu zostałem

fanem waszego intro, czyli "Genesis

of The Crooked Mirror". Absolutnie fantastyczny

kawałek, natchniony i nasycony

wielką wrażliwością. Kto wpadł na pomysł

tak znakomitego wprowadzenia w resztę

albumu?

Tu ukłon w stronę Gniewka. To nasz chłopak

wielu talentów, bo poza basem, śpiewaniem,

jest pojedynczym autorem albo współautorem

sporej części riffów gitarowych na debiucie.

Chcieliśmy jakoś wprowadzić w cały album i

któregoś dnia Gniewko podesłał nam to intro

na dwie gitary - brzmiało super, więc nawet

ani ja, ani Wiktor nic nie dodawaliśmy ani

zmienialiśmy. W studio tak samo, nagrałem je

w duecie właśnie z Gniewkiem.

Racja - intro brzmi super, ale dalej też jest

dobrze. Słucham i słucham "Crooked Mirror"

przekonując się coraz bardziej. Wiesz, rozmawiałem

chwilę z Wiktorem prywatnie i w

Foto: Pandemic

sumie tak doszedłem do wniosku, że moje

lekkie uprzedzenie i doszukiwanie się "lekkości"

spowodowane było tym, że ja ostatnio

bardzo dużo obcuję z thrashem w jego brutalnej

odsłonie. Na waszej płycie jest z kolei

więcej techniki, też pojawia się klimat heavy

metalowy jak w otwierającym "Caged-

Estranged" czy wspomnianym przez Ciebie

wyżej "Destined For The Gutter". Wyszło to

tak samo z siebie czy to efekt świadomego

działania?

Pewnie, rozumiem. Wiesz co, z mojej perspektywy

to jest w pełni świadome. Pandemic to

jest w ogóle teraz bardzo zróżnicowany twór,

bo każdego z nas ciągnie na naprawdę różne

strony jeśli chodzi o samą estetykę thrashu.

Melodyka, nietypowe tempa, nieprzesterowane

partie, tak jak wspomniałeś - trochę nawiązania

do heavy, a z drugiej strony agresja i

pędzenie na złamanie karku, oraz szczypta

brudu. Przez te różnice między nami długo

staraliśmy się te elementy poskładać w ramach

jednego tworu, nie zadowalając się przy tym

papką bez wyrazu i charakteru. Wydaje mi się,

że "Crooked Mirror" jest tego efektem i to

jest coś co chcieliśmy osiągnąć, żeby każdy z

nas miał tam tą swoją przestrzeń, żeby to było

różne, ale zachowało nadal tę spójność. Na pewno

nie jesteśmy najbardziej brutalną, agresywną

załogą we współczesnym thrashu. Tak samo

ciężko mówić o nas w kategoriach wirtuozerii

czy topowych, technicznie złożonych kapel.

I dobrze, nie o to nam chodzi, a na pewno

nie mi. Czy to zostało wykonane dobrze i oddaje

moje słowa - mam nadzieję, że tak. Czas

pokaże.

Wiadomo, czas zawsze jest najlepszym recenzentem

i weryfikatorem. Zgodzić się jednak

możesz, że jesteście innymi muzykami

niż na początku swojej drogi…

To z pewnością. Z czasem przychodzą nowe

umiejętności, człowiek i jego podejście się

zmienia. Sam na to patrzę z perspektywy tej

płyty co do swojej twórczości: najstarszy numer

na tej płycie to "Necessary Insanity", myślę

że spokojnie z jakiegoś 2015/2016 roku,

jeszcze napisany przeze mnie przy Sebie i pod

wokal Piotrka. Najmłodszy to chyba "Ignorance

is Bliss", też mojego pióra na bazie riffu

Gniewka - dla mnie przestrzał niesamowity.

Fajnie w sumie na to spojrzeć z perspektywy

czasu i trochę gdzieś obejrzeć swoją drogę.

Hmm… w sumie możliwe, że "Gambler's Fortune"

jest starszy, ale to pióra Gniewka, także

nie mogę tego 100% zweryfikować. Biorąc natomiast

pod uwagę moją perspektywę to wciąż

długa droga między "Necessary…" a "Ignorance…".

Chwilę odpocznijmy od "Crooked Mirror".

Wspomniałeś w sumie, przed chwilą, drogę

siebie jako muzyka, ale teraz chciałbym podpytać

o inspiracje. Pamiętasz swoje pierwsze

płyty czy wykonawców, którzy dali impuls

żeby sięgnąć po instrument?

Jak patrzę z perspektywy czasu to za chwycenie

za instrument odpowiada zdecydowanie

Black Sabbath, Dio, Ozzy Osbourne i jego

kariera solowa. Myślę, że też Iron Maiden.

Sądzę, że impuls twórczy natomiast przyszedł

dopiero po zapoznaniu się z Megadeth. To

jest zespół który zawsze notuje w moich top

czterech największych inspiracjach do grania i

pisania w ogóle. Poza tym na pewno Death,

solowa twórczość Marty'ego Friedmana czy

Coroner. Gdzieś po drodze ważnym odnoś-

42 PANDEMIC


nikiem były dla mnie też kapele z trochę innej

sceny, jak Van Halen i Extreme. Nadal bardzo

lubię ich słuchać, ale nie wiem czy kiedykolwiek

będę się czuł na tyle swobodnie z techniką

i tym stylem, żeby luźno inkorporować

w stylistykę Pandemic.

Ten Megadeth faktycznie słychać w Pandemic.

Przebrzmiewa również Toxik czy Forbidden...

Tak, to zdecydowanie ta scena. Toxik, Forbidden,

ogólnie amerykańska scena to też te

składy, które bardzo lubił Szarpał, choć wiadomo,

nie tylko. Myślę, że znaleźliśmy właśnie

na tej bazie wspólny język i pobrzmiewa to

do dzisiaj.

Naturalnie. To dobrze, kiedy ludzie grający

razem się dogadują i umieją dopasować.

Przecież Wiktor brutalniej młóci w Gallower,

a w Pandemic pokazuje swoje drugie

oblicze. Chciałem jeszcze zapytać o tytuł i

okładkę. Była jakaś burzliwa debata czy

raczej jednogłośnie padło na efekt już znany?

Okładka miała rzeczywiście kilka wersji.

Początkowo koncept był inny natomiast

pewne elementy zostały te same. Ja chciałem

pójść w stronę troszkę inną - dama z opaską na

oczach przed dość ozdobnym lustrem z

wykrzywionym obliczem, zza którego wyłania

się ręka. Po bokach nawet były kurtyny. Chłopaki

ostudzili ten mój temperament i zapał,

proponując odmienny kierunek. Jednak finalnie

wszyscy klepnęli to co mamy widoczne

teraz, także udało się gdzieś wypracować kompromis

z satysfakcjonującym efektem.

A teksty? To domena Gniewka czy któreś

powstały wspólnie?

Wiesz co, teksty w zasadzie pisze każdy. Na

płycie mamy teksty Gniewka, mamy teksty

moje, mamy teksty Wiktora, mamy teksty

które pisaliśmy wspólnie na bazie jakiegoś

konceptu. Nie ograniczamy się - dopóki

Gniewkowi jest okej z zaśpiewaniem tego, co

nam siedzi w bani, to wszystko się spina.

Rozumiem, że inspirują Was wszelakie tematy?

Z tekstami mamy tak, że jeśli wpadnie nam na

tapetę coś interesującego - wydarzenie, motyw,

jakaś idea, doświadczenie - to po prostu o

tym piszemy. Wiadomo, staramy się trzymać

pewnej formuły i tematyki, która jest nam w

jakiś sposób bliska i spójna z muzą. Ale rzeczywiście,

jest to szerokie pole inspiracji.

No i nie boicie się sięgać po cięższy kaliber -

"Fog Of Birkenau" jest tego dowodem. Nie

jest łatwo pisać o takich tematach...

Prawda. Swoją drogą pamiętam sytuację po

pierwszym koncercie Pandemic po śmierci

Szarpała, kiedy zaczynaliśmy tworzyć nowe

kompozycje, wyszliśmy właśnie na scenę z

"Fogiem". Dostaliśmy feedback od jednego z

uczestników koncertu, że trochę za mocno, za

grubo z tym utworem. Ale dlaczego o tym nie

śpiewać i nie mówić w rzeczywisty sposób?

Pod tym względem nie czujemy ograniczeń.

Ja uważam, że o tym trzeba śpiewać i mówić

jak było. Trzeba umieć się zatrzymać i znaleźć

refleksję... Dla mnie, na przykład, trochę

osobisty jest "Gambler's Fortune". Często

spotykasz się w rozmowach z fanami po koncertach,

że pewne teksty są komuś bliskie i

chce podzielić się tym z wami?

Foto: Pandemic

Rozumiem. Nie, szczerze mówiąc to nie.

Natomiast myślę, że może tak być. Myślę, że

dla nas też i muzyka, i teksty są czasem przelaniem

pewnych wewnętrznych przeżyć, przemyśleń,

emocji na papier. Dla mnie tekst "The

Juggernaut", w sposób może niebezpośredni,

też w pewnym sensie znajduje takie wewnętrzne

odzwierciedlenie. Jeśli te utwory mogą

rezonować, a szczególnie skłaniać właśnie do

takiego, jak to określiłeś, zatrzymania i refleksji

- to dobrze.

Foto: Pandemic

Jak najbardziej. Myślę, że może to być

dobrym zakończeniem naszej krótkiej, aczkolwiek

treściwej, myślę, rozmowy. Zanim

jednak to nastąpi chciałem, żebyś przybliżył

terminy jakichś szczególnych koncertów

Pandemic w tym roku...

Bardzo mi miło i cieszę się, że mogłem w niej

uczestniczyć! Na ten moment nie ma tego

wiele - zapraszam 15 lipca na Live and Burn

Festival w Leśniczówce, w Chorzowie. Niby

połowa roku już za niedługo, ale jeśli chodzi o

występy jeszcze dużo pracy przed nami. Coś w

tym temacie trwa i się rozkręca, ale na ten moment

jeszcze nie mamy szczegółów. Jedno jest

pewne, że występów będzie na pewno więcej

jeszcze w tym roku, a wszystkie informacje

będziemy wrzucać na bieżąco na naszych mediach

społecznościowych.

No to więc zdecydowanie warto tam zajrzeć

i zostać na dłużej! Cóż, mi również było miło

pogawędzić! Życzę dużo zdrowia i powodzenia

na koncertach!

Jeszcze raz serdeczne dzięki za zaproszenie i

do zobaczenia pod sceną - najszybciej jak tylko

się da!

Adam Widełka

PANDEMIC 43


HMP: Jesteście dla mnie zespołem znikąd.

Jak to się stało, że do tej pory nic o Was nie

słyszałem? Czy ten problem mogą mieć też

inni fani heavy metalu w Polsce?

Jakub Wróbel: Nie jest to dla nas zaskoczenie

- poza "Path To The Unknown" mamy

na swoim koncie dwie demówki, których w

ogóle nie promowaliśmy, a dodatkowo nie

graliśmy też ogromnej liczby koncertów po

całej Polsce, więc naturalne, że dla większości

osób jesteśmy nieznanym tworem. Miejmy

nadzieje, że jednak w najbliższym czasie się to

zmieni.

Wspomniany debiutancki album "Path To

The Unknown" też dotarł do nas z opóźnieniem…

Jakub Wróbel: Krążek ujrzał światło dzienne

w grudniu 2022r., ale proces nagrywania zaczęliśmy

na początku 2019r. - ten album to

jedno wielkie opóźnienie. (śmiech) A tak na

poważnie to początkowo album wypuściliśmy

w formie cyfrowej i planowaliśmy wydanie fizyczne

własnymi siłami. Jednak niedługo po

premierze odezwał się do nas Piotrek z Defense,

materiał bardzo mu siadł i zaproponował

współpracę - zgodziliśmy się. Jednak

zanim faktycznie udało nam się spotkać,

obgadać wszystko minęło chwilę czasu. Dodatkowo

gdy cały proces już ruszył, to z racji

różnych problemów logistycznych mieliśmy

Wygnaniec

Excul powstał w Zamościu w roku 2011, ale myślę, że wtedy o zespole

wiedział jedynie Vlad Nowajczyk. No, chyba że ktoś był z rodziny chłopaków,

albo przez przypadek trafił na ówczesne nieliczne koncerty kapeli. Niemniej ten

stan rzeczy powinien się zmienić. Ich debiutancki album "Path To The Unknown"

robi wrażenie i fani thrash metalu powinni go poznać. Z nadzieją, że tak się stanie

Zapraszam Was do rozmowy, którą przeprowadziłem z filarami zespołu, Jakubem

Wróblem i Bogdanem Sroką.

kolejną obsuwę i suma sumarum między premierą

w sieci a fizycznym wydaniem zrobiło

się pół roku różnicy.

Gracie pełen energii i mocy oldschoolowy

thrash, ale tak dobrze, że człowiek dziwi się,

że Exul to polska kapela...

Jakub Wróbel: Miło! No niestety thrash w

ostatnich latach w naszym kraju nie cieszy się

zbyt dużą popularnością - mało jest większych

gigów, na festiwalach można trafić tylko na

pojedyncze thrashowe kapele, na pewno to

nie służy popularyzacji tego gatunku. Wydaje

mi się, że gatunek trochę zabrnął w ślepą

uliczkę - zdecydowana większość dąży do próby

odtworzenia legend lat 80., jednocześnie

nie próbując wzbogacać muzyki o coś nowego,

dodania czegoś od siebie co sprawiłoby, że nie

jest się kolejną kapelą na siłę próbującą cofnąć

Foto: Exul

się w czasie. Coś, co nie ewoluuje niestety powoli

ginie. Brak tej świeżości na pewno nie

jest zachęcająca dla nowych słuchaczy, a im

ich mniej, tym mniejsza liczba kapel - naturalna

kolej rzeczy. Tu dla kontrastu można spojrzeć

na scenę około black metalową, która w

ostatnich latach przeżywa rozkwit - powodem

jest rozwój gatunku i masa kapel, które mają

naprawdę ciekawą muzykę do zaoferowania.

Jeśli porówna się dzisiejsze blackowe granie,

do protoplastów z lat 80. czy Skandynawów z

początku 90. to jest to totalnie inne muza.

Porównując natomiast pierwsze wydania

thrashowe i dzisiejsze dokonania - różnica jest

bardzo mała. Mimo że nasz debiut jest opisywany

jako "oldschool thrash" nie chcielibyśmy

tatuować sobie tego na czole - pisząc nowy

materiał staramy się odrobinę wychodzić poza

te ramy, miejmy nadzieje, że nie czeka nas w

przyszłości lincz z tego powodu. (śmiech)

Bogdan Sroka: Wydaje mi się, że thrash w

takim wydaniu jest w Polsce swego rodzaju niszą,

którą fajnie byłoby zagospodarować. Z

drugiej tak jak powiedział Kuba, nie chcemy

się zaszufladkować i odgrzewać w kółko tego

samego kotleta. Już teraz widzimy to po naszych

wstępnych pomysłach na nowy materiał,

że nasza muza ewoluuje. Thrash oczywiście

pozostanie w naszych korzeniach, ale nie

mamy zamiaru stać cały czas w tym samym

miejscu, i planujemy rozbudowywać nasz styl.

W recenzji napisałem, że Wasz thrash inspirowany

jest pierwszymi dokonaniami Testament

i Exodus. W jakim stopniu zgadzacie

się z moim spostrzeżeniem? Jakie płyty i

zespoły naprawdę zainspirowały Was do

tworzenia muzyki?

Jakub Wróbel: Nie umiem wskazać dokładnej

inspiracji - na pewno nie piszemy muzy na

zasadzie "chcemy grać jak XYZ" i tego się trzymamy

- riffy powstają spontanicznie, a kto co

w tym słyszy to już subiektywna kwestia. Na

pewno gdzieś tam za młodu skorupka nasiąknęła

klasyką, czyli wspomniany Testament,

Exodus, Metallica, Overkill, Slayer, Heathen.

Jeśli chodzi o konkretne płyty to, jest

kilka, do których mam ogromny sentyment i

na pewno pchnęły mnie w kierunku pisania

muzyki - "Human Factor" Metal Church

(aczkolwiek uwielbiam wszystkie płyty Metal

Church z niestety nieżyjącym już Mikiem

Howe), "By Inheritance" Artillery, "Master

Of Puppets" wiadomo kogo i mniej thrashowo

- "Blizzard of Ozz" Ozziego i "Static

Age" Misfits. W ostatnich latach totalnie zajarałem

się dwoma pierwszymi albumami

Dissection - "The Somberlain" i "Storm of

The Light's Bane". A przechodząc całkiem do

współczesności - patrząc na podsumowanie

roku na Spotify to, albumy z 2022r., których

słuchałem najwięcej to "Lifeblood" In Twilight's

Embrace, "Loner" Hangman's Chair i

"Zeal & Ardor" od Zeal & Ardor.

Bogdan Sroka: Ach ten Testament. Mnóstwo

osób o tym mówi, że się im z nimi kojarzymy.

Choć przyznam, że ja tego za bardzo

nie czuję tutaj jakieś wielkiego podobieństwa.

Może chodzi o to, że nie gramy po prostu jak

najszybciej na złamanie karku, a do tego lubimy

dużą dozę melodyjności? Ale przecież nie

tylko Testament tak gra. A do tego wokalowo

to ja mogę Chuckowi buty czyścić, czy raczej

kamizelkę pastować. (śmiech) Co do Exodusa

to tak się składa, że zawsze lubiłem styl gry

Gary'ego Holta. Ma bardzo charakterystyczne

solówki, no i oczywiście świetne, ciekawe

riffy, które mega fajnie się gra. Gitarowo zdecydowanie

jedna z inspiracji. Podobnie jak

Kuba wskazałbym również na Heathen, i

Metal Church, który też uwielbiam. Do tego

zdecydowanie Pariah, (zwłaszcza na "Blaze of

Obscurity", Michael Jackson na wokalu robi

robotę!), "Twisted into Form" Forbidden,

Fallen Angel "Faith Fails", oraz całościowo

Paradox z Niemiec. A jakbym miał wymienić

taką pierwotną inspirację do gry i tworzenia,

to oryginalny nie będę. Po tym jak za gówniarza

w podstawówce usłyszałem "Fight Fire

44

EXUL


With Fire" nic już nie było takie samo i to

właśnie Metallica jest zespołem, który zapoczątkował

u mnie fascynację ciężką muzą. Na

koniec jeszcze wspomnę, że spoza ostrzejszego

spektrum muzycznego mam ogromną

słabość do Deep Purple, lubię też posłuchać

basowych wygibasów w funku, a ostatnio

wkręciłem się też w future funk. Natomiast

zespołem, do którego wracam chyba najczęściej,

jest mój ulubiony przedstawiciel N.W.

O.B.H.M., czyli Tank (oczywiście klasyczny z

Algy'm, a nie jakiś tam podrabianiec!).

Może to Was zdziwi - mnie to zdziwiło - ale

Wasza płyta i muzyka na niej zawarta przypomniała

mi demo Testora "The Torment".

Słyszeliście kiedykolwiek ten zespół i ich demo

z 1989 roku?

Bogdan Sroka: Nigdy nie słyszałem, ale po

odsłuchaniu muszę przyznać, że zaskoczyłem

się jakością nagrania. Jak na polskie demo z

tamtych lat brzmi naprawdę świetnie, a do tego

muzyka mega spoko. Sprawdziłem, że zespół

ma w dorobku kilka płyt. To, co na szybko

obczaiłem to, wpadło mi w ucho, na pewno

jeszcze porządnie przesłucham. Dzięki

za rekomendację. (śmiech)

Jednak Wasze brzmienie jest bardziej współczesne

niż oldschoolowe. Nie chodzi mi, że

gracie metalcore'a czy groove, ale korzystać z

dobrodziejstw współczesnego studia nagraniowego…

Jakub Wróbel: Zależy co masz na myśli mówiąc

"oldschoolowe brzmienie" - mi od razu

na myśl przychodzą brzmienia lo-fi, które są

popularne ostatnimi czasy. Nie jestem fanem

tego typu produkcji, brzmienie albumu jest

dla mnie tak samo ważne jak i utwory które,

na nim są - niedbała produkcja to w mojej

opinii wsadzenie sobie przez zespół kija w

szprychy na samym wejściu. Jeśli chodzi o

"Path To The Unknown" to nie mieliśmy jakiegoś

z góry zdefiniowanego brzmienia docelowego

- było to na zasadzie raczej "wyjdzie w

praniu". Staraliśmy się, po prostu uzyskać jak

najlepiej brzmiący album korzystając ze

sprzętu i umiejętności, które posiadamy. Na

pewno grając muzykę kojarzoną z oldschoolem

chcieliśmy nadać jej trochę powiewu

świeżości - niech całość jednak nie brzmi, jakby

było robione 35 lat temu. Ogólnie wszystko

nagraliśmy sami w domowym zaciszu i salce

prób, a miksem zająłem się osobiście. Może

warto wspomnieć, że pracując przy naszym

albumie, gdzieś tam jako referencje miałem

album Power Trip "Nightmare Logic" -

moim zdaniem doskonale łączy mocno klasyczne

brzmienie gitar z nowocześnie wyprodukowaną

całością. Tak według mnie powinien

brzmieć oldschoolowy thrash, a nie na

zasadzie "nagrywane pisuarem".

Foto: Exul

N-ty raz tego samego utworu i niestety to

bardzo częsta bolączka zespołów z fali tzw.

"modern thrashu". Nie brakuje tam techniki,

precyzji i szybkości, ale kawałki są pisane na

jedno kopyto. U nas priorytetem jest niepopadanie

w monotonię, co niestety wpływa

negatywnie na czas tworzenia kawałków.

(śmiech)

Bogdan Sroka: Dokładnie tak. Lubimy, jak

muza daje solidnego kopa na twarz, ale nie

jest przy tym odarta z chwytliwości i melodii,

zwłaszcza w gitarach. Przy czym bardzo

ważny jest dla mnie odpowiedni balans

między agresywnością a wspomnianymi elementami.

Nieszczególnie

przepadam w

thrashu za młócką bez

namysłu, ale za dużo

cukru i ozdobników to

też nie za dobrze. Może

wybredny jestem,

ale właśnie uzyskanie

takiego wyważenia jest

dla mnie ambicją i celem,

do którego chcę

dążyć.

Natomiast taki "The

Hunt" jest bardziej

heavymetalowy...

Bogdan Sroka: Nieco

wolniejsze tempo, trochę

inny klimat i mamy

ciekawy przerywnik

od bezpośredniej

łupanki. Kawałek w

sam raz na środek płyty,

żeby dać nieco oddechu.

ko punkowy klimat. No i świetnie się to gra

na żywo, zdecydowanie jest to jeden z naszych

faworytów.

No i na krążku macie dwóch prawdziwych

morderców "Fight For Liberty" oraz "Weaker

Ones"...

Bogdan Sroka: Szybko, agresywnie, ale też z

fajną melodyjką, czyli dokładnie tak jak lubimy.

I choć generalnie co do zasady można

by w taki sposób opisać całą płytę, to jednak

udało się nam uzyskać zestaw utworów, które

nie brzmią jednakowo. A właśnie zachowanie

takiej świeżości jest dla nas istotne. Bardzo

Większość "Path To The Unknown" stanowią

utwory złożone i różnorodne. Zaliczyłbym

do nich "Stupidity Regime", "Rise

Again" oraz "Path To The Unknown". Niemniej

nie staracie się, aby Wasza muzyka

była technicznie zawiła, a raczej, aby melodia

była zdecydowanie wyeksponowana…

Jakub Wróbel: Pisząc kawałki, staramy się,

aby każdy był z nich w miarę niepowtarzalny

i miał w sobie charakterystyczny motyw/melodie,

które już po pierwszym przesłuchaniu

zostaje w głowie. Sam bardzo nie lubię, kiedy

odsłuchując płytę, ma się poczucie słuchania

Zaś w "Lose All Control"

zdecydowanie

podkreślacie Wasz

oldschool...

Bogdan Sroka: "Lose

All Control" ma luźniejszy

charakter w porównaniu

do reszty

płyty, ale jest bardzo

energiczny i daje niezłego

czadu. Na refrenach

powiedziałbym,

że wpada nawet w lek-

Foto: Exul

EXUL 45


46

nie chcielibyśmy zostawiać wrażenia u odbiorcy,

że słucha tej samej piosenki przez całą

płytę, no i pod tym względem jesteśmy zadowoleni

z tego jak to wyszło na "Path To The

Unknown".

EXUL

Rozszyfrujmy teraz teksty, o czym najchętniej

piszecie?

Bogdan Sroka: Do tej pory w tekstach

przewijały się dość zróżnicowane tematy. Od

banalnego opisu metalowego koncertu, czy

oklepany już w thrashu komentarz o zabarwieniu

społeczno-politycznym, po takie tematy

jak polowanie wilczej watahy, sztuczna

inteligencja eliminująca człowieka, czy rozważania

nad życiem po śmierci. Zatem jak widać,

jest tutaj dość spory rozrzut. Na tę chwilę

nie mamy ustalonego żadnego motywu przewodniego,

który ma się pojawiać w tekstach, i

nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek taki ustalili.

Jako autor większości tekstów uważam, że

mamy tutaj spore pole do rozwoju i jest to element,

któremu z pewnością

będę chciał

poświęcić jeszcze więcej

uwagi przy pisaniu

nowego materiału.

Album nie jest za długi,

trwa 36 minut, ale

w latach, gdy królowały

winyle to, był

standardowy czas.

Szykujecie się z wydaniem

"Path To The

Unknown" na winylu?

Jakub Wróbel: Obecnie

nie mamy takich

planów, jednak nie wykluczamy

tego w przyszłości.

Jeśli chodzi o

długość albumu to te

okolice 35-40 minut są

dla nas idealne. Zdarzają

się prawie godzinne

płyty składające się

10+ kawałków i jest to

ciężkie do przełknięcia

za jednym posiedzeniem.

Chcieliśmy tego

uniknąć i sprawić, żeby

album jako całość był

łatwo przyswajalny.

Bogdan Sroka: Uważam,

że lepiej jest zostawić

słuchacza z lekkim

niedosytem, tak

aby chciał wrócić po

więcej, niż żeby ze

Foto: Exul znudzenia wyłączył

płytę w połowie. Co do

winyla to nie mówimy kategorycznie nie, ale

jeśli to nastąpi, to raczej nieprędko. Pier-wotnie

raczej nie planowaliśmy wydania "Path

To The Unknown" w innej formie niż CD.

Jesteście maniakami winylowymi kolekcjonerami?

A może zbieracie inne nośniki, CD

albo kasety?

Jakub Wróbel: Totalnie nie, osobiście nie

posiadam ani jednego winylu. Kupuję tylko

CDki, ale też nie nazwałbym się maniakalnym

zbieraczem, porównując się do niektórych

to, moja kolekcja jest pewnie bardzo

uboga. A jeśli chodzi o kasety to, totalnie nie

czuję tej fascynacji i magii i tak jak z winylami

nie posiadam ani jednej - może to kwestia

wieku. (śmiech) Podobnie jest u reszty chłopaków.

Jestem pod dużym wrażeniem kreatywności

gitarowego duetu, Wasza współpraca, rytmiczne

tyrady i solowe popisy, są najwyższej

jakości…

Bogdan Sroka: Super słyszeć takie słowa, bo

nie ukrywam, że włożyliśmy sporo wysiłku w

ten element. Ogółem dla mnie istotne jest,

żeby tworzyć muzykę, której będzie mi się dobrze

słuchało, ale przy tym też fajnie grało.

Technicznymi wirtuozami gitary może i nie

jesteśmy, ale jednak staramy się z Kubą, żeby

coś ciekawego się działo w naszych partiach.

Duży akcent idzie u nas na melodyjność solówek,

i na próby tworzenia agresywnych, ale

przy tym chwytliwych motywów. W efekcie

mi jako gitarzyście granie naszych kawałków

daje sporo radochy. Jeśli komuś sprawia przyjemność

słuchanie tych naszych, jak to

określiłeś "popisów" to tylko mnie to cieszy.

(śmiech)

Jakub Wróbel: Staramy się korzystać z posiadania

dwóch gitar w zespole i wykorzystać

nasze umiejętności w jak najciekawszy sposób.

Mam tylko nadzieje, że nie popadniemy

z tym w przesadę i utwory nie będą słuchalne

tylko dla innych gitarzystów.

Bogdan piastujesz również stanowisko wokalisty.

Twoje wrzaski i skandowanie dodają

dodatkowej agresji Waszej muzyce.

Niby pasuje to do ogólnego wyrazu Exul, ale

Twój wokal wydaje się jednostajny i mało

plastyczny, więc może spróbować temu

zaradzić? Choć zalecałbym ostrożność, bo

nie należy robić niczego na siłę...

Bogdan Sroka: Szczerze mówiąc, z mojej

strony pełna zgoda. Zacznijmy od tego, że tę

rolę przejąłem trochę w trybie awaryjnym gdy

nasz poprzedni wokalista Michał zrezygnował

z gry w zespole. Ponieważ wciąż nie

mieliśmy w tym czasie dopracowanych wszystkich

ścieżek wokalu na płytę, trzeba było coś

z tym fantem zrobić. A, jako że wydzierałem

się wcześniej na chórkach, to podjęliśmy decyzję,

że spróbuję się na głównym wokalu.

Tak jak już na wstępie wspomnieliśmy, trzeba

pamiętać, że ścieżki z płyty są z 2020 roku.

Generalnie podczas nagrań jeszcze się "docierałem"

wokalnie, że tak to nazwę. To, co

słychać na "Path To The Unknown" to było

moje absolutne maksimum, w czasie jak ją

nagrywaliśmy. Teraz z pewnością zrobiłbym

to trochę inaczej i pewnie lepiej, ale i tak

jestem zadowolony z rezultatu, biorąc pod

uwagę okoliczności. Natomiast na nowym

materiale z pewnością wokal będzie mniej jednostajny.

Mam plan się trochę z tym pobawić,

z racji, że możliwości teraz mam już większe

niż trzy lata temu, a poza tym zaczęło mi

to sprawiać sporą frajdę.

Jakub Wróbel: Bogdan jako wokalista (i perfekcjonista)

na pewno bardziej krytycznie patrzy

na swoje nagrania, ale ja osobiście jestem

mega zadowolony, jak brzmią wokale na płycie.

Nie dopatruję się też tej monotonności -

jest to jeden styl, ale za to jaki!

Na "Path To The Unknown" sekcję rytmiczną

tworzyli Bogdan Sroka (gitara basowa)

i Mateusz Grela (perkusja). Ten duet całkiem

wiarygodnie zaprezentował się na płycie,

ale to już stan nieaktualny. Po prostu

Exul ma nową sekcję rytmiczną. Opowiedz

o nowych kolegach...

Jakub Wróbel: Zarówno z Maćkiem (bas) i

Patrykiem (perkusja) znam się z czasów liceum

i działania na lokalnej zamojskiej scenie

muzycznej, a więc nie są to przypadkowe

ziomki. Warto wspomnieć, że Maciek ma też

doświadczenie wokalne, więc mamy towarzyszący

wokal z prawdziwego zdarzenia - poza

oczywistymi chórkami pisząc nowy materiał,

będziemy starać wykorzystać się ten potencjał.

Patryk natomiast jest absolwentem akademii

muzycznej co czyni go jedynym pełnoprawnym

muzykiem w Exulu. (śmiech) Ogólnie

bardzo dobrze się razem dogadujemy i w

zespole panuje fajna, kumpelska atmosfera co

tylko umila pracę nad nowymi rzeczami.

W sumie przez Exul trochę muzyków się

przewinęło…

Jakub Wróbel: Tutaj mogę trochę przybliżyć

historię zespołu. Kapele założyłem w liceum z

czterema kumplami w rodzinnej miejscowoś-


ci, czyli Zamościu. Już w tym okresie mieliśmy

problem ze stołkiem basisty - przewinęło

się ich ze trzech. W roku 2013 większość

z nas trafiła do Krakowa na studia i coś

tam chwilę graliśmy, ale jakoś wyparowała

chęć i motywacja do grania i wszystko się

rozleciało. Około roku 2016 roku Michał

"Świder" Sadło (wokalista) poznał mnie z

Bogdanem, z którym znał się ze studiów.

Zaczęliśmy się spotykać we trójkę, żeby sobie

pograć jakieś covery for fun. Po jakimś czasie

wykiełkowała myśl, by reanimować Exula -

jesienią 2017 roku we trzech nagraliśmy demo,

żeby po prostu zaprezentować muzykę,

jaką planujemy grać i zaczęliśmy szukać

brakujących członków. Parę tygodni po wystawieniu

ogłoszenia do sieci do składu dołączyli

Piotrek Kacperczyk (bas) i Mateusz

Grela (perkusja). W tym składzie pograliśmy

około roku, a później rozstaliśmy się z Piotrkiem.

Po kilku miesiącach na bas wskoczył

Maciek, który jest już z nami do dziś. Jakoś

na początku 2020 roku zespół przeżył dosyć

mocny cios, bo skład opuszcza garowy Mateusz,

a kilka miesięcy później ze składu odchodzi

Świder, który był w Exulu od początku.

A żeby nie było zbyt kolorowo to, zaraz

wjechała pandemia. W tym momencie mieliśmy

już większość nagrań na płytę i nie wiedzieliśmy,

co dalej robić. Nie ukrywam, że

przychodziły mi do głowy myśli, żeby poddać

się i rzucić to wszystko, bo wizja kolejnego

kompletowania składu w tym momencie, była

naprawdę przytłaczająca. Na szczęście do tego

nie doszło - Bogdan zdecydował, że to on

obejmie wokal i z kwintetu zrobiliśmy się docelowo

kwartetem. Powtórzyliśmy proces nagrywania

wokali, a po kilku miesiącach do

składu dołączył Patryk - i tak żyjemy sobie

wesoło do dzisiaj.

Kto odpowiada za muzykę i teksty w Waszej

kapeli? Jak opracowujecie utwory? Robicie

to w starym stylu, czyli w sali prób, czy

każdy ćwiczy nad swoimi partiami w domowym

zaciszu?

Jakub Wróbel: Muzykę tworzymy razem z

Bogdanem, ale teksty to już w większości jego

działka. Jeśli chodzi o tworzenie kawałków to,

robimy to w zdecydowanie nowoczesnej

formie. Nagrywamy pomysły na kompach,

wymieniamy się plikami, dogrywamy pomysły,

robimy szkic garów w MIDI. Oczywiście

jakieś detale często dopracowujemy już

na sali prób całym zespołem, ale sam szkielet

kawałka, riffy powstają raczej w domowych

warunkach. A jeśli chodzi o ogrywanie, to

każdy w miarę możliwości opanowuje materiał

poza próbą, ale później katujemy na salce,

aż coś już wejdzie w krew.

Bogdan Sroka: Materiał z "Path To The Unknown"

pod tym względem wygląda tak, że

część kawałków w całości stworzył Kuba,

część ja, a wspólnie dopracowywaliśmy tylko

detale. Właściwie jedynie "Fight for Liberty"

było pisane w ścisłej kooperacji. Natomiast, w

tej chwili mamy trochę nowego materiału w

powijakach i tu sprawa wygląda już bardziej

zespołowo. Mimo że nadal większość materiału

powstaje w domu, to jednak zdecydowanie

więcej jest wspólnej burzy mózgów i testowania

różnych rzeczy na salce niż wcześniej.

Jak rozszyfrować Waszą nazwę?

Jakub Wróbel: Zespół jako tako powstał około

2011 roku i nazywał się początkowo Painless.

Po jakimś czasie uznaliśmy z chłopakami

to za strasznie lamerską nazwę i postanowiliśmy

się przemianować - jednak nie mieliśmy

za bardzo pomysłu jak. Nasz ówczesny drugi

gitarzysta, Hubert Rusinek wpadł na pomysł

wertowania łacińskiego słownika z nadzieją

znalezienia czegoś spoko. No i wynalazł "exul"

- wygnaniec. Nazwa krótka, łatwa do zapamiętania,

a do tego zawiera "ex", co w tym czasie

wydawało nam się mega spoko - no wiesz

Exodus, Exumer, Exciter… (śmiech) Ze

zmianą nazwy wiąże się jeszcze anegdota -

tego czasu graliśmy próby w zamojskim domu

kultury. Niedługo po zmianie zostaliśmy, jednak

delikatnie mówiąc, wydaleni przez dyrekcje

- nie będę wchodził w szczegóły, ale

chodziło o drobny akt wandalizmu. Także dorobiliśmy

sobie ideologię do naszego wygnańca

i nazwa miała jak najbardziej sens.

(śmiech)

Zdecydowaliście się na współpracę z Defense

Records. Czy ta kooperacja pokrywa się z

tym co sobie wymarzyliście?

Jakub Wróbel: Do miliona sprzedanych płyt

jeszcze trochę nam brakuje, ale jesteśmy na

dobrej drodze! A tak na poważnie, to patrząc

na krajowych wydawców nasza twórczość najbardziej

wpasowuje się w katalog Defense.

Piotrek ma na swoim koncie kilka naprawdę

przyzwoitych kapel i jest nam bardzo miło, że

dołączyliśmy do tego grona.

Jak idzie wam promocja "Path To The Unknown"?

Bogdan Sroka: Tak naprawdę idzie nam to

dosyć powoli - jak wspomniałem wcześniej, na

ten moment nie mamy w planach za dużo

koncertów, a po premierze płyty zagraliśmy

tylko dwa, ale obiecujemy

poprawę! Obecnie

pracujemy nad merchem

i miejmy nadzieje,

że w przeciągu kilku

tygodni będziemy mogli

pochwalić się na

naszych social mediach

konkretami. Ogólnie

mimo tak małej promocji

materiał w sieci

zyskuje mega dużo pozytywnych

opinii. Totalnie

nas zaskoczyła

ilość odtworzeń "Path

To The Unknown" na

naszym kanale You

Tube - w ciągu 20 dni

nabite było 20k, co dla

zespołu naszego formatu

uważam za mega

dobry wynik. Powoli

spływają też do nas

recenzje z portali i fan

zinów - wszystkie są

bardzo pozytywne, na

szczęście nikt jeszcze

nie zmieszał nas z błotem!

Co dalej z graniem na

żywo?

Jakub Wróbel: Na ten

moment nie mamy ich

za wiele - potwierdzone

mamy dwa koncerty -

w czerwcu w Katowicach

i w październiku

w Bydgoszczy. W

Foto: Exul

międzyczasie dogadujemy kilka koncertów,

ale tutaj na razie nie ma konkretów. Jednak

planujemy trochę zagęścić nasz kalendarz.

Wspomnieliście, że rozpoczęliście już prace

nad następnym albumem? Będzie to kontynuacja

"Path To The Unknown", czy coś

zupełnie innego?

Bogdan Sroka: Mamy jeszcze trochę materiału,

który był gotowy, lub prawie gotowy

jeszcze w trakcie nagrywania "Path To The

Unknown". Stylistycznie jest to podobna

rzecz i pomysł jest taki, żeby tym utworom

dać szansę na EP-ce i zamknąć w ten sposób

pewien rozdział. Planujemy zrobić to jeszcze

w tym roku i mamy nadzieję, że tym razem

pójdzie nam sprawniej niż z płytą. Natomiast

na kolejnego longplaya trafią tylko najświeższe

pomysły, które są ewolucją i rozbudową

stylu prezentowanego przez nas do tej pory.

Jakub Wróbel: Mnie osobiście nowy materiał

bardzo ekscytuje, uważam go za ciekawszy,

bardziej dopracowany i dojrzalszy. Uważam,

że nadal baza wszystkiego to american-style

thrash, ale dorzucimy trochę elementów bardziej

kojarzonych z death metalem.

Michał Mazur

EXUL 47


Skłaniam się do bardziej bezpośredniego brzmienia

Na następcę "Stand Your Ground" czyli zeszłoroczną płytę "Souls of the

Innocent" czekaliśmy długie pięć lat. Lider Burning Starr Jack stwierdził, że już

tak długo nie chce nagrywać płyt, więc jest nadzieja, że teraz będziemy cieszyć się

krążkami tego zespołu coraz częściej. Niemniej zanim to nastąpi, poczytajcie sobie,

co Jack Starr miał do powiedzenia o ich ostatnim albumie "Souls of the Innocent".

HMP: Odejście Todda Michaela Halla to

chyba był dla Was cios?

Jack Starr: Odejście Todda było dla nas

wszystkich bardzo trudne i długo trwało, zanim

znaleźliśmy kogoś, kto byłby podobnego

kalibru lub nawet bliski bycia tak dobrym jak

Todd. Kiedy zaczęliśmy pracować z Alexem,

byliśmy zaskoczeni tym, jak jest on dobry i

jaką ma wiedzę na temat tego, co trzeba zrobić,

by być świetnym metalowym wokalistą.

Jak znaleźliście Alexa Panza? Ktoś Wam

pomógł w poszukiwaniach? Kiedy byliście

pewni, że to właśnie on powinien zająć miejsce

za mikrofonem?

Alex został nam polecony przez Barta Gabriela,

który zasugerował, abyśmy go wypróbowali,

co też uczyniliśmy, wysyłając mu tytułowy

utwór "Souls of the Innocent" bez wokalu

oraz ten sam utwór ze "szkicami wokali"

śpiewanymi przez naszego basistę Neda Meloni.

Tydzień później odesłał nam utwór ze

swoimi wokalami i wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni

z jego wykonania i poprosiliśmy go,

aby dołączył do naszego zespołu oraz zaśpiewał

na nowym albumie. Wokale, które nam

odesłał, były tak dobre, że nie nagrywaliśmy

ich ponownie do tego kawałka, zostały oryginalne

wokale, które wysłał nam do przesłuchania!

Na początku nie byłem pewny jego kandydatury,

ponieważ miał tylko 20 lat i myślałem,

że może nie zrozumieć lub źle odnieść

się do rodzaju muzyki, którą gramy, poza tym

jesteśmy o wiele starsi, ale jestem szczęśliwy,

że udowodnił mi, że się myliłem.

Czy utwory oraz teksty na "Souls of the

Innocent" były przygotowane, zanim dołączył

Alex, czy też Alex miał wolną rękę jeśli

chodzi o liryki i ułożenie linii melodycznych?

Wszystkie kompozycje miały już napisaną

muzykę i teksty, ale oczywiście z przyjemnością

słuchaliśmy i korzystaliśmy z pomysłów i

fraz Alexa i myślę, że jego wkład był bardzo

pomocny w tworzeniu albumu.

Moim zdaniem Alex wokalnie wypadł bardzo

dobrze na "Souls of the Innocent" i myślę,

że fani Burning Starr też kupili go od razu. A

jak oceniasz jego talent poetycki? Podobają

się Tobie jego teksty?

Alex jest świetnym młodym wokalistą, oczywiście

wciąż się rozwija i uczy, ale już teraz

jest całkiem dobry i z czasem będzie tylko lepszy.

Myślę, że ma dobre pomysły na teksty i

bardzo dobrze współpracują one z Hittenem,

jego drugim zespołem. Lirycznie Burning

Starr jest skupiony na trochę innych tematach.

Nasze teksty są mroczniejsze i będziemy

kontynuować tę drogę, ponieważ dzisiejszy

świat nie jest taki, jak był, więc chcemy to odzwierciedlić

w naszej muzyce i tekstach.

Zdążyłeś napomknąć o tym, bowiem Alex

współtworzy dobrze prosperujący młody zespół

heavymetalowy Hitten, czy to nie będzie

kolidowało z poczynaniami Burning

Starr?

Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Bardzo zachęciła

mnie postawa Alexa, kiedy poprosiłem

go o zagranie na festiwalu w Grecji w przyszłym

roku na Up the Hammers, nie wahał

się powiedzieć "tak", więc z przyjemnością

ogłaszam, że Burning Starr wystąpi w Grecji

w przyszłym roku jako headliner tego festiwalu.

Muzyka na "Souls of the Innocent" to ciągle

amerykański heavy/power metal z epickim i

neoklasycznym zacięciem. Tym razem jednak

jest bardziej skondensowana, bezpośrednia

i zdecydowanie melodyjna. Coś dorzucisz

do moich obserwacji?

Myślę, że twoje spostrzeżenia są prawdziwe i

było to celowe działanie z naszej strony, chciałem

zrobić album, który miałby mniej dłuższych

kompozycji i był z mniejszą ilością nakładek.

Chciałem okrojonego brzmienia, które

można byłoby łatwiej odtworzyć na żywo,

więc mamy znacznie mniej ścieżek gitarowych

niż na poprzednim albumie "Stand Your Ground",

a także znacznie mniej nakładek wokalnych.

To była decyzja, którą podjęliśmy

wspólnie, ponieważ dla Burning Starr bardzo

ważne jest, aby brzmieć jak ich nagrania. Nie

chcemy używać podkładów muzycznych, więc

zdecydowaliśmy się na bardziej bezpośrednie

brzmienie z mniejszą ilością ozdobników.

Czy tak będzie wyglądała teraz muzyka Burning

Starr?

Tak, to jest brzmienie, w kierunku którego

ewoluujemy. Proste, bezpośrednie i bardzo

ciężkie.

Foto: Burning Starr

Moimi ulubionymi utworami na "Souls of the

Innocent" są "Demons Behind Me", fantastyczny,

płynny, pełen luzu kawałek, w klimacie

klasycznego heavy metalu oraz "Road

to Hell", utwór monumentalny, z ciężką

48

BURNING STARR


sekcją rytmiczną i riffami oraz ze znakomitym

wokalem Alex Panza. Czy przy pisaniu

tych utworów wszystko od początku było jasne,

czy też musieliście mocno pracować, aby

uzyskały swój ostateczny kształt?

Dzięki, cieszę się, że podoba Ci się album i

tak, mieliśmy jasny kierunek, w którym

chcieliśmy podążać. Po prostu nie chcieliśmy

robić drugiej części "Stand Your Ground",

ponieważ nagrywanie jej trwało zbyt długo.

Jestem za stary, żeby wydawać album co sześć

lat. To szaleństwo i nigdy więcej tego nie zrobię!

Mimo że "Stand Your Ground", był bardzo

dobrym albumem to, nie było warto spędzać

tego całego czasu na jego tworzeniu.

Świat idzie do przodu i my musimy iść z nim,

albo powinniśmy po prostu przestać. Poza tym

ja naprawdę mocniej skłaniam się do bardziej

bezpośredniego brzmienia z ostatniego albumu

i uwielbiam pierwsze dwa utwory, które

nagraliśmy już na nowy album. Chcemy tworzyć

cięższą muzykę. Myślę, że właśnie nowy

album to pokaże.

W zasadzie każda kompozycja na "Souls of

the Innocent" na swój charakter. Każda też

ma potencjał, aby stać się czyimś ulubieńcem,

chociażby prący do przodu "Winds of

War", singlowy "I Am the Sinner", czy też

dynamiczny i skoczny "Ships in the Night".

Jakie utwory są Twoimi ulubionymi z tej płyty?

Jako gitarzysta, moimi ulubionymi utworami

są te, w których myślę, że gram dobrze, więc są

to "I Am the Sinner" i "Winds of War".

Jako bonus zamieściliście utwór "When Evil

Calls" z udziałem Todda Michaela Halla.

Jaki był powód umieszczenia go na płycie?

Powodem włączenia utworu "When Evil Calls"

było to, że Ned i ja naprawdę byliśmy rozczarowani,

że nie znalazł się on na "Stand Your

Ground". Pomyśleliśmy, że powinien znaleźć

się na normalnym albumie Burning Starr, a

nie tylko na limitowanym wydaniu winylowym,

więc kiedy pojawiła się w końcu możliwość

wydania go, skorzystaliśmy z okazji.

Jak w ogóle powstawała muzyka na tę płytę?

Czym ten proces twórczy różnił się od poprzednich

przygotowań na płyty Burning

Starr?

Ned i ja piszemy wszystkie utwory, więc w zasadzie

zaczynamy od pomysłu, riffu lub nawet

tytułu kawałka, a następnie zaczynamy go dopracowywać.

Główną różnicą w porównaniu z

poprzednim albumem jest to, że Ned miał

większy wkład i to jest świetne, ponieważ jego

gust muzyczny jest inny niż mój, co sprawia,

że współpraca jest eklektyczna. Ja słucham dużo

muzyki klasycznej i bluesa, a Ned słucha

wszystkiego. Ostatnio słuchał Sabaton, jak

również zespołów takich jak Rainbow i Uriah

Heep itp.

A jak przebiegała sama sesja nagraniowa? Z

jakimi problemami musieliście zmierzyć się

tym razem?

Problemem, który napotkaliśmy, było to, że

przyzwyczailiśmy się do przesadzania i posiadania

zbyt wielu pomysłów w kompozycjach i

zbyt wielu zmian tempa, więc musieliśmy się

od tego odzwyczaić i wymyślić siebie na nowo.

Mam wrażenie, że fani i krytycy bardzo ciepło

przyjęli "Souls of the Innocent". Wy-daliście

go pod sztandarem nowej wytworni

Global Rock Records. Dlaczego wybraliście

tę wytwornię? Czy promocja "Souls of the

Innocent" odbyła się według Waszych wyobrażeń?

Mój dobry przyjaciel Carl Canedy, perkusista

The Rods, zasugerował mi kontakt z Global

Rock. Powiedział nam o tym, gdy w trakcie

naszej rozmowy, zwierzyłem mu się, że nie

zamierzamy pozostać w wytwórni, w której

byliśmy, a mamy nowy album, który jest prawie

ukończony i gotowy do wydania. To była

dobra rzecz, ponieważ nie chcieliśmy tracić

Foto: Burning Starr

więcej czasu, bo samo nagrywanie albumu zajęło

sześć lat, a w dodatku Global Rock spodobała

się nasza płyta, więc ruszyliśmy do wyścigu.

Parę miesięcy po wydaniu "Souls of the Innocent"

wypuściliście kompilację "Eternal

Starr - The Burning Starr Anthology". Co

możesz powiedzieć o tym wydawnictwie?

Czyja to była inicjatywa?

Myślę, że te wszystkie wydania reedycji przez

Global to dobra rzecz, ponieważ niektóre z naszych

nagrań były coraz trudniejsze do znalezienia

i stawały się zbyt drogie, więc kiedy

Global wznowił je z niskimi cenami i upewnił

się, że są dostępne w Internecie, to sprawiło,

że wiele osób odkryło nasz katalog na nowo i

myślę, że to była dobra sprawa dla Burning

Starr.

Czy te wznowienia mają jakieś ciekawe dodatki?

Tak, wszystkie reedycje mają bonusowe utwory,

niektóre z nich nie były nigdy wcześniej

publikowane, są bardzo kompletne i naprawdę

malują pełny obraz historii naszego zespołu.

Po pandemii koncertowanie wróciło do normy.

Imprez jest coraz więcej. Sadzę tak po

obserwacji tego, co dzieje się w Polsce. Jednak

mam wrażenie, że zespołom z poza

Europy aktualnie trudniej jest zorganizować

serię koncertów. Nie mówię o największych

zespołach, które grają w dużych obiektach,

ale o kapelach, które grają koncerty klubowe.

Jakie macie plany koncertowe w najbliższym

czasie?

Wkrótce ogłoszę więcej koncertów w Europie,

bardzo się cieszę, że w przyszłym roku zagramy

w Grecji, a także nie mogę się doczekać,

aby zarezerwować kilka koncertów w miejscach,

w których jeszcze nigdy nie graliśmy, takich

jak Polska.

Jako że jesteś kompozytorem to, z pewnością

nigdy nie przestajesz pisać nowej muzyki, ale

czy przygotowujesz już kompozycje z myślą

no nowym albumie Burning Starr?

Tak, pracujemy nad nowym albumem Burning

Starr i mamy już gotową jedną kompozycję,

którą napisaliśmy z Nedem i zatytułowaliśmy

"Chasing the Ghost". Myślę, że jest

to jeden z naszych najlepszych kawałków i

czuję, że z punktu widzenia gitarzysty ma ona

bardzo fajny riff. Powstał on, kiedy graliśmy

wspólnie z Nedem, a on zatrzymał mnie w

środku jamu i powiedział "czy możesz zagrać to,

co właśnie zagrałeś jeszcze raz?". Odpowiedziałem,

że chyba tak i zagrałem. Na szczęście

Ned miał swoją komórkę i nagrał to, a potem

odsłuchaliśmy i pomyśleliśmy, że powinniśmy

zbudować cały utwór wokół tego riffu. Tak powstał

ten utwór, który będzie tytułowym

utworem naszego nowego albumu. Na koniec

chciałbym podziękować Heavy Metal Pages i

wszystkim naszym braciom i siostrom w metalu,

mamy nadzieję, że pewnego dnia zobaczymy

i spotkamy się wszyscy. Metal On!

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Tryk

BURNING STARR 49


aż tak "mroczna", ale często słyszymy takie

opinie, więc może ma to związek z tym, kim

jesteśmy i skąd pochodzimy.

Rzadko kiedy jest to gładka jazda

Jedni nie mogą przekonać się do nowego Tad Morose i ich wokalisty

Ronny'ego Hemlina. Ciągle z rozrzewnieniem wspominają zespół za czasów Urbana

Breeda. Inni, podobnie jak ja, coraz bardziej skłaniają się do nowej wizji muzyki

tego zespołu i coraz chętniej słuchają ich ostatnich dokonań takich jak "March

of the Obsequious". Nie sądzę, abym nieprzekonanych do nowego Tad Morose

przekonał, ale wywiad z liderem tej formacji przeczytać może każdy. Zapraszam.

Niemniej, cały czas mam wrażenie, że Tad

Morose nie zajmuje tej pozycji, którą powinien

mieć na rynku. Masz swoje przemyślenia,

dlaczego tak jest?

Nie, nie mam pojęcia. Ale świat jest pełen niesamowitych

zespołów, które nigdy nie stały się

"wielkie". Faktem jest też to, że dostajesz tylko

to, co dajesz. Więc jeśli chcesz mieć wszystko,

musisz dać z siebie wszystko. Nie wszystkie

zespoły są w stanie "dać z siebie wszystko".

Nie możemy po prostu jechać w niekończące

się trasy koncertowe, nie zarabiając przy tym

ani grosza. Często słyszymy od ludzi po koncercie,

że jesteśmy niesamowici, najlepsi z kapel,

które widzieli ostatnio i że nie mogą zrozumieć,

dlaczego przez cały czas nie gramy na

dużych festiwalach i trasach. Oczywiście jest

to trochę frustrujące, bo ciężko pracujemy, aby

dać dobry występ i wydaje się, że ludziom to

się podoba, a nadal jest tak trudno dostać

W istotę muzyki Tad Morose na "March of

the Obsequious" wprowadza nas już rozpoczynający

utwór tytułowy, ale najlepiej

oddaje ją mocno epicki utwór "Dying". Czy

masz podobne odczucia?

No, nie wiem. Fajnie przeczytać, że uważasz

utwór "Dying" za "epicki", ja jednak uważam,

że to jeden z bardziej podstawowych i chwytliwych

utworów na albumie. Zawsze fajnie i ciekawie

jest poznać myśli innych ludzi na temat

własnej muzyki! Myślę, że to jest właśnie magia

muzyki. Utwór może znaczyć dla słuchacza

dużo więcej niż dla samego autora.

Ciężkie i masywny heavy/power metal przeważa

w każdym momencie waszej muzyki. Z

tego powodu niektórzy zwracają uwagę, że

aktualnie zespół nie jest tak melodyjny, jak

za czasów Urbana Breeda. Jak to wygląda z

Twojej perspektywy?

Dla mnie nie ma takiej różnicy, myślę, że

wciąż jesteśmy tak samo melodyjni. Oczywiście

śpiew jest inny, ponieważ teraz śpiewa inny

wokalista. Urban i Ronny są bardzo melodyjnymi

wokalistami, ale każdy na swój własny,

niepowtarzalny sposób. Więc myślę, że to

jest główny powód, dla którego niektórzy ludzie

uważają, że nie jesteśmy tak melodyjni

jak kiedyś.

HMP: Po odejściu od zespołu wokalisty

Urbana Breeda, Tad Morose to praktycznie

inny zespół. Czy ciężko było odzyskać pozycję,

którą formacja zdobyła do momentu

wydania "Modus Vivendi"?

Christer "Krunt" Andersson: Cóż, tak jakby

pogrążyliśmy się w długiej przerwie po tym,

jak nasze drogi z Urbanem się rozeszły. Przez

krótki czas współpracowaliśmy z Joe Comeau

(ex Annihilator, Overkill, Liege Lord), ale na

dłuższą metę nie wyszło to nam. To świetny

wokalista i świetny facet! Ale to było po prostu

zbyt trudne do zrealizowania, ponieważ Joe

mieszka w Stanach. Potem zostaliśmy porzuceni

przez Century Media, byli zmęczeni czekaniem

na nowy album, który wtedy chyba

nigdy by nie nadszedł. W pewnym momencie

zostaliśmy w zespole tylko ja i Peter (Moren,

perkusja - przyp. red.) i byliśmy bardzo bliscy

tego, żeby po prostu zakończyć działalność.

Im ciężej pracowaliśmy, tym sprawy bardziej

nam się piętrzyły, ale zdecydowaliśmy, że będziemy

kontynuować to, co zaczęliśmy i powoli

wszystko zaczęło zmierzać we właściwym

kierunku. Więc odpowiadając na twoje pytanie,

mogę powiedzieć, że tak, było i nadal jest

bardzo ciężko utrzymać pozycję, którą zdobyliśmy.

Foto: Tad Morose

przyzwoity czas na trasie lub większym festiwalu.

Jest, jak jest, cieszę się, że wciąż możemy

robić to, co robimy, i że ludzie to lubią. Byłoby

miło, gdybyśmy jednak trochę się rozwinęli.

Sporo jest uroku w ciężkim, masywnym i

mrocznym heavy/power metalu, który aktualnie

gra Tad Morose. Ja przynajmniej jestem

pod jego wrażeniem. Jak wielu fanów przekonaliście

do swojego mroku?

Hmm, nie wiem, wygląda na to, że ciągle za

mało. (śmiech) Miło słyszeć, że tobie się to

podoba! Po prostu piszemy kawałki w taki

sposób, w jaki nam to pasuje, a one wychodzą

nam tak jak słychać. Mamy wiele dziwnych

rzeczy w naszych utworach często tylko po to,

żeby się powygłupiać. Ale są też proste i chwytliwe

rzeczy. Wiem, to nie ma sensu, prawda?

(śmiech) Nie sądzę, żeby nasza muzyka była

Jak dla mnie w Waszej muzyce ciągle jest

miejsce na melodie i to bardzo wciągające.

Wystarczy posłuchać wpadający w ucho

"Witches Dance", który przemyca klimat

Kinga Diamonda, czy też "Phatntasm", który

nawet można porównać do Tad Morose za

czasów Urbana Breeda...

Jeśli mnie zapytasz to, wciąż jesteśmy melodyjni

i ciągle brzmimy jak Tad Morose.

Wielu fanów nie może przyzwyczaić się do

maniery wokalnej Ronny'ego Hemlina, często

narzekając, że momentami strasznie lamentuje.

Myślę, że ty masz zupełnie inną

opinię. Dlaczego w ogóle zdecydowałeś się

na współpracę z Ronny'em?

Tak, wiem. Ronny to świetny facet i świetny

wokalista. Jedyny w swoim rodzaju, naprawdę.

Jego talenty muzyczne są po prostu niesamowite,

nigdy nie grałem z wokalistą o takiej

wytrzymałości jak Ronny. Za każdym razem

jego występy są na najwyższym poziomie. Jest

również świetnym autorem tekstów, utworów

i gitarzystą. Znamy się od dawna, więc był dla

nas oczywistym wyborem. Jeśli grasz w zespole,

to bardzo ważne jest, abyście wszyscy dobrze

się dogadywali i przy tym dobrze bawili.

Ronny pasuje do nas idealnie.

Dla mnie Ronny'ego Hemlin świetnie radzi

sobie z melodiami, zawsze są one bardzo ciekawe,

a to, że często śpiewa wysoko to, podkreśla

specyficzne brzmienie i klimat muzyki

Tad Morose. Także, jak najbardziej pasuje

do zespołu...

Wokal jest bardzo ważny dla ogólnego brzmienia

zespołu, a Ronny naprawdę odcisnął swoje

"piętno" na naszym brzmieniu. Bardzo podoba

mi się jego śpiew. Ciężko mi słuchać zespołów,

które mają tylko warczące wokale, to bywa

nudne.

Przez waszą muzykę czasami przewijają się

50

TAD MOROSE


klawisze, tak jak w "Escape", które brzmią

tam bardzo industrialnie i elektronicznie. W

ten sposób podkreślacie znakomite perfekcyjnie

działające, potężne gitary. Czy w

przyszłości będziecie sięgać po takie aranżacyjne

ciekawostki?

Nie wiem, nie jestem fanem zbyt dużej ilości

klawiszy. Ronny za to je uwielbia, więc zawsze

jest ta walka między nim a mną. (śmiech) Co

do przyszłości, kto wie? Czas pokaże...

Wracając jeszcze do "Escape", ma on niesamowity

podniosły i potężny refren...

Tak, całkiem chwytliwy kawałek w stylu pop,

prawda? (śmiech) Lubię go, to dobry utwór.

Natomiast taki "This Perfect Storm" jest

zdecydowanie najbardziej subtelny na płycie,

dzięki czemu bardzo łatwo zapada w pamięci...

Ja też go lubię. Ma trochę klimatu lat 80. Peterowi

się nie podoba, uważa, że jest zbyt

tandetny. Ale to tylko sprawia, że ja i Ronny

lubimy go jeszcze bardziej! (śmiech)

Tak w ogóle, który z utworów na "March of

the Obsequious" uważasz za najlepszy i dlaczego?

Nie wiem, nigdy nie miałem swojego ulubionego

utworu na naszych albumach. Jako gitarzysta

mam tendencję do preferowania tych

kompozycji, które są najbardziej przyjemne

dla mnie do grania na gitarze, ale nie zawsze są

to najbardziej "nośne" kawałki na albumie,

niestety. (śmiech)

A jak jest z tekstami, też są dopasowane do

muzyki i dotyczą spraw mrocznych i posępnych,

z krótkimi chwilami ocierającymi się o

optymizm?

Cóż, teksty są dziełem Ronny'ego. Myślę, że

bardzo dobrze pasują do muzyki.

Od wydania "March of the Obsequious"

trochę czasu już minęło, więc z pewnością

zapoznałeś się z wieloma opiniami o tym

albumie. Jak oceniają go dziennikarze, a jak

fani? Jest jakaś różnica?

Album został bardzo dobrze przyjęty. Przeważnie

otrzymywał ocenę 8/10. Zarówno od

mediów jak i fanów.

Ozdobą każdej płyty Tad Morose są Twoje

gitary. Zawsze masz świetne pomysły na

potężne riffy, znakomite rytmiczne tyrady,

wyborne tematy muzyczne, no i równie udane

sola gitarowe. Czy bywa, że masz problemy

z wymyśleniem dobrego riffu lub dobrego

motywu? Jak sobie wtedy radzisz?

Och, dzięki! Ronny też wpadł na wiele świetnych

riffów i pomysłów. I tak zwykle trudno

jest wymyślić jakiś dobry pomysły, jest w tym

dużo presji. Z każdym albumem jest z jednej

strony łatwiej, a z drugiej trudniej. Jedną z rzeczy,

która może cię trochę przerazić, jest to, że

wiesz ile czasu, ciężkiej pracy, potu, łez, krwi i

piwa musisz przelać, zanim usiądziesz sobie z

nowym, błyszczącym albumem. I to zawsze

musi być najlepszy album, jaki możesz stworzyć.

To ogromne wyzwanie i czasami zadaję

sobie pytanie, dlaczego to robię. To może łatwo

odstraszyć cię od rozpoczęcia pracy, a nawet

o samym myśleniu o pracy nad nowym

albumem. Ale jesteś ciekawy, jak to się skończy,

więc w końcu zaczynasz nad tym pracować.

Po prostu kocham grać na gitarze i tworzyć

muzykę ze swoimi przyjaciółmi.

Na "March of the Obsequious" ponownie

współpracujesz z Markus Albertson. Jak go

oceniasz jako gitarzystę, dobrze współpracuje

się z nim w zespole, jakim w ogóle jest

człowiekiem?

Nie, to Andreas Silen gra na tym albumie.

Dołączył do zespołu, kiedy zaczęliśmy pracować

nad albumem i odszedł po jego ukończeniu.

Bardzo miły facet i świetny gitarzysta.

Markus dołączył do zespołu po raz pierwszy

wieki temu, potem odszedł na jakieś dziesięć

lat, a teraz wrócił. On również jest świetnym

facetem i gitarzystą, naprawdę dobrze pasuje


do reszty zespołu. Zabawne jest to, że odszedł

przed nagraniem "Revenant", a wrócił po nagraniu

"March...", więc mimo że jest w zespole

od dłuższego czasu, do tej pory nigdy nie

nagrywał z nami. Andreas nagrał z nami

"March...", ale nigdy nie grał z nami na żywo.

W pewnym sensie to dziwny splot zdarzeń, ale

w życiu każdego czasem dochodzi do nieoczekiwanych

zmian i nie wszystko układa się tak,

jak powinno.

Do zespołu powrócił basista Tommi Karppanen,

który współpracuje z perkusistą Peterem

Morénem, tworząc konkretną i kreatywną

sekcję rytmiczną. Bez dobrej sekcji muzyka

Tad Morose nie brzmiałaby tak dobrze...

Dokładnie, to jest podstawa. Jednak to Johan

Löfgren gra na basie na tym albumie. Tommy

wrócił do zespołu po nagraniu "March...".

Johan i Andreas opuścili zespół po ukończeniu

albumu. Stwierdzili, że nie mają czasu potrzebnego

do pracy w zespole i uznali, że lepiej

będzie dla wszystkich, jeśli się wycofają.

Jestem zadowolony z ich wkładu w album,

obaj wykonali świetną robotę. Ale było też naprawdę

wspaniale włączyć Tommiego i Markusa

z powrotem do zespołu! Totalny, bardzo

potrzebny zastrzyk mocy!

Wraz z perkusistą Peterem Morénem oraz

wokalistą Ronny'em Hemlinem stanowicie

filary zespołu. Natomiast powrót gitarzysty

Markusa Albertsona i basisty Tommi Karppanena

chyba jeszcze więcej wprowadziło

stabilności w egzystencje zespołu. Jak myślisz,

jak długo jesteście w stanie utrzymać

to obecne status quo Tad Morose?

Cóż, mam nadzieję, że tak zostanie już na

zawsze. Nienawidzę zmian w zespole. To zawsze

spowalnia i jest bardzo denerwujące. Teraz

ostatnia zmiana składu z Tommim i Markusem

poszła naprawdę gładko, ponieważ

obaj byli w zespole już wcześniej, więc to była

miła odmiana.

Przez Tad Moros przewinęło się dość spore

grono muzyków. Nie jest łatwo utrzymać zaangażowanie

muzyków, jeżeli zespół to jedynie

poważne hobby? Jak Tobie i pozostałym

muzykom udaje się znaleźć równowagę

między codziennym życiem, a czasem dla

zespołu?

To jest zawsze walka. Ale jeśli jest wola, to jest

i sposób. Rzadko kiedy jest to gładka jazda,

ale w końcu zawsze warto.

Jak powstaje muzyka w Tad Morose? Czy

to Twoja domena? Przynosisz gotowe pomysły,

które pozostali muzycy ogrywają na

próbach? Czy raczej muzyka to Wasza

wspólna praca? No i jak jest z tekstami?

Zawsze było tak samo, ktoś przynosił mniej

lub bardziej kompletną kompozycję, by wspólnie

podczas jammowania na próbach dopracować

ją. Teksty i linie melodyczne to całkowicie

pomysły Ronny'ego.

Gdzie nagrywacie swoje płyty? We własnych

studiach, czy raczej korzystacie z usług

profesjonalnych studiów oraz fachowej obsługi?

Zazwyczaj gitary i bas nagrywamy u siebie,

perkusję i wokal w profesjonalnym studiu

Ronny'ego. Potem też w studiu Ronny'ego,

Foto: Tad Morose

podczas miksowania, możemy zrobić kilka

dodatkowych nagrań lub poprawić kilka detali.

Następnie wysyłamy to do zewnętrznego

masteringu. Nie jest to najlepszy sposób nagrywania,

ale jest to metoda, która sprawdza

się w naszym przypadku. Byłoby miło móc

robić to tak, jak robiliśmy to przy nagrywaniu

naszych pierwszych albumów, kiedy wszyscy

zostawaliśmy w studiu aż do ukończenia sesji.

Jak radzicie sobie z promocją? Jakie kroki

podjęliście jako zespół, aby wasz najnowszy

album "March of the Obsequious" dotarł do

jak największej liczby fanów?

W ogóle nie dajemy sobie z tym rady.

(śmiech) Szczerze mówiąc, jesteśmy do bani w

promocji. Po prostu gramy najlepiej jak potrafimy.

Myślę, że to jest powód, dla którego

nie jesteśmy wielkim zespołem i jednocześnie

powód, dla którego wciąż tu jesteśmy, mimo

upływu trzydziestu lat.

Teledysk nagraliście do utworu tytułowego,

dlaczego wybraliście właśnie ten utwór?

To był pomysł naszej wytwórni. Nie mieliśmy

żadnego innego pomysłu, więc po prostu poszliśmy

za ich namową.

W promocji bardzo ważna role odgrywają

koncerty? Planujecie ich większą ilość w najbliższym

czasie?

Gramy tak dużo jak to możliwe, granie na

żywo jest paliwem dla naszej maszyny. Niestety,

zdobywanie kolejnych koncertów nie

jest czymś łatwym dla nas. Często bywa to nie

możliwe ze względu na rosnące koszty podróży.

Ale pracujemy nad tym i mamy nadzieję,

że wkrótce będziemy mogli koncertować

trochę więcej niż do tej pory.

Aktualnie wspomaga was wytwórnia GMR

Music, czy ich wsparcie jest wystarczające

dla Was?

Nie, i nigdy nie było. (śmiech) Ale wiemy też,

że nie jesteśmy wielkim zespołem, a oni nie są

największą wytwórnią z garnkiem złota, z

którego można bezkońca czerpać. Więc będąc

realistami, wykonują świetną robotę i jesteśmy

z nich bardzo zadowoleni.

Wersję winylową "March of the Obsequious"

zdecydowaliście oddać w ręce Jolly Roger

Records? Skąd taki pomysł?

To był pomysł ludzi z GMR Music.

Wydaje się, że bardzo zależy Wam, aby

wasze płyty były osiągalne na winylach.

Sami jesteście zwolennikami winyli? Jesteście

kolekcjonerami winyli?

Nie mogę powiedzieć o sobie, że jestem

kolekcjonerem, ale to format, na którym się

wychowałem, więc fajnie jest mieć swoje

własne albumy na winylu. Nadal mam wszystkie

winyle, które kupiłem w młodości, ale

odkąd mój adapter spalił się wiele lat temu,

nie słucham winyli. Jednak wkrótce kupię

nowy!

Między "March of the Obsequious" a

"Chapter X" jest cztery lata różnicy. Na

następną Waszą płytę będziemy czekać też

cztery lata?

Nie mam pojęcia. Zobaczymy. Czyli między

tymi albumami były cztery lata? Cholera, za

wolno pracujemy! Musimy przyspieszyć,

prawda? (śmiech)

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Tryk

52

TAD MOROSE


HMP: Czy nazwę kapeli wziąłeś z tytułu

albumu Saxon "Power and the Glory"?

Hernan Chaves: Nie, chociaż jestem wielkim

fanem Saxon i jest to jeden z moich ulubionych

zespołów, ale nie, nazwa Power and

Glory powstała w wyniku wielu prób i eksperymentów

z różnymi słowami. Zacząłem od

"Honor and Glory", później było "Power and

Steel", itd. aż doszedłem do Power and Glory,

które obejmuje wszystkie tematy, o których

piszę w moich utworach. Te tematy to

wolność, honor, siła przetrwania, wola zwycięstwa

i sam heavy metal.

Heavy Metal Forever!

Power And Glory to formacja prowadzona

przez prawdziwego argentyńskiego

maniaka heavy metalu

Hernana Chavesa. Hernan jest multiinstrumentalistą,

choć przede wszystkim

gitarzystą, ale także kompozytorem,

aranżerem, tekściarzem,

lutnikiem, producentem, inżynierem

dźwięku oraz posiadaczem

zdolności graficzno-artystycznych.

Był też założycielem zespołu Falcon,

który był pierwszym przedstawicielem

nurtu NWOTHM z Argentyny. Teraz

działa jako Power And Glory i stara się w miarę swoich możliwości nadal krzewić

tradycyjny heavy metal. A jak to robi, wystarczy posłuchać ostatnią płytę jego projektu

zatytułowaną "Road Werewolves". Zanim jednak to zrobicie poczytajcie co

ma do powiedzenia sam Hernan Chaves.

Przed Power And Glory współpracowałeś z

zespołami Cobra i Falcon. Proszę, przybliż

nam te formacje...

Cobra (2002 - 2006) była moim pierwszym

projektem, gdzie skomponowałem swoje pierwsze

utwory i na swoje barki wziąłem prowadzenie

zespołu. Zdołałem jedynie wydać EPkę

z trzema utworami. Jeden z nich przypomnę

na kolejnym studyjnym albumie, który wydamy

pod koniec roku 2023 lub na początku

2024. Ten zespół był nieco bardziej w stylu

hard rocka, nie był to tradycyjny heavy metal,

który gram teraz, ale to właśnie tam zaznaczyłem

swój styl gry na gitarze. Następnie

przyszedł Falcon (2006-2011), który w Argentynie

był znanym zespołem na krajowej

scenie undergroundowej. W 2006 roku był

pierwszym argentyńskim zespołem nurtu NW

OTHM. W tym czasie zdefiniowałem już swój

styl muzyczny, jeśli chodzi o granie i komponowanie.

Wydaliśmy EP-kę z sześcioma

utworami, a następnie debiutancki album z jedenastoma

kawałkami, które zaprezentowaliśmy

w dużej części terytorium Argentyny. W

2011 roku zdecydowałem się opuścić grupę,

ponieważ skomponowałem drugi album zespołu,

ale muzycy nie byli w stanie sprostać

złożoności muzyki i z tego powodu zdecydowałem

się rozpocząć karierę solową. Wiem, że

później wydali drugi album, ale jakość kompozycji

bardzo spadła. Przed stworzeniem Power

and Glory spędziłem kilka lat grając pod nazwą

Africa (2011-2015), z tą formacją wydałem

dwa albumy studyjne. Następnie działałem

jako HCH (Hernan Chaves - 2015-2018).

do chwili obecnej jest to nadal projekt solowy,

ale w przeciwieństwie do innych solowych projektów,

angażuję muzyków, aby mogli do

utworów wnieść swoją charyzmę. W tej chwili

razem z chłopakami, z którymi jestem dzisiaj

(Jorge Arca Goya (wokal) i Juan Manuel Sosa

(perkusja)) pracujemy bardzo dobrze i bardzo

komfortowo, i wkrótce zaczniemy nagrywać

nowy album zatytułowany "Fight for Freedom".

Czy Power And Glory ma coś, co wyróżnia

go na tle innych zespołów sceny określanej

mianem NWOTHM?

Tak, to co nas najbardziej wyróżnia to praca,

jaką wykonuję z gitarami, wszystkie skomplikowane

riffy do zagrania, bardzo dopracowane

i jednocześnie bardzo łatwe do rozróżnienia i

zapamiętania. Zawsze staram się nie kopiować

utworów z zespołów, które mają na mnie

wpływ, a także to, że są to utwory o świetnym

poziomie kompozycyjnym. Ponadto nasze

brzmienie jest nasze własne, ponieważ staramy

się brzmieć po swojemu, oczywiście zachowując

ducha lat 80., ale nie popadając w stereotypy

lub jak robi to wiele nowych zespołów,

które w większości brzmią bardzo podobnie.

Foto: Power And Glory

Był to projekt totalnie instrumentalny, gdzie

wydałem jeden album studyjny. W obu tych

projektach poruszałem się bardziej w gatunku

melodyjnego AOR-u.

Na "Road Werewolves" wydanej przez Steel

Shark Records, jako bonus mamy praktycznie

instrumentalną wersję waszego pierwszego

albumu "The Last Rebel". Czy przed

stworzeniem Power And Glory działałeś

jako jednoosobowy projekt, gitarzysta wirtuoz?

Tak, w wydaniu Steel Shark dodaliśmy wersję

instrumentalną pierwszego albumu "The Last

Rebel". Od 2018 roku pracuję nad muzyką

używając nazwy Power And Glory. Został on

wydany niezależnie na CD w 2019 roku tylko

w Argentynie, a następnie w 2020 roku, wraz

z kilkoma przyjaciółmi, zrobiliśmy wersję śpiewaną

tego samego albumu, ale została ona wydana

tylko wirtualnie/cyfrowo. Od 2018 roku

Ta wersja instrumentalna "The Last Rebel"

podkreśla Twoje umiejętności jako gitarzysty

oraz mówi o tym, że jesteś sprawnym

kompozytorem, który potrafi utemperować

swoje wirtuozerskie zapędy na rzecz melodii

i płynnej budowy utworu. Tak jak to robi do

dzisiaj Joe Satriani...

Dziękuję bardzo za porównanie mnie z taką

bestią jak Joe Satriani. (śmiech) Może kiedyś

uda mi się osiągnąć podobny poziom wirtuozerii.

Jest tak, jak mówisz, dla mnie zawsze najważniejsza

jest kompozycja, a nie to, żeby pokazać,

jak szybko potrafię grać. Melodie i oryginalne

kreacje są zawsze moim celem. Myślę,

że z roku na rok udaje mi się tworzyć coraz lepsze

utwory, co pozwala cieszyć się każdym albumem.

Naprawdę lubię muzykę instrumentalną

i na tym pierwszym albumie udało mi się

zrobić coś, czego nigdy wcześniej nie słyszałem,

czyli stworzyć tradycyjny, ale instrumentalny

heavy metal, ale jednocześnie uważam,

że ten styl brzmi o wiele lepiej, gdy śpiewa wokalista,

a wyróżnia się, kiedy jest śpiewany tak,

jak powinien, dlatego wróciłem do formatu

śpiewanego.

Tak przy okazji, jacy gitarzyści są Twoimi

mistrzami oraz jak odnosisz się do wirtuozerii

czy shreddingu w grze na gitarze?

Moi ulubieni gitarzyści pochodzą głównie z

zespołów, nie przepadam za bardzo za gitarzystami

solowymi. Moimi ulubieńcy to: Mathias

Dieth gitarzysta z pierwszych albumów

UDO, Sinner, etc.; Wolf Hoffman z Accept;

KK Downing z Judas Priest; George Lynch

z Dokken; Richie Sambora z Bon Jovi; Eddie

Van Halen (wiadomo skąd); Michael Lee

Firkins; John Sykes z Blue Murder; Akira

Takasaki z Loudness i wielu innych! Nie staram

się pokazać wirtuozerii, szybkości czy dzi-

POWER AND GLORY 53


54

wnych skal podczas grania, ale wręcz przeciwnie

- zależy mi, aby tworzyć dobre, bardzo

melodyjne utwory, łatwe do zapamiętania i takie,

które każdy lubi, ale zawsze z bardzo dobrymi

riffami i dopracowanymi solówkami z

dużą dozą uczucia. Wiem, że jestem bardzo

pirotechnicznym gitarzystą, jak mówimy tutaj

w Argentynie. Gram dive bomby i inne efekty

z Floyd'em...

Na właściwej wersji "The Last Rebel" wspomagają

cię dwaj wokaliści JP Churruarin (z

kapeli Steelballs, wykonał trzy kawałki) i

Cristian "Sider" Biagioni (zaśpiewał cztery

utwory) i powiem szczerze, nie wiem, na którego

z tych śpiewaków wskazać, bo choć mają

inne barwy głosu i sposób śpiewania, to

obaj są równie znakomici. Nawet Ty dałeś

radę, całkiem nieźle wyszło ci śpiewanie w

zamykającym płytę kawałku "True Metal"...

Tak, obaj są świetnymi wokalistami i mają bardzo

różne style, podobało mi się to, że album

jest bardzo zróżnicowany, ponieważ został

wykonany przez gości, również w innym utworze

na albumie śpiewa moja żona (Romina

Porcelli), z którą również od czasu do czasu

robimy covery niektórych piosenek pod nazwą

Heromi. Na kanale YouTube Power and Glory

możecie znaleźć kilka z wykonanych coverów.

Tak "śpiewam" w kawałku, który zamyka

POWER AND GLORY

Foto: Power And Glory

album, (śmiech) chciałbym móc zaśpiewać cały

album, ale nie jestem dobrym wokalistą, nie

radzę sobie dobrze z chórami, dlatego zawsze

szukam wokalistów, (śmiech) mógłbym powiedzieć,

że to moja przysłowiowa pięta Achillesa.

Na "The Last Rebel" zagrało kilku gości.

Opowiedz o nich i dlaczego poprosiłeś właśnie

ich o współpracę?

Tak, jest wielu zaproszonych gitarzystów, którzy

wykonują solówki w prawie wszystkich

kompozycjach. Wszyscy z nich należą do zespołów,

które są zaprzyjaźnione i pochodzą z

rodzącego się argentyńskiego heavy metalowego

ruchu podziemnego. Używają też gitar,

które robię tutaj w Argentynie, ich marka to

Chaves Guitarras. Moim planem jest podanie

pomocnej dłoni muzykom heavy metalowym

i osiągnięcie braterstwa zarówno z moją

muzyką jak i z moimi instrumentami.

Przejdźmy do Waszej drugiej płyty. Na

"Road Werewolves" (tak samo jak na "The

Last Rebel") gracie archetypowy i oldschoolowy

klasyczny heavy metal rodem z lat 80.

zeszłego wieku, inspirowany takimi tuzami

jak Accept, Saxon, Judas Priest, Iron Maiden,

Manowar itd. Myślę, że trafiłem w Wasze

inspiracje bez kłopotów. Jakie kapele

jeszcze byś dodał?

Foto: Power And Glory

Tak dokładnie, te zespoły są moimi ulubionymi.

Mógłbym dodać Dokken, Ratt, Malice,

Loudness, Gravestorm, Sinner, Talon, Axel

Rudi Pell, Bonfire, Chastain, WASP, Icon,

Keel, King Diamond, Mercyfull Fate, OZ,

Omen, Railway, Trance i wiele innych.

Każdy utwór jest bardzo dobrze napisany i

zaaranżowany, ma też swoje własne cechy,

w dodatku niczym nie różnią się od heavy

metalowych hymnów z lat 80. Żeby napisać

taką muzykę, trzeba chyba być przesiąknięty

tradycyjnym heavy metalem...

Dziękuję bardzo! Tak dokładnie, słucham praktycznie

tylko muzyki z lat 80. i jej współczesnych

wersji, od popu, przez AOR, hard rock i

heavy metal. Nie lubię obecnej muzyki, uważam,

że brakuje w niej jakości kompozycyjnej

i jedyne co chcą to brzmieć głośno, nie ma w

niej jakości muzycznej. Dziś wciąż odkrywam

zespoły, które powstały w latach 80., a których

nie znałem i wciąż uczę się z tamtej epoki,

która wyznaczył sposób życia, jak również

sposób komponowania muzyki, niezależnie od

gatunku muzycznego, wszystkie kompozycje

zmierzały w tym samym kierunku.

Mnie podobają się, wpadający w ucho i "judasowski"

utwór tytułowy "Road Werewolves",

w dodatku ozdobiony pewnymi "ironowskimi"

aranżacjami. Poza tym prący do

przodu "Give Me Speed", czy wręcz wzorcowy

kawałek w stylu NWOBHM, "Street

Metal". Jednak ciężko było mi wybrać, bo inne

utwory są również bardzo dobre. A Tobie,

które najbardziej pasują i dlaczego?

Tak, "Road Werewolves" jest jednym z moich

ulubionych kawałków. Bardzo trudno jest znaleźć

mojego faworyta, ponieważ wszystkie

utwory składające się na ten album przeszły

przez proces filtrowania i modyfikacji kilka razy,

zanim została zaakceptowana ich ostateczna

wersja. Jak mówisz, "Street Metal" to hymn,

ale również bardzo lubię "Out Of Control" i

"Born to Win".

Na "Road Werewolves" śpiewa Hiszpan

Jorge Arca Goya, kolejny znakomity śpiewak,

z którym współpracujesz. Ma facet

smykałkę do melodii, a jego głos kojarzy się z

Udo Dirkschneider i Mark Tornillo. No i

szczerze powiedziawszy jest sporym magnesem

dla fanów tradycyjnego heavy metalu...

Tak, Jorge jest świetnym wokalistą, który był

bardziej przyzwyczajony do śpiewania po hiszpańsku,

a przy tym albumie pracowaliśmy,

śpiewając po angielsku, jednak byłem w stanie

wydobyć cały jego potencjał. Wokale są bardzo

dobre, a jednocześnie bardzo proste i bez

zbędnych komplikacji, bez tak wielu popularnych

nakładek wokalnych. Zawsze myślę o

tym, żeby utwory grane na żywo, mogły być

odtworzone bez większej różnicy od wersji studyjnej.

Patrząc po tytułach to tematyka tekstów na

"Road Werewolves" jest raczej typowo

heavymetalowa?

Tematy utworów zarówno na "The Last Rebel"

jak i "Road Werewolves" oraz kolejnego

albumu "Fight for Freedom" mówią o wolności,

walce o nasze prawa i uczucia, honorze, sile

heavy metalu i o tym co to znaczy być metalowcem

jako stylu życia.

Jak pracujecie nad materiałem? Ty wymyślasz

wszystko, a pozostali muzycy w swoich

domach muszą tylko przećwiczyć swoje par-


tie?

Odkąd pisze muzykę, zawsze postępuję według

tej samej formuły, komponuję utwór, modyfikuję

go, aż naprawdę mi się spodoba i będę

zadowolony ze wszystkich jego części, a następnie

przekazuję go muzykom, wyjaśniam podstawy

tego, jak chciałbym, żeby kawałek wyglądał,

ale pozwalam każdemu muzykowi odcisnąć

na nim swoje piętno i swoją charyzmę.

Chłopcy modyfikują swoje części, jeśli to konieczne,

aby było im wygodnie, a następnie

zaczynamy składać go razem, aż do ukończenia.

Dużo pracuję również z perkusistą, w

przypadku "Road Werewolves" i następnego

albumu współpracuję z Juanem Manuelem

Sosą, tak aby rytmy były bardzo mocne i bez

wielu aranżacji czy hamulców, po to, aby podczas

całego utworu można było potrząsnąć

głową i dać się porwać muzyce. Kiedy mam już

gotowe bębny i gitary rytmiczne, sam nagrywam

bas i różne linie gitarowych harmonii. Na

koniec pracuję nad wokalami, tak aby miały

bardzo chwytliwe melodie i łatwe do zapamiętania

refreny.

Gdzie i jak nagrywacie swoje płyty? Korzystacie

z zawodowych inżynierów dźwięku i

producentów?

Poza byciem gitarzystą jestem lutnikiem i jak

wspomniałem robię własne instrumenty pod

własną marką Chaves Guitarras. Oczywiście

używam moich instrumentów do grania i nagrywania,

przeważnie robiąc nowe instrumenty

dla każdego kolejnego albumu, o specjalnych

cechach dla każdej nowej kompozycji,

która wymaga nowych wyzwań. Jestem również

inżynierem dźwięku i producentem muzycznym,

więc wszystkie nagrania, zarówno

gitary, bas, perkusja, jak i wokale, wykonuję

sam przy użyciu własnego sprzętu w moim domowym

studio, a następnie zajmuję się miksowaniem

i masteringiem. Znam się również na

projektowaniu graficznym i wykonuję okładki

do płyt, różnego rodzaju grafiki, loga i ulotki

koncertowe.

Wiele zespołów w tym Power And Glory

bardzo chętnie korzystają z promocji na kanale

YouTube, NWOTHM Full Albums.

Chyba aktualnie ciężko nie uwzględniać przy

promocji tego kanału? Co w ogóle sądzisz o

platformach cyfrowych? Czy to narzędzie,

które ułatwia promocję zespołów jak Wasz?

Czy raczej jest to złodziej, który okrada muzyków?

Tak, kanał NWOTHM Full albums prowadzony

przez Andersona Tiago, to świetne

miejsce do promowania muzyki i poznawania

nowych zespołów, robi on świetną robotę dla

heavy metalu. Na tym kanale możecie posłuchać

naszej cztero-utworowej EP-ki, kompletnego

"Road Werewoleves", oraz kilku oficjalnych

wideoclipów. Tak, platformy cyfrowe są

bardzo pomocne, ale nie można wpaść w pułapkę.

Uważam, że jedynymi, które naprawdę

działają na rzecz zespołów są YouTube i Facebook,

ponieważ nie pobierają od muzyków

opłat za promowanie ich materiału, a publiczność

ma dostęp do treści za darmo. Następnie,

jeśli materiał im się spodoba, kupują fizyczną

płytę lub merchandising. Uważam, że

platformy takie jak Spotify to oszustwo i jedynymi,

którzy na tym korzystają, są ich właściciele.

Jednak nie tylko musisz umieć poruszać

się na polu cyfrowym, bardzo ważne jest również

bycie twarzą w twarz z publicznością i

chodzenie na koncerty, by spotkać inne zespoły

i fanów.

Na YouTube oglądałem Wasz koncert. Na

scenie czujecie się swobodnie i widać, że to

Wasze miejsce. Chyba nie macie problemów

z zorganizowaniem sobie koncertów?

Tak, jeśli jest coś, co naprawdę lubię to granie

na żywo. Myślę, że jest to inny sposób wyrażania

muzyki, ponieważ kawałki, które są zawarte

na albumie, są interpretowane w inny

sposób i konieczne jest przekazanie publiczności

tego, co generuje w siebie muzyka, która

powoduje, że potrząsasz głową i "tańczysz" do

piosenek, to wszystko, co sprawia, że publiczność

szaleje. (śmiech) Jak już mówiłem, w Power

and Glory zajmuję się wszystkim, od

kompozycji, nagrań, grafiki, a także zarządzam

portalami społecznościowymi, montażem

wideo i organizacją koncertów. Jest to

Foto: Power And Glory

bardzo ciężkie zadanie, nie wspominając o

mojej codziennej pracy z moją marką instrumentów

Chaves Guitarras, a także o zajmowaniu

się moją rodziną (żona i dwie córki), ale

doszedłem do wniosku, że aby coś wyszło dobrze

lub przynajmniej było możliwe, musisz

zrobić to sam.

Z tego co widziałem kumplujecie się z muzykami

z Feanor?

Tak, Gus, basista Feanor, jest moim przyjacielem

i właśnie zrobiłem mu nową gitarę basową,

która będzie debiutowała na nadchodzących

koncertach jego projektów. 8 kwietnia

tego roku zagram z nim gościnnie wykonując

na żywo kilka utworów Manowar.

Opowiedz o Argentyńskiej scenie heavymetalowej.

Dużo kryje się tam kapel z potencjałem

jak Wasz? Dużą macie konkurencję?

Łatwo prowadzi się tam interesy zespołu takiego

jak Wasz?

W Argentynie scena heavy metalowa jest bardzo

undergroundowa, jest publiczność, ale nie

jest ona masowa, tym bardziej jeśli chodzi o

tradycyjny heavy metal. Jest kilka zespołów,

które powstały, które są bardzo interesujące,

ale jest ich bardzo mało. Prawie nikt nie zarabia

w Argentynie na heavy metalu, tylko niektóre

zespoły, przeważnie te, które powstały

pod koniec lat 80. lub na początku 90. Tutaj

w Argentynie bardzo trudno jest prowadzić

zespół, wszystko jest bardzo drogie, a heavy

metal nie jest propagowany przez radio czy

telewizję, wszystko musi być robione osobiście

i z pomocą bardzo małych wirtualnych mediów,

takich jak niektóre podziemne magazyny

i programy radiowe.

Ogólnie rzecz ujmując, teraz Europejczycy i

nie tylko będą mieli łatwy dostęp do "Road

Werewolves" Czy jest szansa, że "The Last

Rebel" też wznowi któraś z europejskich wytworni?

Tak, spróbujemy zrobić to poprzez Steel

Shark Records, zresztą sam zespół promuje

materiał i prowadzi sprzedaży na cały świat.

Cały materiał sprzedaje się naprawdę bardzo

dobrze, zarówno CD, kasety jak i DVD. W tej

chwili nie ma planów promocji "The Last Rebel",

pomysł jest taki, żeby promować kolejny

album, który wydamy jeszcze w tym roku lub

na początku 2024 roku, a będzie nosił tytuł

"Fight for Freedom". Zamierzamy włożyć caą

naszą energię w ten kolejny album, który

mamy również nadzieję, że spodoba się wam i

będziemy mogli go dystrybuować i wydawać

ze Steel Shark w Europie i Azji, oraz innymi

dystrybutorami w Ameryce.

Czy współpraca z Steel Shark Records

otworzy Wam nowe możliwości do promocji

oraz uchyli drzwi na podbój Europy?

Tak, moi przyjaciele ze Steel Shark robią

świetną robotę promując "Road Werewolves"

i mam nadzieję, że będziemy mogli zrobić to

samo z następnym albumem "Fight for Freedom".

Mam nadzieję, że uda nam się zagrać

jakieś koncerty w połowie lub pod koniec tego

roku w Hiszpanii lub Francji. Wkrótce będziemy

mieli więcej wiadomości. Jeszcze raz bardzo

dziękuję za przestrzeń do promocji Power

and Glory! Heavy Metal Forever!

Michał Mazur

Translation: Szymon Tryk

POWER AND GLORY 55


HMP: Debiutancki album "Black Magic

Night" wydaliście na początku 2014 roku.

Kolejny, zatytułowany "Summon The Devil",

ukazał się jesienią ubiegłego roku. Ponad

osiem lat to spora przerwa, szczególnie dla

nieznanego zespołu na niesamowicie zatłoczonym

metalowym rynku - nie obawialiście

się, że po takim czasie nie będziecie mieli do

kogo wracać i trzeba będzie zaczynać wszystko

od początku?

Angel Munoz "Choco" Corcuera: Cześć Wojtek,

cieszę się, że mogę wziąć udział w tym

wywiadzie. Cóż, tak faktycznie w roku 2016

Jesteśmy upartymi metalowcami

Nigromante byli blisko 20 lat temu pionierami odrodzenia sceny tradycyjnego

heavy metalu w Hiszpanii. I chociaż Angel Munoz "Choco" Corcuera zauważa

ze smutkiem, że obecnie przeżywa ona zapaść, to jego zespół wydał po długim

milczeniu bardzo udaną, znacznie ciekawszą od debiutanckiej płytę. Więcej,

Choco już zapowiada, że na następcę świetnie przyjętego "Summon The Devil" nie

trzeba będzie czekać aż tyle, bo nowy materiał już powstaje.

Materiał na drugą płytę ewoluował przez te

wszystkie lata, pojawiały się nowe kompozycje,

czy też mieliście już na wczesnym etapie

tych 10 numerów i pozostało już tylko dopracować

je aranżacyjnie i nagrać tak, żeby efekt

końcowy był jak najlepszy?

Większość riffów i linii basu została napisana

między 2014 a 2016 rokiem, po wydaniu

"Black Magic Night". Wiele linii wokalnych i

tekstów również powstała właśnie wtedy, ale

większość z nich przerobiłem po powrocie...

Po prostu czułem, że lepiej śpiewam, mam

więcej energii... lepszy stan umysłu może naprawdę

zrobić różnicę w sposobie podejścia do

tekstów i melodii, i to na nowym albumie zadziałało.

Jednak w sumie warto było czekać, ponieważ

nie zmarnowaliście tego czasu, wasz drugi

album zdecydowanie przebija debiutancką

płytę. Sami również to dostrzegacie, czy po

takim czasie i setkach odsłuchów danego

utworu na etapie jego nagrywania i dalszych,

nie jesteście już w stanie spojrzeć na własny

materiał z perspektywy zwykłego słuchacza

czy bardziej obiektywnie?

Dla mnie ten album jest w stu procentach tym,

do czego Nigromante dążyło. Pierwszy album

zawierał jeszcze stare kawałki z 2003 roku... i

dlatego nie był on tak spójny. Myślę też, że

bardzo poprawiłem swoje wokale i partie solowe.

Bywa, że słuchacie własnych płyt tak dla

przyjemności, jak wydawnictw innych zespołów,

czy zdarza się to tylko przed koncertami,

kiedy trzeba przypomnieć sobie jakiś dawno

niegrany utwór?

Nigdy nie słucham swojej muzyki po jej napisaniu,

nagraniu i zmiksowaniu... To dziwne

uczucie słuchać siebie ponownie. Ale musiałem

na nowo posłuchać niektórych utworów z

"Black Magic Night" przygotowując się do

występów na żywo i byłem po tych ośmiu latach

miło zaskoczony... niektóre z tych riffów

i linii są tak fajne, że słuchanie ich po długiej

przerwie było nawet przyjemne.

rozstaliśmy się na kilka lat, więc w pewnym

momencie nie wiedzieliśmy, czy w ogóle będzie

nowa płyta. Duża jej część była napisana,

ale nie miałem ochoty tego kontynuować. Po

pandemii mieliśmy ochotę wrócić i dokończyć

album, i tak też zrobiliśmy... wystarczająco

długo działamy w heavy metalu, żeby wiedzieć,

że się nie wzbogacimy, więc tworzenie

go z pasją i w najlepszy możliwy sposób było

naszym głównym zmartwieniem. Większość

metalowców to młodzi ludzie, którzy po prostu

o tym zapominają, ale dostajemy też wiele

opinii od ludzi, którzy swego czasu słuchali

"Black Magic Night".

Foto: Gonzalo Vivero

Nie jest też czasem tak, że praca we własnym

studio może nie tyle rozleniwia, ale

wzmaga perfekcjonizm, bo zawsze dąży się

do jak najlepszych rezultatów, nawet kosztem

dokonywania poprawek czy ponownego

nagrywania danego utworu? Poza tym gracie

też w innych, aktywnych wydawniczo, zespołach,

były pandemiczne zawirowania - to

wszystko miało wpływ na ten odstęp pomiędzy

waszymi wydawnictwami?

Cóż, główną trudnością jest czas w studiu, który

muszę zarezerwować dla siebie. Utrzymuję

się z tego, więc czas, który inwestuję we własną

muzykę, jest właściwie stratą finansową.

Dlatego staram się maksymalnie go skrócić i

zmieścić między opłaconymi sesjami. Ponadto,

jak wspomniałeś, gram również w Frenzy,

a Serra współpracuje z Rancora i Slowburn,

co sprawia, że jesteśmy ciągle zajęci, ale głównym

powodem opóźnienia był, jak wspomniałeś

wcześniej, czas rozłąki. Pandemia była w

tym przypadku dobrą rzeczą do powrotu Nigromante.

Nie jest jednak tak, że jak wielu znanych mi

muzyków nie gromadzicie własnych wydawnictw,

płyty Nigromante czy innych zespołów

tworzących z waszym udziałem mają

specjalne miejsce w waszych kolekcjach?

Cóż, mam kopie wszystkich wydawnictw, w

powstaniu których brałem udział, ale są one

na tych samych półkach co moja normalna kolekcja.

Po prostu. Nie kolekcjonuję za to wielu

innych rzeczy (zdjęć, merchu, dekoracji...).

Ciekawe jest również to, że kiedyś ludzie

grający i aktywni twórczo, spełniający się na

polu kompozytorskim, często nie byli zbyt

aktywnymi słuchaczami: nie mieli dobrego

sprzętu audio, nie kolekcjonowali płyt, albo

interesowały ich tylko nagrania z lat młodości,

tak jak na przykład Chuck Berry Lemmy'

ego. Teraz wygląda to zupełnie inaczej i to

zagorzali fani danego nurtu zakładają zespoły,

chcą pójść o krok dalej w swej muzycznej

pasji - u was było podobnie?

Ja ewidentnie pasuję do tej drugiej kategorii.

Przez całe życie byłem krótko mówiąc metalowym

aktywistą, organizowałem koncerty, grałem

w zespołach, chodziłem na koncerty, kupowałem

płyty... Mam w domu naprawdę niezły

sprzęt do słuchania (kolumny Proac Studio

110, wzmacniacz i odtwarzacz CD Yamaha,

gramofon Rega), który bardzo lubię. I jak

tylko mogę słucham najnowszej muzyki oraz

kupuję płyty. To ważne, aby utrzymać muzykę

przy życiu.

56

NIGROMANTE


Kiedy przychodziliście na świat tradycyjny

heavy metal był u szczytu potęgi, kiedy jednak

zaczynaliście interesować się muzyką na

topie były już zupełnie inne dźwięki. Wam

oraz setkom innych młodych muzyków z całego

świata to jednak zupełnie nie przeszkadzało,

stąd powstanie nurtu NWOTHM,

nawiązującego do brytyjskich prekursorów

gatunku z przełomu lat 70. i 80. ubiegłego

wieku?

Urodziłem się w 1985 roku i zacząłem próbować

nakłonić ludzi w moim wieku do grania

old school heavy metalu w latach 2001-2003...

wtedy było to absolutnie niemożliwe. Wszyscy

byli za grunge, nu-metalem lub euro power

metalem i kiedy mówiłem o coverowaniu Barón

Rojo, Angeles del Infierno... nie wiedzieli

o czym mówię. Skończyło się na tym, że

w wieku 30 lat grałem z facetami, prawie dwukrotnie

starszymi ode mnie... ale oni znali

prawdziwe brzmienie, które lubiłem i pokazali

mi wiele podziemnej muzyki, której nie mógłbym

poznać w inny sposób... mówimy o początkach

Internetu, kiedy nie było niczym powszechnym,

żeby znać takie rzeczy jak Exorcist,

Piledriver, Anvil... Byliśmy zadowoleni

ze starych, używanych (brudnych i tanich) winylowych

płyt MSG, Iron Maiden, Van Halen,

Metal Church...

Można w sumie powiedzieć, skoro Nigromante

powstał blisko20 lat temu, że byliście

pionierami takiego grania w ojczystej Hiszpanii,

a na pewno jednym z pierwszych takich

zespołów, co pewnie napawa was dumą?

Cóż, to tylko pokazuje, że jesteśmy upartymi

metalowcami. Jestem szczęśliwy, że mogłem

być częścią odrodzenia metalowej sceny w

Hiszpanii... ale teraz widzę, że znowu ona zanika,

więc nie sprawia mi to większej radości.

Macie tym większe powody do satysfakcji,

że zespół przetrwał tyle lat, co nie każdemu

było dane - to kwestia tylko pasji, czy też

dochodzą do niej również inne względy, dzięki

czemu można was już określać mianem

weteranów madryckiej czy szerzej rodzimej

sceny tradycyjnego metalu?

Po tym wszystkim zdecydowanie jesteśmy weteranami.

Naszym sekretem jest to, że wiele

zespołów po prostu wypala się w swoim dążeniu

do sławy i koncertowania na całym świecie...

ale po kilku trasach zauważają, że to tylko

ułuda, bo nie ma pieniędzy, by utrzymać

się z metalu. Zarabiaj na życie gdzie indziej i

traktuj tę muzykę jako swoje profesjonalne

hobby. To będzie trzymało cię z dala od sytuacji

wypalenia, która przydarzyła się wielu

wspaniałym zespołom, które spotkałem po

drodze.

Foto: Gonzalo Vivero

Na początku byliście regularnym zespołem,

ale od kilkunstu lat Nigromante to duet, tylko

na koncertach dopełniany sesyjnym perkusistą

- takie rozwiązanie sprawdza się waszym

przypadku doskonale i powrót do pełnego

składu nie miałby już żadnego sensu?

Ostatnim razem, gdy mieliśmy stałego trzeciego

muzyka, skończyło się to rozstaniem, więc

najwyraźniej zamierzamy pozostać kreatywnym

duetem i zatrudniać gościnnych muzyków

do występów na żywo. Serra i ja mamy

bardzo podobne osobowości muzyczne i łatwo

dogadujemy się w swoich pomysłach. W tej

chwili mamy Daniego z Hitten, fantastycznego

gitarzystę, który gra u nas na żywo na basie

i jest to świetna zabawa. On wie, co znaczy

być w zespole... prawdopodobnie więcej niż

my, mimo że jest młodszy, ale pracował tak

ciężko z Hitten i Iron Curtain w przeszłości,

że wie jak być pomocnym przez cały czas.

"Summon The Devil" to mroczny, surowy,

ale też melodyjny materiał, zakorzeniony w

latach 80., wręcz archetypowy. Na takim

efekcie końcowym wam zależało, eksperymenty

zostawiacie innym? Chyba z premedytacją

nagrywacie też albumy nie przekraczające

40 minut, tak jak w czasach świetności

takiego grania? Owszem, wtedy było

to podyktowane pojemnością winylowej płyty,

ale zarazem materiał trwający właśnie

tyle był idealną porcją muzyki do posłuchania

na raz i łatwego przyswojenia, co szczególnie

teraz nabiera dodatkowego znaczenia?

Chcieliśmy, żeby był to w stu procentach

heavy metal, ale też żeby brzmiał świeżo, w

taki sposób, żebyś nie miał wrażenia, że

słyszysz kopię jakiegoś innego zespołu. Mrok

płynący z gitarowych riffów jest głównym

składnikiem naszej muzyki, a mój wokal, choć

jest agresywny i surowy, staram się śpiewać w

melodyjny sposób... może w przyszłości spróbuję

nawet czystych wokali. 30-40 minut to w

sam raz na album, wystarczająco długo, żeby

cię zadowolić i wystarczająco krótko, żebyś

chciał więcej.

Wasz nowy album zbiera dobre recenzje, w

dodatku trafił do Top 10 metalowych albumów

roku 2022 hiszpańskiego magazynu

"Mondo Sonoro", tak więc powodów do satysfakcji

wam nie brakuje?

Tak, dostajemy od wielu ludzi mnóstwo komplementów

za ten album, nawet spoza naszego

komfortowego obszaru heavymetalowego

świata, ludzie z mainstreamowych magazynów

takich jak "Mondo Sonoro", a z drugiej strony

ludzie ze sceny ekstremalnego black metalu

również dają nam wiele wsparcia.

Z koncertami, na przykład podczas niedawnego

"Metal Cova Fest XIII" w Barcelonie,

jest podobnie, fani przyjmują was ciepło po

tak długiej przerwie?

Metal Cova Fest był niesamowity; przybyliśmy

tam w ostatniej chwili, zastępując Dark

Quarterer, i zostaliśmy przyjęci naprawdę

świetnie, z wypełnioną po brzegi salą oraz

ludźmi krzyczącymi i śpiewającymi razem z

nami... Grałem tam już wcześniej i zawsze

towarzyszy nam to niesamowite uczucie... barcelońska

metalowa publika jest naprawdę

silna.

Wygląda więc na to, że pasja i ciężka praca

przyniosły efekty, tak więc kolejna płyta

Nigromante to tylko kwestia czasu?

Zacząłem pisać, mam już kilka riffów, ale

wciąż jestem bardzo daleko od ukończenia

dwóch nowych utworów, więc minie trochę

czasu zanim dowiemy się jaki jest nasz następny

krok... Będę szczęśliwy, jeśli nie zajmie mi

to kolejnych ośmiu lat. (śmiech)

Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

NIGROMANTE

57


...nadszedł czas,

aby dać więcej miejsca tym nowym, młodym zespołom...

Włoski heavy/speed metalowy Sleazer powstał w roku 2011, swój debiut

"Fall Into Disgrace" wydal w roku 2017, a drugą płytę "Deadlights" w roku 2022.

Generalnie działa regularnie. Czasami jest to mi ciężko ogarnąć. W latach 70.

bywało, że kapela publikowała dwa studyjne krążki w roku, aby potrzymać zdobywaną

z mozołem popularność. Teraz zdaje się, nikt tym się nie przejmuje. Zmieniły

się czasy i priorytety, ot co. Niestety nie ułatwia to młodym muzykom, aby

doprowadzić swoje kapele do naturalnej wymiany pokoleniowej. Heavy metalowe

tuzy jak się trzymały, tak się trzymają. Niestety nikt nie ma pomysłu, co zrobić,

aby to zmienić. Raczej nikt samemu nie ustąpi swojego miejsca, tak jakby chciał

Clemente Cattalani gitarzysta Sleazera. No cóż, to deliberowanie na dłuższą i

wolną chwilę. Teraz lepiej skupić się nad nową, niezłą płytą Włochów "Deadlights"...

HMP: Dlaczego na następcę "Fall Into Disgrace"

czekaliśmy aż pięć lat?

Clemente Cattalani: Cześć Michał! Cóż, jak

zapewne wiesz, jest bardzo trudno dzisiaj

utrzymywać się z muzyki, szczególnie heavymetalowej,

więc nagrywanie albumu jest kwestią

wysiłku i pieniędzy, a podczas pandemii

nie byliśmy w stanie nic nagrać aż do roku

2021. Pisanie "Deadlights" okazało się być

Aktualne czasy to nie lata 70. i 80. zeszłego

wieku, gdzie trzeba było wydawać płyty co

roku, niemniej pięć lat między debiutem a

drugą płytą zespołu, który dopiero startuje to

jednak dość długa przerwa. Nie martwicie

się, że wielu fanów, których zdobyliście wraz

z "Fall Into Disgrace" o Was zapomniało?

Z pewnością było to ryzyko, ale mieliśmy też

kilka zmian w składzie pomiędzy naszymi

obydwoma albumami i nie pomogło to zespołowi.

Mam nadzieję, że w najbliższych latach

ten skład pozostanie taki sam i że będziemy

w stanie wydać nowy album w zdecydowanie

krótszym czasie. Musimy również skupić

się na promocji naszej muzyki, grając na

żywo. Może na jakimś europejskim festiwalu?

To na pewno może nam pomóc i stworzy solidną

bazę naszych zwolenników i fanów!

Ze składu, który nagrywał "Fall Into Disgrace"

pozostało dwóch muzyków. Ty jako

Foto: Sleazer

solówek i umiejętności gry na gitarze są niezaprzeczalne!

Roberto Cenci nagrywał albumy

z power metalowym zespołem o nazwie Centvrion,

naprawdę uwielbiałem jego wokale na

tych krążkach i byłem przekonany, że jego

głos będzie idealnie pasował do kawałków

Sleazera. Postanowiłem więc do niego zadzwonić,

a on się zgodził. Ten skład jest najlepszy,

jaki mogliśmy mieć i jestem pewien, że

nowe utwory będą jeszcze lepsze!

Na "Deadlights" nadal gracie oldschoolowy

heavy metal, z domieszką innych odłamów

ciężkiego grania, w dodatku udanie eksponujecie

etos lat 80. To jest to, co w Was tkwi i

nikt tego nie zmieni?

Cóż, zawsze byłem fanem muzyki hard'n'

heavy z lat 80., mogę potwierdzić, że to uniwersum

i brzmienia płynął w moich żyłach od

kiedy skończyłem 16 lat. Nie sądzę, żeby ktoś

potrafił mnie zmienić lub sound naszej kapeli.

Jednak jestem również fanem innych gatunków

metalu, takich jak power czy progressive

metal, i myślę, że można zauważyć niektóre z

tych wpływów w naszej muzyce.

Przy okazji wydania "Fall Into Disgrace"

wywiadu udzielił nam Andrea Vecchiotti.

Stwierdził w nim, że jako zespół nie jesteście

w stanie (nie tylko Wy) przebić muzykę swoich

mistrzów, jedynie pozostaje Wam grać to

co lubicie, zachowując to wspaniałe brzmienie

i klimat lat 80., i jednocześnie próbować

dodać coś swojego. Zgadzasz się z wypowiedzią

Andreasa? Czy takie podejście towarzyszyło

Wam przy pisaniu muzyki na

"Deadlights"?

Z "Deadlights" chcieliśmy podnieść sobie poprzeczkę

jak najwyżej i zmienić swój sposób

myślenia o heavy metalu. Myślę, że to osiągnęliśmy,

ale jak na pewno wiesz, ciężko jest przebić

się przez te wszystkie wydawnictwa, które

ukazują się na co dzień! Trzeba stworzyć coś

innego, na bazie własnego gustu i talentu, o to

chodzi i to jest ta cięższa część tej pracy. Oczywiście,

muzyka naszych mistrzów to arcydzieła,

ale musimy podjąć dodatkowy wysiłek i

starać się stworzyć jeszcze lepsze albumy, jeden

po drugim, z naszymi osobowościami, a

może uda nam się opracować również arcydzieło.

Na "Deadlights" znajdziemy kompozycje,

które utrzymane są w stylu dynamicznego

klasycznego heavy metalu, jak właśnie utwór

tytułowy. To taka muzyka jest fundamentem

Sleazer?

Dokładnie tak. Myślę, że dynamika, atmosfera,

teksty i wszystko inne pasują do ducha i

stylu zespołu.

bardziej złożone niż "Fall Into Disgrace". Nie

ma żadnych wypełniaczy czy udziwnień,

wszystko zostało skrupulatnie skomponowane,

a to zajęło nam sporo czasu.

58 SLEAZER

gitarzysta i basista Diego Sbriscia. Jak dobraliście

nowych muzyków i co nowego

wprowadzili do Sleazer?

Jak już mówiłem wcześniej w przeszłości trzy

z pięciu wakatów w zespole, wykonywali różni

ludzie. W ciągu tych pięciu lat zmieniliśmy

dwóch wokalistów, dwóch gitarzystów i dwóch

perkusistów! Myślę, że to dużo, ale takie rzeczy

się zdarzają, gdy nie masz odpowiedniej

mentalności lub prawdziwej pasji do muzyki

czy heavy metalu. Giampaolo Conti, perkusista,

który jest moim przyjacielem, jest bardzo

technicznym muzykiem i dał przewagę zespołowi.

Stefano Viola grał kiedyś na gitarze z

Giampaolo w zespole Obliterated, jest bardzo

dobrym gitarzystą i kompozytorem i od początku

był fanem Sleazer. Jego upodobanie do

Są też utwory jak "Speed Of Fright" czy "Of

Storm And Steel", w których zdecydowanie

idziecie w kierunku speed metalu. To jest wasza

druga twarz?

Jako zespół heavy/speedmetalowy, te utwory

absolutnie odzwierciedlają tę szybką stronę

Sleazer. Na naszym poprzednim albumie było

dokładnie to samo, dynamiczne średnie tempo

z mocnymi refrenami i szybkie utwory z dużą

mocą i energią. W "Deadlights" wprowadzamy

trochę bardziej mroczną i melancholijną

atmosferę, którą można usłyszeć w "Sarnath"

czy "Horror at Red Hook", a także trochę bardziej

chwytliwego i hardrockowego stylu w

utworach takich jak "All My Words Inside" i

"Night Desire".


Właśnie. Nie boicie się też bardziej rockowych

klimatów tak jak we wspomnianych

"All My Words Inside" czy "Night Desire"...

Myślę, że album heavymetalowy może zawierać

również bardziej przebojową i rockową odsłonę,

po prostu, aby przełamać monotonię i

urozmaicić trochę brzmienie. Jasne, trzeba zachować

spójność z resztą utworów i myślę, że

te dwa kawałki absolutnie spełniają swoje zadanie.

Enforcer wydał również dwie ballady,

na swoich ostatnich dwóch albumach.

Preferujecie łagodniejsze, choć ciągle heavy

metalowe brzmienia, ja jednak mam wrażenie,

że jakbyście dodali swojej muzyce trochę

więcej mocy (naprawdę niewiele więcej) to

Wasz heavy metal jeszcze bardziej byłby

atrakcyjny...

To dobre spostrzeżenie i będę mieć to na uwadze.

Myślę, że jeśli dodasz zbyt wiele mocy do

swoich utworów, rezultatem może być to, że

wszystkie twoje kompozycje brzmią tak samo.

Zamiast tego, jeśli popracujesz bardziej nad

częścią melodyczną i utrzymasz wysokie napięcie,

twoje kawałki będą bardziej ikoniczne i

unikalne. Oczywiście możemy być bardziej

niegrzeczni, ale jest mnóstwo zespołów, które

przyspieszają swoje utwory i tworzą teksty nad

gitarowym riffem. Niestety to staje się nudne

po 15 minutach słuchania, a w głowie nic nie

zostaje. Więc tylko trochę więcej mocy i energii

mogłoby uczynić naszą muzykę bardziej

bezpośrednią, zgadzam się.

Wasze teksty są typowo heavymetalowe?

Nie wiem, co rozumiesz przez "heavymetalowe

teksty", ale w naszych utworach lubię opowiadać

o historiach fantazy i horrorach inspirowanych

takimi pisarzami jak Lovecraft, Michael

Moorcock, Howard, Stephen King,

itd... Lubię też opowiadać o prawdziwych sytuacjach,

emocjach i marzeniach, które towarzyszą

nam na co dzień.

Na okładce znalazł się znowu stary samochód

w wersji sportowej. To nie jedyne Wasze

hobby, które zainspirowane jest latami

80.? Muzyka, samochody... komiksy, filmy i

co jeszcze?

Jest wiele wspaniałych rzeczy z lat 80. i myślę,

że wymieniłeś te najważniejsze. Nie ma nic

lepszego niż jazda swoim starym Alfa Romeo,

słuchając ulubionych kawałków zespołów

hard'n'heavy z lat 80.!

Czy tworząc muzykę, też hołdujecie latom

80. i spotykacie się w sali prób, aby wspólnie

metodą improwizacji, prób i eliminowaniu

błędów nadać swoim utworom ostateczny

kształt?

W ciągu ostatnich kilku lat pracowałem więcej

samodzielnie w domu. Z wielu powodów jest

coraz trudniej zrobić wspólne próby. Nawet

raz w tygodniu ciężko jest zorganizować próbę

z każdym członkiem zespołu, więc możesz

sobie wyobrazić, że jedynie próbujemy tylko

po to, by dopracować pewne szczegóły. W kilku

utworach "Deadlights" parę elementów

zmieniliśmy wspólnie.

Jeden z szefów wytworni niezależnych zwrócił

mi uwagę, że zespoły heavy metalowe coraz

częściej korzystają z formy cyfrowych

singli, co do niedawno było domenom artystów

z kręgu muzyki popularnej. W wypadku

waszego zespołu widać, że to się sprawdza.

Do tej pory wypuściliście trzy single "Deadlights",

"Black Witch"

i "Speed Of Fright".

Dlaczego wybraliście

właśnie te kawałki i

czy wypuścicie kolejne

Foto Sleazer:

Wasze promocyjne

single?

Staramy się poprzez

ten "format singla" wypełnić

czas do wydania

płyty i dać fanom coś

nowego do posłuchania

przed całym albumem.

Myślę, że to zadziałało,

również dlatego, że

utwór tytułowy został

wsparty również profesjonalnym

teledyskiem,

a pozostałe dwa kawałki

spełniają swoje zadanie

pod względem atmosfery

i brzmienia.

Trzy single, które wymieniłeś

to najbardziej

reprezentatywne utwory

z albumu. I tak! Mamy

jeszcze jeden singiel,

który zostanie wydany w ciągu najbliższych

miesięcy, nie znamy jeszcze dokładnej

daty, ale teledysk jest już ukończony i gotowy!

"Deadlights" jest do odsłuchu także na

kanale YouTube "NWOTHM Full Albums".

Chyba teraz ciężko jest wyobrazić

sobie promocje nowych wydawnictw kapel z

nurtu NWOTHM bez tego kanału?

Absolutnie tak, może nie każdy, ale wielu fanów

heavy metalu, nawet ja, regularnie sprawdza

ten kanał na YouTube, aby znaleźć nowe

zespoły lub posłuchać konkretnego albumu.

Znalazłem wiele świetnych zespołów na "NW

OTHM Full Album" takich jak Visigoth,

Blazon Stone, Crystal Viper, Ambush czy

Hitten.

Zespoły heavymetalowe chlubią się fanami,

którzy ciągle kupują nośniki fizyczne. Jednak

zdaje się, że dochody z platform cyfrowych

dla takich kapel stanowią coraz większą

część zarobku?

W naszym przypadku przychód z platform

cyfrowych nie jest aż tak wysoki. Dla porównania

trzeba osiągnąć kilka tysięcy odtworzeń

na platformie takiej jak Spotify, żeby mieć podobny

dochód ze sprzedaży jednego albumu.

To działa dobrze, jeśli jesteś sławny, ale jeśli

jesteś tylko podziemnym zespołem to, organizowanie

koncertów i sprzedawanie własnych

płyt jest najlepszym rozwiązaniem.

Co Wy osobiście preferujecie, kasety, winyle,

CD czy też korzystacie z platform streamingowych?

Pod względem relacji między jakością a praktycznością

wolę płyty CD. Kasety i płyty winylowe

wyglądają dobrze, nawet lepiej niż CD,

ale można ich słuchać tylko w domu, a nie na

przykład w samochodzie. Platformy streamingowe

też są dobre, ale są ''zimniejsze'' i mniej

zapadają w pamięci niż format fizyczny, który

moim zdaniem tworzy więź między tym, czego

słuchasz, a tym, czym jest zespół, w dodatku

każdy nośnik możesz wziąć w ręce, obejrzeć

zdjęcia, przeczytać tekst itd.

Jakie macie zdanie na temat nurtu, który

współtworzycie, czyli NWOTHM. Macie

swoje ulubione kapele lub płyty z tego nurtu?

Jak oceniacie swoje aktualne miejsce na tej

scenie?

Tak, mam kilka zespołów, które naprawdę

kocham, są to Visigoth, Skull Fist (chociaż

nie lubię zbytnio ich ostatniego albumu),

Ambush, Enforcer, bardzo podobał mi się też

nowy album Air Raid. Wszystkie te zespoły, a

nawet inne, których nie wymieniłem, zasługują

na większą uwagę. Na dużych festiwalach

na szczycie line up'u zawsze widzimy te same

stare zespoły, czasami z tylko jednym oryginalnym

członkiem zespołu, lub w zupełnie

innym składzie niż z ich najlepszych lat.

Myślę, że nadszedł czas, aby dać więcej miejsca

tym nowym, młodym zespołom, które zasługują

na pozostanie na szczycie listy!

Czy równie uważnie śledzicie włoską scenę

heavymetalową? Dzieje się na niej coś ciekawego?

Tak, we Włoszech mamy niesamowitą podziemną

scenę metalową, która zasługuje na

wiele! Zespoły takie jak Stonewall, Bastet,

Vulture Vengeance, Witchunter, Gengis

Khan, Sign of the Jackall są naprawdę świetne

i stanowią ważną część NWOTHM. Jednym

z moich ulubionych włoskich zespołów

metalowych wszechczasów jest epicko/power

metalowy zespół o nazwie Domine. Ta formacja

powstała w latach 80., wydała kilka albumów

między połową lat 90. a połową lat

2000. Obecnie pracują nad nową płytą i nie

mogę się doczekać, aby jej posłuchać (ich

ostatni album opublikowano w roku 2007!).

Mam nadzieję, że na następcę "Deadlights"

nie będziemy czekali kolejnych pięciu lat?

Ja też! Obiecuję, że kolejny album Sleazer zostanie

wydany dużo wcześniej, tak jak wspominałem

o tym uprzednio!

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

SLEAZER 59


HMP: Co się stało z Ravensire?

Rick Thor: Obaj odpowiedzielibyśmy różnie

na to pytanie, ponieważ inaczej wyglądało to z

naszych dwóch różnych perspektyw. Ravensire

istniało w latach 2011 - 2020. To był świetny

czas. Wydaliśmy kilka albumów i zagraliśmy

całkiem sporo koncertów w Europie. W

pewnym momencie przestało mnie to jednak

bawić tak, jak dawniej. Przestałem angażować

się w odpowiednim stopniu. Chciałem zająć

się czymś innym. Otwarcie o tym porozmawialiśmy

i zdecydowałem się opuścić Ravensire.

Nadal pozostajemy dobrymi przyjaciółmi.

Prawdziwy portugalski

underground

Nie tylko hiszpańskie zespoły grają tradycyjny

heavy metal na Półwyspie Iberyjskim.

W Portugalii też od dawna istnieje

ciekawa scena undergroundowa.

Opowiadają o niej: gitarzysta Mário Figueira

oraz basista i wokalista Rick Thor.

Dawniej kojarzeni m.in. z Ironsword, Ravensire

i Filii Nigrantium Infernalium, Mário z Rickiem

startują obecnie z całkiem nowym zespołem

o nazwie Rage And Fire, którego skład uzupełnia

perkusista Vasco Machado oraz drugi gitarzysta

Fred Brum. Pod tym szyldem nagrali

już pierwszy longplay "The Last Wolf" i w

oczekiwaniu na jego wydanie pracują nad kolejnym. Spotkaliśmy się

osobiście w lobby hotelu MeraPrime Gold Design w Lizbonie.

Nie ma między nami żadnymi kwasów, żali

ani tragikomedii. Wiem, że oni planują stworzyć

teraz kompletnie nowy zespół. Gitarzysta

Nuno przysłał mi kilka nowych utworów. Brzmią

świetnie. To żaden sekret.

Mário Figueira: Mamy nadzieję, że nie wyjawiliśmy

teraz żadnego sekretu.

Rick Thor: Raczej nie, bo skoro kompletują

nowy zespół, to przecież prędzej czy później

zechcą pokazać się światu.

Mário Figueira: W przyszłości na pewno.

Rick Thor: W każdym razie tak wygląda moja

wersja wydarzeń. Życzę im jak najlepiej, a nawet

zasugerowałem nazwiska osób, które mogłyby

mnie zastąpić. Mário, Nuno i perkusista

Alex grali jakieś próby. Ja sam chciałem jednak

tworzyć muzykę inną niż w Ravensire.

W międzyczasie zaśpiewałem i zagrałem na

basie na speed thrash metalowej płycie Hellspike

"Dynasties Of Decay" (2021, wywiad

w HMP 84 str. 94, recenzja w HMP 85 str.

152, przyp. red.). Pewnego razu Mário był u

mnie w domu i pokazałem mu cholernie dobry

utwór Pretty Maids "Back To Back" (1984).

Postanowił nauczyć się solówki. Powiedziałem,

żebyśmy pociągnęli temat i skowerowali

wspólnie ten utwór. Mário był w nowym zespole

z pozostałymi muzykami grającymi

wcześniej w Ravensire, więc na tym etapie nie

nazwać. Upewniliśmy się tylko, że żaden inny

zespół na świecie nie nazywa się Rage And

Fire. Rick początkowo nie zgadzał się na ten

szyld, ale pozostali go przegłosowali (śmiech).

Rick Thor: Ostatecznie nazwa Rage And Fire

to hołd dla Ravensire. Nie brakowało nam

własnych pomysłów, dysponowaliśmy kilkoma

ciekawymi kompozycjami, z czego niektóre

tworzyliśmy jeszcze z myślą o Ravensire. Potrzebowaliśmy

coś z nimi zrobić, żeby nie

przepadły. Vasco Machado również przedstawił

swoje trzy pomysły. Wtedy pomyślałem,

że powstaje nowy, porządny zespół. Uznałem,

że potrzebujemy bardziej wyszukanej nazwy.

Pozostali przyzwyczaili się jednak do Rage

And Fire i nalegali, żeby pozostać przy tym

szyldzie. Tak więc zostało. Okazało się, że

myśmy wystartowali prędzej niż nowa wersja

Ravensire. Można zauważyć muzyczne podobieństwa

między Rage And Fire a Ravensire,

głównie ze względu na mój głos. Zależy mi jednak

na tym, żebyśmy nie byli uznawani za

kontynuację tego samego zespołu. Różnimy

się.

Mário Figueira: Nasza nowa muzyka też jest

epicka, ale znacznie mniej doomowa.

Grand Magus jest przykładem zespołu,

który dokonał zmiany stylistycznej z doomu

w kierunku heavy metalu.

Rick Thor: Nigdy nie utożsamiałem Ravensire

z gatunkiem doom metal. Pojedyncze kawałki

owszem, ale kapela jako taka zaliczała

się do heavy metalu. Na nowej płycie "The

Last Wolf" (2023) też znajdują się wolniejsze

momenty, ale jeszcze bliżej jej do tradycyjnego

heavy. Nie wynika to ze świadomie podjętych

założeń, tylko z naturalnej ewolucji. Zarówno

w przeszłości, jak i obecnie, udzielaliśmy się i

udzielamy w rozmaitych konfiguracjach personalnych,

które grają często bardzo różną stylistycznie

muzykę, ale dla mnie to wszystko i

tak jest old schoolowym metalem. Cokolwiek

nagram w przyszłości, tak już pozostanie. Czasami

mam większą ochotę na black metal,

speed, thrash, czy typowe heavy, ale zawsze

pozostaję wierny metalowi zakorzenionemu w

latach osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych.

Foto: Rage And Fire

planowaliśmy zakładania innej kapeli, a jedynie

robiliśmy kower. Z powodów restrykcji politycznych

wszyscy ludzie w Portugalii byli

uwięzieni w domach, dlatego zespoły nie mogły

pracować w studiu. Posiadałem w mieszkaniu

warunki i sprzęt do nagrywania, na którym

swoją drogą zarejestrowałem partie basu na

potrzeby Hellspike - znacznie ułatwiło to zadanie,

chociaż z wokalami zawsze czekam na

wejście do studia, żeby nie irytować sąsiadów.

Wkrótce dołączył do nas perkusista Vasco

Machado. Zamieszczaliśmy filmiki na You-

Tube, na których gramy rozmaite kowery,

m.in. Running Wild, Motörhead, Slayer,

W.A.S.P.

Mário Figueira: Potrzebowaliśmy jakoś się

Czy czułeś, że Nuno nie pozostawia Ci potrzebnej

przestrzeni do realizacji wszystkich

Twoich pomysłów?

Rick Thor: Nie, zupełnie nie czułem żadnego

ograniczenia z jego strony. W rzeczywistości,

nigdy nie komponowałem utworów Ravensire.

Pisałem tylko liryki i linie wokalne. Sporadycznie

zdarzało mi się stworzyć cały numer

dla innych kapel. Bardziej uaktywniłem się

pod tym względem teraz w Rage And Fire.

Zawsze miałem w swoim otoczeniu wielu

wspaniałych kompozytorów.

Mário Figueira: Skomponowaliśmy już siedem

utworów na drugą płytę Rage And Fire.

Rick Thor: No właśnie, mimo że pierwsza

jeszcze się nie ukazała, ja zacząłem już rejestrować

wokale na drugą. Fajnie wnosić własne

idee, ale nie zmuszam się. Poza tym, piszę teksty

i linie wokalne, które czasami mocno różnią

się od pierwotnej wizji twórców struktury

instrumentalnej utworów.

Mário Figueira: Rick błyskawicznie pisze teksty,

jak maszyna.

Rick Thor: Zgadza się, bardzo szybko mi to

wychodzi. Wczoraj poszedłem spać dopiero o

pierwszej w nocy, bo pisałem teksty dla innego

zespołu, On The Loose.

60

RAGE AND FIRE


Czyli pisałeś liryki dla Bruce'a Dickinson'a.

Mário Figueira: To nasz przyjaciel Flávio Lino.

Rick Thor: (śmiech) Oni śpiewają identycznym

głosem. Flávio dołączył w 2019 roku do

angielskich weteranów z Airforce.

Mário Figueira: Z maidenowskim perkusistą.

Rick Thor: Tak, z ex-perkusistą Iron Maiden,

Dougiem Sampsonem.

Wolę Flávio z Master Spy niż z On The

Loose, bo barwa Bruce'a bardziej pasuje mi

do szybkiego heavy metalu niż do doomu.

Rick Thor: Zauważ jednak, że sam Bruce też

miał w swoim repertuarze trochę mroczniejszych,

powolnych kawałków, np. na albumie

"The Chemical Wedding" (1998). Nie pisz

tego w czasopiśmie, ale powiem Ci, że On The

Loose ma teraz nowego wokalistę.

Ależ wszyscy o tym już wiedzą. Został nim

Pedro Fialho de Jesus.

Rick Thor: Pedro nie tylko dobrze śpiewa, ale

przede wszystkim inaczej niż Bruce Dickinson.

Z niecierpliwością wypytują mnie o jak

najszybsze dokończenie liryków, więc lada

miesiąc ukaże się nowy album On The Loose.

Ja nigdy bym tak nie zaśpiewał jak wspominani

wokaliści. Nie potrafię. Najpewniej czuję się

w repertuarze speed/thrashowym typu Perpetratör

czy Hellspike. W heavy metalu zaś,

cóż, mój głos zaniża loty instrumentalistów.

Mam nadzieję, że ludzie dostrzegają, iż brzmię

inaczej niż typowy metalowy wokalista. Zbierałem

krytykę w Ravensire, ale niektórzy doceniali

mój nietypowy styl. Cieszy mnie śpiewanie

inaczej niż wszyscy. Nie dążę do bycia

profesjonalnym muzykiem utrzymującym się

ze śpiewania. W obecnych czasach nie jest to

możliwe. Dzisiaj nie da się żyć ze śpiewania

heavy metalu. Wielkie zespoły heavy metalowe

zaczynały w latach osiemdziesiątych, w innej

epoce. Nie zdarza się, żeby młody zespół

XXI wieku osiągał poziom popularności dawnych

legend.

Zdarza się, ale bardzo rzadko: Sabaton,

Ghost, a w polskiej skali Nocny Kochanek.

Rick Thor: Tak, ale to inna sprawa. Moim

zdaniem Sabaton gra bardzo komercyjny

heavy metal. Tak komercyjny, że nie należy do

grona słuchanych przeze mnie kapel. Ja skupiam

się na old schoolu, nie na Sabatonie czy

Slipknot. Jestem ortodoksem, uwielbiam

Priest i Maiden, a ich nowi naśladowcy nie

osiągają takich wyżyn. Lata osiemdziesiąte

wspominam jako niesamowite dlatego, że granice

gatunkowe dopiero się kształtowały. Często

napotykało się na nazwy fantastycznych

zespołów, których dotąd się nie znało. Ekscytowałem

się, że nigdy nie słyszałem niczego

tak szybkiego jak to, ani niczego tak ciężkiego

jak tamto.

Mário Figueira: Muzyka zabierała słuchaczy

na niesamowite podróże.

Rick Thor: Pamiętam, jak pierwszy raz usłyszałem

Candlemass. Ależ kapitalny, wleczący

się metal! Potem znalazłem Cathedral i znów

odniosłem takie samo wrażenie. Byłem w szoku

po usłyszeniu debiutu Obituary, bo nigdy

w życiu nie słyszałem takiego głosu. Wiele

dźwięków pozostawało jeszcze do odkrycia.

Dziś, żeby zrobić coś nowego, trzeba wybrać

się poza zakres lubianej przeze mnie muzyki,

jakiś fusion bądź komerchę. Nie moja bajka.

Można odnieść sukces, grając autentyczną

Foto: Rage And Fire

muzykę, ale zorientowaną na lokalny rynek.

Tak robi polski Nocny Kochanek, tak robi

islandzka Dimma. Może sytuacja dla Was

wyglądałaby kompletnie inaczej, gdybyś

śpiewał w języku portugalskim?

Rick Thor: Prawdopodobnie tak. Uwielbiam

kapele śpiewające w swych lokalnych językach.

Nawet, jeśli nic z ich tekstów nie rozumiem.

Cenię np. Turbo, Kat i Dragon. "Horda

Goga" (1990) tych ostatnich wymiata i nawet

wolę polskojęzyczną wersję od angielskiej,

bo w moim odczuciu brzmi naturalniej. Podejrzewam,

że gdy śpiewali po angielsku, starali

się zrobić to dobrze, ale jak śpiewali po polsku,

po prostu dali czadu. Dorastałem z płytą

"Fallen Angel" (1990), tą z bogiem wskazującym

z niebios na upadłego diabła na okładce.

Uwielbiam też francuskojęzyczne kapele

typu Sortilege, przy czym akurat dobrze rozumiem

język francuski. Gram na basie w lokalnym

zespole black metalowym Filii Nigrantium

Infernalium, w którym wokalista Belathauzer

śpiewa po portugalsku. W efekcie jesteśmy

powszechnie rozpoznawalni w Portugalii,

ale nikt o nas nie słyszał za granicą.

Mário Figueira: Ale występowaliście przecież

za granicą.

Rick Thor: Graliśmy pojedyncze gigi w Finlandii

i w Danii. Zespół został założony trzydzieści

lat temu podczas eksplozji sceny black

metalowej początku lat dziewięćdziesiątych, a

jednak mało kto zna nas poza Portugalią.

Urodziłem się w 1973 roku, więc byłem wtedy

nastolatkiem. Za kilka dni stuknie mi pięćdziesiątka,

co uważam za osobistą tragedię.

Mnie jutro trzydziestka trójka.

Rick Thor: Wiek chrystusowy. Widzisz, dedykowaliśmy

mnóstwo lat muzyce metalowej.

Mário Figueira: Ja już przekroczyłem pięćdziesiątkę

wcześniej.

Rick Thor: Jakiś poeta powiedział kiedyś: nigdy

nie planowałem się zestarzeć, ale to jedyny

znany mi sposób, żeby w międzyczasie

nie umrzeć.

A wracając do tematu, powiedzieliście, że

Rage And Fire nie jest kontynuacją Ravensire.

Czy to samo powiedzieliby kompani

Nuno?

Rick Thor: Tak, oni też. Nie do końca rozumiem,

dlaczego. Odchodząc od nich, poradziłem

Nunowi, żeby śmiało działał dalej jako

Ravensire.

Mário Figueira: Owszem, jak najbardziej

chcieliśmy tak zrobić. Ale Nuno okazał się

jedynym pozostałym oryginalnym muzykiem

Ravensire. Przez jakiś czas ćwiczyliśmy w

trzyosobowym składzie, szukając nowego wokalisty.

Nie udało się znaleźć. Doszliśmy donikąd.

Daliśmy sobie spokój. Stworzyłem cztery

nowe utwory na potrzeby nie tyle Ravensire,

co tej formowanej wówczas kapeli. Były

zbyt dobre, by pozostały w szufladzie. Na

szczęście perkusista Vasco oraz Rick zaakceptowali

je. Od tamtej pory cały czas coś komponuję.

Rick Thor: Podejrzewam, że Nuno nie chciał

przyjąć nowego wokalisty, który kompletnie

zmieniłby charakter Ravensire. Głos stanowił

bardzo ważną część naszego stylu. Pierwsze

demo "Iron Will" (2012) zostało zaśpiewane

przez Zé Gomes. Po jego odejściu, kiedy ja

dołączyłem, wszyscy staraliśmy się zamknąć

opcję dopuszczania nowych ludzi do składu,

ponieważ nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek z

zewnątrz ingerował bądź ciągnął nas w kierunku

typowego heavy metalu.

Mário, a kiedy Ty dołaczyłeś do Ravensire?

Mário Figueira: Tuż po ukazaniu się drugiego

albumu "The Cycle Never Ends" (2016). Pewnego

wieczoru Ravensire supportowało trzy

szwedzkie zespoły: Enforcer, Wolf oraz TNT.

Wybrałem się, a wtedy jeszcze w ogóle nie

znałem Ravensire. Bardzo spodobał mi się ich

występ, nawiązałem kontakt z Nuno i zachwalałem

ich partie gitar. A gdy Zé RockHard/

Zellpike (czyli założyciel Hellspike - przyp.

red.) opuścił Ravensire, Nuno zapytał mnie,

czy znam ewentualnego następcę. Odparłem:

"a czy ja mógłbym spróbować?". Chętnie się zgodził.

Nauczyłem się grać utwory i uczęszczałem

z nimi na próby. Było wspaniale.

Rick Thor: Zachwalałeś gitary, natomiast ja

nie jestem dobrym wokalistą heavy metalowym,

a dobry zespół heavy metalowy takiego

potrzebuje, w dodatku ze skalą i z barwą, jakiej

ja nie mam. Graliśmy zatem po swojemu,

wyłącznie dla własnej satysfakcji, a nie w celu

osiągnięcia mega statusu. Nigdy nie dzieliliśmy

ambicji sprzedawania tysięcy egzemplarzy

płyt, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że to przy

obowiązujących trendach muzycznych nierealne.

Mário Figueira: Kiedyś staraliśmy się o supportowanie

pewnego legendarnego zespołu

metalowego. Zagraliśmy ich kower i zadedy-

RAGE AND FIRE 61


62

kowaliśmy go organizatorowi pewnego festiwalu,

ponieważ próbował wciągnąć w to ów

kultowy zespół. Po miłej rozmowie organizator

wyznaczył bardzo wysoką opłatę i niestety

musieliśmy zrezygnować.

Rick Thor: Celtic Frost.

Mário Figueira: Ach, zepsułeś.

Rick Thor: (śmiech) Dzierżyłem mikrofon

przez niemal całą historię Ravensire. Gdy

przestało mnie to kręcić, wskazałem na osoby

o w miarę zbliżonym zakresie głosu, które potencjalnie

mogłyby mnie zastąpić bez zmieniania

charakteru kapeli. To było kluczowe. Ravensire

miało już wyrobioną markę, wydane

płyty i wyrobiony status w undergroundzie,

więc życzyłem im wszystkiego dobrego w przyszłości

pod nazwą Ravensire. No ale Nuno

ogłosił split-up. To jego decyzja, szanuję ją. Jednocześnie

było mi z tego powodu przykro.

Które zespoły są dla Was teraz najważniejsze?

Mário Figueira: Świetne pytanie (śmiech).

Rick Thor: Rage And Fire. I mówię to nie

dlatego, że siedzi tutaj z nami Mário. Przeznaczam

pełnię swej kreatywnej energii Rage

And Fire. W tym momencie Filii Nigrantium

Infernalium oraz Rage And Fire są moimi jedynymi

aktywnymi zespołami. Gitarzysta

Hellspike, Zellpike, wyprowadził się z Lizbony

na południe Portugalii. Prowadzi tam inny

tryb życia i nie ma żadnych dalszych planów

muzycznych. Możliwe, że za jakiś czas to się

zmieni, ale nie teraz. W związku z tym Hellspike

jest zawieszone. Podobnie stało się z

Perpetratörem - z założenia thrashowym projektem,

bez żadnych planów koncertowych.

Paulo Vieira, gitarzysta Perpetratöra, jest

bardzo zajęty w innych konfiguracjach personalnych,

a także produkuje mnóstwo płyt innych

zespołów. Gdy da mi znać, że ma nowy

materiał do zarejestrowania, podejmę się, ale

póki co na to się nie zanosi. Z Filii Nigrantium

Infernalium jestem związany od 1994

roku, ale ten zespół miewa mniej lub bardziej

aktywne fazy. Czasami koncertuje na okrągło,

a niekiedy mija cały rok pomiędzy ich występami.

Gram u nich tylko na basie, nie śpiewam

tam. Na przestrzeni wielu lat tak ograłem się z

ich repertuarem, że nie potrzebuję się go

uczyć. Gdy mówią mi o jakimś koncercie, bez

RAGE AND FIRE

problemu wskakuję z nimi na scenę. Natomiast

w Rage And Fire jestem i basistą, i wokalistą.

Muszę doskonalić koordynację, żeby

wywiązywać się z obu funkcji w tym samym

czasie.

Mário Figueira: Dramatyzujesz czasami na

punkcie tej koordynacji (śmiech).

Rick Thor: Zdarza się. Nie jest mi łatwo łączyć

obie role, bo muzyką zajmuję się weekendami.

Nikt z nas nie utrzymuje się z grania.

Wszyscy mamy inne prace.

Mário Figueira: Ja również grałem w przeszłości

w wielu różnych zespołach, ale Rage

And Fire jest pierwszym tworzonym przeze

mnie wraz z przyjaciółmi od podstaw. Do

wszystkich innych kapel dołączałem, gdy już

funkcjonowały. Przejmowałem w nich rolę gitarzysty

po kimś innym. Nigdy wcześniej nie

byłem muzykiem - założycielem. Tym razem

jestem.

Rick Thor: Co więcej, Mário komponuje prawie

cały materiał Rage And Fire. Przychodzi

z partiami gitarowymi i pokazuje reszcie, do

Foto: Igor Ferreira

czego mamy dodawać własny wkład.

Mário Figueira: Mówię im: "tak to ma brzmieć,

ok?" A oni na to: "dobrze".

Rick Thor: (śmiech) Bym zapomniał. Gram

na basie w Els Focs Negres (w znaczeniu "The

Black Fire"), którego wokalista Monsenyor

Bthzr śpiewa, jak również gra na gitarze rytmicznej

w Filii Nigrantium Infernalium. Liryki

w Els Focs Negres są pisane w języku katalońskim.

Nagraliśmy dwa longplay'e, z czego

drugi ma się dopiero ukazać. Działamy na odległość.

Osobiście spotkałem się z nimi tylko

dwa razy. Uważamy się za przyjaciół, jednak

nie da się ukryć, że panuje między nami zupełnie

inne dynamika niż w typowym zespole.

Działa to tak, że wpadam na jakiś pomysł,

chwytam gitarę i rejestruję go na komputerze.

Mário Figueira: Obecnie nawet demówki nagrywane

na domowych komputerach potrafią

brzmieć lepiej niż studyjne longplay'e sprzed

dekad. Technologia dynamicznie się rozwija.

Jednocześnie trudniej jest uchwycić organiczny,

naturalny dźwięk gitar, gdy podpina się

instrument pod taki mały wzmacniacz i podkłada

pod niego mikrofon. Odpowiedź uzyskiwana

z wzmacniacza wpływa na sposób artykulacji

dźwięku przez gitarzystę. Komputer

wypluwa plastikową cyfrówkę.

Rick Thor: Dopiero na etapie produkcji nadaje

się instrumentowi pożądane brzmienie. Nie

czuję się z tym w pełni komfortowo. Wolałbym

nagrywać analogowo, a w domu robię to

ze względów ekonomicznych.

Mário Figueira: Ani największe zespoły, ani

undergroundowe, prawie nikt już nie używa

prawdziwych wzmacniaczy przy nagrywaniu.

Korzystają z Fractals, Kempers itp.

Rick Thor: Z takich małych, podręcznych

skrzynek.

Mário Figueira: Mają moc obliczeniową komputera

i potrafią naśladować rzeczywiste brzmienie

wzmacniaczy. Zamykasz oczy i nie

czujesz różnicy.

Rick Thor: Dzięki tym skrzynkom łatwiej

sprawować kontrolę nad brzmieniem i w razie

potrzeby modyfikować je. Praktycznie oznacza

to, że mamy kilka różnych wzmacniaczy

zamkniętych w formie jednego małego pudełka.

Mário Figueira: Ostatnim razem Fred Brum

używał cyfrowych narzędzi, a ja prawdziwy

wzmacniacz. Okazało się, że to on brzmi lepiej.

Fred mógł grać stosunkowo cicho bez

wpływu na jakość dźwięku, a ja potrzebowałem

podgłośnić. (Prawdopodobnie sąsiedzi -

przyp. red.) narzekali, że nadmiernie hałasuję.

Gdy ściszyłem, uszła moc.

Głośne granie wymaga szczególnej akustyki

pomieszczenia.

Mário Figueira: Tak. Więc widzisz, cyfrowe

rozwiązania mają swoje zalety.

Rick Thor: Świat się zmienia, a my pozostajemy

wierni prawdziwemu heavy metalu. Używamy

technologicznych innowacji w celu osiągania

old schoolowego efektu.

Wielu ludzi dopiero dowie się o istnienie

Rage And Fire w przyszłości. Nie wydaliście

jeszcze debiutanckiego longplay'a.

Rick Thor: Ale wydaliśmy już demo. Z łatwością

przyszło nam nagranie kilku utworów,

ponieważ część z nich była już gotowa, gdy

poznaliśmy on-line perkusistę Vasco Machado.

Szybko wydaliśmy je w postaci "Demo

1986+35", wraz z kowerem W.A.S.P. "I

Wanna Be Somebody" (1984).

Mário Figueira: Vasco poznałem dzięki temu,

że nagrywał w domu kowery Running

Wild. Zagadałem, czy chciałby przyłączyć się

do naszego projektu.

Rick Thor: Przy czym Vasco wtedy bębnił w

tribut bandzie Iron Maiden, w którym nadal

się udziela. Myśmy też kowerowali Running

Wild, więc mieliśmy od razu coś z nim wspólnego.

Zanim jednak doszło do naszego spotkania,

Mário programował perkusję, a gitary rejestrował

w warunkach domowych, bo wiesz,

robiliśmy to początkowo tylko dla zabawy.

Vasco zaczął od uzupełnienia naszych kowerów

Slayer "Crionics" oraz W.A.S.P. "I Wanna

Be Somebody" brzmieniem żywej perkusji.

Następnie wydaliśmy wspomnianą demówkę

na kasecie magnetofonowej.

Mário Figueira: Rozeszło się sto sztuk.

Rick Thor: Z czego połowa w kolorze czarnym,

a połowa w kolorze czerwonym. Kolorystyka

miała odzwierciedlać nazwę Rage And

Fire. Na północy Portugalii znajduje się fabryka

profesjonalnie produkująca kasety. Zebraliśmy

fundusze, przygotowałem okładkę i wybraliśmy

nazwę "1986+35". Śmiejemy się, że

ta kaseta powinna ukazać się w 1986 roku, ale

nie zdążyliśmy tego zrobić we właściwym czasie

i spóźniliśmy się jakieś trzydzieści pięć lat.

Mário Figueira: To żart. Nasze utwory brz-


mią tak, że powinny wyjść w 1986 roku.

Rick Thor: Niemniej, sto sztuk natychmiast

się rozeszło, głównie na terenie Portugalii. Za

granicą mało kto słyszał o Rage And Fire.

Mário Figueira: Mamy za granicą przyjaciół,

więc wysłaliśmy kilka sztuk do USA, Francji,

Anglii, Grecji, a nawet do Singapuru.

Rick Thor: Demówkę zamieściliśmy też na

kanale YouTube "NWOBHM Full Albums"

prowadzonym przez Brazylijczyka, którego

spotkaliśmy w Atenach przy okazji ostatniego,

nigdy niezagranego koncertu Ravensire. Mieliśmy

wystąpić na Up The Hammers Festival,

ale w ostatniej chwili został on odwołany.

Planowaliśmy zatrzymać się w Grecji kilka dodatkowych

dni, ale żeby nie utknąć w związku

z restrykcjami, musieliśmy kupić wcześniejszy

bilet powrotny do Portugalii. Obawialiśmy się,

że lotnisko zostanie zamknięte, a nie dałoby

rady zorganizować naprędce żadnego zastępczego

gigu. Zapanował chaos i nie dało się

dodzwonić do żadnej firmy. Na szczęście udało

nam się kupić bilety powrotne przez Internet.

Nie wiedzieliśmy, że Up The Hammers

miał okazać się ostatnim występem Ravensire.

Nigdy później już nie zagraliśmy żadnego

koncertu. W Grecji poznaliśmy właściciela kanału

"NWOBHM Full Albums". Pozostajemy

w kontakcie do dziś. Dzięki niemu dostaliśmy

możliwość zaprezentowania demówki przed

szerszą publicznością. Później nagraliśmy LP

"The Last Wolf" i przystąpiliśmy do poszukiwania

wytwórni.

Podejrzewam, że bardzo intensywnie pracowaliście

przy longplay'u, dlatego że brzmi o

wiele lepiej niż demówka.

Mário Figueira: Demo to tylko demo.

Rick Thor: Nagraliśmy je w domu, natomiast

"The Last Wolf" powstało w porządnym studiu

z doświadczonym producentem. Perkusja

na demówce brzmiała plastikowo, bo została

zaprogramowana. Bardziej zależało nam na

uzyskaniu organicznego brzmienia na pełnym

albumie. W międzyczasie nawiązałem kontakt

z greckim No Remorse Records (Metal

Archives wskazuje, że Rage And Fire należało

do innego labela z Niemiec o tej samej nazwie,

ale Rick Thor potwierdził w wywiadzie, że

chodzi o słynny label z Grecji - przyp.red.).

Napisałem do Andrew: "hej, tu Rick, mam nowy

zespół, szukam kogoś, kto chciałby wydać nasz album,

nie wiem czy byłbyś zainteresowany, tutaj kilka

naszych numerów". Trochę czekaliśmy na odpowiedź,

ale uzyskaliśmy aprobatę. Nie szukaliśmy

alternatyw. Uznaliśmy No Remorse za

idealną opcję. Stanęło na tym, że jeszcze czekamy

na premierę. Czujemy się zawieszeni.

Gramy pojedyncze sztuki w Portugalii, ale

czujemy, że ciężko nam się posunąć do przodu.

Logicznym krokiem powinno być w naszym

przypadku granie festiwali, ale obecnie o

to trudniej niż dawniej. Nie zgłaszaliśmy się

do jeszcze zagranicznych organizatorów, ponieważ

wolimy najpierw wydać album, a label

każe nam czekać w kolejce, prawdopodobnie

do czerwca 2023. Zatem czekamy. Gdy tylko

"The Last Wolf" pojawi się w sprzedaży, spodziewamy

się ukończyć komponowanie materiału

na drugą płytę, a może nawet już ją nagramy.

Ciekawe, jak ludzie odbiorą naszą muzykę,

czy będzie się podobać, czy spotka się z

zainteresowaniem.

Mário Figueira: Na pewno będą porównywać

muzykę Rage And Fire z muzyką Ravensire.

Nie da się tego uniknąć ze względu na powiązany

skład i podobnie brzmiącą nazwę.

Rick Thor: Same kawałki też nasuną skojarzenia.

Mário Figueira: Mimo że utwory Rage And

Fire są żywsze, szybsze, bardziej bezpośrednie.

Rick Thor: Do tego liryki w Rage And Fire są

bardziej urozmaicone tematycznie, jednak mój

głos brzmi jak brzmi, nie zmieniam go.

Powiedzcie mi proszę coś więcej o tekstach

utworów z debiutu Rage And Fire "The Last

Wolf".

Rick Thor: Liryki na tym albumie nie posiadają

żadnego wspólnego tematu. Wszystkie

moje teksty są bardzo osobiste. Nawet w Ravensire,

pomimo epickiego charakteru i odniesień

do historii. Studiowałem historię, a

obecnie pracuję jako archeolog w Museu Arqueológico

de Sao Miguel de Odrinhas. Na pewno

znajdzie to odzwierciedlenie w tekstach


64

Rage And Fire, ale jednocześnie chciałbym

więcej miejsca przeznaczyć na rozmaite inne

zagadnienia.

Mário Figueira: Śpiewasz o podróżowaniu w

czasie.

Rick Thor: Powiedzmy, że o heavy metalu lat

osiemdziesiątych. Kawałek "20th Century

Man" opowiada o byciu pięćdziesięciolatkiem

(śmiech). Żartuję, o wszystkim, co było związane

z życiem w latach osiemdziesiątych. W

pewnym sensie jest to nasz liryczny autoportret,

ponieważ sami doświadczaliśmy tamtej

epoki. Czas mija, a my nadal zajmujemy się

tymi samymi rzeczami. Heavy metal interesuje

mnie m.in. dlatego, że tak mocno związany

jest z tamtą dekadą. Wtedy stałem się metalowcem

i wciąż jestem metalowcem.

Jak wspominasz początki heavy metalu w

Portugalii?

Rick Thor: Od 1926 aż do 1974 roku w Portugalii

panowała dyktatura, w związku z którą

moja ojczyzna pozostawała mocno w tyle za

zaawansowanymi europejskimi krajami (nie

można było wtedy legalnie spotykać się w ponad

trzyosobowych grupach, panowała ostra

cenzura, zakaz importu zza granicy, a wyłamujących

się z opresji mieszkańców torturowano

- przyp. red.). Portugalia potrzebowała

zorganizować się po rewolucji 1974 roku. Początki

demokracji były dla nas trudne. Nieustannie

zmagaliśmy się z problemami politycznymi.

Ja byłem jeszcze małym dzieckiem,

ale starsza młodzież czuła dojmujący głód wolności.

Potrzebowała odnaleźć sposób na uporanie

się ze społecznym cierpieniem. Pamiętam,

jak szybko następowały zmiany. Pierwsza

reklama prezerwatyw w telewizji szokowała

widzów (śmiech). W latach osiemdziesiątych

istniało bardzo mało lokalnych zespołów,

ponieważ brakowało odpowiednich warunków

do zakładania takowych.

Mário Figueira: Producenci w studiach muzycznych

nie mieli najmniejszego pojęcia, jak nagrywać

heavy rock, czy nawet jak uzyskać porządny

dźwięk przesterowanych gitar. Zajmowali

się popem (lub lokalnym folkiem fado,

wyrażającym tęsknotę za żołnierzami udającymi

się na front, jako że do końca okresu dyktatury

trwały potępiane przez liderów innych

RAGE AND FIRE

europejskich post-kolonialnych mocarstw

walki wyzwoleńcze w portugalskich koloniach

w Afryce, np. w Angoli, Mozambiku, Gwinei -

przyp.red.) Pod koniec dekady była taka kapela

Vasco Da Gama.

Rick Thor: W 1980 roku kilka zespołów inspirowało

się już u nas Nową Falą Brytyjskiego

Heavy Metalu: Xeque-Mate, NZZN, Vasco

Da Gama. Owi muzycy balansowali na cienkiej

granicy pomiędzy hard rockiem a heavy

metalem. Zarejestrowanie choćby demówki

wydawało się nie lada wyzwaniem, a im udało

się wydać pełne albumy, z tym że żaden lokalny

label nie dystrybuował ich za granicą.

Trudno oszacować liczbę lokalnych zespołów

z potencjałem, które rozpadły się nie pozostawiając

po sobie żadnego materiału, ponieważ

nie mieli na to funduszy. Zdarzało się, że

fani nagrywali koncerty na gównianych walkmanach.

Wypuszczenie choćby demówki, a

także zakupienie instrumentów, kosztowało

mnóstwo pieniędzy. Teraz jest łatwiej, bo można

wiele rzeczy zrobić w domu. Muzycy Ravensire

sporo ćwiczyli we własnych pokojach,

a przed trasami robili tylko kilka wspólnych

Foto: Sonia Ferreira

Foto: Idol Throne

prób w studiu. Kiedyś chciałem zarejestrować

wszystkie partie basu na płytę Filii Nigrantium

Infernalium u siebie, ale ich producent

wolał mieć nad wszystkim kontrolę, więc zrobiłem

to w studiu. Co więcej, mimo że sprawnie

wszystko zagrałem, on wymagał ode mnie

pięciu podejść, żeby móc wybrać najlepszą

wersję. Luksus! Dawniej młodzież miała puste

kieszenie. Proces zmian trwał bardzo długo.

W dalszej części dekady lat osiemdziesiątych

pojawiały się lepsze zespoły z lepszym sprzętem

i z większymi umiejętnościami, np. Sepulcro

i Alkateya. Na początku lat dziewięćdziesiątych

otworzono solidne studio na północy

Portugalii, dokąd najlepsi udawali się nagrywać.

Należało ono do świetnego heavy metalowego

zespołu Tarantula, którego muzycy

starali się działać już od 1981 roku, wpierw

pod szyldem Mac Zac. Już w 1984 roku można

było ich zobaczyć na jakichś festiwalach.

Nieco później nastał trend na granie thrash

metalu inspirowanego Metalliką, np. Mortífera

z panią o imieniu Lena za mikrofonem.

Mário Figueira: Zespół Shrine.

Rick Thor: Shrine był świetny, ale pojawił się

trochę później (pierwszy i jedyny longplay

Shrine "Perspective" ukazał się w 1994 roku -

przyp.red.). Heavy metal eksplodował w Portugalii

w końcówce lat osiemdziesiątych, wraz

z metalem ekstremalnym. Gatunek pozostawał

w głębokim podziemiu i głównie wychodziły

tylko demówki. Portugalia leży w znacznej

odległości od europejskich centr metalu,

a poza tym Hiszpania stanowi dla nas swoisty

bufor kulturalny. Oczywiście, istniały w Hiszpanii

niesamowite kapele metalowe, ale nie

utrzymywaliśmy z nimi kontaktu pomimo

bliskiej odległości. Śpiewali po hiszpańsku i

adresowali swą twórczość do Hiszpanów.

Baron Rojo.

Rick Thor: Na czele z Barón Rojo, Muro i

Angeles del Infierno. Kocham je wszystkie,

ale prawie nic o nich w minionej epoce nie wiedzieliśmy.

Portugalia była więc praktycznie

jak wyspa poza Europą.

Mário Figueira: Iron Maiden był jedynym

zespołem heavy metalowym zza granicy, który

w latach osiemdziesiątych zagrał koncert w

Portugalii.

Rick Thor: Tysiące zbuntowanych i spragnionych

nowości ludzi przyszło zobaczyć Iron

Maiden. Halę wypełniła mega ekscytująca

energia. Za nimi później przybyli W.A.S.P.,

Helloween, czy Saxon.

Czy dla Was heavy metal też jest formą buntu

przeciwko otaczającemu światu?

Mário Figueira: Oczywiście, że tak. Heavy

metal ma szokować i prowokować rodziców

oraz cały system.

Rick Thor: Ma prowokować nauczycieli, policjantów,

księży i rodziców. Niemniej, heavy

metal w przeciwieństwie do punku nie jest

gatunkiem zaangażowanym politycznie.

Heavy metal jest środkiem oporu przeciwko

systemowi, zorientowanym bardziej na muzyce

niż przekazie słownym, w myśl zasady: rób,

co zapragniesz, a nie to, co ktoś każe ci robić

(Mário Figueira nuci Twisted Sister "I Wanna

Rock" - przyp.red.). Z mojego punktu widzenia

heavy metal wspiera dążenia anarchistyczne.

Czy w latach osiemdziesiątych heavy metalowcy

byli ograniczani cenzurą?

Rick Thor: Cenzura panowała tylko do obalenia

reżimu w 1974 roku. Później już można

było swobodnie mówić i śpiewać. Wspaniała

sprawa.

Mário Figueira: Teraz znów nic nie można

swobodnie zrobić.

Rick Thor: Możliwe, że z narażeniem na irytację

otoczenia, ale można. Nastały całkiem

inne czasy. Teraz nie idzie się do więzienia za

polityczną niepoprawność.

Mário Figueira: Za zbyt śmiałe treści można

stracić dystrybucję albumów.

Rick Thor: Lub zostać zaatakowanym przez

armię internetowych stróżów obyczajowości,

albo przez feministki. Uważam jednak, że po

rewolucji 1974 roku cieszymy się w Portugalii

stosunkowo dużą wolnością. Kraj jest mocno

katolicki, ale nikt nikomu nie wtrąca się w

sprawy religijne. Film "Ostatnie Kuszenie

Chrystusa" (1988) wywoływał demonstracje

w wielu zakątkach Europy. Mnóstwo kobiet

krzyczało przed wejściem do kin, aby zakaz

tak heretyckiego seansu. Tymczasem w Portugalii

kompletnie nikt się tym nie przejmował.

Mário Figueira: Tylko piłka nożna wywołuje

w Portugalii zamieszki społeczne.

Rick Thor: Teraz tak, ale heavy metal szoko-


wał w latach osiemdziesiątych, i na tym polegała

część jego uroku. Heavy metal stał na

uboczu wszystkich innych gatunków muzycznych.

Teraz wszystko wydaje się ze sobą

zmieszane, ale wtedy heavy metalowcy byli

odrębną społecznością. Jeśli byłeś metalowcem

to miałeś poczucie, że heavy metal jest najwspanialszą

muzyką na świecie. Jeśli zaś metalowcem

nie byłeś, prawdopodobnie uważałeś,

że to jeden wielki hałas słuchany przez wykolejeńców.

Na widok przechadzającego się

metalowca, ludzie przechodzili na drugą

stronę ulicy. Wywoływanie strachu nie sprawiało

nam przyjemności, ale należenie do subkultury

dawało nam poczucie siły. Metal był

inicjatywą oddolną, wszystko osiągaliśmy sami,

bez ścisłych reguł i bez oficjalnych liderów.

Na czele ruchu społecznego stały zespoły, które

zyskiwały nasze uznanie za sprawą lubianych

utworów. Fani innych gatunków zwykle

słuchali muzyki z radia, po czym o niej zapominali,

tymczasem myśmy tworzyli miejskie

plemię wojowników żelaznej epoki, uznające

metal za sposób na życie. W obecnych czasach

to się zmieniło. Metalowcy dzisiaj nie czują

już się tak ze sobą związani.

Mário Figueira: W latach osiemdziesiątych i

dziewięćdziesiątych metalowcy od razu siebie

rozpoznawali. Od pierwszego spojrzenia wiedzieliśmy,

kto jest metalowcem, a kto nie. Dzisiaj

ludzie chodzą w skórzanych kurtkach i

obcisłych spodniach, a nawet w koszulkach

Slayera, a nie wiedzą co to Slayer. Takie

ubrania można kupić nawet w ZARA.

Rick Thor: Osobiście dołączyłem do metalowej

braci w ten sposób, że w wieku 14-15 lat

nosiłem koszulkę Slayer. Gdy tylko zobaczyłem

kogoś na ulicy w koszulce Metalliki lub w

koszulce Saxon, naturalnie zatrzymywaliśmy

się i gadaliśmy. Komentowałem: "hej, to świetny

album", na co on odpowiadał coś innego.

Mieliśmy od razu wiele ze sobą wspólnego.

Kilka dni temu słyszałem od tej samej osoby,

że zapowiedziano gdzieś metalowy gig. Udawaliśmy

się na niego wspólnie, a na miejscu

poznawaliśmy kolejnych metalowców. Nagle

okazywało się, że wszyscy się wzajemnie znają.

Gdy następnie odbywały się wielkie koncerty

zespołów pokroju Anthrax lub Slayer z

wielotysięczną widownią, naokoło widziałem

setki znajomych twarzy. Spędzaliśmy czas w

tych samych barach i metalowych spelunach.

W pewnym sensie czuliśmy się jedną metalową

rodziną.

W jakich okolicznościach zaczęliście ćwiczyć

grę na instrumentach?

Mário Figueira: We wczesnej młodości chcieliśmy

generować heavy metalowe dźwięki.

Grupy przyjaciół postanawiały zakładać zespoły

muzyczne. Nie mieliśmy pojęcia, jak

grać na instrumentach, nawet ich nie posiadaliśmy,

ale co tam, mówiliśmy: "ok, załóżmy zespół,

Ty będziesz grać na basie, ja na gitarze, on na

perkusji".

Ale przecież nikt nie uczy się grać na instrumencie

w jeden dzień.

Mário Figueira: Nadal doskonalę technikę.

W tamtych czasach hałasowałem każdego

dnia i robiłem postępy.

Rick Thor: Jednym z aspektów różnicujących

metal od innych gatunków muzycznych była

chęć wszystkich fanów do grania na jakimś instrumencie.

Niemal wszyscy metalowcy próbowali.

Niektórzy szybko dochodzili do wniosku,

że to nie dla nich, ale masowo kupowano

Foto: Sonia Ferreira

instrumenty. Ta muzyka wciągała w specyficzny

kreatywny stan, w którym aż chciało się

wskakiwać na scenę. W wieku piętnastu lat

wybłagałem babcię, żeby mi kupiła gitarę elektryczną.

Była droga, ale była. Do tego dostałem

niewielki wzmacniacz. Pamiętam, jak starałem

się skowerować Kreatora i Iron Maiden.

Okazywało się to trudne, ale nie poddawałem

się. Obecnie młodzież ma do dyspozycji

mnóstwo filmików instruktażowych na You

Tube, ale wtedy mogliśmy liczyć tylko na

wsparcie znajomych w nauce, ewentualnie zaglądaliśmy

do książek z tabulaturami. Rozglądaliśmy

się za pedałami gitarowymi wzmacniającymi

przester.

Mário Figueira: Uczyliśmy się ze słuchu.

Rick Thor: Wkrótce przestawiłem się na bas.

Mário Figueira: Bo nie dawałeś rady na sześciu

strunach?

Rick Thor: Nie że nie dawałem rady, tylko

Filii Nigrantium Infernalium potrzebowało

mnie w roli basisty. Byliśmy dzieciakami

mieszkającymi w tej samej części Lizbony,

przyjaźniliśmy się, więc gdy ich poprzedni basista

odszedł z zespołu, wokalista zaproponował

mi funkcję basisty. Kupiłem wtedy w sklepie

swój pierwszy bas. Wokalistą zostałem

znacznie później. Nigdy do końca nie utożsamiałem

siebie ze śpiewaniem.

Ćwicząc grę na gitarze, próbuje się nowe

riffy i solówki. Co dokładnie doskonaliłeś

ćwicząc na basie?

Rick Thor: Basista musi doskonale współgrać

z perkusistą. Obaj tworzą sekcję rytmiczną.

Niektórzy basiści grają jak gitarzyści i dobrze

im to wychodzi. Uważam jednak, że najważniejszym

zadaniem basisty jest uzupełniać

perkusistę. Pałkerzy mogą korzystać z zapisu

nutowego, ale zazwyczaj tego nie robią. Bas

dodaje ciężaru partiom perkusji oraz buduje

podstawę dla gitarowych melodii.

Czy to było dokładnie to, co chciałeś robić?

Rick Thor: Nie! Właśnie, że chciałem grać na

gitarze, bo to ona najbardziej się dla mnie

liczyła. Przestawiłem się na bas ze względu na

angaż w Filii Nigrantium Infernalium i tak

już pozostało.

Mário Figueira: Ja całe życie gram wyłącznie

na gitarze. Na samym początku, gdy snuliśmy

pierwsze plany ze znajomymi, przypadła mi

funkcja basisty. Mój ojciec miał inne zdanie

od moich kumpli. Zdziwił się: "przecież bas robi

tylko bum-bum-bum, kupię Ci gitarę" (śmiech).

Rick Thor: W szkole średniej uciekałem z

lekcji z trzema kolegami. Wybieraliśmy się do

studia, w którym istniała możliwość wynajmowania

instrumentów. Składaliśmy się i graliśmy

przez godzinę lub dwie.

Mário Figueira: Rozwalaliście coś przy okazji?

(śmiech)

Rick Thor: Zdarzało się (śmiech). Hałasowaliśmy

dla zabawy, a ja próbowałem już wtedy

komponować i pisać liryki. Ze względu na

ograniczone umiejętności, musiało to prawdopodobnie

brzmieć bliżej punku niż metalu.

Ktoś mi pokazywał: "musisz przyłożyć jeden palec

do tej struny, a drugim przycisnąć tutaj, wtedy

dostaniesz odpowiedni dźwięk". Typowa sprawa

dla wczesnego okresu rozwoju ruchu metalowego

w Portugalii, a prawdopodobnie też w innych

europejskich krajach.

Które miejsca w Lizbonie pozostają do dziś

związane z heavy metalem?

Rick Thor: W sumie żadne. One się pojawiały

i znikały. Żadne nie przetrwało próby czasu.

Nie mamy takich słynnych metalowych miejscówek

jak w Londynie lub w Nowym Jorku.

Mário Figueira: RCA Club.

Rick Thor: Zgadza się, RCA to wspaniały

klub, z tym że powstał już w obecnej epoce.

To w nim odbywają się undergroundowe i

średniej wielkości gigi. Inne słynne miejsca

były znacznie bardziej undergroundowe. Nie

uznałbym ich za centra metalowej sceny. Choć

istniały fajne metalowe bary na przełomie lat

osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, to nie

miały porównania do swych odpowiedników z

innych europejskich krajów. Zresztą, dawno je

pozamykano. W Hard Club w Porto odbywały

się niesamowite koncerty, tylko że ten też

już nie istnieje.

Mário Figueira: King Diamond i Nevermore

grało w Hard Clubie.

Rick Thor: Immortal, Dio, Doro, Filii Nigrantium

Infernalium i wielu innych. Porto

leży trzysta kilometrów od Lizbony, więc niestety

nie jeździłem tam tak często, jakbym

chciał. Wśród publiczności pojawiłem się tam

kilka razy, a na tamtejszej scenie wystąpiłem

dwukrotnie. Teraz w Porto istnieje nowy

Hard Club, ale niestety o nieco innej atmosferze.

Nic nie może się równać ze starym Hard

Clubem. Old schoolu nie ma w Lizbonie zbyt

wiele, nigdy nie przebił się do mainstreamu, a

większość współczesnych lizbońskich kapel

IRAGE AND FIRE

65


metalowych brzmi dość nowocześnie. No cóż,

zapanowała moda na symfoniczne kapele z

paniami za mikrofonem. Z tego względu policzyłem

kiedyś, że częściej gramy koncerty za

granicą niż w Portugalii.

Mário Figueira: Za granicą Ravensire cieszyło

się statusem headlinerów wielu imprez.

Rick Thor: Natomiast w Portugalii supportowaliśmy

kapele o kompletnie innym stylu,

który zupełnie nas nie ekscytuje. Jasne, że

świetnie mieć wśród publiczności kilku fanów,

ale znacznie fajniej grało nam się na true metalowych

festiwalach np. we Francji. Nawet jeśli

te większe festiwale prezentowały mieszankę

gatunkową, to trzymały się prawdziwego metalu.

Mário Figueira: Takiego z lat osiemdziesiątych.

Rick Thor: Za granicą tak bywało, natomiast

w Portugalii mieliśmy do czynienia z niestrawną

mieszaniną zbyt odległych od siebie dźwięków.

Czy kiedykolwiek graliście w Polsce?

Rick Thor: Nie, nigdy. Mam nadzieję, że

kiedyś zagram. Występowałem w kilku innych

europejskich krajach wraz z różnymi zespołami.

Najwięcej jeździłem za granicę z Ravensire

i z Ironsword. Swoją drogą, bardzo lubiłem

grać na basie na albumach Ironsword

"Return of the Warrior" (2004) i "Overlords

of Chaos" (2008). Szkoda, że ten zespół zawiesił

działalność po 2008 roku na dłuższy

okres czasu, a następnie wokalista i gitarzysta

Tann zwerbował całkiem nowy skład. Wraz z

Ironsword zagrałem tylko dwa show w Portugalii,

a wszystkie inne występy odbyły się w

innych krajach: w Niemczech, w Grecji, w Anglii,

we Włoszech, w Wielkiej Brytanii...

W Japonii?

Rick Thor: Tam nie. Niestety nigdy nie miałem

okazji wystąpić poza Europą. Jeszcze dopowiem,

że będąc w Ironsword zagrałem tygodniową

trasę wraz z heavy metalowym zespołem

pochodzącym z San Francisco, Slough

Feg. Doszło do kilku wspólnych gigów w

Niemczech i w Grecji. Mieliśmy mnóstwo zabawy.

Uwielbiam Slough Feg. Jako jedni z

nielicznych heavy metalowców robili swoje w

Foto: Sonia Ferreira

okresie dominacji grunge'u. Na początku XXI

wieku odkryłem coś niesamowitego, o czym

wcześniej nie miałem pojęcia - że w Europie

istnieje, bardzo undergroundowa, ale jednak

istnieje scena heavy metalowa. W Portugalii

heavy metal był już tylko wspomnieniem. Wydawało

się, że nikt tego gatunku już nie słuchał.

Na ulicach nie widywało się ludzi w skórzanych

ani jeansowych katanach z naszywkami.

Ubierano się w zwykłą czerń i słuchano

Moonspell. Wyprawa z Ironsword do miejsc

obleganych przez old schoolowych fanów

otworzyła moje oczy. Bardzo przeżyłem drugą

edycję festiwalu Keep It True. Kląłem z radości,

że znów czuję się jak w końcówce lat

osiemdziesiątych. Owszem, zdawałem sobie

sprawę z istnienia organizatorów imprez oraz

fanów w Niemczech, Grecji czy we Włoszech,

ale dopiero na miejscu w pełni się przekonałem,

że scena metalowa naprawdę żyje. Underground

zawsze się trzyma, a w mainstreamie

różnie bywa.

Mário Figueira: Saxon czy Motörhead grały

metal nieprzerwanie.

Rick Thor: To inna kategoria, legendy.

Mário Figueira: Ale inne legendy, jak Metallika,

kombinowały. Najpopularniejsze dziś

zespoły true heavy metalowe święciły największe

triumfy w latach osiemdziesiątych. Nastała

konieczność korzystania z każdej możliwej

szansy na zobaczenie ich koncertu, ponieważ

postarzały się i zaczynają przechodzić do historii.

Każdy gig Saxon, Iron Maiden, Judas

Priest itd., w naszej okolicy jest dla nas obowiązkowy,

ponieważ wkrótce ich doświadczenie

przestanie być możliwe.

Wracając do Rage And Fire, opowiedzcie o

swoich planach na przyszłość.

Rick Thor: Zagraliśmy już kilka koncertów w

Portugalii. W czerwcu 2023 zobaczymy, czy

"The Last Wolf" spotka się z zainteresowaniem

odbiorców.

Mário Figueira: Mamy nadzieję na pozytywne

recenzje.

Rick Thor: Pokażemy wszystkim album, a

jeśli przypadnie ludziom do gustu, popytamy

znajomych promotorów o możliwość grania

kolejnych koncertow i festiwali. Zżera nas ciekawość

opinii, ale z drugiej strony nieprzerwanie

brniemy do przodu. Pracujemy już nad

drugim longplay'em. Wiele struktur utworów

już ukończyliśmy, ale musimy przysiąść do

liryków. Postaramy się, żeby drugi LP okazał

się lepszy od pierwszego LP. Na "The Last

Wolf" chodzi nam o wyznaczenie ram stylistycznych

Rage And Fire, w ramach których zamierzamy

rozwijać brzmienie w przyszłości.

Drugi album będzie gotowy w drugiej połowie

2023 roku.

Doskonalicie tylko brzmienie, czy również

poziom kompozycyjny i wykonawczy?

Rick Thor: Głównie jednak kompozycyjny.

Siebie nie ocenię, ale gitarzyści Mário i Fred

Brum oraz perkusista Vasco Machado są niezwykle

sprawni technicznie. Nie jesteśmy już

na tym etapie, żeby potrzebować poprawiać

warsztat instrumentalny. Bardziej skupiam się

na doskonaleniu wokali, może trochę poeksperymentuję,

przy czym rozpoznaję ograniczenia

własnych zdolności wokalnych. Zespół jest

zwarty i dąży do tworzenia wartościowej muzyki,

zapadającej w pamięci. Dajemy z siebie

wszystko, co najlepsze.

Mário Figueira: To zajmie nam sporo czasu.

Rick Thor: Bo w młodości mogliśmy zapomnieć

o wszystkim i całe dnie hałasować, a teraz

musimy pracować. Mam dziewczynę, ale

mieszkam sam. Muszę zajmować się domem,

robić zakupy, zmywać naczynia, rozwieszać

ubrania po praniu, przygotowywać posiłki do

pracy itd. Wiele spraw mnie rozprasza i odciąga

od komponowania, ale konsekwentnie

będę muzykować. Uważam metal za niezbędny

składnik mojego życia. Lada dzień stuknie

mi pięćdziesiątka, ale nie wyobrażam sobie,

żebym odpuścił. Będę grać i nagrywać najlepiej,

jak potrafię. Przykładam się do tworzenia

albumów, z których będę w pełni zadowolony.

Mário Figueira: Granie w Rage And Fire wymaga

również ode mnie mnóstwo skupienia i

dedykacji. Wyobrażam sobie, że jeśli ktoś nie

gra na żadnym instrumencie, to oczywiście

może lubić muzykę, ale dopiero sięgnięcie po

gitarę uświadamia, jak trudno jest osiągnąć

konkretny efekt dźwiękowy. Dla nowicjuszy

trudność sprawia przebieranie czterema palcami

nawet po jednej strunie. Opanowanie warsztatu

wymaga mnóstwo czasu.

Rick Thor: W dodatku sama technika czy

szybkość nie wystarcza. Niejeden album wirtuozów

nudzi i nie jest w stanie zapaść słuchaczom

w pamięci. Z drugiej strony, istnieją

muzycy o ograniczonych umiejętnościach

technicznych, którzy przez lata porywają tłumy,

ponieważ potrafią świetnie komponować.

Moim zdaniem, komponowanie jest o wiele

ważniejsze od samego warsztatu. Prawda,

Mário?

Mário Figueira: Nie. Oba aspekty są ważne.

Potrzebny jest balans.

Wy już włożyliście ten wysiłek w opanowanie

instrumentów. Czy z perspektywy

czasu uważacie, że było warto się starać?

Rick Thor: Nie uważam siebie za właściwą

osobę do odpowiadania na to pytanie. Tak

naprawdę nigdy nie dedykowałem siebie instrumentowi

w stopniu, w jakim mógłbym to

zrobić. Nigdy nie zaliczałem się ani do czołowych

basistów metalowych, ani do najlepszych

wokalistów. Miałem to szczęście, że naturalnie

ciągnęło mnie do metalu i we właściwym czasie

spotkałem na swej drodze sporo bardziej

utalentowanych muzyków, którzy lubili ze

mną współpracować. Na pewno żaden zespół

66

RAGE AND FIRE


nigdy nie pragnął przyjąć mnie w swe szeregi z

uwagi na "zabójczą technikę" ani "niesamowity

głos" (śmiech).

Nikt by Ci tego nie wypomniał, gdybyś sam

nie powiedział.

Rick Thor: Większość fanów nie zna się na

technicznych sprawach. Nie zdziwiłbym się,

gdyby ktoś absurdalnie skomentował: "och, jacy

z nich wirtuozi, Rick Thor jest geniuszem basu"

(śmiech)

Mário Figueira: (śmiech) Ja wciąż doskonalę

się w grze na gitarze. Potrzebuję mocno się

koncentrować i nie jestem takim shrederem

jak nasz drugi gitarzysta Fred Brum. On niesamowicie

wymiata, a ja gram przeciętnie.

Rick Thor: Moim zdaniem też jesteś świetnym

gitarzystą. Fred Brum gra szybko i technicznie.

Zespół heavy metalowy taki jak Rage

And Fire nie potrzebuje, żebyś się z nim ścigał.

Mário Figueira: Na demówce Rage And Fire

zagrałem wszystkie solówki poza jedną. Na

"The Last Wolf" Fred Brum zagrał tylko trzy

lub cztery sola, ponieważ dołączył do nas stosunkowo

późno.

Rick Thor: Heavy metal wymaga wysokich

umiejętności wykonawczych, ale nie sprowadza

się do popisywania kunsztem. Zdarza się,

że słyszysz perfekcyjne wykonanie, które kompletnie

nie zapada Ci w pamięci. Znacznie

ważniejsze są zgrabne kompozycje. Wraz z

upływem kolejnych dekad, coraz trudniej o

oryginalność w heavy metalu, ale ten gatunek

wciąż umożliwia indywidualną ekspresję. Dziwię

się natomiast, jak można obecnie stworzyć

nowy zespół death metalowy, który nie brzmi

dokładnie tak samo, jak wszystkie inne? To

mnie zastanawia.

Mário Figueira: Tak samo jest z heavy metalem.

Rick Thor: Nie. W heavy metalu możesz eksperymentować

z rozmaitymi melodiami i głosami.

A jak dzisiaj można eksperymentować w

ramach gatunku death metal? Nie mam pomysłu.

Słyszeliście nowy album Hammers of Misfortune

"Overtaker" (2022, wywiad w HMP

85 na str. 62, recenzja w HMP 85 na str. 151 -

przyp.red.)? Techniczny thrash wydawał mi

się gatunkiem wyczerpanym, dopóki nie

usłyszałem Hammers Of Misfortune.

Rick Thor: Nie słyszałem akurat "Overtaker",

ale jestem wielkim fanem wczesnych albumów

Hammers Of Misfortune i uważam, że oni

zawsze wyróżniali się oryginalnością. Szczególnie

wysoko cenię "The August Engine"

(2003) oraz "The Locust Years" (2006). Koniecznie

muszę sprawdzić "Overtaker". Spotkałem

kiedyś ich lidera, wokalistę i gitarzystę

Johna Cobbetta, ponieważ (w latach 1998 -

2004, przyp.red.) grał w Slough Feg. Hammersi

brzmią jak żaden inny zespół. Są świetnymi

muzykami i mocno się wyróżniają. To

samo dotyczy Seana Pecka, wokalisty Cage,

który miesza różne style wokalne. Bardzo podoba

mi się zespół Eternal Champion. Ich

charyzmatyczny wokalista Jason Tarpey ma

unikalną skalę głosu.

Mário Figueira: Eternal Champion dziękuje

Ravensire za inspirację w booklecie swej pierwszej

płyty "The Armor of Ire" (2016, recenzja

w HMP 64 na str. 140, przyp. red.).

Rick Thor: To dla nas zaszczyt, nie spodziewaliśmy

się. Prawdopodobnie nie powinno

znaleźć się to w publikowanym wywiadzie, ale

powiem Ci w sekrecie, że pisałem tekst utworu

Foto: Sonia Ferreira

Rage And Fire pt. "Tell The Tales (of Medusa)"

z myślą o powrocie (kanadyjskiej kapeli

epic heavy metalowej, przyp. red.) Tales Of

Medusa. Nie można się było z nimi skontaktować,

gdyż posługują się wyłącznie pseudonimami.

W 2021 roku wydali demo "Antiquity"

po jedenastoletniej przerwie. Bardzo się

ucieszyłem i napisałem tekst "Tell The Tales

(of Medusa)" na ich cześć (utwór znajduje się

zarówno na demie, jak i na debiutanckim longplay'u

Rage And Fire). Zaledwie kilka dni temu

otrzymałem list od ich gitarzysty i basisty

Axe Massakkar wraz z demo z utworem

"Born In Rage And Fire". W ten sposób kiwnęli

do nas głową w podziękowaniu za "Tell The

Tales (of Medusa)". To ekstremalnie ekscytujące,

gdy Eternal Champion pozdrawia i

chwali nasze brzmienie, a Tales Of Medusa

wykazuje się wobec nas taką kurtuazją.

Może pociągnęlibyście ten temat i przygotowalibyście

wspólne video?

Rick Thor: Nie mamy żadnych klipów promujących

"The Last Wolf", a oni prawdopodobnie

nie poszliby na to (śmiech). Nikt nigdy

ich nie widział. Odmówili nawet występu

na Keep It True. Niewidzialny zespół

(śmiech).

Jak podsumowalibyśmy dzisiejszą rozmowę?

Rick Thor: Oświadczeniem naszej intencji.

Rage And Fire robi najlepsze co się da do

ostatniego tchu, by utrzymywać płomień

heavy metalu.

Wiele zespołów dookoła świata to robi.

Czujecie się ambasadorami portugalskiego

heavy metalu?

Mário Figueira: Rick posiada olbrzymią wiedzę

na temat tej muzyki. Zna mnóstwo ludzi

w undergroundzie, również za granicą.

Rick Thor: Jakiś czas temu scena heavy metalowa

w naszym kraju składa się z wielu zespołów.

Utrzymywaliśmy zażyłą więź z Midnight

Priest. Ravensire dzieliło z nimi wspólnego

perkusistę o pseudonimie War Tank.

Przyjaźnimy się też z niesamowitą kapelą

Wanderer z Porto. My i jeszcze kilka innych

załóg, tworzymy swego rodzaju portugalską

scenę heavy metalową.

Mário Figueira: Wymienione teraz przez Ciebie

zespoły tworzą młodzi ludzie.

Rick Thor: Coś się więc dzieje, choć mainstream

w Portugalii w ogóle nie zwraca najmniejszej

uwagi na tradycyjny heavy metal.

Mário Figueira: Toxikull ostatnio odbyli

dużą europejską trasę, zawitali nawet chyba do

Polski.

Rick Thor: Toxikull jest zespołem Lexa

Thundera, byłego wokalisty Midnight Priest.

Mário Figueira: Midnight Priest pierwotnie

miał liryki po portugalsku, a na angielski przestawili

się po dołączeniu Lexa Thundera. Natomiast

Toxikull ewoluował z thrashu w kierunku

heavy/speed metalu. Lex śpiewa jak

skrzyżowanie Roba Halforda z Kingiem Diamondem.

Bardzo dziękuję za tak inspirującą rozmowę.

Mam aż dwie godziny nagrania. Postaram

się nie przemycić zbyt wiele wrażliwych sekretów.

Rick Thor: Rozumiem Twoje zadanie, bo sam

przeprowadzałem kiedyś wywiady. Miałem

własny fanzin, a także udzielałem się na niemieckim

blogu Voices From The Darkside.

Rozmawiałem z brazylijskim Volcano, którzy

są kojarzeni z metalem ekstremalnym, ale ich

pierwotny materiał z 1983 roku "Om Pushne

Namah" (EP, 1983) to czysty heavy metal.

Nadarzyła się ku naszym dwóm rozmowom

okazja, gdy przyjechali zagrać w Lizbonie.

Było mi o tyle łatwiej, że posługiwaliśmy się

językiem portugalskim, a dopiero później całość

przetłumaczyłem na angielski. Rozmawiałem

ponadto z Tomem Angelripperem z Sodom

oraz z Mantasem z Venom. Z tym

ostatnim spędziłem kilka godzin, jako że mieszka

obecnie obok portugalskiego miasteczka

Tomar, a ja jestem maniakiem Venom. Później

przeznaczyłem więcej niż jeden pełen

dzień na transkrypcję i wysłałem mu gotowy

tekst do akceptacji.

Mário Figueira: Najlepszą rzeczą na temat

Venom jest Slayer (śmiech).

Rick Thor: To Twoja opinia. Venom zapoczątkował

cały ekstremalny metal!

Sam O'Black

RAGE AND FIRE 67


Zrobiliśmy swoje, nie mamy czego żałować...

Rexor to brazylijski zespół, który praktycznie działa ćwierć wieku. Niestety

przez ten czas nagrali jedynie dwa albumy "Powered Heart" (2014) oraz "...for

Glory and Freedom" (2022) i raczej nie są rozpoznawalni na świecie. Czy to się

zmieni? Moim zdaniem to nie ważne, ważniejsza jest pasja i zaangażowanie brazylijskich

muzyków, która pozwoliła działać im jako Rexor do tej pory. Niemniej

postarajcie się posłuchać ich ostatniego albumu "...for Glory and Freedom". Wszak

niezłego heavy metalu nigdy nie za wiele, a przy okazji poczytajcie co miał nam

do powiedzenia gitarzysta grupy Wander Cunha.

Zrobiliśmy swoje, nie mamy czego żałować,

cóż, jesteśmy w Brazylii. Nagraliśmy mało

płyt, ale zagraliśmy wiele koncertów.

Słuchając "...For Glory And Freedom..."

czujemy, że jesteście na maksa oddani tradycyjnemu

heavy metalowi i gracie z wielkim

zaangażowaniem i pasją. To Wasza

wiarygodność, wartość, autentyzm. Heavy

metal to po prostu Wy.

Nie wstydzimy się być metalowcami i nawet

w ramach tego stylu nie staramy się wyglądać

Wasza muzyka nawiązuje do dokonań Running

Wild, Iron Maiden, Judas Priest, Saxon,

Accept, Grave Digger, itd. Znajdziemy

w niej też inspiracje AC/DC,

Aerosmith, Motley Crue itd. Generalnie

kochacie lata 80. i ciężkie granie z tamtych

czasów...

Cóż, każdy, kto zamierza zrobić coś w tym

stylu, nie będzie trzymał się z dala od tych

odniesień. Ale my nie tylko staramy się brzmieć

jak te zespoły, my je naprawdę lubimy,

więc to naturalnie przejawia się w naszej muzyce.

Niedawno w rozmowie z innym zespołem

przypomniałem opinie jednego z muzyków

NWOTHM, że nikt nie jest w stanie doścignąć

mistrzów z lat 80., że jedynie co można

robić to grać swoje i próbować dołożyć

do tego coś swojego. Zgodzisz się z taką

poglądem?

Tak, zgadzam się z tym. I dodam, że do poziomu

tych mistrzów doszło parę kapel, które

przyszły po nich i stworzyły nowe nurty

metalu. Ważne jest to, żeby w pracę zawsze

wkładać serce, a jak to przyniesie coś więcej,

jest tego konsekwencją.

Wiele młodych kapel mocno skupia się na

odtworzeniu starego brzmienia z lat 80. Wy

natomiast nie tylko sięgacie po tamte brzmienia,

ale również bez krępacji używacie

dobrodziejstw współczesnego sprzętu nagrywającego.

Dzięki czemu Wasz heavy

metal brzmi nadal świeżo...

Cóż, produkcja to skomplikowany proces, a

próba zabrzmienia jak płyta z lat 80. bez

skupienia się na istocie tekstu utworów wydaje

mi się ryzykowna. Rexor woli przy nagrywaniu

polegać na praktyczności nowych

technologii, a przy komponowaniu na tym,

co podpowiada dusza.

HMP: Rexor istnieje od 1999 roku, więc

jeszcze trochę i stuknie Wam ćwierć wieku

działalności. Także dwa albumu przez taki

czas to niezbyt imponujące osiągniecie i raczej

w ten sposób nie zdobędziecie popularności,

a tym bardziej sukcesu?

Wander Cunha: Tak, prawie ćwierć wieku

to spory kamień milowy, zwłaszcza dla niezależnego

zespołu z kraju, w którym trudno

jest się utrzymać w branży muzycznej. Zrobiliśmy,

co mogliśmy z zasobami, które mieliśmy

i choć chcielibyśmy zrobić więcej, jesteśmy

niezwykle dumni z tego, co osiągnęliśmy

do tej pory. Tak w ogóle, po co roztrząsać

kwestie dotyczące naszej kariery?

Gdybyście mieli więcej szczęścia to, przez

ten czas moglibyście w swojej dyskografii

mieć kilkanaście płyt i być może status znakomitej

kapeli z brazylijskiego undergroundu...

Myślę, że realne wsparcie ze strony mediów

dałoby nam większe szanse na to, żeby znaleźć

się w grupie tych największych zespołów.

Nie żałujecie, że Wasze losy właśnie tak

się potoczyły?

Foto: Rexor

jak coś, czym nie jesteśmy w rzeczywistości.

Zgadzam się z tobą, naszą marką jest autentyczność.

Niedawno wspomniałem o nurcie NWOT

HM. Obserwujecie, co tam się dzieje? Jakie

zdanie macie o tej scenie?

Ten nurt nigdy się nie zatrzymał, wręcz przeciwnie,

zawsze jest coś nowego. Dziś na tej

scenie istnieje ogromna liczba zespołów.

Czy jest tam jakiś zespół albo zespoły, które

przypadły Wam szczególnie do gustu?

Tak, trudno byłoby wymienić tu wszystkie,

ale jest wiele zespołów, które są w podobnej

sytuacji jak my. Zespoły takie jak Lonewolf,

Wolf, czy Paragon mają ogromną ilość materiału,

ale nie należą do wielkich zespołów.

A czy siebie zaliczylibyście do nurtu?

Cóż, kilka razy wspomniano, że jesteśmy

częścią NWOTHM, to nas bardzo cieszy.

A może jest jednak jakakolwiek szansa, że z

tego nurtu za jakiś czas wyłoni się, chociażby

nowy Iron Maiden, Judas Priest czy Saxon?

Jest już kilka zespołów w rodzaju Iron Maiden,

Judas Priest, Saxon. Niestety, publiczność

tych kultowych kapel woli zapłacić

wysoką cenę za bilet, aby ich zobaczyć, niż

wspierać mniej znane zespoły, które walczą o

68

REXOR


ustalenie własnej nazwy i tożsamości. Na

przykład nasz zespół Rexor przeżył przełom,

gdy zaczął być rozpoznany po własnej nazwie,

a nie określany jako nowy zespół lub

autorski zespół muzyczny.

Jak to jest w końcu ze streamingiem, pomaga

zespołom w ich działalności czy raczej

jest to narzędzie, które zabiją muzykę i możliwość

rozwijania karier poprzez kapele?

Streaming jest tutaj bardziej narzędziem. Sukces

zespołu zależy od wielu różnych czynników,

takich jak styl muzyki, jakości produkcji,

od znaczenia i uznania w wyspecjalizowanych

mediach oraz promocji poprzez magazyny,

strony internetowe, fachowe kanały

na YouTube, itd. W dzisiejszych czasach

uważamy, że dość trudno jest niezależnym

zespołom zdobyć znaczenie na scenie bez

sporych inwestycji w płatne media społecznościowe,

dobre teledyski i, co najważniejsze,

bez znajomości odpowiednich ludzi, którzy

wprowadzą ich na ścieżkę "sukcesu". Ogólnie,

jest to trudne zadanie, które wymaga wiele

wysiłku i pieniędzy.

Foto: Rexor

Znając życie, Wy raczej proponowalibyście

swoim fanów płyty CD lub LP niż streaming.

Czy jest szansa, że "...For Glory And

Freedom...", a może nawet "Powered Heart"

wyjdą na winylach?

Jednym z naszych celów jest możliwość wydawania

naszych albumów na winylach, co w

dużej mierze zależy od zapotrzebowania i

zainteresowania naszych fanów. Uważamy,

że w Brazylii rynek produkcji płyt winylowych

nie jest tak rozpowszechniony jak na

arenie międzynarodowej. Niestety koszty

produkcji tutaj są dość wysokie i na razie

czynią ją niewykonalną, jako że zależy ona

od ilości drukowanych płyt, zmian w miksach

i projekcie graficznym płyty CD.

Innymi słowy, płyta winylowa byłaby projektem

równoległym do produkcji CD. Sprawdzamy

możliwość zrobienia czegoś takiego w

Brazylii i wierzymy, że wkrótce będzie to wykonalne

wraz z rozwojem rynku adapterów i

gramofonów retro.

Jak jesteśmy przy "Powered Heart". Wasz

nowy wydawca do "...For Glory And

Freedom..." dodał jako bonus właśnie wasz

debiutancki album. Nie za dużo muzyki dla

ewentualnego słuchacza?

Jak już mówiłem, robimy wszystko, co w naszej

mocy z tym, co jest w naszym zasięgu.

To był eksperyment, który zrobiliśmy we

współpracy ze Steel Shark, aby nasz pierwszy

album trafił do innej publiczności. Nie

uważam, że jest tu zbyt wiele utworów, bo

jeśli liczyć według czasu, to mamy na albumie

około 1 godziny i 20 minut muzyki. I

musicie się zgodzić, że wiele zespołów wydaje

albumy z 10 utworami, które z łatwością

przekraczają całkowity czas naszego albumu.

Jedyna różnica polega na tym, że liczba

utworów może onieśmielać, ale prawie wszystkie

z nich są krótkie.

No właśnie. Podjęliście współpracę z europejską

wytwórnią Steel Shark Records.

Czy ta współpraca dała Wam już jakieś

korzyści?

Największą zaletą jest możliwość udostępnienia

naszych albumów europejskiej publiczności.

Co więcej, jesteśmy podekscytowani

możliwością odkrywania nowych możliwości

i szans. Bądźcie na bieżąco z naszymi kolejnymi

aktualizacjami.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski


nazywa się Jan Jurca, który jak dotąd wykonuje

świetną robotę. Nie ma po prostu sposobu,

aby wykonać te kawałki jako trio, z całą

skomplikowaną pracą dwóch gitar...

HMP: Kiedy rozpoczęła się pandemia byliście

w o tyle dobrej sytuacji, że ostatni jak

dotąd album "Enter The Endless Abyss"

wydaliście wiosną 2019 roku, tak więc mieliście

sporo czasu by go promować, również

na koncertach. Paradoksalnie jednak najgorsze

przyszło już po zelżeniu obostrzeń, kiedy

najpierw odszedł gitarzysta Anej Buonassisi,

a następnie basista Andrej Škof -

mieli już dość tej niepewnej sytuacji, czy

zmieniły się im życiowe priorytety i nie

Nowy rozdział

Ten słoweński zespół nie trzyma się kurczowo jednego stylu: zaczynali od

heavy/speed metalu, by później dołożyć do niego iście blackową intensywność.

Kolejnym elementem były brzmienia organowe, zaczerpnięte z hard rocka i wbrew

pozorom to wszystko jest spójne, nie ma mowy o jakichś stylistycznych zawirowaniach.

Można przekonać się o tym na najnowszym MLP Vigilante, nieprzypadkowo

noszącym taki sam tytuł, ale zespół pracuje już nad piątym albumem, tak

więc pewnie szybciej niż później usłyszymy tego efekty. Na razie zaś głos ma lider

grupy, śpiewający gitarzysta Gilian Adam.

Zawsze byliśmy z Anže dobrymi przyjaciółmi

i nigdy nie chcieliśmy, żeby odchodził,

więc bardzo się ucieszyliśmy, kiedy ponownie

objął to stanowisko. Poza tym zawsze

był oficjalnym fotografem zespołu, więc

w pewnym sensie nigdy tak naprawdę od nas

nie odszedł i zawsze był integralną częścią

zespołu.

Musieliście jakoś nadrabiać tę długą, ośmioletnią

przerwę, czy wszystko od razu

Generalnie jesteście chyba zwolennikami

składów z gitarowymi duetami, od Iron

Maiden do Slayer, co słychać też w waszej

muzyce?

Absolutnie! To jest coś, wokół czego zbudowaliśmy

cały zespół, tak myślę. Jest coś magicznego

w dwóch gitarach tworzących harmonie

i wymieniających się partiami prowadzącymi.

Osobiście czerpię wiele inspiracji z

zespołów takich jak Wishbone Ash i Thin

Lizzy. Iron Maiden są oczywistością, to jasne!

(śmiech)

Ciekawe jest również to, że mimo swoistego

zakorzenienia w nurcie NWOBHM

muzyka Vigilance cały czas ewoluuje: najpierw

łączyliście tradycyjny heavy ze speed

metalem, później doszły do tego blackowe

akcenty, szczególnie słyszalne w warstwie

rytmicznej, dzięki czemu wasza muzyka

tylko zyskała na intensywności. Z kolei od

poprzedniego albumu coraz śmielej wykorzystujecie

organowe brzmienia i na "Vigilance"

też mamy taki utwór, długi i rozbudowany

"Orbis Mundi" - to echa waszej fascynacji

hard rockiem, takimi klasycznymi

zespołami jak Rainbow czy Uriah Heep?

Ja i Tine jesteśmy muzycznymi nerdami. Kochamy

wszystko, co nas porusza, czy to hard

rock, metal czy nawet muzyka pop, jeśli jest

dobra! Dlatego zawsze robiliśmy to, co uważaliśmy

za najbardziej satysfakcjonujące w

danym momencie. I trafiłeś w sedno. Rainbow

i Uriah Heep mieli bardzo duży wpływ

na nowsze utwory, wraz z zespołami takimi

jak Rush i UFO.

70

mieli już czasu na granie metalu?

Gilian Adam: Anej opuścił zespół z powodu

problemów ze słuchem w połowie roku 2019

i nasz ostatni koncert przed pandemią zagraliśmy

z jego zastępcą. Z Andrejem po prostu

nie wyszło, więc postanowiliśmy pójść swoimi

drogami. Restrykcje z pewnością nie pomogły,

ale ja i Tine zawsze znajdujemy sposób,

aby iść dalej, więc na dłuższą metę to

tylko umocniło jeszcze bardziej nasze muzyczne

i osobiste partnerstwo.

Jednak, jak to mówią, nie ma tego złego, co

by na dobre nie wyszło, tak więc do zespołu

wrócił wasz pierwszy basista Anže Stegel -

jak do tego doszło? Mieliście cały czas kontakt,

więc kiedy pojawiła się luka w składzie

zapełnił ją od razu, ku zadowoleniu

wszystkich?

VIGILANCE

Foto: Vigilance

weszło na dawne tory, szczególnie kiedy

opanował już nowsze utwory, napisane po

jego odejściu?

Nie miał żadnych problemów z zagraniem

naszych nowszych kawałków, a te stare od

razu zabrzmiały jeszcze lepiej! Jest piekielnie

dobrym basistą i świetnym gościem, więc od

razu poczuliśmy się ze sobą naturalnie.

Obecnie gracie w trzyosobowym składzie.

Na tę chwilę to optymalne dla was rozwiązanie,

czy też będziecie szukać drugiego

gitarzysty, żeby móc oddać na koncertach te

wszystkie duety i smaczki solowo-rytmiczne?

Jesteśmy właściwie czteroosobowym zespołem,

jak zawsze. Internet może być trochę

powolny w przekazywaniu informacji, ale

mamy świetnego drugiego gitarzystę, który

Nie ma więc co bawić się w szufladkowanie,

bo muzyka jest po prostu albo dobra,

albo zła, niezależnie od stylistyki, podgatunku,

etc.?

Dokładnie!

Większość zespołów wykorzystało pandemiczną,

przymusową przerwę na pracę nad

nowymi albumami. U was wygląda to nieco

inaczej, bo "Vigilance" to MLP z pięcioma

utworami te wszystkie zawirowania sprawiły,

że na więcej nie starczyło już czasu

czy tak zwanych mocy przerobowych?

Plan był taki, że nagramy tylko dwa utwory i

wydamy je jako maxi singiel, ale sesje nagraniowe

okazały się bardzo produktywne i kiedy

wyszliśmy ze studia mieliśmy gotowych pięć

utworów... Więc w pewnym sensie zrobiliśmy

więcej niż planowaliśmy. Mieliśmy więcej

pomysłów, myśleliśmy też o tym, żeby dodać

jeszcze kilka kawałków i zrobić z tego album,

ale ostatecznie MLP też działa dobrze

sam w sobie i odbiera się go jako całość, więc

nie chcieliśmy dodawać na siłę żadnych "wypełniaczy"

do czegoś, co już działa.

Kiedy więc zaskoczycie nas piątym albumem?

Będzie to materiał w pełni premierowy,

czy też wykorzystacie niektóre utwory

z "Vigilance"?

Prace nad nim już trwają, mamy mniej więcej

zrobioną połowę materiału. To będzie na pewno

LP, ale na razie to wszystko, co mogę


powiedzieć...

To pierwsze takie krótsze wydawnictwo w

waszym dorobku od wielu lat - uznaliście,

że warto przypomnieć się fanom, skoro nie

macie jeszcze gotowej dużej płyty?

Tak, chodziło o to, żeby coś wydać, ponieważ

minęły już trzy lata od wydania "Enter

The Endless Abyss", ale było to również

duże wyzwanie i świetna zabawa dla mnie i

Tine, ponieważ po raz pierwszy pracowaliśmy

nad czymś w duecie.

Nie ma też co ukrywać, takie krótsze materiały

cieszą się w dobie supremacji streamingu

znacznie większym zainteresowaniem

- to również braliście pod uwagę?

To prawda i czasem się nad tym zastanawiamy,

ale nie do tego stopnia, żebyśmy mieli

rezygnować z naszego wkładu co do albumów

na rzecz streamingu.

Tytuł "Vigilance" jest prosty, ale zarazem

chyba również symboliczny, sygnalizując

otwarcie nowego rozdziału w waszej twórczości?

Jest bardzo symboliczny, jak się domyśliłeś,

jest to nowy rozdział dla zespołu. Ten MLP

jest mocnym zaznaczeniem tego, czego będziecie

mogli spodziewać się po nas w przyszłości!

Jest to dostrzegalne również w warstwie

tekstowej, bo miewaliście już na wcześniejszych

płytach utwór czy dwa w waszym

ojczystym języku, ale tutaj cała piątka została

zaśpiewana po słowacku - to jednorazowy

eksperyment, czy też początek nowego

podejścia w tej kwestii?

Pisanie w naszym języku było wyzwaniem,

ponieważ jesteśmy mocno przyzwyczajeni do

pisania po angielsku, ale rezultat był tego

wart. Dodaje to dodatkową warstwę do brzmienia

zespołu i jestem pewien, że będziemy

badać możliwości wykorzystywania tego również

w przyszłości.

Chociaż to język angielski jest tym najbardziej

rozpowszechnionym w światowej

muzyce to nie da się nie zauważyć, że wiele,

i to popularnych, grup metalowych świadomie

z niego rezygnowała, śpiewając po niemiecku,

hiszpańsku czy francusku, a dla

wielu słuchaczy było to atrakcyjne. Też

chcieliście spróbować takiego podejścia?

Tak, my też kocham te zespoły. Sortilege,

Barón Rojo, Pomaranèa, Divlje Jagode...

Jest ich zbyt wiele, by je tu wszystkie wymienić,

ale rozumiecie o co chodzi. Jest coś

Foto: Vigilance

naprawdę fajnego w zespołach wyrażających

się w swoim ojczystym języku!

Poza tym zawsze można nagrać płytę w

dwóch wersjach językowych, co czynił choćby

nasz, pewnie doskonale ci znany, zespół

Kat czy wspomniany Barón Rojo?

To też jest możliwe, ale nie sądzę, żebyśmy

sami kiedykolwiek poszli tą drogą. Po drodze

coś się gubi w tłumaczeniu i w ekspresji, a ja

o wiele bardziej wolę twórczość Kata i Barón

Rojo po polsku i hiszpańsku.

Nie odmówiliście sobie przyjemności nagrania

kolejnego utworu instrumentalnego,

"Veliki Briljantni Valèek" - to już taka wasza

tradycja?

Od tej pory pewnie tak już będzie! (śmiech)

Chyba jedynie "Enter The Endless Abyss"

jest bez utworu instrumentalnego...

Takie utwory pisze się łatwiej, czy paradoksalnie

trudniej, bo jednak skoro nie ma w

nich partii wokalnych słuchacz zwraca większą

uwagę na warstwę instrumentalną,

tak więc trzeba ją naprawdę dopracować,

żeby wszystko "zagrało" na 100 % również

bez śpiewu?

U mnie jest podobnie, już w trakcie pisania

mogę dość szybko stwierdzić, które utwory

okażą się instrumentalnymi. Zazwyczaj lubię

podchodzić do gitar lub organów w taki sposób,

że zachowują się jak "wokal" i wtedy

traktujemy je w ten sposób również w procesie

miksowania. Gitara prowadząca w "Veliki

Briljantni Valèek" jest dobrym przykładem

takiego podejścia.

W czasach niepewności i przemian nie tylko

na fonograficznym rynku, ale też szerzej

całego funkcjonowania muzycznego biznesu,

macie nie lada ostoję, bo już od kilku lat

bardzo efektywnie współpracujecie z Dying

Victims Production - lepszej wytwórni dla

Vigilance nie mogliście sobie wyobrazić?

Współpraca z taką wytwórnią to błogosławieństwo.

Florian jest nie tylko wspaniałym

partnerem, wspaniałym "szefem" i wspaniałym

źródłem feedbacku, ale także wspaniałym

przyjacielem, a to coś, co cenię nawet

bardziej niż stronę biznesową.

Jesteście młodymi ludźmi, ale zdajecie się

bardzo cenić fizyczne wersje waszych płyt,

które ukazują się nie tylko na CD i winylu,

ale często również na kasetach. Streaming

to fajna sprawa, ale trudno mówić o wydaniu

albumu, skoro jest on opublikowany

tylko w sieci?

Cóż, młodzi czy nie, w Słowenii wciąż słuchaliśmy

głównie kaset i płyt winylowych,

wydanych w latach 90. i wczesnych 2000,

więc była to duża część naszego dorastania

(śmiech). Streaming jest fajny, pozwala dotrzeć

z muzyką do większej ilości ludzi i to

zawsze jest świetne... Jednak w muzyce rockowej

nic nie pobije wzięcia do ręki fizycznego

wydawnictwa i trzymania w ręku dzieła sztuki

podczas słuchania muzyki, to jest po prostu

najlepsze!

Wojciech Chamryk i Szymon Paczkowski

VIGILANCE

71


Bez plastiku i polityki

Ceaseless Torment lubią thrash w

starym wydaniu i ich trzeci już album

"Victory Or Death" jest tego

potwierdzeniem od pierwszej do

ostatniej sekundy. Łoją go nie tylko

bezlitośnie, ale też całkiem pomysłowo

- old school w ich przypadku

wcale nie oznacza jakiegoś getta z

lat 80., to muzyka wciąż świeża i

aktualna. Tym bardziej zdziwiłem

się, że frontman grupy pominął milczeniem akurat to jedno pytanie...

HMP: Pamiętasz pierwszą thrashową płytę

jaką kupiłeś lub usłyszałeś? Domyślam się,

że poszły za nią kolejne, skoro od lat grasz w

zespole zafiksowanym na punkcie oldschoolowego

thrashu? (śmiech)

Sebastian Fredriksson: Nie pamiętam dokładnie,

jaki był pierwszy thrashowy album, który

usłyszałem, ale pierwszą płytą, którą kupiłem

była "Master Of Puppets" na kasecie. Było

to wtedy kiedy miałem jakieś osiem lat. I

tak, po "Master Of Puppets" poszło wiele innych

albumów, ale nie pamiętam już, jakie to

były tytuły.

więzi, ale również dlatego, że dzięki temu

metal nie staje się muzyką dla staruszków z

nostalgią spoglądającą w przeszłość, ale to

muzyka wciąż żywa, docierająca również do

młodzieży?

Faktycznie, przez ostatnie lata zacząłem to zauważać,

że na koncertach zaczęli pojawiać się

dziadkowie z wnukami. To jest w pewnym

sensie fajne. Tak jak wiele innych rzeczy przechodzi

w rodzinach z pokolenia na pokolenie,

więc myślę, że to całkiem naturalne, że muzyka

metalowa również podlega tym regułom.

Z tego co słyszę thrash dla was to przede

wszystkim to, co powstało na przełomie lat

80. i 90. Jego nowoczesne odmiany zupełnie

was nie kręcą, taki groove metal, etc. to nie

dla was?

To prawda, w ogóle nie interesuję się współczesnym

thrash metalem. Oczywiście jest kilka

nowych zespołów, których słucham, ale wszystkie

one grają jakiś rodzaj starszego thrash

metalu lub ogólnie metalu. Ten nowoczesny

metal zaczyna być po prostu wielkim żartem,

wszystkie zespoły brzmią tak samo. Charakteryzuje

się nadprodukcją, sterylnością i

wieje z niego nudą; czuć, że jest zatrzaśnięty w

klatce i w ogóle nie brzmi jakby był grany

przez ludzi.

Ważne wydaje mi się jednak to, że ten wasz

powrót do korzeni jest poparty ogromnym

entuzjazmem, nie ma w tym żadnej kalkulacji,

tylko ogromna pasja, bo gracie coś, co

uwielbiacie?

Oczywiście, że trzeba grać coś, co się lubi, inaczej

nie miałoby to sensu. Trzeba po prostu

mieć entuzjazm i pasję do tego, co się gra, i zazwyczaj

widać po występującym muzyku czy

tak jest, czy nie.

Słychać to na "Victory Or Death" praktycznie

non-stop. Myślę, że ta płyta ukazałaby

się znacznie szybciej, ale po drodze przydarzyła

się nam wszystkim pandemia, stąd

ten dłuższy niż zwykle odstęp pomiędzy najnowszym

albumem a "Forces Of Evil"?

Tak, pięć lat pomiędzy albumami to dość długo.

Pandemia i szereg nieszczęść sprawiły, że

ta przerwa nam się wydłużyła. Proces nagrywania

też musiał potrwać. Nie chcieliśmy się

spieszyć, ale pandemia uniemożliwiła nam

pracę przez kilka tygodni z rzędu, jak to się

zwykle robi, zamiast tego były tygodnie przerwy,

a nawet miesiące pomiędzy nagrywaniem

poszczególnych instrumentów. Również pisanie

muzyki trwało tym razem nieco dłużej niż

zwykle, ponieważ mieliśmy konkretną wizję

albumu, więc po prostu nie mogliśmy zawrzeć

na nim niektórych utworów czy nawet riffów,

cała muzyka musiała pasować do idei i stylu

albumu, który mieliśmy w głowach.

Jesteście w takim wieku, że mogliście, przynajmniej

teoretycznie, nasiąknąć metalową

muzyką od dziecka. Faktycznie tak było, na

przykład dzięki tacie czy wujkowi, co przełożyło

się na wasze fascynacje?

Jak już wspomniałem, miałem jakieś siedem

czy osiem lat, kiedy po raz pierwszy usłyszałem

Metallikę. Nie było to zasługą mojego taty

czy wujka, tylko mojego kuzyna. W domu,

z tego co słuchałem jako dziecko, to najbliżej

metalu byli prawdopodobnie The Beatles. Za

to wspomniany kuzyn był wielkim fanem Metalliki

i to on wciągnął mnie w muzykę metalową.

Później w końcu dostałem kilka własnych

płyt Metalliki, a następnie Sepultury i

wielu innych kapel.

Takie sytuacje nie należą do rzadkości, nie

tylko wśród muzyków, ale również wśród fanów,

gdzie na koncerty chodzą nierzadko trzy

pokolenia: dziadek, syn i wnuk. Jest to chyba

fajne nie tylko z racji pogłębiania rodzinnych

72 CEASELESS TORMENT

Foto: Ceaseless Torment

Nie denerwują cię te często pojawiające się

hasła, głoszące, że rock czy metal, albo jego

różne odmiany są martwe? OK, są momenty

lepszej i gorszej popularności, thrash też na

początku lat 90. wrócił do podziemia, ale nigdy

nie umarł i już na początku XXI wieku

odnotował triumfalny powrót, który na dobrą

sprawę trwa do dziś...

Myślę, że thrash prawdopodobnie nigdy nie

umrze, tak jak wiele różnych odmian rocka i

metalu. Wiele gatunków na jakiś czas straciło

na popularności, ale potem znowu wróciły,

więc jestem pewien, że w przyszłości starsze

gatunki znów staną się większe niż są teraz.

Zwlekaliście z premierą najnowszej płyty

blisko rok. Takie czekanie wkurza, frustruje,

nawet jeśli jest to tak zwana siła wyższa,

żaden pech czy niekompetencja wydawcy?

O ile dobrze pamiętam, album został zmasterowany

w lutym, ale data wydania została

ustalona na wrzesień. Oczywiście na początku

było to frustrujące, kiedy wytwórnia powiedziała

nam, że ich harmonogram wydawniczy

jest zapełniony aż do jesieni. Czułem wtedy,

że ten album nigdy nie zostanie wydany. Pracowaliśmy

nad płytą już prawie rok, znacznie

dłużej niż myśleliśmy, a potem powiedzieli

nam, że musimy czekać jeszcze pół roku. Ale

teraz płyta w końcu się ukazała, więc wszystko

poszło dobrze i zapomnieliśmy nawet o tym

cały syfie, który wydarzył się podczas nagrań.

Dochodzi do tego fakt, że pewnie nie marnowaliście

tego czasu, pracowaliście nad kolejnymi

utworami, ale będą musiały poczekać,

skoro promujecie wreszcie "Victory Or

Death"?

To prawda. Wszystko było wciąż zamknięte z

powodu pandemii, więc nie mogliśmy nawet

grać koncertów, dlatego jedyną rzeczą, jaką

mogliśmy zrobić, było pisanie nowego materiału.

Ale później zajęliśmy się głównie promowaniem

nowego albumu, więc zobaczymy

kiedy wrócimy do pracy nad tym nowym materiałem.

Jak interpretować ten tytuł? To niejako odbicie

innego hasła "wszystko albo nic", dewiza

o bardziej uniwersalnym wymiarze, dlatego


skróciliście tytuł utworu "Only Victory Or

Death"?

Wymyślenie tytułu albumu było tym razem

naprawdę trudne. Wszystko albo nic mogłoby

być naprawdę bliską definicją tytułu. Ale przez

długi czas nie przychodził nam żaden pomysł

na tytuł płyty, więc przeglądaliśmy tytuły poszczególnych

utworów i zastanawialiśmy się,

które z nich mogłyby najlepiej opisać album.

"Only Victory Or Death" wydawało się najlepsze,

a potem po prostu wpadliśmy na pomysł,

żeby skrócić tytuł tego kawałka, co dało nam

tytuł albumu. Dopiero po zakończeniu procesu

masteringu zdecydowaliśmy się na ten właśnie

tytuł, prawdopodobnie dlatego, że ten pomysł

narodził się w odpowiednim momencie.

Znam autorów tekstów, którzy nie mają problemów

z ich pisaniem, ale trudność sprawia

im wymyślanie tytułów do gotowych już

utworów. Jak wygląda to u was?

To się dość mocno zmienia. Tak, czasami naprawdę

trudno jest wymyślić tytuł do jakiegoś

gotowego tekstu i może to zająć dużo czasu,

aby wymyślić idealny tytuł. Ale z drugiej strony,

czasami wymyślasz świetny tytuł kawałka

i wtedy musisz napisać tekst, który będzie pasował

do jego tytułu. Zazwyczaj pomaga to,

jeśli zaczynasz od refrenu, wtedy możesz mieć

szansę wpaść na tytuł dużo łatwiej.

Nazwa waszego zespołu ma podkreślać, że

nasze życie nierzadko jest taką nieustanną

udręką, co akcentujecie również w tekstach?

Więcej, niektóre z nich, choćby traktujący o

wojnie "Killing Commands", są teraz jeszcze

bardziej aktualne, co raczej nie jest czymś dobrym?

Nazwa zespołu miała być raczej odniesieniem

do życia po życiu, niż do życia, w którym

obecnie żyjemy, ale na pewno to życie nie

zawsze jest takie proste, jak byśmy sobie tego

życzyli. Myślę też, że nazwa zespołu musi być

powiązana z tematyką tekstów i stylem muzyki,

którą się gra. Wojna w tym świecie jest zawsze

obecna, ale "Killing Commands" został

właściwie napisany już w 2017 roku. To była

prawdopodobnie pierwsza kompozycja, którą

napisaliśmy po poprzednim albumie, ale tak,

nagle około roku temu, ten utwór nabrał zupełnie

nowego znaczenia.

Finlandia, podobnie jak Polska, również

Foto: Rikka Finn

przez wieki miała na pieńku z Rosją, ale wy

zdołaliście na początku II wojny światowej

obronić swą niezależność. Domyślam się, że

nie tylko z tej racji, ale też z czysto humanitarnych

względów twoi rodacy popierają zaatakowaną

przez Putina Ukrainę?

Tak naprawdę nie mam nic do powiedzenia w

tym temacie.

Ach, ta polityczna poprawność... To jak dotąd

wasza najdłuższa płyt, trwa bowiem blisko

37 minut. Utworów też jest więcej niż w

przypadku zwyczajowej ósemki na obu

wcześniejszych płytach - pomyśleliście: tyle

wszyscy naczekaliśmy się na ten album, fani

również, dajmy im jeden utwór więcej?

Na początku myśleliśmy o ośmiu utworach na

ten album, ale potem zdaliśmy sobie sprawę,

że mamy jeszcze jedną kom pozycję, która mogłaby

się zmieścić na tej płycie, więc postanowiliśmy

dodać ją tam jako dziewiąty. Oczywiście

jest to coś, czego nie robiliśmy wcześniej,

jak już wspomniałeś, na poprzednich albumach

było po osiem utworów, więc mam nadzieję,

że to trochę zrekompensuje fakt, że

przez ostatnich pięć lat niczego nie wydaliśmy.

Jeden utwór więcej sprawia, że jest to również

nasz najdłuższy jak dotąd album, ale jest na

nim również kilka bardzo długich utworów.

Radość z wydania "Victory Or Death" zakłóciło

odejście gitarzysty Kima Lappalainena.

Grał z wami blisko 10 lat, tak więc kawał

czasu. Zaskoczyła was jego decyzja, czy też

wszystko odbyło się na przyjacielskich zasadach

i kibicujecie mu, żeby jak najszybciej

zaaklimatyzował się w legendarnym Impaled

Nazarene?

To wszystko przyszło dość niespodziewanie.

Wiedzieliśmy, że był ostatnio trochę niezadowolony

z sytuacji w zespole, ale nie było żadnych

oznak jego odejścia. To na pewno

skomplikowało kilka spraw, ale nie ma między

nami złej krwi i nadal pozostajemy przyjaciółmi.

Oczywiście mamy nadzieję, że czeka

go wszystko co najlepsze w jednym z jego ulubionych

zespołów wszech czasów.

Wcześniej miewaliście już zawirowania personalne

związane z gitarzystami, ale z tego

co widzę z koncertowych zdjęć tym razem

nikogo nie poprosiliście o wsparcie, gracie we

trzech. Oznacza to, że Ceaseless Torment

pozostanie już triem, czy jednak poszukacie

kogoś na drugą gitarę?

Ostatnie koncerty graliśmy jako trio i działało

to zaskakująco dobrze, ale naszym celem jest

posiadanie dwóch gitarzystów tak szybko jak

to możliwe. Mamy nadzieję, że znajdziemy

drugiego gitarzystę przed kolejnymi koncertami,

w końcu mamy kilka utworów, które wymagają

dwóch gitarzystów i chcielibyśmy móc

je ponownie zagrać na żywo. W zeszłym roku

poprosiliśmy kilku przyjaciół, aby wsparli nas

na koncertach, ale każdy był zajęty swoim

własnym zespołem.

Co macie jeszcze w planach na najbliższe

miesiące, rzecz jasna poza promowaniem

"Victory Or Death"?

Głównie to sprawy związane z promowaniem

nowego albumu. Tommi przez następne kilka

miesięcy jest zajęty innym zespołem, więc

prawdopodobnie wykorzystamy ten czas na

przygotowanie nowego materiału. Zobaczymy

co się wydarzy po tym czasie. Miejmy nadzieję,

że przynajmniej będzie więcej koncertów.

Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

Foto: Rikka Finn

CEASELESS TORMENT 73


Kwartet nie do zdarcia

Stary, klasyczny thrash wciąż ma się nieźle, a za dobry dla niego prognostyk

uważam fakt, że wciąż powstają młode zespoły chcące go grać. Hiszpański

Retador należy do tego ciągle rosnącego grona: powstali w pandemii, nie poddali

się w tym trudnym czasie, grając nawet, mimo zakazów, próby, czego finalnym

efektem jest energetyczny, długogrający debiut "Retador".

HMP: Pandemia dała nam się wszystkim,

mniej lub bardziej, we znaki, ale akurat w waszym

przypadku można mówić o tym, że mając

więcej czasu powołaliście do życia swój

zespół?

Juan Jolocaust: Dokładnie, Retador powstał

dzięki pandemii, musieliśmy coś zrobić i to co

było naszym hobby stało się poważnym projektem.

Myśleliście o tym już wcześniej, czy była to

dość spontaniczna akcja, taka na zasadzie:

dobrze znamy się w trzech, to może trochę

pogramy w innym składzie, skoro i tak nie za

bardzo jest co robić, bo wszystko stanęło i zostało

zamknięte?

To dopadło nas właśnie w tamtym momencie!!!

Próbowaliśmy założyć inny zespół, który

nie wypalił, więc postanowiliśmy uratować stare

kawałki, które nagrał gitarzysta Rolo i zaczęliśmy

pracować nad tymi pomysłami.

Dołączenie drugiego gitarzysty było tym kluczowym

momentem, bo od początku zakładaliście,

że będziecie kwartetem, gdzie dwie gitary

sprawdzają się idealnie, zwłaszcza na

koncertach?

Zespół funkcjonuje doskonale, jesteśmy zgrani

i doskonale się rozumiemy. Wiemy, że będziemy

kwartetem nie do zdarcia. Na koncertach

czujemy się bardzo swobodnie.

Skąd akurat thrash? To wasza ulubiona stylistyka

i od razu było wiadomo, że będziecie

grać coś takiego, żadna inna odmiana metalu

nie wchodziła w grę?

Kiedy rozpadł się nasz poprzedni projekt,

utwory, które odzyskaliśmy, były stare i miały

taką thrashową podstawę, więc zdecydowaliśmy,

że w nowym projekcie też będziemy grać

szybki i wściekły thrash metal, jakiego słuchaliśmy

za młodu. Zawsze jednak możemy dodać

parę sekund czegoś innego, ponieważ słuchamy

wszystkiego. Dość trudno zachować

wierność jednemu stylowi, tym bardziej, że

kiedy nie masz pomysłów na nowy utwór łatwo

jest wstawić elementy death lub black lub

innego stylu... niemniej Retador dla nas to

thrash metal.

Foto: Retador

Z tego co słyszę preferujecie jego amerykańską

szkołę, dość agresywną, ale też zaawansowaną

technicznie i niepozbawioną melodii

- to również efekt waszych muzycznych fascynacji?

Dokładnie, doświadczenie i lata sprawiły, że

dojrzeliśmy muzycznie; być może tym co charakteryzuje

zespół jest to, że, te ostre riffy nagle

spotykają się z melodiami, których się nie

spodziewałeś, a potem... ponownie wracasz do

furii.

Kiedy thrash święcił triumfy byliście dziećmi,

albo nie było was jeszcze na świecie, ale

to tylko kolejne potwierdzenie faktu, że to

muzyka po prostu ponadczasowa i wciąż

aktualna, podobnie jak punk czy hardcore, by

wymienić przykładowe nurty, zbliżone do

thrashu pod względem siły przekazu słownego

i samej muzyki?

Cóż, ja i basista Migueli zaczęliśmy grać na

swoich instrumentach w trakcie szczytu fali

thrash metalu; spoglądasz w przeszłość i zdajesz

sobie sprawę, że to nie jest przemijająca

moda, to sposób na życie i zarazem też rozumienia

ekstremalnej muzyki.

Skoro zespół powstał w połowie roku 2020, to

był to najgorszy moment, bo o próbach w pełnym

składzie nie było mowy. Jak sobie z tym

radziliście?

Oczywiście nie podporządkowaliśmy się zasadom,

dalej robiliśmy próby i komponowaliśmy.

Było to (i jest) zbyt wciągające, żeby to

zostawić na czas, kiedy władza tak chciała. Jesteśmy

metalowcami, zawsze zbuntowanymi!

Pierwsze próby z prawdziwego zdarzenia

utwierdziły was w przekonaniu, że Retador

ma potencjał, stąd kolejny krok w postaci

nagrania demo?

Kiedy pojawił się Jofre (gitara prowadząca i

wokal) wiedzieliśmy, że Retador ma potencjał,

by spróbować wyróżnić się spośród innych,

bardziej "klasycznych" thrashowych

zespołów, więc zdecydowaliśmy się nagrać demo

wraz z teledyskiem i dzięki niemu otworzyła

się dla nas droga.

Były to tylko dwa utwory, bo na więcej nie

mieliście akurat pieniędzy, czy też uznaliście,

że taka skromna wizytówka zespołu i tak

będzie wystarczająca?

(śmiech) Nie było zbyt dużego budżetu, więc

stąd tylko dwa utwory, w tym jeden z nich w

formacie klipu wideo, abyś mógł usłyszeć

dźwięk i zobaczyć obraz. Pomyśleliśmy, że to

będzie dobry pomysł.

Nagranie albumu, w dodatku debiutanckiego,

było już pewnie dla was znacznie większym

wyzwaniem, i to pod niejednym względem.

Dlaczego wybraliście Moontower Studios

w Barcelonie, w Máladze nie ma dobrego

studia specjalizującego się w ekstremalnym

metalu?

Kiedy nadarzyła się okazja do nagrania, nie

chcieliśmy ryzykować, wiedzieliśmy, że

Moontower było (i jest) studiem specjalizującym

się w metalu, nie nagrywa niczego innego

niż metal. Oznaczało to dla nas pokonanie

ponad tysiąca kilometrów, ale był to bezpieczny

zakład; mamy u nas studia nagraniowe

i to bardzo dobre, ale ludzie z nich nigdy

nie zrozumieliby naszego stylu i ostateczny

wynik byłby katastrofalny.

Musieliście pokonać, pewnie nie raz, wiele

kilometrów, ale brzmienie "Retador", może

poza nieco zbyt syntetycznie brzmiącymi

partiami perkusji, utwierdza mnie w przeko-

74

RETADOR


naniu, że było warto. W dodatku byłato dość

długa sesja - nie pożałowaliście pieniędzy na

ten cel?

Jak już mówiłem, byliśmy bardzo daleko od

domu, więc nie wracaliśmy, dopóki nie skończyliśmy

nagrywać, perkusja była nagrywana

tradycyjnie, mikrofonami! Żadnych triggerów

w żadnym kawałku. Jesteśmy bardzo zadowoleni

i to była najlepsza inwestycja jaką do tej

pory włożyliśmy w zespół. W zasadzie, jeśli

tylko będziemy nagrywać drugi album, chcemy

wrócić do Moontower Studios.

Mastering w Unisound Studio wykonany

przez Dana Swanö, okładka autorstwa

Johna Quevedo Janssensa - zakładam, że nie

musieliście sprzedawać jakichś organów czy

brać kredytów, żeby osiągnąć ten cel?

(śmiech)

Prawie. (śmiech)

Kontrakt z Xtreem Music był od początku

waszym celem, czy też mieliście też "na oku"

inne wytwórnie tego typu, do których profilu

wydawniczego Retador by pasował?

Szczerze mówiąc od początku naszym głównym

celem ze względu na trajektorię, promocję

itp. była Xtreem Music; gdyby nas zawiedli,

to cóż, mieliśmy na oku innych wydawców.

Na szczęście nie trzeba było tracić czasu

na szukanie innych wytwórni...

Nie bez znaczenia jest tu chyba również

fakt, że David Sánchez González to frontman

Avulsed, prawdziwej legendy death

metalu, zespołu znanego na całym świecie -

fakt, że ktoś taki uznał, że wasza muzyka

jest warta publikacji musi sporo dla was znaczyć,

nawet jeśli wiedzieliście już wcześniej,

że nieźle gracie?

To była dla nas miła niespodzianka, wiemy, że

Xtreem Music każdego tygodnia otrzymuje

tony propozycji, bycie częścią tej wytwórni

bardzo nas cieszy i sprawia, że jesteśmy dumni

z naszego wysiłku.

Foto: Retador

Język muzyki jest uniwersalny, ale z tekstami

bywa gorzej. Nie znam hiszpańskiego,

mogę jednak domyślać się po takich tytułach

jak "Violencia", "Corrupcion" czy "Juicio Final",

że nie poruszacie błahych czy mało istotnych

tematów?

Przynajmniej na tym albumie zadbaliśmy o teksty

i staraliśmy się przekazać konkretne wiadomości.

Musimy przynajmniej spróbować, by

ludzie się obudzili, zaczęli myśleć samodzielnie;

to niesamowite jak politycy czy telewizja

manipulują nami, a my nie robimy nic i wierzymy

we wszystko co mówią. To musi się

zmienić!

O czym z kolei traktuje "B52", o drinku czy

raczej o amerykańskim bombowcu, siejącym

śmierć choćby podczas wojny wietnamskiej?

Dokładnie, chodzi o bombowiec; tekst jest o

tym, jak sieje z góry terror, zakamuflowany

wśród chmur.

"Retador" ukazał się, póki co, w wersji cyfrowej

i na CD. Myślicie też o nośnikach

analogowych, LP i kasecie, czy też w przypadku

debiutantów coś takiego nie zawsze

wchodzi w grę?

(śmiech) Nie ma takiej opcji dla debiutantów!

(w innych firmach, na przykład Dying Victims

Productions, już owszem - przyp. red.) Chcielibyśmy

LP, ale oczywiście rozumiemy, że to

zbyt ryzykowna operacja dla zupełnie nowego

zespołu, i ich pierwszego dzieła... Byłoby cudownie

zobaczyć naszą okładkę w rozmiarze

LP. Może przy następnej okazji...

Od pewnego czasu furorę robi hasło "home

taping is saving music", gdy w latach 80.

wytwórnie, szczególnie te niezależne, zamieszczały

na okładkach płyt ostrzeżenia o zupełnie

innej treści, że przegrywanie płyt w

domu zabija muzykę. Myślę jednak, że wy

nie mielibyście z tym problemu, gdyby kopiowane

przez fanów kasety z "Redator" krążyły

między ludźmi, bo zawsze byłaby szansa,

że któryś z nich kupiłby oryginalne wydawnictwo

i byłaby to kolejna, do tego dość

oryginalna, forma promocji zespołu?

To broń obosieczna, bo jeśli taka nagrana

taśma rzeczywiście jest drogą do oryginalnego

produktu, to świetnie, ale jeśli jest powielana

tysiąc razy i sprzedaje się tylko jedna czwarta

twojej produkcji, to jak odzyskasz pieniądze

na kolejne nagranie? W połowie lat 90. widziałem

jak wiele wytwórni płytowych zamykało

się z tych powodów. Płaciły za nagrania

zespołom, które później próbowali sprzedać i

nie mogąc odzyskać zainwestowanych pieniędzy

od jednego zespołu, kolejnego i kolejnego,

w końcu musiały zrezygnować i zamknąć się i

to było bardzo smutne. To nie były międzynarodowe

koncerny, to byli pasjonaci, którzy

zamiast grać na gitarze w zespole postanawiali

stworzyć wytwórnię płytową i na końcu zostawali

sfrustrowani bez spełnionych marzeń.

Wasz długogrający debiut ukazał się już kilka

miesięcy temu, tak więc pewnie mieliście

okazję zaprezentować ten materiał na żywo -

jak został przyjęty przez fanów?

Spektakularnie! Prawda jest taka, że mamy

coraz więcej propozycji grania na żywo, ludzie

pytają o nasze CD, koszulki, naszywki... Dlatego

już na tym etapie jesteśmy bardzo szczęśliwi!

W nowym roku tych koncertów będzie pewnie

więcej, a jak dopisze wam szczęście, to

może wyruszycie również poza Hiszpanię?

Mamy zaplanowane koncerty w każdym kolejnym

miesiącu, aż do września. W tej chwili

nie mamy żadnych dat poza Hiszpanią, ale

jesteśmy otwarci na każdą propozycję, dla nas

kilometry nie istnieją!

Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

Foto: Retador

RETADOR 75


Copenhagen Speed Metal Attack

Choć cały, trzypłytowy dorobek Steel Inferno zalicza się do jak najbardziej

udanych, wygląda na to, że "Evil Reign" to prawdopodobnie przełom w działalności

zespołu. Mikrofon został przekazany w męskie dłonie - dotychczasową

krzykaczkę Karen zastąpił młodzieniec Chris Rostoff. Panowie obrali też zdecydowanie

wyraźniejszy kurs na mocniejsze riffowanie i prędkość, wkraczając w erę

post-pandemiczną ze zwiększoną dawką testosteronu i dozą agresji jakiej dotąd

jeszcze nie osiągali (co nie znaczy, że poprzednie krążki cierpiały w tym względzie

na jakieś braki). I jak to zwykle bywa, gdy zachodzą zmiany - na dodatek owocujące

w sposób co najmniej interesujący - to i pytań nie brakuje. Choćby o roszady

personalne w zespole, o jego polską część, o inspiracje muzyczne i tekstowe, i o to

w jaki sposób wypadałoby korzystać z szufladki "speed metal". A odpowiedzi

udzielił mi liderujący kopenhaskiemu kwintetowi gitarzysta Lars.

HMP: Witaj Lars! Przyznam że bardzo się

cieszę na ten wywiad, bo "Evil Reign" to płyta,

która dostarczyła mi ogromu radości, jakiej

nie miałem ze słuchania nowych wydawnictw

heavy metalowych od długich miesięcy

(jeśli nie lat)! Na wstępie opowiedz proszę

trochę, co dzieje się w obozie Steel Inferno od

czasu wydania albumu - wygląda na to, że jesteście

wprost rozchwytywani, a płyta zbiera

roku - to było niesamowite! Między innymi

zajęliśmy 3. miejsce w zestawieniu Deaf Forever,

wg samego Fenriza! Zaczęliśmy dostawać

dużo zaproszeń na festiwale. W Danii, jeszcze

w tym roku zagramy na największym rockowo-metalowym

festiwalu Copenhell. Mamy

też rezerwacje na sporo mniejszych festiwali

metalowych w miejscach, w których jeszcze

nie graliśmy. Wydaje się, że coraz więcej osób

Lars Lyndorff Krelskov: Zdecydowanie uważamy,

że jest to nasz najlepszy album. Przynajmniej

jak dotąd. Ale miejmy nadzieję, że

uda nam się nagrać kolejny, który będzie równie

wspaniały albo - miejmy nadzieję - lepszy.

W tym przypadku mieliśmy bardziej skoncentrowany

pomysł na to, co chcieliśmy osiągnąć.

Osobiście sądzę, że możemy pójść jeszcze dalej

i uczynić naszą muzykę większą.

Nie zaszła tu co prawda żadna radykalna

zmiana, a jednak Wasze brzmienie zdaje się

nabierać jeszcze wyraźniejszych kształtów.

Jak to postrzegacie na tle poprzedniczek?

Czy mając doświadczenie tego jak dobrze

wyszła ta płyta i jak została odebrana przez

krytykę, zmienilibyście dzisiaj coś w "Aesthetics

of Decay" lub "...and the Earth Stood

Still"?

Lars Lyndorff Krelskov: Nie przypominam

sobie żadnego zespołu, któremu re-recording

wyszedłby z powodzeniem. Dlatego zdecydowanie

powinniśmy się od tego powstrzymać,

bez względu na to, ile byłoby tam wad. Te albumy

były efektem naszych ówczesnych możliwości

i sytuacji otaczającej zespół w tamtym

czasie. Nie wykluczam jednak, że moglibyśmy

przerobić jedną lub kilka piosenek. Mając to

na uwadze, na "...and the Earth Stood Still",

powinniśmy byli bardziej skupić się na wokalach.

Dziwnie brzmią w miksie. Ale jak myślę,

na żywo ta muzyka brzmi lepiej niż pierwszy

album. Ma bardziej złożone kompozycje. Nie

jestem jednak pewien, czy to był dobry kierunek.

Na "Aesthetics of Decay" słyszę teraz

trochę mankamentów, ale myślę, że ma to

swój urok. Oczywiście z przyjemnością słucham

tego albumu. Na obu tych płytach są też

utwory, których dzisiaj bym tam nie umieścił.

Prawdopodobnie to te same kawałki, których

nigdy nie graliśmy na żywo. Ale tak naprawdę

nie wiesz, które to będą, dopóki nie skończysz

nagrywać całości.

same dobre recenzje?

Lars Lyndorff Krelskov: Po pierwsze - wielkie

dzięki za okazanie zainteresowania naszym

zespołem. To wiele dla nas znaczy. Po

drugie, cieszymy się, że podoba Ci się nasz album.

Wydaliśmy go w październiku zeszłego

roku i odbiór rzeczywiście był bardzo dobry.

Nie pamiętam, żebyśmy widzieli jakieś naprawdę

złe recenzje. W zasadzie to jesteśmy tym

zachwyceni. "Evil Reign" znalazł się na kilku

ważnych listach najlepszych albumów 2022

Foto: Steel Inferno

zaczyna rozpoznawać naszą nazwę i muzykę.

Więc w sumie odbiór płyty był naprawdę

świetny.

Jak wspomniałem, jestem ogromnym fanem

"Evil Reign", wstrzymałbym się jednak od

opinii jakoby miał on zdeklasować Wasze poprzednie

płyty, na których również znajduję

ogrom dobrej muzyki. Jakie jest Wasze zdanie

na ten temat? Czy czujecie że nagraliście

swoje opus magnum?

Czy zauważacie w ogóle jakieś wyraźniejsze

zmiany w Waszym sposobie grania? Wg

mnie - oczywiście oprócz kwestii wokali -

kompozycje nabrały jeszcze więcej ciężaru i

thrashowej intensywności. Wiązało się to z

innym podejściem do komponowania lub realizacji?

Lars Lyndorff Krelskov: Chcieliśmy zrobić

album totalnie metalowy. Na ostatnich dwóch

płytach mieliśmy trochę bardziej "eksperymentalnych"

utworów, które czerpały inspirację

z różnych, mniej metalowych źródeł. Więc

podejście było inne. Częściowo ma to związek

z dołączeniem Chrisa do zespołu. Interesuje

go ta sama muzyka co mnie, więc było to całkiem

naturalne. Ponadto staliśmy się bardziej

zgrani jako zespół i poprawiliśmy się jako mu-

76

STEEL INFERNO


zycy. Daje nam to możliwość robienia więcej

kreatywnych rzeczy. Zasadniczo łatwiej nam

przychodzi granie szybszych numerów i robienia

fajnych tematów rytmicznych.

Takie utwory jak "First Strike", to już właściwie

thrash metal. Ale to, co budzi mój podziw

to znalezienie świetnego balansu między

agresją, techniką i melodiami. Wasze

kompozycje po prostu zostają w głowie jako

dobre utwory, czego brakuje mi w wielu innych

zespołach speed metalowych. To wychodzi

naturalnie, czy trzeba dużo główkowania,

żeby numer o thrashowej konstrukcji

dał się "zanucić przy goleniu"?

Lars Lyndorff Krelskov: Nigdy nie myślałem

o tym w ten sposób. Sądzę, że to przychodzi

naturalnie. Lubię dobre melodie połączone z

dobrym riffem. Staram się też, aby piosenki

były raczej krótkie, bez zbyt wielu powtórzeń.

Chociaż faktycznie, staramy się skupiać na

refrenach. Być może po prostu chodzi o to, że

robimy muzykę, której sami chcielibyśmy słuchać.

Skoro była mowa o zmianach w sposobie grania,

to przejdźmy może do tej najbardziej rzucającej

się w oczy i uszy - Wasze szeregi

opuściła Karen a jej miejsce zajął Chris. Zechcecie

opowiedzieć nieco na ten temat? Co

było powodem roszady w składzie i jak wyglądała

"rekrutacja" nowego frontmana?

Lars Lyndorff Krelskov: Rozstaliśmy się z

Karen w przyjazne atmosferze, więc absolutnie

nie ma tu żadnej dramy. Jej zainteresowanie

działalnością w zespole zanikało, więc

przyszedł dla niej czas by zająć się innymi

sprawami. Chris odpowiedział na ogłoszenie

które opublikowaliśmy i zaczęliśmy z nim próby

na kilka tygodni przed tym, jak cały świat

zaczął się zamykać. Ale my od razu wiedzieliśmy,

że ten gość jest już nasz. A ja chciałem

wynieść speed metal w naszym wydaniu na

wyższy poziom, więc dopasowaliśmy się idealnie.

Okres koronawirusa spędziliśmy na pisaniu

"Evil Reign", nie przeszkadzając sobie

zbyt dużą liczbą koncertów. W sumie to trochę

dziwnie było wydać "...and the Earth

Stood Still" w czasie, gdy nasza wokalistka

akurat opuściła zespół (a my znaleźliśmy jej

zastępcę), zaś świat był zamknięty.

Foto: Steel Inferno

Foto: Steel Inferno

Chris, muszę Cię zapytać o Twoje odczucia

z którymi mierzyłeś się przejmując to stanowisko.

Wchodziłeś w szeregi zespołu o dość

małym, ale uznanym i bardzo dobrym jakościowo

dorobku. Jaki sposób obrałeś by wykonywać

dotychczasowe utwory Steel Inferno

"oddający im należny szacunek" i czy było

to trudne wyzwanie?

Chris Rostoff: Muszę być z tobą szczery. Na

początku myślałem, że dość trudno będzie odtworzyć

stare kawałki tak, jak zostały nagrane.

Graliśmy wiele z tych numerów w sali prób i

niektóre z nich po prostu nie siedziały tak, jak

chciałem. Dopiero gdy wygrzebaliśmy kilka

starych instrumentalnych demówek i ponownie

nagraliśmy wokale w studiu, odkryłem, że

faktycznie wykonuję te utwory w sposób, który

moim zdaniem oddaje im sprawiedliwość.

Moim zdaniem Karen ma bardzo wyrazisty

ton i taką szczególną nonszalancję w sylabowaniu,

czego odtworzenie jest dla mnie bardzo

trudne.

Czy przy nagrywaniu albumu korzystaliście

z materiałów które powstały jeszcze w poprzednim

składzie? Jeśli tak, to czy poddawaliście

je powtórnym aranżacjom ze względu

na zmianę wokalisty?

Lars Lyndorff Krelskov: Wszystkie utwory z

"Evil Reign" zostały napisane z Chrisem jako

wokalistą. Kiedy dołączał, mieliśmy ledwie

szkic jednej czy dwóch piosenek. Nie przerabialiśmy

żadnych istniejących utworów i mogliśmy

skupić się na pisaniu rzeczy, które pasowały

do jego możliwości.

Nie oszukujmy się - Wasza muzyka wywołuje

bardzo wyraźne skojarzenia z Agent

Steel i na pewno wiąże się to z ciągłymi porównaniami.

Jak na nie reagujecie?

Lars Lyndorff Krelskov: Dwa albumy i EPka,

które wydało Agent Steel w latach 80., to jedne

z najlepszych płyt metalowych, jakie kiedykolwiek

powstały, więc takie porównania

mogą nas tylko cieszyć.

Właściwie, ciekaw jestem na ile taki sposób

grania wypływa z tej inspiracji, a na ile to po

prostu pewien styl który wypracowaliście.

Czy możecie w ogóle wyobrazić sobie istnienie

Steel Inferno bez istnienia Agent Steel (a

może są inne zespoły które postawilibyście

na tym miejscu)?

Lars Lyndorff Krelskov: Nigdy nie było tak,

że usiedliśmy i powiedzieliśmy "Hej, spróbujmy

zrobić coś w stylu Agent Steel". Intencją było granie

metalu w stylu tego, czego my - głównie ja

- słuchaliśmy i słuchamy. Prawdopodobnie nie

jest niespodzianką, że jest tu mnóstwo metalu

z wczesnych lat 80. Ale nasze wpływy to głównie

to, co ewoluowało po NWOBHM i zanim

pojawił się w thrash metal. Jesteśmy zbyt szybcy,

by nazywać nas heavy metalem i zbyt melodyjni,

by nazwać nas thrashem. Więc takie

rzeczy jak pierwsze albumy Exodus, Overkill

i Slayer to kolejna inspiracja. Ale można by

też wspomnieć o takich zespołach jak Hallows

Eve, Holy Terror, Attacker czy Helstar.

Nasze pierwsze dwa albumy były znów bardziej

zorientowane na europejski heavy/niemiecki

speed metal.

Wyczuwam też u Was sporo hołdu dla bardziej

epickiej strony metalu, szczególnie w

takich utworach jak "Queen" czy "Claws of

Death". Dorzućmy do tego tekst z "Dark Tower",

który również wpisałby się świetnie w

klimaty rodem z "Dungeons and Dragons".

Lars Lyndorff Krelskov: Te trzy piosenki być

może wyróżniają się nieco bardziej. Lubimy

STEEL INFERNO 77


rozwijać się kompozycyjnie, a nie tylko grać

szybkie utwory. Więc myślę, że dodaliśmy trochę

bardziej epickiej strony do tego albumu.

Cóż, Chris grywa w Dungeons & Dragons,

więc inspiracja jest oczywista. Do "Evil Reign"

dodaliśmy więcej posmaku US powerowego.

Inspiracje inspiracjami, ale Steel Inferno to

nie żaden tribute band, a zespół o własnym

charakterze i brzmieniu. Chciałbym, żebyście

spróbowali sformułować, jakie są cechy

charakterystyczne wyróżniające Wasz zespół

na tle innych? Coś, co nazwalibyśmy

"czynnikiem Steel Inferno" (śmiech).

Lars Lyndorff Krelskov: Ujmijmy to krótko i

zwięźle: każda piosenka potrzebuje dobrego

punktu zaczepienia. To może być riff albo refren.

A potem zawsze dajemy jakieś przełamanie,

które wyróżnia się od głównego tematu.

To mógłby być główny "Steel-factor".

Najczęstszym określeniem pojawiającym się

w kontekście Waszej muzyki jest speed metal.

Chętnie rozwinąłbym ten temat i dowiedziałbym

się, co myślicie o tej szufladce.

Spotkałem się już z wieloma definicjami i

wrzucaniem do tego worka zespołów z różnych

bajek. Jedni za speed uznają Razor lub

Hallows Eve (czyli praktycznie thrasherów),

inni powiedzą że najlepszym wyznacznikiem

jest post-motorheadowa szkoła spod znaku

Exciter lub Venom. Jeszcze inni powiedzą o

Agent Steel, stojące w rozkroku pomiędzy

speedem a amerykańskim powerem. Czy ta

łatka ma jeszcze w ogóle sens, skoro można

ją rozumieć na tak wiele sposobów i więcej z

tym zamieszania niż wskazówek?

Lars Lyndorff Krelskov: My reprezentujemy

"Copenhagen Speed Metal Attack", więc tak,

to ma sens na całej linii. Tak jak wcześniej

wspomniałem, naszą inspiracją jest scena

heavy metalowa, z której wypływają te szybsze

zespoły, które robiły thrashowe rzeczy, ale zanim

zaczęły popadać w monotonię, jak później

w Exodus i Anthrax. Myślę, że niektóre z

tych zespołów zatraciły ostrość i intensywność,

a także dobre melodie - których scena

heavy metalowa miała pod dostatkiem. Wiąże

się to też z produkcją. Gitary nabierały zbyt

dużego wzmocnienia, a perkusja skupiała się

zbytnio na podwójnej stopie. Nasz perkusista

wywodzi się z punkrockowych korzeni, co

również dodaje innego akcentu naszemu brzmieniu.

Foto: Steel Inferno

Pytanie do perkusisty - Krzysztof, chyba nie

myślałeś, że nie poruszymy tematu Twojej

narodowości? (śmiech) Zechcesz opowiedzieć

trochę o sobie i o tym jak Polak odnajduje

się na duńskiej scenie metalowej?

Lars Lyndorff Krelskov: Odpowiem za Krzysztofa,

z którym gram od blisko 20 lat. Poznaliśmy

się wkrótce po tym, jak on i jego ówczesna

dziewczyna przeprowadzili się do Danii.

Spotkaliśmy się na koncercie Vandals i zaczęliśmy

wspólnie grać bardzo nieudolnego punka.

Potem zaczęliśmy grać w hardcore'owym

zespole zorientowanym w stronę crustów, który

stopniowo zmieniał się w coraz bardziej metalowy,

aż zdecydowaliśmy o utworzeniu old

school metalowego bandu. Dzięki Krzysztofowi

znam teraz Turbo i Post-Regiment.

O ile wiem, współpracowaliście też z innym

polskim bębniarzem o ksywie Tuna. Wychodzi

na to, że moja ojczyzna może poszczycić

się zdolną ekipą perkusistów! To trochę ironia

losu, bo gdy rozmawiam z polskimi znajomymi

rozkręcającymi nowe kapele, często

skarżą się na deficyt garowych. (śmiech)

Lars Lyndorff Krelskov: Wygląda na to, że

wyeksportowaliście wszystkich perkusistów do

Danii i jakoś wszyscy trafili do naszej sali

prób… Tak, znamy Tunę bardzo dobrze. Jest

częścią kompleksu naszego studia i bębnił dla

nas więcej niż jeden raz. Robił też wszystkie

nasze okładki. Jest niesamowicie utalentowanym

artystą - na wielu płaszczyznach.

Okładki, to właśnie kolejny temat, który

chciałem poruszyć. Od początku utrzymane

są w podobnej konwencji, kresce i - co ciekawi

mnie najbardziej - towarzyszy im stały motyw

odwróconej, długowłosej postaci. To

zbieg okoliczności czy pewien lejtmotyw?

Lars Lyndorff Krelskov: Wpadliśmy na ten

pomysł, kiedy robiliśmy 7-calówkę "Arcade

Warrior". Postanowiliśmy umieścić go na

wszystkich naszych okładkach. Jest postacią,

która może ewoluować z każdym albumem.

Istnieje wiele interpretacji i wyjaśnień na jego

temat - wybranie własnych pozostawiamy odbiorcom…

Dotarliśmy do końca wywiadu i pozostaje mi

tylko wyrazić ogromną wdzięczność za poświęcony

czas. Mam nadzieję że pytania

Was nie zanudziły. Zanim oddam Wam

ostatnie słowo do polskich fanów i czytelników

HMP, dodam jeszcze tylko, że z ogromną

chęcią zobaczyłbym Was na którejś z polskich

scen, więc mam nadzieję że możemy się

pożegnać słowami: do zobaczenia!

Lars Lyndorff Krelskov: Dziękuję również.

To była prawdziwa przyjemność podywagować

nad naszym albumem i rozwojem jako

zespołu przez ostatnie kilka lat. Mamy nadzieję,

że przed wydaniem kolejnego albumu uda

nam się odwiedzić Polskę i Niemcy. Obecnie

nie mamy międzynarodowego bookera, więc

miejsca i osoby dokonujące rezerwacji powinny

po prostu kontaktować się z nami. Fani naszej

muzyki - skontaktujcie się ze swoimi ulubionymi

festiwalami i poproście ich o rezerwację!

Piotr Jakóbczyk

Foto: Steel Inferno

78

STEEL INFERNO


Nie tylko zespół dojrzał i bardziej się koncentruje,

ale nasza muzyka jest teraz dokładnie

tam, gdzie chcemy. Czujemy się zaszczyceni,

że tak silna wytwórnia jak Massacre

Records podziela te same wrażenia i

cele, co my. Pozostaniemy na zawsze wdzięczni

za zaufanie okazane naszemu małemu

zespołowi.

HMP: Co za potwór zeżarł Wasze koła?

Boris "Sunday" Pavlov: Jakaś banda wściekłych

niedźwiedzi. Widocznie nienawidziły

kół.

Nadal przebywacie w Hamburgu, czy po

koncercie Gamma Ray dającym iskrę do powstania

Detraktora w 2016 roku udaliście

się do swoich domów w Brazylii, Chile, Kanadzie

i w Bułgarii?

Nigdy nie graliśmy z Gamma Ray. Z Dirkiem

Schlächterem pracowaliśmy tylko raz

przy EP-ce "Size Matters" (2018) w hamburskim

Chameleon Studios. To było dawno

temu, ale wciąż cieszymy się z jego obecności

i jesteśmy wdzięczni za jego wsparcie. Dirk

był basistą, producentem i inżynierem dźwięku

na tamtym wydawnictwie. Bardzo nam

pomógł i obdarzył nas nieocenionym wsparciem,

a praca z nim okazała się wspaniałym

doświadczeniem.

Ciężka maszyna rolnicza

Detraktor na drugiej płycie "Full Body Stomp" znacznie dojrzał w stosunku

do debiutanckiego albumu "Grinder" (2019). Zmienił skład, rozwinął styl i dołączył

do thrash metalowej kategorii super - ciężkiej. "Tworzymy muzykę, która

przetacza się przez Ciebie jak ciężka maszyna rolnicza, a Ty czujesz się zmiażdżony

i zdezorientowany tym, co się właśnie stało" - nie bez podstaw wygraża bułgarskiego

pochodzenia gitarzysta Boris "Sunday" Pavlov.

"Grinder" prawdopodobnie pozostaje nadal

dostępny w niektórych sklepach internetowych,

ponieważ został wydany we współpracy

z Soulfood Distribution. Wyobrażam

sobie, że nadal można go kupić, a jeśli tak, to

prosimy o przesłanie nam kilku kopii, bo

nam się skończyły.

(śmiech) "Full Body Stomp" jest nie tylko

dostępny dla wszystkich zainteresowanych

metalheadów, ale także wydany przez

czołową wytwórnię Massacre Records.

Po "Grinderze" drastycznie zmieniliśmy

skład. Wydanie "Full Body Stomp" to krok

w kierunku, na który czekaliśmy od dawna.

Czy odnosicie takie wrażenie, że swoim

drugim pełnowymiarowym longplayem definiujecie

się na scenie thrash metalowej?

Powiedziałbym, że "Grinder" umieścił nas na

mapie, ale "Full Body Stomp" zapewnił nam

na niej nieco przestrzeni. Nie wiem, czy można

go nazwać "thrashem", ale na pewno ma

w sobie jakieś thrashowe elementy. Tylko nie

te oczywiste.

Wychodzi mi, że "Full Body Stomp" to jak

dotąd najcięższa płyta Detraktora.

Oczywiście. Zespół znacznie przytył, więc z

definicji... Ten album jest wszystkim, co zawsze

chcieliśmy stworzyć, ale wcześniej nie

byliśmy w stanie. Skupiliśmy się na ciężkości

i uczuciu, gdy masywne riffy bezlitośnie wbijają

Twój mózg w ziemię. Nowe utwory

świetnie gra nam się na żywo, zdecydowanie

stanowią one najlepszą częścią show. Aby

muzyka wywierała wrażenie ciężarem, nie

może pędzić w jednostajnym tempie przez

całą długość płyty. Zastanowiliśmy się, co

działa i na co naprawdę mamy ochotę. Ostatecznie

"Full Body Stomp" wyznaczył istot-

Jak teraz wyglądają Wasze relacje z Dirkiem

Schlächterem? Czy współpracowaliście

z nim w jakimś aspekcie na "Full Body

Stomp" (2022)? A może zamierzacie zrobić

coś razem w przyszłości?

Chętnie zrobilibyśmy z nim coś jeszcze w

przyszłości, ale przy nagrywaniu "Full Body

Stomp" byliśmy obecni tylko my. Dirk jest

wspaniałą osobą i muzykiem. Udziela się w

wielu zespołach i projektach. Utrzymujemy

kontakt i raz na jakiś czas docierają do nas

wieści od niego.

Nazywacie swój zespół Detraktor jako połączenie

"DE" (made in Germany) i "Tractor"

("tractor metal") czy raczej jako dosłowny

rzeczownik odnoszący się do "kogoś,

kto niesprawiedliwie coś krytykuje"?

Chcieliśmy nadać zespołowi nazwę fajnie

brzmiącą we wszystkich językach. Detraktor

wypływa z ust jak dobrze ułożone przekleństwa

podczas ostrej kłótni. Oczywiście można

to słowo różnie interpretować, ale nam

wystarczy, że traktory są fajne. I lubimy

groove. Więc połączyliśmy kilka kropek i wymyśliliśmy

nazwę dokładnie pasującą do naszego

brzmienia. Tworzymy muzykę, która

przetacza się przez Ciebie jak ciężka maszyna

rolnicza, a Ty czujesz się zmiażdżony i

zdezorientowany tym, co się właśnie stało.

Tak właśnie ma być.

Jak podaje Metal Archives, "Grinder" LP

(2019) był limitowany do 300 sztuk CD i 2 x

150 LP.

Foto: Detraktor

DETRAKTOR

79


ny kierunek, który planujemy eksplorować

dalej, z jeszcze większym ciężarem w przyszłości.

Jak dobrze bawiliście się na imprezie premierowej

"Full Body Stomp" w Bambi Galore

w Hamburgu?

Cóż, to był nasz pierwszy w pełni wyprzedany

koncert, na którym występowaliśmy jako

główna atrakcja wieczoru! Impreza przeszła

nasze najśmielsze oczekiwania. Aż brakuje

mi słów, by to opisać. Posiadamy o wiele więcej

oddanych fanów niż myślałem. Zdumiewa

mnie ich energia. Entuzjastyczne przyjęcie

na imprezie najlepiej świadczy, że kierunek

"Full Body Stomp" był właściwy. Nie

dość, że daliśmy czadu, to jeszcze zyskaliśmy

nowych fanów.

Przekonaliście tłum, żeby powiesił Wasz

plakat w sypialni?

Niektórzy wyszli z plakatami, ale to, czy rzeczywiście

umieścili je w swoich sypialniach,

80 DETRAKTOR

Foto: Detraktor

pozostanie ich małym sekretem. Planujemy

rozdać resztę promocyjnych plakatów podczas

nadchodzących koncertów oraz w lokalnych

sklepach z płytami.

Foto: Detraktor

Czego możemy się nauczyć o relacjach między

ludźmi a zwierzętami ze słuchania "Full

Body Stomp"?

Niczego. Opisujemy tylko to, co już się dzieje.

Ludzkość się nie uczy, a przynajmniej nie

chce się uczyć. Na albumie mówimy o tym,

jak niesprawiedliwie traktujemy naszych

zwierzęcych odpowiedników, ale jednocześnie

kryjemy w sobie głęboko zakorzeniony

zwierzęcy instynkt i takież nastawienie. Mówimy

o zemście, śmierci, egoizmie i rozpaczy.

Każdy utwór na albumie ma coś wspólnego

z jakimś zwierzęcym aspektem, z którym

albo mamy do czynienia na co dzień,

albo jako ludzie decydujemy się go zaniedbać.

Wszystko sprowadza się do jednego: nie

bądź chujem. Niestety to przesłanie nie dociera

do naszych kolegów - bezwłosych potworów.

Istnieją co najmniej trzy videoclipy reprezentujące

"Full Body Stomp": do utworów

"Gorilla", "Bear Fight" i "Perro". Przed czym

uciekasz w lesie w teledysku "Bear Fight"?

Może gonią mnie niedźwiedzie? Może inni

muzycy Detraktor? Niedźwiedzie żyją w lasach,

a my poszliśmy kręcić ujęcia w lasie.

Właściwie to tyle. Mieliśmy trochę zabawy

podczas filmowania. Staraliśmy się nie brać

video zbyt poważnie, tylko śmiać z siebie.

Będąc w zaniedbanej formie fizycznej, przyznam,

że wtedy biegałem najwięcej w ciągu

całego roku!

"Postęp technologiczny dostarczył nam jedynie

skuteczniejszych środków do uwsteczniania

się" - Aldous Huxley. Domyślam

się, że utwór "Perro" można zinterpretować

jako ostrzeżenie przed sztuczną inteligencją.

Podoba mi się to. Myślę, że w tekście "Perro"

można doszukiwać się ukrytych znaczeń.

Świadomie dążyłem w tym kierunku. Główny

wers brzmi: "A savior to all, but then you

have failed". Chcemy myśleć o sobie jako o tej

świętej istocie, wykazującej się odpowiedzialnością

za właściwe zachowanie i przetrwanie

wszystkiego wokół nas. Ale jednocześnie okazujemy

się źródłem zniszczenia. Nie wiem

czy próbuję ostrzec świat przed sztuczną inteligencją,

ale myślę, że koncepcja sztucznej

inteligencji pasuje do wymowy "Perro". Próbujemy

uwięzić i uchwycić istotę, która nie

jest przeznaczona do uwięzienia. Ostatecznie

jestem zdania, że sztuczna inteligencja będzie

rozwiązaniem egocentrycznych poglądów

ludzkości. Ale takim rozwiązaniem, które

nam się nie spodoba.

Jakie znaczenie przypisujecie liczbie siedem

w kontekście "Full Body Stomp"?

"Seven" to kawałek o pająku, który stracił nogę.

Zdecydowanie jest to mój ulubiony utwór

Detraktora. Włożyłem nawet trochę wysiłku

w napisanie tekstu! Opowiadamy o poczuciu

bezużyteczności, kiedy jesteś niezdolny

do wykonania żadnej czynności i czekasz

na śmierć. Wspomniany pająk właśnie taki

jest: zepsuty i oczekujący na nieuchronną,

powolną śmierć. Progresywne zmiany i struktury

utworu sugerują huśtawkę emocji typową

dla istoty znajdującej się w obliczu śmiertelnej

nudy.

"Seven" to długi utwór, a jednak pozbawiony

zarówno wstępu, jak i finałowego crescendo.

Jak udało Wam się wypracować idealną

strukturę tego numeru? Jak trudno było

Wam sprawić, by trwał siedem minut i zero

sekund?

To, że "Seven" trwa dokładnie siedem minut,

jest wisienką na szczycie bardzo długich i bolesnych

lodów. Chcieliśmy długiej i progresywnej

kompozycji, ale jednocześnie nie usiedliśmy

do jej wydłużania na siłę. Szczerze

mówiąc, bardzo długo zmagaliśmy się z rozwinięciem

głównego riffu. Był on tak dobry,

że kompletnie przesłonił nam świadomość

możliwości zbudowania progresji, którą uzyskaliśmy

dopiero po pewnym czasie. Tak długo,

jak jest wystarczająco dużo wariacji, ale

nie za dużo, żeby słuchacz się nie pogubił,

myślę, że długi utwór ma szansę zaciekawić


publiczność i przekazać historię pełną niuansów.

Cały ten album był dla nas wielkim eksperymentem.

Myśleliśmy trochę poza "thrashową"

strefą komfortu, do której inni chętnie

nas wciskają.

Słyszeliście taki wewnętrzny głos, mówiący

Wam, że "Seven" jest wreszcie ukończony

i gotowy do rejestracji?

Utwór nigdy nie jest gotowy w oczach i

uszach jego twórcy. Podczas pracy nad "Seven"

doświadczaliśmy niekończącego się

kompleksu artysty. Ale ponieważ musieliśmy

skończyć album, zrobiliśmy to najlepiej, jak

mogliśmy.

Jakie emocje miała z założenia wzbudzać

pierwsza połowa utworu "Revenge"? Kojarzy

mi się z tendencjami sadystycznymi

mściciela.

Właściwie to chodzi po prostu o zemstę. Niektórzy

ludzie są tak skoncentrowani na sobie,

że przejawiają tendencję do ściągania w

dół wszystkich innych wokół siebie. Wszyscy

znamy toksyczność związaną z tego typu sytuacją.

Prędzej czy później trzeba się z nią

zdecydowanie uporać, żeby iść do przodu.

"Revenge" opowiada o naszej historii. Chcieliśmy

udowodnić na albumie, że potrafimy

wznieść się wysoko i osiągnąć cel bez wsparcia

pewnej powierzchownej bańki. W miarę

postępu prac nad albumem zdaliśmy sobie

sprawę, że można i że się da. Czuliśmy się

lepiej i bardziej pewni siebie, gdy tylko wycięliśmy

z naszego życia wszystkie toksyczne

jednostki. W ten sposób teksty i tematy "Revenge"

ożyły i od tamtej pory patrzymy w

przyszłość. Ale nigdy nie możemy zapomnieć

o przeszłości i wszystkich punktach zwrotnych

w naszym życiu. Oto nasza zemsta. Jesteśmy

z niej cholernie dumni.

Zwykle zespoły metalowe decydują się na

kowerowanie bardzo starych utworów, podczas

gdy jedyny kower, który gracie na "Full

Body Stomp" pochodzi z XXI wieku. Wasz

nowy perkusista Pablo Cortés przyniósł

"Evilusion" ze swojego własnego zespołu

Undercroft, ale kto tak naprawdę chciał

najbardziej zrejestrować "Evilusion" podczas

sesji?

Zawsze mieliśmy bliskie relacje z Undercroft.

Łączyła nas nie tylko przyjaźń, ale byliśmy

również fanami ich muzyki i ogólnie

ich dokonań. Szczerze mówiąc, chcieliśmy

kowerować ich utwory jeszcze zanim zdecydowaliśmy

się zwerbować Pablo. Pod względem

stylistycznym "Evilusion" to idealny

utwór dla Detraktora. Ma riffy, charakter i

groove, do których zawsze dążyliśmy. Oczywiście,

aby uczynić go jeszcze bardziej wyjątkowym,

zaprosiliśmy naszego dobrego przyjaciela

Dirka Weissa z potężnego Warpath,

aby wykonał połowę wokali. To było dla nas

wspaniałe doświadczenie i symbol naszej

wdzięczności za to, co Warpath zrobił dla

nas przez lata. Zresztą, sam utwór jest naprawdę

fajny!

Jak opisałbyś atmosferę panującą w obecnym

składzie Detraktora?

Nigdy nie czuliśmy się bardziej pewni siebie.

Przez te wszystkie lata Detraktor przeszedł

przez niezłe gówno, ale jedną rzeczą, która

zawsze pozostawała prawdziwa, jest nasz cel,

czyli nasze wewnętrzne marzenie, aby

pchnąć ten projekt tak daleko, jak to tylko

możliwe i zrobić satysfakcjonujący użytek z

niekończącego się wysiłku koniecznego do

utrzymania zespołu przy życiu. Po wielu kłopotach

i przeszkodach, zdaliśmy sobie sprawę,

że potrzeba czegoś więcej niż tylko minimalnego

zaangażowania, aby stać się zespołem

interesującym dla promotorów koncertów.

Musieliśmy więc podnieść poziom naszej

gry. To oznaczało rewizję naszych wewnętrznych

priorytetów i planowanie na

przyszłość. "Full Body Stomp" okazał się

udanym albumem dzięki dobrej komunikacji,

ciężkiej pracy i przede wszystkim dzięki

naszemu poświęceniu. W tej chwili tworzymy

zdecydowanie zwycięzki zespół. Chętnie

zobaczymy, dokąd nas to zaprowadzi.

Czy myśleliście już o temacie, wokół

którego mógłby ewoluować kolejny album

Detraktora?

Nawet bardzo mocno. Aż nas korci, żeby

przystąpić do działania. Mamy już w zanadrzu

kilka pomysłów. Trudno promuje się

muzykę, ale robimy, co możemy. Gramy jak

najwięcej z nadzieją, że w ciągu najbliższych

dwóch lat usłyszycie nas ponownie z nową,

świeżą płytą!

Powodzenia i wielkie dzięki za wywiad.

Dziękuję również. Doceniam zainteresowanie

i czas, a przy odrobinie szczęścia, mam

nadzieję zobaczyć Ciebie oraz każdego czytelnika

Heavy Metal Pages na żywo!

Sam O'Black

DETRAKTOR 81


Nieustanna walka serca i umysłu

Słyszeliście już nowy Air Raid? Jeśli słuchaliście poprzednich

płyt i coś nie zaskoczyło, posłuchajcie

"Fatal Encounter". Znajdziecie na nim, ten sam klasyczny

heavy metal w stylu lat 80.,

ale ubrany w naprawdę świetne

melodie. To one były motywem

przewodnim naszego

wywiadu z gitarzystą i wokalistą

Szwedów. A jeśli znacie

Air Raid i lubicie, to do ostatniego

wydawnictwa i poniższej rozmowy

zachęcać Was chyba nie trzeba.

HMP: Na początku chciałabym pogratulować

Wam świetnej płyty! Słucham jej z

wielką przyjemnością! Też czujecie, że "to

jest to!"?

Fredrik: Dziękuję! Z najnowszym wydawnictwem

zawsze wiąże się jakieś miłe, szczególne

uczucie i "Fatal Encounter" nie jest wyjątkiem.

Czuję, że jest to naturalny rozwój naszego

brzmienia, który ustanowiliśmy na "Across

the Line" i jest to ścieżka, której jeszcze w pełni

nie zgłębiliśmy. Więc tak, jestem zadowolony

z rezultatów, które osiągnęliśmy na tym

albumie, aczkolwiek wciąż jest wiele do zrobienia!

Płyta powstawała dość długo. Mieliście zmiany

składu, dodatkowo lockdown z powodu

samym początku. W takiej sytuacji posiedzisz

jeszcze nad nim i pewnie kilka razy coś zmienisz.

Uchwycenie równowagi polega na tym,

żeby wiedzieć, kiedy odpuścić.

Nawet sam uczę się japońskiego dla zabawy!

Kilka lat temu natknąłem się na ten świetny

kawałek, "Pegasus Fantasy" i pomyślałem, że

fajnie byłoby zrobić jego cover. Istniejące wersje

coverów nie przekonywały mnie, więc wybór

był prosty. Moja aranżacja jest dość bliska

oryginałowi z wyjątkiem sekcji solowej i kilku

innych drobnych rzeczy. Myślę, że wyszło to

naprawdę dobrze i może być postrzegane jako

hołd dla naszych oddanych fanów w Japonii!

A sam kawałek trafnie wpasowuje się w Wasz

styl. Piszecie świetne melodie i kapitalne

linie wokalne. Nie będzie zaskoczeniem, jak

dodam, że taką kuźnią świetnych melodii są

szwedzkie zespoły (jeśli chodzi o współczesne,

poza Wami - mam na myśli Ambush czy

Screamer). Melodie to też znak rozpoznawczy

szwedzkiej muzyki w ogóle (od Abby,

przez Europe po melodeath). Co według Was

jest źródłem tego szwedzkiego talentu?

Fredrik: Na początek, jak wspomniałaś, mamy

grupę szwedzkich grup rockowych i metalowych,

które odniosły sukces. Z pewnością

można więc znaleźć inspirację w tym, co zostało

już na tym polu zrobione w przeszłości i

czego słuchając, dorastaliśmy. A patrząc jeszcze

bardziej wstecz, jest wiele tradycyjnej muzyki

ludowej, która według mnie kształtowała

nasze poczucie melodii przez pokolenia, z tą

odrobiną melancholii, którą można usłyszeć u

wymienionych artystów.

Jeśli chodzi o Wasz kraj, nie sposób nie zapytać

o Göteborg. Nam, fanom metalu z innych

części Europy, Göteborg jawi się jako

istne metalowe miasto. Muzycy heavymetalowi

mówią mi jednak często, że z heavy metalem

nigdy nie było tam tak dobrze, jak z ekstremalnymi

odmianami, że wcale nie odczuwali

wsparcia, a do tego, jako dzieciaki i nastolatki

nie mogli wejść na koncert ze względu

na wiek.

Andreas: Powiedziałbym, że Göteborg jest

ogólnie rzecz biorąc, świetnym miastem dla

rocka czy metalu. Jest tu kilka dobrych barów

i panuje atmosfera "klasy robotniczej", co moim

zdaniem jest wartością dodaną jeśli chodzi

o rockową scenę. Nie graliśmy zbyt wiele w

Szwecji, ale te koncerty, które się odbyły, były

bardzo dobre. Jeśli zaś chodzi o ten "brak

wsparcia" to naprawdę trudno mi się odnieść,

Mam też wrażenie, że wiele zespołów nie zrozumiało

jeszcze, że najpierw trzeba pobrudzić

sobie ręce i wykonać ciężką pracę. Większość

z nich tworzy świetne kawałki, ale potem siedzi

i czeka, aż ktoś sprezentuje im sukces. To

o wiele więcej niż posiadanie dobrego kawałka.

Teraz trochę odszedłem od głównej myśli

Twojego pytania (śmiech). Jeśli masz mniej

niż 18 lat, nie możesz iść na koncert bez osoby

dorosłej, przynajmniej tak było w przypadku

mojego pierwszego koncertu. To był Yngwie

Malmsteen w 2002 roku.

82

covidu. Domyślam się, że "po drodze" było

wiele innych wersji "Fatal Encounter". Czasem

po tak długiej pracy nad płytą zespoły

nie są zadowolone z efektu, bo mają wrażenie,

że zmian koncepcji było tyle, że nie sposób

uznać, czy ta ostateczna to właściwa.

Fredrik: Zdecydowanie masz rację, Najlepsze

kawałki to moim zdaniem takie, które przychodzą

szybko i piszą się same. Przesadzając,

łatwo pozbawić kawałka życia i energii. Czasami

jednak czuć, że w danym kawałku jest coś

wyjątkowego, ale nie da się tego uchwycić na

AIR RAID

Foto: Air Raid

Okładka pod kątem stylu i tego, co przedstawia,

wydaje się nawiązywać do "Point of

Impact". Podejrzewam, że to nie przypadek. I

co oznacza strzelająca gitara? (śmiech)

Andreas: Nie ma to nic wspólnego z "Point of

Impact", ale rozumiem, co masz na myśli.

Chyba mam słabość do aerografów w stylu Scifi

(śmiech). Okładkę wykonał Jarred Hageman

z Chrome and Lightning. Razem pracowaliśmy

nad pomysłem i wyszło naprawdę super!

Oznacza ona dla mnie nieustanną walkę

serca z umysłem, a w lżejszym tego słowa znaczeniu,

to po prostu super fajna gitara z działkami

(śmiech). Zawsze mi zależy, żeby ludzie

znaleźli swoje własne interpretacje zarówno

tekstu jak i samej strony wizualnej!

Też mi się podoba ta estetyka! Świetnie pasuje

ona do coveru "Pegasus Fantasy" Makeup.

Mamy tu i lata 80. i kreskówkowe inspiracje.

Kawałek jest świetny, nie dziwne,

że zespoły heavymetalowe po niego sięgają.

Andreas: Zawsze interesowałem się historią

Japonii, jej kulturą, wartościami czy językiem.

Nie dziwię się, że na singiel wybraliście

"Thunderblood", trudno mi się tej melodii

pozbyć z głowy (śmiech). Jakby powstał w

latach 80. do dziś byłby klasykiem i hitem.

To efekt "szyb-kiego strzału" czy wypracowaliście

go w wyniku długiej pracy?

Fredrik: Zanim uzyskał ostateczny kształt,

kilka razy coś zmienialiśmy. Dorzuciliśmy kilka

pomysłów do podstawowej struktury i od

razu pojawił się refren, a potem bum, trafił nas

jak grom wraz z błyskawicą (śmiech).

W Waszej muzyce słuchać wiele inspiracji.


Wielka, metalowa rodzina

- Po prostu kochamy grać metal! - deklaruje Damir Eskić. I trudno mu nie

uwierzyć, kiedy odpali się drugi albumGomorry. "Dealer Of Souls" to co prawda

całkiem melodyjny heavy/power metal, ale słychać, że lider gra też w Destruction.

I chociaż nie jest zbyt rozmowny to owo udało się z niego wyciągnąć.

Słychać Scorpions ("In Solitude"), słychać

Axela Rudiego Pella ("Lionheart" czy "Let

the Kingdom Burn"), Malmsteena (oczywiście

"Sinfonia"), a nawet linie wokalne w stylu

W.A.S.P. (jak we wspomnianym "Lionheart).

Celowo oddajecie hołd tym zespołom?

Andreas: Kiedy piszemy muzykę, nie mamy

na celu oddawania żadnego hołdu. Air Raid to

Air Raid i nie jest to tribute band. Ale oczywiście

kochamy wiele zespołów rockowych i

metalowych z lat 70., 80., i 90. A że się na tej

muzyce wychowaliśmy, w sposób nieunikniony

nieświadomie przebija się ona i do naszej

muzyki. Jednak podczas pisania kawałków nigdy

nie myślę "ok teraz to musi brzmieć tak i tak",

taki proces nie cieszyłby mnie.

"Fatal Encounter" ma świetne brzmienie i doskonale

wyważony miks. Płyta brzmi naturalnie,

oraz świetnie balansuje między współczesnym

dobrym brzmieniem a brzmieniem w

stylu lat 80.

Frederik: Dziękuję, cóż, w zasadzie chodzi o

to, żeby zaufać swoim uszom i podążać za instynktem.

Oczywiście żyjemy w erze cyfrowej,

więc do kształtowania dźwięku używamy połączonych

narzędzi analogowych i cyfrowych.

Ale generalnie lubimy traktować nagrania tak,

jakby były robione w dawnych czasach. Że tak

powiem, dbamy o prawdziwość. Myślę, że słychać

to wyraźnie w produkcie końcowym.

Wydaliście go też na kasecie. Jeden z heavymetalowych

muzyków powiedział mi kiedyś,

że fani kupują ich kasety tylko jako gadżety,

bo nie mają na czym ich słuchać (śmiech). Jak

jest wśród Waszych fanów? Ja z góry mówię,

że wybiorę CD (śmiech).

Andreas: Przy okazji każdego albumu, zawsze

ktoś się zgłasza i proponuje zrobienie wersji

kasetowej. Tym razem High Roller postanowił

sam się tym zająć. Ja osobiście uwielbiam

kasety magnetofonowe. Tak jak mówisz, to

bardziej "przedmiot kolekcjonerski" i większość

kupujących ich raczej nie słucha, choć w

sumie nie jestem pewien. Zawsze szybko się

sprzedają, co pokazuje jak dla heavymetalowców

ważny jest fizyczny aspekt.

Dzięki za poświęcony czas dla Heavy Metal

Pages!

Air Raid: Dzięki, chcemy mega podziękować

polskim fanom Air Raid, rządzicie! Skol!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski

HMP: Ile udało wam się zagrać koncertów

promujących album "Divine Judgement", wydany

w samym epicentrum pandemii?

Damir: "Divine Judgement" został wydany w

naprawdę złym czasie. Zagraliśmy jakieś 10-

20 koncertów, nie więcej.

Domyślam się, że musiał on ukazać się w

kwietniu 2020 roku, bo wszystko było już dograne

i ustalone znacznie wcześniej, a w sieci

pojawiały się kolejne single, więc nie było

mowy o przesunięciu daty tej premiery?

Nie, bo w dzisiejszych czasach nikt nie wie, co

się wydarzy, nikt nie wie, czy świat znowu nie

stanie w miejscu… Dlatego to wydaliśmy.

Sam nie wiem co w takiej sytuacji jest lepsze:

wydać płytę i nie grać koncertów, ale mieć

świadomość, że ta muzyka jednak dociera do

ludzi, czy też przełożyć premierę nawet o rokdwa

i spalać się w oczekiwaniu na sprzyjające

okoliczności?

Myślę, że lepiej jest to wydać, bo dwa lata później

przyjdą nowe pomysły i może też nowy

album, tak jak teraz.

Na pewno pocieszał was fakt, że cała branża

muzyczna została zatrzymana i w takiej sytuacji

były też inne zespoły, ale jednak jest to

spore rozczarowanie, że ma się debiutancką

płytę, której poświęciło się tyle czasu i pracy,

i nie można prezentować tego materiału na

żywo?

Jasne, ale też nie mamy zbyt wielu próśb o

koncerty, a jak mamy, to nam nie odpowiadają.

Gramy więc tylko czasami jakiś fajne show

dla promowania albumu.

"Dealer Of Souls" to oczywiście pierwszy

album Gomorra, ale bardziej zorientowani

fani wiedzą doskonale, że wcześniej przez

wiele lat funkcjonowaliście jako The Gonorrheas,

a później Gonoreas - jakie były powody

zmian nazwy i sięgnięcia po tę najnowszą

Gomorra oraz usunięcia z niej ostatniej litery

h - Gomorrah brzmi zbyt biblijnie, no i był

już kiedyś taki zespół?

Spotykam wielu ludzi w tym przemyśle, jednak

wielu z nich lubiło tylko mówić o rzeczach,

które chcieliby osiągnąć. Był jeden gościu,

który przychodził do nas i miał dobre pomysłydla

zespołu oraz jego przyszłości. Zmieniliśmy

wtedy nazwę, dostaliśmy dobry deal i

tyle. Jak teraz na to patrzę, to cieszę się, że to

zrobiliśmy. Nawet wtedy w Szwajcarii byli ludzie,

którzy mi mówili, żeby zmienić nazwę,

bo działał tam już popularny zespół Gonoreas.

Byliście więc w o tyle dobrej sytuacji, że w

kolejnych lockdownach nie brakowało wam

czasu na komponowanie, dlatego mogliście

skupić się na nowym materiale?

Hmm... Zawsze komponuję... zawsze! Kolekcjonuję

riffy i cały czas myślę o muzyce. Jestem

w końcu muzykiem. Jeśli jesteś rzeźnikiem,

to myślisz o zwierzętach i pracy jako

rzeźnik. Tak więc analogicznie, bardzo dużo

tworzę.

To z powodu tych wszystkich pandemicznych

okoliczności "Dealer Of Souls" jest

dla was materiałem z kategorii "być albo nie

być", zależało wam bowiem jeszcze bardziej

na tym, żeby była to płyta znacznie lepsza od

debiutanckiej, chcieliście nią udowodnić i

sobie, i światu, że mimo trudności stać was

naprawdę na wiele?

GOMORRA 83


Hmm... Nie! Po prostu kochamy grać metal!

Nie myślimy, czy nowy album jest lepszy od

poprzedniego. Po prostu lubię grać z moimi

przyjaciółmi z zespołu.

Ponownie pracowaliście w Little Creek Studio

z V.O. Pulverem, on też odpowiada,

wraz z tobą i Schmierem, za miks i mastering

tego materiału - kiedy ma się takie znajomości,

a do tego można je odpowiednio wykorzystać,

nie zmienia się zwycięskiego składu?

Tak, masz rację! Jeśli coś działa, to się w to nie

ingeruje. Lubię pracować z Pulverem i Schmierem,

oni dużo wiedzą i pomagają. Kiedy

jestem sam w studiu, to gram bardzo szybko i

do dupy, więc dobrze jest, gdy ktoś może mnie

sprowadzić na ziemię.

Od kiedy dołączyłeś do Destruction stałeś

się chyba znacznie bardziej popularny - ta sytuacja

przekłada się również na większą rozpoznawalność

Gomorry?

Tak! Sukces Destruction przełożył się też na

sukces Gomorry!

Twoim nauczycielem był przed laty sam

Tommy Vetterli, teraz ty jesteś już autorytetem

dla młodych muzyków, udzielasz lekcji

gry, etc. - to taka swoista sztafeta pokoleń,

dzięki której heavy metal wciąż ma się

dobrze, bo nie brakuje młodzieży chcącej go

grać?

Użyję tu analogii z "Gwiezdnych wojen":

Tommy to taki Lord Sithów i dużo mnie nauczył.

Ja czuję się jak rycerz Jedi i przekazuję

moją wiedzę dalej. I nie chodzi tu tylko o metal,

lubię grać różne style. Jednak to metal jest

w moim sercu i na zawsze tam pozostanie.

"War Of Control" i "Stand United" to utwory

singlowe i zarazem dobra próbka waszego

nowego materiału - właśnie dlatego je wybraliście,

żeby pokazać różne oblicza zespołu?

Tak, różnorodność jest dobra. Dzięki temu,

nie jesteśmy nudnym zespołem, który gra jeden

riff na jedno kopyto.

W tym drugim utworze chórki śpiewa Laura

Guldemond z Burning Witches. Musicie być

nieźle zaprzyjaźnieni z dziewczynami, skoro

na debiucie w podobnej roli wystąpiła Lala

Frischknecht, ty sam udzielałeś się na "Burning

Witches", a od jakiegoś czasu temu była

gitarzystka Gonoreas larissa Ernst gra z

Laurą, Lalą i resztą składu?

Mało tego, założycielka Burning Witches

Romana Eskic Kalkuhl to moja żona. Więc

tak, jesteśmy jedną wielką, metalową rodziną,

która się stara najlepiej jak tylko można! Lubimy

grać, imprezować, podróżować...

Faktycznie jesteście jedną wielką rodziną, a

taka przyjacielska współpraca wiele ułatwia,

zwłaszcza jeśli pochodzi się z tego samego

kraju, gdzie scena metalowa jako taka musi

być solidarna i zgrana?

Spotkałem wielu ludzi na trasach koncertowych

Destruction i Burning Witches. I muszę

powiedzieć, ci ludzie są zajebiści! Kraj nie

ma znaczenia, metalowcy na naszych koncertach

są przyjaźni, fajnie się z nimi rozmawia i

generalnie lubię spotykać się i rozmawiać z

ludźmi...

Przed każdym albumem publikujecie zawsze

maxi w wersji cyfrowej, zawierający oba singlowe

numery i kolejny z nadchodzącej płyty

- to taka forma przypomnienia dla tych,

którzy przegapili single, że Gomorra wraca z

nową, dużą płytą?

Aaa... to jest sprawka wytwórni, ale tak, jasne,

że niektóre single pojawiają się przed albumem.

Koniec końców, to wytwórnia wie lepiej.

Ja jestem tylko muzykiem.

Każda forma promocji jest dobra, ale obstawiam,

że najbardziej z tych wszystkich związanych

z nią działań lubicie koncerty - zbliża

się wiosna, po niej nadejdzie lato, tak więc

pewnie okazji do koncertów w klubach czy na

festiwalach wam nie zabraknie?

(śmiech) Oczywiście, że uwielbiam koncerty.

Nie ma to znaczenia, czy gram na wielkiej scenie

z dużą liczbą ludzi, czy w jakimś klubiku.

Kocham grać, bo jestem muzykiem i nie jestem

tu, by grać tylko to, czy tamto… Ja po

prostu gram!

Macie na koncie tylko dwa albumy, ale spokojnie

moglibyście grać koncerty trwające nawet

półtorej godziny, bo sporo jest na tych

płytach utworów wartych wykonywania na

żywo, z czego już zapewne skwapliwie

korzystacie?

Tak, jednak na tej setliście gramy głównie kawałki

z "Dealer Of Souls"!

Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski

HMP: Słucham Twojej płyty z dużą przyjemnością...

bo bardzo lubię stare Running

Wild! Sądząc po riffach, solówkach, nazwie,

a nawet tematyce - nie wypierasz się

Running Wild jako inspiracji?

Mark Wild: Cześć! Pozdrowienia dla wszystkich

czytelników Heavy Metal Pages! Skłamałbym,

gdybym powiedział, że stary Running

Wild nie jest moją największą inspiracją

(śmiech). Jasne, wybrałem nazwę Whirlwind,

ponieważ odkryłem to słowo dawno

temu dzięki ich płycie "Pile of Skulls" i naprawdę

mi się spodobało... Według mnie brzmi

potężnie, a poza tym szukałem jednowyrazowej

nazwy dla zespołu. Chciałem też

mieć bardzo proste oldschoolowe logo w stylu

Bathory, Angel Witch czy Grim Reaper,

a to pasowało idealnie. W każdym razie, mimo

że stary Running Wild to moja główna

inspiracja, Whirwind to nie miał to być zespół-klon

- na tym albumie znajdziecie vibe

wielu innych klasycznych heavy metalowych

rzeczy! Znajdziesz tu silne wpływy klasycznego

niemieckiego metalu, ale także trochę

Judas Priest czy Maiden, starego Helloween,

trochę mroczniejszych riffów, bardziej

zorientowanych na Mercyful Fate i tak dalej...

Wszystko, co lubię od dziecka!

Jest kilka innych zespołów inspirujących się

ekipą Rolfa Kasparka, jak choćby Lonewolf

czy Blazon Stone. Choć każdy z tych zespołów

czerpie podobne inspiracje, brzmi

odmiennie. To wynika z tego, że każda z kapel

sięga po inny okres w twórczości Running

Wild? Co sprawia, że inspirując się

tym samym zespołem, brzmicie inaczej?

Rolf miał wpływ na wielu z nas, ponieważ

wypracował własną markę na polu heavy metalu.

Wiem o Lonewolf czy Blazon Stone,

na pewno! Jak już mówiłem, naprawdę uważam,

że w naszym materiale można znaleźć

inne wpływy, które sprawiają, że brzmimy

inaczej niż tamte zespoły... Niektórzy są bardziej

zorientowani na power metal, a my skupiamy

się na tej bardziej heavy metalowej

stronie Running Wild. Tak przy okazji, musisz

koniecznie sprawdzić EP-kę fińskiego

Cast Iron "Leather & Metal", jeśli podoba

Ci się "Gates To Purgatory" (śmiech).

Sprawdzę! Rolf Kasparek przetarł szlaki

historycznej tematyki w heavy metalu.

Dzięki niemu, kiedy myślimy o tematyce

XVII czy XVIII wieku w kontekście heavy

metalu, od razu staje nam przed oczami

Running Wild. U Ciebie jest podobnie.

Dopasowałeś tematykę do muzyki, czy muzykę

do tematyki?

84

GOMORRA


Sprawy wymknęły się spod kontroli

Whirlwind miał być tylko jednorazową odskocznią, spełnieniem marzenia

o heavymetalowej płycie dla Marka, grającego na co dzień w black-thrashowym

Körgull The Exterminator. Heavy metal jednak zatriumfował, bo z projektu,

Whirlwind przerodził się w pełnoprawny zespół, zagrał jeden koncert i niedawno

wydał swoją debiutancką płytę. Jeśli lubicie stary, surowy Running Wild, to czytajcie

poniższą rozmowę!

Tak! Historyczne teksty zawsze dobrze pasują

do heavy metalu. Mamy mnóstwo takich

przykładów, nawet przed erą Running

Wild. To daje możliwość wypowiadania się o

czymś, co cię interesuje, nadając tekstom

epicki i potężny klimat, który brzmi świetnie

nawet dla tych, których nie obchodzi to, co

przekazujesz. Nawiasem mówiąc, w moim

przypadku historia jest jedną z moich głównych

pasji. Kiedy zacząłem myśleć o tworzeniu

Whirlwind, miałem jasność, że to ona

będzie głównym wątkiem tekstów. W każdym

razie, w moim przypadku, muzyka zawsze

jest na pierwszym miejscu, a potem dodaję

tekst, który pasuje do ducha danego

kawałka.

siebie?

Nie byłbym pewien takiej postawy Salvadora

Dalí, z tego co wiem... (śmiech). Cóż, w

naszych tekstach mówimy tylko o naszej historii,

oczywiście z perspektywy przegranej

strony tego konfliktu i bardzo dobrze udokumentowanej,

ale nie ma w nich polityki. Nie

wchodząc w sprawy polityczne, ja sam zawsze

czułem się Katalończykiem.

Czytam w notce od wytwórni, że założyłeś

Whirlwind jako side project Körgull The

A macie pomysł jak pociągnąć Whirwind w

przyszłości? Zgaduję, że stylistyka tradycyjnego

niemieckiego metalu z Wami zostanie,

ale czy będziecie kontynuować historię

Katalonii, czy masz w planach coś zupełnie

innego?

Masz rację, nadal będziemy brzmieć jak tradycyjny

zespół heavymetalowy, bo taka zawsze

była moja idea stojąca za Whirlwind.

Może pojawią się jakieś inne klasyczne inspiracje,

ale pozostaniemy przy stylu pierwszego

albumu, zarówno jeśli chodzi o muzykę,

jak i brzmienie. W rzeczywistości mam

kilka gotowych kawałków, które będą częścią

naszego drugiego albumu, ale musimy je dopracować

na sali prób, a to nie nastąpi w tym

roku (śmiech). Nie ma pośpiechu w tej kwestii.

Jeśli chodzi o teksty, zrobimy kolejny

koncept-album o innym kluczowym momencie

w historii naszych ziem.

Właśnie, czytałam, że płyta "1714" jest o historii

Katalonii. Przyznam, że nie wiem

wiele na temat jej historii. Domyślam się

jednak, że tytuł płyty to jednocześnie przełomowy

rok dla dziejów tego regionu?

To rok, w którym w sumie w tej krainie

zmieniło się wszystko (śmiech). Album jest

konceptualną opowieścią o oblężeniu Barcelony.

Podczas europejskiej wojny o sukcesję

do hiszpańskiego tronu, Barcelona i Katalonia

poparły dynastię Habsburgów, skonfrontowaną

z dynastią Burbonów z Francji, monarchów

władających Hiszpanią w tamtych

czasach... Tak więc w "1714", po ponad półtora

roku oblężenia, Barcelona skapitulowała

wobec Burbonów, którzy do dziś rządzą

Hiszpanią, więc można powiedzieć, że w

dniu upadku Barcelony w tym regionie

wszystko zmieniło. Ten dzień, 11 września

(1714), do dziś jest naszym świętem narodowym.

Zostając w temacie historii - mimo runningwildowych

skojarzeń, mam też inną

refleksję - okładka przywołuje nieco Iced

Earth "Glorious Burden". To jest jakiś istniejący

już obraz olejny wykorzystany na

okładkę?

Tak, to istniejący obraz olejny, namalowany

w 1909 roku przez artystę o nazwisku

Antoni Estruch I Bros. Przedstawia jeden z

ostatnich momentów bitwy, wewnątrz murów

Barcelony, z panoramą starego miasta w

tle! Jest to podręcznikowy obraz przedstawiający

ten konflikt na naszych ziemiach.

Zero oryginalności, ale absolutny mus jeśli

chodzi o okładkę (śmiech).

Jeśli chodzi o malarzy, wiem, że wielu artystów,

takich jak Joan Miró czy Salvador

Dali podkreślało, że są Katalończykami, a

nie Hiszpanami. A jak Wy określacie

Foto: Whirlwind

Exterminator. Skąd pomysł na odskocznię

od black-thrash metalu? Impulsem była

chęć pogrania klasycznego heavy metalu

czy napisanie płyty o historii Katalonii?

Zawsze chciałem zrobić klasyczny heavymetalowy

album. Lubię bardzo różne style, od

rocka z lat 50. i 60., poprzez surowy black

metal, ale to klasyczny meavy metal zawsze

był dla mnie najważniejszy... Whirlwind był

pomyślany jako jednopłytowy projekt studyjny,

tylko dla zabawy, mojej, ale realizowanej

z pomocą kilku przyjaciół, jednak wydaje się,

że sprawy wymknęły się spod kontroli i oto

jesteśmy, jako prawdziwy, regularny zespół!

Körgull The Exterminator działą dalej,

mamy już nawet gotowy do wydania nowy,

szósty, album!

Jak ma się sprawa koncertów? Gracie całą

płytę w kolejności kawałków, czy mieszacie

z jakimiś coverami?

Zagraliśmy obecnie tylko jeden koncert, u

nas w Barcelonie i była zajebista moc! Czuliśmy

się naprawdę dobrze razem na scenie,

dźwięk był idealny, a nawet bilety się wyprzedały...

Najlepszy początek! Zagraliśmy

cały album na tym koncercie, ale nie trzymaliśmy

się albumowej kolejności. A że nie

mieliśmy limitu czasu, włączyliśmy cover

"Run If You Can" Accept. Wkrótce zagramy

kolejny koncert otwierając Scanner i ogłosimy

kilka innch w Hiszpanii. Mam nadzieję,

że wkrótce złapiemy jakichś europejskich

promotorów! Byłoby wspaniale zagrać w Polsce,

ponieważ grałem tam z Körgull, a z

death metalowcami Graveyard zawsze

świetnie się bawiłem!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski

WHIRLWIND 85


Odnaleźć tę tajemniczą siłę

O tym, że artyści w Stanach Zjednoczonych często mają pod górkę wiemy

nie od dziś. Pewnie każdy z czytelników mógłby wymienić co najmniej kilka zespołów

z tego kraju, które zasługiwały na sukces, ale go nie odniosły. Leviathan z

Colorado jest jednym z nich: przetrwał erę grunge, z powodzeniem działał do

końca lat 90., ale w końcu muzycy musieli wywiesić na niemal 10 lat białą flagę.

Gitarzysta John Lutzow ze szczegółami opowiada jak do tego doszło i jak zespół

grający progresywny power metal radzi sobie w niełatwej, popandemicznej rzeczywistości.

nych zespołów próbujących używać nazwy

Leviathan był dla mnie dużym obciążeniem.

Kosztowało mnie to zbyt wiele czasu i pieniędzy

na prawników walczących w obronie mojej

własności. W tym momencie naszej ludzkiej

ewolucji myślę, że to zwykła ignorancja lub

arogancja, aby domagać się nazwy, która jest

związana z moim zespołem od 1989 roku.

Mój zespół może nie osiągnął wielkiego sukcesu,

ale trzeba być nieudolnym, żeby nie znaleźć

naszej historii w internecie. To żałosne,

nie mówiąc już o tym, że nielegalne, aby próbować

czerpać korzyści z czyjejś ciężkiej pracy

i reputacji. Posiadam znak towarowy Leviathan

i nie zamierzam go wypuścić. Ale wracając

do pytania, jak znaleźliśmy nazwę Leviathan?

Najwcześniejsze wcielenie naszego zespołu

ćwiczyło obok sali prób zespołu o nazwie

Satan's Host. Legenda, Harry Conklin

był wtedy ich wokalistą, jego ówczesny pseudonim

sceniczny to Lord Leviathan. Ron naprawdę

go uwielbiał, był pod wrażeniem jak to

imię było potężne i mistyczne. Nie wiedział

wiele więcej o tym słowie ani o jego pochodzeniu.

Ludzie zawsze mówili nam o książce

Hobbsa, fragmentach Biblii czy nawet tandetnym

filmie o potworze morskim. Ale żadna z

tych rzeczy nie była powodem sięgnięcia po tę

nazwę. Jednym z dziwnych zbiegów okoliczności

związanych z nazwą Leviathan jest

to, że istniał statek o nazwie SS "Leviathan",

dawny niemiecki liniowiec, wykorzystywany

przez Stany Zjednoczone jako transportowiec

w czasie I wojny światowej oraz niemiecki

statek SS "Lützow". Czuję więc, że to połączenie

było zakorzenione w moim dziedzictwie.

HMP: Rok 1989. Macie po kilkanaście lat i

zakładacie swój pierwszy zespół. Stany Zjednoczone

to ogromny kraj, a nikomu nie marzy

się nawet coś takiego jak internet, chociaż

pod koniec lat 80. rozwijał się on coraz

bardziej. Pewnie nie mieliście więc pojęcia, że

tylko w waszej ojczyźnie funkcjonuje kilka

grup o nazwie Leviathan, że nie wspomnę o

Europie, gdzie choćby w Polsce też istniał

taki zespół, grający death/thrash metal?

John Lutzow: Tak, przed internetem nie było

tak łatwo sprawdzić, czy jakieś inne zespoły

używały danej nazwy. Nie wiedzieliśmy o żadnych

innych zespołach w przeszłości lub obecnie

używających tej nazwy. Dla nas, najważniejszą

częścią przyjęcia nazwy kapeli było posiadanie

prawa do jej używania. Oznaczało to

przeprowadzenie poszukiwań patentów i znaków

towarowych. Nie wiedzieliśmy jak to zrobić.

Wszystko wtedy musiało być uzgodnione

z prawnikiem. Poszukiwania zakończyły się

sukcesem, a nazwa Leviathan był dostępna.

Członek-założyciel naszego zespołu, Ron

Skeen, złożył wniosek i otrzymał amerykański

znak towarowy na nazwę zespołu Leviathan.

Posiadał ten znak aż do momentu, gdy

rozpadliśmy się w 1998 roku i nie odnowiliśmy

roszczenia. Wtedy to jakiś zespół deathmetalowy

zastrzegł sobie ten znak, ale z jakiegoś

powodu ktoś odstąpił od jego zastrzeżenia,

dzięki czemu byłem w stanie ponownie nabyć

te prawa własności w roku 2013.

Foto: Leviathan

Skomplikowane to, aż strach pomyśleć co

mają z tym te bardziej znane zespoły... Co

zainspirowało was do wybrania akurat tej

nazwy, słynny XVII-wieczny traktat Thomasa

Hobbesa, czy po prostu postać biblijnego

Lewiatana?

Odkąd przejąłem prawa do nazwy temat in-

Jak by na to nie patrzeć to wymarzona nazwa

dla metalowego zespołu, tym bardziej, że o

większości waszych ówczesnych konkurentów,

używających tego szyldu, mało kto już

pamięta, tak więc wasze jest na wierzchu, jak

to kiedyś mawiano?

Rozproszenie uwagi z powodu działań tego

zespołu deathmetalowego utrudniło ekspozycję

mojego Leviatana. Tak wiele razy w moim

życiu byłem zakłopotany tym, że jestem kojarzony

ze skłóconymi zespołami, próbującymi

wydać muzykę pod naszą nazwą lub rościć

sobie prawa do mojego znaku towarowego...

Walczę o tę tożsamość od dziewiętnastego roku

życia.

W połowie lat 90. działaliście bardzo aktywnie,

wydając w ciągu czterech lat aż trzy

albumy. Co sprawiło, że "Scoring The Chapters"

na ponad 10 lat był tym ostatnim, bo w

roku 1998 nieoczekiwanie rozpadliście się?

Już wcześniej wspomniałem o naszym upadku.

Prawda jest dość banalna. Mieliśmy podpisany

kontrakt z Century Media na nasze trzecie

wydawnictwo, "Riddles, Questions, Poetry

and Outrage". Jednak czuliśmy, że Century

Media nie wspiera nas, a nawet nie wywiązuje

się z ustalonych w umowie zobowiązań. Mówiono

nam, że sprzedaż jest dobra, a mimo

tego nadal nie zapewniali zespołowi żadnego

wsparcia. Nigdy nie zobaczyliśmy ani grosza.

Byliśmy w stanie rozwiązać kontrakt z Century

Media. Sprzedaż naszego drugiego albumu

w europejskiej wytwórni zachęciła nas do

tego, że możemy sami osiągnąć taki poziom

sukcesu, jaki chcieliśmy, jeśli założymy wytwórnię

i będziemy działać w przyszłości na

własną rękę. Mieliśmy już w roku 1997 napisany

cały materiał na "Scoring the Chapters".

Próbowaliśmy zdobyć zamówienia na preordery

u dystrybutorów, aby zyskać pewność,

że ten plan może się udać. Krótka historia.

Mieliśmy czas naszego życia nagrywając "Scoring

the Chapters". To była najlepsza wersja

Leviathana. Wszyscy byliśmy dobrymi przyjaciółmi

i byliśmy jako muzycy u szczytu naszych

możliwości. Kiedy album został ukończony

i wytłoczony na CD, brutalna rzeczywistość

biznesowa w nas uderzyła. Century

Media wraz z dystrybutorami nas oszukali.

Ponad 1500 zamówień przedpremierowych

zostało anulowanych. Finansowy aspekt biznesu

muzycznego skopał nam tyłki. Perkusista,

Trevor i ja sfinansowaliśmy większość

budżetu "Scoring the Chapters" w kwocie 30

tysięcy dolarów. Ten konflikt pomiędzy Ro-

86

LEVIATHAN


nem, prowadzącym stronę finansową i managementem,

a pozostałymi członkami grupy,

walczącymi o spłatę pożyczek, naprawdę nas

pogrążył. Jest wiele więcej faktów o tej części

naszej historii, ale nie jest to już teraz tak

istotne.

Paradoksalnie akurat wtedy tradycyjny

heavy/power metal oraz ten w progresywnej

odmianie znowu zaczynał zyskiwać na popularności

- nie żałowałeś, że zbyt szybko daliście

za wygraną, tym bardziej, że przetrwaliście

przecież trudny okres dominacji nurtu

grunge, gdzie wszelkie formy metalu zostały

praktycznie zepchnięte na margines?

Tak, mam wielki żal poczucie niedosytu, że

nie kontynuowaliśmy działalności jako zespół

z Trevorem, Jeffem i Derekiem. Byliśmy, w

porównaniu z Ronem, młodzi i naiwni w kwestii

biznesu muzycznego. Nawet jeśli byłem

członkiem zespołu od samego początku, Leviathan

wciąż był dziełem Rona. To głównie

on zajmował się stroną biznesową, a ja brałem

na siebie większość pisania, prób i nagrywania

z pozostałymi muzykami. Mieliśmy plan, że

po rozpadzie Leviathana, będziemy kontynuować

działalność jako czteroosobowy zespół

pod nazwą mojego projektu Braver Since

Then. Bycie tak ciężko pobitym przez dekadę

było wyczerpujące. W 1998 roku podjąłem

pracę w korporacji, zacząłem utrzymywać rodzinę

i pomyślałem, że moje priorytety się

zmieniły. Derek Blake i ja kontynuowaliśmy

tworzenie muzyki podczas przerwy w działalności

Leviathan. Wiele z utworów, które napisaliśmy

jako kontynuację "Scoring the Chapters",

znalazło się później na albumie

"Words Waging War" wydanym w 2020 roku.

W 2006 roku skontaktowałem się z Trevorem,

który w ogóle zrezygnował z gry na

perkusji po tym, jak stracił tak wiele pieniędzy

i nasze marzenie umarło. Niechętnie wracał do

grania, ale gdy tylko zaczęliśmy grać z Derekiem,

wszystko wróciło do normy. W 2010

roku w sieci znalazłem Jeffa Warda. Mieszkał

w Teksasie. Zgodził się ponownie z nami śpiewać.

Ostatnim elementem do przywrócenia

właściwego składu było pogodzenie się z Ronem.

Zaczęliśmy rozmawiać i zaprzyjaźniliśmy

się ponownie dzięki innej naszej pasji -

wyścigom motocyklowym. Wszyscy członkowie

zobowiązali się wystąpić na żywo kilka

razy, aby wydać DVD. Poza tym niewiele było

planowane, ale miałem nadzieję, że w tym

składzie uda nam się wydać więcej materiału.

Stąd pomysł reaktywacji zespołu w roku

2009, żeby niejako dokończyć to, co nie udało

się wam dekadę wcześniej?

Naszą główną myślą, która skłoniła nas do ponownego

zebrania wszystkich razem było

poczucie niedokończonych spraw. Wiedzieliśmy,

że sprzedaliśmy sporą ilość płyt w latach

90. Nie mieliśmy wielu oczekiwań poza zagraniem

kilku koncertów i wydaniem czegoś,

co pozwoliłoby fanom w Europie i Japonii doświadczyć

naszej muzyki w inny sposób. To

było dla mnie marzenie, by móc znów zagrać

z tymi wszystkimi ludźmi.

Jako pierwszy ukazał się koncertowy album

"Leviathan Resurrected" - miał pokazać waszym

dawnym fanom, że to powrót na 100%,

a po koncertach pojawią się również nowe nagrania

studyjne?

Miałem nadzieję, że Ron zechce ponownie dołączyć

do Leviathana na pełny etat i rozpocząć

z nami pracę nad nowymi utworami, ale

to nie było w planach. Ron miał coraz większą

rodzinę i firmę zajmującą się anodowaniem,

która pochłaniała cały jego czas. Jednak Jeff,

Derek i ja byliśmy na pokładzie, aby iść do

przodu. Trevor miał kogoś chorego w rodzinie

i musiał wycofać się przed nagraniem naszego

pierwszego nowego materiału w roku 2011.

Mieliście w zanadrzu coś z dawnych lat, czy

też przystępując do prac nad powrotną płytą

"At Long Last, Progress Stopped To Follow"

musieliście stworzyć ją od podstaw?

Większość materiału na "At Long Last..." to

nowe kompozycje napisane na potrzeby tego

projektu. Zawierał on również kilka utworów,

które napisałem w czasach Braver Since

Then. Myślę, że ten album miał kilka świetnych

momentów. Niestety nie został on dobrze

wyprodukowany ani zmiksowany. Winę

za to ponoszę ja. Jestem niecierpliwą osobą i

nie szanowałem naszego dziedzictwa na tyle,

by odpowiednio dopracować i skończyć ten album.

Spieszyłem się, żeby zdążyć z pracą w

studio.

Szybko jednak wróciliście do dawnego tempa

pracy, bo w niewiele ponad 11 lat wydaliście

aż pięć albumów, do tego długich, wypełnionych

ambitnymi, zróżnicowanymi kompozycjami

- lubicie takie twórcze wyzwania, co

przekłada się na zawartość waszych kolejnych

płyt?

Nigdy nie siadam z zamiarem napisania utworów

w określonej formie czy długości. Mam to

szczęście, że sukces finansowy nigdy nie nastąpił.

Dlatego nie mam żadnych ograniczeń

ani granic dla moich słów czy muzyki. Wirtualna

anonimowość pozwala mi wyrażać swoje

uczucia, poglądy i ćwiczyć muzykalność

kompozycji, które nie przestrzegają żadnych

zasad. Z wiekiem wciąż mam obsesję na punkcie

doskonalenia swojego rzemiosła. Wierzę,

że nadal istnieje magiczna zbieżność, która

może mieć miejsce w sztuce, że można stworzyć

najbardziej złożone, piękne i przejmujące

dzieło. Coś wystarczająco potężnego, by zadowolić

i artystę, i fanów. Coś ponadczasowego i

wartościowego. To jest moja pasja związana z

muzyką.

Wydaje mi się, że przy premierze "Words

Waging War" jesienią 2020 roku musiały targać

wami mieszane uczucia, bo można powiedzieć,

że wydawnictwa z tego okresu były

spisane na straty, skoro nie było możliwości

promowania ich w tak dotąd rozpowszechnionej,

koncertowej formie. Nie chcieliście jednak

czekać na koniec pandemii i lockdownów,

uznaliście, że skoro album jest gotowy,

to trzeba go wydać, a osoby zainteresowane i

tak do niego dotrą?

Ponownie, nie mam żadnych oczekiwań wobec

mojego Leviathana. Nigdy nie zarobiłem

na swojej muzyce. Każdy projekt to przedsięwzięcie,

które przynosi straty finansowe. Jestem

wdzięczny fanom, którzy nadal są skłonni

słuchać czegoś, co produkuję. Ten dar nie

zostanie ponownie uznany za oczywisty. Mam

wiele żalu z powodu moich przeszłych niepowodzeń,

o których wspomniałem wcześniej.

Biorę pełną odpowiedzialność za to, że Leviathan

nie osiągnął większego sukcesu komercyjnego.

Moim jedynym zobowiązaniem jest

teraz ja sam. Dążę do pisania jak najlepszych

utworów, które reprezentują to, kim jestem.

Muzyka jest narzędziem do przekazania

wiadomości ode mnie. Piszę, aby pomóc sobie

w zrozumieniu tego wszechświata. Wszyscy

jesteśmy zmuszeni do współżycia na tej planecie

i musimy znaleźć wspólny cel. Wszyscy

walczymy, aby znaleźć swój głos, swoją

ścieżkę. Muzyka uratowała moje życie i dała

mi powód do przetrwania. Jeśli gratyfikacje finansowe

nie są możliwe, znajdujesz głębsze

znaczenie w tym, co wybierasz, aby spędzić

czas na dążeniu do celu.

Dzięki takiemu podejściu możemy teraz

cieszyć się waszą kolejną płytą - ciekawe jest

to, że mimo tego, iż jest to materiał znacznie

krótszy od wcześniejszych albumów Leviathan,

to jednocześnie zamyka go kolejny epicki

kolos w waszym dorobku, trwający ponad

13 minut utwór "The World Is Watching". Jak

doszło do tego, że "Mischief Of Malcontent"

przybrał taką właśnie formę?

Po pierwsze, powstanie "Mischief Of Malcontent"

było możliwe tylko dzięki wielu nowym

źródłom inspiracji. Podczas pandemii

zacząłem pracować ze starym przyjacielem z

liceum, Johnem Sellersem. Mieszka on w Kalifornii.

Nigdy wcześniej nie zajmował się nagrywaniem

w domu. Po wyposażeniu go w

odpowiedni sprzęt zaczęliśmy wysyłać pliki z

utworami tam i z powrotem. Nie wiedzieliśmy,

czy kiedykolwiek powstanie coś z tego nowego

materiału. To było dla mnie bardzo ekscytujące,

że znów mam współtwórcę. Uwielbiam

mieć kogoś, z kim mogę się dzielić pomysłami.

Po naszym albumie z 2018 roku, "Can't be

Seen by Looking", czułem się jakbym wygrał

na loterii. Zacząłem pracować z najlepszym

wokalistą i perkusistą, jakiego mogłem mieć

nadzieję znaleźć, maszyna działała dobrze. Powstały

fundamenty, które pozwoliłyby mi pisać,

nagrywać i produkować muzykę na najwyższym

poziomie, jaki kiedykolwiek został

osiągnięty przez Leviathan. To był dla mnie

duży zastrzyk pewności siebie. Zawsze czułem

się ograniczony przez brak motywacji ze strony

innych otaczających mnie osób. Znalezienie

największych talentów z całego świata,

takich jak Kyle Abbott na perkusji i Raphael

Gazal na wokalu, zmieniło moje życie na lepsze.

Jedną z dobrych rzeczy w naszym świecie,

który został zbiorowo wstrząśnięty przez pandemię,

było ponowne odkrycie muzyki wytłoczonej

na nośniku winylowym. To właśnie ta

forma ukierunkowała moje ostatnie podejście

do muzyki. Ograniczenia czasowe związane z

12" płytą winylową wyzwoliły mnie. Jednym z

negatywnych elementów, które dostrzegam w

mojej dotychczasowej muzyce, była próba

przeładowania albumu zbyt dużą ilością pomysłów.

Zbyt wiele kompozycji, zbyt wiele

słów, solówek, abstrakcyjnego natłoku itp. Jeśli

jednak wyznaczy się rozsądne granice, jak

LEVIATHAN 87


na przykład to, co może pomieścić jedna strona

płyty LP, można osiągnąć większą koncentrację.

Podejście do projektu jest teraz bardziej

realne. Nie muszę czuć się przytłoczony

próbą sfinansowania i wyprodukowania 75 minut

muzyki. Nadal mam tendencję do podejmowania

tematów, które wymagają epickiego

krajobrazu. To właśnie tam powstają takie

kompozycje jak "The World is Watching".

Średnia długość utworów i ilość słów w mojej

muzyce jest wciąż wysoka w porównaniu z

większością muzyki popularnej. Staram się

być tak wydajny, jak tylko mogę, ale i tak czasem

mnie ponosi.

Do tego nowe utwory brzmią mocniej od tych

starszych, chociaż wątki progresywne, kojarzące

mi się na przykład z najlepszymi dokonaniami

Rush, wciąż są w nich słyszalne -

nie jest nigdzie powiedziane, że będziecie non

stop korzystać z jednego, wypracowanego

już schematu, bo byłaby to dla was śmierć z

artystycznego punktu widzenia, nudne i monotonne

powielanie tych samych patentów?

Zgadzam się z tobą. Po prostu staram się pisać

to, co mnie interesuje. Wyobrażam sobie, jakbym

był znowu młodym dzieciakiem słuchającym

Maiden i Priest. Chcesz odnaleźć tę tajemniczą

siłę, która w pierwszej kolejności napędzała

cię do gry na gitarze.

Foto: Leviathan

W waszych utworach nie brakuje melodyjnych

refrenów czy chwytliwych partii, ale

zwykle umieszczacie je w tych dłuższych

utworach, których ludzie nie lubią teraz słuchać

- to dlatego nie publikujecie internetowych

singli, bo wasza muzyka ma z założenia

docierać do nieco innej puliczności niż

słuchacze, którzy wytrzymują 20-30 sekund

danego utworu, po czym przeskakują do

innego?

Chciałbym, żeby większość słuchaczy muzyki

umiała się skupiać na dłużej lub bardziej doceniała

muzykalność. Nie mogę konkurować z

tym, co jest popularne. Po prostu staram się

robić to, co ma dla mnie sens. Dla naszego najnowszego

wydawnictwa i wszystkich możliwych

utworów, które mogą się pojawić w przyszłości,

będzie istniała jakaś forma wydania

cyfrowego w formie wideo. Nigdy nie jest moją

intencją wydawanie naszej muzyki w taki

czy inny sposób. Czuję, że najlepszym sposobem

na dotarcie do większej publiczności jest

obecność na YouTube. Jednym z aspektów

mojego życia w muzyce, którego nie lubię, jest

konieczność prowadzenia własnej wytwórni.

Nie lubię produkować, sprzedawać i wysyłać

produktów. Rozumiem, że większość zagorzałych

fanów w Europie nadal uwielbia mieć produkt

w ręku, książeczkę z tekstami i zdjęciami,

podziękowaniami i opisami, które wiążą cały

projekt w całość, dlatego posiadanie fizycznych

produktów do sprzedaży jest ważne.

Mój przyjaciel artysta/menedżer w Niemczech,

Martin Schroeder, był nieoceniony w

utrzymaniu Leviathana przy życiu. Bez jego

ciężkiej pracy i poświęcenia poddałbym się już

w 2011 roku. On wysyła wszystkie zamówienia

spoza USA.

Czasem aż cieszę się, że było mi dane

wkraczać w świat muzyki w zupełnie innych

realiach, kiedy poświęcaliśmy płytom znacznie

więcej uwagi - można wyobrazić sobie

bez trudu choćby sytuację, że taki klasyk jak

"2121" Rush obecnie przepada i mało kogo interesuje,

bo ten utwór trwa ponad 20 minut i

zajmuje całą stronę winylowej płyty, co nie

świadczy za dobrze o zwolennikach muzyki,

nawet tej ambitniejszej?

Tak, to chyba prawda. Jestem wdzięczny, że

mogłem zobaczyć Rush na żywo w ich szczytowym

momencie. Mam ogromny szacunek

dla ich wkładu muzycznego i tego, jak utorowali

sobie drogę. Nie wiem, czy jakikolwiek

zespół w przyszłości będzie w stanie odcisnąć

wielopokoleniowe piętno, tak jak Rush.

Jednak w żadnym razie was to nie zraża?

Trzeba robić swoje niezależnie od sytuacji,

nawet jeśli coraz więcej ludzi traktuje

wszystko bardzo powierzchownie, muzykę

również, bo jest jej po prostu za dużo?

Nie zniechęca mnie to. W przypadku poważnej

muzyki progresywnej zawsze tak było. Im

bardziej złożone kompozycje, im bardziej

wymagające i kontrowersyjne słowa, tym

mniejszy kolektyw fanów. Muzyka w tej podniosłej

formie zawsze będzie miała ograniczone

grono odbiorców. Nie mam nic przeciwko

temu. Rush byli pionierami i pokonali świat

opozycji, aby osiągnąć status legendy. Dają nadzieję

wszystkim innym aspirującym muzykom

progresywnym.

Możemy spodziewać się więc dziewiątego

albumu Leviathan w roku 2024, bo przy waszej

kreatywności i cyklu wydawniczym wydaje

się to bardzo prawdopodobne?

Po zakończeniu każdego albumu w moim życiu

zawsze przechodzę przez okres beznadziei.

Jestem osobą fatalistyczną: zawsze myślę, że

to będzie ostatnia rzecz, którą kiedykolwiek

zrobię. Przyszłość jest inna. John Sellers i ja

nigdy nie przestaliśmy pisać podczas pandemii.

Mamy zupełnie nowy materiał warty LP,

który właśnie nagrywamy. Część muzyki, która

ma wpływ na moje, często ponure, spojrzenie

na życie, to biznesowa strona próbowania

zwiększenia wsparcia dla tego, co robisz. Nie

jestem dobry w autopromocji. Na szczęście dla

mojej rodziny nie muszę zarabiać na muzyce,

żeby przeżyć, bo wtedy wszyscy umarlibyśmy

z głodu. Aby uniknąć myśli o porażce w pracy

mojego życia, wolałbym po prostu rozdawać

swoją muzykę. Jestem w takim momencie mojego

życia, że w końcu cieszę się z tworzenia

muzyki, która się starzeje. Tak więc z tym

nowym materiałem chcemy po prostu wyprodukować

jak najlepszą muzykę. Planujemy poświęcić

cały czas, który jest niezbędny, aby

rozwinąć te utwory. Odciąć się od ego i być

otwartym na to, dokąd zaprowadzi nas muzyka.

Mam to szczęście, że mam fajne, bezpieczne

miejsce do nagrywania i wprowadzania

mojej sztuki w obieg. Naszych kilka ostatnich

albumów pokazało, że mam system, który pozwala

mi stworzyć produkt wysokiej jakości.

Jestem bardzo szczęśliwy, że mam tych wspaniałych

muzyków i wsparcie Kevina Clocka z

Colorado Sound Studios. Kevin zmiksował

dla mnie dwa ostatnie albumy. Pomogło mi to

w spojrzeniu na muzykę poprzez zdjęcie z siebie

odpowiedzialności za miksowanie i mastering.

Kolejnym elementem, który mam nadzieję

całkowicie mnie odciąży, jest aspekt wytwórni.

Tak jak odpowiedziałem w ostatnim

pytaniu o to, jak muzyka zostanie wydana.

Nie chcę zajmować się produkcją, promocją

czy dystrybucją. Skończymy album i wydamy

wszystkie siedem nowych kompozycji do 2025

roku. Jeśli nie będziemy mogli z kimś współpracować,

po prostu wydamy każdy kawałek

jako wersję cyfrową z towarzyszącym jej teledyskiem

na YouTube. Jeszcze raz dziękuję za

możliwość podzielenia się naszą historią i wydarzeniami

w waszym wspaniałym magazynie.

Naprawdę doceniam, że uwzględniliście

Leviathana.

Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski

88

LEVIATHAN


Młodzi, zdolni, z dużego miasta

Basista Jonas Klarstrup oraz gitarzysta Mads Sorensen przybyli od

ogrodów królewskich zamku Rosenborg, aby opowiedzieć nam o swoim

zespole Exelerate. Okazało się, że nie tylko przepełniają ich marzenia i

nadzieje, ale udało im się już ukończyć pierwszy ambitny etap, zwieńczony

wydaniem debiutanckiego longplaya. Tym samym zaznaczyli swą obecność

na duńskiej scenie heavy / thrashu jako ludzie młodzi, zdolni, z potencjałem.

Poniższy wywiad odbył się w hotelu Christian IV w Kopenhadze.

HMP: Exelerate jest świeżym power / thrash

metalowym z Danii. Jak zaczęła się Wasza

muzyczna przygoda?

Jonas Klarstrup: Wokalista i gitarzysta rytmiczny

Stefan Jensen zamieścił w grudniu

2012 roku ogłoszenie na duńskiej stronie internetowej

musikerkontakt.dk, że poszukuje

osób chętnych do wspólnego stworzenia nowego

zespołu metalowego. O ile dobrze pamiętam,

jako punkt odniesienia została wskazana

muzyka Dio i Megadeth. Zgłosiłem się jako

pierwszy. Zainteresowałem się, bo nie pamiętam,

żeby ktokolwiek zakładał wtedy nowy zespół

o podobnym charakterze. W nowym roku

dołączył perkusista Ulrik "Ulrich" Thinggaard

Hansen. Na pierwszej EP "E0" (2014)

graliśmy power metal.

Mads Sorensen: Znałem Ulrika z metalowych

imprez. Gdy Exelerate zaczynało, mój

zespół Maelsteria wypuścił EP i graliśmy

wspólny gig.

naszych gigach przed mikrofonem. Pozostali

instrumentaliści udzielają się trochę w chórkach,

wzbogacając harmonię.

Rozumiem, że utożsamiacie się zarówno z

heavy, jak i z thrash metalem?

Mads Sorensen: Mamy wiele wspólnego z

heavy i z thrashem. W naszej muzyce słychać

sporo typowych dla tych gatunków riffów, potężnych

otwartych akordów, agresji, a nad całością

górują starannie przemyślane melodie.

Nagraliście już jeden duży album, ale jeszcze

go nie wydaliście.

Jonas Klarstrup: Premiera odbędzie się 10

marca 2023 roku. Ukażą się wersje CD, winylowe

oraz cyfrowe. Tego samego dnia zagramy

specjalne show w kopenhaskim klubie High

Voltage.

Mads Sorensen: High Voltage to raczej bar

ze sceną niż klub muzyczny, ale panuje w nim

świetna metalowa atmosfera. Mamy w Kopenhadze

też inne metalowe bary, które jednak

nie oferują muzyki na żywo, np. Escobar, (należący

do naszej nadwytwórni Mighty Music)

Zeppelin i Luke's Bar. W listopadzie 2022

supportowaliśmy Steel Inferno, zespół z tego

samemu labelu co my, From the Vaults. Promowali

swój nowy album "Evil Reign" (2022)

w tawernie Lygtens Kro.

Jonas Klarstrup: Promujemy nasz album wiele

miesięcy.

Mads Sorensen: Aż do końca 2023 roku. W

maju wystąpimy na festiwalu Nordic Noise, a

w sierpniu na jeszcze innym festiwalu Nystel.

Oczywiście, postaramy się występować dla jak

największej liczby osób również na innych imprezach.

Jak bardzo podobna była muzyka Exelerate i

Maelsteria?

Mads Sorensen: Zupełnie nie podobna, bo

Maelsteria gryzła fiński death metal, czyli

próbowała sił na polu symfonicznej, melodyjej

ekstremy. Niestety, poza EP nie wydaliśmy już

nic więcej. W okolicy 2016 lub 2017 roku Ulrik

zadzwonił do mnie z informacją, że poprzedni

gitarzysta Mikkel Henriksen opuścił

Exelerate. Zapytał, czy chciałbym dołączyć.

Chętnie się zgodziłem, bo nie byłem wówczas

związany z żadnym zespołem. Aranżowaliśmy

własne utwory i z czasem doszliśmy do obecnego

brzmienia. Ciągnęło nas w coraz bardziej

progresywnym i powerowym, a jednocześnie w

coraz mniej speed metalowym kierunku. Dwa

lata temu Ulrik pojechał studiować matematykę

w Szwajcarii.

Jonas Klarstrup: Ulrik mówił, że studia matematyczne

w Danii mu nie wystarczą i koniecznie

musi studiować w Szwajcarii.

Mads Sorensen: Wobec tego potrzebowaliśmy

znaleźć nowego pałkera. Na szczęście Ulrik

znał odpowiedniego matematyka w Danii.

Przez pewien okres mieliśmy dwóch perkusistów

na pokładzie, dopóki sprawy się nie

ustabilizowały. W Exelerate była zaangażowana

jeszcze jedna osoba: Zofia Schmidt.

Śpiewała na samym początku formowania się

kapeli, a także gościnnie na naszym debiutanckim

longplay'u "Exelerate" (2013).

Czy Zofia Schmidt występuje czasami z

Exelerate? A może Wy również wspomagacie

wokalnie Stefana Jensena?

Mads Sorensen: Dosyć często pojawia się na

Foto: Jakob Muxoll

Typowy thrash polega na młócce, podczas gdy

my większą wagę przywiązujemy do melodii.

Jonas Klarstrup: Każdy z nas ma inne ulubione

zespoły i inne gusta muzyczne. Exelerate

tworzy na bazie mieszanki zróżnicowanego

spektrum inspiracji, dlatego nasze poszczególne

utwory nie posiadają jednolitego temperamentu.

Sporo jammujemy. Cały czas wymyślamy

coś nowego, więc raczej nie będziemy

czekać kolejnych dziesięciu lat na wydanie

drugiej płyty.

Mads Sorensen: Docieramy się z nowym perkusistą,

Stigiem Eilsoe-Madsenem, który

czyni nasze brzmienie jeszcze bardziej power

metalowym.

Jak przebiegało nagrywanie debiutanckiego

longplay'a Exelerate?

Mads Sorensen: Długo... Ciężko... Prace rozpoczęliśmy

pięć lat temu.

Jonas Klarstrup: Część materiału powstała

zanim jeszcze Mads do nas dołączył. Wraz z

Madsem skomponowaliśmy tylko połowę albumu,

co nie znaczy, że drugą połowę według

kolejności setlisty. Perkusję zarejestrowaliśmy

już w 2017 roku. Potem dokładaliśmy po troszeczku

gitar każdego miesiąca. Dopiero w połowie

2022 roku odpowiednie osoby zwróciły

uwagę na nasze starania.

Mads Sorensen: W skrócie chodziło o to, że

potrzebowaliśmy znaleźć się w odpowiednim

miejscu o odpowiednim czasie, aby ruszyć z

nagrywaniem do przodu. Exelerate przedstawiło

się producentowi Marko Angioli podczas

specjalnego występu. Inny zespół, Target,

ze wspomnianą wokalistką Zofią, grał pełen

set, a nas poproszono o wykonanie tylko

jednego utworu "Street Fighter". Tak nawiązaliśmy

kontakt z Markiem, co wkrótce zaowocowało

podpisaniem kontraktu z From the

Vaults.

Jonas Klarstrup: Od momentu podpisania

umowy sprawy nabrały rozpędu.

EXELERATE 89


90

Mads Sorensen: Podchodzimy do Exelerate

poważnie, ale to dla nas tylko zabawa. Label

wywarł na nas presję, abyśmy zmobilizowali

się do konkretnego działania. Cieszymy się, że

nas zmotywowali.

Gitarzysta Artillery Michael Stützer pracuje

w From the Vaults. Z pewnością Wasza

debiutancka płyta będzie przez niektórych

słuchaczy porównywana do Artillery.

Jonas Klarstrup: W Danii istnieje może z

pięć thrash metalowych zespołów.

Mads Sorensen: Bardzo mało osób gra w naszym

kraju thrash. Porównywanie nas do

Artillery odebralibyśmy jako wielki komplement.

My dopiero zaczynamy, a oni działają

od 1982 roku.

Jonas Klarstrup: Artillery grało na największej

scenie festiwalu Copenhell 2022.

Mads Sorensen: Kapitalna kapela.

Czy debiut Exelerate jest koncept albumem?

Mads Sorensen: Pod względem instrumentalnym

nie, ale w pewnym sensie liryki układają

się w spójną całość. Łączy je wspólny temat.

Początek płyty ma bardzo podobny charakter

do jej końcówki.

Jonas Klarstrup: Teksty są bardzo thrashowe:

sporo w nich treści przeciwnych rządowi, przemocy,

kwestii śmierci i narodzin.

Mads Sorensen: Zwracamy w nich uwagę na

to, że wiele pomysłów wcale nie przynosi ludzkości

korzyści.

To tylko konwencja liryczna, czy na co dzień

również utożsamiacie się z takimi poglądami?

Mads Sorensen: Ja osobiście tak. Cały zespół

Exelerate łączy wspólne stanowisko polityczne.

Jonas Klarstrup: Naprawdę?

Mads Sorensen: Tak uważam, bo przecież

dosyć często wymieniamy się anarchistycznymi

linkami. Wstawiasz coś na Instagramie, a

pozostali Ciebie popierają.

Jonas Klarstrup: Cytują rozmaitych aktywistów.

Mads Sorensen: Dokładnie. Ja też się buntuję.

EXELERATE

Czy Wasze skłonności anarchistyczne mają

cokolwiek wspólnego z Christianią? Ta

dzielnica Kopenhagi w powszechnej świadomości

uchodzi za anarchistyczną.

Mads Sorensen: Możliwe, bo podoba mi się

poczucie niezależności mieszkańców Christianii.

Jonas Klarstrup: Społeczność Christianii jest

jak najbardziej anarchistyczna.

Mads Sorensen: Uczęszczałem do szkoły

średniej znajdującej się dokładnie tuż przy granicy

z Christianią. Spędzałem tam mnóstwo

czasu jako nastolatek. Oni też mają własną

scenę metalową. Świetne miejsce na skraju

społeczeństwa.

Jonas Klarstrup: Stefan jest największym

anarchistą z nas wszystkich i pisze liryki, ale

sama Christiania nie pojawia się w jego tekstach.

On nie tylko układa słowa, ale również

dopasowuje je do melodii i dba o harmonie.

Foto: Jakob Muxoll

Perkusję zarejestrowaliście znacznie wcześniej,

a jak to było z pozostałymi instrumentami

oraz z wokalami?

Mads Sorensen: Gitary nagrywaliśmy w 2021

i w 2022 roku.

Jonas Klarstrup: Mads zrobił swoje w 2021.

Wokale też już wtedy nagraliśmy, ale zrobiliśmy

je ponownie w kolejnym roku. Korzystaliśmy

ze studia oraz z możliwości oferowanych

przez The Royal Danish Academy of Music.

Ja oraz perkusista Ulrik pełniliśmy funkcję inżynierów

i edytorów dźwięku, po czym Marco

Angioni dokonał finalnego miksu i masteringu

całości w Angioni Studios. Nasz album został

w znacznej mierze samodzielnie wyprodukowany,

a Marco Angioni tylko pomógł nam

Foto: Quartz

go doszlifować.

Mads Sorensen: Liczyliśmy przede wszystkim

na siebie i na przyjaciół.

Album wcale nie brzmi amatorsko.

Mads Sorensen: Dziękuję. Jonas jest inżynierem

nagrywającym, więc gitary zarejestrowaliśmy

w jego prywatnym miejscu. Niektóre solówki

dograłem pewnego lata, gdy spędzałem

samotnie dwa tygodnie w domku letniskowym

w Danii.

Jonas Klarstrup: Wokale zarejestrowaliśmy w

naszej salce prób. W końcu wszystko zebraliśmy

w całość i oto jest debiutancki longplay

Exelerate.

Mads Sorensen: Odkryliśmy, że wewnątrz

naszej salki prób znajduje się dodatkowe pomieszczenie

- magazynek o specyficznej akustyce,

więc głos Stefana zabrzmiał tam lepiej.

Zadbaliśmy o usunięcie niepotrzebnego hałasu

z zewnątrz.

Jonas Klarstrup: Nie przejmowałem się, że

obok ćwiczył jakiś death metalowy zespół, ale

jak teraz o tym pomyślę, oni byli bardzo głośni

(śmiech). W każdym razie, to niesamowite,

jak daleko można zajść w skromnych warunkach,

ale ze znajomością technicznych aspektów

rejestrowania dźwięku. Prawie wszystkie

prace nad albumem wykonaliśmy sami. Wyzwaniem

było uzyskanie naturalnego brzmienia

perkusji. Na szczęście Ulrik mógł skorzystać

z porządnego sprzętu w profesjonalnym

studiu Akademii Muzycznej. Ciekawe, jak

nasz proces potoczy się przy następnej okazji.

Mads Sorensen: Mamy trochę nowych pomysłów,

ale jest jeszcze zbyt wcześnie, żeby myśleć

o drugim albumie. Naszą salkę prób możesz

zobaczyć na YouTube. Wstawiliśmy na

naszym kanale jakieś spontanicznie zagrane

kowery.

Jonas Klarstrup: Dwa tygodnie temu zamieściliśmy

na YouTube wideoklip do utworu "Release".

Nakręciliśmy je własnymi siłami, niskobudżetowo.

Znów zaangażowała się Sofia

Schmidt przy filmowaniu i scenografii. Stefan

Jensen dokonał edycji. W lutym ukaże się następny

singiel, a cała płyta w marcu. Planujemy

co najmniej jeszcze jedno wideo.

Mads Sorensen: Korzystamy z tego, że każdy

z nas posiada inne umiejętności muzyczne i

okołomuzyczne.

Jonas Klarstrup: Mads, Ty jesteś jedynym

profesjonalnym, klasycznie szkolonym muzykiem

w Exelerate.

Mads Sorensen: Zgadza się, jestem muzykologiem.

Zajmuję się też bookowaniem koncertów.

Jonas Klarstrup: Zaś pozostali muzycy Exelerate

zawodowo zajmują się rozwojem oprogramowania.

W obecnej epoce cyfrowej jesteśmy

w stanie wiele rzeczy nauczyć się i ogarnąć

samodzielnie, bez zatrudnienia fachowców z

zewnątrz. Zmniejszamy w ten sposób koszta,

ale wszystko zajmuje nam więcej czasu. Słuchaczy

też zdobywamy organicznie. Czasami

widzimy recenzję lub news na jakimś portalu i

zastanawiamy się, skąd ktoś znał Exelerate.

Czasami bierze się to ze wsparcia From the

Vaults, a czasami wieści rozchodzą się pocztą

pantoflową. To dla nas fascynujące, że wieści o

nas docierają poza lokalną społecznością metalową.

Mam nadzieję, że jak najwięcej osób

będzie poznawać Exelerate. Jak na razie, jestem

bardzo zadowolony z odbioru.

Mads Sorensen: Ja również. Niesamowicie

cieszę się, że Exelerate spotyka się ze sporą

uwagą odbiorców. Gdy pomyślę, ile czasu

przeznaczyliśmy na wszystkie prace związane

z powstaniem debiutanckiej płyty, reakcje

uważam za ekstremalnie satysfakcjonujące.

Ludzie słuchają, lubią i rozmawiają o naszej

muzyce.

Jonas Klarstrup: Pojawiamy się na różnych

prywatnych i radiowych playlistach (internetowe

stacje radiowe), jak również w podcastach.

Z pewnością opublikowanie wideo bardzo

się ku temu przyczyniło.

Jest więc sens zrobić kolejne video. Co na

nim pokarzecie? Albo inaczej - co chcielibyście

pokazać na drugim klipie?

Jonas Klarstrup: Wybór "Release" był o tyle


oczywisty, że to jeden z najkrótszych utworów

na naszej płycie, a długość przekłada się na

ilość pracy do wykonania przy edycji wideoklipu.

Przy okazji kolejnego, prawdopodobnie

zrobimy "radio edit" któtegoś kawałka, czyli

przygotujemy jego skróconą wersję. Mamy już

koncept, jak mogłoby to wyglądać, ale jeszcze

dopracowujemy go.

Czy duńskie stacje radiowe prezentują muzykę

Exelerate?

Mads Sorensen: O tak, zdecydowanie. Siedem

lat temu.

Jonas Klarstrup: W metalowym programie

lokalnego radia pt. "Black Sunday" puszczano

nasz stary utwór "Come to Get You", pochodzący

z EP "E0" (2014). Mamy nadzieję, że po

ukazaniu się debiutanckiego LP uda nam się

przez jakiś czas uplasować na pierwszym miejscu

ich listy przebojów. Nie zgłaszaliśmy się

jeszcze do duńskich eliminacji europejskiego

konkursu piosenek "Eurowizja" (śmiech),

choć byłaby to niezła okazja, aby pokazać się

przed ogólnokrajową publicznością. Czy powinniśmy

spróbować? Wiem, że uwielbiasz takie

rzeczy.

Mads Sorensen: Pewnie, że tak!

Jonas Klarstrup: Skandynawia wystawia

śmiałych reprezentantów. Skoro Lordi mogło,

to czemu my byśmy nie spróbowali? Wkrótce

zwrócimy się też do ogólnokrajowych duńskich

stacji telewizyjnych.

Mads Sorensen: Istnieje taka możliwość.

Znam nawet trochę ludzi tam pracujących.

Świetny pomysł.

Jak wyglądają Wasze wewnętrzne rozmowy

na temat koncertowania poza Danią?

Mads Sorensen: Póki co koncentrowaliśmy

się na zdobywaniu rozpoznawalności w Danii,

Szwecji, Norwegii i w Niemczech. Zagadywałem

w barach do fińskich znajomych z innych

kapel: "hej, powinniśmy zrobić u Was trasę". Jeszcze

nie urzeczywistniliśmy tego typu pomysłów.

Jonas Klarstrup: Dotychczas koncertowaliśmy

wyłącznie na Wyspie Zeeland (czyli na

wyspie z Kopenhagą - przyp. red.). Aby wybrać

się za granicę, musielibyśmy albo przyłączyć

się do trasy większego zespołu, albo

zwiększyć bazę słuchaczy w innych krajach.

Obie opcje wiążą się ze znacznymi kosztami.

W perspektywie dwunastu miesięcy mamy nadzieję

wystąpić w Laponii.

A już myślałem, że Artillery zaprosi Was do

Japonii lub do Meksyku.

Jonas Klarstrup: Niby wszyscy jesteśmy przyjaciółmi,

ale tak naprawdę nie rozmawiamy

wiele z muzykami Artillery.

Mads Sorensen: Może powinniśmy jako pierwsi

nawiązać z nimi żywszy kontakt. Z przyjemnością

i z gracją zaakceptowałbym propozycję

odbycia trasy koncertowej po Japonii

lub po Meksyku. Niemniej, naszą obecną misją

jest zawładnięcie metalowymi sercami w

naszym regionie geograficznym. Przeznaczyliśmy

dziesięć lat na rozwój tożsamości muzycznej

Exelerate. Doszliśmy do momentu, w

którym z optymizmem spoglądamy w przyszłość.

Wynika stąd, że wszystko, co najlepsze,

jeszcze przed Wami.

Mads Sorensen: Zgadza się.

Co w zasadzie oznacza nazwa Exelerate?

Foto: Exelarete

Jonas Klarstrup: Połączenie nazwy programu

Ms Excel oraz "accelerate" w znaczeniu "przyśpieszać".

Celowo popełniany błąd w pisowni

czyni nazwę bardziej metalową, na wzór Megadeth.

Mads Sorensen: Jak dla mnie, Exelerate to

skrót od "excellent acceleration" w znaczeniu

"doskonałe przyśpieszenie".

Jaki zamysł przyświecał okładce Waszego

debiutanckiego LP?

Jonas Klarstrup: Wysłannik ciągnie za sobą

wynurzającą się z otchłani postać. Ten motyw

trafnie nawiązuje do tematyki poszczególnych

utworów, jak również znamionuje nasz brak

zaufania do rządu. Autorem grafiki jest nasz

przyjaciel Steen Jensen.

Mads Sorensen: To kolejny element układanki,

który wykonaliśmy we wsparciu znajomych.

Jonas Klarstrup: Zapłaciliśmy mu (śmiech).

Czy uważacie, że znaleźliście się w odpowiednim

miejscu i w odpowiednim czasie z debiutanckim

albumem?

Mads Sorensen: Cóż, jakieś cztery czy pięć

lat temu panował trend w Kopenhadze na

granie nowoczesnego metalu oraz hard core'u.

Obecnie bardziej kwitnie u nas scena death i

black metalowa, ale hard core'owa nadal nieźle

się trzyma. Exelerate przyczynia się do zróżnicowania

muzycznego krajobrazu. Widzę

sporo wolnej dla nas przestrzeni.

Jonas Klarstrup: Nie uderzamy w przesyconą

niszę. Na duńskiej scenie istnieje miejsce dla

Exelerate. Niedawno wiele miejsc przyciągających

masową publiczność było w Danii pozamykane,

teraz takie miejscówki znów się

otwierają, a my możemy w nich koncertować.

Znów wychodzi na to, że wszystko co najlepsze,

dopiero przed Wami. O czym jeszcze

chcielibyście mi opowiedzieć na zakończenie?

Mads Sorensen: Ja, Sofia Schmidt i Jonas

tworzymy inny zespół o nazwie Ethereal

Kingdoms.

"I search for beauty. For within me there is

none".

Mads Sorensen: Właśnie. Sofia Schmidt odgrywa

ważną rolę w obu zespołach.

Jonas Klarstrup: To ona powołała całą ideę

Exelerate do życia.

Mads Sorensen: Poznałem ją dlatego, że była

dziewczyną perkusisty Maelsteria, gdy grałem

u nich na gitarze.

Jonas Klarstrup: Nie wchodząc teraz w szczegóły,

doszło do zmiany w składzie Ethereal

Kingdoms i teraz ja oraz Mads gramy zarówno

w Ethereal Kingdoms, jak i w Exelerate.

W przyszłym roku ukaże się nowy album

Ethereal Kingdoms. Obecnie pracujemy nad

nim. Stylistycznie to jest kompletnie co innego,

a mianowicie symfoniczno - teatralny power

metal.

Akurat wczoraj w Kopenhadze odbył się wyprzedany

koncert w podobnych klimatach.

Gloryhammer przybyło ze Szkocji, a Wind

Rose z Włoch. A przy okazji, czy kojarzycie

może kopenhaski Meridian?

Jonas Klarstrup: Jasne. Ich gitarzysta Marco

Angioni dokonał ostatetecznego miksu i masteringu

debiutu Exelerate. Doskonale rozumiał,

na uzyskaniu jakiego brzmienia nam zależało.

Meridian należy również do tego samego

labla, co my - From the Vaults.

Mads Sorensen: Meridian i Exelerate wystąpią

wspólnie na nadchodzącym festiwalu Nordic

Noise.

Jonas Klarstrup: Postaramy się wykorzystać

okazję, żeby lepiej ich poznać.

Sam O'Black

EXELERATE 91


Rdzewiejące ruiny struktur pozostaną na długo po wymarciu gatunku ludzkiego

Critical Defiance to młoda, prężna kapela thrash metalowa z Chile.

Wyróżnia ją bezkompromisowa postawa i dzikie brzmienie na trzy gitary. W

poniższym wywiadzie lider, wokalista i gitarzysta Felipe Alvarado opowiada o obu

dotychczasowych albumach "Misconception" (2019) i "No Life Forms" (2022), historii

zespołu, muzykach wchodzących w jego aktualny skład, wewnętrznej sytuacji

społeczno-politycznej w egzotycznym dla większości z nas Chile oraz o dystrybucji

południowo-amerykańskiej muzyki w Europie, a nawet na Tajwanie.

Jak bardzo dołączenie Ignacio Arévalo na

basie w 2016 r. i Rodrigo Poblete na perkusji

w 2018 r. przyspieszyło rozwój Critical Defiance?

Obecność i talent Ignacio oraz Rodrigo znacznie

pomogły skonsolidować brzmienie tak

moje, jak i brzmienie Critical Defiance jako

całości, zgodnie z pierwotnymi wyobrażeniami.

Oni są mistrzami w swoim fachu. Zrobili

A jak bardzo dołączenie gitarzystów Mauricio

Toledo (2021) i Daniela Cornejo (2022)

zmieniło brzmienie, klimat i horyzonty Critical

Defiance? Czy zamierzacie utrzymać w

składzie trzech shredderów?

Powiedziałbym, że najlepszym składem zespołu

jest ten z trzema gitarami. Chcielibyśmy go

utrzymać tak długo, jak będziemy w stanie.

Metal na trzy gitary brzmi niesamowicie. Mauricio

jest znakomitym gitarzystą rytmicznym,

który wnosi w zespół duży zastrzyk energii,

a Daniel posiada swój własny unikalny

styl i odpowiada za solówki. Więc jeśli chcesz

usłyszeć Critical Defiance w pełnej krasie,

musisz posłuchać nas pięciu razem.

HMP: "No Life Forms" to niesamowity banger!

Skąd wzięła się zawarta na nim energia?

Felipe Alvarado: Cała energia pochodzi z

chęci wyrażenia wszystkiego, co mamy w

sobie. Wierzę, że aby stawiać czoła wszystkim

trudom życia, trzeba uzewnętrzniać swoje

uczucia. My robimy to poprzez thrash metal.

Nasza muzyka odzwierciedla nasze codzienne

troski i emocje. Stanowi dla nas terapię, a jednocześnie

wyraz pasji do grania.

Co czułeś, gdy w wieku piętnastu lat tworzyłeś

Critical Defiance (2010)?

Uzależnienie, ale także silne zaangażowanie.

Pamiętam, że czułem dużą ulgę podczas tworzenia

riffów, jakby wszystkie presje i zmartwienia

życia odchodziły w tych kreatywnych

momentach. Odkryłem, że tworzenie muzyki

jest tym, co kocham najbardziej i że chcę to

robić do końca życia. Byłem też naprawdę

skrupulatny: nie każdy riff mógł trafić do

ostatecznej wersji utworów, gdyż musiał być

wyjątkowy. Upewniałem się, że nagraliśmy

materiał warty nagrania. Mam głęboki podziw

dla bogów metalu i zamierzam oddawać im

hołd.

Foto: Critical Defiance

właściwy użytek ze swojej wirtuozerii i wykazali

się pasją. To dzięki nim zespół ustalił swoją

tożsamość jako Critical Thrash.

Co dzisiaj myślisz o debiutanckim albumie

"Misconception" (2019)?

Czuję ogromną wdzięczność i dumę. Tą płytą

udało mi się zwieńczyć pewien etap w moim

życiu. Myślę, że poziom "Misconception"

wzmocnił we mnie sens dalszego tworzenia

muzyki. Nie słucham teraz tej płyty zbyt często,

ale za każdym razem, kiedy to robię, czuję

się całkiem zadowolony z rezultatu. Nagraliśmy

ją w domowym studio, dlatego ma w sobie

cały ten klimat. To świetny krążek.

Dlaczego na jednym z Waszych filmików

nad Waszym logo jest napisane "Viuda Negra"?

Viuda Negra to nazwa baru, w którym graliśmy

w Sucre w Boliwii we wrześniu 2022 roku.

Byliśmy tam tylko raz, ale wspaniale wspominamy.

Mam nadzieję, że wkrótce znów je odwiedzimy.

Niesamowita scena, a jedzenie pycha

(śmiech).

Co okazało się dla Was największym wyzwaniem

podczas pracy nad drugim longplay'em

"No Life Forms"? Dążyliście do perfekcji,

a może doszło do takiego momentu, w

którym pomyśleliście, że coś jest wystarczająco

dobre, a najwyżej następnym razem zrobicie

to lepiej?

Cóż, moim zdaniem każda płyta utrwala dany

moment. Za każdym razem, kiedy słucham gotowego

albumu, uświadamiam sobie wszystkie

niuanse, które można poprawić na następnym.

Tak było w przypadku "Misconception" i "No

Life Forms". Obecnie nosimy się z zamiarem

poprawienia wielu rzeczy na następnej płycie.

Największym wyzwaniem okazuje się stworzenie

za każdym razem oryginalnego longplay'a

z własną tożsamością. Zawsze dążymy do

optymalnego rezultatu.

Czy sytuacja z dostawą wody w Waszej

okolicy wygląda równie niepokojąco, jak to

przedstawia się w mediach głównego nurtu?

Czy okładka Waszego nowego albumu "No

Life Forms" i tekst utworu tytułowego zostały

zainspirowane Waszymi przekonaniami

na temat niedostatku wody w Chile?

Chile jest jednym z niewielu krajów na świecie,

w którym korzystanie z wody zostało sprywatyzowane,

jednak na płycie nie poruszamy tego

tematu. W niektórych miejscach kraju,

zwłaszcza na obszarach wiejskich, sytuacja z

wodą wygląda bardzo niepewnie. Wielu ludzi

praktycznie nie ma bezpośredniego dostępu

do wody z powodu chciwości monopolistów -

rolników oraz przedstawicieli przemysłu górniczego.

Mówiąc o okładce, jej znaczenie zwią-

92

CRITICAL DEFIANCE


zane jest głównie z wpływem zmechanizowanego

lub uprzemysłowionego dziedzictwa

na nasz świat. Rdzewiejące ruiny struktur, które

stworzyliśmy, aby podtrzymać nasz sposób

życia, będą błąkać się w przyrodzie na długo

po wymarciu gatunku ludzkiego. Pamiętajmy,

że naszym przeznaczeniem nie jest wieczne

przetrwanie w fizycznej postaci.

Liryki w utworze "A World Crumbling

Apart" wydają się szczególnie zaangażowane

politycznie. Gdy tylko wspomniałeś o

"nowym porządku" w tekście, od razu

pomyślałem o nowej Konstytucji Chile.

Sprawdziłem, że choć podobno 80% Chilijczyków

opowiedziało się za zastąpieniem

starej Konstytucji w referendum przeprowadzonym

w październiku 2020 roku, to gdy

przedstawiono pierwszy projekt, aż 62% zagłosowało

przeciwko niemu. Zatem ciekawe,

jakich zmian chcielibyście, a jakich nie chcielibyście

dla przyszłości Waszego narodu?

Cóż, myślę, że Chile potrzebuje bardziej zwięzły

pomysł na to, co chce naprawdę zmienić,

zanim ponownie zaangażujemy się w proces, o

którym wspominasz. Ludzie tutaj w Chile zasadniczo

chcą mieć lepszą jakość życia, lepsze

możliwości, ulepszony system opieki zdrowotnej

i edukacji. Myślę, że nasze żądania to sprawy,

którymi wszyscy się przejmujemy, ale powinniśmy

uświadomić sobie, że zmiany wymagają

czasu i poważnych poświęceń. Powinniśmy

również poważniej traktować nasze obywatelskie

obowiązki. Musimy lepiej się informować,

wykazać większą otwartością i ustalić

priorytety. Tylko wówczas staniemy się dojrzałym

społeczeństwem z odpowiednimi perspektywami

dla wszystkich.

Jak porównałbyś swoją muzykę z muzyką

innych lokalnych zespołów thrash metalowych

wywodzących się z Chile?

Gramy Critical Thrash. Myślę, że główną rzeczą,

która odróżnia nas od innych zespołów

jest pasja do naszego własnego brzmienia. Zawsze

gramy ten styl muzyki na swój sposób, z

naszym własnym nastawieniem. Kiedy słyszysz

jeden z naszych riffów, od razu rozpoznajesz,

że to Critical Defiance. Zauważam, że

coraz więcej ludzi zdaje sobie z tego sprawę.

Wkrótce nie po raz pierwszy przyjdzie Wam

dzielić scenę z D.R.I. Opowiesz o tym?

W rzeczywistości po raz pierwszy będziemy

dzielić scenę z D.R.I. (śmiech). Jesteśmy tym

bardzo podekscytowani. Jako fani thrashu i

metalu w ogóle mamy ogromny szacunek dla

zespołów, które utorowały drogę temu, co robimy

dzisiaj, a D.R.I. jest jednym z nich! Nie

możemy się doczekać spotkania z nimi. Zamierzamy

zagrać spektakularne show dla nich

i dla naszej publiczności w Peru. Będzie to

pierwszy z siedmiu koncertów w tym kraju,

więc czujemy się podekscytowani tym faktem.

Dopiero od niedawna występujemy poza granicami

naszego kraju, a podejrzewam, że to

spełnienie marzeń każdego młodego zespołu.

Który metalowy festiwal w Ameryce Południowej

uważacie za swój ulubiony i dlaczego?

Nie przepadamy za festiwalami, ale w niektórych

braliśmy udział. Mogę wymienić Metal

Fest, który powróci w tym roku. Chcielibyśmy

wziąć udział w innych festiwalach w Ameryce

Południowej. Mam nadzieję, że jeszcze zagramy

na wielu.

Foto: Critical Defiance

Pub Metal Shop z siedzibą na Tajwanie wydał

kasetowe edycje "Misconception" i "No

Life Forms". Czy postrzegacie Tajwan jako

jedno z najbardziej przychylnych Critical

Defiance miejsc na świecie?

Pub Metal Shop jako jedna z pierwszych wytwórni

wykazała zainteresowanie naszą muzyką.

Jesteśmy zadowoleni z efektów ich pracy.

Przygotowywali materiał z entuzjazmem i z

pełnym zaangażowaniem. Mam nadzieję, że

pewnego dnia odwiedzimy Tajwan i wystąpimy

dla nich!

A jak wygląda sytuacja z Waszymi innymi

labelami? Kto Was wydaje?

Jesteśmy obecnie w trakcie realizacji umowy z

naszą wytwórnią Unspeakable Axe Records,

jak również z Dying Victims Productions.

Czujemy się niezmiernie wdzięczni za profesjonalizm,

którym obie firmy się wykazują

przy każdej naszej transakcji i mamy nadzieję

pracować z nimi przez wiele lat. Czekają nas

niesamowite rzeczy.

Foto: Critical Defiance

Dziękuję za Wasze odpowiedzi na podesłane

pytania. Ostatnie słowo dla polskich czytelników?

Pozostańcie thrasherami i słuchajcie Critical

Defiance! Bądźcie na bieżąco z kolejnymi

wiadomościami. Nasza nowa płyta ma się

wkrótce ukazać. Myślimy, że będzie to najlepsze

dzieło do tej pory! Wielkie dzięki za wywiad

i miejmy nadzieję, że zobaczymy się w

przyszłości. Byłoby nam miło zagrać dla Was.

Pozdrawiamy!

Sam O'Black

CRITICAL DEFIANCE 93


HMP: Wychodzi na to, że Hydra jest jednym

z pierwszych włoskich zespołów

thrash metalowych. Czy postrzegacie siebie

jako pioniera tego gatunku w kulturalnym

centrum Europy?

Giovanni Rovatti: Gdy zaczynaliśmy w 1985

roku, znaliśmy już Kreatora, Destruction,

Metallicę i Exodus, więc powiedziałbym, że

podążaliśmy za nimi. Mieszkaliśmy w małym

miasteczku w centrum Włoch. Tutaj thrash

był całkiem nowym stylem. Nie słyszeliśmy o

Pierwszy zespół thrash metalowy z Włoch

Pionierzy thrashu na Półwyspie Apenińskim, ku milczeniu mediów głównego

nurtu, wydali pierwszy od sześciu lat album z uprzednio ogranym na lokalnych

koncertach materiałem pt. "Unknown Gods" (2022). Z tej okazji wokalista i

gitarzysta Hydry, Giovanni Rovatti, podzielił się z nami kilkoma słowami na temat

historii i dyskografii swojego zespołu. Skonfrontował się również z niesprawiedliwymi

stereotypami odnośnie włoskiego metalu.

mniej, ale różnica wynikała z samego miejsca,

a nie z okresu. Niektóre kluby muzyczne były

bardziej metalowe, a inne bardziej eklektyczne.

W 1993 roku skład Waszego zespołu uległ

drastycznej zmianie. Dołączył gitarzysta

Francesco Olivi i basista Mauro Pacetti.

Podejrzewam, że mógł to być główny powód

odstąpienia od nazwy Hydra na rzecz szyldu

Aydra.

Wasza dyskografia składa się z czterech pełnych

albumów, kilku dem, kompilacji i dwóch

EP. Niektóre z nich ukazały się tylko w limitowanych

edycjach i nigdy nie zostały ponownie

wydane. Czy kiedykolwiek rozważaliście

wydanie boxu z wszystkimi poprzednimi

płytami? Coś jak "Icon of Sin Anthology"

(2016), ale z większym rozmachem?

Po wydaniu EP "Psycho Pain Control"

(1996) opuściłem zespół, więc nie wiem zbyt

wiele o "Icon of Sin" (1999), ani o "Hyperlogical

Non-Sense" (2004). Nie wiem też

zbyt wiele o antologii, o której wspominasz.

Jeśli chodzi o przyszłość, jestem bardziej nastawiony

na muzykę cyfrową, gdyż łatwiej ją

dystrybuować. Więc to, co mogłoby być dla

mnie interesujące, to zremasterowanie starych

rzeczy i opublikowanie ich gdzieś w sieci.

Co najbardziej utkwiło Ci w pamięci podczas

pracy nad "Darkchild" (2016) i "Unknown

Gods" (2022)?

Zacznę wspomnienia od "Psycho Pain Control"

(1996). To był mój pierwszy raz w profesjonalnym

studiu, a w tym samym okresie

kończyłem szkołę, więc miałem napięty harmonogram.

Nagrałem gitarę bardzo szybko,

ale tak bardzo spodobało mi się w studio, że

wciągnąłem się w miksowanie. "Darkchild"

(2016) był pierwszym albumem, który nagrałem,

zmiksowałem i zmasterowałem samodzielnie

przy użyciu cyfrowych narzędzi. Jestem

super zadowolony zwłaszcza z dwóch

utworów: "Darkchild" i "The Way". Podoba mi

się styl tych kompozycji oraz ich edycja.

"Unknown Gods" (2022) był dużym krokiem

jeśli chodzi o proces miksowania/masteringu, a

także o technikę śpiewania i grania solówek na

gitarze. Znalazły się na nim wyłącznie nowe

utwory. Po raz pierwszy zaprojektowaliśmy

okładkę z udziałem profesjonalnego artysty.

Zawsze znajdujemy coś nowego, co można

rozwinąć.

żadnej innej włoskiej kapeli grającej thrash.

Czy wobec tego w latach osiemdziesiątych

zagraniczne zespoły thrashowe przybywające

do Włoch brały Was pod uwagę w pierwszej

kolejności przy dobieraniu supportu?

Nie. Graliśmy tylko małe koncerty w centrum

Włoch. Nigdy nie supportowaliśmy zagranicznych

zespołów.

Amerykanie zwykli nazywać lata osiemdziesiąte

złotą dekadą muzyki metalowej. Jak to

wyglądało z Waszej perspektywy?

W pierwszej kolejności graliśmy to, co lubiliśmy,

dla siebie. Publiczność na niektórych

występach bardziej się angażowała, na innych

Foto: Hydra

Zmieniliśmy brzmienie bardziej dzięki perkusiście

(Nicola Raffaeli), który wniósł do utworów

więcej techniki. Mauro Pacettiego nie

tylko grał na basie, ale również growlował. Do

tego zależało nam, żeby łatwiej odnajdywano

nas w Internecie. Hasło "hydra" wypluwa zbyt

wiele wyników nie na nasz temat, a jeśli poszukasz

Andry, znajdziesz tylko nasz zespół.

Dwa słowa również o Francesco Olivi. Był super

utalentowanym solistą gitarowym, wniósł

solówki na niespotykany u nas dotąd poziom.

Chociaż "Unknown Gods" (2022) trwa zaledwie

pół godziny, odnoszę wrażenie, że każdy

moment jest na nim konkretny i celowy.

Udało Wam się uniknąć przypadkowego hałasu.

Nie zagraciliście żadnej przytłaczającej

nuty. Zauważam i doceniam to. Jak selekcjonowaliście

pomysły na "Unknown Gods"

(2022)?

Jesteśmy zespołem grającym na żywo, czyli

najpierw próbujemy numery na koncertach, a

gdy je nagrywamy, wszystkie znajdują się już

w stanie "dostrojonym". Więc wydaje mi się,

że wybór jest w pewnym sensie naturalny. Jeśli

czujemy się niezręcznie podczas wykonywania

jakiegoś utworu, modyfikujemy go lub usuwamy

przed wejściem do studia.

Ile czasu przeznaczyliście na pracę nad "Unknown

Gods" (2022)? Czy nagrywaliście każdy

instrument osobno?

Każdy instrument osobno. Partie perkusji

94

HYDRA


zarejestrowaliśmy w jeden dzień w tym samym

studiu, w którym odbywamy próby. Gitary zajęły

kilka godzin, a później przeznaczyliśmy

jeszcze kilka dodatkowych godzin na ich poprawienie.

Resztę zrobiliśmy w moim domowym

studio. Edycja, miks i mastering zajęły

najwięcej czasu.

Chyba zgodziłbyś się z opinią, że "Unknown

Gods" (2022) ma więcej wspólnego z fatalistycznym

doom metalem niż z euro-dreaming-power

metalem?

Tak, i dodałbym, że również z Lovecraftem.

Sekcja instrumentalna w "Surrender" jest

moją ulubioną na całym krążku "Unknown

Gods" (2022), jednak czuję się lekko zdezorientowany

odnośnie znaczenia liryków w tym

kawałku. Czy chodziło o swego rodzaju wezwanie

do pobudki, zanim będzie za późno?

Dziękuję. Mam nadzieję, że nie zepsuję utworu,

kiedy powiem Ci, co myślałem, pisząc go.

Ale wspaniale widzieć, jak różnie ludzie odbierają

ten tekst. Opisuję moment, w którym

jeden z kochanków poddaje się swojej miłości,

przestaje ją kontrolować i cieszy się chwilą.

Co skłoniło Cię do nagrania włoskiej wersji

"Polaris"?

Czysta ciekawość, jak do Hydry pasowałyby

włoskie liryki. Próbowałem również w przeszłości,

ale dawniej nie byłem zadowolony z

efektu. Angielski jest dla mnie łatwiejszy, bo

dominujące w tym języku krótsze słowa

łatwiej dopasować do muzyki. Z drugiej

strony, angielski nie jest moim naturalnym

językiem, co separuje mnie od własnych

uczuć. Śpiewając po włosku, bardziej angażuję

się emocjonalnie. I przyznam, że również mam

większą tremę. Ostatecznie, podoba mi się

włoska wersja "Polaris" i mam nadzieję, że

włoscy słuchacze też bardziej się w nią zaangażują.

Od dnia wydania "Unknown Gods" (2022)

minęło już kilka miesięcy. Czy graliście jakieś

koncerty promocyjne?

Nie, bo jak już mówiłem, graliśmy te utwory

na długo przed wydaniem albumu. Zmiana

sprowadza się tylko do fizycznego nośnika,

który zabieramy ze sobą na koncerty. No i

oczywiście do znakomitej okładki.

Jakie są Wasze plany na rok 2023 i dalej?

Nowe utwory i koncerty.

Foto: Hydra

Dziękuję za wywiad na temat Hydry. Jeśli

pozwolisz, zadam Ci kilka dodatkowych pytań

na potrzeby pisanej przeze mnie książki o

życiu i twórczości Waszego sąsiada, Chrisa

Bartolaccie'go. Może go znasz, bo mieszkacie

w tym samym regionie Marche. Chris

śpiewa w heavy metalowych zespołach Ibridoma

i Scala Mercalli.

Graliśmy kiedyś z Ibridomą. To był fajny

koncert, ale Chrisa spotkaliśmy tylko ten jeden

raz. Nie widziałem osobiście Scala Mercalli

na żywo, ale Gianluca Cardinaletti i

Gianluca Marconi (odpowiednio nasz perkusista

i druga gitarzysta) tak. Czasem widuję

Sergio na koncertach Hydry, więc znamy się

z widzenia. Jego zespół jest całkiem dobry.

Sergio Ciccoli, perkusista i założyciel Scala

Mercalli, powiedział mi: "Hydra to zespół z

mojej okolicy. Mieszkają w moim regionie.

Są zespołem starej szkoły, który szanuję i cenię.

Widziałem ich na żywo i są bardzo dobrzy".

Czy istnieje w Marche poczucie

wspólnoty metalowej?

Tak, mamy poczucie wspólnoty. Dzwonimy

do siebie, aby umówić się na koncerty. Dobrze

się razem bawimy. Wiele razy zdarza się, że

znajdujemy koncert i wybieramy się na niego

wspólnie. Zazwyczaj fajniej organizować koncerty

z dwoma lub trzema zespołami.

Co sądzisz o stereotypie, że włoski power

metal należy do najbardziej melodyjnych

odmian tego gatunku?

To tylko stereotyp. Zwykle lubię bardziej ekstremalny

metal i znajduję go we Włoszech.

Sprawdź np. Hideous Divinity. Mogę jednak

powiedzieć, że włoska scena metalowa jest niewielka

i bardzo undergroundowa. Przynajmniej

tak wynika z moich doświadczeń.

Najlepsze włoskie zespoły metalowe, które

znam, wyjeżdżają na koncerty do Niemiec i

Szwajcarii.

Sam O'Black

Foto: Hydra

HYDRA 95


pasją, i na to tak zwyczajnie lubię wykorzystywać

swój wolny czas.

Uczucie nie do opisania

Walter Grosse nie należy do ludzi, którzy rezygnują po pierwszym niepowodzeniu.

Dlatego jego solowy projekt Crom funkcjonuje już od 25 lat, cały czas

krocząc ścieżką epickiego heavy metalu. Najnowszy album "The Era Of Darkness"

potwierdza, że nie jest to tylko naśladowanie wielkich z przeszłości - najwyższa

pora, by Crom doczekał się należnego mu uznania. - 25 lat to długi czas i oczywiście

nie zawsze było łatwo pływać w płytkiej wodzie. Szczególnie, gdy widzisz,

co osiągnęli twoi kumple z Dark Fortress. Ale tym bardziej jestem szczęśliwy, że

teraz zyskujemy większe uznanie i jesteśmy bardziej w centrum uwagi - nie kryje

muzyk, dodając, że pracuje już nad nowym materiałem.

HMP: Co w twoim nastoletnim życiu pojawiło

się pierwsze, miłość do literatury fantasy,

czy do heavy metalu?

Walter "Crom" Grosse: Moją pierwszą miłością

był zdecydowanie entuzjazm dla postaci

komiksowego Conana. Uwielbiałem czytać

komiksy, a szczególnie te o Conanie i jego

przygodach. Później, za sprawą ojca, przyszły

książki o Conanie i filmy. Metal był moją kolejną,

jeszcze większą pasją. Zaczęło się dość

niegroźnie około 1989 roku, od odkrycia "Appetite

for Destruction" i kilku kaset mojej

się od takich albumów jak czarny album Metalliki,

"Countdown to Extinction", "Fear of

the Dark"... W dodatku grunge dopiero co

nadchodził. Ale i tak pokochałem lata 90. i z

przyjemnością wspominam ten czas. Mimo, że

wiele klasyków wszech czasów zostało wydanych

w latach 80., to i tak byłem świadkiem

ukazania się wielu świetnych albumów.

Od namiętnego słuchania do sięgnięcia po

gitarę twoja droga była długa czy krótka?

Obstawiam tę drugą opcję, tym bardziej, że

Grałeś w kilku zespołach, gdzie najbardziej

znany z nich jest Dark Fortress, ale wydaje

mi się, że rola muzyka w czyimś projekcie, w

dodatku spod znaku ekstremalnego metalu

nie była ci jednak pisana, stąd pomysł powołania

do życia Crom, mającego odzwierciedlać

w 100 % twoje muzyczne fascynacje?

Nie, nie powiedziałbym tego. Mój czas z Dark

Fortress był bardzo ekscytujący, edukacyjny i

patrzę na niego z wielką przyjemnością i dumą.

Ale to czysto osobiste różnice z ówczesnym

wokalistą, Azathothem, doprowadziły

do mojego odejścia. Muzycznie nadawaliśmy

w większości na tej samej fali, nawet jeśli

wspólne pisanie utworów wymagało wiele

energii i często nie było łatwe. Z pewnością

jest wystarczająco dużo wyjątków, ale zawsze

trudniej jest pisać kompozycje jako kompletny

zespół niż w pojedynkę. A z Cromem mogłem

robić swoje i nie musiałem iść na żadne kompromisy.

Patrząc z perspektywy czasu, moje

odejście było najlepszą rzeczą dla obu stron!

Dark Fortress świetnie się rozwinęło, a ja mogłem

skupić się na Crom i też nie było tak źle.

Nazwę wybrałeś zapewne nieprzypadkowo -

aż dziwne, zważywszy ogromną popularność

twórczości Roberta E. Howarda na całym

świecie, że sięgało po nią przez lata tak mało

zespołów i chyba dość fortunnie złożyło się,

że jesteś obecnie jednym z nielicznych jej

użytkowników, również w kontekście pseudonimu

czy ksywy?

Ze względu na moje zamiłowanie do wszystkiego

związanego z Conanem, użycie tego

synonimu nastąpiło dość szybko zarówno dla

mnie, jak i wobec zespołu. Po odejściu z Dark

Fortress potrzebowałem nazwy i nie mogłem

identyfikować się z satanistycznymi czy demonicznymi

nazwami, które zazwyczaj były używane

w tamtym czasie. Ale mogłem identyfikować

się z wartościami fikcyjnego boga Croma.

W 1997 roku nie było tak łatwo dowiedzieć

się czy istniały już zespoły o takich nazwach

czy nie. Oczywiście później dowiedziałem

się, że amerykański Crom również istniał,

ale dlaczego miałbym zmieniać nazwę z tego

powodu? Dzisiaj możesz z łatwością sprawdzić

Metal Archives, ale prawie wszystkie naprawdę

fajne nazwy są zajęte.

96

starszej siostry. Wraz z niepopularnym czarnym

albumem Metalliki i "Revenge" zespołu

Kiss wszystko potoczyło się bardzo szybko i

wkrótce w moim życiu nie było nic ważniejszego

niż heavy metal.

Czyli nie miałeś okazji poznać go jeszcze w

latach 80., byłeś jednak na to jeszcze za młody

i usłyszałeś po raz pierwszy Iron Maiden,

Judas Priest, Bathory czy Manowar już w

późniejszym okresie, kiedy byłeś nastolatkiem?

Niestety, tak naprawdę byłem na to jeszcze

trochę za młody. Dla mnie wszystko zaczęło

CROM

Foto: Crom

jednak kiedyś mieliśmy znacznie więcej czasu,

bo nie było internetu, mediów społecznościowych,

etc.? (śmiech)

Droga od miłośnika heavy metalu do gitarzysty

była naprawdę niezbyt długa. Zacząłem od

gitary akustycznej w wieku 12 lub 13 lat, a następnie

w wieku 15 lat przerzuciłem się na elektryczną.

W wieku 18 lat zacząłem również

grać na basie i nauczyłem się podstaw gry na

perkusji oraz keyboardzie, chociaż zdecydowanie

nie nazwałbym siebie perkusistą czy klawiszowcem!

Oczywiście kiedyś mieliśmy mniej

rozpraszaczy i spędzałem dużo czasu z moimi

gitarami. Muzyka po prostu była i jest moją

Jesteś zwolennikiem wyłącznie tego, co napisał

Howard, czy też sięgasz również po

książki autorstwa jego naśladowców?

Wolę pozostać przy oryginale! Przy większości

naśladowców czułem zawód, dlatego w pewnym

momencie zrezygnowałem z tego, by

zainteresować się innymi autorami z tego gatunku.

Z perspektywy lat wygląda to tak, że zaczynałeś

dość skromnie, jako projekt. Jednak od

początku stawiałeś na profesjonalizm, zapraszając

do udziału w nagrywaniu kolejnych

albumów Serapha - automat perkusyjny i metal

to nie jest dobre połączenie?

Oczywiście zawsze starałem się, aby Crom był

jak najbardziej profesjonalny. Ale nigdy nie

wchodziło dla mnie w grę nagrywanie albumu

za pomocą komputera perkusyjnego. A ponieważ

Seraph i ja dobrze się dogadywaliśmy, nagrywał

dla mnie albumy Crom. W tym czasie

był już w Rotterdamie i studiował grę na perkusji.

Rezultaty tego były dobre. Ale nigdy nie


mogłem z nim pracować nad pisaniem muzyki,

ponieważ był zbyt daleko oraz zbyt zajęty.

Więc teraz jestem jeszcze bardziej szczęśliwy,

że znalazłem Toma, który prezentuje podobny

poziom na perkusji i który jest również

dostępny na etapie pisania utworów. A tak

przy okazji, dla mnie jest tylko jeden zespół, w

którym użycie komputera perkusyjnego było

naprawdę fajne i był to Samael! To co zrobili

na "Passage" było naprawdę fenomenalne!

Teraz mało kto czeka ponad 10 lat na wydanie

debiutanckiego albumu, wszystko musi

być natychmiast, jak najszybciej, ale nic nie

dzieje się bez przyczyny: zbierałeś doświadczenie,

uczyłeś się i w swoim czasie wypuszczałeś

kolejne płyty?

Oczywiście nie można zapominać, że byłem

zupełnie sam i nie mogłem zebrać wokół siebie

żadnych muzyków. Chciałem wydać "Vengeance"

trochę wcześniej, ale musiałem napisać

sam wszystkie kawałki, nagrać wszystko sam

(oczywiście poza perkusją), sfinansować

wszystko sam i nie miałem wtedy żadnej wytwórni.

Ale z perspektywy czasu to chyba dobrze,

że to wszystko tak się przeciągnęło.

Crom jako zespół i album "Vengeance" mogły

dzięki temu rozwinąć się i znaleźć swój własny

styl. To właściwie wyszło Cromowi na dobre!

I to jest również coś, czego brakuje mi w wielu

dzisiejszych zespołach, własnej tożsamości!

Może to jest rzeczywiście problem w dzisiejszych

czasach, że zespoły zaczynają zbyt

wcześnie z wydawnictwami i zbyt mało pracują

nad swoją muzyką. Często mam wrażenie,

że media społecznościowe i wizerunek są

dziś wszystkim, a muzyka jest często tylko efektem

ubocznym.

Po premierze "When Northmen Die" wszystko

zaczęło się układać, bowiem udało ci się

stworzyć pierwszy regularny skład w historii

Crom. Nie trwało to jednak długo, bo wiosną

2020 roku zaatakował koronawirus. Plusem

było to, że miałeś więcej czasu na komponowanie

i dopracowanie materiału na "The

Era Of Darkness"?

Dokładnie tak było! Dopiero co odnaleźliśmy

się jako zespół, graliśmy razem i świętowaliśmy

pierwsze sukcesy, gdy nagle Covid znów

wszystko zwolnił. W tym samym czasie było

wystarczająco dużo czasu na pisanie utworów.

Mogłem pisać swoje kompozycje w spokoju w

domu i byłem naturalnie mniej rozproszony.

Okoliczności związane z Covidem nie pozwalały

na początku na próby, ale kiedy wszystkie

kawałki były już gotowe, Tom i ja mogliśmy

się ponownie spotkać, aby nadać utworom

ostateczny szlif. To była największa różnica w

stosunku do poprzednich albumów. Próby z

Tomem były wiele warte, a także nadały albumowi

pewną jakość.

To dość złowieszczy tytuł, bowiem mimo

twych głównych fascynacji literackich można

go odczytywać również w kontekście tego, co

obecnie dzieje się ze światem?

Nigdy nie myślałem o tym aspekcie przed

ukazaniem się płyty, ale jestem o to pytany w

prawie każdym wywiadzie. Właściwie tytuł

odnosi się tylko do niektórych spójnych tekstów

z tego albumu. Piękny, niegdyś wspaniały

świat, który został opanowany przez mrok i

który jest odzyskiwany po erze ciemności. Ale

oczywiście można też zapytać, czy obecnie

również znajdujemy się w takiej erze ciemności.

Wojny, zanieczyszczenie środowiska, nienawiść

wśród ludzi, brak perspektyw, coraz

więcej biednych i bogatych... Brzmi to naprawdę

jak era ciemności...

Dobrze domyślam się, że to przede wszystkim

bez dokonań Quorthona z najbardziej

epickiego okresu Bathory nie byłoby cię akurat

w tym miejscu i z takim dorobkiem, a

nagranie choćby "Man Of Iron" miało być

swego rodzaju hołdem dla tego genialnego,

przedwcześnie zmarłego artysty?

Oczywiście Crom nie istniałby bez Quorthona,

to nie ulega żadnej wątpliwości! Szczególnie

"Hammerheart" i "Blood on Ice"

wpłynęły na mnie i były powodem założenia

zespołu. "Man of Iron" był w tamtym czasie

jednym z moich ulubionych utworów i również

najłatwiejszy do zrealizowania dla mnie

jako solowego artysty. Ale właściwie nie lubię

tak bardzo porównań z Bathory. Nigdy tak

naprawdę nie udało mi się zabrzmieć jak on.

Crom jest pod silnym wpływem Bathory i

prawdopodobnie piszę bardzo epicką muzykę,

ale nadal jest ona bardzo różna od Bathory.

Przynajmniej ja sam tak to widzę. Crom to raczej

epicki heavy metal, który, jeśli w ogóle,

Foto: Crom

idzie najbardziej w kierunku "Blood on Ice".

Ale więcej na pewno nie. Są inne zespoły, które

rzeczywiście brzmią bardziej jak Bathory

niż Crom.

Podszedłeś tu do zagadnienia dość przewrotnie,

bo nie wybrałeś jakiegoś klasyka z

"Hammerheart" czy "Twilight Of The

Gods", ale przerobiłeś numer, który co prawda

powstał jeszcze w latach 80., ale Quorthon

ukończył go dopiero po kilku latach - nie

lubisz zbyt oczywistych rozwiązań?

Jak już wspomniałem, wybór nagrania "Man of

Iron" wynikał też trochę z tego, że samemu

było mi łatwiej wykonać właśnie ten utwór.

Ale tak naprawdę rzadko wybierałem łatwą

drogę, zwłaszcza przy wyborze coverów, zawsze

wybierałem kontrowersyjne sposoby.

Ballada A-Ha, kawałki Kiss z ich najbardziej

znienawidzonego albumu w historii, wersja

blackmetalowego utworu "Old Man's Child" z

czystym wokalem... Czy to nie są klasyczne

covery? Tak, może faktycznie jest tak jak mówisz!

Potwierdza to również cover z najnowszej

płyty, bo to metalowa wersja "Higher

Ground" Rasmussena, chyba nieprzypadkowo

drugi po utworze tytułowym utwór promujący

ten album?

Oczywiście byłem już świadomy, że przy "The

Last Unicorn" i zwłaszcza "Higher Ground"

wielu będzie się denerwować, że jak tak można

tak popowe piosenki naginać do metalu. Ale

mnie osobiście nie obchodzi czy utwór jest popowy,

był reprezentowany na Eurowizji czy

został wykorzystany w filmie. Tylko jakość

utworu musi mi pasować. Kto właściwie potrzebuje

w dzisiejszych czasach kolejnej wersji

kompozycji Iron Maiden czy Judas Priest?

Nagrałem również kilka coverów jako demo,

co zdenerwuje wielu ludzi. Ale mnie to naprawdę

nie obchodzi. I właśnie dlatego wybraliśmy

"Higher Ground" jako drugiego singla. Ponieważ

ten kawałek jest po prostu mocny i mega

epicki. I nie obchodzi nas, czy ludzie będą

się tym denerwować...

Od Eurowizji do epickiego metalu - styl nie

jest więc tak naprawę ważny, istotne jest to,

czy dany utwór jest po prostu dobry i co

można z nim zrobić?

Dokładnie tak to widzę! Dobre kawałki charakteryzują

się dobrym poziomem, a nie gatunkiem.

A jeśli znajdziesz dobre utwory w innych

gatunkach, dlaczego nie odcisnąć na nich

swojego piętna i nie uczynić ich swoimi? Często

metalowcy mają zbyt ograniczony umysł i

nie są wystarczająco otwarci.

Z V. Santurą znasz się od wielu lat; często

wspierał Crom jako sesyjny gitarzysta i miał

udział w produkcji waszych kolejnych materiałów

- można określić go mianem może nie

oficjalnego, ale jednak ważnego członka zespołu?

Nie, na pewno tak bym tego nie określił.

Znam V. Santurę od wielu lat i on oczywiście

też był w jakiś sposób formatywny dla brzmienia

Cromu przy nagraniach. Ale zagrał tylko

kilka solówek na pierwszych dwóch albumach.

Nie był producentem, nigdy nie był

członkiem zespołu, ani nie grał z nami na żywo.

Nie chcę umniejszać jego zasług, ale nie

można go nazywać piątym Beatlesem.

CROM 97


(śmiech)

Praca nad materiałem, jego nagrywanie, etc.

to jeden aspekt funkcjonowania zespołu, ale

ten drugi, kiedy stoisz z chłopakami na scenie

i widzisz jak ludzie reagują na twoją muzykę,

jak śpiewają słowa poszczególnych utworów

- bezcenne doświadczenie, nie do opisania?

Oczywiście jest to zaaprobowanie twoich wysiłków

przez fanów. Nie ma nic bardziej niesamowitego

niż ludzie patrzący ci w oczy,

śpiewający razem z tobą twoje teksty i cieszący

się twoją muzyką. To uczucie nie do opisania!

Zawsze lubię też czas po koncertach. Rozmowy

z fanami, robienie zdjęć, dawanie autografów,

picie piwa... Po prostu piękne! A przez

to, że nie gramy na żywo jakoś szczególnie

dużo, to również pozostaje dla nas czymś wyjątkowym.

Byłoby szkoda, gdyby takie rzeczy

stały się rutyną.

Jakoś zupełnie bez echa przeszedł fakt, że

Crom jest obecny na metalowej scenie już od

25 lat. To chyba wiele dla ciebie znaczy, że

przy takiej ilości metalowych zespołów nie

tylko zdołałeś przetrwać, ale też nieustępliwie

przesz do przodu. Wyznaczyłeś więc już

sobie pewnie kolejny cel, chociaż przebicie

"The Era Of Darkness" nie będzie łatwe, ale

wyzwania mobilizują?

Oczywiście, gdyby Crom był prawdziwym zespołem

w trakcie wydawania "Vengeance" z

pewnością bylibyśmy dziś na zupełnie innym

poziomie, ale po prostu wcześniej nie znalazłem

do tego odpowiednich ludzi. I to jest coś,

co jest dla mnie bardzo ważne. Nigdy nie

chciałem po prostu grać z dobrymi muzykami,

chciałem być z przyjaciółmi i dobrze się bawić.

25 lat to długi czas i oczywiście nie zawsze

było łatwo pływać w płytkiej wodzie. Szczególnie,

gdy widzisz, co osiągnęli twoi kumple z

Dark Fortress. Ale tym bardziej jestem szczęśliwy,

że teraz zyskujemy większe uznanie i

jesteśmy bardziej w centrum uwagi. Pracuję

już nad nowym albumem i na pewno nie spocznę

na "The Era of Darkness". Chociaż mam

już świadomość, że kolejny album nie będzie

łatwy do wymyślenia. Poprzeczka jest dość

wysoko, ale można to potraktować jako zachętę.

Dopóki będę mógł myśleć o dobrych

rzeczach, dopóty będę się starał. A jeśli w pewnym

momencie nie będę mógł myśleć o niczym

innym, to zakopię Croma i z dumą spojrzę

na swoje dzieło.

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

HMP: Witaj Chris, jak tam dzionek?

Chris Logue: Witaj! A powiem Ci, że całkiem

miło. Mimo że zdarzyła się jedna niezbyt fajna

sytuacja. Otóż byłem umówiony na wywiad na

godzinę 1:30 w nocy. Dziennikarz ten był z

zupełnie innej strefy czasowej. Dziesięć minut

przed planowaną rozmową dostałem informację,

że gość musi odwołać wywiad. Przyznam,

że trochę mnie to wkurzyło.

No cóż, takie sytuacje się w tej branży zdarzają.

Owszem, ale jest to bardzo frustrujące.

Zwłaszcza że specjalnie musiałem na ten wywiad

się obudzić. Teraz to ja sprawdzę, kiedy

u niego będzie 1:30 w nocy i zaproponuję tylko

i wyłącznie tę jedną godzinę (śmiech).

Zapewne będzie skakał z radości. Pomówmy

jednak o Savage Grace, bo jest o czym. Masz

zupełnie nowych kumpli w składzie.

Dokładnie! Pozwól, że chętnie opowiem Ci

wszystko o nowym albumie "Sign of the

Cross". Sam fakt, że on powstał, można uznać

za cud. Ale po kolei. W 2019 skończyłem pisać

swoją książkę, a cały proces jej tworzenia

zajął mi siedem długich lat. Rok później skupiłem

się na jej promocji oraz sprzedaży. Wówczas

mój agent zasugerował mi, że dobrym

krokiem będzie wydanie całkiem nowego albumu.

Byłem do tego pomysłu dość sceptycznie

nastawiony. By go zrealizować, potrzebowałem

naprawdę dobrego wokalisty. Wtedy mój

niezawodny menadżer stwierdził, że ma odpowiedniego

kandydata. Była tu mowa oczywiście

o Gabrielu Colon. Gdy tylko go usłyszałem,

od razu stwierdziłem, że muszę go mieć w

szeregach Savage Grace. Niestety, okazało

się, że w tamtym okresie miał on dość napięty

grafik. Stwierdziłem jednak, że mimo wszystko

warto na niego poczekać, więc przesunąłem

całe przedsięwzięcie w czasie. Spotkaliśmy

się ponownie w roku 2022. Wówczas był

już wolny. Wokalistę zatem już miałem. Potrzebowałem

drugiej gitary. Pogadałem zatem

z Kiko Shredem. Zgodził się i razem zaczęliśmy

prace nad nowymi numerami. Im dłużej

z nim pracowałem, tym coraz bardziej dostrzegałem,

że to prawdziwy wirtuoz. Ktoś, kto może

się równać z Ritchiem Blackmore'em czy

Yngwie Malmsteenem. To jest typowy solówkarz,

który nie bardzo mógł rozwinąć swe

skrzydła w takim zespole, jak Savage Grace.

Nasza muzyka jest znacznie bardziej toporna.

Sam mu powiedziałem, iż doskonale zdaję sobie

sprawę, że on tu nie pasuje. Rozstaliśmy

się w zgodzie. Następnie do kapeli dołączył

bębniarz Marcus Dotta. On zaś nam polecił

basistę Fabio Carito. Tak w skrócie przedstawia

się historia nowego składu.

Nie kontaktowałeś się w tej sprawie z

członkami starego składu Savage Grace?

Być może któryś by się zgodził ponownie

dołączyć do ekipy.

Ci, którzy jeszcze żyją, są na to za starzy (młodzieniec

się odezwał - przyp. red). Wielu z

nich po rozpadzie Savage Grace nie miało żadnego

kontaktu z profesjonalnym muzykowaniem.

Ciężko mi sobie wyobrazić sytuację, że

mógłbym cokolwiek stworzyć z którymkolwiek

z nich.

Poruszyliśmy temat nowego wokalisty. Był

w przeszłości pewien okres, że to ty pełniłeś

tę funkcję.

Tak, dokładnie. To było na albumie "After the

fall From Grace". Jednak już wtedy twierdziłem,

że nie jest to rola dla mnie. Początkowo

na tym albumie miał śpiewać Mike Smith, ale

to był pijak i obibok, więc dalsza współpraca z

nim legła w gruzach. Nie znaleźliśmy nikogo

odpowiedniego na jego miejsce, zatem ja wziąłem

się za wokale. To była jednak bardziej konieczność,

niż moja chęć.

Kurcze, od wydania dwóch pierwszych albumów

Savage Grace minęło prawie czterdzieści

lat…

O tak! Te albumy to już klasyka. Kocham je

oba, chociaż trochę się od siebie różnią. Nie

osiągnęliśmy co prawda komercyjnego sukcesu

jak wiele innych zespołów zaczynających w

tamtym okresie, niemniej jednak nasze wczesne

albumy zostały pozytywnie przyjęte

przez krytyków i fanów.

Savage Grace zakończył działalność w 1992

roku. Wyobrażasz sobie czasem, jakby się to

mogło potoczyć, gdyby do tego nie doszło i

cały czas kontynuowalibyście działalność?

Nie. Chętnie powiem Ci dlaczego. W 1992

roku byliśmy wykończeni fizycznie i psychicznie.

Mieszkaliśmy wówczas w Nowym Jorku

i niezbyt umieliśmy się tam odnaleźć. Poza

tym 1992 był początkiem ciężkich czasów dla

metalu. Dostali wówczas po dupie wszyscy.

Nawet czołowe bandy pokroju Judas Priest.

Mogliśmy zapomnieć o dobrych kontraktach

płytowych i trasach z prawdziwego zdarzenia.

Zaczął wchodzić grunge, cała uwaga mediów

skupiła się tym samym wokół sceny w Seatle.

Nie wyobrażam sobie funkcjonowania w takich

warunkach.

Pomówmy o nowym albumie "Sign of the

Cross". Czym zgodnie z Twoim założeniem

miał on być?

Chcieliśmy nagrać album, który brzmiałby niczym

produkcja z roku 1978. Moim zdaniem

to był naprawdę wspaniały rok dla muzyki.

Uznałem, że fajnie byłoby przywrócić ducha

tamtych czasów. Miałem też wizję nawiązania

do trzech kultowych albumów Judas Priest.

Mianowicie "Sin After Sin", "Stained Class" i

"Killing Machine". Na "Sign of the Cross"

zawarliśmy wszystkie charakterystyczne elementy

wspomnianych dzieł. Usłyszysz też to,

co nagrał Saxon na "Wheels of Steel" czy

"Strong Arm of the Law". Nawet jest tam coś

z klimatu Motorhead.

Mój ulubiony numer z "Sign of the Cross" to

"Rendezvous"…

Pozwól, że Ci coś powiem. Z natury jestem

bardzo wnikliwy. Mój brat, z którego opinią

bardzo się liczę, też najbardziej docenił ten

numer. Od siebie mogę dodać, że to naprawdę

98

CROM


Kobietom się nie odmawia

Ten Chris Logue to niezły gagatek. Wsławił się kilkoma pozamuzycznymi

ekscesami, które reputacji mu nie podnoszą. W naszej rozmowie skupiliśmy się

głównie na tematyce nowego albumu Savage Grace zatytułowanego "Sign of the

Cross". Siłą rzeczy jednak pojawił się wątek przygód, które Chrisowi przydarzyły

się podczas trasy. Życie rockendrolowca bywa wesołe...

mocny i chwytliwy numer, mający w sobie

naprawdę ogromny ładunek emocjonalny.

Zaintrygował mnie też bonus w postaci

utworu "Helsinki Nights". Co takiego niezwykłego

jest Twoim zdaniem w tym mieście?

Opowiem Ci dokładnie, co było inspiracją do

tego kawałka. W roku 2010 grałem trasę po

Europie. Po koncercie w Paryżu mieliśmy tydzień

wolnego. Następny koncert miał być

właśnie w Helsinkach. Postanowiłem spędzić

ten czas w stolicy Francji, podczas gdy reszta

zespołu stwierdziła, że będzie stacjonować we

Frakfurcie. Pojechałem do Helsinek dzień

przed planowanym koncertem. Będąc na tamtejszym

lotnisku, zdziwiłem się, gdy nikt nie

przyjechał mnie odebrać. Na własną rękę udałem

się do hotelu, który miałem zabookowany.

Co się okazało? Otóż w tym czasie z

powodu smogu wszystkie loty do Helsinek były

wstrzymane. Ten samolot, który przyleciałem,

był ostatnim, który dopuszczono do lotu.

To był naprawdę przeogromny fart. Pechem

natomiast mogę nazwać fakt, że reszta zespołu

nie dotarła. Poszedłem do klubu razem z promotorem,

gdzie fani czekali już na koncert.

Pomysł był taki, żebym wyszedł na scenę i

wyjaśnił wszystkim, co zaszło. Tak też uczyniłem.

To był pierwszy raz w historii Savage

Grace, kiedy naprawdę musiałem odwołać

show. Wziąłem jednak ze sobą kilka koszulek,

które miały być sprzedawane na stoisku z merchem.

Ustawiłem takie prowizoryczne stoisko

i zacząłem te t-shirty sprzedawać. Przechodząc

jednak do rzeczy, w koncercie tym uczestniczyła

spora grupa ładnych młodych dziewczyn.

Mam tu na myśli takie w wieku 18-20

lat. Każdej zadałem pytanie, czy ma chłopaka.

Większość odpowiadała twierdząco (jakoś średnio

wierzę, żeby akurat jemu to przeszkadzało

- przyp. red.). Trafiłem jednak na taką, która

twierdziła, że aktualnie z nikim nie jest.

Dałem jej namiary na mój profil na MySpace

(młodsi czytelnicy mogą tego nie wiedzieć, ale

był to najpopularniejszy portal społecznościowy

przed erą Facebooka - przyp. red.) i oznajmiłem,

że jeżeli tylko ma ochotę, może się

śmiało ze mną kontaktować. Po tym wszystkim

razem z promotorem poszliśmy na kilka

głębszych do baru. Było tam mnóstwo ludzi,

między innymi jedna naprawdę piękna dziewczyna.

Sama do mnie podeszła i powiedziała

"Jestem Twoją wielką fanką" Pytam się jej "Serio?

Wiesz, kim jestem?", a ona "Jasne! Chris Angel!

Oglądałam masę Twoich programów!".

Serio? (śmiech)

Dokładnie! (śmiech) Trochę pogadaliśmy, w

końcu ona powiedziała "Chodźmy do pokoju i

mnie ostro przeleć!" Cóż, kobietom się nie odmawia

(śmiech). Co było dalej, pewnie się domyślasz.

Następnego dnia skontaktowała się

ze mną dziewczyna, której dałem swój My

Space na koncercie. Również skorzystałem z

okazji. Kiedy po wszystkim doszedłem do siebie,

nagle do mnie dotarło, że za parę dni gramy

przecież na Keep It True. Kurcze, jak się

mam tam dostać, gdy samoloty są odwołane…

Musiałem zapierniczać do Szwecji pociągiem,

a potem statkiem do Niemiec. Ale się udało.

Większość Finek to blondynki. Nie mów tylko,

że ta przygoda zainspirowała Cię do wykorzystania

na okładce albumu wizerunku

Foto: Arianna La Rocca

dziewczyny o tym kolorze włosów (śmiech).

Nie (śmiech). Dziewczyna na okładce "Sign of

the Cross" symbolizuje kilka różnych kwestii.

Jeżeli przyjrzysz się tej grafice uważniej, dostrzeżesz

tam nawiązanie do drugiego oblężenia

Jerozolimy. Gdybyś zdecydował się kupić

tę płytę w formacie CD, to zobaczysz, że z

tyłu znajduje się inna ważna dla kontekstu

grafika, która łączy ze sobą obrazek z okładki,

oraz nawiązuje tematycznie do wszystkich

numerów, które znalazły się na płycie. Na razie

jednak nie chcę zdradzać szczegółów, gdyż

póki album nie wyjdzie, nikt nie będzie za bardzo

wiedział, o czym mówię.

miałem przyjemność pracować już w roku

1983. Dość długo jednak się do tego nie mógł

zabrać. Pierwszy miks wysłał mi jakoś dopiero

po trzech tygodniach. W dodatku efekt jego

pracy do mnie kompletnie nie przemawiał.

Ktoś mi polecił jednego producenta z Brazylii.

Wysłałem mu zatem jeden numer do zmiksowania

na próbę. Muszę przyznać, że odwalił

kawał dobrej roboty. Był to jednak człowiek, z

którym przez jego charakter bardzo trudno

było się dogadać. Zatem jemu również podziękowałem

za współpracę. Szukałem nowego

producenta wszystkimi kanałami, jakie są tylko

możliwe. Nasz basista Fabio zasugerował

mi, że moglibyśmy się zwrócić do Rolanda

Grapowa z Helloween. Tak też zrobiłem.

Okazało się, że w tamtym momencie nie był

zbyt zajęty i chętnie podjął z nami współpracę.

Na początku zaproponowałem, żeby zrobił

miks jednego numeru. Jeśli mi się spodoba,

zlecę mu pracę nad całym albumem. Wybrałem

dla niego moim zdaniem najtrudniejszy

utwór do zmiksowania, czyli "Rendezvous". Na

efekt czekałem raptem cztery dni. Efekt mnie

powalił. To było dokładnie to, czego szukałem.

Nowy album wiąże się pewnie z napiętym

grafikiem koncertowym.

Chciałbym zacząć trasę od Meksyku i Ameryki

Południowej. Nie mam jeszcze konkretnych

planów, na razie wszystko jest w fazie

dogadywania. W tym biznesie wiele kwestii

zależy od sukcesu płyty. Jeżeli album będzie

sprzedawał się słabo, wielu promotorów pewnie

nie będzie zainteresowanych naszymi

występami. Jeżeli zaś "Sign of the Cross" odniesie

sukces, otworzy nam tym samym drzwi

do odwiedzenia nowych miejsc.

Bartek Kuczak

Zdecydowaliście się na miks i mastering w

studiu Rolanda Grapowa na Słowacji. Jak

doszło do tej współpracy?

Przyznam Ci się, że pierwotnie chciałem, by

masteringiem zajął się Bill Metoyer, z którym

SAVAGE GRACE 99


HMP: Na wstępie muszę powiedzieć, że bardzo

się cieszę na tę rozmowę, szczególnie że

daliście trochę powodów do zwątpienia o

przyszłość Witch Blade. Po wydaniu debiutu

milczeliście aż 7 lat! Skąd tak duża przerwa?

Witchlover: Cześć! Również bardzo mi miło z

Tobą rozmawiać. W pewnym sensie może faktycznie

milczeliśmy, ale tak naprawdę zagraliśmy

kilka koncertów tu i tam, a większość m-

ateriału na "Mansken" została napisana w latach

2017-2019. Było więc trochę aktywności,

ale głównie dla naszych własnych potrzeb.

Sprawy toczą się powoli

Patrząc na dorobek płytowy Szwedów z Witch Blade, trudno uwierzyć że

są na scenie już od ponad 10 lat! Panowie nie spieszą się z wydawaniem kolejnych

nagrań, ale ostatni materiał pt. "Mansken" potwierdza, że warto uzbroić się w cierpliwość

i na spokojnie obserwować ich karierę. Jak wnioskuję z rozmowy, którą

przeprowadziłem z gitarzystą Witchloverem, nie ma się co prawda nastawiać na

sukcesy komercyjne, bo w Witch Blade chodzi przede wszystkim o dobrą zabawę

i tworzenie w swoim, spokojnym tempie, a nie o wymierne sukcesy. Ale myślę że

to nie szkodzi, bo owocem jest granie tyleż ortodoksyjne, co i oryginalne - a przy

tym bardzo zapamiętywalne i dobre jakościowo! Trudno się dziwić - ci goście to

prawdziwi pasjonaci oldschool'owego heavy, a zarazem zdolni muzycy o szerokich

inspiracjach. Przekonajcie się sami - zachęcam do lektury wywiadu, najlepiej okraszonej

dźwiękami ich ostatniego wydawnictwa.

czasu i energii, aby w końcu wrócić do studia,

zrobić próby i nagrać "Mansken". Dokończyliśmy

kilka ostatnich utworów i nagraliśmy

wszystko na przełomie zimy i wiosny 2021 roku.

Ponowne zebranie materiału i dodanie do

niego nowych pomysłów było ekscytujące i jestem

zadowolony z tego, jak to wyszło.

Od czasu debiutu zaszła pewna zmiana w

Waszym składzie i myślę sobie, że to chyba

czynnik który nie mógł nie wpłynąć na nowy

materiał. Wiem, że nagraliście album we

członkami a Witchburnerem. Pozostajemy w

kontakcie i spotykamy się na koncertach itp.

Chciałbym powiedzieć, że skład z ery "Oskuldernas

Eld" (nasz pierwszy album) i na krótko

przed dołączeniem Witchdoctora, stał się już

"zespołem", a nie tylko projektem. Ale jeśli

spojrzymy na ponad 10-letnią historię Witch

Blade, ja i Witchhunter prawie zawsze postrzegaliśmy

to jako projekt jego i mój. Wszyscy,

którzy byli zaangażowani przez te lata są

naszymi przyjaciółmi i postrzegamy to bardziej

jako kolektyw muzyków. Kto wie, kto

zagra na kolejnym albumie? Powiedziałbym,

że tworzenie jako trio miało niewielki wpływ

na płytę. Wyjammowaliśmy większość numerów

jeszcze w czasach, kiedy Witchburner był

w zespole i kiedy zaczęliśmy ponownie próbować,

już z Witchdoctorem na perkusji, prawie

wszystkie partie gitar były napisane. Zasadniczo

więc album nie jest typową "trzyosobową"

płytą. Ale w pewnym sensie fajnie było

znów grać jako trio, ponieważ był to powrót

do czasów, kiedy zrobiliśmy nasze demo-tape i

7-calówkę "Fjärrans Krig" z Witchburnerem.

Podsumujmy więc - jak przedstawia się obecny

skład Witch Blade? I jak ma się on do grania

na żywo?

Na "Mansken" gram na gitarze, Witchdoctor

na gitarze i perkusji, a Witchhunter na basie

i robi główne wokale. Gościnny udział w nagraniach

wziął też nasz wieloletni wróg i demon

Hellblastered, który wydaje się pojawiać

za każdym razem, gdy wchodzimy do studia.

Musieliśmy pozwolić mu zagrać kilka partii

gitar prowadzących. Nie graliśmy jeszcze żadnych

koncertów z nowym albumem, więc

kiedy to się stanie, będzie to skład na żywo z

dwiema gitarami, basem, perkusją i wokalami.

W tym momencie mamy kilka bliskich nam

osób, które możemy wykorzystać do złożenia

zespołu na żywo.

Kiedy ja i Witchhunter zakładaliśmy Witch

Blade, był to dla nas rodzaj zabawy i nigdy nie

miał to być prawdziwy zespół. Ale wkrótce po

tym, jak nagraliśmy i wydaliśmy nasze pierwsze

demo w 2013 roku, zdaliśmy sobie sprawę

że to dawało nam zbyt dużo frajdy, żeby

nie przekształcić się w tradycyjny band. Jednak

dopiero w 2015 roku, po wydaniu naszego

debiutanckiego albumu, zagraliśmy nasz

pierwszy koncert. Więc w zasadzie te 7 lat milczenia

nie jest dla nas niczym szczególnym.

Obecni członkowie i muzycy koncertowi są zaangażowani

w inne zespoły, do tego mieszkamy

w różnych miastach itp. Tak więc sprawy

toczą się powoli, jak to zawsze bywało w

Witch Blade. W 2021 roku mieliśmy trochę

Foto: Witch Blade

trzech, a za bębnami zasiadł Witchdoctor.

Więc po pierwsze - czy zechcesz opowiedzieć

parę słów o odejściu kolegi Witchburner'a?

Po wtóre - jak oceniasz pracę jako trio? Coś

się zmieniło w Waszym podejściu, sposobie

komponowania i nagrywania?

Powiedziałbym, że wokół decyzji o podążaniu

dalej bez Witchburnera były różne osobiste

aspekty. W momencie podjęcia tej decyzji zespół

był nieaktywny od mniej więcej roku i

wszyscy przenieśliśmy się z naszych rodzinnych

okolic do osobnych miast. Ja i Witchhunter

postanowiliśmy iść dalej, tak jak wtedy,

gdy się to kiedyś zaczynało, a Witchdoctor

zgodził się być częścią następnego albumu.

Nie ma żadnej urazy między obecnymi

Względem debiutu zaszła może nie rewolucyjna,

ale dość wyraźna zmiana stylistyczna.

"Oskuldernas Eld" był wyraźniej osadzony w

klimacie lat 80., i wskazywał na wyraźniejsze

inspiracje NWOBHM, a nawet speed metalem

(np. "Djävulens Svärd" brzmiało mi

wręcz, jak ukłon w stronę "Show No Mercy").

"Mansken" to nowa twarz Witch Blade

czy naturalny krok ewolucyjny?

Myślę, że trochę jedno i drugie. Jak powiedziałem,

większość materiału została napisana dawno

temu, a zanim Witchdoctor dołączył do

zespołu na stałe, napisałem całą muzykę. Na

początku bardzo chcieliśmy, żeby to było niechlujne

i "dziecinne" - chcieliśmy, żeby to brzmiało

tak, jakby jacyś punkowi nastolatkowie

postanowili zacząć grać heavy metal - w zasadzie

to właśnie tak było (śmiech). Ale kiedy do

składu dołączył Witchdoctor (nawiasem mówiąc,

jeden z najlepszych gitarzystów w Szwecji),

riffy i gitary prowadzące uległy poprawie i

nabrały klimatu wczesnego heavy metalu lat

70. Zainspirowało mnie to i mój nowy materiał

również poszedł w tym kierunku. Oprócz

tego należy również wspomnieć, że dorastamy

(śmiech). Myślę więc, że był to naturalny proces,

ale także świadomy wybór, aby zrobić coś

innego, z zachowaniem surowego i nieoszlifowanego

feelingu. Zwłaszcza gdy w 2021 roku

ponownie odgrzebaliśmy piosenki, miło i fajnie

było mieć inne podejście do procesu twórczego

i spróbować zrobić coś, czego wcześniej

nie robiliśmy.

100

WITCH BLADE


Muszę przyznać że Witch Blade ma swój

bardzo unikalny styl, ale tak jak wspomniałem

nie sposób przeoczyć wielu klasycznych

inspiracji z których czerpiecie. Zanim rozwiniemy

ten temat, chciałbym żebyś spróbował

wybrać jednego artystę albo nurt, bez

którego nie sposób wyobrazić sobie Waszej

muzyki.

Cieszę się, że to mówisz, dzięki! Najpierw muszę

powiedzieć, że każdy z nas (ze składu

"Mansken") prawdopodobnie odpowiedziałby

na to pytanie inaczej. Jeśli chodzi o mnie, powiedziałbym,

że jedynym zespołem, który

miał największe znaczenie dla istnienia Witch

Blade, byłby prawdopodobnie Iron Maiden.

Nie bezpośrednio, ale bardziej pośrednio. Ja i

Witchhunter jesteśmy przyjaciółmi z dzieciństwa,

a nasze zainteresowanie cięższą muzyką

zaczęło się od odkrycia właśnie tego zespołu.

Kupiliśmy płyty Iron Maiden w lokalnym

sklepie spożywczym i słuchaliśmy ich w kółko.

Te albumy były początkiem naszej heavy metalowej

przygody. Kiedy zdecydowaliśmy się

rozpocząć pracę z Witch Blade, widzieliśmy

to jako zabawny sposób na oddanie hołdu naszym

starym herosom.

"Mansken", mimo spójności brzmieniowej, to

bardzo zróżnicowany materiał. Od pierwszych

dźwięków pomyślałem "ci goście

muszą kochać lata 70.!", by chwilę później

usłyszeć riffy i klimat rodem z Mercyful Fate

(np. w utworze tytułowym) albo z Heavy

Load ("Häxjägarna"). Chciałbym więc poszerzyć

poprzednie pytanie - czego słuchaliście

najwięcej w czasie powstawania albumu?

(śmiech) Za tę część dotyczącą lat 70. powinniśmy

głównie "obwiniać" Witchdoctora.

Przynajmniej to on popchnął zespół w tym

kierunku. Powiedziałbym, że na to pytanie

można odpowiedzieć z pewnym odniesieniem

do tego o nasz rozwój, który zaszedł od pierwszego

albumu do "Mansken". Wydając starsze

rzeczy, skupialiśmy się na robieniu muzyki

w stylu NWOBHM. Nie myśleliśmy zbyt

wiele o naszej szerokiej miłości do muzyki i o

innych wpływach. Kiedy Witchdoctor pokazał

nam swoje pierwsze riffy, które później stały

się niektórymi utworami na "Mansken", w

zasadzie otworzyło to drzwi, których wcześniej

nie mieliśmy zamiaru otwierać. Z biegiem

lat zdaliśmy sobie sprawę, że ślepe skupianie

się na robieniu "typowego" NWOBHM nie jest

zbyt interesujące i rzadko wychodzi nam to na

dobre. Tak więc, kiedy zebraliśmy się w 2021

roku aby sfinalizować album, usiedliśmy i

omawialiśmy wspólnych ulubieńców w tym

czasie, to skończyło się na tym, że w kółko dyskutowaliśmy

o "Sin After Sin" i "Sad Wings

of Destiny". Więc w zasadzie z jednej strony

postanowiliśmy być bardziej otwarci na to,

czym powinien być album, a z drugiej zdecydowaliśmy,

że "Sin After Sin" będzie naszą

główną wskazówką (w temacie produkcji i

feelingu). Powiedziałbym, że na "Mansken"

słychać o wiele więcej szczerości niż na wszystkich

poprzednich wydawnictwach. Wprowadziliśmy

wpływy starego szwedzkiego prog

rocka (głównie Nationalteatern), Black Sabbath,

Mercyful Fate, itp. W każdym razie,

aby dokładniej odpowiedzieć na twoje pytanie

- w czasie, gdy większość piosenek była napisana

i kiedy weszliśmy do studia, słuchałem dużo

Mercyful Fate, Judas Priest i Iron Maiden.

I założę się, że to słychać (śmiech).

Ciśnie się na usta pytanie - czego spodziewać

się po Witch Blade w przyszłości? Macie

pomysł na to, jaką drogą będziecie chcieli

podążyć czy pozostawiacie to spontaniczności

i temu, co akurat Wam zagra w duszy?

Jak to zwykle bywa - przyszłość pokaże

(śmiech). Bardzo chciałbym kiedyś zagrać nowy

album na żywo i jestem pewien, że kiedy

nadejdzie odpowiedni czas zacznę szykować

riffy pod nowe rzeczy. Więc tak, spontaniczność

to właściwe określenie.

Chciałbym teraz pomówić trochę o Waszych

tekstach i wizerunku - wybacz, ale zacznę od

pytania którym już pewnie rzygacie (śmiech).

Jesteście chyba pierwszym, heavy metalowym

zespołem śpiewającym po szwedzku,

jaki poznałem. Skąd decyzja o pozostaniu

przy ojczystym języku w tekstach?

Nie pamiętam dokładnie, na jakiej podstawie

została podjęta taka decyzja, ale zrobiliśmy

Foto: Jonas Andersson

kilka demówek z tekstami w języku angielskim.

Powiedziałbym, że ogólny pomysł, abyśmy

śpiewali po szwedzku, wynika z naszej miłości

do heavy metalu granego w rodzimych

językach. W jakiś sposób dodaje to dodatkową

warstwę brutalności i surowości. Mniej sztampową

odpowiedzią byłoby stwierdzenie, że zawsze

byliśmy wielkimi fanami szwedzkiego

progu i wczesnego heavy metalu (Nationalteatern,

Blakulla, Rag I Ryggen, November

itd.). To, co robiły te zespoły bardzo nas zainspirowało

i Witch Blade był odpowiednim

projektem do eksploracji tych wpływów. Należy

również wspomnieć, że helvetets port był

dla nas wielką inspiracją w czasach, gdy odkrywaliśmy

te wszystkie "nowe" zespoły.

To w zasadzie dosyć zaskakujące, że wprost

ogromna scena szwedzkiego heavy metalu,

mająca przecież bardzo silne tradycje w latach

80., praktycznie w całości pozostaje wierna

angielszczyźnie.

Zgadzam się. Może każdy chciałby być kolejnym

Europe.

Motyw przewodni wiedźm w Waszych tekstach

jest wciąż żywy. Momentami odnosiłem

wrażenie, jakoby te postacie miały dla

Was pewne znaczenie symboliczne. Zwykle

idą tu ramię w ramię z rebelią, chaosem,

wojną. Można powiedzieć że oddaliście

ostrza swoich riffów pod komendę czarownic.

Dlaczego akurat im?

Powiedziałbym, że to wszystko zaczęło się jako

żart. Nazwa zespołu wzięła się od "Witch"

z Angel Witch i "Blade" z Tokyo Blade. Potem

postanowiliśmy pisać tylko(!) o czarownicach

(śmiech). Ale wydaje mi się, że przez lata

napisaliśmy kilka piosenek, w których czarownice

były symbolem różnych, "poważniejszych"

tematów. Niektóre utwory na pierwszym

albumie są "inspirowane" historycznymi

momentami, gdy różni królowie i kościół

robili ludziom straszne rzeczy. A niektóre na

"Mansken" opowiadają o niewolnictwie i buncie.

Myślę więc, że kiedy mieliśmy problem z

pisaniem o czarownicach dla "zabawy", szukaliśmy

inspiracji w innych tematach i używaliśmy

czarownic, mieczy i łańcuchów, aby opowiedzieć

historię na "ważne" tematy. Ale ogólnie

rzecz biorąc powiedziałbym, że ten motyw

nie powinien być postrzegany jako coś

zbyt poważnego.

Z drugiej strony Wasze teksty to też bardzo

ciekawe opowieści, a "wiedźmowy" wizerunek

nie jest niczym nowym w metalu, więc

nie zdziwiłoby mnie, gdybyś odpowiedział,

że nie ma tu absolutnie żadnego drugiego

dna.

Na początku był to zabawny sposób na rozpoczęcie

pisania piosenek i przez lata traktowaliśmy

go jako pokazywanie, że nie traktujemy

tego zbyt poważnie. Jest to zabawny i fajny

sposób opowiadania historii, ale tak naprawdę

nie pokładamy w nim aż tak dużego zainteresowania.

Wiele zespołów, nawet z poletka NWOT

HM, sięgając po inspiracje lat 70. często jest

stawianych na granicy pomiędzy rockiem a

metalem (weźmy choćby Lynx, White Magician

czy Night). Co do Was nie miałbym co

prawda takich wątpliwości, bo pewien metalowy

wektor jest tu ustawiony bardzo wyraźnie,

ale ciekaw jestem co do Waszego zdania

na temat: gdzie przebiega linia wg której

dany zespół jest już "heavy" albo jeszcze

"hard"?

WITCH BLADE

101


Foto: Jonas Andersson

Oj, to podchwytliwe pytanie i chyba można by

o tym dywagować bez końca. W pewien

sposób chciałbym powiedzieć, że nie przejmuję

się tym za bardzo. Ale też byłoby to trochę

kłamstwem. Czasami próbuję wytłumaczyć

mój punkt widzenia swoim niemetalowym

przyjaciołom, kiedy nie mogą zrozumieć, co

mam na myśli, kiedy mówię "to jest heavy",

opisując Gyllene Tider (szwedzki zespół

popowy, ale ich wczesne granie to w zasadzie

Judas Priest z popowymi wokalami - zabójczy

materiał!). Według mnie chodzi o riffy i nastawienie.

Najciekawsze zespoły lat 70. to te,

które plasowały się gdzieś pomiędzy różnymi

gatunkami. Łatwiej jest mówić o tym w

odniesieniu do płyt. Zasadniczo te płyty, które

są pomostem między wczesnymi nagraniami

zespołu a tymi, powiedzmy - najpopularniejszymi,

są zwykle tymi, które lubię najbardziej.

W zasadzie zanim się zorientowano, wiele

zespołów i artystów w latach 70. tak właśnie

robiło. O wiele trudniej jest klasyfikować muzykę

lat 70. niż z lat 80. itp. Eksplorowali

muzykę w inny sposób i opracowywali różne

sposoby wyrażania siebie. Nie twierdzę, że

udało nam się już coś takiego zrobić, ale jest to

coś, nad czym ostatnio zacząłem się bardziej

zastanawiać. To chyba dlatego, że wyjątkowo

nudzą mnie wszystkie te typowe dla heavy

metalu gadki, które fani zdają się tak bardzo

lubić. Tak długo, jak mogę znaleźć w muzyce

ten feeling zła i surowości, jest ona dla mnie

interesująca. To, czy jest ona klasyfikowana jako

hard czy heavy, nie ma żadnego znaczenia.

Trend na granie w stylu retro powrócił bardzo

mocno, ale mimo to niezbyt często trafia

się na zespół stricte heavy metalowy, który

prócz stylistyki grania, osiągnąłby taki poziom

oldschoolu również w brzmieniu. Produkcja

albumu naprawdę robi wrażenie, bo

jest profesjonalna, a zarazem pozbawiona

wszelkich śladów "współczesności". Jak to

osiągnęliście?

Cieszę się, że o tym wspominasz. Przy tej płycie

pracowaliśmy z genialnym Jamie Eltonem.

Gość jest po prostu najlepszy. Rozmawialiśmy

z nim o "Sin After Sin" jako o punkcie odniesienia

i Witchdoctor wykonał świetną robotę,

nagrywając bębny w naprawdę oldschoolowy

sposób. Zasadniczo chcieliśmy zrobić

to bardziej profesjonalnie niż poprzednie

nagrania i sprawić, by album brzmiał dobrze w

"oldschoolowym" rozumieniu. Na poprzednich

płytach chodziło po prostu o to, aby było to

tak surowe, jak to tylko możliwe. Nagrywanie

"Mansken" było pod pewnymi względami

strasznym doświadczeniem (mnóstwo kłopotów

technicznych itp.), ale współpraca z Jamie'em

była naprawdę dobrym przeżyciem.

Dla kronikarskiego obowiązku, myślę że warto

zapytać Was jeszcze o wspomnienia związane

z powstawaniem i nagrywaniem "Mansken".

Może zechcecie opowiedzieć o pracach

nad płytą? Towarzyszyła im jakaś szczególna

atmosfera albo przygody/anegdoty o

których chcielibyście opowiedzieć?

Jak wspomniałem powyżej, było w 70% okropnie,

a w 30% zabawnie. Tak jak to zwykle bywa.

Nagraliśmy bębny, bas i jedną z gitar w

studio naszych przyjaciół w rodzinnym mieście.

Jakiś błąd w komunikacji doprowadził do

polowania o północy na nową kartę dźwiękową,

a potem byliśmy już opóźnieni na start.

Później mieliśmy problemy z gitarami i basem,

ponieważ jedna z gitar była lekko rozstrojona,

więc musieliśmy wszystko nagrać od nowa. To

był bałagan…

Bardzo dziękuję za poświęcony czas i przekazuję

Wam ostatnie słowo do czytelników

HMP!

Dziękujemy! To była przyjemność odpowiedzieć

na Twoje pytania.

Piotr Jakóbczyk

HMP: Jak rozpoczęła się Wasza muzyczna

przygoda?

Sergio Chamoso: Nasi rodzice wprowadzili

nas w muzykę rockową i heavy metalową. Zespół

Invaders został założony w listopadzie

2016 roku przez Adriána Garcíę (gitarzysta),

Sergio Garcíę (basista) i Sergio Chamoso

(wokalista) w Alcorcón, Madryt (formalnie

Alcorcón to oddzielne miasto położone kilkanaście

kilometrów na południowy zachód od -

Madrytu, przyp.red.). Byliśmy tak młodzi, że

nie od razu zaakceptowano nas na tutejszej

scenie, ale stopniowo zaczęło się to zmieniać.

Jak duży wpływ na całe Wasze życie ma

udział w zespole heavy metalowym?

W dzisiejszych czasach trudno jest spotkać

młodych ludzi, którzy interesują się tego typu

muzyką, więc kiedy zaczynaliśmy z zespołem

w szkole średniej, było to dla nas przełomowe.

Przez ostatnie cztery lata duża część naszego

życia kręciła się wokół Invaders, więc musieliśmy

dostosować nasz harmonogram do ciężkiej

pracy, prób i koncertów. Heavy metal to

dosłownie styl życia, sposób na życie i podążanie

przez życie.

Czy to prawda, że gdybyście dzisiaj założyli

zespół, nie nazwalibyście go Invaders?

Trudno wybrać dobrą, chwytliwą nazwę. Uważamy,

że Invaders nie było najlepszym wyborem.

Wielu ludzi kojarzy nas z Iron Maiden z

powodu naszej nazwy, ale nie brzmimy jak

Iron Maiden.

Co wpłynęło na stopniową ewolucję Waszego

stylu muzycznego od heavy metalu do

hard rocka?

Na każdego z nas wpływa wiele inspiracji. Niektóre

dzielimy wspólnie: od Iron Maiden po

Gary'ego Moore'a, Def Leppard, Kiss, Ozzy'

ego Osbourne'a. To jest główny powód, dla

którego uważamy, że nasza muzyka ma dużą

rozpiętość odcieni, a tak naprawdę to dlatego

nie lubimy być klasyfikowani jako zespół

heavy metalowy czy hard rockowy. Staramy

się stworzyć swój własny styl.

Jesteście zespołem demokratycznym, czy

macie lidera?

Każdy z nas bierze znaczny udział w procesie

komponowania. Decyzje zawsze podejmowane

są w sposób demokratyczny. Jednakże, jeśli

chodzi o szukanie koncertów i rozmowy z

innymi zespołami - perkusista Adrián García

zachowuje się jak lider.

Podobno szukacie klawiszowca?

Tak, gdyż uważamy, że dodanie keyboardu

pozytywnie przyczyni się do kreowania nasze-

102

WITCH BLADE


uważamy, że ciemnoróżowe kolory i kostiumy

z trasy "Beware of the Night" idealnie pasują

do brzmienia oraz prawdziwych korzeni albumu.

Dziś nazwalibyśmy nasz zespół inaczej

Podobno istnieją na świecie tacy ludzie, którzy urodzili się dopiero w

dwudziestym pierwszym wieku. Mało tego. Słuchają tradycyjnego hard rocka i

heavy metalu, rozumieją tą muzykę i próbują tworzyć własną. Wypowiedzi

wokalisty Sergio Chamoso napawają nadzieją na ciekawą przyszłość nie tylko dla

lokalnej hiszpańskiej sceny. Solidnie zaśpiewał na debiutanckim albumie Invaders

"Beware of the Night", otoczył się utalentowanymi i ambitnymi instrumentalistami,

zadbał o odpowiedni wizerunek i postawił pierwsze pomyślne kroki w przemyśle

muzycznym. Teraz zapoznajmy się, co Sergio w imieniu całego Invaders ma

nam do powiedzenia.

go własnego stylu i brzmienia. Dla nas jest to

najpiękniejszy instrument. Mógłby dodać trochę

melodii na naszym kolejnym albumie, a

także wzbogacić nasze koncerty.

Co uważacie za najmocniejsze strony Waszej

debiutanckiej płyty "Beware of the

Night"?

Jak już powiedziałem wcześniej, ten album ma

w sobie trochę hard rocka i heavy metalu, co

czyni go zróżnicowanym. Mocną stroną jest

również kolejność utworów na trackliście: z

instrumentalnym utworem w środku i oczywiście

naszym coverem "Into the Fire"

Dokkena (1984) na końcu. Nagraliśmy sporo

fajnych wokali wspomagających. Oczywiście

na korzyść "Beware of the Night" przemawia

też nasz bardzo młody wiek.

Co okazało się dla Was największym wyzwaniem

podczas pracy nad "Beware of the

Night"?

Najtrudniejszy był ostatni miesiąc przed wejściem

do studia, bo dwóch utworów jeszcze nie

ukończyliśmy: "Visions" i "Crimson Fate", choć

to one ostatecznie stały się naszymi ulubionymi.

Wait".

Teledysk do "Endless Wait" był punktem

zwrotnym na naszej drodze. Ten utwór odzwierciedla

ewolucję zespołu od czasu pierwszej

EP-ki "Metal Madness" (2019). "Endless

Wait" to pierwszy kawałek, który nagraliśmy

z gitarzystą Carlosem Sanchezem w

składzie Invaders. Klip nakręciliśmy w Dial

Rock Studios, czyli tam, gdzie rejestrowaliśmy

EP. "Redhead Lady" to zaś drugi singiel z

naszego albumu "Beware of the Night". Staraliśmy

się zawrzeć na nim całą esencję Invaders.

Przygotowaliśmy scenografię z różowo

- fioletowymi światłami i wystąpiliśmy w stylu

lat osiemdziesiątych.

Ciągle eksperymentujecie z kostiumami

scenicznymi, a może znaleźliście już dla siebie

idealny zestaw? Rozumiem, że raczej

zamierzacie trzymać się ciemnych, różowo -

fioletowych barw?

Wciąż szukamy idealnego zestawu, chociaż

Inne ekscytujące wydarzenie, które czeka

Was w niedalekiej przyszłości, to supportowanie

Riot V dnia 8 maja 2023 roku.

Koncert, który zrobiliśmy z H.E.A.T i ten,

który zagramy z Riot V, to zdecydowanie największe

wydarzenia w naszej karierze. Czerpiemy

przyjemność z możliwości dzielenia

sceny z tak wielkim i wspaniałym zespołem.

Przepełnia nas adrenalina, więc damy z siebie

wszystko.

Jak wyglądają Wasze wymagania i oczekiwania

wobec ewentualnej trasy za granicą?

Wymagamy przynajmniej pokrycia kosztów

podróży i hotelu. Najważniejszą rzeczą jest

promocja naszego zespołu na całym świecie.

Jakie masz zdanie na temat obecnej hiszpańskiej

sceny heavy metalowej?

Poziom hiszpańskiej sceny jest dość wysoki,

jeden z najwyższych w Europie. Gra tu wiele

świetnych zespołów, ale czasami hiszpańska

narodowość działa na naszą niekorzyść. To

smutne, ale w tym kraju jest do odkrycia

mnóstwo wspaniałych dźwięków.

Jakie dzielicie marzenia odnośnie przyszłości

Invaders?

Cały zespół podziela te same ambicje i marzenia:

móc podnieść zespół na bardziej profesjonalny

poziom i koncertować po całym

świecie.

Sam O'Black

Przybliż proszę jakieś ciekawostki związane

z lirykami na "Beware of the Night".

W "Late to Return" przyglądamy się w lustrze

ukazującym rzeczywistość, w jakiej żyjemy.

Ludzie mają obsesję na punkcie swoich telefonów

komórkowych i portali społecznościowych.

Wielu nie może oderwać oczu od ekranów.

To naprawdę smutne, więc "Late to Return"

przypomina, że brakuje nam radości.

Tekst z "Crimson Fate" należy do wyjątkowych,

ponieważ został napisany przez wokalistę

Sergio Chamoso ku pamięci jego babci

zmarłej w 2022 roku.

"Beware of the Night" otrzymało świetny

mix i mastering, zwłaszcza jak na debiut.

Wygląda na to, że nauczyliście się na wczesnych

błędach Dokken w tej kwestii?

Aby stworzyć dobrze zbalansowany album,

bardzo ważny jest zarówno świetny proces miksowania

i masteringu, jak i świetna sekcja

kompozycyjna. Jesteśmy naprawdę dumni z

pracy, jaką wykonaliśmy z Danim Ekramem

przy nagrywaniu i masteringu albumu, ale na

następnym albumie spróbujemy pójść o krok

dalej w kwestii jakości dźwięku.

Oprócz muzyki, opublikowaliście dwa wideoklipy:

do "Redhead Lady" i "Endless

Foto: Invaders

INVADERS 103


Nieortodoksyjny Doom Metal

Szczerze mówiąc nie spodziewałem się niczego wybitnego, gdy przyszło

mi zmierzyć się z najnowszym krążkiem Doomocracy. Grecka ekipa - nawet nie

umiem powiedzieć z jakich przyczyn - kojarzyła mi się zwykle z zespołami grającymi

do bólu wtórny epic doom od fanów dla fanów (czy raczej fanatyków, nie

widzących świata poza "metalem zagłady"). Ale jakiś Palec Boży (trochę nomenomen

biorąc pod uwagę tematykę płyty) podsunął mi pod nos "Unorthodox", niejako

zmuszając mnie do poważniejszego zapoznania się z dorobkiem zespołu. No

i dostałem w ten nos z tegoż palca potężnego prztyka. Tej muzyki za cholerę nie

idzie nazwać wtórną, a już na pewno nie na tej płycie. Doomocracy to dojrzały

zespół, który stawia bardzo pewne i przemyślane kroki, podążając własną, coraz

ciekawszą ścieżką. Zachęcam do lektury poniższej rozmowy z wokalistą Michaelem

Stavrakakisem - przekonacie się, że przy pracy nad ostatnim albumem Kreteńczykom

musiała przyświecać bardzo jasna wizja, dopracowana w najdrobniejszych

szczegółach.

HMP: Witaj Michael! Na początek przyjmij

kilka słów uznania w związku z fantastycznym

(skądinąd zasłużenie) odbiorem Waszej

ostatniej płyty! Nie mogę o Was powiedzieć

jako o zespole mało znanym w środowisku,

ale sukces odniesiony przez "Unorthodox"

chyba nie równa się z żadnym dotychczasowym

w Waszej karierze?

Michael Stavrakakis: Witam Cię również i

własnych idoli z Candlemass?

O Stary! To wielki zaszczyt! Widzieć nazwę

Doomocracy obok tych historycznych

nazwisk i zespołów heavy metalowych, a do

tego "Unorthodox" na wielu listach najlepszych

albumów 2022 roku, to po prostu świetna

sprawa! Widocznie robimy coś dobrze i

krytyka zaczęła to zauważać. Nasz nowy album

otrzymał recenzje z całego świata, w tym

Następnie wybraliśmy do miksowania i masteringu

albumu Simona Johanssona i Mike'a

Weada - dwóch niezwykłych muzyków i niesamowitych

producentów. Zdobyliśmy również

prawa do wykorzystania pięknego i imponującego

obrazu Mariusza Lewandowskiego

na okładkę albumu, a przy tworzeniu

teledysków współpracowaliśmy z doświadczonym

szwedzkim kamerzystą Danielem Wahlstromem.

Oczywiście, nawet jeśli zrobisz

wszystko dobrze, trudno będzie uzyskać odpowiednią

promocję dla twojego albumu, jeśli

nie masz solidnej wytwórni i zespołu promocyjnego.

Zastanawiałem się właśnie nad tą ostatnią

kwestią - czyli jak istotną rolę w tym sukcesie

mogła odegrać zmiana wytwórni. Opowiesz

jak do niej doszło i jak oceniacie

współpracę z No Remorse Records?

Po wydaniu naszego drugiego albumu

"Visions & Creatures of Imagination", poczuliśmy,

że nadszedł czas, aby przenieść się

do bardziej doświadczonej wytwórni, która pomoże

nam osiągać kolejne cele. To właśnie w

tym czasie No Remorse Records zwróciło się

do nas z propozycją nie do odrzucenia. No

Remorse to uznana wytwórnia, która obecnie

jest na fali wznoszącej i ma świetny roster.

Wraz z ich zespołem promocyjnym, dali

"Unorthodox" ekspozycję niezbędną do dotarcia

do szerszej publiczności, większej ilości

magazynów i stacji radiowych. Jesteśmy bardzo

zadowoleni z naszej współpracy z nimi.

104

dziękuję za miłe słowa i serdeczność! Rze-czywiście,

opinie fanów i krytyków na temat naszego

nowego albumu "Unorthodox" były

przytłaczające. To znaczy - wiedzieliśmy, że

mamy w rękach świetny album, ale zobaczenie,

że nasi fani, magazyny, webziny itp. przyjmują

go w taki sam sposób jak my, to było

wspaniałe uczucie. Mimo że nasze pierwsze

dwa albumy również otrzymały wspaniałe recenzje,

"Unorthodox" jest na dzień dzisiejszy

naszym największym sukcesem. Sprzedaż

idzie bardzo dobrze, a recenzje są niesamowite.

Jakie to uczucie pokonywać w zestawieniach

najlepszych płyt roku takie tuzy jak Behemoth,

Ozzy Osbourne, Satan, czy nawet

DOOMOCRACY

Foto: Doomocracy

od głównych magazynów, które w przeszłości

nas nie recenzowały.

Nie żebym wątpił w jakość Waszej muzyki,

ale wiemy dobrze że wiele świetnych albumów

po prostu przepada w odmętach ogromu

powstającej muzyki. Myślicie że można

wskazać jakiś dodatkowy, nie tylko muzyczny

czynnik, który przyczynił się do sukcesu

"Unorthodox"?

Myślę, że wszystko zaczyna się od napisania

dobrej muzyki. Następnie musisz dobierać

właściwych ludzi na każdym etapie powstawania

albumu. Myślę, że udało nam się to zrobić

z "Unorthodox". Nagrywaliśmy w studio Devasoundz

w Atenach z doświadczonym muzykiem

i inżynierem dźwięku Fotisem Benardo.

Do albumu swoje trzy grosze dorzucili jeszcze

bardzo znamienici goście, ze wspomnianym

już Mike'm Weadem na czele! Jak doszło

do nawiązania tej współpracy? Znaliście

się wcześniej?

Znaliśmy Simona Johanssona z Memory

Garden i Wolf, ponieważ w przeszłości dzieliliśmy

razem scenę, a także gościliśmy oba zespoły

na festiwalu na Krecie. Kiedy przyszedł

czas na miksowanie "Unorthodox", Simon

zapytał nas, czy chcielibyśmy z nim pracować,

a my chętnie się zgodziliśmy. Mike Wead

również pracuje w Solnasound Recording,

więc obaj zajęli się miksem i masteringiem.

Biorąc pod uwagę, że pracowaliśmy już wcześniej

z Mike'm Weadem, poprosiliśmy go o

zagranie solówki na płycie, a on łaskawie się

zgodził. Fakt, że Mike Wead jest gościem muzycznym

na "Unorthodox" bardzo nas podekscytował.

Nie zapominamy oczywiście o Miguelu Robainie

i Sakisie Bandisie. Powiedz też parę

słów o nich.

Miguel Robaina grał na klawiszach w legendarnym

Memento Mori. Z powodzeniem

współpracowaliśmy z nim przy naszym poprzednim

albumie "Visions & Creatures of

Imagination", więc był to oczywisty wybór

także dla "Unorthodox". Jest niezwykle utalentowanym

muzykiem, a jego partie klawiszowe

pomogły nam ukształtować klimat albumu.

Sakis Bandis jest klawiszowcem Horizon's

End - świetnego progresywnego zespołu

metalowego z Grecji. Jest niesamowitym

muzykiem, a na "Unorthodox" nagrał partie

fortepianowe do małej narracyjnej wstawki

muzycznej.

Dla dopełnienia "creditsów" muszę też wspomnieć

o moim rodaku - niedawno zmarłym

Mariuszu Lewandowskim odpowiedzialnym


za wspaniałą okładkę albumu. Zdążyliście

poznać się osobiście?

Po ukończeniu prac kompozycyjnych nad

"Unorthodox" zaczęliśmy szukać obrazu, który

dobrze reprezentowałby tytuł albumu i

opowiadaną na nim historię. Znaliśmy malarstwo

Mariusza Lewandowskiego i pewnego

wieczoru przeglądając jego prace zobaczyliśmy

obraz "Korowód Nadziei". Od razu wiedzieliśmy,

że po prostu musimy nabyć prawa do

wykorzystania go jako okładki naszej płyty. Z

wielką przykrością odebraliśmy informację o

jego stracie kilka miesięcy temu.

Na 11 utworów (a właściwie 8 nie licząc interludiów)

zrobiliście aż 4 teledyski promujące

album. Warte podkreślenia, że to pełne

klipy, a nie żadne lyric video. To imponujący

wynik, niemal na miarę wielkich

gwiazd z lat 80.

Myślę, że obecnie większość ludzi słucha muzyki

poprzez platformy streamingowe takie

jak Spotify czy YouTube. Pomyśleliśmy więc,

że dobrym pomysłem będzie dodanie strony

wizualnej dla naszej muzyki i nakręcenie jak

największej ilości teledysków. Skontaktowaliśmy

się z Danielem Wahlstromem, który był

odpowiedzialny za teledyski naszych przyjaciół

z Sorcerer, Wolf i Memory Garden, a on

przyleciał na Kretę aż ze Sztokholmu, aby pracować

z nami nad wszystkimi czterema teledyskami.

Daniel jest prawdziwym profesjonalistą

i świetnym facetem, a kręcenie tych teledysków

sprawiło nam wiele radości.

Muszę przyznać, że ogląda się je naprawdę

przyjemnie, pomimo prostej formuły. Np.

zdjęcia do "Our Will be Done" to małe perełki.

Ale mimo wszystko - czy nie myśleliście

o zrobieniu jednego, większego teledysku

fabularnego?

Kiedy słucham albumu na YouTube, ciekawsze

jest dla mnie słuchanie muzyki podczas

oglądania teledysku, a nie lyric video lub filmików,

w których znajduje się nieruchomy

obraz okładki albumu. Przedyskutowaliśmy to

w zespole i podjęliśmy decyzję, aby nakręcić

jak najwięcej teledysków, zamiast inwestować

tylko w jeden klip. Przy następnym albumie

być może skupimy wszystkie nasze wysiłki na

jednym teledysku, ale szczerze mówiąc wszystko

zależy od czasu, pieniędzy i dostępności.

Wydaje się, że z tekstów utworów można

wysnuć pewien motyw przewodni. Można

więc powiedzieć że "Unorthodox" to rodzaj

manifestu, albumu z jednym konkretnym

przekazem?

"Unorthodox" to właściwie concept album

traktujący o zapomnianych dniach i zagubionych

ludziach. Opowiada historię człowieka,

który poznaje umiejętność oszukania śmierci.

Ponieważ dzieli się swoją wiedzą z ludźmi,

zyskuje wielu zwolenników, a to przeszkadza

Kościołowi Katolickiemu, który postanawia

podjąć wobec niego konkretne działania.

Chociaż nasza historia toczy się w 1582 roku,

użyliśmy wielu alegorii, które z łatwością można

odnieść do roku 2023. Niestety nie tak

wiele się od tego czasu zmieniło, jeśli chodzi o

zachowania ludzkie, religie i ucisk państwowy.

Czym jest więc ortodoksja, wobec której stajecie

w opozycji? Uznajecie ją jako cechę jednoznacznie

negatywną czy sprzeciwiacie się

jej w bardzo konkretnym kontekście?

Tytuł "Unorthodox" odnosi się głównie do

Foto: Doomocracy

warstwy muzycznej albumu, który nazwalibyśmy

"Nieortodoksyjnym Doom'em". Mamy

tu na myśli, że nasza muzyka nigdy nie była

jednowymiarowa, ale mając doom jako fundament,

zawsze mieszaliśmy z nim elementy z

innych gatunków, takich jak progressive metal,

U.S. metal, a nawet thrash. Ten tytuł pasuje

również do konceptu tekstów, które krytykują

sposób, w jaki religie wykorzystują

ludzki strach, oferując w zamian nadzieję.

To ciekawe, bo muszę przyznać że w moim

odczuciu muzyka zdaje się być akurat całkiem

"ortodoksyjna". Nie nazwałbym jej

oczywiście wtórną, ale to wciąż granie bardzo

tradycyjne, na solidnych "candlemass'

owych" fundamentach. Nie było w Was pokusy,

żeby powędrować jeszcze dalej w nieznane

dotąd muzyczne rejony?

Szczerze mówiąc, uważam że to zrobiliśmy. Z

uwagi na to, że "Unorthodox" jest albumem

koncepcyjnym, naprawdę wyszliśmy poza zakres

doom metalu, używając narracji, interludiów

i chórów, aby wyrazić pewne uczucia i

emocje. Dla nas "Unorthodox" jest właściwie

dość... nieortodoksyjny pod względem pisania

piosenek, rytmów i linii wokalnych, i nie powiedziałbym,

że podąża tradycyjną ścieżką

muzyczną. Z całym szacunkiem dla naszych

korzeni i wpływów, ale uważam, że zawsze

naszą tożsamością było Doomocracy, co

ugruntowaliśmy ostatnim albumem.

Zgadzam się, że mimo poruszania się w klimatach

tradycyjnego metalu, można na albumie

wygrzebać sporo smaczków i urozmaiceń

w stylu niemal progresywnej rytmiki czy orientalnych

wstawek. Ale to nasuwa mi raczej

skojarzania z nazwami w stylu Solitude

Aeturnus czy Memento Mori, czyli szufladki

nazywanej często power-doom metalem.

Co o tym sądzicie?

Staramy się brzmieć świeżo i nie popadać w

stagnację, być na bieżąco z każdym nowym

albumem. Jak już wspomniałem, podczas gdy

epic doom zawsze był naszym fundamentem,

nie wahamy się zbaczać z "ortodoksyjnej"

ścieżki doom metalu i eksplorować bardziej

progresywne i zróżnicowane kierunki muzyczne.

Takie zespoły jak Solitude Aeturnus

czy Memento Mori robiły to już w przeszłości,

pokazując światu, że doom metal niekoniecznie

musi być wolny - może mieć szybsze

tempa lub progresywne rytmy, a nawet power

metalowe skrzyżowania. Nazwałbym to progressive

epic doom metalem i myślę, że to również

opisuje muzykę "Unorthodox".

Wiem co prawda, że artyści z reguły nie lubią

przyklejania łatek i szufladkowania muzyki,

ale sądzę że jako starzy metalowcy z pewnością

zrozumiecie tę zajawkę i frajdę, jaką

sprawia fanom doprecyzowywanie i wymyślanie

kolejnych podgatunków? Zresztą sama

nazwa zespołu sporo mówi o tym, co gracie.

Myślę, że to naturalne, że ludzie próbują tworzyć

podgatunki, aby dopasować zespół do pewnej

kategorii, albo móc powiedzieć, że dany

zespół brzmi jak inny zespół. Po prostu skupiamy

się na komponowaniu dobrej muzyki,

której lubimy słuchać, a która ma swoje podstawy

w doom metalu, ale nie ogranicza się jego

ramami. Ostatecznie nasze wpływy pochodzą

z szerokiego spektrum muzycznego, które

wykracza poza muzykę rockową i metalową.

Więc naturalnie nie boimy się ubogacać naszej

muzyki różnymi, niekonwencjonalnymi ozdobnikami.

Jeśli chodzi o nazwę zespołu, myślę,

że bardzo pasuje ona do zespołu, pochodzącego

z kraju, który dał początek demokracji oraz

gra doom metal.

Właściwie, to nie czujecie swego rodzaju

ograniczenia ze względu na nazwę zespołu?

Co, gdy pewnego dnia będziecie chcieli

nagrać płytę speed metalową? (śmiech)

Wtedy to po prostu zrobimy i będziemy grać

speed metal (śmiech). Metallica - która dla

mnie jest największym zespołem metalowym -

nie zawahała się w latach 90. wkroczyć na

bardziej hard rockową/alternatywną ścieżkę...

a nosili nazwę Metallica! Nie mówię oczywiście,

że w przyszłości usłyszycie drastyczną

zmianę w stylu muzycznym Doomocracy, ale

na pewno nie ogranicza nas nazwa zespołu.

Kto wie, może nasz następny album będzie

akurat wolniejszy i cięższy.

Wracając do zawartości albumu - "October

14th 1582" przywiodło mi skojarzenie z interludiami

w stylu Kinga Diamonda. A to znów

jednoznacznie kojarzy się z concept albumami

- o czym już wspomniałeś. "Unorthodox"

faktycznie daje wrażenie obcowania z pewną

opowieścią.

DOOMOCRACY 105


Tak jak wspomniałem, "Unorthodox" to rzeczywiście

album koncepcyjny i można powiedzieć,

że tytuł "October 14th 1582" powstał

pod wpływem "The 7th day of July 1777" Kinga

Diamonda. Kiedy chcesz stworzyć album

koncepcyjny, który nie jest tylko ogólną ideą

stojącą za tekstami, ale raczej ma kształt bardziej

opowiadający historię, potrzebujesz kilku

małych utworów i przerywników, które pomogą

rozwinąć fabułę i bardziej zaangażować

słuchacza w koncept. Momentami czuliśmy

się, jakbyśmy pracowali nad ścieżką dźwiękową

do filmu. Pisanie albumu koncepcyjnego

było świetną zabawą i z chęcią zrobilibyśmy to

ponownie.

Czy data 14 października 1582 została przez

Was wybrana przypadkowo? Może wiecie,

że w wielu krajach chrześcijańskiej Europy ta

data po prostu nie istniała, w związku z

reformą papieża Grzegorza XIII.

Oczywiście, że nie wybraliśmy jej przypadkowo.

Nasza historia rozgrywa się właśnie podczas

tych 10 dni, które zostały wymazane, aby

naprawić rozbieżność między porami roku a

kalendarzem. 14 października 1582 to dzień,

który nigdy nie istniał, a przy tym dzień potępienia

i przeklęcia bohatera konceptu albumu.

Dzień, w którym establishment postanowił

podjąć działania i wymazać tę postać, i jej

zwolenników z ksiąg historii. Zawsze fascynowała

mnie opowieść o zmianie kalendarza i

dniach, które nigdy nie istniały, więc można

powiedzieć, że stworzyłem w pewnym sensie

opowieść koncepcyjną o tym, co wydarzyło się

w te dni.

Zainteresowały mnie również teksty zawarte

w "The Hidden Gospel" i "Aeons of Winter".

Poszukiwałem, ale nie znalazłem - to

zaczerpnięte skądś cytaty czy Wasza inwencja

twórcza?

To napisane przez nas, nie zapożyczone znikąd

"cytaty". Napisaliśmy je, aby dodać pewnej

tajemnicy i treści do konceptu, co ma pomóc

słuchaczowi cieszyć się muzyką. Wyznaczają

czas, miejsce i nastrój tego, co ma nastąpić.

Wygląda na to, że słynny "test trzeciego

albumu" przeszliście z powodzeniem! Co dalej?

Macie jakieś plany na przyszłość

Doomocracy?

Mówi się, że trzeci album zespołu może zadecydować

o jego dalszym losie. Myślę, że pomyślnie

zdaliśmy ten test, ponieważ "Unorthodox"

pomogło nam dotrzeć do większej

liczby ludzi z całego świata i zdobyć szersze

uznanie. Mamy nadzieję, że zaprowadzi nas to

na większe sceny i pomoże nam zagrać więcej

koncertów, nawet poza Europą. Pracujemy

nad tym, by podążać w tym kierunku.

Panowie, to już wszystko z mojej strony.

Możliwość zadania Wam tych kilku pytań to

była prawdziwa przyjemność! Jeśli macie coś

dodatkowego do przekazania czytelnikom

HMP - to jest właściwy moment!

Dziękuję za tę interesującą rozmowę. Cieszymy

się, że nasza muzyka dociera do wielu

ludzi i chcemy podziękować Tobie i wszystkim

naszym fanom za wsparcie. Mamy nadzieję, że

już niedługo spotkamy się na trasie! Stay safe

and Doom on!

Piotr Jakóbczyk

Nie obawiamy się niczego

Doomster Reich nie przestaje zaskakiwać. Już w czasach debiutu doom

metal w jego wydaniu był bardziej niż nieoczywisty, ale z każdą kolejną płytą

łódzka grupa szła coraz dalej, nie ustając w twórczych poszukiwaniach. Na najnowszym,

czwartym albumie "Blessed Beyond Morality" mamy kulminację tej postawy,

czego efektem jest materiał mający coraz mniej wspólnego z konwencjonalnym

metalem czy rockiem; mocarny, ale jednocześnie swobodny, nieszablonowy i

stawiający przed słuchaczem spore wymagania.

HMP: Pod koniec 2018 roku wydaliście trzeci

album "How High Fly The Vultures", bardzo

udany i bez cienia przesady przełomowy w

waszej dyskografii. Promując tę płytę zapowiadaliście,

że kolejna płyta ukaże się w roku

2020 i faktycznie na jego początku weszliście

do studia, ale nic z tych planów, z oczywistych

względów, nie wyszło. Nie ma chyba

nic bardziej irytującego niż czekanie dobre

dwa lata na premierę nowego, dawno już gotowego

wydawnictwa?

Rahu: Niektóre z utworów na "Blessed Beyond

Morality" miały już swoje pierwsze

wcielenia przed tym jak nagraliśmy "HHFTV",

które to powstało z poczucia, że mamy dużo

materiału, ale da się z tego zrobić oddzielne,

spójniejsze numery. Wyszły z tego dwie płyty;

pierwsza nagrana wręcz na chybcika w rok, a

druga wykuwana przez trzy lata. Te trzy lata

były nieporównywalnie bardziej męczące niż

czekanie, na ukazanie się ostatniej płyty jeszcze

przed wejściem do studia. Powiedziałbym,

że było to wręcz nużące, do momentu aż

Michał, nasz perkusista postanowił skończyć

z nami współpracę na miesiąc przed umówionym

wejściem do studia.

Z powodu odejścia Michała i tak nie mieliście

pełnego składu, wskutek czego podczas

nagrywania "Blessed Beyond Morality" musieliście

dzielić między sobą obowiązki perkusisty

- tak czy siak, nie było mowy o koncertach,

nie roz-ważaliście więc wcześniejszego

wydania tej płyty, na przykład jesienią 2020

roku?

Wyjaśnię o co chodzi. Rok 2020 to jest nasz

rok wejścia do studia, marzec to miesiąc. Podczas

tych nagrań rejestrujemy nasze numery

na setkę, oprócz wokali oraz syntezatorów. Na

dniach od nagrania nastaje pandemia, mija kilka

miesięcy dziwnego czasu. Dopiero latem

podejmuję pierwsze przymiarki do położenia

wokali i idzie mi zdecydowanie słabo. Potrzebowałem

trzech podejść, żeby zarejestrować

takie wokale pod którymi mógłbym się podpisać

- wszystko siedziało w głowie a może nawet

bardziej w sercu, którego nie miałem do

tych wymęczonych kolosów. Tak naprawdę

materiał mieliśmy gotowy chyba rok później.

Cała reszta opóźnienia wynikała z tego, że byliśmy

wszyscy zajęci również innymi naszymi

kapelami i w ramach odświeżenia głów skupiliśmy

się na nich.

Nie od dziś wiadomo, że lubicie zaskakiwać,

a wasza każda kolejna płyta ma coraz mniej

wspólnego z doom metalem w konwencjonalnym

ujęciu. Na najnowszej poszliście jeszcze

dalej - nie obawiacie się, że ten album

okaże się po prostu za trudny, nieprzyswajalny

dla przeciętnego fana metalu?

Nie obawiamy się niczego.

Jednocześnie możecie jednak dotrzeć teraz z

waszą muzyką do znacznie szerszego grona

odbiorców, zwolenników rocka progresywnego,

psychodelicznego czy wręcz awangardowego,

co jest niewątpliwym plusem tej sytuacji?

Myślę, że jesteśmy wciąż zbyt metalowi dla

awangardowców i zbyt awangardowi dla starogwardzistów.

To przykre stwierdzenie chciałbym

jednak skontrastować z tym, że według

mnie, pasujemy jak ulał do dewiantów, narkomanów,

morderców i wariatów. Być może będziemy

docierali do szerszej publiczności, ale

stanie się to kosztem strat dla zdrowej tkanki

społeczeństwa.

Długie, rozbudowane kompozycje były od

początku waszym znakiem rozpoznawczym,

ale było ich najczęściej dwie lub trzy na każdej

płycie, dopełnianych krótszymi. Tym razem

nie ograniczaliście się już pod żadnym

względem: nowa płyta to pięć utworów,

trwających od 10 do blisko 14 minut. Zważywszy,

że zawsze był wam bliski element improwizacji,

począwszy od komponowania danego

numeru, zakładam, że to nie przypadek,

te ciągoty w kierunku coraz bardziej swobodnego,

wymykającego się schematom grania,

dały o sobie znać z jeszcze większą siłą?

Te kompozycje tak naprawdę były robione

pod linijkę, co do uderzenia i co do nutki, nie

licząc części naszych solówek. Markizowi

przy okazji uaktywnił się jakiś fetysz robienia

długich numerów i można było nieraz usłyszeć

jak w uniesieniu wykrzykiwał "taaak!", kiedy licznik

przekraczał 13 minut. Co do kierunku,

w którym to wszystko zmierza - na początku

wszystko jest arbitralne, a dopiero w trakcie

robienia materiału, zaczynamy wykuwać coś

spójnego. Nie mamy pojęcia jaki będzie następny

materiał.

Pamiętam, że na koncertach nie improwizujecie,

nie wydłużacie jeszcze bardziej tych długaśnych

utworów - pewnie i tak, jeśli dysponujecie

na przykład trzema kwadransami

106

DOOMOCRACY


czasu, macie nielichą zagwozdkę, co zagrać,

zaś teraz dochodzi do tego problem wyboru

czegoś z najnowszego albumu?

Nie mylisz się. Na ostatnich koncertach zdecydowaliśmy

sie grać przekrojowo, a nawet tworzyć

medleye, żeby zmieścić esencję naszej

twórczości oraz inspiracji w ścisku czasowym.

Dla przykładu, gramy "The World Must Die" z

mini "Let Us Fall", połączony z "Time We Left

This World Today" Hawkwind.

Do tego "Blessed Beyond Morality" śmiało

można określić mianem nowego rozdziału w

historii Doomster Reich, bowiem nie rezygnując

z mocy metalu i surowego brzmienia,

nagraliście jednocześnie płytę bardzo mroczną,

dopełnioną elektroniką - klasyka to jedno,

ale mamy już trzecią dekadę XXI wieku, więc

ten rok 1970 czy 1975 nie może być jedyną inspiracją,

warto i trzeba szukać nowych rozwiązań?

W przypadku Doomstera elektronika stanowi

tylko dopełnienie i w obecnym składzie, przewiduję,

że jedynie tym dopełnieniem pozostanie.

Osadzenie w latach dawno minionych jest

pewnym trzonem naszej tożsamości, ale zawsze

w kontrze szło właśnie to poszukiwanie o

którym wspominasz. To poszukiwanie polega

na łączeniu (pod)gatunków muzycznych, które

według nas po prostu do siebie pasują, tak

jak np. krautrock w połączeniu z black metalem

w utworze "Rape!". Osobiście lubię poszukiwać

i np. scena noise, power electronica, drone

czy wszelkiej maści muzyka eksperymentalna

nie jest mi obca - myślę, że to korzystne dla

zdrowia i tworzenia muzyki, która nie brzmi

jak refluks po odgrzewanym kotlecie.

Nieoczywiste covery od początku były waszym

kolejnym znakiem rozpoznawaczym.

Na "Blessed Beyond Morality" i pod tym

względem weszliście na kolejny poziom -

skąd pomysł nagrania "Dachau Blues" Dona

Van Vlieta/Captain Beefhearta?

Co do samej kompozycji numeru, to jest ona w

pełni autorska, a tekst zawiera w sobie "Dachau

Blues", plus kilka strof ode mnie. W

związku z blokadą twórczą (często nie mam

nic do powiedzenia), którą miałem w tamtym

akurat momencie, musiałem posilić się klasykiem.

Sam pomysł na wykorzystanie tego tekstu

było owocem dedukcji idącej tak, że pasowałyby

do tego numeru bluesowe wokale, ale z

drugiej strony jest też w tym numerze pewien

koszmarny element, który też powinien wybrzmieć

- "Dachau Blues" spełniał te warunki.

Podejście do treści i formy kompozycji jako

takiej, reprezentowane przez tego artystę i

producenta "Trout Mask Replica" Franka

Zappę inspiruje was, poszerza wasze horyzonty,

sprawia, że po ponad 10 latach istnienia

Doomster Reich jest wciąż zespołem

poszukującym?

Co do tego, że jesteśmy zespołem poszukującym

nie mamy najmniejszych wątpliwości,

udało nam się w koncu znaleźć brzmienie do

pewnego stopnia unikalne. Tym, co jeszcze

istotniejsze, i warunkujące ten poszukiwawczy

pęd, jest odwaga. Jesteśmy przede wszystkim

zespołem odważnym, nie oglądającym się na

nic oprócz swojego widzimisię - nie chodzi o

Zappa worship, chodzi o wcielanie w życie

swoich przekonań, pragnień i wiary, po to, żeby

tworzyć coś z niczego, albo czerpać z innych

form sztuki dla czegoś nowego. Tak uważam.

Potwierdza to również "Dachau Blues", w

oryginale krótka, trwająca niewiele ponad

dwie minuty, minimalistyczna, surowa i zakręcona

kompozycja. U was to ponad 11-minutowy

kolos, gdzie na dobrą sprawę wersja

autorska stała się punktem wyjścia do stworzenia

przez was własnej, bardzo ciekawej

muzyki i aranżacji?

Sam riff przewodni powstał dawno, dawno temu

w zagrzybionej głowie Markiza i cała forma

ewoluowała przez kilka lat, gdzie każdy

dodawał swoją cegiełkę do tej dźwiękowej kaźni.

Nawiązanie do Beefhearta nastąpiło dużo

później, w związku z doborem tekstu.

Już wcześniej miewaliście na swych płytach

takich "tekściarzy" jak Witkacy czy Crowley,

ale tym razem pod tym względem jest jeszcze

ciekawiej. Piewca chaosu Austin Osman

Spare, dekadencki Charles Baudelaire, a nawet

Neron - w tej sytuacji nie było wyjścia,

"oddaliście" im pole, sięgając tylko po jeden,

w pełni autorski utwór, to jest "Wish You

Foto: Doomster Reich

Weren't Here"?

Mam taki niechlubny zwyczaj pisania tekstów

dopiero po nagraniu numerów w studio, a na

domiar złego, czas w jakim przyszło mi się

zmierzyć z tym "zadaniem" był dla mnie osobiście

nienajlepszy. Nie miałem do tego absolutnie

głowy, a z drugiej strony moim osobistym

kluczem dla wykonania dobrej linii wokalnej

jest przekonanie do tego o czym się

śpiewa - stąd tak szeroko zakrojona akcja, żeby

czerpać z twórczości innych. Jeśli chodzi o

sam wybór re-szty to padło na Baudelaire'a

przez to, że kiedy byłem jeszcze uczniakiem,

jego twórczość była dla mnie pierwszym zetknięciem

się z opiewaniem zła i brzydoty w

poezji. Nie pamiętam natomiast skąd wziął się

pomysł na tekst Nerona...

Domyślam się, że tekst Spare'a to efekt waszego

zainteresowania jego dziełami, choćby

"Focus of Life", inne utwory również idealnie

wpasowały się w tekstowy wymiar nowego

albumu?

Jeśli chodzi o mnie, to twórczość Spare'a już

dawno kwalifikuje się na obsesję z mojej strony,

co wybrzmiewa w pełni w ZOS. "Focus of

Life" nawet przetłumaczyłem na polski, ale

niezgodnie ze sztuką, bez udziału korektora i

w związku z tym, w obecnej wersji nie udało

mi się tego wydać. Cieszę się, że zwróciłeś

uwagę na idealne (!) dopasowanie tych tekstów

do kompozycji. Jeśli mam być szczery to

sam nie spodziewałem się takiego efektu. Z reguły

wchodziłem do studia z tekstem na kartce

i tworzyłem aranżacje na żywo w studio i

każdy take był trochę inny. Niektóre poszły

przy pierwszym podejściu jak "Dachau Blues"

czy "Rape!", a pozostałe wymagały dobrych

kilku podejść, zanim aranż, barwa, i cała reszta

usiadła.

Kto jest u was największym molem książkowym?

A może jest inaczej i wzajemnie podsuwacie

sobie różne literackie perełki, nie

tylko w kontekście ewentualnego wykorzystania

jakiegoś tekstu na płycie?

Markiz zawzięcie czyta klasyczne opowiadania

grozy jak moja babka harlequiny, to wiem

na pewno. Ja przez dostani rok przeczytałem

kilka pozycji, takich jak "Tao fizyki" Fritjofa

Capry, "Temple in Man" R.A. Schwaller de

Lubicz, "Księgę wychodzenia za dnia" Mirosława

Barwika, "William Blake vs. The

World", "KLF" Johna Higgsa czy "Out of

Mind" Alana Wattsa. Nie wiem, czy to dużo,

ale prawie żadnej beletrystyki.

W pandemii nie brakowało czasu na czytanie.

Zakładam też, że nie zmarnowaliście

ostatnich dwóch lat, tak więc najpewniej macie

już sporo materiału na kolejną płytę.

Zdradzicie na koniec, czego możemy się po

niej spodziewać i kiedy ujrzy światło dzienne?

Być może cię zaskoczę, ale nie mamy jeszcze

zbyt dużo materiału i nie spieszy nam się do

kolejnej płyty. Z obecnym dorobkiem zamierzamy

w nadchodzących miesiącach zagrać

więcej koncertów, a potem zobaczymy. Nic we

wszechświecie nie jest konieczne.

Wojciech Chamryk

DOOMSTER REICH

107


Wielka historia i spełnienie marzeń

Albert Bell kontynuuje swą misję, podsuwając nam kolejny już album

koncepcyjny, oparty nie tylko na dawnej legendzie, ale też wydarzeniach historycznych

z XV wieku. "Sword Of Fierbois" jest również płytą dla Albert Bell's Sacro

Sanctus przełomową również z tego powodu, że lider projektu zaprosił do jej

nagrania nader liczne grono wokalistów i instrumentalistów, w tym Jeffa "Mantasa"

Dunna z Venom i Alana Jonesa z Pagan Altar. Jak podkreśla, czyni to ten

album jeszcze bardziej wyjątkowym.

HMP: Kiedy kilka lat temu rozmawialiśmy o

"Liber III: Codex Templarum" już wtedy

podkreślałeś, że wciąż pracujesz nad nowymi

utworami i masz już pomysł na kolejny

album koncepcyjny, również zakorzeniony w

średniowieczu. Ten temat wymagał chyba

znacznie więcej wysiłku, skoro nie udało ci

się utrzymać dwuletniej przerwy pomiędzy

kolejnymi wydawnictwami Albert Bell's Sacro

Sanctus i "Sword Of Fierbois" ukazał się

dopiero we wrześniu ubiegłego roku?

Albert Bell: Przede wszystkim pozdrawiam

was obu i wszystkich czytelników, bardzo

nakładki, aby dopełnić mój wkład w te kawałki.

Następnie, po zweryfikowaniu listy

wszystkich gości, których chciałem mieć na albumie,

poprzez selekcję utworów i określenie,

w których częściach będą mieli swój udział

(proces ten obejmował dopasowanie ich do

stylu każdego utworu i określenie, co chciałem,

aby do niego wnieśli), wysyłaliśmy im

wstępny miks danego utworu po tym, jak potwierdzili,

że chcą być zaangażowani w projekt.

Jeśli chodzi o tych z Malty, niektórzy z

nich (Stefan Curmi z X-Vandals, Luciano

Schembri z Color Blind, Leo z Forsaken i

Jordan z Nomad Son) wpadli do studia, by

przyspieszyć sprawy, a Steve i ja nadzorowaliśmy

proces nagrywania ich partii. W przypadku

Owena Grecha, który dołożył dwie solówki,

to tę do "Hail The Hammer" nagrał w

studiu Steve'a (był to właściwie pierwszy

utwór, nad którym zaczęliśmy pracować z myślą

otym albumie), podczas gdy drugą, którą

powierzono mu do "War, Metal And Leather"

nagrał zdalnie - było to zrobione w szczytowym

momencie pandemii, jeśli dobrze pamiętam.

Julian Grech, Chris Grech i Jessica

Grech pracowali zdalnie, podobnie jak wszyscy

zagraniczni goście. Otrzymywałem ich uwagi

i dyskutowalismy o rzeczach, które wymagały

poprawek - we wszystkich przypadkach

były one minimalne, ponieważ wszyscy goście

(zgodnie z przewidywaniami) stanęli na wysokości

zadania i potrzebna była minimalna ilość

zmian. Wszyscy byli naprawdę świetni i niesamowici

w pracy.

dziękuję za ponowny kontakt ze mną. To zawsze

przyjemność rozmawiać z HMP i dziękuję

za całe wasze wsparcie przez te lata! Tak,

jak już wtedy mówiłem, miałem już ogólny temat

tego najnowszego albumu Sacro Sanctus

w momencie wydania poprzedniego "Liber III:

Codex Templarum", a także szkice i pomysły

na większość utworów. Jednak "Sword Of

Fierbois" wymagał znacznie więcej ilości pracy

niż poprzednie albumy. Jego skala była naprawdę

ogromna, a oczywiście pandemia też nie

pomogła - część gości zachorowała, były ograniczenia

w dostępie do studia i tak dalej. Co

więcej, koordynacja działań ze wszystkimi

okazała się nie lada wyzwaniem, gdyż zaangażowanych

było w to wielu ludzi, więc złożenie

wszystkiego do kupy było również herkulesowym

zadaniem, choć bardzo przyjemnym.

Foto Michael Grech Sammut / Sarath Kumar

Akurat wam pandemia chyba w niczym nie

przeszkodziła, bo ponownie działacie jako

duet, wraz z perkusistą Steve'm Lombardo,

koncertów nie gracie, więc pewnie i tak większość

prac nad tym materiałem, między sobą

czy z zaproszonymi do poszczególnych utworów

gośćmi, wykonywaliście zdalnie?

Nie mam własnego studia, więc przy nagrywaniu

gitar, basu i wokali zastosowaliśmy tę samą

formułę, co poprzednio. Jak zawsze zacząłem

więc od szkicowania kompozycji w domu,

nagrywając na gitarze podstawowe struktury

utworów na telefonie komórkowym. Następnie

wybrałem wszystkie kompozycje i zacząłem

układać do nich teksty. Po ukończeniu

szkiców, nagrałem ścieżki prowadzące do każdego

utworu w Steve's Hell Next Door Studio,

które jest oddalone o 20 minut jazdy od

mojego miejsca zamieszkania. Wszystkie piloty

nagrałem na moim Gibsonie SG z click

trackiem. Zrobiłem też wstępny przewodnik

wokalny, żeby zobaczyć jak będzie wyglądało

frazowanie i żeby ustalić właściwą strukturę

kompozycji, taką jak na przykład liczba wersów,

refrenów i cykli wymaganych dla sekcji

środkowej, partii solowych i outro, po czym

Steve nagrał swoje ujęcia perkusji. Następnie

zacząłem nagrywać, najpierw pracując nad

partiami basu, a potem obu gitar rytmicznych,

wszystko w studiu Steve'a. Kolejnym krokiem

było nagranie wszystkich ujęć wokalnych. Następnie

nagrałem melodie gitarowe, solówki i

Templariusze to temat rzeka, ale tym razem,

po zamknięciu tej swoistej, dotyczącej tego

zakonu trylogii, wziąłeś na warsztat zupełnie

inną historię, ale również dziejącą się w

średniowieczu - ta epoka interesuje cię najbardziej,

uważasz, że wywiedzione z niej

opowieści najlepiej pasują do komponowanej

przez ciebie muzyki?

Zawsze kochałem ciemne wieki i historię średniowiecza,

a Sacro Sanctus dostarczył mi dodatkowej

zachęty do zagłębiania się w ten

okres. Uważam go (choć różne inne epoki historyczne

są dla mnie równie frapujące) za

bardzo fascynujący. To tematyczna koncepcja,

którą wymyśliłem dla każdego albumu Sacro

Sanctus, naprawdę inspiruje muzykę do każdego

utworu. Jest więc niezwykle ważne, aby

koncepcja została opracowana (nie chodzi tu

zasadniczo o tekst każdego kawałka, ale o

ogólny temat, który każdy utwór porusza) na

długo przed tym, jak sfinalizuję kompozycję

muzyczną. To pomaga określić krajobraz

dźwiękowy każdej pieśni. Określa główne tempo,

zmiany tempa, strukturę kompozycji i

ogólny jej klimat.

Skąd pomysł wykorzystania legendy o mieczu

z Fierbois? Fakt, że została ona zapoczątkowana

jeszcze w VIII wieku, po czym

miała swój ciąg dalszy w wieku XIV wydał

ci się zapewne bardzo interesujący, bo dawało

to możliwość stworzenia interesującej,

wielowątkowej opowieści?

Dziękuję za ten miły komplement! Jestem zapalonym

czytelnikiem, a książki historyczne

często stanowią moją główną lekturę w wolnym

czasie. W jednym z moich domowych

źródeł natknąłem się na mit o mieczu Fierbois

i postanowiłem się nad nim głębiej zastanowić.

Zafascynowała mnie koncepcja, że

miecz pochodzi od Karola Martela. Uznałem

to za bardzo wciągające, gdy miecz pojawił się

ponownie w rękach Joanny po około 700 lat-

108

ALBERT BELL’S SACRO SANCT


ach. Pojawił się więc historyczny koncept do

podjęcia, który mówił o okresie od 732 do

początku 1400 roku, z niezliczoną liczbą historycznych

kamieni milowych i osobistości,

wszystkich wplecionych w tę historię. To

wszystko naprawdę przyciągnęło moją uwagę i

spędziłem miesiące na rozwijaniu linii fabularnej,

grzebaniu w tekstach i określaniu roli

każdej historycznej persony (od Karola Martela

po Karola Wielkiego, Henryka V, Joannę

d'Arc, kardynała z Winchesteru i tak dalej),

jaką miały mieć na płycie i w poszczególnych

utworach.

Pewnie znowu musiałeś posiedzieć nad

książkami, wyszukać i zweryfikować różne

fakty, a do tego dopracować każdy szczegół,

żeby nie tylko był zgodny wydarzeniami

sprzed wieków, ale też cała historia była

zwarta i miała swoją dramaturgię?

Tak, dokładnie. Niektóre części fabuły są fikcyjne,

jak na przykład ten sam miecz odkopany

z kaplicy Fierbois przez Karola Wielkiego

(który był wnukiem Karola Martela) i użyty w

jego militarnych podbojach. Nie jest też jasne,

jaką dokładnie rolę odegrał kardynał Winchesteru

w procesie i egzekucji Joanny d'Arc. Jednak

w mojej koncepcji zajmuje on główną rolę,

dla dodatkowego efektu.

Daje się odczuć, że musi cię to pasjonować, a

warstwa tekstowa nie może odstawać od

muzyki - to twój priorytet, żeby kolejne płyty

Albert Bell's Sacro Sanctus były dopracowane

pod każdym względem, aby nikt nie mógł

powiedzieć: "super muzyka, ale teksty słabe"

czy "ale historia, ale nie da się tego słuchać"?

(śmiech)

Oczywiście każdy projekt staram się dopracowywać

najlepiej jak potrafię, próbując przy

każdym kolejnym albumie zapewnić rozwój i

postęp. To jest moja filozofia, i zawsze tak było,

i odnosi się do każdej kluczowej części każdego

albumu. Muzyka, teksty, ogólna prezentacja,

produkcja - wszystko. Myślę, że jesteśmy

to winni fanom. Wszystko to podkreśla

również znaczenie zdobycia fizycznego formatu

wydania albumu. To właśnie tam wszystkie

elementy łączą się w całość. Wytwórnia, Metal

On Metal Records i ja włożyliśmy wiele

wysiłku w wizualną prezentację książeczki i

okładki. Choć zdaję sobie sprawę z wagi formatu

cyfrowego, to jednak kupno MP3 ogranicza

doświadczenie każdego albumu Sacro

Sanctus! To całościowe przedsięwzięcie, efekt

prawdziwej pasji.

Nie korciło cię, żeby poświęcić tę płytę w całości

Joannie d'Arc, to byłoby zbyt oczywiste?

(śmiech!) Tak, w rzeczy samej! W rzeczywistości

mogłem z łatwością podzielić ten koncept

na trzy epoki historyczne. Począwszy od

Karola Martela i Karola Wielkiego, poprzez

wojnę stuletnią między Anglią a Francją z

Henrykiem V w roli głównej, a skończywszy

na kolejnym albumie, skupiającym się na narracji

Joanny d'Arc. W końcu jednak zdecydowałem

się zebrać wszystko razem. Wiem, że to

dość długi album, bo trwa ponad godzinę i wymaga

wysiłku, by wysłuchać go podczas jednej,

całej sesji. Mam jednak nadzieję, że jest

wystarczająco różnorodny, aby zniewolić i złapać

słuchacza za przysłowiowe jaja, że tak powiem!

(śmiech)

Dziewica Orleańska trafiła jednak na okładkę

"Sword Of Fierbois", bo jednak to jedna z

kluczowych postaci tej opowieści, a w dodatku

sięgnąłeś tu po klasyczne dzieło Julesa

Eugene Lenepveu z końca XIX wieku, przedstawiające

moment schwytania Joanny przez

Burgundczyków?

Mieliśmy inne pomysły na okładkę. Jednym z

moich wcześniejszych wyborów była scena bitwy

z oblężenia Tours/Poitiers autorstwa

Charlesa de Steubena, który był w XIX wieku

czołowym francuskim malarzem romantycznym.

Ostatecznie wykorzystaliśmy ją, ale

zdecydowaliśmy się na Lenepveu jako główną

okładkę, zgodnie z sugestią Jowity i Simone z

wytwórni, co wynikło z różnych powodów

technicznych. W każdym razie, tak jak powiedziałeś,

Joanna d'Arc jest jedną z kluczowych

postaci w koncepcji tego albumu, a co więcej,

chciałem, aby właśnie ona zajęła tutaj centralne

miejsce - to przecież czołowa reprezentantka

kobiecości na przestrzeni wieków!

Heavy/doom metal w wykonaniu twego zespołu

staje się z upływem coraz mniej oczywisty,

bo nie tylko nie zapominasz o istnieniu

ekstremalnych form metalu, ale też coraz

śmielej sięgasz do rozwiązań typowych dla

epickiej stylistyki?

Doom metal to oczywiście jeden z gatunków

metalu, którym jestem najbardziej zauroczony,

szczególnie tak zwanymi tradycyjnymi wariantami

doom/epic doom. Nadal kocham te

zespoły, które ukształtowały moją heavymetalową

trajektorię od Sabbath do Witchfinder

General, Pagan Altar, Pentagram, Trouble,

St Vitus, Candlemass, Count Raven i tak

dalej. Były, są i pozostaną bardzo bliskie memu

sercu. Jednakże byłem również i nadal jestem

wielkim fanem wczesnego thrashu oraz

speed metalu, a także lubię zdrową dawkę

wczesnego black metalu. Są to formy muzyki,

do których dążyłem i nadal dość intensywnie

dążę. Tak więc Motörhead, Venom, Celtic

Frost i tak dalej są ogromnymi punktami odniesienia

dla mojej muzycznej ekspresji i zawsze

były. Wszystkie te punkty odniesienia, a

nawet więcej, łączą się w Sacro Sanctus. Projekt

ten nie jest ograniczony tylko do jednego

podgatunku metalu. Są tu również ogromne

ukłony w stronę NWOBHM, jeśli dobrze

wsłuchasz się w muzykę. I tak jak mówisz, dość

mocna dawka epickiego metalu. To cała

mikstura wpływów - to jeden z głównych fundamentów

mojej wizji Sacro Sanctus. Nie

chciałem, żeby to był kolejny zespół doomowy,

a chciałem pokazać jak doom może być

ciekawie połączony z innymi oldschoolowymi

stylami metalowymi!

Co będzie więc kolejnym etapem, skoro dotąd

nie pokusiłeś się jeszcze o bardzo długą,

rozbudowaną kompozycję, skupiając się na

formach 7-9 minutowych, gdzie jak na razie

tylko "Invocations Of Unlight" zbliżał się do

granicy 10 minut - doczekamy się czegoś w

rodzaju twego własnego "At War With Satan"?

(śmiech!) To interesujący pomysł! Cóż, szczerze

mówiąc, wciąż nie jestem pewien, jaka będzie

ścieżka następnego Sacro Sanctus. Byłem

naprawdę produktywny muzycznie podczas

Covid i mam zaległości w postaci około

70 utworów napisanych w tym okresie, z których

kilka zostało wrzuconych na Facebooka,

aby utrzymać w tym czasie zaangażowanie

fanów. Jest tam trochę mocnego materiału,

który prawdopodobnie wykorzystam w przyszłości

i jest kilka konceptualnych tematów,

które mam w głowie, a które mogą być naprawdę

warte kontynuacji. Ale w tej chwili po

prostu robię krok do tyłu od tego wszystkiego

i cieszę się owocami mojej pracy nad "Sword

Of Fierbois", że tak powiem. Wydanie tego albumu

było bardzo trudne i wymagające, a ja

muszę naładować swoje baterie na następny

krok.

Skoro już wspomniałem o Venom... Już na

pierwszej płycie "Deus Volt" pojawili się

goście, których zaprosiłeś również podczas

nagrywania kolejnego albumu. Na "Liber III:

Codex Templarum" dysponowałeś już trzyosobowym

składem, a gościem po raz kolejny

był tylko klawiszowiec David Vella. Teraz

jednak przebiłeś wszystko zapraszając do

udziału w nagraniu "Sword Of Fierbois" aż

24 instrumentalistów i wokalistów, z Mantasem

i Alanem Jonesem z Pagan Altar na czele.

Uznałeś, że ta historia wymaga takiej

właśnie oprawy?

Szczerze mówiąc, sam album nie wymagał zaangażowania

aż tak wielu gości, zarówno na

froncie wokalnym, jak i gitarowym. Uważam,

że materiał jest na tyle dobry, że może istnieć

samodzielnie. Był to jednak czas, by zrealizować

mój cel, jakim było zaangażowanie do

Sacro Sanctus muzyków, których darzę

ogromnym szacunkiem. Bądźcie pewni, że

wszystkie te kooperacje są też dla mnie bardzo

znaczące osobiście. Dla przykładu, pozyskanie

Jeffa "Mantasa" Dunna i Alana Jonesa z Pagan

Altar do współtworzenia moich utworów

to spełnienie marzeń. Obaj są niesamowitymi

gitarzystami, a ich muzyka ukształtowała to,

kim jestem jako artysta. Nadszedł czas na taką

współpracę, o której od dawna myślałem. Nadarzyła

się okazja i skorzystałem z niej. Efekt

końcowy jest taki, że materiał został wzbogacony

i to czyni ten album jeszcze bardziej wyjątkowym.

Wszyscy goście podjęli się swojego

zadania z niezbędnym zapałem, szacunkiem,

zaangażowaniem i ogromnym poświęceniem.

To zaszczyt i przywilej mieć ich wszystkich na

pokładzie. Mam dla nich wszystkich bardzo

duży szacunek i nie mogę im wszystkim wystarczająco

podziękować.

Czujesz się chyba pewniej jako kompozytor/aranżer

i gitarzysta rytmiczny niż solowy,

co pewnie też miało wpływ na tę decyzję?

Przed trzecim albumem zajmowałem się również

wszystkimi solówkami. Ogólnie rzecz biorąc,

myślę, że to dobrze zadziałało. Jestem

świadomy, że moją mocną stroną gry na gitarze

są jednak riffy. Potrafię z łatwością układać

riffy, które wpadają w ucho i które dobrze

się łączą. Choć oczywiście poświęcam swój

czas, by być do nich przekonanym i potrafię

ALBERT BELL’S SACRO SANCT

109


być bardzo samokrytyczny. Moje umiejętności

solowe poprawiły się z czasem i na tej nowej

płycie jest też kilka moich solówek (ta w "For

God, King And Country" i pierwsza w "Ember

Eyes"). Jednakże, jak już wspomniałem, głównym

powodem, dla którego zdecydowałem się

tym razem na udział różnych innych osób w

solówkach gitarowych i niektórych wokalach,

był głównie fakt, że solówki i partie wokalne

gości są łatwiejsze do zdobycia niż zatrudnienie

muzyków do instrumentalnego szkieletu, z

którego składa się każdy zespół (bas, perkusja

i gitary rytmiczne), tym bardziej, gdy pracuje

się zdalnie. To ostatnie jest bardziej skomplikowane

i może wpłynąć na styl zespołu, a tego

nie chciałem. Konieczne jednak było, aby barwa

Sacro Sanctus pozostała i myślę, że po raz

kolejny udało nam się to osiągnąć.

Goście mieli wolną rękę co do swoich solówek,

nie sugerowałeś im niczego, zdając się

na ich talent i kreatywność?

Tak, oczywiście, wszyscy ci muzycy są przecież

mistrzami w swoim fachu. Przedstawiliśmy

jednak pewne ogólne sugestie i omówiliśmy

ich wkład gości, aby upewnić się, że wszystko

pasuje do mojej wizji tego, co przygotują.

Wszyscy od początku byli w porządku, chociaż

wymagaliśmy w niektórych przypadkach

kilku poprawek tu i tam. Można się tego spodziewać

przy każdym nagraniu.

Owen Grech już z tobą nie gra, ale pojawił

się gościnnie w dwóch utworach - maltańska

scena metalowa nie jest duża, tak więc

wspieracie się przy takich okazjach jak powstawanie

nowych płyt?

Ponieważ od samego początku zdecydowałem

się zaangażować do solówek różnych gitarzystów,

od razu zakomunikowałem to Owenowi,

a ten zgodził się na wszystko. Owen nie zniknął

więc z planu przy "Sword Of Fierbois" i,

jak wspomniałeś, pojawia się również tutaj z

zabójczymi solówkami w dwóch utworach.

Bardzo cenię Owena, jest niesamowitym

shredderem. Może więc pojawić się ponownie

na następnym albumie, z jeszcze większą ilością

solówek, jeśli tylko będzie taka potrzeba i

będzie to dla niego w porządku. Sacro Sanctus

nie jest zespołem. To mój projekt i to ja

decyduję o tym, co trzeba, w zależności od tego,

co jest wymagane w danym momencie. Naprawdę

nie wiadomo, kto może być zaangażowany

w ten projekt w przyszłości. Wszystko

będzie zależało od mojej wizji.

Foto Michael Grech Sammut / Sarath Kumar

Mogłeś też bardziej zróżnicować partie wokalne,

choćby dzięki głosom o odmiennej barwie,

wykorzystaniu duetów czy zaproszeniu

Jessiki Grech?

Tak, tym razem naprawdę ciężko pracowaliśmy

nad tym, aby wokale były jeszcze bardziej

rozbudowane. Ponownie, moja decyzja o zatrudnieniu

gości na tym froncie zależała od

tego, jak utwory mogą być wzbogacone przez

ich wkład. Na przykład czułem, że punkt kulminacyjny

w outro do "Clarions Of War"

mógłby naprawdę działać lepiej, gdybyśmy

zatrudnili różnych wokalistów oodmiennych

głosach do jego poszczególnych części. I stąd

decyzja, by zaangażować tam Saschę Maurera,

Chrisa Kappasa i Kevina Portza. Efekt

jest naprawdę niesamowity. To samo z wkładem

Leo w "Blood At Orleans". Chciałem, żeby

właśnie on zajął się tymi partiami, ponieważ

mógł ubarwić tę sekcję, w której spotykamy

kaznodzieję, modlącego się nad oddziałami

Joanny przed rozpoczęciem bitwy, a tembr

głosu Leo i jego styl były do tego idealne. I

mógłbym wymieniać tak dalej. Jeśli chodzi o

partie Jessiki w pre-chórze i refrenie do "Ember

Eyes" (ostatni utwór na albumie), to chciałem,

żeby uosabiała Joannę d'Arc z tymi naprawdę

eterycznymi i emocjonalnymi partiami

wokalnymi, aby upewnić się, że album jest sugestywnie

zakończony i ona zrealizowała to

wszystko naprawdę perfekcyjnie.

Nie było czasem jakichś dąsów, bo ktoś śpiewa

główne partie, gdy innemu wokaliście

przypadły w udziale tylko chórki? (śmiech)

(śmiech) Nie, nic mi o tym nie wiadomo!

Przy takim rozmachu tego materiału i ciekawym

temacie, skoro masz już zarysowane

te główne postaci, może warto pomyśleć o

stworzeniu scenicznej wersji "Sword Of Fierbois",

dopełnionej partiami orkiestrowymi,

etc., co byłoby niekonwencjonalną formą promocji

nie tylko tego albumu, ale też samego

zespołu?

Sacro Sanctus może być przedstawiony na

wiele sposobów. Wyobrażenia, jakie niesie ze

sobą muzyka i teksty pieśni, mogłyby się do

tego świetnie nadać. Jednak na tym etapie nie

ma jeszcze żadnych planów dotyczących występów

na żywo. Jak już mówiłem, moim priorytetem

jest teraz naładowanie akumulatorów

i przezwyciężenie wypalenia, którego doświadczyłem

po wydaniu albumu. W grudniu ubiegłego

roku byłem w złym stanie pod względem

zdrowotnym, ale na szczęście powoli wracam

do zdrowia. Pamiętajcie, że mam też trzy inne

aktywne zespoły grające na żywo, więc zajmowanie

się wszystkim z taką samą intensywnością

i zebranie wszystkiego w całość wymaga

dobrej organizacji i czasu. Zawsze wyobrażałem

sobie Sacro Sanctus jako projekt studyjny,

a nie prawdziwy zespół. Są ku temu różne

powody. Jednym z nich jest zapewnienie, że

niezbędne decyzje będą podejmowane bez

obaw, które pojawiają się w przypadku pracy

w normalnym zespole. Uwierz mi, wiem to z

doświadczenia, po prawie 40 latach grania w

zespole! Nie zrozumcie mnie źle. Kocham moje

inne zespoły. Moi koledzy z zespołu są dla

mnie jak rodzina i bracia. Ale zespoły wymagają

ogromnego wysiłku, aby funkcjonować i

rozwijać się. Dość często wymagają kompromisów

na różnych frontach. Oferują również

komfort, który zapewniają wszelkie kolektywy.

Czasami miło jest po prostu być kimś w

grupie i niejako zgubić się i w niej ukryć. Ale

w Sacro Sanctus nie ma takich wygód, chodzi

w nim o to, by być na czele, przejąć stery i realizować

swoją wizję bez żadnych kompromisów.

Ma to swoje radości, ale i wady, bo czasami

jest to bardzo męczące i trudno sprostać

wszystkim wymaganiom. Stąd powód zatrudnienia

w ostatnich miesiącach Glena Gauci z

Iron Horde Promotions do pomocy w mediach

społecznościowych przy promocji albumu

i innych działaniach.

Biorąc poprawkę na fakt, że od premiery tego

albumu upłynęło już trochę czasu, a od jego

nagrania jeszcze więcej, pewnie masz już

zarysy kolejnej płyty Albert Bell's Sacro Sanctus

- zdradzisz na koniec coś na jej temat,

czy będziemy musieli czekać aż do dnia premiery?

Nawiązałem już do tego w moich poprzednich

odpowiedziach. Utwory są. Pomysł na ogólny

koncept (nie tak mocno powiązany jak poprzednie)

również istnieje. W tej chwili moim

głównym priorytetem jest odzyskanie wymaganego

skupienia, by móc dalej to rozwijać.

Będę się nad tym zastanawiał przez najbliższe

miesiące i zobaczę, jaki kierunek obierze Sacro

Sanctus na następnym albumie. Tymczasem

możemy cieszyć się "Sword Of Fierbois".

Ten album ma wiele odcieni i barw i zasługuje

na uwagę fanów. Pewne jest to, że każdy przyszły

kierunek, w którym projekt będzie podążał,

zachowa tę samą wizję, dla której Sacro

Sanctus został stworzony, czyli nadal będzie

szansą wyrażenia mojej muzycznej ekspresji i

ekspresji każdego, kto jest akurat weń zaangażowany,

a ponadto będzie podkreślał piękno

oldschoolowego, opartego na riffach, metalu

we wszystkich jego wspaniałych formach!

Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

110

ALBERT BELL’S SACRO SANCT



Rock 'n' roll nigdy nie umrze!

Tych czterech młodych muzyków z Meksyku zadebiutowało niedawno jako

Freeroad albumem "Do What You Feel!", ale to w żadnym razie nie debiutanci,

grają bowiem jeszcze razem w Rënz i w Thunderslave. Tak, to ten zespół, który

stracił kontrakt z No Remorse Records, kiedy jeden z jego muzyków okazał się

uczestnikiem zdemolowania cmentarza. Ten temat również pojawił się w rozmowie

z basistą Freeroad, ale Eli Arrieta opowiedział nam również o kulisach

funkcjonowania meksykańskiej sceny metalowej i miłości również do klasycznego

hard 'n' heavy, a do tego o kulisach powstania nagiej okładki "Do What You Feel!".

Było tak od samego początku, czy jednak na

wcześniej łoiliście coś mocniejszego w kapeli

grającej ekstremalny metal, by z czasem dojść

do korzeni ciężkiej muzyki i już z nią pozostać?

Tak, graliśmy wcześniej w kilku thrashowych i

speedmetalowych zespołach, takich jak Coventrate

czy Skullcrusher i właściwie teraz

też gramy w innych zespołach, jak Rënz (metal/punk)

i Thunderslave (speed metal).

Uwielbiamy energię, która przychodzi i odchodzi

oraz interakcję z publicznością. O to chodzi

w metalu.

Muzyka daje wam wolność, jest swego rodzaju

drogą do niej, stąd taka, a nie inna,

nazwa waszego zespołu, idealnie pasująca

również do różnych odcieni tego, co gracie?

Dokładnie tak! Muzyka to czysta wolność, to

ona uwalnia cię od codziennych zmagań i rutyn,

pomaga ci pokonywać przeszkody i motywuje

cię, ma moc uzdrawiania lub sprowadzania

cię na ziemię. To ścieżka dźwiękowa twojego

życia. Nazwa Freeroad, pojawiła się kiedy

zaczęliśmy pisać nasze pierwsze kompozycje,

czuliśmy się naprawdę dobrze bez żadnych

ograniczeń, które wielu ludzi ślepo

przestrzega jak jakiś kodeks reguł, więc początkowo

myśleliśmy o nazwie Free, ale szybko

zdaliśmy sobie sprawę, że ktoś już przyjął

tę nazwę jakieś pięć dekad temu (śmiech).

Swoją drogą, jest to fajny zespół. Tak właśnie

czuliśmy się w tej muzyce, więc po prostu dodaliśmy

słowo road, uważając, że idealnie pasuje

do tego, co tworzymy. Chcielibyśmy również

wspomnieć, że istnieje kawałek z lat 70.,

który bardzo lubimy, zespołu Stone The

Crows o tytule "Freedom Road". Myślę, że to

również mogło nas zainspirować.

"Do What You Feel!" to naprawdę udany

materiał: ciekawe połączenie hard rocka z

NWOBHM, muzyka ostra i dynamiczna,

ale niepozbawiona też melodii - takie mieliście

założenie, zakładając zespół, że chcecie

grać tak jak czyniono to kiedyś, ale dodając

również coś od siebie?

Dobrze wiedzieć, że ten pomysł w praktyce

odniósł sukces! W okresie przejścia od hard

rocka do heavy metalu, było kilka zespołów,

które zostały pominięte i zapomniane, a my

staramy się zwrócić uwagę na ten feeling i

brzmienie. Bardzo lubimy brzmienie tych

nurtów muzycznych, o których wspomniałeś.

Indywidualnie każdy z nas ma inne gusta,

bardzo zbliżone, ale różnią się, w rezultacie

czego powstał Freeroad.

Nie da się również nie zauważyć, że nieobcy

jest wam również klasyczny blues ("Nature

Of Change"), z kolei "Five Hours To Mexico"

akcentuje nieco dobitniej fakt, że jesteście

zespołem meksykańskim?

Skoro już o tym wspomniałeś, to tak, blues

jest naprawdę ważnym elementem w zespole,

wręcz niezbędnym. Zawsze szukamy oldschoolowych

dźwięków, a co jest bardziej oldschoolowe

niż blues, który wpłynął na rock'n'

roll, a następnie na sam metal? Co do utworu

"Five Hours To Mexico", wierzymy, że muzyka

musi wyrażać rzeczywistość w której żyjesz.

Żyjemy w stanie graniczącym z USA i jest tam

wiele karteli narkotykowych, o tym właśnie

mówi ten kawałek. To nie jest kwestia nacjonalizmów,

chcieliśmy po prostu opisać trochę

naszej gorzkiej rzeczywistości. Korzystając z

okazji chciałbym również wspomnieć o tym,

że Carlos Wild, wokalista Thunderslave, zespołu,

w którym udzielamy się z kolegami z

Freeroad, zaśpiewał refreny tego kawałka.

HMP: Zauważam ostatnio coraz częściej, że

młodzi ludzie odrzucają współczesne formy

sztuki, z premedytacją sięgając w bardzo

odległą przeszłość. Wy nie jesteście tu wyjątkiem,

ponieważ wyraźnie jesteście zafiksowani

na punkcie hard'n'heavy starej szkoły

- death czy black metal nie dla was, wolicie

bardziej klasyczne brzmienia?

Eli Arrieta: Cześć, pozdrowienia z Meksyku!

Chciałbym najpierw bardzo mocno podziękować

za zainteresowanie naszym zespołem i za

poświęcenie czasu na przygotowanie tego wywiadu.

Cóż, nie chodzi o preferowanie tego

konkretnego brzmienia. To jest po prostu nasz

gust muzyczny. Wychowaliśmy się na klasycznym

rocku. To wszystko dzięki rodzicom,

przyjaciołom i różnym ludziom, których spotykaliśmy

na koncertach. To właśnie kochamy

w rock'n'rollu: zawsze jest coś nowego do odkrycia,

zawsze są te stare, undergroundowe

zespoły i ich kawałki, o których czas zapomniał.

Lubimy się w to zagłębiać. To nie znaczy,

że odrzucamy nowe zespoły, jest wiele bardzo

dobrych nowych zespołów, lubimy również inne

gatunki muzyki metalowej.

Foto: Freeroad

Ten gitarowy duet to również nie przypadek,

bo skoro sprawdzał się w Lizzy, Priest czy

Maiden, to pomyśleliście, że może być tak

również u was?

To bardziej niż przypadek, jest to styl, który

lubimy w tego typu muzyce i którego szukamy.

Oczywiście są tu wpływy zespołów, które

wymieniłeś, ale także innych, takich jak Wishbone

Ash, UFO, Riot, lista może ciągnąć się

w nieskończoność. Duety gitarowe są środkiem,

którego używa wiele zespołów, ale my

łączymy również rytmy i melodie, aby grać z

różnymi harmoniami, a nie tylko power chordy

oraz aby uzyskać inny klimat.

To wasz długogrający debiut, tak więc premiera

"Do What You Feel!" musi być dla was

szczegolnym momentem - długo czekaliście

na tę płytę?

Freeroad założyliśmy w roku 2018. Zaczęliśmy

nagrywać i komponować, ale nie miało to

ciągłości, było to bardziej jak poboczny projekt,

nad którym pracowaliśmy w wolnym czasie,

tak dla zabawy. Mimo to pokładaliśmy i

nadal pokładamy w nim duże nadzieje. Więc

tak, to był długi czas oczekiwania na debiut.

W drogę weszła również pandemia i inne sprawy

osobiste oraz zawodowe, ale kiedy Dying

Victims zaproponowało nam kontrakt, dało

nam to dodatkowy impuls, aby dokończyć to

wcześniej. Jesteśmy bardzo zadowoleni z rezultatów

i wdzięczni im, ponieważ bez tego

wsparcia nie mielibyśmy takiego odzewu i odbioru

naszej muzyki, jak również tego wywiadu.

112

FREEROAD


Foto: Freeroad

Foto: Freeroad

Heavy metal w takiej klasycznej postaci cieszy

się u was popularnością, macie dla kogo

grać? Bo tak, jak z innych krajów dociera do

nas mnóstwo wydawnictw młodych grup, to

z Meksyku zdecydowanie rzadziej. Utkwiły

mi co prawda w pamięci "No Retreat…You

Surrender" Voltax "Rider Of The Night"

Härdrocker oraz "Unchain The Night" waszego

Thunderslave, chociaż ten ostatni bardziej

z racji zamieszania jednego z muzyków

w zdemolowanie cmentarza, przez co straciliście

płytowy kontrakt. Wygląda jednak na

to, przynajmniej z europejskiej perspektywy,

że wasza scena hard'n'heavy, mimo długiego

stażu i wciąż istniejących, legendarnych grup

jak Luzbel, nie jest obecnie zbyt silna, szczególnie

jeśli porówna się ją z tą niemiecką czy

szwedzką?

Przepraszam, jeśli będę przynudzał, ale myślę,

że to pytanie jest ważne i bardzo za nie dziękuję.

Zdecydowanie masz rację! Niemiecka,

szwedzka i większość europejskiej sceny jest

godna uwagi i z utęsknieniem czekamy na to,

aby pewnego dnia na niej zagrać. Wszyscy

wiemy, że heavy metal jest popularny w każdym

zakątku świata, a Meksyk nie jest wyjątkiem,

mamy wiele dobrych zespołów! To

trochę ironiczne, że Meksyk ma największy

festiwal metalowy w Ameryce Łacińskiej, a

większość tych zespołów nie jest znana. Jest to

spowodowane faktem, że nie mamy wystarczającego

zasięgu lub wsparcia ze strony mediów

i innych kanałów, aby dostać się do dużych

wytwórni, a jeśli ktoś ma kontakty, aby osiągnąć

wyższy poziom, są one zazdrośnie blokowane

przez inne, lepiej usytuowane zespoły,

a także przez biznesmenów, których jedynym

zmartwieniem jest organizowanie dużych,

wymyślnych festiwali, by zarobić kupę siana.

Ci ludzie używają tylko lokalnych zespołów

jako wypełniaczy swoich imprez i to zawsze w

martwych godzinach, jako typowych openerów,

zmniejszając koszty zaproszenia innych

zespołów, a ich jedynym celem jest liczba

osób, które mogą przyciągnąć. Jakość muzyki

nie jest brana pod uwagę, to prawie jak konkurs

popularności, co tylko generuje nonsensowną

rywalizację między zespołami i niepotrzebne

scysje. Tak czy siak, czas leczy rany, nie

wszystko jest czarne, zawsze znajdzie się jakiś

wyjątek, a w tym przypadku, pochodzi on

głównie od niezależnych organizatorów, prawdziwych

fanów, którzy wspierają muzykę, znają

twoją wartość i szczerze pragną, aby ich ulubione

zespoły odniosły sukces; ta scena staje

się z dnia na dzień coraz silniejsza. Cała ta

kooperacja generuje nowy ruch, łączący wszystkie

strony, fanów, promotorów, wytwórnie,

aby pracować razem w tym samym celu, jedynym

i prawdziwym celu, jakim jest dzielenie

się muzyką i cieszenie się nią jako jednością.

To jest to, co głównie trzyma nas przy życiu.

Chciałbym również wykorzystać tę okazję do

wyjaśnienia sprawy zespołu Thunderslave i

incydentu wandalizmu na cmentarzu. Jest wiele

historii i plotek na temat tego, co się stało,

ale prawda jest prosta. Cała ta historia była

tylko medialną sensacją, wszystkie wyrządzone

szkody zostały naprawione oraz wszystkie

inne sprawy prawne też zostały załatwione i

rozwiązane przez zaangażowanych ludzi. To

była sprawa osobista, błędna ocena sytuacji

jednego z członków zespołu w noc alkoholowej

libacji, która doprowadziła do uszkodzenia

kilku nagrobków, których koszta naprawy

zostały potem pokryte. Nie była to demolka,

zespół nie miał z nią nic wspólnego, niestety

doprowadziło to nas do anulowania kontraktu

płytowego. W mojej osobistej opinii, nie mamy

pretensji do wytwórni, ale muszę wspomnieć,

że to trochę śmieszne i pełne hipokryzji,

biorąc pod uwagę nazwę wytwórni i fakt, że

niektóre z ich zespołów były zaangażowane w

poważniejsze przestępstwa niż tylko wandalizm.

Zastanawiam się, czy gdybyśmy byli z

europejskiego kraju, to czy miałoby to takie

same konsekwencje. Uważam, że nie. Tego typu

działania oprócz dyskryminacji nas i naszego

regionu są nieprofesjonalne, ponieważ

była to sprawa osobista. Jest zbyt wiele zespołów

po tej stronie świata, które powinny być

znane, a nadal nie otrzymały tej uwagi, na którą

zasługują. I to nie jest nowość. Na przykład

utwór "Pray For The King" jest kompozycją

kapeli z lat 80. z naszego miasta o nazwie

Midas Touch, który naszym zdaniem jest

świetnym zespołem czysto heavymetalowym

na poziomie kultowych zespołów tamtych czasów,

ale nigdy nie zdobył rozgłosu, na który

zasługuje. Szczerze mówiąc, mamy wielkie

szczęście, że dostaliśmy taką szansę. Nasze

regionalne zespoły rockowe i metalowe idą w

odstawkę, a my jesteśmy faktycznie takimi

"umierającymi ofiarami". Teraz dzięki temu

niesamowitemu labelowi mamy okazję pokazać

światu, że istniejemy i na co nas stać!

Macie jednak niezależne wytwórnie, są tacy

maniacy jak José Luis Cano Barrón, autor

biografii Bathory czy monografii zachodnioniemieckiej

wytwórni Gama i powiązanych z

nią sublabeli, tak więc nie można powiedzieć,

że na polu tradycyjnego metalu nic się w Meksyku

nie dzieje, nawet jeśli większość waszych

rodaków woli muzykę pop czy orkiestry

mariachi?

Szczerze mówiąc, nie znamy go. Wciąż, mamy

nadzieję, że pewnego dnia to się zmieni, znamy

wielu ludzi z podziemia: organizatorów,

nowe i stare wytwórnie, jak również zespoły

starej szkoły. Ludzie tutaj są zaślepieni przez

media i cała uwaga jest kierowana na reggaeton,

trap, pop, hip-hop, oraz regionalne i tradycyjne

brzmienia. Ale nadal jesteśmy dużą

społecznością i widzę, że nadchodzi duża fala,

nowe pokolenia odrzucają komercyjną muzykę.

Nie wiem czy to z powodu seriali, które

biorą dużo z lat 80., jak "Stranger Things",

ale nawet jeśli to, rock'n'roll nigdy nie umrze!

Znalazłem w sieci informację, że tytuł "Do

What You Feel!" zainspirowało powiedzenie

z animowanego serialu "The Simpsons". Byliście

lub wciąż jesteście jego fanami, stąd to

nawiązanie?

Właściwie, to tytuł nie jest powiązany z "Simpsonami".

Z drugiej strony, kto ich nie lubi?

Przynajmniej przez pierwsze 10 sekund

FEREEROAD 113


(śmiech). Jest to po prostu zabawny zbieg okoliczności.

Okładka zdaje się nawiązywać do czasów

hipisowskiej niewinności początków ciężkiego

rocka z przełomu lat 60. i 70., co raczej nie

jest przypadkiem. Dokąd biegnie ten golas?

Ucieka od cywilizacji w stronę dziewiczej

przyrody, chce być wolny?

Nie mieliśmy na myśli hipisów czy kwestii

niewinności. Po prostu uważamy, że golas na

ulicy symbolizuje robienie tego, co się czuje i

na co ma się ochotę.

Na potrzeby okładkowej sesji pierwszego

albumu Elf musiał rozebrać się sam Ronnie

James Dio, ale w waszym przypadku chyba

nie było takiej konieczności, nowoczesna

technika daje odpowiednie możliwości?

(śmiech)

Jesteśmy starymi wyjadaczami i woleliśmy zrobić

zdjęcie, zamiast skorzystać z jakiegoś innego

rodzaju sztuki i taka okazja się nadarzyła.

Pewnego ranka po koncercie Rënz w

mistycznym miejscu zwanym La Huasteca na

wyżynach naszego miasta, nasz gitarzysta,

Ranzig Mendoza, w spontanicznym akcie pijackiej

wolności skorzystał z okazji, aby to zrobić.

To był idealny moment, czas i przestrzeń.

Foto: Freeroad

A więc jednak... Dziewięć utworów, jakieś 45

minut klasycznej w każdym calu muzyki - to

materiał "skrojony" idealnie pod winylowego

longplaya - deal z Dying Victims Productions

pozwoli wam zapewne zrealizować to

marzenie?

Dying Victims spełnili już to marzenie. Wyprodukowali

naszą muzykę w formacie, który

kochamy i rozprowadzają ją po całym świecie.

Nigdy nie przestaniemy być im wdzięczni za

to, co zrobili. A w ogóle naszym marzeniem

nie było wyprodukowanie LP, takim marzeniem

było i jest by nasza muzyka była słyszana

wszędzie, im więcej, tym lepiej. Dlatego

jesteśmy tak szczęśliwi i wdzięczni Dying Victims!

Sieć pozwala wypromować zespół niezależnie

od jego lokalizacji, a muzyka dostępna w

streamingu dociera do zainteresowanych na

całym świecie, co również jest ogromnym

plusem. Gorzej jest jednak z koncertami,

szczególnie kiedy mieszka się w Meksyku i

jest młodym, niezależnym zespołem. Waszym

kolejnym marzeniem jest pewnie granie

poza ojczyzną, żeby muzyka Freeroad docierała

do jak najszerszego grona fanów metalu?

We wcześniejszych latach trudniej było dotrzeć

do takiej liczby odbiorców. Trzeba było

wysyłać taśmy i dema w listach, licząc na odpowiedź.

Teraz dzięki nowym technologiom

łatwiej jest dotrzeć do większej liczby odbiorców,

a także promotorów i wytwórni, tak jak

to miało miejsce w przypadku Dying Victims,

którzy skontaktowali się z nami dzięki kanałowi

NWOTHM Full Albums na You

Tube. Dostajemy również pierwsze zaproszenia

na koncerty jako Freeroad, mamy już

dwie daty w Mexico City i na kolumbijskim festiwalu,

oraz czekamy na kilka dat w Ameryce

Południowej. Jesteśmy gotowi zagrać wszędzie

tam, gdzie nas zaproszą, a to dopiero początek.

Mamy jeszcze więcej do zaoferowania,

planujemy skończyć kolejny album z kawałkami,

które zostały z naszej pierwszej produkcji.

Jesteśmy bardzo zmotywowani i niezmiernie

wdzięczni wszystkim, którzy umożliwiają

nam spełnienie tego marzenia. Specjalne

podziękowania dla Floriana Grilla z Dying

Victims Production za wiarę w nas oraz dla

"Heavy Metal Pages" za ten wspaniały wywiad!

Niech żyje rock 'n'roll!

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

HMP: Mówiliście kiedyś w jednym z

poprzednich wywiadów, że heavy metal to

gatunek, który mimo różnych gustów, spaja

wszystkich muzyków Screamer. Co sprawia,

że właśnie heavy metal jest tak wyjątkowy?

Henrik Petersson: Dla mnie jest to połączenie

hipnotyzujących melodii i poczucia bycia

niepokonanym. A nawet w heavy metalu można

mieć punkowy "drive", żeby podnieść

adrenalinę. Poza tym uważam, że społeczność

heavymetalowa jest niesamowita na całym

świecie.

Tytuł płyty to oczywiście także tytuł jednego

z kawałków. Sądząc po nim i przyglądając

się okładce, zakładam jednak, że

jego wybór nie jest przypadkowy.

Kawałek "Kingmaker" był jednym z pierwszych,

który ukończyliśmy, kiedy pisaliśmy

muzykę. Wydaje mi się, że w pewien sposób

wyznaczył kierunek dla całego albumu.

Projektując okładkę płyty, chcieliśmy dalej

budować ją wokół naszego "Demon Ridera",

swoistej maskotki. To renegat walczący o dobrą

sprawę, w świecie, który nie jest czarnobiały

i w którym wszystko jest możliwe.

Wasz gitarzysta, Dejan Rosic powiedział

kiedyś, że dobrze jest nie bać się zmian i

zawsze próbować czegoś nowego? Czy to

jest powód, dla którego Wasza płyta jest

bardziej melodyjna i lżejsza, niż poprzednie?

Nigdy się nie zgadzam z Dejanem. (śmiech)

żartuję! Tak, myślę, że to może mieć związek

z takim, a nie innym odbiorem tej płyty. Dla

nas to był dość naturalny rozwój, chcieliśmy

pociągnąć melodie i produkcję na "Kingmaker"

takim tropem, jaki wyznaczyliśmy na

"Highway of Heroes". Na tym albumie jest

trochę więcej riffowania niż na poprzednich,

aranżacje wokalne są bardziej obszerne, a

perkusja bardziej żywa niż na którymkolwiek

z naszych dotychczasowych albumów.

Zawsze jak słucham klasycznych heavymetalowych

zespołów, nasuwają mi się

jakieś muzyczne skojarzenia. Np. w "Chasing

the Rainbow" słychać wpływy Dio i

właśnie Rainbow, dodatkowo wzmacniacie

ten efekt brzmieniem hammondów. Zgaduję,

że to nie przypadek?

Nie jest. Dio to domowe bóstwo w obozie

Screamer. A z hammondami i ogólnie z klawiszami

odważyliśmy się spróbować czegoś

nowego na tym albumie i jesteśmy bardzo zadowoleni

z efektu.

"The Traveler"

114

FREEROAD


Ponura pogoda sprzyja muzyce

Zespół powstał w 2009 roku i od razu kuł stal, póki gorąca. Od tego czasu

zdążył wydać sześć płyt, w tym jedną koncertową oraz masę "singli". Więcej melodii,

hammondy, dynamiczniejsza perkusja, bardziej urozmaicone teksty - o nowej

płycie Szwedów rozmawialiśmy z założycielem kapeli, perkusistą Henrikiem

Peterssonem.

wydaje się być inspirowany rockiem i popem

lat 80. Efekt jest doskonały. Wydaje mi się,

że kawałek mógłby stać się prawdziwym hitem

(nawet poza metalowa sceną) w latach

80.

Jestem głęboko przekonany, że gdybyśmy

nagrali tę piosenkę w latach 80., byłaby koncertowym

hiciorem - na pewno! To miał być

rockowy hymn, nic więcej. Przy klawiszach

pomagał nam Kyle McNeill z Seven Sisters,

który wzniósł ten utwór na nowy poziom

i dodał do niego nieco blasku.

Jak udało Wam się osiągnąć taką przejrzystość

w brzmieniu?

Cóż, przy tym albumie pracowaliśmy z bardzo

dobrymi gośćmi. Dejan miał bardzo jasny

pomysł na to, jak w produkcji powinny

brzmieć gitary i bas, tym razem poszliśmy też

w produkcję perkusji, żeby całość podnieść

lewel wyżej.

Szwedzkie zespoły różnych gatunków metalu

mają zazwyczaj świetny dryg do pisania

dobrych melodii. Może wiecie, jako zespół,

który potwierdza tę regułę, skąd on się

bierze? Macie dobrą edukację muzyczną w

szkole, czy w Szwecji macie wyjątkowe zagęszczenie

dobrych i dobrze wykształconych

producentów?

Myślę, że to udany miks szwedzkiej muzyki

ludowej i Abby. Zespoły rockowe przefiltrowały

się przez te czynniki i to one zmieniły

ją w to, czym jest dzisiaj (śmiech)! Ale mamy

też bardzo dobrą edukację muzyczną i jest

ona włączona do programu szkolnego od najmłodszych

lat. Poza tym jest tu ciemno i

przez sześć miesięcy w roku pada, a to daje

ludziom dużo czasu na siedzenie we wnętrzach

i doskonalenie swojej pracy.

Mówiliście ostatnio, że ludzie współcześnie

mają problem z koncentracją, więc płyty

powinny być zwarte i krótkie. Ostatnia

rzeczywiście miała 35 minut, obecna jest

dłuższa o 4 minuty. Który kawałek zadecydował

o tym przedłużeniu? Bez którego

"Kingmaker" byłaby tak niekompletna, że

pozwoliliście sobie na wydłużenie tych kilku

minut?

Mieliśmy poczucie, że wszystkie kawałki na

tym krążku mają swoje zadanie. Dla mnie

osobiście to "Fall of a Common Man" jest jednym

z kawałków, które tworzą album, ale

wszyscy mamy własnych faworytów.

Jakiś czas temu mówiłeś nam, że z obecnej

sceny najbardziej lubisz Visigoth, Enforcer i

Night Demon. Wybór oczywiście doskonały,

same świetne zespoły. Coś doszło

jeszcze w międzyczasie? Co sądzisz o najnowszym

kawałku Night Demon, którym

zespół wędruje w kierunku niemal punkrocka?

Przez ostatni rok byłem kiepski w nowej muzyce,

ale "Sonja - Loud Arriver", "Sumerlands

- Dreamkiller" i "Unto Others - Strength"

grało i gra u mnie nieustannie. I naprawdę

podoba mi się to, co Night Demon zrobił z

ich najnowszym singlem "Outsider". Z pewnością

szykuje się nowy singlowy klasyk!

Wiosną ruszacie w Europejską trasę ze

Skull Fist. Wydaje się, że wspólnie tworzycie

świetny zestaw dla fanów (sama bym

chętnie poszła na jeden z gigów ten trasy).

Foto: Tom Johansson

Skąd pomysł na taką właśnie trasę?

To będzie temat na książki, tego jestem pewien.

To będzie fantastyczny czas! Nie graliśmy

ze Skull Fist od 2012 roku, więc czas

już najwyższy. Zadzwoniłem do Zacha, żeby

sprawdzić, czy byliby zainteresowani przyjazdem

do Europy na tę trasę i wyszło świetnie,

bo jeszcze nie byli w Europie ze swoim

najnowszym albumem. Mamy wielkie nadzieje,

że uda nam się zagrać dla publiki

Skull Fist i mamy też nadzieję, że uda nam

się przyciągnąć nieco nowej publiki również

dla nich!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

SCREAMER 115


Stare wibracje, inne emocje

Gdy rok temu męczyłem wywiad z niemieckim Tension, ze zdziwieniem

odkryłem, że jego członkowie porzucają tą kapelę zaraz po wydaniu pierwszej

płyty na rzecz zupełnie nowego zespołu o nazwie Firmament. Wtedy ich muzyka

wydawała mi się przeciętna i nie miałem za bardzo ochoty na jej słuchanie. Ale

gdy tylko nadarzyła się okazja na sprawdzenie Firmamentu, od razu przystąpiłem

do porównania. Okazało się, że pomimo zbliżonego składu i tego samego wokalisty,

różnica wypada korzystnie na rzecz nowego wcielenia. Nareszcie jest czego

posłuchać z przyjemnością. A gdy dodamy, że na kolejnych płytach Firmament

usłyszymy nowego, bardziej hard rockowego wokalistę, aż chce się myć uszy alkoholem

wielowodorotlenowym z propanediolem. Basista Stefan Deutsch i gitarzysta

Philipp Meyer pomogli nam lepiej zagłębić się w temat.

miejscowość Lipsk - przyp.red.), jesteśmy

przyjaciółmi od dość dawna. Bywaliśmy

wspólnie na koncertach i festiwalach. Tło muzyczne

każdego z nas jest nieco inne, ale dobrze

się uzupełniamy. Podczas gdy na przykład

niektórzy mają korzenie w black metalu,

heavy metalu/rocku, klasycznym rocku lub

Był to występ podczas otwarcia Custom Bike

Shop, który jest niezależnie prowadzony

przez undergroundowych metalowców i punkowców.

Atmosfera okazała się niesamowita.

Spędziliśmy świetny, bardzo przyjemny wieczór.

Wielkie brawa dla chłopaków z Acid Cycles!

Po wszystkim odbyło się świetne aftershow

party z udziałem wszystkich zaangażowanych

ludzi. Spotkaliśmy się ze znakomitym

przyjęciem. W naszych oczach była to najlepsza

okazja do dzielenia sceny z Marco po raz

pierwszy i zaprezentowania zarówno jego, jak

i nas w tej nowej osobistej konstelacji. Marco

oczywiście miał już w swojej przeszłości kilka

doświadczeń na żywo, ale głównie jako gitarzysta.

HMP: Dlaczego stworzyliście Firmament

zamiast kontynuować Tension?

Philipp Meyer i Stefan Deutsch: Z powodu

trudności w znalezieniu wykwalifikowanego

gitarzysty prowadzącego straciliśmy motywację

do kontynuowania zespołu pod nazwą

Tension. Postanowiliśmy więc na dobre położyć

kres Tension. Chcieliśmy też wyrwać się

ze schematów, w których utknęliśmy. My,

czyli: Jonas (perkusista), Maik (wokalista) i

Philipp (gitarzysta) postanowiliśmy poszukać

nowych muzyków do nowego projektu. Na

szczęście nie musieliśmy tego robić, bo były

gitarzysta Tension, Tom, postanowił do nas

dołączyć. Mamy podobne cele i pomysły. Dołączenie

Stefana też nie wymagało mozolnych

poszukiwań, bo znamy się od lat. Od razu dogadaliśmy

się na poziomie osobistym i zaczęliśmy

produktywnie działać. Posiadaliśmy solidny

workflow i szybko stworzyliśmy pierwsze

utwory.

Powiedzcie proszę coś więcej o składzie Firmament

oraz o panujących między Wami relacjach.

Znamy się od lat na lipskiej scenie (niemiecka

Foto: Firmament

punk rocku, to łączy nas wszystkich stara

szkoła rocka i heavy rocka z lat siedemdziesiątych

i wczesnych lat osiemdziesiątych.

Maik Huber śpiewał zarówno w Tension,

jak i na debiutanckiej płycie Firmament "We

Don't Rise We Just Fall" (2023). Dlaczego nie

śpiewa już w Firmament?

W maju 2022 roku, po zagraniu z nim kilku

koncertów, doszliśmy do wniosku, że interesuje

nas co innego. Kilka opinii nieco nas poróżniło.

Po tych wszystkich chwilach wspólnego

muzykowania wszyscy wspólnie podjęliśmy

decyzję, aby iść dalej oddzielnymi ścieżkami.

Jak wspominacie swój pierwszy koncert z

nowym wokalistą Marco Herrmannem zagrany

dnia 17 września 2022 roku w warsztacie

motocyklowym Acid Cycles?

Jak podobne (lub jak różne) są style wokalne

Marco i Maika?

Zasadniczo oba głosy i podstawowe zakresy

wokalne są dość podobne, ale mają oni inne

zaplecze muzyczne. Maik zaczynał od punku

i nowej fali, Marco wydaje się bardziej osadzony

w scenie amerykańskiej i w klasycznym

hard rocku. Oczywiście prowadzi to do pewnych

różnic w ich sposobie i podejściu do

śpiewania. Ale w końcu Marco bez problemu

dostosował się do utworów, które zostały nagrane

z wokalem Maika. Mówiąc krótko: dość

podobne, dość różne. Stare wibracje, inne

emocje.

Które utwory włączacie do swojego setu na

żywo? Czy podczas występów Firmament

dodajecie jakieś covery?

Na razie zawsze graliśmy cały album, do tego

czasami cover Riot lub Thin Lizzy, ale odkąd

napisaliśmy z Marco nowe utwory, i je zamierzamy

włączyć do setlisty. Poprzednie zespoły,

w których graliśmy, nie są przedmiotem zainteresowania

Firmamentu, ponieważ tamte

rozdziały są już zamknięte.

Steel Held High Festival ogłosił niedawno

Wasz zespół jako "wschodzącą gwiazdę na

niebie hard'n'heavy", choć Wy zatytułowaliście

swój pierwszy album "We Don't Rise, We

Just Fall". Skąd wziął się ten cyniczny paradoks?

W naszych oczach w ogóle nie jest to cyniczne,

ponieważ wspomniany paradoks wynika

wyłącznie z ogłoszenia promotora festiwalu.

Sam tytuł stanowi liryczną część odrzuconego

numeru. Postanowiliśmy zachować jego część

w postaci użycia tej frazy, ponieważ dobrze

wpisywała się w koncepcję przewijającą się

przez teksty całego albumu.

W naszym ostatnim wywiadzie na temat

Tension (HMP 83, str. 54 - przyp. red.), powiedzieliście:

"Rozkład wszystkiego, doty-

116

FIRMAMENT


czący polityki, społeczeństwa i życia codziennego

(szczególnie mówiąc o obecnej sytuacji

w Europie) prowadzi do napięcia między

ludźmi, ale także wywołuje napięcia w

umysłach ludzi". To nie przypadek, że świat

wydaje się rozpadać, skoro elity celowo

karmią ludzką percepcję fałszywą propagandą

poprzez skorumpowane media głównego

nurtu, aby utrzymać większość rasy ludzkiej

w niewoli. Czyż nie byłoby korzystne dla

wszystkich, aby konsekwentnie przekazywać

budujące stanowisko w muzyce i w innych

formach sztuki?

Każdy, kto praktykuje jakikolwiek rodzaj sztuki,

może mieć znaczący wpływ na innych ludzi,

więc oczywiście byłoby to korzystne. Nie

inaczej jest z muzyką jako rodzajem sztuki.

Muzyka i jej teksty mogą wpływać na zachowania

kontemplacyjne i poruszać. Niestety nie

każdy posiada możliwość uprawiania sztuki, a

często sprawy są z różnych powodów skomplikowane,

np. brak zasięgu i łączności, pochodzenie

z pewnych kręgów społecznych, powody

finansowe, a nawet w niektórych krajach

cenzura. Niemniej, dzięki zdecydowanemu

przekazywaniu właściwych treści nasz świat

na pewno stałby się lepszy.

W sekcji "tematy tekstów" na Waszym profilu

Metal Archives odnalazłem słowa: "kosmos"

i "ścieżka lewej ręki" ("left hand path").

Czy aby nie uważacie, że te dwa tematy

wzajemnie się wykluczają?

Wszystkie dotychczasowe teksty pisał wyłącznie

Maika, który nie jest już częścią zespołu.

Dlatego to pytanie powinno zostać zadane

samemu Maikowi, a nie zespołowi Firmament.

Nie wykluczyliśmy jednak podejmowania

tego rodzaju tematów w przyszłości.

Każdy choć szczątkowo związany z tematyką

"left hand path" powinien samemu prześledzić

teksty.

Partie instrumentalne Firmament brzmią

bardziej optymistycznie w porównaniu z partiami

instrumentalnymi w Tension. Co

wpłynęło na tą zmianę?

Tak naprawdę nie zakładaliśmy żadnej koncepcji

warstwy kompozycyjnej. Wszystkie

utwory powstają intuicyjnie podczas prób. Piszemy

je wspólnie, a nie na podstawie gitarowych

riffów Philippsa, jak to miało miejsce w

Tension. Po dołączeniu do zespołu Toma i

Stefana oraz niedawnym dołączeniu Marco,

tworzymy o wiele swobodniej, a wręcz powiedziałbym,

że proces twórczy zmienił się w niekonwencjonalny

sposób.

Na imprezie z okazji premiery Waszej debiutanckiej

płyty w Lipsku dnia 29 kwietnia 2023

roku wystąpicie razem z kapelami Pursuit i

Prowler. Pursuit dostał bardzo dobrą recenzję

w ostatnim numerze naszego magazynu

(ocena 5/6, HMP 85, str. 161). Wojciech

Chamryk napisał, że "takie granie było w

Niemczech (wtedy RFN) wczesnych lat

osiemdziesiątych całkiem popularne, a wiele

grających później mocniej grup zaczynało

właśnie od takiego, melodyjnego heavy

rocka". Brytyjski Prowler to jeden z pierwszych

zespołów NWOBHM, ale niemiecki

Prowler jest znacznie młodszym zespołem.

Z Firmament cofacie się stylistycznie jeszcze

bardziej w czasie. Jak to wygląda z Waszej

perspektywy?

Inspiruje nas muzyka metalowa z lat osiemdziesiątych

i siedemdziesiątych. Wspaniałą

Foto: Firmament

rzeczą w erze dominacji sprzed metalu, czy też

w erze metalu i rocka, jest nieistnienie podziału

na wszystkie te gatunki i podgatunki.

Patrząc z dzisiejszego punktu widzenia, wszystko

wydawało się bardziej swobodne i dynamiczne,

a także mniej ograniczone pewnymi

granicami, które niosą ze sobą nazwy gatunków.

W późnych latach siedemdziesiątych kategorie

nie istniały, ponieważ wszystko dopiero

się rozwijało. A ponieważ my uwielbiamy

używać wolnej wyobraźni w grze i w ubiorze,

naturalnie klasyfikujemy Firmament w

stylistyce późnych lat siedemdziesiątych. Staramy

się nie ograniczać żadnymi ramami gatunkowymi.

Foto: Firmament

Kilka ciekawych zespołów zagrało w zeszłym

roku na festiwalu Heavy Metal Maniacs.

Z tej okazji informowaliście w mediach:

"jedziemy na zachód na Heavy Metal

Maniacs Festival 2022, ekscytując się okazją

dzielenia sceny tego wieczoru z Satan i Portrait".

Czy jest jakiś szczególny powód, że

wspomnieliście o Satan i Portrait, podczas

gdy nie wymieniliście np. Blaze Bayleya, ani

Wolfa?

Fakt, że nie wspomnieliśmy o Blaze Bayley,

ani o Wolf, wynikał po prostu z naszej ograniczonej

czasowo obecności na festiwalu. Niestety,

z przyczyn organizacyjnych nie mogliśmy

zobaczyć koncertów drugiego dnia. Wystąpiliśmy

tego samego dnia co Satan i Portrait.

Z którymi innymi zespołami najbardziej lubicie

grać?

Acid Blade, Sintage i Venator to bardzo dobre

zespoły, które warto sprawdzić i dzielić z

nimi scenę. W przyszłości chcielibyśmy grać z

wieloma naszymi idolami, oczywiście głównie

z naszymi starymi bohaterami ze złotej ery

NWOBHM. Ale także z młodszymi adeptami,

jak Midnight Prey i Hällas.

Jeden z Waszych utworów nosi tytuł "No

Future", ale jakie są Wasze plany na przyszłość?

Zamierzamy nagrać dwa utwory w marcu

2023 roku z myślą o nadchodzącym splicie.

Będziemy również kontynuować komponowanie

na nowy album z Marco na wokalu,

który mamy nadzieję nagrać i wydać jakoś w

2024 roku. Mamy już potwierdzone kilka

koncertów w tym roku i zobaczymy, jakie jeszcze

okazje się pojawią. Mała trasa byłaby

super.

Sam O'Black

FIRMAMENT 117


Scenariusz filmu

Czy nowy album Night Demon zatytułowany "Outsider" znajdzie się w

metalowych podsumowaniach roku 2023? Zobaczymy. W każdym razie jest to na

pewno krążek, obok którego nie można przejść obojętnie. Dlaczego? Niech nam

powie o tym Jarvis Leatherby, który w Night Demon operuje strunami. Głosowymi

i tymi w gitarze basowej.

HMP: Cześć Jarvis. Pogadajmy o nowym albumie

Night Demon zatytułowanym "Outsider".

Przypuszczam, że jesteś bardzo zadowolony

z finalnego efektu.

Jarvis Leatherby: Dokładnie! Wiesz, nie jesteśmy

zespołem, który rok rocznie wydaje

nowy album. Kiedy już się na to decydujemy,

nie chcemy by było to coś, co brzmi jak wszystkie

nasze poprzednie produkcje. Cały czas

się rozwijamy zarówno jako muzycy, jak i po

prostu jako ludzie. Wraz z tym rozwojem ewoluują

też nasze cele. Mam nadzieję, że na

"Outsider" to słychać.

Domyślam się zatem, że podczas tworzenia

skusiłeś się na pewne innowacje względem

wcześniejszych płyt.

Jasne! Pierwszą nowością jest fakt, że "Outsider"

jest pierwszym albumem koncepcyjnym

w historii Night Demon. Wszystkie teksty łączą

się w jedną spójną historię. Pracuję obecnie

nad scenariuszem do pewnego filmu i pojawił

się pomysł, byśmy stworzyli do niego

muzykę. Poprzednio tworzyliśmy najpierw

warstwę instrumentalną, następnie pojawiały

się teksty. Tym razem było odwrotnie. Ten

sposób tworzenia to dla nas zupełnie nowe doświadczenie.

Okładka albumu wygląda zresztą jak plakat

kinowy jakiegoś filmu grozy.

Cieszę się, że tak uważasz, gdyż właśnie taki

był nasz cel. Jak już wspomniałem, album opowiada

pewną historię, która dla sporej grupy

ludzi może się wydać straszna. Na jej podstawie

można spokojnie nakręcić taki film.

Ogólnie jestem wielkim fanem horrorów.

Myślę, że ten rodzaj kina zawsze gdzieś tam

szedł w parze z heavy metalem.

Trudno się nie zgodzić. Jestem pod wrażeniem

tego, jak intro ("Prelude") przechodzi w

numer tytułowy. Skąd ten pomysł w ogóle?

To też w pewnym sensie nawiązanie do scenariusza

filmowego. Jak zapewne wiesz, większość

filmów akcji na początku pokazuje jakieś

kluczowe wydarzenie, wokół którego potem

toczy się cała akcja. Dopiero potem wchodzi

czołówka i Właśnie "Prelude" ma pełnić rolę

Foto: Night Demon

takiej wstępnej sceny. Utwór tytułowy to zaś

motyw przewodni całej historii. Kiedy słucham

tego albumu, potrafię sobie odtworzyć

cały film w swojej głowie. To między innymi

było naszym celem.

Inny motyw, który szczególnie mi zapadł w

pamięć to basowe intro do "Beyond the Grave".

Słyszę tam wyraźne inspiracje latami

siedemdziesiątymi.

Lata siedemdziesiąte to zdecydowanie najlepszy

okres w historii hardrocka. Uwielbiam na

przykład wczesną twórczość Judas Priest.

Uważam, że to właśnie lata siedemdziesiąte są

najlepszym okresem w ich karierze. Uwielbiam

ponadto Deep Purple, Thiun Lizzy, Black

Sabbath, ale też mniej kojarzone z ciężkim

graniem kapele, jak choćby T-Rex. O tej muzyce

mógłbym rozprawiać godzinami.

Na "Outsider" znajdziemy chwytające za

serce ballady, jak choćby "A Wake" czy już

przywołany w poprzednim pytaniu "Beyond

the Grave". Z drugiej strony raczycie słuchacza

nieco bardziej dynamicznymi numerami.

Widać, że przykładacie sporą wagę do

zróżnicowania materiału.

Myślę, że masz rację. Często coverujemy klasyczne

heavy metalowe numery. Generalnie jesteśmy

zespołem koncertowym. Nasza główna

działalność koncentruje się wokół grania na

żywo. Uczestnicząc czasem w koncertach niektórych

kapel mam wrażenie, że ich utwory są

do siebie bardzo podobne, co po krótkim czasie

powoduje wrażenie nudy. My chcemy tego

uniknąć. Właśnie dlatego nasze kawałki są

zróżnicowane i często idące w zupełnie innych

kierunkach. Sprawdza się to zarówno na płytach,

jaki na koncertach.

Właśnie, koncerty. Wasze plany są zapewne

intensywne.

Tak. Właśnie przygotowujemy się do trasy. W

dniu premiery ruszamy w trasę po USA. Potrwa

ona około miesiąca. Potem mamy w planach

Japonię, Wielką Brytanię i resztę Europy

oraz Amerykę Południową. Ten rok zapowiada

się zatem bardzo intensywnie.

Jak sam wspomniałeś, podczas koncertów

często sięgacie po covery kultowych metalowych

kapel. Czy podczas tej trasy zamierzacie

kontynuować tą tradycję?

Zawsze lubiliśmy zagrać jakiś cover, ale ponieważ

wraz z każdym kolejnym albumem

ilość naszych numerów się zwiększa, a co za

tym idzie, nie będziemy już potrzebowali

wspomagać się cudzym repertuarem. Jeśli chodzi

o najbliższą trasę, to jeśli będziemy grali

jako headliner, to pewnie jakiś cover zagramy.

Natomiast w przypadku festiwali, gdy nasz

czas będzie ograniczony, prawdopodobnie sobie

to darujemy.

Zauważyłem jedną ciekawostkę. Otóż większość

coverowanych przez Was numerów to

kawałki grane przez zespoły mające w składzie

dwóch gitarzystów. Czy przearanżowanie

ich na jedną gitarę stanowiło dla Was

duże wyzwanie?

Zwróć uwagę na jeden szczegół. Graliśmy na

przykład "Wasted Years" z repertuaru Iron

Maiden. W tym numerze nie żadnych harmonijnych

gitarowych partii, zatem spokojnie

można go zagrać używając jednej gitary. W

tym wypadku kawałek ten kompletnie nic nie

traci. Chyba jest to jedyny taki numer Maidenów.

W każdym razie żaden inny nie przy-

118

NIGHT DEMON


chodzi mi do głowy. Grywaliśmy również

"The Sun Goes Down" z repertuaru Thin Lizzy.

Tam również nie uświadczysz harmonijnych

gitar. To też jedyny taki utwór w ich

dorobku. Jeśli chodzi o numer Scorpionsów

"Top of the Bill", to zwróć uwagę, że wykonywaliśmy

go z gościnnym udziałem Uli Jona

Rotha, zatem były tam dwie gitary.

Wszystkie te utwory możemy usłyszeć na

wydanej rok temu kompilacji "Year of the

Demon" Skąd pomysł na taki album?

W roku 2020 wydaliśmy pięć pojedynczych

singli. Sprzedały się bardzo szybko, zatem nie

wszyscy mieli okazje je nabyć. Nie mogliśmy z

wiadomych powodów zorganizować trasy promującej

owe single, zatem zebraliśmy je do

kupy jako kompilacje, by każdy mógł je m ieć

wedle preferencji w formie CD, kasety, płyty

winylowej, czy też po prostu w formie cyfrowej.

Pamiętasz koncerty Night Demon w Polsce?

Ostatnio otwieraliście dwa występy Sacred

Reich w 2019 roku.

Jasne! Pamiętam to doskonale. Powiem Ci coś

szczerze. Wiem, że ludzie przyszli tam głównie

zobaczyć Sacred Reich. Niektórzy nawet

nie znali Night Demon, ale bawili się wspaniale

przy naszej muzyce. Uwierz, że w innych

krajach bywało z tym różnie.

Jesteś jedną z osób, które łączą śpiewanie z

grą na basie. Wielu muzyków twierdzi, że

jest to trudne, a część basistów otwarcie

przyznaje, że sobie takiego połączenia nie

wyobraża.

Foto: Night Demon

Mają rację. Nie jest to prosty temat do ogarnięcia.

Znalazłem jednak na to patent. Dużo

ćwiczę, jeśli chodzi o bas. Opanowałem ten instrument

do tego stopnia, że podczas grania

na żywo w ogóle o nim nie myślę. Skupiam się

tylko i wyłącznie na śpiewaniu, natomiast na

basie gram automatycznie.

Jak Ci się gra w Cirith Ungol?

To niesamowite uczucie. Członkowie Cirith

Ungol są dla mnie jak bracia. Często dzielili

scenę z Night Demon.

No właśnie. Grasz w obu tych bandach.

Budzi to w twoim przypadku konieczność zagrania

dwóch koncertów pod rząd. Dajesz radę?

Muszę. Nie mam innego wyjścia (śmiech). Powiem

Ci, że dopiero teraz wiem, co to prawdziwe

zmęczenie fizyczne (śmiech). Jednak

nie narzekam. Choć z drugiej strony mam

świadomość, że robię się coraz starszy i nie

wiem, jak długo jeszcze będę w stanie to wytrzymać.

Bartek Kuczak


...thrash metal jest tym, co przychodzi mi najbardziej naturalnie

Kanadyjczycy prują do przodu z niesamowitym tempie, ledwo wydali nowy

album "From Hell with Hate", a pracują już nad następnym. Niemniej my

zatrzymajmy się i porozmawiajmy chwilę o aktualnym krążku (i nie tylko). Oczywiście

z filarem, gitarzysta, wokalistą, a jednocześnie jedynym oryginalnym muzykiem

tej formacji Denisem "Sasquatchem" Barthe.

HMP: Jako Aggresion startowaliście w drugiej

połowie lat 80., ale to ostatnia wasza reaktywacja

z 2014r. postawiła wasz zespół na

nogi. To były ciągle nie najlepsze czasy do

grania i prowadzenia zespołu, ale mimo kłopotów

działacie nieprzerwanie i z sukcesem

wydajecie swoje studyjne albumy...

Denis "Sasquatch" Barthe: Pasja do muzyki i

heavy metalu jest powodem, dla którego ten

zespół funkcjonuje do dziś. Kochamy to, co

robimy i dla naszej czwórki nie ma obecnie innych

alternatyw. Lata 80. to były inne czasy,

w których osobiście nie miałem dojrzałości do

prowadzenia i dźwignięcia odpowiedzialności

za zespół. Nie czuję, że jestem jeszcze w pełni

mechaniczne w porównaniu do lat 80., gdzie

chcieliśmy, aby nasz dźwięk niszczył ściany i

rozwalał budynki. Mają o wiele bardziej techniczne

i metodyczne podejście, typowe dla nowej

generacji metalowców. Uczę się od nich

codziennie.

Nie mogę pominąć tematu, jakim jest odejście

Briana Langley'a...

Brian ma się dobrze. Jest teraz w bardzo dobrym

zespole League of Corruption.

Zawsze śpiewałeś w chórkach, więc twoja

decyzja o śpiewaniu głównych wokali przyszła

naturalnie?

Moim zdaniem wokalnie wykonałeś kawał

roboty. A jak inni fani oceniają twoją pracę?

A może to tymczasowe rozwiązanie i w przyszłości

będziecie szukali frontmana dla Aggression?

Nie, to jest właśnie to. Będę wokalistą i frontmanem

Aggression do ostatniego tchu. Będę

pracował nad tym, żeby być w tym lepszym.

Większości ludzi podoba się moje śpiewanie,

mówią, że pasuje do oryginalnego brzmienia

Aggression, co jest w porządku. Nie mam nic

przeciwko Brianowi Langley'owi, który moim

zdaniem jest jednym z najlepszych deathmetalowych

wokalistów i swego czasu pracował

z Infernal Majesty czy Tyrants Blood.

Nadal jesteście wierni brutalnemu thrash

metalowi, z domieszką innych wpływów (np.

crossover, death metal itd.). Można Was porównywać

do Dark Angel, Slayer, Infernal

Majesty, Protector, Sadus, ale tak naprawdę

thrash grany przez Was to już od dawna wasza

osobista muzyka...

Grałem różne style muzyczne w innych zespołach

i projektach, na przykład w Cradle to

Grave, Crawling Sun, Magician's Morning.

Jednak thrash metal jest tym, co przychodzi

mi najbardziej naturalnie. Jestem przekonany,

że wychowałem się na podobnych wpływach

muzycznych, co chłopaki ze Slayera, Kreatora

czy Exodusa. W mojej głowie wszystko jest

równaniem: Ace Frehley dodać Eddie Van

Halen, dodać Ted Nugent, dodać Joe Perry,

podzielić przez Johnny Ramone (Ramones),

pomnożyć przez East Bay Ray (Dead Kennedys),

równa się Aggression!

W ogóle mam wrażenie, że "From Hell with

Hate" jest bardziej nakierowana na wściekły

oldschoolowy thrash metal. Jak myślisz, czy

fani, którzy woleli, jak byliście bliżej death/

thrashowi będą mieli problemy z zaakceptowanie

Waszej najnowszej płyty?

Tak naprawdę nie gramy muzyki, aby zadowolić

kogokolwiek poza nami samymi. Jeśli ludziom

się to podoba, to jest jak bonus. Jeśli

niektórym fanom "From Hell with Hate" nie

podoba się, to z pewnością nie spodoba im się

następny album, który właśnie nagrywamy,

ponieważ jest on bardziej gniewny, brzmi jeszcze

bardziej oldschoolowo i bardziej thrashowo,

w stylu "Endless Pain", "In the Sign of

Evil" i "Haunting the Chapel" z domieszką

"Road to Ruin".

dojrzały, ale mogę utrzymać kapelę na powierzchni.

Od tamtej pory współpracujesz z młodymi

ludźmi, jak dogadujesz się z młodszym pokoleniem

muzyków, nie masz z tym problemu?

Czy zauważyłeś jakieś różnice w ich podejściu

do grania i komponowania thrash metalu

oraz epoki, z której wywodzi się takie granie?

Z młodym pokoleniem nie mam żadnych problemów.

Są nieco bardziej "emocjonalni" niż

my, starzy wojownicy, ale są mądrzejsi i na pewno

są lepszymi muzykami, a także prawdopodobnie

podejmują lepsze decyzje. Jedną rzeczą,

którą mogę stwierdzić, jest to, że ich podejście

do thrash metalu jest nieco bardziej

Foto: Aggression

To w ogóle z naturą nie miało nic wspólnego.

Jestem oryginalnym wokalistą Aggression,

wtedy zespół nazywał się jeszcze Asylum, ale

fakt nie robiłem tego od lat. Na początku naszej

działalności basista Yves "Dug" Duguay i

ja dzieliliśmy się wokalami. Muszę jeszcze poćwiczyć,

żeby poprawić swoje umiejętności

wokalne, ale czuję, że to już nadchodzi. Nigdy

nie sądziłem, że będzie mi się to podobać, ale

tak jest. Potrafię grać na gitarze akustycznej i

śpiewać klasycznego rocka, więc chyba te

umiejętności po części już miałem.

Jakby co, ja uwielbiam to wasze oldschoolowe

wcielenie na "From Hell with Hate"...

Dzięki!

W utworze "Antichrist Devil Cunt" wykorzystaliście

kobiecy głos. Pasuje on do koncepcji

utworu, ale mnie bardzo wkurza. Czy

spotkaliście się z podobnymi opiniami?

To śpiewa moja córka, Melody Savoie. Chciałem

użyć kobiecego wokalu w tej konkretnej

części, aby podkreślić, że jeżeli mężczyźni są

często postrzegani jako inicjatorzy i sprawcy w

związku, to kobiety mogą być równie złe. Niektórym

to się podoba, inni są przeciwni wykorzystaniu

kobiecych wokali, ale osobiście jestem

bardzo dumny, że czwórka moich dzieci

udziela się wokalnie na "From Hell with Hate".

Nigdy nie poświęciłbym kreatywności dla

potencjalnej krytyki lub negatywnych opinii.

Podsumowując, pierdolić, co ludzie myślą.

Gdyby nie ten kobiecy wokal to "Antichrist

Devil Cunt" obok bardzo oldschoolowego

"Iesus Nazarenus, Rex Iudaeorum" uznałbym

za najlepszy kawałek na Waszej nowej

120

AGGRESSION


płycie...

No cóż, ja też bardzo lubię ten kawałek. Lubię

również "Let's Burn This Church to The

Ground". Na nowym albumie będzie więcej

kompozycji w takim stylu.

Czy "Return of the Frozen Aggressor" to cover,

czy utwór inspirowany "Frozen Aggressor"?

To jest w zasadzie cover "Frozen Aggressor" z

płyty "Full Treatment/Forgotten Skeleton".

Zmieniłem tylko tytuł, żeby trochę namieszać

ludziom w głowach. (śmiech)

Natomiast "The Nightstalker" to najbardziej

jaskrawy moment płyty, w którym

nawiązujecie do hardcore'a i punka...

To starszy utwór, który napisałem jeszcze w

latach 80. i kiedyś nosił tytuł "Swimming in

Swamps". Potem użyłem riffów na debiutanckim

albumie Cradle to Grave "CTG" i zmieniłem

tytuł na "Projectile". Ta wersja "The

Nightstalker" to oryginalna muzyka z unowocześnionym

tekstem. Nasz basista Kyle Hagen

śpiewa w niej główne wokale.

Czy przesłanie "From Hell with Hate" można

nazwać jako antykościelne? Zgadzałoby

się to z twoimi wczesnymi zainteresowaniami

dotyczącymi studiowania satanizmu i

teologii. Zresztą był taki moment, że chciałeś

nazwać zespół Antihrist...

(śmiech) Tak, jest. Szczerze mówiąc, nie mam

nic przeciwko ludziom, którzy potrzebują religii,

aby przejść przez życie. To ich wybór.

Tylko niech nie używają swojej wiary lub władzy

do wykorzystywania dzieci, kobiet lub

słabszych. Wtedy mamy problem. Jako przykład

można podać sytuację szkół w Kanadzie,

która jest całkowicie nie do przyjęcia. Nie robi

się z tym wystarczająco dużo. "Let's Burn This

Church to The Ground" dotyczy właśnie tego

wątku. Satanizm i okultyzm są dla mnie nadal

bardzo interesujące, studiuję ten temat tak

często, jak tylko mogę.

Czy coś się zmieniło w trakcie przygotowywania

materiału na "From Hell with Hate",

a później w czasie nagrywania?

To, że śpiewałem, bardzo zmieniło dotychczasowy

proces nagrywania. Łatwiej było też wyobrazić

sobie produkt końcowy. Poza tym fakt,

że nasz perkusista Ryan Idris brał udział

w preprodukcji, przyspieszył przebieg nagrywania

i utrzymał brzmienie perkusji w stanie

organicznym. Ogólnie jest to wysiłek zespołowy.

Jak myślisz. Czy te trzy albumy nagrane we

współczesnych latach ugruntowały waszą

pozycję i można powiedzieć, że Aggression

będzie wymieniane obok innych kanadyjskich

ikon, takich jak Annihilator, Voivod, Razor

czy Sacrifice?

Może tak, ale ja mam tyle szacunku do tych

wymienionych zespołów, że według mnie powinni

działać w swojej własnej lidze. Tak samo

jak Exciter, Anvil, czy Slaughter.

Sytuacja z Covidem spowodowała, że koncertowanie

mocno wyhamowało. Czy wy

swoje pierwsze koncerty po covidowe już

zagraliście? Szykujecie się do następnych?

Graliśmy w Nowym Jorku w czerwcu 2022

roku na festiwalu Rage of Armageddon 6, a

kolejny koncert mamy w maju 2023 roku na

festiwalu Carolina Chainsaw Massacre 2

obok Possessed, Incantation, Gruesome,

Castrator, At War, Massacre i wielu innych.

Jesteśmy bardziej niż gotowi i obecnie aktywnie

rezerwujemy kolejne trasy i występy.

Foto: Aggression

Przejdźmy na chwile do starych dziejów. Z

tego co opowiadałeś to, ciężkim rokiem zainteresowali

cię starsze rodzeństwo i sąsiedzi.

Bardzo byłeś obeznany wtedy z hard rockiem?

Zdecydowanie! Wychowałem się na Kiss,

Black Sabbath, Van Halen, Deep Purple i

Aerosmith itd. Prawdopodobnie umiem zagrać

na gitarze więcej utworów hardrockowych

niż metalowych. Moi starsi kuzyni w młodzieńczych

latach pożyczali mi płyty Nazareth,

Hendrixa i Depp Purple... więc nawet

nie pamiętam, żebym kiedykolwiek nie słuchał

hard rocka.

Ponoć twoim niedalekim sąsiadem był sam

Frank Marino, którego znany z Mahogany

Rush i solowej działalności. Prawdopodobnie

byłeś też pod wpływem jego dokonań. Czy

miałeś wtedy odwagę i pogadałeś z nim choć

przez chwilę?

On był powodem, dla którego wziąłem się za

gitarę. Po prostu wyglądał fantastycznie na

swoim podwórku ze swoim SG, wzmacniaczem

i grupą dziewczyn wokół siebie. Też tak

chciałem! Czasami kopał z nami w piłkę nożną

albo grał w baseball, ale byłem wtedy zbyt

młody i onieśmielony, żeby w ogóle się odezwać.

Mój tata głównie rozmawiał z nim o

tym, żeby nie hałasował, a ja po prostu się witałem

i zajmowałem się swoimi sprawami.

Z tego co wiem pilnie ćwiczyłeś partie gitarowe

swoich hard rockowych herosów, ale

zupełnie inaczej podszedłeś do grania na gitarze,

gdy usłyszałeś którąś z płyt Ramones.

Co to była za płyta i jak zmieniła się wtedy

twoja gra na gitarze?

Zapoznanie się z albumem "Leave Home" Ramones

to moment, w którym zacząłem rozwijać

bardziej agresywne podejście do gry na

gitarze. Kupiłem pedał gitarowy "Big Muff", a

potem Boss Distortion DS-1 i mnie wciągnęło.

Spędziłem wiele godzin, grając ten album od

przodu do tyłu. Zacząłem grać downpicking,

jak również szybko zmieniać akordy z lepszą

techniką i kontrolą dźwięku. Nadal jest to

jedna z moich ulubionych płyt.

Twoje lata młodości, były pozbawione mediów

społecznościowych, ale tak jakby młodych

muzyków łączyła nić porozumienia i

często nie wiedząc o sobie, robili w tym samym

czasie podobne rzeczy. Jak Ty pamiętasz

tamte czasy i dochodzie do tego co zacząłeś

grać ze swoimi kumplami w Aggression?

Z punktu widzenia naszego zespołu, naszym

ówczesnym menadżerem był Johnny Hart.

To on tworzył "media społecznościowe", zanim

one w ogóle powstały. Używał do tego

poczty, telefonu i swojego fanzinu Metal K.O.

Zbudował solidną podstawę dla promocji

Aggression i stworzył solidny krąg kontaktów

dla siebie. Każdy w podziemnym metalowym

świecie i nie tylko wiedział, kim był Johnny

Hart. Wszyscy uczęszczaliśmy do szkoły średniej.

Chodziłem do szkoły z Gate'em i

Butcherem, a poznałem ich dzięki wspólnym

znajomym metalowcom. Basistę Duga zwerbowaliśmy

przez ogłoszenie, które zostało

umieszczone w Metal K.O.

Kanadyjska scena hard rockowa czy heavy

metalowa w latach 80. nie była szczególnie

wielka, ale wasze zespoły mocno wpłynęły

na ogólnie światową scenę. Zdaje się, że była

to scena, która mocno trzymała ze sobą?

Mieliśmy Rush, Triumph, April Wine, Voivod

i innych, którzy wpłynęli na świat, a my

jesteśmy bardzo dumni z naszej kanadyjskiej

kultury i dziedzictwa. Jeśli chodzi o ekstremalny

metal, wszystkie zespoły znają się nawzajem

i jest poczucie wspólnoty i koleżeństwa.

Czyli jakieś przyjaźnie z tamtych czasów

pozostały? Masz w ogóle kontakt z byłymi

muzykami Aggression?

Tak, zdecydowanie. Nadal jestem w kontakcie

z Dugiem, Burnem, Botcherem i Cactus Pete'em.

Wciąż jesteśmy dobrej komitywie z

chłopakami ze Slaughter, Sacrifice, D.B.C. i

wielu innymi... Lista byłaby zbyt długa, aby

dokładnie wymienić wszystkich, których znamy.

AGGRESSION 121


Necronomicon, czyli księga umarłego prawa

Zaledwie dwa lata po wydaniu płyty "The Final Chapter", kiedy dużo

wskazywało, iż jest to ostatni rozdział, Freddy i spółka powracają z nowym bardzo

dobrym materiałem "Constant To Death", na którego temat i nie tylko sam

zainteresowany ma dużo ciekawego do powiedzenia. Tak więc zapraszam do lektury.

Ponoć nie tylko graliście ekstremalnie, ale

także ekstremalnie imprezowaliście?

Cóż, nie byliśmy chłopcami z chóru, muszę ci

to powiedzieć. To były lata 80. więc wszyscy i

wszystko było dzikie. W pełni korzystaliśmy z

naszej epoki i młodości. Nie pamiętam wszystkiego,

ale zawsze znajdzie się ktoś życzliwy,

kto opowie ci historię, która została wymazana

z twojej pamięci, i spokojnie możesz wypełnić

puste miejsca podanymi informacjami.

Ta beztroska postawa jest tym, co w latach 80.

zakończyło działalność Aggression, wtedy

właśnie straciliśmy kontakt z rzeczywistością.

Jesteś w stanie powtórzyć ówczesne ekscesy

dzisiaj?

Odpowiedź jest prosta. Nie! To znaczy, nadal

możemy się dobrze bawić i czasami robimy

rzeczy, których następnego ranka bardzo żałujemy,

jednak główną różnicą jest czas. Teraz

mamy jedną dziką noc na pół roku, podczas

gdy w latach 80. potrafiliśmy niszczyć nasze

umysły codziennie, imprezując przez 45 dni

bez przerwy. Moje ciało i dusza nie mogą już

znieść takiego wyzwania. Wszystkie te teorie o

trasach, gdzie bawimy się przez większość nocy,

zostały dawno wyrzucone przez okno

Na "From Hell with Hate" czekaliśmy cztery

lata, ale z tego co mówiłeś na jej następcę

nie będziemy czekać tak długo?

Weszliśmy do studia w zeszłym tygodniu, w

połowie stycznia. Ryan ukończył wszystkie

bębny w dwa dni, co jest niewiarygodne ze

względu na szybkość i dokładność, jakiej to

wymagało, ale ten facet to maszyna. Więcej

informacji podamy przy okazji ogłoszenia wydania

naszego następnego albumu, ale mogę

powiedzieć, że nagrywanie i miksowanie zostanie

zakończone do końca marca 2023 roku.

Jesteśmy bardzo podekscytowani tą nadchodzącą

bestią i myślę, że nasi fani ją pokochają.

Michal Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

HMP: Witaj Freddy, na początku chciałem

pogratulować Ci nowego albumu, który miałem

okazję zrecenzować i który uważam za

bardzo dobry. Czy możesz nam powiedzieć,

jakie są twoje odczucia i oczekiwania związane

z wydaniem nowego albumu?

Freddy: Przede wszystkim chciałbym podziękować

za rozmowę i zainteresowanie Necronomicon.

Kiedy pisałem materiał na ten album,

moim celem było oddanie hołdu naszym

punkowym korzeniom. Chciałem stworzyć album,

który będzie nieco "brudniejszy", ale

pozostanie zachowana równowaga pomiędzy

różnymi stylami thrashu, punku i power metalu.

Moim celem było napisanie albumu z

utworami, które sam bym chciał usłyszeć, niebanalnych

i bez jakichkolwiek oczekiwań. Po

prostu album, który mogę słuchać w kółko i

mówić sobie: "Hej, chłopcze, wykonałeś dobrą

robotę". Mam nadzieję, że mi się udało to zrobić.

Przynajmniej do pewnego stopnia...

(śmiech)

Myślę, że ten album różni się od poprzednich

wydawnictw, jest inny, bardziej świeży, melodyjny

i jednocześnie cięższy. Dlatego interesuje

mnie, czy proces tworzenia tego materiału

był taki sam jak zawsze, czy tym razem

zupełnie inny?

Dziękuję i tak masz racje, zwłaszcza z melodiami,

z którymi naprawdę wałczyłem, dopóki

nie byłem usatysfakcjonowany. Chciałem, aby

melodie gitary współgrały w stu procentach z

moim wokalem. Ponadto soczyste partie rytmiczne

w utworach spinają całość bardzo mocno.

Brzmi to częściowo bardzo heavymetalowo,

ale jest to dokładnie to, co chciałem

osiągnąć w jednym czy drugim utworze. Zdaję

sobie sprawę, że mogło to przynieść odwrotny

skutek, ponieważ większość oczekuje stuprocentowego

thrash metalu, ale chciałem podjąć

to ryzyko. Jest to na pewno mój album, jeśli

mogę tak to ująć.

Muszę Ci powiedzieć, że tytuł poprzedniej

płyty ("The Final Chapter") kompletnie mnie

zdezorientował, nie wiem dlaczego, ale myślałem,

że odchodzisz na emeryturę i tu taka

niespodzianka. Czy był to zamierzony efekt,

czy tylko moje osobiste odczucia?

Będę szczery... Przemknęło mi przez myśl, że

to może być ostatni album Necronomicon.

Byłem zmęczony ciągłymi zmianami składu,

szczególnie dotyczących naszych gitarzystów

solowych. Trasa przed przerwą spowodowaną

pandemią bardzo mnie poruszyła. Ale chciałem

też poczekać i poszukać odpowiedzi,

zwłaszcza na to jak Rik Charron wpasuje się

w zespół, jeśli z pozytywnym wynikiem to

chciałem to kontynuować. Glen Shannon został

wynajęty do nagrania tego albumu, a także

towarzyszył w ostatniej europejskiej trasie.

Ale to wszystko jeśli chodzi o naszą współpracę,

ponieważ mój były i długoletni przyjaciel,

który był zawsze z nami za wyjątkiem

"The Final Chapter", chce wrócić i być znowu

częścią Necronomicon.

Po wydaniu albumu "Escalation" miałeś sześć

lat przerwy do momentu wydania

"Screams", a następnie ponownie dziesięć lat

do wydania "Construction Of Evil". Powiedz

mi, co było tego przyczyną i co robiłeś w tym

czasie?

To jest najmroczniejszy rozdział w naszej historii.

Po nagraniu albumu "Escalation" eskalowało

dosłownie wszystko. Powszechnie wiadomo,

że strąciliśmy wszelkie prawa do muzyki

na rzecz Gama Records. I musieliśmy zaczynać

wszystko od początku. Dopiero po latach

sporów sądowych pozwolono nam kontynuować

działalność Necronomicon. Potem

nagraliśmy "Screams" i wszystko zaczęło się

od nowa. Wytwórnia zbankrutowała, a właściciel

zniknął ze wszystkimi naszymi pieniędzmi

ze sprzedaży, która zaskakująco była bardzo

dobra. Ponadto osobiste losy niektórych

członków zespołu, spalona sala prób i włamania

do nowych lokali doprowadziły mnie

niemal do rozpaczy. Ale poddawanie się nie leży

w mojej naturze. Potem nagraliśmy "Construction

of Evil" i wszystko z Necronomiconem

na szczęście zaczęło się dobrze układać.

Pozostańmy przy dawnych czasach. Nie

będę ukrywał, że moim ulubionym albumem

Necronomicon jest "Escalation" ("The Devils

Tonque"). Proszę, powiedz mi, jak to się

stało, że ten album został wydany pod dwoma

różnymi tytułami i inną okładką przez

dwie różne firmy ?

To wszystko było oszustwem naszej ówczesnej

wytworni Gama Records. Po prostu chcieli

znowu zarobić pieniądze, ponieważ album dobrze

się sprzedał, a był trudny do zdobycia,

wiec wydali go ponownie ze zmienionym tytułem

i pod szyldem nowe wytworni, która

była niczym więcej niż pododdziałem Gama

Records. Za to ogromne oszustwo, którego

122

AGGRESSION


dopuścili się za naszymi plecami, nadal ich

nienawidzę. Ucierpieli na tym również nasi

fani, którzy kupili dwa razy tą samą płytę.

"The Devils Tonque" jest zupełnie innym

albumem w porównaniu do pozostałych, zarówno

w sensie muzycznym, jak i wokalnym.

Jak oceniasz ten album po latach?

Wraz z wydaniem płyty "Escalation" staliśmy

się dorośli muzycznie. Był to również pierwszy

album, którego nie musieliśmy nagrywać w całości

w ciągu trzech dni. Mięliśmy około dziesięciu

dni na produkcje i to słychać. Mimo że

później wszystko nam się posypało, to kocham

ten album.

Od czasu "Construction of Evil" okres

między albumami wynosił około trzech lat,

nigdy nie kusiło cię, aby wrócić do korzeni i

starego brzmienia pierwszych trzech albumów?

Cóż, jako muzyk, chcesz się rozwijać i coś

zmienić, czy tak jest zawsze to, się dopiero

okaże z biegiem czasu. Ale my (lub ja) oczywiście

się zmieniliśmy i potem chcesz to pokazać

w muzyce. Od czasu "Construction of

Evil", szło nam coraz lepiej. Ważnym było

również dołączenie do zespołu gitarzysty solowego

Audi Gerna, który pchnął nas muzycznie

do przodu. Jeżeli chodzi o stronę dźwiękowo-techniczną

podpatrywaliśmy również

inne zespoły, co jak myślę, jest chyba normalne.

Duży wpływ miała również współpraca z

Achimem Kohlerem, odpowiedzialnym za

produkcje i mixy, gdyż później miał wpływ na

brzmienie wszystkich naszych albumów.

Czy planujesz trasę koncertową w związku z

wydaniem nowego albumu, jeśli tak, to z kim,

kiedy i gdzie?

Chciałbym ponownie pojechać do Ameryki

Południowej i Japonii. Szczególnie w krajach

Ameryki Południowej mamy dużo fanów.

Ostatnie lata skupiały się głównie na wschodnioeuropejskiej

części świata, którą nauczyłem

się doceniać i kochać. Szczególne podziękowania

kieruje do polskich fanów, są po prostu wyjątkowi.

Niestety, nigdy nie miałem okazji zobaczyć

twojego występu na żywo, ciekawi mnie

wiec, jakie utwory znajdują się na twojej set

liście. Czy są to kompozycje tylko z kilku

ostatnich płyt, czy wykonujesz również

utwory z pierwszych trzech albumow?

Staramy się by, był to zrównoważony mix z

wielu albumów. Przeważnie dostaje od naszego

tour menagera informacje, w którym kraju i

na które albumy nasi fani szczególnie pozytywnie

reagują. Ale jak zawsze po wydaniu nowego

albumu, wybór skupia się również na

nim.

Jesteś obecny na scenie od prawie czterdzieści

lat, powiedz, co twoim zdaniem zmieniło

się na plus, a co na minus na przestrzeni lat?

Scena muzyczna szybko się zmienia, widać to

zwłaszcza w poszczególnych dekadach, produkcja

i marketing również zmieniły się globalnie,

ale jest to normalny proces. Jako muzyk

nie masz innej opcji, jak zaakceptować to i żyć

z tymi zmianami. Chyba że jesteś wielkim zespołem,

który może robić wszystko, co chce,

to zawsze działa, ale takich zespołów została

tylko garstka. Nigdy nie było łatwo odnieść

sukces w muzyce i się z tego utrzymać. Biznes

jest zbyt szybki i czasami brutalny. Przemyśl

muzyczny jest jak zbiornik z rekinami, jedz

albo zostaniesz zjedzony. Trzeba mięć grubą

skórę i być wytrwałym oraz wierzyć w to co się

robi.

Patrząc wstecz na te wszystkie lata przez

pryzmat waszej kariery, jest coś, co szczególnie

chciałbyś zmienić?

Nigdy ponownie nie podpisałbym kontraktu z

Gama Records. Gdybyśmy tego nie zrobili,

wiele rzeczy potoczyłoby się inaczej, a także

byłoby łatwiej. Ale może tak musiało być.

Jak oceniasz obecną scenę metalową w

Niemczech i młode niemieckie zespoły, myślę,

że teraz dużo trudniej jest nowemu zespołowi

zaistnieć na scenie, niż było to jeszcze

w latach 80.?

Jak już mówiłem, generalnie nie jest łatwo istnieć

i odnosić sukcesy jako muzyk. Jedyne co

mogę wszystkim doradzić, wierz w to co kochasz

i robisz i nie daj się zwieść. Wytrwałość i

Foto: Necronomicon

niezłomność są niezbędnym czynnikiem sukcesu

i oczywiście trochę szczęścia.

Czy miałeś okazję posłuchać nowych płyt

tzw. niemieckiej Wielkiej Czwórki: Kreator,

Destruction, Sodom, Tankard i co sądzisz o

ich obecnych dokonaniach ?

Szczerze mówiąc, doceniam każdy z tych zespołów,

gdyż zasłużyły i zapracowały na swoją

pozycję. Ale od czasu albumu "Constraction

of Evil" nie widzę siebie z Necronomicon w

drugim rzędzie. Dlatego walczę z tytułem

Wielka Czwórka, może i tak było na początku,

ale moim zdaniem to już nieaktualne. Nie

chce zabrzmieć arogancko i nie jest to również

brak okazywania szacunku, ale uważam, iż

Necronomicon nie musi się za nikim chować

na niemieckiej scenie thrash metalu.

W ostatnim czasie jest sporo powrotów

starych zasłużonych dla metalu kapel (Mezzrow,

Dark Millennium, Atrophy) i wydawania

przez nich nowych albumów. Co o

tym myślisz i, czy jest coś szczególnego, co

przykuło twoją uwagę?

Nie znam tych zespołów na tyle dobrze, abym

mógł coś o nich powiedzieć. My muzycy w

dużym stopniu pobłażamy sobie i potrzebujemy

tylko sceny. Jest to pozytywne uzależnienie.

Doskonale rozumie każdy zespół, który

ma potrzebę nagrania nowego albumu lub wyruszenia

ponownie w trasę.

Masz już jakieś pomysły, jak będzie wyglądał

kolejny album, czy jest jeszcze za

wcześnie?

Chciałbym zrobić punkowy projekt. Nie

wiem, czy to już zaczęło się teraz pod nazwą

Necronomicon, czy jeszcze nie. W przeciwnym

razie potrzebuje czasu, aby cieszyć się

nowym albumem i tak też zrobię. Mam nadzieję,

że dzięki temu albumowi znajdę wielu

fanów, którzy mnie będą w tym wspierać. Z

góry dziękuję.

Freddy bardzo dziękuję za poświęcony czas,

mam nadzieje zobaczyć cię razem z Necronomicon

na żywo i ostatnie pytanie, czy

chciałbyś powiedzieć coś polskim fanom, których

masz tu bardzo dużo?

Dziękuję z całego serca za wasze szczere

wsparcie przez te wszystkie lata, zawsze będziecie

bardzo dużą częścią Necronomicon.

Proszę, uwierzcie mi i cieszcie się nowym albumem.

Do zobaczenia wkrótce na trasie.

Thrashowe pozdrowienia!

Erich Zann

NECRONOMICON 123


składu i przywrócili do życia demona.

HMP: Witaj Uffe, gratuluje bardzo udanego

powrotu i nagrania świetnego albumu. Powiedz

jakie są twoje oczekiwania względem

nowego materiału?

Uffe Pettersson: Witaj Erich. Dziękuję bardzo.

Cóż, chcieliśmy nagrać nowoczesną i dobrze

wyprodukowaną płytę thrash metalowa,

która będzie reprezentowała Mezzrow w świecie

metalu w 2023 roku. Mam nadzieję, że zostanie

dobrze przyjęta wśród thrasherów na

całym świecie. Mamy także nadzieję, że dzięki

nowej płycie będziemy mieli możliwość zagrania

małych tras i koncertów w rożnych kulturowo

krajach, bo naprawdę chcemy grać.

Powiedz proszę, jak doszło do reaktywacji,

dlaczego to tak długo trwało (33 lata) i co porabiałeś

przez ten cały czas?

Uffe Pettersson: W związku ze zbyt dużymi

rozbieżnościami, co do naszej dalszej współpracy

pod koniec roku 1990 straciliśmy kontrakt

z Active Records. Potem Conny przeniósł

się do Sztokholmu na studia by wkrótce

dołączyć do Hexenhause, a ja oprócz wokalu

chwyciłem za gitarę basowa. Wiosną 1991 roku

nagraliśmy trzy-utworowe demo i zaczęliśmy

poszukiwać nowego wydawcy. Niestety w

tym czasie Europe zalała fala death metalu i

nie było więcej zapotrzebowania na thrash. W

roku 1992 odszedł gitarzysta prowadzący, bo

chciał grać w innym stylu, tak więc zaprosiliśmy

naszego starego przyjaciela Petera Rosena,

żeby do nas dołączył. Taki stan rzeczy

utrzymywał się do 1993 roku, a potem się

Przywoływanie

Demonów

Po 33 latach od wydania

"Then Came The Killing"

Mezzrow powraca ze świetnym

thrashowym albumem,

który powstał w mrocznych

pandemicznych czasach. Posłuchajcie,

co na jego temat

mają do powiedzenia Uffe

Pettersson (voc) Ii Conny

Welen (bass), którzy jako jedyni

pozostali z oryginalnego

wszystko rozpadło z prostego powodu, nie

mieliśmy nic więcej do zaoferowania. Magia

odeszła, czar prysnął. Poza tym straciliśmy

dwóch członków zespołu, którzy bardzo dużo

wnosili i to już było dla nas za trudne. W roku

1993 dołączyłem do Rosicrution i nagrałem z

nimi płytę "No Cause For Celebtation". W

roku 1998 wycofałem się z grania muzyki, ale

zawsze pozostawałem na czasie i nigdy nie

przestałem słuchać metalu, to płynie w moich

żyłach.

Conny Welén: Powód dla którego ponownie

Foto: Mezzrow

reaktywowaliśmy zespól był w mniejszym lub

większym stopniu zbiegiem okoliczności. Gdy

w 2018 roku na raka okrężnicy zmarł nasz

ukochany gitarzysta Staffe Karlsson postanowiliśmy

ku jego pamięci dokończyć utwór,

który nasza trojka napisała w 2011 roku w

moim studiu. Tak więc skończyliśmy ten

utwór w roku 2020 i stwierdziliśmy, że brzmi

naprawdę dobrze. Zdecydowaliśmy, że chcemy

zrobić więcej thrashu opartego na naszym

wcześniejszym utworze "Dark Spirit Rising" i

na początku 2021 roku rozpoczęliśmy pisać

nowy materiał.

Z oryginalnego składu, który nagrał "Then

Came The Killing" pozostałeś tylko ty i

Conny Welen (bass), czy masz jakikolwiek

kontakt pozostałymi muzykami i czy proponowałeś

im wzięcie udziału w reaktywacji?

Uffe Pettersson: Kiedy zaczęliśmy rozmawiać

na temat ukończenia pierwszego utworu w

2018 roku rozważaliśmy tę kwestię, że oni też

powinni być tego częścią. Z rożnych powodów

nigdy do tego nie doszło, ale nigdy nie braliśmy

pod rozwagę ich udziału przy pisaniu materiału

na nową płytę. Przez długi czas nie

mieliśmy z nimi żadnego kontaktu, ale skontaktowaliśmy

się z nimi przy reedycji "Then

Came The Killing".

Conny Welén: Ja i Uffe zawsze utrzymywaliśmy

kontakt, spotykaliśmy się także okazjonalnie

ze Steffe, na przykład podczas świątecznego

posiłku. Z innymi strąciliśmy kontakt

po rozpadzie zespołu.

Jaki był powód zmiany logo zapolu na nowe

(wygląda swietnie), czyżby stare wyglądało

zbyt staroświecko dla ciebie?

Conny Welén: Tak sobie myślę, że właściwie

nigdy nie mieliśmy tego samego loga, na każdym

wydawnictwie było inne. Mieliśmy czasami

naprawdę katastrofalne logo (śmiech)… ale

zakładam, że chodzi ci o logo na albumie? Nigdy

go nie lubiliśmy, wytwórnia je tam umieściła,

a my mieliśmy okazje zobaczyć je po wydaniu

płyty kiedy trafiła do naszych rąk. To

był dopiero szok, pamiętam to. Tak wiec żeby

uhonorować naszą historię zmieniających się

logówek postanowiliśmy zaskoczyć jeszcze

jednym… nieee, żartuje tylko. Zdecydowaliśmy,

że zrobimy logo takie jakie chcemy, które

z nami zostanie i to jest właśnie to.

Okladka "Summon The Deamons" przypomina

mi trochę Lovecraftowskie Cthulhu, czy

to był zamierzony efekt czy może się mylę?

Uffe Pettersson: Po czesci masz racje. Po podjęciu

decyzji, że "Summon Thy Demons"

będzie tytułem albumu, wysłałem Pärowi

Olofssonowi, artyście okładki, cytat Lovecrafta,

który jest użyty w tytułowym utworze.

Okazał się naprawdę wielkim fanem HP

Lovecrafta, pomyślał, że to naprawdę fajne i

wykorzystał to trochę do inspiracji (sam utwór

nie jest o mitologii Cthulu.) Następnie Pär

wysłał nam kilka różnych szkiców do wyboru,

a po wybraniu najfajniejszego zaczął malować

i informował nas na bieżąco o postępach podczas

tworzenia.

Śpiewałeś na drugim albumie Rosicrucian a

Magnus Soderman grał na gitarze, czy miałeś

przed powrotem jakiekolwiek wątpliwości,

który zespól reaktywować Mezzrow czy

może Rosicrucian?

Uffe Pettersson: Nie, nie było żadnych wątpliwości.

Zarówno ja jak i Conny myślimy tylko

o Mezzrow, ale kto wie może kiedyś za jakąś

dekadę reaktywujemy Rosicrucian.

(śmiech)

Conny Welén: To chyba będzie kiedy ja

umrę… (śmiech)

Powiedz mi, proszę, jak przebiegał proces pisania

utworów, ponieważ muzycznie "Summon

the Demons" to stary dobry thrash z

doskonałą produkcją i potężnym nowoczesnym

brzmieniem...

Conny Welén: Dzięki! Też tak myślimy.

Uffe Pettersson: Cóż, zaczęliśmy pisać nowy

materiał w styczniu 2021 roku. Zadzwoniłem

do mojego starego przyjaciela Magnusa Södermana,

który gra na gitarze i poprosiłem go,

aby dołączył do Conny'ego i do mnie w procesie

pisania. Pierwsze trzy utwory napisaliśmy

dość szybko, a każdy z nas miał inny wkład w

ten proces. Szczególnie Magnus miał wiele

pomysłów i cegiełek opartych na swoich riffach.

Okres przedprodukcyjny był naprawdę

124

MEZZROW


zabawny i dobrze było tworzyć muzykę ponownie!

Później zatrudniliśmy gitarzystę Ronniego

Björnströma, który miał naprawdę

mnóstwo riffów nagranych na swoim komputerze,

prawdziwy skarb... Wysłał nam całą paczkę

i byliśmy podekscytowani tym materiałem.

Tak więc nasza czwórka kontynuowała

pisanie utworów i nagrywanie dem, a pod koniec

grudnia 2021 roku byliśmy gotowi do

preprodukcji. Nagrywanie właściwego albumu

rozpoczęło się w styczniu 2022 roku. Naprawdę

chcieliśmy zachować oldschoolowy thrashowy

klimat i myślę, że nam się to udało. W

każdym razie "Summon Thy Demons" jest lirycznie

bardzo mroczną płytą i powstała w

najgorszych czasach Covida, co odbija się zarówno

na muzyce, jak i tekstach.

Conny Welén: Ja i Ronnie wróciliśmy do

wspólnego tworzenia albumów, tylko że z innymi

artystami. Ja jako producent/autor tekstów

i Ronnie jako facet od miksowania/masteringu.

Tym razem po prostu zmieniliśmy sposób

pracy, ale poza tym pracowaliśmy tak, jak

zwykle.

Słuchałem albumu kilka razy i wciąż nie mogę

się zdecydować czy jest mu bliżej stylistycznie

do Mezzrow czy do Rosicrucian, a może

mix obydwu kapel. W każdym razie jest to

na pewno bardzo Szwedzkie, powiedz jak ty

to widzisz?

Uffe Pettersson: Szczerze to nie wiem. Zawsze

byliśmy zakorzenieni w Bay Area, ale w

dzisiejszych czasach inne style także mają na

nas wpływ.

Conny Welén: Ciężko powiedzieć. Prawdopodobnie

jest to mix wszystkiego. Jesteśmy teraz

dużo starsi i na przestrzeni tych wszystkich

lat słuchaliśmy rożnej stylistycznie muzyki

no i oczywiście jest jakiś wpływ tych świetnych

kapel tutaj. Tak naprawdę nie da się

uciec od swoich korzeni i thrashu z Bay Area,

to dlatego powróciliśmy do tego szczególnego

stylu dzisiaj.

Na przełomie lat 80. i 90. w Szwecji było

bardzo dużo świetnych thrashowych zespołów

jak choćby Mezzrow, Rosicrucian, Agony,

The Law, Midas Touch. Niefortunnie

scena w tym czasie została zdominowana

przez szwedzki death metal. Jak wspominasz

tamte czasy?

Uffe Pettersson: Te początki były świetne!

Robiliśmy wszystko z wielkim sercem i naprawdę

wierzyliśmy w swoje idee. Graliśmy z prawie

każdym znanym zespołem thrashowym z

tamtej epoki, a także z kilkoma uznanymi zespołami

death metalowymi z tamtych czasów.

Ale kiedy mała scena thrashowa osiągnęła

szczyt w latach 1989-90, nie była wystarczająco

duża. Tak było tylko przez krótki czas,

ale i tak powstało kilka dobrych zespołów,

oprócz tych, o których wspomniałeś powyżej,

takich jak Meshuggah, Hexenhaus, Hatred,

Fallen Angel, Kazjurol itp. Niestety thrash

metal stracił swoją pozycję po 1991 roku i dopiero

dekadę później stanął na nogi.

Conny Welén: Zgadzam się. Dołączyłem do

Hexenhaus po Mezzrow, kiedy przeprowadziłem

się do Sztokholmu. Ale scena thrash

metalowa umarła na początku lat 90. To przez

Foto: Mezzrow

te wszystkie death metalowe zespoły i oczywiście

grunge.

33 lata to szmat czasu, jakiego rodzaju muzyki

teraz słuchasz. Które zespoły i które gatunki

maja na ciebie wpływ?

Uffe Pettersson: W latach osiemdziesiątych

scena Bay Area miała chyba największy wpływ

na mnie. Wciąż dużo słucham tych zespołów!

Również zespoły NWOBH miały ogromny

wpływ na początku lat osiemdziesiątych. Ale

oczywiście dobra piosenka to dobra piosenka,

więc doceniam wiele różnych gatunków muzycznych

w dzisiejszych czasach. Wszystko, od

death metalu po muzykę pop z lat 60!

Conny Welén: Mam tendencję do wracania

do starych zespołów hard rockowych, metalowych

i thrash metalowych z lat 80. Ale oczywiście

słucham też nowych zespołów, nawet

jeśli coraz trudniej jest znaleźć takie, które naprawdę

zwalają z nóg.

Jak wygląda scena muzyczna w Szwecji dzisiaj,

czy możesz polecić jakieś zespoły godne

uwagi?

Uffe Pettersson: Jest ogromna. Mnóstwo kapel

wszędzie, które reprezentują naprawdę wysoki

poziom. Szczególnie polecam Sorcerer,

Wolf Disfear, Messhuggah, The Hallo Effect,

Eradikated i wiele innych.

Conny Welén: Pracuje teraz z kilkoma zespołami

wykonującymi doom metal i bardzo lubię

Sorcerer i Below.

Jak doszło do podpisania kontraktu z Atomic

Fire Records i czy mieliście oferty z innych

wytwórni?

Uffe Pettersson: Gdy album był mniej więcej

gotowy, wyselekcjonowaliśmy dziesięć wytwórni

płytowych, z którymi naszym zdaniem

można było podpisać kontrakt. Joacim Cans

z Hammerfall zasugerował mi przez mojego

przyjaciela, że powinienem skontaktować się z

Markusem Wosgienem z Atomic Fire, co

też zrobiłem. Markus odpowiedział w ciągu

dwóch godzin i był całkowicie zachwycony

pięcioma nowymi utworami, które mu wysłaliśmy.

Pomimo pozytywnych reakcji ze strony

innych firm, dość wcześnie zdecydowaliśmy

się podpisać umowę z Markusem. Jest świetnym

facetem, zna się na biznesie, a przede

wszystkim naprawdę wierzy w Mezzrow. To

było niesamowite od samego początku!

Jak będzie wyglądać promocja "Summon The

deamon"?

Conny Welén: Wow, jesteśmy teraz w środku

burzy, kiedy to piszę. Robiliśmy mnóstwo mediów,

zwłaszcza Uffe, a ja skupiałem się na

tworzeniu filmów, merchów i tak dalej. Szykuje

się kilka naprawdę fajnych rzeczy.

Nie wiem, czy jest za wcześnie na to pytanie,

ale czy macie jakieś pomysły na kolejne

wydawnictwo, czy jest to tylko jednorazowy

powrót?

Uffe Pettersson: Definitywnie nie jest to jednorazowy

powrót, ale nie zaczęliśmy jeszcze

pisać nowego materiału.

Conny Welén: Plany są takie, aby zacząć pisać

w maju, kiedy Magnus skończy nowy album

Nightrage, a ja skończę z nowym albumem

Sorcerer. Wtedy będziemy mieli dla was

miłą niespodziankę, która zostanie wydana

jakoś przed świętami, jeśli wszystko pójdzie

zgodnie z planem

Uffe i Conny, dziękuję bardzo za wasz czas

było bardzo interesująco. Ostatnie słowo dla

naszych czytelników.

Conny Welén: Dziękuję. No cóż, jeśli lubisz

oldschoolowy thrash, taki jak Slayer, Testament,

stara Metallica, Exodus, Forbidden,

Vio-lence i tego typu rzeczy to koniecznie

sprawdź nasz nowy album "Summon Thy

Demons". To prawdziwy killer!

Uffe Pettersson: Dziękujemy za wsparcie

Mezzrow! I pamiętaj: kiedy już zostaniesz

thrasherem to już zawsze nim będziesz!

Erich Zann

MEZZROW 125


Nic, co warto zrobić na wysokim poziomie, nie przychodzi łatwo...

Threshold działa na progresywnej scenie ponad trzydzieści lat, wiec progresywnym

maniakom nie ma, co przedstawiać zespołu. Myślę również, że ich

ostatni album "Dividing Lines" znany jest im już na pamięć. Niemniej z pewnością

nie pominą paru słów od lidera formacji, gitarzysty Karla Grooma. Wszak nasi

bohaterowie zawsze mają coś ciekawego do powiedzenia.

HMP: Wydaje mi się, że waszym pomysłem

na "Dividing Lines" była przebojowość, bezpośredniość

i melodyjność. W sumie nic nowego

jeśli chodzi o Was, ale tym razem melodyjność

jest jeszcze bardziej podkreślona...

Karl Groom: Muzycznie jest to coś, do czego

naturalnie dążymy jako zespół. Lirycznie "Dividing

Lines" zawiera polityczny komentarz,

poruszający takie tematy jak propaganda, cenzura

i korupcja.

Na albumie są wyeksponowane melodie, ale

zawsze w odpowiednim momencie akcentujecie,

że jednak jesteście technicznym progresywnym

metalowym zespołem. Stosujecie

takie swoiste przypomnienie słuchaczom, z

kim mają do czynienia...

Naszym priorytetem jest zawsze kompozycja i

aranżacja, zanim zastanowimy się nad techniką

czy metrum. Jeśli musimy pokazać muzykalność,

to nigdy nie powinno się to odbywać

kosztem utworu. Staramy się tak skonstruować

płytę, by słuchało się jej od początku

do końca, dlatego spędzamy dużo czasu, zastanawiając

się nad kolejnością słów, temp i

tonacji, w jakiej może być dana pieśń. Chcemy

dotrzeć do słuchacza.

W jednym z wywiadów powiedzieliście, że

wymyśliliście progresywny metal, gdy ten

styl jeszcze nie był nazwany. To dla was jakieś

brzemię, czy raczej powód do dumy? A

może mając wiedzę, gdzie dotarliście, to wtedy

podeszlibyście do swojej muzyki zupełnie

inaczej?

Myślę, że to błędna interpretacja naszej wypowiedzi.

Nigdy nie było naszą intencją granie

metalu progresywnego w jego typowej formie i

w jego dzisiejszym rozumieniu. W rzeczywistości

zaczęliśmy grać ten styl muzyki w wyniku

połączenia wszystkich wpływów członków

zespołu, a ten gatunek formalnie nie istniał,

kiedy zaczynaliśmy. W momencie powstania

zespołu istniały tylko Queensryche i

Fates Warning, które mogły być zaliczone do

naszego gatunku, a termin "metal progresywny"

nie był jeszcze wtedy zdefiniowany.

Za to niezmienny jest gitarzysta Karl

Groom. Ciągle jesteś twórczy, z niesamowitą

techniką, uparcie czarujesz, a to ciężkimi

riffami, a to perfekcyjnie dopracowanymi

popisami solowymi...

Bardzo miło z twojej strony. To prawie tak,

jakbym sam napisał to pytanie. (śmiech) Ciężko

pracuję, aby pozostać kreatywnym i często

znajduję nowe sposoby, aby zachować świeżość.

Obecnie większość moich solówek piszę,

śpiewając do dyktafonu. Jako gitarzysta zbyt

łatwo wpadam w strefy, które dyktuje pamięć

mięśniowa, a to nowe podejście pozwala uniknąć

powtórzeń i używania tych samych skal.

Threshold istnieje już ponad trzydzieści lat,

czy coraz trudniej wam znaleźć pomysł na

nowy album, czy raczej ciągle przychodzi

wam to naturalnie?

Nic, co warto zrobić na wysokim poziomie, nie

przychodzi łatwo i prawdopodobnie byłbym

zmartwiony, gdyby tak było. Oczywiście, początkowa

iskra i pomysł na kompozycję może

pojawić się w jednej chwili, ale dokładne przemyślenie

aranżacji i struktury, aby jak najlepiej

wykorzystać swój pomysł, zajmuje dużo

czasu. Celowo piszę tylko dla nadchodzącego

albumu i nie używam starych utworów, które

mam już od jakiegoś czasu. Pomaga to skupić

się na pisaniu do konkretnego albumu i utrzymać

jednolitość nowej płyty.

Wracając do melodyjności "Dividing Lines"

to myślę, że jest to ukłon w stronę Glynna

Morgana, aby mógł pokazać, jak niesamowitym

jest wokalistą...

Glynn zawsze miał potężny głos, ale zauważyliśmy,

że po powrocie do Threshold rozwinął

kilka dodatkowych atutów swoich umiejętności.

Wspaniale uzupełnił "Legends of the Shires",

kiedy wzięliśmy go w ostatniej chwili.

Teraz pięć lat od powrotu, napisał i w pełni

zintegrował się z zespołem. Można wyraźnie

usłyszeć tego rezultat.

Foto: Threshold

Istotną rolę w progresywnym metalu odgrywają

kontrasty. Czy stwarza wam dużo problemu

wykreowanie ciekawego zestawienia

delikatnych dźwięków z heavy metalową mocą

lub pompatycznych i symfonicznych fragmentów

z oszczędnymi sekwencjami instrumentalnymi?

Jak to wyglądało szczególnie

teraz w czasie przygotowania muzyki na

"Dividing Lines"?

Wręcz przeciwnie, widzę ten kontrast jako

mocny punkt podczas pisania do każdego albumu.

Byłoby trudniej przekazać emocje i

moc, gdyby wszystko było jednostajne, jak w

przypadku prostszych gatunków rocka. Również

swoboda aranżacyjna, jaką daje muzyka

progresywna, pozwala na uzyskanie większej

różnorodności na albumie i stworzenie odpowiedniej

atmosfery.

Na pochwały zasługuje także sekcja rytmiczna.

Basista Steve Anderson i perkusista

Johanne James ciągle są bardzo kreatywni,

choć na "Dividing Lines" przeważnie perfekcyjnie

dyktują rytm...

Oni również robią to, co jest niezbędne dla

danego utworu. Oczywiście mogą być bardziej

krzykliwi na żywo, ale nigdy nie pozwalają, by

ego stanęło na drodze do stworzenia doskonałego

albumu.

Dlaczego niektórzy o Johanne James mówią,

że to bestia?

Mogę mówić tylko za siebie, ale Johanne jest

najcichszym członkiem zespołu poza sceną,

ale na scenie jest swoim totalnym przeciwieństwem.

(śmiech) Jest showmanem i ma niesamowitą

siłę i technikę.

Richard West ma na płycie wiele bardzo dobrych

momentów, szczególnie podobają mi

się jego aranżacje na fortepian. Jednak nie

bardzo podobają mi się niekiedy pojawiające

się syntezatorowe plamy, które niczego nie

dodają do waszej muzyki...

Każdy z nas ma inną opinię co do tego, co jest

potrzebne, aby cieszyć się muzyką, ale jako

zespół możesz robić tylko to, w co wierzysz,

najlepiej jak potrafisz. Część zabawy w muzyce

polega na posiadaniu opinii, a nie ma

dwóch takich samych fanów.

126

THRESHOLD


Jestem wielkim fanem brzmienia Threshold.

Sami go wymyśliliście w trakcie prób i prac w

studio czy ktoś wam pomagał z zewnątrz?

Osoby typu producent czy inżynier dźwięku?

Kiedy zaczynaliśmy, nie było wystarczającego

budżetu, żeby zatrudnić producenta, więc zdecydowałem,

że kilka pierwszych albumów zrobię

sam. Natomiast kiedy podpisaliśmy umowę

z większą wytwórnią, nie znalazłem nikogo,

kto według mnie zrobiłby to dobrze i odkryłem,

że ogólnie lubię kształtować brzmienie

Threshold. Teraz jest to integralna część

tego, kim jesteśmy.

Jak wam się udaje powtarzać ten sound na

kolejnych albumach? Ciągle próbujecie go

ulepszyć? Czy jest problem w odtworzeniu

go na koncertach?

Jeśli porównamy nasze albumy na przestrzeni

lat to, zauważymy, że wszystko ewoluowało.

Wokale wspomagające stały się bardziej rozbudowane,

a produkcja udoskonalona. Część

brzmienia pochodzi również z tego, jak pięciu

muzyków w ogóle współpracuje ze sobą. Czasami

zdarza mi się napisać kompozycję, która

moim zdaniem nie pasuje do brzmienia zespołu,

ale kiedy pozostali członkowie zaczynają

grać swoje partie, to utwór nabiera

brzmienia Threshold. Nie możesz myśleć, że

występ na żywo jest dokładnie taki sam jak

album studyjny i myślę, że ta różnica musi być

obecna. Musisz zdecydować, które partie gitar

i wokale są najważniejsze, bo nie da się odtworzyć

wszystkiego. Jednak energia i interakcja

z publicznością jest tym, co czyni występy

na żywo wyjątkowymi.

Zanim pojawił się pomysł na stworzenie zespołu,

musieliście być fanami muzyki. Jakich

artystów i płyt wtedy słuchaliście? Czy nadal

macie czas, aby słuchać współczesnych

artystów i ich muzyki? Przynosi to wam taką

sama przyjemność jak dawniej?

Na początku wszyscy mieliśmy swoje ulubione

utwory, ale nikt z nas nie tworzył muzyki,

którą chciałby usłyszeć. Przestaliśmy więc być

zespołem grającym covery i zaczęliśmy pisać

własną muzykę. Jeden z naszych utworów został

wybrany na składankę SI Music i w rezultacie

dostaliśmy propozycje nagrania pierwszego

albumu. Zespoły, które na początku

miały na nas wpływ to Testament, Genesis,

Rush, Giant itd. Przez bardzo długi czas nie

słuchałem muzyki dla przyjemności, a to dlatego,

że na co dzień zajmuję się produkcją dla

różnego rodzaju zespołów. Jednak stosunkowo

niedawno odnalazłem nową miłość do słuchania

muzyki, oddzielając ją od pracy. Szcze-gólnie

lubię My Dying Bride, Periphery i elektroniczną

erę Mike'a Oldfielda z lat 90. i

wczesnych lat 2000.

Threshold zdobył szacunek i uznanie fanów

oraz krytyków, ale niezależności finansowa

to chyba ciągle wasze marzenie. Jak taki status

wpływa na waszą działalność? W ogóle

myślicie o takich sprawach?

Myślę o muzyce jako o jednej całości i jest ona

moją pełnoetatową pracą. Pomiędzy produkcją

a Threshold zarabiam na życie w taki

sposób, jakiego spodziewałem się po mojej początkowej

karierze w samorządzie lokalnym.

Po ukończeniu studiów nigdy nie zniechęciłem

się do pracy przy projektach związanych

ze sportem i grantami społecznymi, ale muzyka

zawsze była czymś, w czym chciałem spróbować

pracować i doceniam to, że mam szczęście,

że mi się to udało.

Niemniej myślę, że nigdy nie potraficie iść

na kompromisy i nie pozwolilibyście sobie na

utratę niezależności artystycznej, a tak często

bywa gdy zespół zdobywa komercyjny

sukces i staje się firmą...

W przypadku każdego kontraktu płytowego,

który podpisałem, zawsze uzgadnialiśmy z wytwórnią,

że będziemy mieli ostatnie słowo w

kwestii kreatywności. Pierwszą rzeczą, którą

Nuclear Blast słyszy, jest ostateczna kopia

produkcyjna albumu, który ma zostać wydany.

Robimy to, w czym jesteśmy najlepsi, a

potem ufamy im, że podejmą właściwe decyzje

dotyczące promocji i tłoczenia.

Czy na przestrzeni tych wszystkich lat były

jakieś momenty, w których myśleliście, żeby

darować sobie z zespołem i muzyką? A może

teraz zaczęliście myśleć o emeryturze?

Dopóki Threshold wciąż będzie miał nowe i

świeże pomysły to, będę zajmował się muzyką.

Jeśli kiedykolwiek pomyślimy o wypełnieniu

czasu trasą koncertową z repertuarem ze starych

albumów, będę wiedział, że to czas na zakończenie

działalności. No i nie jestem pewien,

czy muzycy kiedykolwiek naprawdę

przechodzą na emeryturę!

Foto: Threshold

Także teraz zaczniecie ogrywać "Dividing

Lines" na koncertach i za jakiś czas możemy

spodziewać się kolejnego studyjnego albumu

Threshold...

Na pewno na trasie zagramy dużo z nowego

albumu i sporo z "Legends of the Shires".

Kiedy poczujemy, że jesteśmy gotowi do rozpoczęcia

pisania nowej muzyki, zespół niewątpliwie

podejmie decyzję o rozpoczęciu prac

nad nowym albumem.

No i na koniec życzę Wam i sobie szczególnie,

abym jeszcze mógł nacieszyć się jeszcze

kilkoma waszymi nowymi albumami studyjnymi...

Gdyby pandemia trwała znacznie dłużej, nie

wiem, czy nadal byśmy grali. Zawsze było tak,

że chcemy grać muzykę na żywo, bo inaczej

komunikacja z fanami jest stracona. Jako że

ostatnie albumy radzą sobie świetnie, podpisaliśmy

nowy kontrakt z Nuclear Blast i mamy

nadzieję, że jeszcze przez jakiś czas będziemy

tworzyć muzykę.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

THRESHOLD 127


Ponadczasowa jakość

- To, co naprawdę chcieliśmy osiągnąć na tej płycie, to zachować naszą

tożsamość, ale też nadal rozwijać się i zrobić krok do przodu - podkreśla perkusista

Infidel Rising Wayne Stokely. Jego zespół miał pecha, bo gdyby nie choroba,

różne problemy i pandemia, to drugi album Infidel Rising ukazałby się jeszcze w

roku 2017, ale jedno jest pewne, warto było poczekać na "A Complex Divinity".

HMP: Muzyczny biznes zmienił się bardzo

w ostatnich latach, częstotliwość wydawania

płyt też jest inna niż choćby jeszcze na

początku tego wieku, ale fani musieli czekać

na waszą nową płytę prawie siedem lat -

dlaczego tak długo?

Wayne Stokely: Cóż, sporo się wydarzyło

przez te siedem lat. Pod koniec 2016 roku

mieliśmy zmianę składu, kiedy Rafael i

Aaron opuścili zespół na jakiś czas, a my

kontynuowaliśmy granie koncertów z nowym

gitarzystą i klawiszowcem, ale kiedy

przyszło do pisania nowego materiału, to po

prostu nie czuliśmy się razem dobrze. Następnie

w lipcu 2017 roku zdiagnozowano u

mnie stwardnienie rozsiane i straciłem całkowicie

wzrok. Zanim wróciliśmy do grania

koncertów zajęło mi około siedmiu miesięcy

na rehabilitację i dostosowanie się do grania

na perkusji bez wzroku. Od tego czasu miałem

siedem operacji oczu i odzyskałem niewielką

możność widzenia w jednym oku. Rok

2018 spędziliśmy grając koncerty tutaj w

Teksasie, a potem w końcu roku 2019 Rafael

i Aaron wrócili do zespołu i zaczęliśmy pisać

to, co znalazło się na "A Complex Divinity".

Pandemia opóźniła wydanie płyty o około

półtora roku.

Tak długi odstęp między wydawnictwami

w dzisiejszych czasach sprawia, że zespół,

szczególnie mniej popularny czy niszowy,

staje się wręcz zapomniany, wręcz debiutuje

na nowo - nie było trochę tak, że im ta

przerwa była dłuższa, tym trudniej było

wam zabrać się do pracy?

Nie bardzo, ponieważ odstępy czasu były

poza naszą kontrolą. Byliśmy bardziej niż

gotowi do powrotu do pracy i mieliśmy

więcej pomysłów niż potrzebowaliśmy, więc

ta część nie stanowiła problemu.

Co więc zmobilizowało was do ukończenia

drugiego albumu? Pandemia wszystko spowolniła,

więc mieliście więcej czasu na komponowanie,

odświeżenie starszych pomysłów,

a kiedy można już było grać próby

wszystko udało się sprawnie dopracować

pod względem aranżacji, etc.?

Motywacja zawsze była. Mielibyśmy płytę

wydaną w 2017 roku, gdyby los nie stanął na

drodze... Pandemia pozwoliła nam skupić się

na pisaniu tylko przez około siedem miesięcy.

Mieszkamy w Teksasie, który nigdy tak

naprawdę się nie zamknął, więc poza może

Foto: Infidel Rising

około miesiącem przestoju wciąż co tydzień

zbieraliśmy się razem, by tworzyć i nagrywać.

Przypomnieliście się najpierw limitowanym

MCD "The Chronicles Of Inspiration

Vol. I", zawierającym autorski, nowy utwór

"Chasing The Sun" i cztery covery. Skąd

pomysł na takie właśnie wydawnictwo i

wybór akurat tych cudzych numerów?

To wszystko było spowodowane pandemią,

która spowodowała opóźnienie w wydaniu

albumu. Wytwórnia była w tyle, a my graliśmy

koncerty, więc chcieliśmy mieć jakąś zapowiedź

dla ludzi, którzy chcieli nas zobaczyć.

Mieliśmy utwór "Chasing The Sun",

który uważaliśmy za dobry, ale nie pasował

do albumu, ale chcieliśmy go wydać. Jeśli

chodzi o covery, to po prostu wybraliśmy kawałki

zespołów, z których czerpiemy inspirację.

To jest naprawdę tak proste. Mamy też

własne studio i sami produkujemy, więc było

to bardzo łatwe do zrobienia.

Macie pewnie w zanadrzu jeszcze jakieś

niepublikowane kompozycje, lista obcych

utworów też była zapewne znacznie dłuższa,

dlatego tytuł tego wydawnictwa sugeruje,

że pojawią się jego kolejne części?

Tak, umieściliśmy tam Vol 1., żeby ludzie

wiedzieli, że będzie kontynuacja. Mamy już

kilka pomysłów na następne EP-ki. To coś w

rodzaju naszej własnej oficjalnej serii bootlegów,

gdzie możemy robić co chcemy poza

kontekstem oficjalnej płyty.

Teraz jednak najważniejszy jest nowy album

"A Complex Divinity". Z tego co

słyszę brzmicie teraz mocniej niż na debiucie,

ale jednocześnie poświęciliście też sporo

uwagi partiom typowo progresywnym, tak

jak choćby w "Ov Wormwood" - zależało

wam na tym, żeby nowy materiał Infidel

Rising był jeszcze bardziej dopracowany, a

co za tym idzie bardziej wyrazisty i po prostu

ciekawszy?

To, co naprawdę chcieliśmy osiągnąć na tej

płycie, to zachować naszą tożsamość, ale też

nadal rozwijać się i zrobić krok do przodu.

Chcieliśmy, aby części progresywne były bardziej

progresywne, części powermetalowe potężniejsze,

a części melodyjne bardziej melodyjne.

Nie chcieliśmy zmieniać tego, czym

jesteśmy, ale chcieliśmy pójść trochę do przodu.

Byłoby miło myśleć, że to osiągnęliśmy.

Wspomniałeś o "Ov Wormwood"; kiedy pisaliśmy

ten utwór Rafael przyniósł ten otwierający

riff, który moim zdaniem ma coś z stylu

Savatage i połączyliśmy go z wersem w stylu

Kamelot, który przyniósł Aaron. Kiedy połączysz

razem te dwie rzeczy, to brzmi właśnie

jak my. Przynajmniej mamy taką nadzieję.

Takie podejście to w sumie podstawa każdej

działalności artystycznej, ale w muzyce

jest to chyba szczególnie ważne, żeby nie

powielać dawnych pomysłów, starać się

rozwijać, dzięki czemu wy jesteście usatysfakcjonowani,

a fani zadowoleni?

Zdecydowanie, jest cienka granica między

powtarzaniem się, a całkowitym porzuceniem

tego, czym jesteś. Mamy utwory takie

jak pierwszy singiel i wideo "All The Fear",

które brzmią jakby mogły znaleźć się na debiucie,

potem mamy prostą power balladę jak

"Follow Your Light", która jest naprawdę bar-

128

INFIDEL RISING


dziej tradycyjna niż to, co robią zespoły z

naszego gatunku. Chcieliśmy, żeby ten album

był różnorodny i miejmy nadzieję, że w

rezultacie zachowa ponadczasową jakość.

Przywiązujecie również dużą wagę do melodii,

bo praktycznie każdy z tych utworów,

nie tylko singlowy "All The Fear", ma w sobie

coś szczególnego, jakiś charakterystyczny

motyw czy tak zwany haczyk - bez

takiego podejścia nie ma co brać się za komponowanie,

nawet jeśli gra się w metalowym

zespole?

To absolutna prawda, jeśli nie masz chwytliwego

motywu, to nie masz kawałka. To zawsze

jest najważniejsza rzecz. Nie ma znaczenia

jak świetne i techniczne jest granie,

jeśli nikt nie pamięta utworu. To jest coś,

czego moim zdaniem brakuje wielu dzisiejszym

zespołom. Wydaje się, że skupiają się

bardziej na technice, niż na pisaniu muzyki.

Do udziału w niektórych utworach zaprosiliście

też wiolonczelistkę Kourtney Newton.

To swego rodzaju nawiązanie do tego,

że wasz poprzedni klawiszowiec Aaron

Walton grał również na skrzypcach, a ponieważ

nie chcieliście się powtarzać, zapewne

stanęło na wiolonczeli. Jej partie i

growling w jednym utworze to ciekawe połączenie.

Wygląda na to, że lubicie szukać

nietypowych rozwiązań, stąd zwerbowanie

do nagrania "Shadow Maker" wokalistki

Kani Ali i ten, oparty na kontrastujących ze

sobą partiach, duet?

W tym konkretnym utworze wiedzieliśmy,

że to prawdopodobnie najcięższa rzecz, jaką

zrobiliśmy, więc wykorzystanie growlingu na

wstępie refrenu było bezpośrednią inspiracją

z samej muzyki. Kani jest naszą dobrą przyjaciółką

i uwielbiamy jej głos, więc to było

naturalne dopasowanie. Jeśli chodzi o partię

wiolonczeli, to kiedy doszliśmy do części

środkowej, chcieliśmy mieć tam przerwę i

coś, co mogłoby się pojawić w horrorze, a nie

na typowym, powermetalowym albumie. Pomyśleliśmy,

że wiolonczela brzmiałaby fajnie,

a Aaron znał Kourtney, więc zadzwonił

do niej, a ona zgodziła się nam pomóc. Mogliśmy

użyć sampli, ale chcieliśmy, żeby każdy

dźwięk, który usłyszycie na tej płycie był

autentyczny i zagrany przez człowieka.

Skoro współpracujecie teraz z niemiecką

wytwórnią Pure Steel Records jest jakaś

szansa na to, że pojawicie się w Europie,

czy też w obecnej sytuacji ekonomicznej nie

ma o tym mowy?

Pure Steel byli dla nas wspaniali. Jeśli chodzi

o dalsze koncertowanie i granie w Europie, to

bardzo byśmy chcieli. Myślę, że będziemy

musieli zorientować się, czy będzie zapotrzebowanie

i oferty. Chcielibyśmy przynajmniej

dostać się na kilka festiwali.

Wykonywanie tak zróżnicowanego i niełatwego

materiału na koncertach to z jednej

strony spore wyzwanie, bo cały czas musicie

się pilnować, ale też z drugiej strony

pewnie ogromna przyjemność, z czego

skwapliwie korzystacie, grając jak najczęściej?

Uwielbiamy grać na żywo i jesteśmy zespołem,

który często ćwiczy, więc nie jesteśmy

jednym z tych bandów, które polegają na

bieżących utworach,

bo nie możemy

brzmieć jak

nasze albumy. Niestety

lokalna scena

w Dallas i ogólnie

w Teksasie nie jest

zbyt silna dla tego

typu muzyki, więc

nie mamy okazji

grać tak często jak

byśmy chcieli.

Niedawne odejście

gitarzysty Rafaela

Rivery zaskoczyło

was? W

końcu był w zespole

od samego

początku, prawie

10 lat, a to naprawdę

sporo czasu,

zaznaczył też swą

obecność na "A

Complex Divinity".

Macie już

jego następcę, czy

wciąż go szukacie?

Rafael nie opuścił

zespołu. Wrócił do

rodzinnego Puerto

Rico, ale nadal jest

z nami. Nie wiem,

dlaczego ktoś mógłby myśleć, że odszedł,

ponieważ nigdy nie zostało to powiedziane.

Foto: Infidel Rising

Foto: Royce Bishop

Takie informacje są w sieci, choćby na The

Metal Archives, ale dobrze słyszeć, że

wciąż jest członkiem zespołu. Do tego ponoć

zaczęliście już prace nad trzecim albumem,

są więc szanse na to, że ukaże się on

w miarę szybko, nie za 5-7 lat?

To prawda. W tej chwili mamy około trzech

skończonych utworów i prawdopodobnie

około piędziesięciu kawałków, nad którymi

musimy popracować, nie licząc pisania zupełnie

nowych rzeczy. Chcemy nagrywać do

końca tego roku i mieć nową płytę gotową na

przyszłe lato, więc można śmiało powiedzieć,

że nie minie kolejne siedem lat, zanim znów

nas usłyszycie, chyba że stanie się coś tragicznego.

(śmiech)

Czego oczywiście wam nie życzymy - powodzenia

w realizacji tych planów i dzięki

za rozmowę!

Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

INFIDEL RISING 129


ABSTRAKT

ALGEBRA

HMP: Witaj Mats. Jak się masz?

Mats Leven: W porządku, dzięki! Właśnie

miałem tygodniowe wakacje w Los Angeles,

byłem tam z moim starym przyjacielem Jejo

Perkovicem, który w Abstrakt Algebra grał

na perkusji.

Chciałbym zadać Ci kilka pytań dotyczących

właśnie Abstrakt Algebra. Założyliście

ten zespół w 1994 roku. Czy w momencie

powołania go do życia mieliście w głowie

jakąś wizję tego projektu? A może cała

historia związana z tą grupą była całkowicie

spontaniczna?

Nie, to Leif Edling założył zespół po rozwiązaniu

Candlemass. Dołączyłem do niego jako

wokalista i nie miałem wiele wspólnego

ani z tekstami, ani z muzyką, z wyjątkiem

kilku linii melodycznych, które wymyśliłem.

Czy pamiętasz jak formował się skład tego

zespołu?

Pamiętam, że początkowo mieliśmy jeszcze

Tylko Leif wie

Abstrakt Algebra to band powołany do życia w roku 1994 przez Leifa Eidlinga

po rozpadzie Candlemass. Nie istniał on zbyt długo, bo tylko trzy. Projekt

ten zostawił po sobie tylko jeden album zatytułowany po prostu "Abstrakt Algebra".

Właśnie na rynek trafiła jego pierwsza reedycja (od momentu premiery album

nie był wznawiany). Z tej okazji próbowałem wyciągnąć co nieco o tym albumie

oraz ogólnie króciutkiej historii tego przedsięwzięcia. Cóż, nie będę czarował,

że za wiele się z tej rozmowy nie dowiemy. Ale przeczytać mimo wszystko warto…

jednego perkusistę (Micke?), kiedy nagrywaliśmy

utwory demo. Zakładam, że Mike

Wead wprowadził Simona do projektu.

Abstrakt Algabra to bardzo oryginalna

nazwa dla zespołu metalowego. Czy stoi za

tym jakaś konkretna historia?

Być może był to temat, o którym wspomniał

Leifowi klawiszowiec Carl Westholm, nie

jestem pewien. Tylko Leif wie!

W styczniu GMR Music Group wydało

reedycję pierwszego i jedynego pełnego

albumu Abtrakt Algebra. Jest to pierwsza

reedycja tego albumu. Przypuszczam, że

głównym powodem jest fakt, że płyta ta była

bardzo trudna do zdobycia. Ale myślę, że

to nie jest jedyny powód. Czy mam rację?

Tak, płyta była trudna do znalezienia, więc

chyba nadszedł czas!

Nowa wersja tego albumu zawiera kilka bonusowych

utworów. Pierwszym z nich jest

odrzut z sesji nagraniowej zatytułowany

"Remulus and Romus". Czy pamiętasz,

dlaczego nie zdecydowaliście się dołączyć

go do albumu w 1994 roku?

Decyzja Leifa. Pewnie uznał, że album jest

już wystarczająco długi.

Na płycie znajdują się również wersje demo

dwóch utworów z tego krążka. W jaki sposób

zachowały się one do dnia dzisiejszego?

Cóż, były one nagrane na jakimś CD z kolekcji

Leifa. Wydaje mi się, że Leif zawsze był

też w posiadaniu oryginalnego miksu.

A może powiesz coś o graficznej stronie

reedycji tego albumu? Czy możemy spodziewać

się jakichś dodatkowych rzadkich

zdjęć i innych atrakcji w książeczce?

Nie mam pojęcia. Sam byłem zaskoczony informacją

o tej reedycji. Byłoby miło, gdyby

to wydanie zawierało jakieś rzadkie zdjęcia.

Szczerze mówiąc jeszcze tej wersji albumu

nie widziałem.

Ten album dotychczas został wydany tylko

jako CD. Czy rozważałeś pójście za trendem

i wydanie go również na winylu?

Słyszałem , że trwają również rozmowy o

wydaniu winylowym.

Bardzo ciekawym utworem na albumie

"Abstract Algebra" jest "April Clouds". Jak

wymyśliliście tę intrygującą melorecytację?

To Leif recytuje w tym utworze, nie wydaje

mi się, żebym kiedykolwiek słyszał cały

utwór!

Jak osiągnąłeś ten specyficzny efekt wokalny

w utworze "Vanishing Man"?

Prawdopodobnie po prostu jakiś zniekształcenie

użyte przez inżyniera.

Jak postrzegasz ten album patrząc na niego

z perspektywy czasu? Czy jest na nim wiele

kwestii, które byś na dzisiaj zmienił?

To był dla mnie bardzo ważny album pod

kilkoma względami. Po raz pierwszy zaśpiewałem

na nim mroczne kawałki w gatunku

doom metal. Czułem, że to doświadczenie

otworzyło mój umysł i było bardzo inspirujące.

To był również album, który usłyszał

Yngwie Malmsteen w latach 1995-96, i

dzięki temu dał mi posadę w swoim zespole

w latach 1997-1998. Odpowiadając bezpośrednio

na Twoje pytanie, nie, nic bym nie

zmieniał.

Foto: Abstrakt Algebra

Chodzą pogłoski, że niektóre utwory z

albumu Candlemas "Dactylis Glomerata"

130

ABSTRAKT ALGEBRA


Foto: Abstrakt Algebra

powstały z myślą o drugim albumie Abstrakt

Algebra, który ostatecznie nigdy nie

został wydany. Co czujesz, kiedy usłyszałeś

te kawałki śpiewane przez innego

wokalistę?

Cóż, każda wersja musiała być lepsza od

gównianego brzmienia drugiego albumu Abstrakt

Algebra, nad którym wcześniej pracowaliśmy.

Znam Björna i uważam, że jest

świetnym wokalistą.

Spędziłeś kilka lat jako wokalista Candlemass.

Co czułeś, kiedy śpiewałeś na żywo

ich stare kawałki.

To było bardzo inspirując doświadczenie.

Utwory z okresu Messiaha sprawiły, że mogłem

zaśpiewać czystszym głosem, jak to

robiłem wcześniej w połowie lat 80-tych, kiedy

zaczynałem. Wiele z tych starych numerów

jest naprawdę niesamowitych.

Jestem bardzo ciekaw, kim jest ten facet na

okładce płyty? Jak to zdjęcie odnosi się do

muzycznej zawartości albumu?

Nie wiem kto to jest, może to być przyjaciel

Leifa. Pewnie chciał tu nawiązać do okładek

Rush.

Czy są jakieś kawałki Candlemass, których

naprawdę nie lubiłeś śpiewać?

Nie, nie bardzo. Byłem zaangażowany w

układanie setlisty, więc ten problem nigdy się

nie pojawił.

Co sądzisz o powrocie Johana Lanqquista

do tego zespołu?

Nie słyszałem nowego albumu z Johanem,

to naprawdę fajne, że wrócił po tych wszystkich

latach nieobecności. To świetny wokalista,

jednak moim faworytem zawsze będzie

Messiah.

Podczas swojej kariery współpracowałeś z

wieloma fantastycznymi muzykami. Jednym

z nich był wspomniany przez ciebie

już Yngwie Malmsteen. Jak oceniasz to

krótkie doświadczenie?

Oczywiście bardzo to niezwykle ważne doświadczenie,

gdyż dzięki temu szerzej zaistniałem

w muzycznym świecie oraz zagrałem

pierwszą w swym życiu trasę koncertową.

Ważne było również to, że byłem współtwórcą

albumu, co dodało mi pewność siebie

na przyszłość. Byłem współautorem około

33% albumu. Fajnie było też pracować z

Cozy Powell'em, moim starym idolem.

Czy pamiętasz jak zaczęła się Twoja fascynacja

śpiewaniem? Czy bycie wokalistą

metalowym to efekt Twoich marzeń, czy

wszystko dzieje się przypadkowo?

Mój pierwszy koncert to Deep Purple w

1975 roku, więc zawsze byłem fanem rocka,

ale nie gardziłem innymi gatunkami. Jednak

już w młodym wieku obracałem się w środowisku

fanów hard rocka, więc ta droga była

naturalnym wyborem. Zacząłem śpiewać

dość późno, najpierw skupiłem się na grze na

skrzypcach.

Co Mats Leven dziś porabia?

Jestem bardzo zaangażowany w szwedzki zespół

Prins Svart. To naprawdę świetna kapela.

Ponadto właśnie nagrałem nowy album

Vandenberg, mam nadzieję, że na jesień ruszę

z nimi w trasę. Poza tym chciałbym jak

najszybciej wydać nowy album zarówno ze

Skyblood jak i z Ludor!

Bartek Kuczak

ABSTRAKT ALGEBRA 131


Radość z muzyki

W ciągu dwóch dekad istnienia, Riverside wyrósł na jeden z najbardziej

uznanych zespołów grających rocka progresywnego. Należą do światowej

czołówki tego stylu, a w Polsce właściwie nie mają konkurencji, który działałaby

na takim poziomie organizacyjnym. Choć los nie oszczędzał grupy, Riverside

wracają z materiałem silniejszym niż kiedykolwiek. Z tej okazji porozmawialiśmy

z Michałem Łapajem, odpowiedzialnym w zespole za instrumenty klawiszowe.

HMP: Sporo mówi się o tym, że płyta powstała

w inny, bardziej zespołowy sposób niż

kilka poprzednich. Jak wyglądała ta zmiana

i z czego wynikała?

Michał Łapaj: Przy poprzednich albumach

większość tworzenia odbywała się w studiu.

Zazwyczaj to Mariusz przynosił najwięcej

pomysłów. Tym razem stwierdziliśmy, że

zrobimy płytę zespołową. Przede wszystkim

zaczęliśmy od grania prób i materiał powstał

właśnie podczas nich. To jest siła tej płyty,

która osobiście kojarzy mi się trochę z "Anno

Domini High Definition", która też, od początku

do końca, była przygotowana w sali

prób. Dzięki temu od razu wiedzieliśmy, czy

te riffy działają czy nie. Przedtem nagrywaliśmy

ileś tam gitar, a dopiero później mogliśmy

je sprawdzić. W międzyczasie pojechaliśmy

na kolejną część trasy z okazji dwudziestolecia

zespołu, która została wcześniej

przerwana przez pandemię. Ćwiczyliśmy sobie

te numery podczas trasy, a po wejściu do

studia fajnie wyszło, że przerzuciliśmy tę

koncertową energię na materiał. Czasem myślę

sobie, że brakuje tam jeszcze dźwięków

publiczności.

Natknąłem się na informację, że część materiału

skomponowałeś wspólnie z Mariuszem.

Spotykaliście się, wymienialiście pomysłami

i tak dalej. Czułeś większe niż

zwykle zaangażowanie w pracę nad tym albumem.

Lubimy pracować z Mariuszem, a tym razem

czułem trochę więcej oddechu. Mariusz

sam powiedział, że trochę zagarnął przestrzeń,

ale też stwierdził: "chodźmy, zagrajmy to

razem w studiu". Od razu wiedzieliśmy jak dany

patent brzmi z całym zespołem. Minusem

nagrywania instrumentów pojedynczo jest

to, że czasem długo czekamy na finalny

efekt. Mariusz myśli szybko, chce próbować

nowych rzeczy. I tak sobie myślę, że zanim

wyjadę z jakimiś klawiszami, to mamy dobudowaną

kolejną część numeru. Natomiast

kiedy gramy na żywo, od razu jest reakcja.

Mimo, że materiał robiliśmy z Mariuszem,

to w pewnym sensie powstawał właśnie na

żywo.

Czyli nagrywaliście płytę na żywo, grając

razem, w jednym pomieszczeniu?

Cała płyta nie była nagrywana na setkę, bo

Foto: Riverside

dbaliśmy o szczegóły. Chcieliśmy, aby od początku

do końca wszystko było dobrze zrealizowane.

Nagrywaliśmy piloty i perkusja do

tych pilotów nagrywana była z feelingiem

zespołu, który gra live. To była podstawa.

Następnie dograliśmy do tego resztę instrumentów.

Kolejną rzeczą, która różni tę płytę

od poprzednich była zmiana studia. Pracowaliśmy

metodą hybrydową, nagrywając w

dwóch studiach naraz. Do tej pory korzystaliśmy

zazwyczaj ze studia Serakos, w którym

zarejestrowaliśmy praktycznie wszystkie płyty

poza "Anno Domini High Definition".

Niestety nie ma tam odpowiedniego dużego

pomieszczenia na instrumenty akustyczne.

Zawsze staraliśmy się perkusję nagrywać w

jakiś inny sposób. Tym razem weszliśmy do

studia Boogie Town w Otwocku, gdzie mieścił

się cały zespół i wszystkie ślady mogły być

rejestrowane live. Stąd też, wybieraliśmy rzeczy,

które najlepiej by się nadawały właśnie

w Boogie, oraz te, które dało się nagrać w

Serakosie. To nam też pomogło zaoszczędzić

czas, bo niektóre sesje odbywały się w

dwóch studiach jednocześnie. Wiadomo, klawisze

łatwo jest nagrać w Serakosie, natomiast

bas, który idzie z mikrofonów czy nawet

Hammondy, to one już poszły z wykorzystaniem

dużej sali. To było o tyle fajne rozwiązanie,

że słychać, że dalej jest to Riverside,

unosi się tu duch Serakosa, mimo, że

częściowo nagrywaliśmy w innym miejscu.

Po opublikowaniu pierwszego singla w internecie

pojawiło się sporo komentarzy dotyczących

brzmienia. Niektórzy mówili, że

to zupełnie nowe brzmienie grupy, że to już

nie jest Riverside. Jak ty to postrzegasz?

Przede wszystkim grali ci sami ludzie, to jest

najważniejszy wspólny element. W związku

z tym, wykorzystanie instrumentów w innym

miejscu i z nową barwą, jest zauważalne, ale

dalej tworzy klimat Riverside.

Porozmawiajmy o tych barwach, które są

bardzo charakterystyczne. Momentami

klawisze kojarzą się z muzyką lat 80-tych

XX wieku. Jednak, mimo wszystko, brzmią

współcześnie. Zapewne to twoja sprawka?

Wiesz co, te lata 80-te to traktuję z przymknięciem

oka. To nic złego, jest to bardzo

dobre skojarzenie i cieszę się, że materiał jest

przyrównywany, do owego klimatu. Chociaż

w moim odczuciu, możemy powiedzieć o

dwóch, może trzech numerach o takim brzmieniu.

"Friend or Foe", numer otwierający,

ukierunkowuje na lata 80-te. Ewidentnie

brzmi to w ten sposób, a Mariusz w tekście

nawiązuje do "Roku 1984" George'a Orwella.

Natomiast, gdyby wyrzucić te skojarzenia,

to po prostu utwór, którego dobrze

się słucha. Ta rytmika, syntezatorowy bas i

melodia, gdy zapomnisz o skojarzeniach

brzmieniowych, to brzmią jak dobry, rockowy

utwór. Świetna gitary, organy hammonda,

fajne refreny. Nie jest tak, że przesadziliśmy

i wyszedł jakiś synth pop. Ale niektórzy

mówią, że gramy jak Kombi. (śmiech)

Słyszałem podobne głosy i nie do końca

rozumiem, skąd one się biorą.

Gdybyśmy spojrzeli, na przykład na ostatni

numer na płycie, "Self-Aware", który również

nawiązuje do lat 80-tych, to jest zupełnie

132

RIVERSIDE


inne skojarzenie epoki. Tam bardziej słychać

The Police i to nie klawisze przywołują ten

klimat, tylko sama kompozycja. Jak to mówimy

w zespole, jest to trochę reggae.

Rozmawiamy na chwilę przed waszą trasą

koncertową po Stanach Zjednoczonych.

Zastanawiam się czy planujecie grać nowy

materiał w całości?

Przygotowujemy wszystkie utwory z tego albumu.

Natomiast z jednego utworu zrezygnowaliśmy

na poczet tego, czy aby nie zagraliśmy

później, na przykład na polskiej trasie.

Potrafisz wskazać swój ulubiony fragment

albumu? Chodzi mi o utwór, zagrywkę ale

coś związanego z procesem powstawania.

Wiesz, to jest kilka momentów, z których jestem

dumny i się cieszę, kiedy je gram. Jednym

z nich będzie na pewno "Friend or Foe",

zwłaszcza, że jego brzmienie. Ale największym

jest chyba "Big Tech Brother". Fajne

rzeczy się tam dzieją, zwłaszcza w środku,

gdy gram akordy na Hammondzie. Ostatnia

zagrywka w tym kawałku też jest fajna, nawiązuje

do starego, dobrego Rainbow.

(śmiech) Miałem ciarki od samego początku,

gdy graliśmy ten riff. Zależało mi, aby się

tam powtarzał, a początkowe założenie było

takie, że riff miał być grany w kółko, aż do

wyciszenia kawałka. Mówiłem sobie, że nie

można go zmarnować, musimy z nim coś zrobić.

(śmiech) Chciałem go jakoś wyeksponować,

bo był świetny. Stąd ten pomysł na

melodię z końca utworu.

Riverside jest uznawany za jeden tych polskich

zespołów, który odniósł największy

sukces. Czy był taki moment, w którym

uświadomiłeś sobie, że to jest to, doszliście

do miejsca, w którym chcieliście być?

Taki moment, żebym to poczuł dogłębnie, to

jeszcze nie nadszedł. Jak dla mnie, nadal jesteśmy

zespołem, który robi to, co lubi i skupia

się na radości z muzyki. Szczerze mówiąc,

do mnie jakoś nie dociera, jak ktoś

przychodzi i twierdzi, że jesteśmy numerem

jeden w Polsce. Odpowiadam, że jesteśmy po

prostu gośćmi, którzy grają muzykę. Nie dociera

do mnie do końca, że to, co robimy, to

jest jakiś sukces. Czasem kiedy stoję na scenie,

gram koncert i widzę, że pod sceną jest

jakieś dwa tysiące osób, które przyszły nas

obejrzeć, to zastanawiam się co my takiego

zrobiliśmy? Nigdy nie czułem dystansu do

ludzi, jako zespół zawsze też szanowaliśmy

naszą publiczność. Do momentu pandemii

zwyczajowo wychodziliśmy do ludzi po koncercie,

aby przybić piątkę i zrobić sobie fotkę.

Nigdy nie braliśmy za to żadnych pieniędzy.

Nie chcieliśmy uczestniczyć w robieniu jakichś

VIPowskich biletów na takiej okazje.

Nie chcielibyśmy rezygnować ze spotkań z

ludźmi. Nasza kariera ma linię wznoszącą,

ale wszystko dzieje się stopniowo. Nie jesteśmy

zwycięzcami jakiegoś konkursu, który

sprawił, że nagle staliśmy się popularni. Po

prostu graliśmy kolejne koncerty i zaczęła

oglądać nas coraz większa liczba ludzi.

Foto: Riverside

W jednym z wywiadów znalazłem wypowiedź,

w której mówiłeś, że najważniejszym

dla ciebie jest "nawiązywać relację".

Kontekstem były koncerty i spotkania z

publicznością. Czy jest to dla ciebie największą

nagrodą, jeśli chodzi o działalność

zespołu?

Może jest to największą siłą? To dla mnie

bardzo ważne, bo wiem, że nie gram gdzieś w

eter. Widzę ludzi, widzę ich reakcje i to mi

daje w ogóle ogromną energię do uczestnictwa

w koncercie. A kiedy przerzucam tą energię

na muzykę i widzę radość publiczności, to

ma to dla mnie ogromne znaczenie.

Niedawno podsłuchałem twojej solowej

płyty, która ominęła mnie w momencie premiery.

Czy myślisz o kolejnym wydawnictwie

tego typu?

Nie ukrywam, że tak. Czy będzie dokładnie

tego typu? Może zakręcę w inną stronę, tego

jeszcze sam do końca nie wiem. Mam już kilka

pomysłów na kolejny album. Nawet część

Foto: Riverside

z nich zrealizowałem w studio. Natomiast cały

czas pracuję i zobaczymy co się z tego wykluje.

Taka płyta na pewno powstanie, przynajmniej

tego bym chciał.

Igor Waniurski

RIVERSIDE 133


Radość z opowiadania

Amerykańscy symfoniczni metalowcy wracają z nowym, popanedemicznym

albumem "The Awakening". O okolicznościach jego powstania a także

roli w zespole rozmawiamy ze szwedzkim wokalistą grupy, Tommym Karevikiem.

HMP: Kamelot jest znany z mieszania muzyki

o symfonicznym charakterze z heavy

metalem. Ciekawi mnie jak wygląda wasz

proces twórczy i łączenie tych muzycznych

światów?

Tommy Karevik: Przeważnie spotykamy się

osobiście, kilka razy, a potem pracujemy sami,

we własnych studiach. Następnie wymieniamy

się plikami dźwiękowymi. Gdy zaczął się Covid

to sprawy miały się inaczej, nie posiadaliśmy

już możliwości współpracowania razem.

Po prostu dzieliliśmy się plikami. Mieliśmy za

to sporo czasu na upewnienie się, że wszystko

gra. Nad poszczególnymi utworami pracujemy

zespołowo, wymieniamy się ciągle pomysłami.

Czasem dotyczy to całych kawałków, ale niekiedy

jakiś fragment może być dla kogoś inspiracją.

Po prostu, ktoś musi wyjść z pomysłem

i na ogół jestem to ja. Jak już przygotujemy

trochę kawałków, to spotykamy się u Saschy

(Paeth, producent - przyp. red.) w Niemczech.

Tam zbieramy wszystko do kupy i robimy

z tego właściwe utwory.

W materiałach prasowych przeczytałem, że

nowy album był dla was czymś w rodzaju

procesu przechodzenia przez osobistą bitwę.

Muzyka ma dla ciebie wartość terapeutyczną?

Powiedziałbym, że muzyka na pewno ma pewne

wartości terapeutyczne. Pracujesz nad

czymś, co przecież pojawia się w tobie. Używasz

słów opisujących swoje odczucie i myśli,

więc to trochę jak rozmowa z terapeutą. Słucha

tego ktoś, kto nie ma wyrobionej opinii, co

też jest w tych sytuacjach podobne. Jest więc

tak, jak mówisz, muzyka może być terapią,

również jej słuchanie. Jest to szczególnie zauważalne

w okresie po pandemii. Nie chcę jednak

za dużo o tym rozmawiać, to zbyt przygnębiające.

Wolę skupić się na przyszłości.

Nie zaprzeczam jednak, że pandemia miała na

nas wpływ. Wszyscy trochę zwolniliśmy, staliśmy

się nieco bardziej zagłębieni w siebie samych.

Przeszliśmy wiele ciężkich chwil, podobnie

jak cały świat i przelaliśmy to na papier.

Foto: Kamelot

Jak zmieniało się twoje podejście do funkcjonowania

w zespole, przez ponad dziesięć lat,

odkąd zacząłeś w nim występować?

Na początku nie wiedziałem zbyt wiele o Kamelot.

Zostałem zaproszony do zespołu i musiałem

rozeznać się, o co im chodzi? Słuchałem

wszystkich piosenek i albumów aby zorientować

się na czym ich muzyka polega, dlaczego

brzmią w taki sposób oraz o czym są

teksty. Jakie interwały pojawiają się w ich muzyce,

jakie melodie, jaka jest ogólna atmosfera.

Musiałem się tego wszystkiego nauczyć i mogę

powiedzieć, że ta nauka nigdy się nie zakończyła.

Musiałem ukształtować swój sposób

komponowania tak, aby dopasować się do zespołu.

Po dziesięciu latach mam lepsze rozeznanie,

na czym ta robota polega. Wszystko

przychodzi łatwiej.

Udzielasz się również w wielu projektach poza

Kamelot. Zastanawiam się, czy podczas

pisania nowego materiału od raz wiesz, do

którego zespołu będzie pasować dany fragment?

O nie, nigdy nie jest tak, że mam na tyle dużo

kawałków do wyboru, że mógłbym sobie dowolnie

nimi żonglować. Piszę je specjalnie dla

danego projektu. Powiem, że uwielbiam być

kreatywny. Może niespecjalnie podczas trasy

koncertowej, kiedy mam sporo spraw na

głowie. Wtedy całą energię pożytkuję na to,

aby każdego wieczoru dać dobry koncert.

Mimo, że jest tak, że przechodzisz przez okresy

zdołowania a później dobrej passy, to zawsze

jestem otwarty na wszechświat pełen nowych

pomysłów. Gdy pomysł się pojawi to

siadam w swoim studiu, biorę instrument i

staram się napisać jakiś szkic. Przeważnie okazuje

się, że ten szkic jest bardzo dokładny. Nie

jestem dobry w przygotowywaniu jedynie

wstępnych wersji, zazwyczaj wychodzi z tego

coś więcej.

Współpracujesz z wieloma innymi artystami,

na przykład z Arjenem Lucassenem, występowałeś

na kilku jego płytach. Ciekawi

mnie, jak doszło do tej współpracy i czy to, że

jesteś gościem w materiale kogoś innego daje

ci satysfakcję?

Zazwyczaj nie musisz wtedy pisać utworu który

masz zaśpiewać, przynajmniej nie w pełnym

sensie. Zawsze możesz spróbować zrobić z

tego coś swojego, ale i tak to inna sytuacja, niż

gdy piszesz wszystko od początku. Staram się

też dodać coś od siebie. Lubię zmienić coś w

melodii, dopieścić ją aby odcisnąć na niej piętno.

Inaczej nie czułbym się ze sobą szczery.

Teksty Kamelot dotyczą kwestii związanych

z filozofią, mitologią, zawierają też elementy

fantastyki. Lubisz zawrzeć w nich swoje osobiste

refleksje na istotne dla ciebie sprawy,

czy traktujesz je raczej scenariusze zupełnie

niezwiązanych z tobą opowieści?

Lubię myśleć o sobie jako o uduchowionej osobie.

Nie jestem szczególnie religijny, ale właśnie

uduchowiony i otwarty na to, co świat

przynosi. Lubię się rozwijać. Aby to miało

miejsce, muszę pracować nad sobą, pokonywać

swoje lęki i ograniczenia. Nikt nie powiedział,

że będzie lekko. Jeżeli podejmujesz tę

walkę i jesteś konsekwentny to dasz radę i po

tym wszystkim będziesz lepszym człowiekiem.

Takie tematy poruszane są na naszej nowej

płycie, to właśnie chciałem przekazać. Wiesz,

że musisz spojrzeć w siebie i zacząć rewolucję

od swojej osoby. Dopiero potem możesz oczekiwać

zmian w świecie.

Wasz zespół dużą wagę przykłada do estetyki

wizualnej. Mam na myśli okładki płyt,

wystrój sceny, zdjęcia i tym podobne. Jak

postrzegasz rolę sztuki wizualnej w tożsamości

grupy?

Zdecydowanie, jest to ważna sprawa. Mamy w

sobie teatralność i jesteśmy z tego dumni.

Wkładamy w to mnóstwo pracy bo wiem, że

są ludzi, którzy chcą doświadczyć piękna, gdy

kupują album winylowy albo płytę kompak-

134

KAMELOT


tową. Osobiście wolę winyl, bo jest większy i

możesz podziwiać w pełni szatę graficzną.

Wiem, że nasi fani to doceniają, każdy tego

aspekt. Mieć przedmiot, którego można dotknąć,

powąchać, potem otworzyć i poczytać

teksty. Jest to coś prawdziwego i namacalnego,

część doświadczenia. Potem przychodzi koncert,

podczas którego staramy się włączyć elementy

teatralne, ponieważ dostarczają dodatkowego

wzruszenia i emocji. Po prostu, to dobrze

wypada na scenie i pasuje do muzyki

Kamelot.

Tęsknisz za koncertowaniem?

Raczej nie, przynajmniej nie do końca. To

znaczy, przez długi czas graliśmy sporo. Muszę

przyznać, że nie jest to coś, co lubiłbym

jakoś szczególnie, jeśli chodzi o życie muzyka.

Przede wszystkim dlatego, że koncertowanie

jest męczące. Ciężko jest prowadzić taki tryb

życia. Nawet jeśli jesteś w autobusie, który dowiezie

cię bezpośrednio na miejsce i tak kosztuje

to mnóstwo energii. Zwłaszcza dla introwertyka,

takiego jak ja. To jest męczące i potrzebuję

odpocząć od takich aktywności. Jednak

im dłużej trwała pandemia, tym częściej

myślałem o tym, aby znowu podróżować, spotykać

się z fanami, grać nowe kawałki itd.

Przed Covidem ostro koncertowaliśmy, co

wyssało ze mnie energię. Jednak już jesteśmy z

powrotem, z naładowanymi bateriami, bo mogliśmy

trochę odpocząć. Był to okropny czas

dla świata, straszny, ale mi osobiście pozwolił

odetchnąć.

Pochodzisz ze Szwecji, ale jesteś w zespole,

którego spora część członków jest z USA. Po

dekadzie spędzonej w ich towarzystwie,

dostrzegasz jakieś różnice kulturowe, które

wpływają na waszą współpracę?

Na pewno są pewne różnice, ale nie wiem czy

akurat związane z kulturą. Każdy z nas jest,

do pewnego stopnia indywidualistą. Różnimy

się od siebie, ale stanowimy dobrą mieszankę.

Jestem ze Szwecji, jednak mieszkam teraz w

Kanadzie. Mamy dwóch gości ze Stanów, ale

również dwóch z Niemiec. Uzupełniamy się,

choć jest między nami sporo różnic. Jeśli porównać

ze sobą takie kraje jak USA i Szwecja,

to są totalnie inne, ale nie przekłada się to aż

tak bardzo na członków zespołu.

Jak ci się mieszka w Kanadzie?

Uwielbiam to. Jest podobna do Szwecji, z wyjątkiem

tego, że ma wyższe góry, większe jeziora

i wyższe drzewa. (śmiech)

Porozmawiajmy o przeszłości i twoich najwcześniejszych

inspiracjach. Co ukształtowało

cię jako muzyka?

Moje najwcześniejsze wspomnienia to słuchanie

muzyki mamy i taty. Mój ojciec miał oczywiście

ogromną kolekcję płyt i myślę, że ona

mnie ukształtowała. Przynajmniej w najmłodszych

latach. Kiedy dorosłem na tyle, aby wykształcić

sobie własny gust, słuchałem dużo

Michaela Jacksona. Nie byłem metalowcem,

dopóki nie odkryłem tej muzyki w szesnastym

roku życia. Wcześniej chodziłem na musicale

ze swoją mamą. Byliśmy na "Upiorze w Operze"

w Sztokholmie, miałem chyba dwanaście

lat, kompletnie mnie to rozwaliło. To zabawne,

że występuje teraz w zespole, którego

muzyka w pewnym stopnia ma klimat podobny

do "Upiora w Operze" z całym tym teatralnym

anturażem.

Foto: Jeremy Saffer

Jak już zacząłeś grać w zespołach, wszedłeś

na ścieżkę profesjonalnego muzyka, co okazało

się dla ciebie największym wyzwaniem?

Najtrudniejszym jest tworzenie muzyki z czystego

serca, tak jakby to było dziecięce marzenie,

hobby. Łatwo jest coś tworzyć, ale z czasem

okazuje się, że grasz w zespole i musisz

robić coś, co będzie do niego pasowało. Nadal

uważam, że jest to jedno z największych wyzwań,

jakie stoją przed zawodowymi muzykami.

Może okazać się, że to co musisz zrobić

nie współgra z tym, czego chcesz. Z czasem

coraz trudniej jest mi podejmować to zadanie

i tworzyć coś pod dyktando, kiedy mam ochotę

na inną muzykę. Ale daję radę. Od czasu do

czasu czuję strach, że coś wyjdzie mi nie dość

dobrze. Co, jeśli okaże się, że efekt jest do

bani? Już o tym wspominałem, ale również

trasy koncertowe są również wyzwaniem. Są

wyczerpujące dla ciała i głosu, zwłaszcza, jeżeli

grasz kilka koncertów pod rząd. Najczęściej

nie dosypiasz, kiepsko jesz, możesz być chory

albo dzieje się cokolwiek innego, co cię rozwala.

Ciężka sprawa, zarówno pod względem

fizycznym jak i emocjonalnym.

W takim razie, co jest największą radością,

jaką czujesz z funkcjonowania w świecie muzyki?

Wiesz co, nie uważam się nawet za wokalistę,

jeśli mam być szczery. Jestem bardziej kimś,

kto opowiada historie (Tommy użył wyrażenia

"storyteller" - przyp. red.). Możliwość dzielenia

się z ludźmi tymi opowieściami jest największą

radością, którą czerpię z zespołu. Świadomość

tego, że mam jakiś wpływ na życie innych ludzi,

nawet jeśli to tylko album albo koncert,

jest czymś dobrym. Najprzyjemniejszą rzeczą

jest widzieć w ludziach prawdziwe emocje.

Myślę sobie, że moim celem jest przekazywać

emocje i sprawiać, aby ludzie coś poczuli.

Igor Waniurski

Foto: Kamelot

KAMELOT 135


Ciekawostką jest to, że to nie wasza kompozycja

ani tekst, bowiem "Wataha" to dzieło

Tomasza Luberta, muzyka znanego z Virgin

czy Video oraz współpracującego z nim

tekściarza Krzysztofa Ratajczyka - uznaliście,

że takie jednorazowe wykorzystanie cudzego

utworu może być czymś ciekawym, a do

tego pomóc w promocji Ciryam?

To kompozycja przygotowana dla nas, absolutnie

nie nazwałbym jej cudzą, by była napisana

dla nas i jest nasza, natomiast o tekst

poprosiliśmy z pełną świadomością Krisa Ratajczyka,

znając jego dotychczasowe dzieła

(śmiech). Oczywiście takie zestawienie twórców

pozwoliło nam zdobyć inny obszar zainteresowania

nami, docelowo to również zabieg

marketingowy. (śmiech)

Muzyczne zderzenie i różnica smaków

Jak podkreśla lider Ciryam Robert Węgrzyn piąty album tej grupy miał

początkowo ukazać się w roku 2020, ale pandemia skutecznie te plany storpedowała.

Teraz jednak już nic nie stało na przeszkodzie i "Zamyślony zapach..."

wreszcie ujrzał światło dzienne. Owa płyta na pewno zaskoczy fanów Ciryam,

bowiem krośnieńska grupa tak przebojowo jeszcze nie brzmiała, poszerzając przy

tym wypracowaną przez lata formułę, co powinno przysporzyć jej również nowych

zwolenników.

HMP: Przerwy pomiędzy waszymi kolejnymi

wydawnictwami stają się coraz dłuższe,

bo album "Desires" wyszedł jesienią 2015 roku,

a po związanym z nim etapie zagranicznym

milczeliście od 2017 roku - pewnie gdyby

nie pandemia "Zamyślony zapach..." ukazałby

się szybciej?

Robert Węgrzyn: "Milczeliśmy" - masz zapewne

na myśli temat nowych produkcji muzycznych?

Bo dosłownie i w przenośni nie

milczeliśmy, była promocja "Desires", były

koncerty i inne wydarzenia, i była praca nad

nowym krążkiem. Jednak mimo tych wszystkich

wydarzeń album był gotowy znacznie

czy to nie było zbyt mało w czasach przesytu

wszystkiego, również muzyki, gdzie ludzie

szybko zapominają, że kiedyś byli fanami jakiegoś

zespołu?

Wojtku, właśnie w tym czasie, w okresie postpandemii,

gdzie większość pracowała w studio

i jak grzyby po deszczy wychodziły nowe produkcje,

z pełną świadomością, mając cały album,

chcieliśmy przeczekać ten czas na tyle,

by móc w "normalnym" otoczeniu mieć możliwość

promować album, grając koncerty, jeżdżąc

na wywiady itp…

Jesteście fanami żużla, chodzicie na mecze,

Foto: Ciryam

Tego typu okolicznościowe utwory rzadko

pojawiają się na studyjnych albumach nagrywających

je zespołów - czasem jest to lekceważenie

takich "skoków w bok", albo na

przeszkodzie stają prawa autorskie, ale uznaliście,

że to również część waszego dorobku i

"Wataha" powinna trafić na płytę?

Tak jak wspomniałem w powyższej odpowiedzi,

ta kompozycja była i jest napisana dla nas,

chcieliśmy zobaczyć jak to jest zamówić określoną

piosenkę, ot tyle. Totalnie nie uważamy,

że jest to skok w bok. Przecież to proza codziennego

dnia, połowa znanych artystów w naszym

kraju zamawia całe albumy na gotowo i

co oni mają powiedzieć? W naszym przypadku

dodam, że napisana dla nas kompozycja

została przez nas zaadoptowana, co znaczy, że

zagraliśmy ją po swojemu i tym bardziej zaśpiewali.

(śmiech)

Podstawą "Zamyślonego zapachu..." są jednak

utwory autorskie - mając więcej czasu

na dopracowanie tego materiału w pełni wykorzystaliście

te możliwości, miał to być

album jak najbardziej zróżnicowany, ale zarazem

od razu pozwalający zorientować się

słuchaczowi, że to Ciryam, nie jakiś inny zespół?

No, tak jest! Nie jesteśmy zespołem grającym

na jedno kopyto, nie da się jednoznacznie

zaszufladkować naszej muzyki, i takie było

założenie od początku. Ciryam to muzyczne

zderzenie wielu wrażliwości i osobowości, to

spora dawka muzyki dla każdego odbiorcy. Po

co się zamykać, nie widzimy sensu w jednotorowym

uprawianiu jednego stylu. To ta różnica

smaków pozwala słuchaczowi zatrzymać

się i zastanowić, dlaczego właśnie tak…..

szybciej i w odpowiedzi na zadane pytanie

odpowiadam, tak! Gdyby nie pandemia nowy

album ukazałby się już w 2020 roku!

Poprzedni album miał spory potencjał, w dodatku

nagraliście go w całości po angielsku,

ale wygląda na to, że Inverse Music Group

nie mieli pomysłu na wypromowanie takiego

zespołu jak Ciryam, grającego przebojowo,

ale jednocześnie ambitnie?

Bardzo skrzętnie podsumowałeś ten etap, nic

dodać nic ująć, do chcącego świat należy; niestety

wspomniana instytucja nie miała pomysłu

i chęci na solidne promowanie tego bardzo

interesującego krążka.

W ostatnich latach przypominaliście o sobie

co jakiś czas, choćby utworem "Wataha", ale

kibicujecie Wilkom Krosno, stąd właśnie ten

numer?

Tak, lubimy żużel, jesteśmy z Krosna! Kto jak

nie my miałby napisać taki numer, Wataha =

Wilki Krosno = Ciryam… dużo wspólnych

mianowników, dodając je wyjdzie prosty wynik.

(śmiech)

Udaje się wam ta sztuka, mimo ciągłych

zmian - chociażby na "Desires" wiele było

partii skrzypiec, ale Agaty Żylińskiej nie ma

już w składzie, dlatego środek ciężkości przesunął

się tym razem w aranżacjach na inne

instrumenty, w tym częściej wykorzystywane,

elektroniczne brzmienia?

Dziękujemy. Od zawsze kręciły nas elektroniczne

brzmienia, nowoczesność, pewien czar

połączenia syntetycznych brzmień z ciepłem i

mocą lamp, jestem zdecydowanym fanem

takich rozwiązań, idziemy z czasem, z postępem

i możliwościami. To połączenie,

oprócz bogatej przestrzeni, melodyjności, daje

niejednokrotnie sporego kopa.

Dostrzegam tu co najmniej kilka potencjalnych

singli, ale na początek promocji wybraliście

"Migotanie" - uznaliście, że jest najbardziej

reprezentatywny dla tego materiału?

I tu cię zaskoczę Wojtku, (śmiech) "Migotanie"

jest początkiem w drodze singli. Ten numer

wybrałem celowo, jest kombinacją wrażliwości

i mantry muzycznej, to kompozycja idealnie

wprowadzająca w pewien rodzaj zadumy i

uspokojenia... może nawet ukojenia... to zaczepienie

słuchacza. Jestem tego samego zdania,

ten album ma innych faworytów, zatem

skoro "Migotanie" się podoba… jaki będzie singiel

wiodący…? I ten właśnie kolejny numer

136

CIRYAM


będzie reprezentował "Zamyślony zapach".

Uzależnienie od cyfrowego świata jest coraz

większym zagrożeniem, przez co coraz więcej

ludzi ma ogromne problemy nie tylko z rzeczywistymi

kontaktami z innymi w tak

zwanym realu, ale też ze zdrowiem psychicznym.

Chcieliście tą piosenką i teledyskiem

zwrócić uwagę na ten rosnący problem?

Zderzenie uzależnienia od wszechogarniającej

teraźniejszość i przyszłość destrukcji cyfryzacji.

Człowiek wybierając setki informacji na

ciekłokrystalicznym ekranie znika z realnego

wymiaru, traci swoje człowieczeństwo i zapomina

o tym co ważne. Prawdziwe życie zamiera

w pięciopalczastym kagańcu, a stracony

czas nigdy nie wróci. Kompozycja ma na celu

zwrócić uwagę na postawy, wzorce, zanikające

morale. "Migotanie", arytmia, zanik obrazu,

człowiek czy może cyber świat? Nic ująć.

(śmiech)

Zapach może być zmysłowy, zniewalający,

ale zamyślony? Jaka jest geneza tego tytułu?

Zapach, drogi Wojtku może być takim, jakim

go postrzegamy (śmiech). Czy zapach nie może

być zbiorem myśli, które w codziennym życiu

nas otaczają, przenikają naszą świadomość,

nawet w śnie potrafimy myśleć, wyobrażać

sobie smak czy zapach, coś co nie dotykamy

może kłuć, czegoś czego nie widzimy ma swój

zapach itd… Jaki może być sam zapach; ostry,

kwaśny, intensywny, przyjemny, i zamyślony

czyli niezdefiniowany jednoznacznie, oscylujący

wokół pewnego stanu zatrzymania, zadumy,

analizowania sytuacji, miejsca, czasu

otoczenia.

Od dawna przywiązujecie dużą wagę nie

tylko do muzyki, ale również warstwy tekstowej

waszych utworów. Na "Zamyślonym

zapachu..." nie mogło więc być inaczej, ale

tym razem chyba nie pokusiliście się o koncepcyjną

całość, ale miało być wciąż ciekawie,

dawać do myślenia, ale nieco inaczej, w

dodatku znowu w całości po polsku?

Oczywiście że to koncepcyjna całość, zarówno

tekstowo, jak i graficznie. Tylko z jednym dużym

wyjątkiem; album "Zamyślony zapach"

jest częścią układanki każdego innego krążka,

jest jej elementem. Po polsku, zdecydowanie

po polsku, jesteśmy w Polsce, myślimy po polsku,

tworzymy polską sztukę.

W wielu zespołach wygląda to tak, że teksty

pisze któryś z muzyków, najczęściej wokalista,

nawet jeśli nie ma nic ciekawego do

powiedzenia. Wy stawiacie przede wszystkim

na jakość, dlatego nie wahacie się włączać

do repertuaru utworów innych autorów,

tak jak zaprzyjaźnionego z wami Tomasza

Staszczyka?

Teksty w zdecydowanej większości we wszystkich

albumach pisałem sam. Chciałem by ten

album był bardziej spójny mentalnie, by zwarła

się w nim bezpośrednia emocja, bliskość

twórcy, inaczej zaśpiewasz dany tekst jak jest

twój. Zupełnie inaczej buduje się wtedy emocjonalność,

autentyczność, to ty w stu procentach.

Dlatego uznałem, że na tej produkcji

posłucham innych głosów, które popatrzą na

temat z obiektywnej strony i wybiorę to co

najbardziej mnie dotknie. Chciałem zauważyć,

że oprócz kilku tekstów naszego kumpla, sympatycznego

Tomka Staszczyka, teksty napisałem

ja i moja żona z czego się bardzo, bardzo

cieszę.

"Zamyślony zapach..." to

długa, trwająca ponad godzinę

płyta, kiedy te dwie poprzednie

miały, jak to mówię

"winylowy" czas trwania.

Przerwa była długa, to i nowej

muzyki powstało więcej,

dlatego nie ograniczaliście

się do zwyczajowych, 10-12

utworów?

Bo lubimy dzielić się sztuką z

ludźmi, a niech mają więcej

niż mniej (śmiech). Tak na serio,

w tym okresie przygotowaliśmy

tyle kompozycji, nie

dłuży nam się czas odsłuchu

zatem wszystko gra, to tak

matematycznie. Prawdę mówiąc

nie lubię odkładać do

szuflady…

Długie płyty nie cieszą się

już zainteresowaniem słuchaczy,

w coraz powszechniejszym

streamingu wzrosła

rola singli czy EP - nie

zniechęca was to, dopuszczacie

możliwość, że fani będą

tworzyć z tych utworów

własne playlisty, łącząc je z

innymi piosenkami, nie tylko

Ciryam?

Jasne jestem na to przygotowany,

niemniej jednak z większej

ilości piosenek może powstać

bogatszy album łączonych

playlist. (śmiech)

Foto: Ciryam

Wielu muzyków z zespołów grających rockowo,

ale przebojowo i z dużą dozą melodii narzeka,

że bardzo często odbijają się od przysłowiowej

ściany, chcąc zaistnieć w stacjach

radiowych, bo nie są one zainteresowane ich

muzyką, jak ciekawa by ona nie była. Macie

podobne doświadczenia, czy przeciwnie, pojawienie

się wśród patronów medialnych nowego

albumu stacji radiowych, z Polskim

Radiem Rzeszów na czele, świadczy o tym,

że zdołaliście zaistnieć nie tylko w sieci, ale

też na radiowych falach?

Próbujemy, walczymy. Wiemy, że to nie jest

równa walka, ale wierzymy i kochamy to, co

robimy. To niewątpliwie nasza pasja. Nie mamy

za sobą wujka czy cioci z radia czy TV, w

totka też nie wygraliśmy, gdzie udaje się nam

dotrzeć i podzielić naszą twórczością, cieszymy

się. Jasnym jest, że chcielibyśmy by ktoś

zauważył to, co robimy i nasze propozycje

pojawiły się w dużych komercyjnych rozgłośniach.

To już nie czasy lat 80. czy 90., kiedy każda

emisja utworu w radiu była dla jego twórców

niesamowitym przeżyciem, ale mimo wszystko

taka sytuacja wciąż wywołuje pozytywne

emocje, szczególnie kiedy wasz utwór

ma szanse pojawić się na radiowych listach,

tak jak teraz "Migotanie"?

Dokładnie tak jest… "Migotanie" aktualnie w

sześciu różnych listach przebojów, głosujemy i

zapraszamy mocno do głosowania.

Pewnie nieprzypadkowo wydajecie "Zamyślony

zapach..." wiosną, bo już niebawem

zacznie się letni sezon koncertowo-festiwalowy,

zaś jesienią będzie można myśleć o

koncertach klubowych?

Oczywiście, to przemyślany proces, aktualnie

zaczynamy granie klubowe, zaraz zaczną się

plenery, a potem koncerty klubowe. Na nie

wszystkie gorąco zapraszamy.

Od początku nie mieliście problemu ze znalezieniem

wydawcy, chociaż poza jednym

wyjątkiem, zawsze była to współpraca jednorazowa.

Teraz można powiedzieć, że historia

zatoczyła koło, bo ponownie trafiliście do

progresywnej wytwórni: debiutancki CD

"Szepty dusz" firmowała Ars Mundi, gdy

"Zamyślony zapach..." wydaje Lynx Music?

Co więcej w Lynx Music zarejestrowaliśmy

dwa albumy, więc siłą natury historia zatoczyła

koło (śmiech). Tak, to prawda, nie mieliśmy

problemów ze znalezieniem wydawców,

co nie jest takie łatwe czy proste w dzisiejszych

i w zasadzie w każdym czasie. Widocznie

producenci, wydawcy widzą sens w tym

co tworzymy i potrafią nam zaufać.

Działacie od 1999 roku, a jako Ciryam już 20

lat. Co wciąż was napędza, motywuje do

nagrywania kolejnych płyt, skoro powszechnie

dostępnej muzyki jest tyle, że trudno już

nie tylko marzyć o przebiciu się, ale nawet

zwróceniu na siebie uwagi potencjalnego

słuchacza?

Wojtku działamy już jakiś kawałek czasu, to

jest jak powietrze, jak tlen do normalnego

funkcjonowania. Ktoś, kto nigdy nie miał kapeli,

nie tworzył nie zrozumie o czym piszę.

To jakby twoje dziecko, które wypływa z ciebie

od samego początku… to krew, która napędza

prozę codzienności… to odskocznia,

która koi, to dzielnie się emocjami, które często

wracają do ciebie, to możliwość złapania -

zatrzymania chwili, to wywiad z samym sobą.

(śmiech)

Wojciech Chamryk

CIRYAM 137


HMP: Wielu fanów Uriah Heep komentuje,

że "Chaos & Colour" jest jednym z najlepszych

albumów w dyskografii Uriah

Heep. Czy podzielasz tą opinię?

Phil Lanzon: Moim zdaniem "Chaos &

Colour" jest równie dobry, co najlepsze płyty

Uriah Heep, a może nawet odrobinę od nich

lepszy. Moje trzy ulubione krążki Uriah

Heep to: "Demons and Wizards" (1972),

"Sea of Light" (1995) i właśnie "Chaos &

Barwy wyłaniające się z chaosu

Uriah Heep obok Led Zeppelin, Deep Purple, Budgie i Black Sabbath jest

prekursorem brytyjskiego heavy metalu. Zespół ten wybił się na długo przed pojawieniem

się Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu i do dziś pozostaje aktywny.

Na początku 2023 roku ukazał się ich dwudziesty piąty, znakomity album studyjny

pt. "Chaos & Colour". Z tej okazji zamieniliśmy dwa słowa z klawiszowcem

Philem Lanzonem, który gra w Uriah Heep od 1986 roku, a ponadto nagrywa solowe

płyty, pisze powieści i maluje obrazy.

utwór "Age of Changes" opowiada o pierwszej

miłości ze szkolnych lat. Bywa, że ludzie zakochują

się w bardzo młodym wieku, a wraz

z upływem czasu ich emocje zmieniają się i w

ich życiu uczuciowym następują zmiany. W

tym sensie ludzie przeżywają tytułową epokę

zmian. Tekst przedstawia moje osobiste

przeżycia, gdy miałem 11 lat.

W tekstach utworów z "Chaos & Colour"

Heep w Polsce pod koniec lat osiemdziesiątych

(16 marca 1989 roku we wrocławskiej

Hali Stulecia - przyp. red.). W szkolnych latach

miałem polskiego przyjaciela. Nazywał

się Janusz Zakolski. Niestety zmarł w wypadku

samochodowym. Wspominam go podczas

każdego pobytu w Polsce. Dobrze czuję

się w tym kraju i oczekuję na kolejną okazję,

żeby tam się wybrać. Nie jestem pewien, ale

bardzo możliwe, że Uriah Heep zagra na jakimś

polskim festiwalu w 2023 roku (koncert

w Katowicach został przełożony z 9 listopada

2022 na 2023 rok - przyp. red.).

138

Colour". A co Ty myślisz o naszym nowym

albumie?

Bardzo mi się podoba. Bliżej mu do heavy

metalu niż do hard rocka. Doceniam jego

gwałtowną dynamikę. Moim ulubionym

utworem jest "You'll Never Be Alone" ze

względu na ciekawą strukturę kompozycji i

kontrast pomiędzy partiami klawiszy a

ostrzejszymi partiami pozostałych instrumentów.

Wywarło na mnie wielkie wrażenie,

jak ten utwór się rozwija.

Z mnóstwa napływających do nas opinii z

całego świata wynika, że każdy może znaleźć

na "Chaos & Colour" coś dla siebie, ponieważ

album miesza metal z rockiem i z progresją.

Russell Gilbrook napisał "You'll Never

Be Alone". To fikcyjna historia o uprowadzonych

dzieciach. Odkryto, co się wydarzyło,

ale niestety na samym końcu powtarza

się to samo. Natomiast napisany przeze mnie

URIAH HEEP

Foto: Don Atilano

wielokrotnie pojawia się motyw wschodu

słońca. Gdzie doświadczyłeś najwspanialszego

wschodu słońca w swoim życiu?

Odwoływanie się do wschodzącego słońca w

lirykach nie było planowanym zamiarem.

Sięgnęliśmy po ten motyw spontanicznie.

Dokonując selekcji utworów do zamieszczenia

na albumie, nie kierowaliśmy się ich tytułami,

a jedynie tym, czy nam się podobają.

Dopiero później zorientowaliśmy się, jak często

w tytułach pojawia się "słońce" lub

"wschód słońca" (śmiech). Mieszkam tuż

przy granicy Morza Północnego z Kanałem

La Manche i uważam, że słońce najpiękniej

wschodzi nad morzem, wynurzając się znad

wody.

Uriah Heep kilkadziesiąt razy koncertowało

w Polsce. Co najbardziej utkwiło Ci

w pamięci z wizyt w naszym kraju?

Po raz pierwszy wystąpiłem wraz z Uriah

Widziałem Uriah Heep na żywo tylko jeden

raz, 8 sierpnia 2018r w Dortmundzie

przed Judas Priest. Wasza setlista składała

się wyłącznie z najstarszych utworów (nieścisłość:

według setlist.fm zagrali "Between

Two Words" z LP "Sonic Origami" - przyp.

red.). Czy chodziło Wam o uwypuklenie

faktu, że nagrywaliście świetne płyty zanim

Judas Priest zadebiutowało?

(śmiech) Rozumiem pytanie, ale nie mieliśmy

takiej intencji. Jako support dysponowaliśmy

ograniczonym czasem i podejrzewaliśmy,

że publiczność chce słyszeć tylko najstarsze

szlagiery.

Ile utworów z "Chaos & Colour" zamierzacie

teraz grać na żywo?

Około czterech lub pięciu. Jest jeszcze zbyt

wcześnie na ich ćwiczenie. Show przygotujemy

w dalszej części 2023 roku.

Planowaliście wiele występów w Rosji.

To stary news. W zeszłym roku chcieliśmy

zorganizować trasę po Rosji, ale odwołaliśmy

wszystkie tamtejsze występy. Powiedzieliśmy

Rosji: finito. Szykujemy się za to na Wacken

Open Air 2023 oraz na kilka innych już potwierdzonych

show latem 2023.

Poza graniem na klawiszach w Uriah

Heep, zajmujesz się również innymi formami

sztuki: piszesz powieści i malujesz obrazy.

Niedawno ukazała się moja trylogia: "Curse

of The Mudchalk Devil" (2019), "Snowdrop

Diamonds" (2021) i "The Cask of the

Alchemists" (2022). Na przestrzeni wielu lat

zwykłem wymyślać rozmaite historie na potrzeby

niektórych utworów Uriah Heep, aż

w końcu zapragnąłem napisać serię książek.

Niestety nie są one dostępne w języku polskim

ze względu na koszt tłumaczenia. Fabuła

dotyczy młodej kobiety, która widzi

muzykę nie tylko na poziomie duchowym,

ale również fizycznie ją widzi. Używa swój


magiczny dar do rozwikłania wszelkich problemów

na Ziemi. Cała trylogia nosi tytuł

"The Evil with a Thousand Faces", ponieważ

bohaterka pokonuje na końcu diabła.

Ale oczywiście historia na tym się nie kończy.

(śmiech) Gdy już się wydaje, że trylogia

dobiega końca, ostatnie słowa świadczą, że

niekoniecznie. Zawiesiłem akcję. Czytelnik

może się zastanawiać, czy coś jeszcze nastąpi,

a nawet oczekiwać na czwartą książkę.

Foto: Don Atilano

Wszyscy mają nadzieję, że "Chaos & Colour"

nie okaże się ostatnim albumem Uriah

Heep i że jeszcze będą kolejne.

Nie jesteśmy fabryką. Nie jesteśmy w stanie

wydawać co chwila nowej, dobrej muzyki.

Ale fani nie muszą się martwić - przyszłość

jeszcze przed nami. Dopowiem, że na moim

profilu na Instagramie można zobaczyć sporo

namalowanych przeze mnie obrazów.

Masz może tak, że gdy piszesz książki, każdego

dnia potrafisz wymyślić coś interesującego,

ale gdy komponujesz muzykę, potrzebujesz

przerw?

Inspiracja czasem przychodzi, a czasami nie.

Dotyczy to wszystkich dziedzin sztuki: komponowania

muzyki, pisania historii, nowel i

scenariuszy filmowych, malowania i rzeźbienia,

itd. Niemniej, ja nie miewam długich

okresów, podczas których niczego bym nie

stworzył. Lubię każdego dnia być czymś zajęty.

Cały świat uważa Ciebie za artystę spełnionego

w kilku różnych dyscyplinach sztuki.

Jak to wygląda z Twojej perspektywy?

Czy czujesz się artystą?

Może. Nie wiem (śmiech). Trudno mi odpowiedzieć

na to pytanie. Ktoś inny może tak o

mnie powiedzieć, ale nie ja. Osobiście za kluczowe

słowo uważam "kreatywność".

A może Twoje sukcesy wynikają z obracania

się w twórczym środowisku, sprzyjającym

kreatywności?

Możliwe, jednak najciekawsze pomysły pochodzą

z wnętrza mojej głowy, a nie z inspiracji

światem zewnętrznym. Zazwyczaj zamykam

się samotnie w pokoju i tworzę. Mam

tu wszystko, czego potrzebuję: instrumenty,

narzędzia do pisania i malowania.

To ciekawe, bo o ile Twoje partie na klawiszach

same w sobie są wspaniałe, to moim

ulubionym ich aspektem jest sposób, w jaki

harmonizują z innymi instrumentami. Na

przykład w pierwszej minucie "You'll Never

Be Alone" słyszymy spokojny głos Bernie'

go Shawa na tle radosnych klawiszy, po

czym następuje nieoczekiwany atak gitar i

sekcji rytmicznej, a Bernie odkrywa złowieszcze

zamiary. Dopiero współbrzmienie

wszystkich muzyków Uriah Heep nadaje

pełnego kontekstu i znaczenia Twojej grze.

Posiadam silną intuicję muzyczną. Gdy przychodzi

mi do głowy jakiś nowy pomysł, dzieje

się coś niewytłumaczalnego. Słyszę surowy

akord lub samą linię wokalną i od razu wyobrażam

sobie, jak może to zabrzmieć w

pełnej aranżacji.

Czy pracujesz obecnie nad trzecim albumem

solowym?

Nad solowym nie, ale właśnie ukończyłem

komponowanie muzyki do musicalu teatralnego

i czekam na odpowiedź zwrotną od pewnego

amerykańskiego producenta. Dopiero

okaże się, czy on będzie chciał coś dalej zrobić

z moimi kompozycjami. Zagrałem wszystkie

utwory na wszystkich instrumentach

oraz napisałem liryki. Zaśpiewali sesyjni wokaliści,

w tym dwie panie (Miriam Grey,

Phoebe Street) udzielające się na moich solowych

albumach: "If You Think I'm Crazy!"

(2017) oraz "48 Seconds" (2019). Richard

Cottle pomógł mi zaaranżować zarówno musical,

jak i oba moje dotychczasowe albumy

solowe.

Wybacz, że zapomniałem zadać Ci jednego

pytania dotyczącego "Chaos & Colour".

Zrobię to teraz. Który utwór z "Chaos &

Colour" jest Twoim ulubionym?

Bardzo trudne pytanie. "One Nation, One

Sun" jest dla mnie jednym z najważniejszych

utworów, ponieważ przedstawia fikcyjną wizję,

jak wyglądałby świat w stanie stuprocentowego

pokoju. Jeden człowiek siedzi na górskim

szczycie, rozgląda się dookoła i wyobraża

sobie, jak to możliwe, że wszystkie

odwieczne problemy i wojny naszej cywilizacji

dobiegły końca. "Sleep now, peaceful world/

Rest your weary head".

Sam O'Black

Foto: Uriah Heep

URIAH HEEP 139


HMP: Jak się czujesz w przeddzień pięćdziesiątej

rocznicy powstania Uriah Heep?

Mick Box: Mam się dobrze i daję czadu tak

mocno jak zawsze, dzięki! Nasza pięćdziesiątka

wypada w 2020 roku, więc jeszcze nie

jesteśmy na tym etapie, ale nadal jestem tak

samo zapalony do naszej muzyki jak zawsze.

Osiągnięcie naszej pięćdziesiątej rocznicy to

coś, co warto świętować, a także być z tego

dumnym, bo to nie lada osiągnięcie.

Co oznacza dla Ciebie prawdopodobne

przyjęcie do Rock'N'Roll Hall Of Fame w

przyszłym roku?

To byłby fantastyczny zaszczyt otrzymać

uznanie dla tego, co osiągnęliśmy przez lata.

Byłbym niezmiernie dumny, ale jeśli z jakiegoś

powodu nie zostaniemy wprowadzeni

do Rock'N'Roll Hall Of Fame, to życie

toczy się dalej, jak zawsze. Koncertujemy w

Very 'Eavy, Very 'Appy

Gitarzysta Mick Box jest jedynym wciąż aktywnym muzykiem Uriah

Heep z oryginalnego składu, który wyznaczał nową jakość w brytyjskiej muzyce

rockowej przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Przy okazji premiery

"Chaos & Colour" rozmawialiśmy z Phil'em Lanzonem, ale w odmętach skrzynki

mailowej udało mi się odnaleźć angielską wersję mojego wywiadu z Mick'em z

końcówki 2019 roku. Pierwotnie tekst ukazał się w języku angielskim na prywatnym

blogu, który już nie istnieje.

Winery Dogs, Richie Kotzen, Europe, Saxon,

Graham Nash, Joe Walsh, Mott the

Hoople, Opeth, Rainbow, Rory Gallagher,

The Kinks, Steve Lukather, Thin Lizzy,

The Tubes, The Who, Jethro Tull, no i

oczywiście Uriah Heep.

Jak odniósłbyś to do zmian składu na przestrzeni

całej historii Uriah Heep?

Seks, narkotyki i alkohol już dawno za nami!

Cóż, dwa spośród trzech przetrwały, ale teraz

do tej listy dodano umiar. Ten styl życia

przyczynił się do zwiększenia kreatywności

wielu zespołów, ale w końcu był też odpowiedzialny

za upadek wielu zespołów.

Kiedy i jak doszedłeś do wniosku, że "muzycy

muszą dobrze dbać o siebie, jeśli chcą, by

ich zespół przetrwał długo"?

Już w latach 80. postanowiłem, że nigdy nie

będę pracował z nikim, do kogo nie mogę się

uśmiechnąć, z kim nie czuję się komfortowo

w pobliżu, nie mogę pójść na drinka czy pośmiać

się. Dotyczyło to członków zespołu,

załogi, zarządu i naszego agenta. Posiadanie

negatywnych ludzi wokół siebie nie jest zdrowe,

a odpowiednia chemia między członkami

zespołu jest konieczna, aby być kreatywnym

i osiągnąć wszystko, co zespół potrzebuje i

chce przekazać muzycznie oraz tekstowo. W

czasach seksu, narkotyków i rock n' rolla było

fajnie, dopóki ludzie nie zaczęli umierać.

Wtedy nastąpiła kompletna pobudka. Zawsze

słuchałem swojego ciała i przerywałem

szaleństwa, kiedy zachodziła potrzeba. Inni

nie mieli tej zdolności, a dodatkowo w tamtych

czasach nie istniała opieka nad osobami

z problemem uzależnienia, więc albo sam się

tym zajmowałeś, albo ponosiłeś konsekwencje.

Dziś uważam, że zdrowie jest najważniejszą

rzeczą, jaką możesz mieć, bo bez niego

nie możesz nic zrobić. W moim przypadku

gra na gitarze i pisanie utworów są bardzo

ważnymi elementami życia, a żeby kontynuować

to robić w międzynarodowym zespole

Uriah Heep, który podróżuje po świecie,

muszę o siebie dbać. Nie zrozum mnie źle.

Świetnie się bawimy i mamy swoje momenty,

ale dobre zdrowie jest najważniejsze.

ponad sześćdziesięciu dwóch krajach. Ciągle

pracujemy i wydajemy nowe albumy, z których

najnowszy to "Living the Dream"

(2018). Oby tak dalej.

Które zespoły hard'n'heavy zasługują Twoim

zdaniem na indukcję, ale jeszcze jej się

nie doczekały?

Aby wymienić kilka, Vanilla Fudge, Free,

Foto: Uriah Heep

Co lubisz robić w czasie wolnym między

koncertami?

Zazwyczaj odpoczywam, nadrabiam zaległości

w e-mailach, wstawiam posty na prywatnym

blogu: https://heepster.wordpress.com/

Mam ze sobą podróżną gitarę, więc również

komponuję i zapisuję pomysły na moim

iPhonie, by później nad nimi pracować. Jeśli

znajduję się akurat w szczególnie interesującym

miejscu, wychodzę i zwiedzam. Zazwyczaj

wieczorem wszyscy razem lądujemy we

włoskiej restauracji na kolacji.

Z Twojej perspektywy - artysty, który podróżował

wszędzie i widział wszystko - co

ludzie powinni cenić bardziej niż pieniądze,

aby przyszłe pokolenia pozostały równie

kreatywne?

Traktuj ludzi tak, jak sam chciałbyś być traktowany

- to dobry początek. Pasjonuje mnie

to, co robię, na wielu poziomach. Pieniądze

mogą przychodzić i odchodzić, ale jeśli robię

coś, co kocham, nie mogę być bogatszy.

Jakie jest Twoje zdanie na temat ekspresyjnych

ruchów scenicznych Berniego Shawa?

Jego ruchy sceniczne faktycznie są ekspresyjne

i świadczą o tym, że całkowicie zanurza

się w muzyce. Super.

Miałem wielką przyjemność oglądać Wasz

energetyczny występ przed Judas Priest w

Dortmundzie, 8 sierpnia 2018 roku. Pamiętam,

że zagraliście fantastyczny zestaw

wczesnych utworów Uriah Heep. Wydawało

mi się, że chcieliście grać muzykę

stworzoną przed debiutem Judas Priest

"Rocka Rolla" (1974), ponieważ jako pierwsi

140

URIAH HEEP


zapisaliście się w historii rocka. Podejrzewam,

że muzycy Judas Priest nie mieliby

nic przeciwko potwierdzeniu, że ich inspirowaliście?

Musieliśmy dobrać około godzinny set, nie

dłuższy. Ponieważ była to publiczność Judas

Priest, chcieliśmy zachować rockowy charakter

i zostawić w spokoju akustyczne i fortepianowe

numery. Od pierwszej do ostatniej nuty

daliśmy czadu, a reakcja fanów i mediów

była wspaniała. Na początku tego roku odbyliśmy

dwumiesięczną trasę z Judas Priest

po USA i Kanadzie i była to powtórka z koncertu

w Dortmundzie. Zdobyliśmy wielu fanów

Judas Priest, co jest niesamowite, ponieważ

uważamy ich za trudną publiczność

do zadowolenia.

Jak często gracie na żywo "Between Two

Words" z LP "Sonic Origami" (1998)? Co

najbardziej podoba Ci się w tym numerze?

Wyróżnia się potężnymi progresjami akordów,

misternym arpeggio (w środku utworu)

przechodzącym w crescendo, a także długą

solówką gitarową (na końcu), która doprowadza

do punktu kulminacyjnego z ogromną

siłą i mocą.

"Circle of Hands" (album "Demons And

Wizards", 1972) to jeden z najbardziej niedocenionych

utworów Uriah Heelp. Czy

mógłbyś podzielić się ze mną okolicznościami

jego powstania?

Oto moja wersja wydarzeń. Mieliśmy seans

we Włoszech podczas szalonej pijackiej nocy,

która nieco wymknęła się spod kontroli.

Zadzieraliśmy z rzeczami, z którymi nie

powinniśmy, a nasz ówczesny klawiszowiec

Ken Hensley napisał "Circle of Hands" na

podstawie tego doświadczenia. To bardzo

mocna piosenka z niemal gospelowymi harmoniami

i ładną melodyjną solówką z mojej

strony, po której na końcu pojawia się ciekawa

partia gitary slide od Kena. Nadal myślę

to samo, co dnia, w którym ją nagraliśmy.

To potężny numer. Graliśmy go na scenie

wiele razy, ale naprawdę potrzebuje partii

slide na końcu, aby zabrzmiał kompletnie.

Wszyscy chwalą

ostatnio Uriah

Heep za "Living

the Dream" (2018).

Nie chcę powtarzać

tego samego

pytania, które

wszyscy zadają,

więc pozwolę sobie

zapytać tylko o

jedną rzecz. Co

odpowiedziałbyś

na opinię, że "Living

the Dream"

to najlepszy album

w dyskografii

Uriah Heep?

Bardzo trudno jest

odpowiedzieć na

to pytanie, ponieważ

świat był innym

miejscem w

latach siedemdziesiątych

w porównaniu

do tego,

jaki znamy dzisiaj.

Zmienił się sposób,

w jaki słuchamy

i kupujemy

muzykę. Wszystko

jest bardzo jednorazowe,

podczas

gdy w latach siedemdziesiątych

ludzie angażowali

Foto: Don Atilano

się tylko w muzykę,

piłkę nożną/

sport i modę. Muzyka była wtedy o wiele

ważniejsza w życiu ludzi. To tylko moja teoria,

ale wracając do Twojego pytania, wielu

fanów i dziennikarzy stwierdziło, że "Living

the Dream" to jeden z najmocniejszych albumów

w naszej karierze, a ponieważ zbliżamy

się do pięćdziesiątej rocznicy, jestem z

tego powodu niezmiernie dumny.

Co specjalnego planujecie na nadchodzącą

trasę Uriah Heep w 2020 roku? Gdzie

jeszcze zagracie oprócz Niemiec, Luksemburga,

Czech i Węgier? Jaki zespoły zagrają

razem z Wami?

Rozpoczniemy trasę o nazwie "Music and

Stories" w Niemczech 10 stycznia. Każdej

nocy będziemy headlinerem na równi z Nazareth

i Wishbone Ash. Andy Scott z zespołu

Sweet poprowadzi Q&A z każdym zespołem,

a następnie wszyscy zagramy swoje

sety. Później udamy się na Rock Legends

Cruise na tydzień, płynąc z Fort Lauderdale

Florida USA na Kajmany i z powrotem. W

dalszej kolejności planujemy dłuższą rosyjską

trasę koncertową. Powiedziano mi, że nasz

agent pracuje nad tym, aby Uriah Heep udał

się do Ameryki Południowej, co nada nam

dodatkowego rozpędu w sezonie festiwalowym.

Wtedy trasa 50th Anniversary naprawdę

się rozkręci z pełną mocą. Zaprezentujemy

naszą produkcję w jak największej liczbie

krajów.

Bardzo Wam dziękuję: za Waszą muzykę,

za ten wywiad i za uczynienie naszej planety

szczęśliwszą!

To bardzo miłe słowa z Twojej strony. Dzięki

za wsparcie. 'Appy days!

Sam O'Black

Foto: Uriah Heep

URIAH HEEP 141


"KK"; tak narodziła się nazwa.

Rock 'n' roll w czystej postaci

- Wierzymy, że rock nie zginął i wszyscy razem uniesiemy ręce w górę w

imię rock'n'rolla, zgodnie ze słowami utworu "In The Name Of Rock'n'Roll" - deklaruje

Andrzej Kowalski. I trudno się z wokalistą i gitarzystą Rokkera nie zgodzić,

bowiem debiutancki album tej warszawskiej grupy to robiący wrażenie, stylowy

hard'n'heavy, muzyka cudownie ponadczasowa, nawet jeśli teksty niektórych

utworów traktują o współczesności.

HMP: Skąd pomysł na założenie Rokkera?

Brakowało wam grania, dlatego skrzyknęliście

się i tak siedem lat temu powstanie waszego

kolejnego zespołu stało się faktem?

Andrzej Kowalski: Cała historia zespołu rozpoczyna

się w 2016 roku, i jest zbudowana na

fundamentach zespołu Stylova, którego perkusistą

był znany z Azylu P. Marcin Grochowalski,

wokalistą Piotr "Śledziu" Ślesicki, a

gitarzystą Robert Dziura-Palczewski (wcześniej

znany z zespołu Stan Zvezda). Po opuszczeniu

zespołu przez "Śledzia" dołączyłem do

zespołu Stylova jako wokalista, mając już doświadczenie

w takich zespołach jak Crusader,

Godar, Kovalsky. Niestety z wielu powodów,

to robocza nazwa Rebel 69, a następnie już

jako Rokker.

Nazwa od razu sugeruje muzyczny kierunek,

zdecydowanie klasyczny - to również nie

przypadek, bo wracacie w ten sposób do

swych najwcześniejszych fascynacji sprzed

lat?

Robert Dziura-Palczewski: Tak, na pewno

ten muzyczny kierunek z jakim kojarzy się nazwa,

to podstawa naszej działalności. Dorastaliśmy

w złotym okresie rocka, hard rocka,

punk rocka, heavy metalu i thrashu. Te rodzaje

muzyki słyszało się wszędzie wokół i chłonęło

się całym sobą. Co do fascynacji to w

To nie tylko hard 'n' heavy, ale też rock 'n'

roll, blues rock, czyli to wszystko dzięki czemu

w latach 60. powstało ciężkie granie,

zwane kiedyś heavy rockiem, a nieco później

hard rockiem oraz heavy metalem?

Robert Dziura-Palczewski: Dokładnie tak

jak wspomniałem, miałem to szczęście, aby

przesiąknąć całym tym graniem. Zresztą nawet

nie wyobrażałem sobie, że można słuchać

czegoś innego. Blues rock i rock'n'roll to korzenie,

tak naprawdę w muzyce rockowej wszystko

się na tym opiera.

Andrzej Kowalski: Zespoły, którymi się fascynujemy

mają w sobie całe mnóstwo blues

rocka i rock'n'rolla. Można powiedzieć, że prawie

każdy zespół hard rockowy czy metalowy

ma swoje korzenie w tych gatunkach.

Śledzicie jeszcze nowe trendy, czy też to, co

powstało w latach 60.-80. ubiegłego wieku w

zupełności wam wystarcza?

Robert Dziura-Palczewski: Oczywiście to

niemożliwe, żeby nie zwracać uwagi na nowe

rzeczy jak choćby Halestorm, które mnie totalnie

urzekło poprzez bardzo mocno brzmiący

głos wokalistki, ale prawda jest taka, że ja

się zatrzymałem na tych latach 60.-80. i jak

się nad tym dokładnie zastanowić to tylko

tego słucham. Sądzę, że Andrzej będzie miał

w tym względzie więcej do powiedzenia - mam

na myśli "nowe trendy".

Andrzej Kowalski: (śmiech) Jak najbardziej

śledzimy nowe trendy. Ja i chłopaki z zespołu

słuchamy różnych zespołów i różnych gatunków.

Dla przykładu najmłodszy w zespole Kamil

Jaworski (bas), uwielbia zespoły z nowoczesnych

gatunków metalowych i często dzieli

się z nami przemyśleniami muzycznymi, które

mają w sobie wiele świeżego powiewu młodości.

Pracując nad nowymi utworami oprócz tradycyjnych

brzmień hard and heavy, przygotowujemy

także utwór, w którym wyraźnie słychać

nowe trendy, ale Rokker to rock'n'roll w

czystej postaci, więc klasyczny hard rock zawsze

będzie bazą, punktem wyjścia naszych

utworów.

zespół Stylova wkrótce wstrzymał swoją działalność

i z Robertem postanowiliśmy stworzyć

nową grupę, wtedy pod roboczą nazwą

Rebel 69. Grupa ta, po dojściu kolejnych

członków zespołu, czyli Emila Idzikowskiego

(bas), Michała Wiktorowicza (perkusja)

zmieniła nazwę na Rokker i pod taką nazwą

działa do dnia dzisiejszego.

Robert Dziura-Palczewski: Po zawieszeniu

działalności zespołu Stylova gdzie w ostatniej

fazie działalności kapeli Andrzej dołączył jako

nowy wokalista, okazało się, że generalnie

mamy bardzo zbliżone gusta muzyczne i dobrze

nam się ze sobą współpracuje. Postanowiliśmy

kontynuować dalszą działalność pod

kompletnie nowym szyldem, początkowo była

moim przypadku na początku były kapele

punkrockowe jak Ramones, Sham 69 czy Sex

Pistols, ale to muzyka AC/DC mnie ukształtowała.

To mną totalnie pozamiatało i dało mi

takiego kopa, że do tej pory naprawdę rajcuje

mnie granie czystego rock 'n' rolla.

Andrzej Kowalski: Tak z Robertem posiadamy

podobne gusty muzyczne. Ja uwielbiam zespoły

takie jak AC\DC, Metallica oraz punka

jako gatunek muzyczny i dlatego utwory, które

tworzymy, są punktem pośrednim naszych

gustów muzycznych. Nazwa zespołu powstała

zupełnie przypadkowo podczas jednej z prób,

na której były już basista Emil Idzikowski

wpadł na pomysł stworzenia oryginalnego logo,

do nazwy Rocker ale pisanej przez dwa

Faktycznie, coraz trudniej o oryginalność, ale

trzeba szukać, mieć różne źródła inspiracji.

Choćby wy: na okładce debiutanckiej płyty

Rokkera widać koperty dwóch przełomowych

dla ciężkiego rocka albumów. Z AC/DC

jasna sprawa, można doszukać się ich

wpływów w waszej muzyce, ale Metalliki

już nie bardzo, bo przecież nie gracie thrashu,

ale zapewne cenicie ten zespół i ten krążek,

miały na was na jakimś etapie muzycznego

rozwoju wpływ, stąd ten swoisty hołd?

Robert Dziura-Palczewski: O AC/DC pisałem,

to mój muzyczny Bóg, a odnośnie Metalliki

i "Master Of Puppets" - to album dla

mnie doskonały i jest na drugim miejscu mojej

listy "ever". Wiem oczywiście, że czarny album

otworzył im drogę do sławy i był kolosalnym

sukcesem finansowym, ale to "Master Of

Puppets" ma siłę tornada, trzęsienia ziemi i

nie wiem czego tam jeszcze. Tu nie ma ani odrobiny

jakiegokolwiek kompromisu - nokaut

po pierwszym uderzeniu, żadnej drogi na skróty,

żadnej ballady - pure fucking thrash metal

- coś doskonałego.

Andrzej Kowalski: Ja wychowałem się na

thrashu i pierwsze kroki muzyczne w pralni

mojego bloku na Sadybie, stawiałem w zespole

thrashowo/hardcore'owym. Chłopaki z innego

142

ROKKER


zespołu przechodząc ulicą obok, zatrzymywali

się słuchając i mówili: Słyszysz? ...Rozwodniony

Venom. Szkoda, że sąsiedzi nie doceniali

naszych gustów muzycznych i nasza gra w

pralni kojarzyła się tylko z jakimiś "Satanistami".

A te dwa albumy z okładki płyty, leżące

na stole "Master Of Puppets" i "Highway

To Hell", są to moje biblie muzyczne z

młodości i po prostu musiały znaleźć się na

okładce naszego albumu. Uważam, że na naszej

płycie są też elementy mocniejszego uderzenia,

może nie konkretnie w stylu szybkiego

thrashu "Master Of Puppets", ale jest chociażby

utwór "Podatek" gdzie jest partia z typowo

metalową perkusją i gitarami jak w starym

dobrym Slayerze, utwór "Made In Poland" z

ciężkim gitarowym riffem gdzie można doszukać

się thrashu w nieco wolniejszym wydaniu.

Skoro już pojawił się temat okładki warto zauważyć,

że podeszliście do niej z humorem,

ale też wykorzystaliście wszelkie archetypy

postaci rockmana - taki miałeś pomysł na ten

projekt i udało się go zrealizować?

Robert Dziura-Palczewski: Za wszystko co

dotyczy okładki odpowiada Andrzej Kowalski,

chwała mu za to i na pewno szerzej o niej

opowie.

Andrzej Kowalski: Tak, to jest można powiedzieć

maskotka naszego zespołu, czyli

szczątki muzyka, rockman, który wierzył w to,

co robi. Jest na wystawie muzealnej ze swoimi

rockowymi atrybutami - gitary, wzmacniacze,

najważniejsze płyty i używki. Niestety w obecnych

czasach, ten gatunek powoli już wymiera.

Zastępują go artyści, których atrybutem są

beaty, auto-tune i tik-toki. My jednak wierzymy,

że rock nie zginął i wszyscy razem uniesiemy

ręce w górę w imię rock'n'rolla, zgodnie

ze słowami utworu "In The Name Of Rock'n'

Roll".

Ciekawe, co powiedziałby na jego widok taki

Keith Richards (śmiech). Myślicie, że młodsze

pokolenie wie cokolwiek na temat przeszłości

rocka, że ta okładka będzie zrozumiała

dla wszystkich, zwłaszcza nastolatków,

odkrywających, dzięki popularnym serialom,

muzykę swoich dziadków czy rodziców,

wspomnianą już Metallikę czy Kate Bush?

Robert Dziura-Palczewski: Wbrew pozorom

nastolatkowie to nie tylko hip-hop. Wydając

takie płyty jak nasza, chcemy młodzieży przypomnieć,

że każde pokolenie ma oczywiście

swoich idoli, ale jeśli chodzi o muzykę to w

dość znacznym stopniu zatacza ona koło i

mam nadzieję, że złote czasy rocka jeszcze powrócą.

Andrzej Kowalski: Jeśli nasza muzyka będzie

miała rockowego ducha i energię to jestem

przekonany, że spodoba się także młodzieży.

W tej chwili rock nie jest tak popularny jak

np. w latach 80., jednak dobry riff zawsze się

obroni, a młodzież zapraszamy na nasze koncerty,

niech się sami o tym przekonają.

Pewnie nie mielibyście nic przeciwko, gdyby

ziścił się scenariusz Złotej Płyty dla Rokkera,

co też przemyciliście na okładce, chociaż

wygląda na to, że te dawne, dobre czasy w

erze dominacji streamingu już nie wrócą?

Andrzej Kowalski: Złota Płyta? Nawet o

tym nie śnimy, to już jest niestety atrybut naszego

rockmana z okładki, promocja nowych

niezależnych zespołów w naszym kraju prawie

nie istnieje. Pamiętam dokładnie jak to było

kiedyś. Radia promowały nowe polskie kapele.

W obecnych czasach istnieje kult "wytwórni

płytowych", które płacą kasę za puszczanie ich

kawałków, a cała reszta bez kasy nie ma szansy

zaistnieć w eterze. W tym przypadku chyba

dobrze, że istnieją platformy streamingowe.

Dzięki nim niezależni artyści przynajmniej

mogą zaistnieć, pokazać swoją twórczość.

Robert Dziura-Palczewski: Moim zdaniem

streaming zabił muzykę. Wiem, mówię tu trochę

jak stary piernik ale po pierwsze przez tak

błyskawiczny dostęp do nowości nie celebrujemy

w żaden sposób ich wydania, brak tu wyczekiwania,

dotknięcia, całej tej otoczki związanej

z premierą. Po drugie to tak naprawdę

na streamingu mogą zarobić tylko i wyłącznie

uznane kapele - mam tu na myśli potężne

marki funkcjonujące na rynku. Ci mniejsi nic

na tym nie zarabiają - przecież teraz już się nie

kupuje płyt. Ja zawsze bardziej doceniam te

fizyczne wydania, być może szansą jest comeback

płyt analogowych?

Ale zdobycie przez was większej popularności

w sumie wcale nie jest niemożliwe, bo sporo

waszych utworów ma przebojowy charakter

- pytanie tylko, czy zainteresują radiowców,

albo szersze grono użytkowników cyfrowych

platform?

Robert Dziura-Palczewski: Jeśli mam być

szczery to po wydaniu płyty próbowaliśmy z

Andrzejem wielokrotnie pukać do drzwi przeróżnych

rozgłośni radiowych ale niestety nie

ma szans - nie interesuje ich czy coś, co przynosisz

jest dobre, czy nie, czy dobrze brzmi,

czy teksty przekazują jakieś wartości, czy riffy

są solidne. Odbiliśmy się od drzwi tyle razy, że

szkoda gadać ale nie odpuszczamy, działamy,

próbujemy dalej.

Andrzej Kowalski: Tak jak wspomniałem

wcześniej, niestety promocja nowych niezależnych

zespołów w naszym kraju prawie nie

istnieje. Na platformach cyfrowych powiększa

się nasze grono słuchaczy ale dzieje się to

głównie za sprawą coraz częstszych koncertów

organizowanych przez naszego basistę Kamila

oraz jego żonę Anię Jaworską, prowadzącą na

Facebooku Grupę Najlepszy Rock - dzięki im

za to.

Ponoć dużym zainteresowaniem cieszy się,

traktujący o emigracji i zarazem najdłuższy

na płycie, trwający ponad osiem minut, numer

"Made in Poland", co każe zweryfikować

coraz częstsze twierdzenia, że odbiorców

interesują tylko krótkie utwory, a warstwa

tekstowa nie ma już dla nich żadnego znaczenia?

Robert Dziura-Palczewski: Jeśli masz coś

istotnego do powiedzenia, to zrób to. Tym

bardziej gdy jest to tekst piosenki. W tym

względzie zapewne Andrzej jako autor tekstu

powie więcej, ale jak dla mnie osobiście ten

numer to mój faworyt tej płyty. Jego długość

jest taka, a nie inna, gdyż tylko w ten sposób

w historii tych dwojga osób można było przedstawić

emocje jakie nam towarzyszyły przy

jego tworzeniu.

Andrzej Kowalski: Miło to słyszeć. Osobiście

bardzo lubię ten utwór jest to utwór który

opowiada o rozłące z krajem, o Polakach na

emigracji, ciężkiej pracy, wyzysku i tęsknocie

za ojczyzną, historia jest mocna, ale też historie

ludzi na emigracji to często ludzkie tragedie.

Planowaliśmy zrobić do niego teledysk,

mieliśmy wstępny scenariusz i kto wie może

wrócimy do jego realizacji.

Na płycie umieściliście 11 piosenek, z czego

cztery są śpiewane w języku angielskim -

skąd ten podział, to próba dotarcia również

do zagranicznych odbiorców, co jest teraz

łatwiejsze niż kiedykolwiek?

Robert Dziura-Palczewski: Andrzej pisze teksty

po polsku i po angielsku. Ja preferuję teksty

po polsku, ale to Andrzej pisze testy.

Andrzej Kowalski: Jak najbardziej tak. Mam

wielu znajomych za oceanem, którzy nie znają

języka polskiego i chciałem żeby nasza twórczość

również do nich trafiła. Nasz nowy perkusista

Zoran Krecho jest z Macedonii, większość

jego znajomych nie zna polskiego, dlatego

też utwory w języku angielskim otwierają

Rokkera na słuchaczy z innych krajów. Uważam

też, że niektóre utwory brzmią lepiej w

języku angielskim, a niektóre w języku polskim

więc w trakcie tworzenia utworu naturalnie

jakoś wychodzi, że dany utwór będzie w języku

angielskim. Pracując nad nowymi utwo-

ROKKER 143


rami mamy już kilka tych anglojęzycznych,

więc nowości od Rokkera będą także dla międzynarodowej

publiczności.

To nieczęsta sytuacja, że na płycie nie ma

utworu tytułowego. U was jest, ale jako

jeden z dwóch bonusów, brzmiących inaczej

niż materiał podstawowy. To rezultat innej

sesji, stąd te różnice, ale wydając debiutancki

album uznaliście, że warto je na nim

umieścić?

Andrzej Kowalski: Utwory "Prosto i na temat"

i "In the name of Rock'n'Roll" zostały nagrane

wcześniej przez Roberta Wawro i Mariusza

Konika (realizatorów takich zespołów

jak Nocny Kochanek, Exlibris). Bardzo zadowoleni

ze wcześniejszej współpracy, planowaliśmy

nagrać z nimi resztę utworów. Niestety

studio przestało działać i resztę utworów nagraliśmy

w studiu Kalifornia i w domu, a materiał

zmiksował i zmasterował wcześniej

wspomniany Robert Wawro. Żeby płyta była

dłuższa zdecydowaliśmy się na umieszczenie

wszystkich tych utworów razem i tak oto powstał

album "In the name of Rock'n'Roll".

Dostępny do słuchania na większości muzycznych

platform cyfrowych na świecie.

Robert Dziura-Palczewski: Dokładnie, te

dwa numery umieszczone jako bonusowe były

nagrywane na innej sesji. Ponieważ wcześniej

zakładaliśmy, że płytę nazwiemy "In The

Name Of Rock'n'Roll" wiedzieliśmy, że ten

numer znajdzie się na naszej debiutanckiej

płycie, a "Prosto i na temat" to taki ukłon w

kierunku AC/DC, stąd również nie mogło go

zabraknąć. Zresztą, mówiąc może trochę nieskromnie,

są to dwa dobre numery rockowe.

Premiera "In the name of Rock 'n' Roll" miała

miejsce jesienią 2020 roku, w fatalnym momencie

nie tylko dla muzyki. Uznaliście jednak,

że nie ma na co czekać, bo wasza muzyka

musi trafić do odbiorców, a z szerszą promocją

płyty ruszyliście dopiero teraz, kiedy

można koncertować?

Andrzej Kowalski: W pełni zgadzam się z

treścią pytania i można uznać, że jednocześnie

jest ono odpowiedzią na nie; uznaliśmy mimo

wszystko, że nie ma co czekać, chcieliśmy ją

wydać i pokazać jak gramy.

Robert Dziura-Palczewski: Rok 2020 to

światowy koszmar, a my miesiąc przed pandemią

zarejestrowaliśmy cały album. Sami się

nad tym zastanawialiśmy, czy wydawać tę płytę

teraz, czy nie. Doszliśmy do wniosku, że

czas na promocję płyty przyjdzie poprzez koncerty

po pandemii i kujmy żelazo póki gorące

- więc to zrobiliśmy. Z perspektywy tych paru

lat myślę, że to był dobry ruch. Teraz na koncertach

promujemy płytę, została wydana,

więc w międzyczasie robimy materiał na

następną. Czy jest coś przyjemniejszego niż

tworzenie nowych riffów i granie koncertów?

Nie popełnię chyba błędu zakładając, że tak

energetyczne dźwięki świetnie sprawdzają

się na koncertach, więc po pandemicznym

przestoju i zreformowaniu składu korzystacie

z tego ile się da?

Andrzej Kowalski: Bardzo lubimy grać koncerty

i staramy się to robić jak najczęściej się

da. To był straszny głód grania podczas pandemii.

Do tego te maseczki - wszędzie, jakieś

straszne myśli wpadają ci do głowy, makabra.

Pamiętam, że pod koniec pandemii mieliśmy

zaplanowany koncert z dwiema innymi kapelami

i nagle dowiadujemy się, że w tych dwóch

zespołach ktoś zachorował na Covid - niestety

koncert musiał być odwołany. Na szczęście

ten piekielny okres minął i można już grać. W

planach mamy kilka fajnych koncertów. Pracujemy

nad przygotowaniem odpowiednich

utworów na set. Dzieje się.

Robert Dziura-Palczewski: Co do składu to

po różnych perturbacjach wykrystalizował się

i Rokker to: wokal/gitara - Andrzej Kowalski,

gitara solowa - Robert Dziura-Palczewski,

bas - Kamil Jaworski, perkusja - Zoran Krecho.

Gramy koncerty i mamy zamiar grać coraz

więcej. Tu oddałbym głos Kamilowi naszemu

basiście i naszej menadżerce Ani Jaworskiej,

którzy przedstawią plany koncertowe:

Ania Jaworskia i Kamil Jaworski: Na wiosnę

i lato szykujemy możliwie jak najwięcej koncertów

Rokkera, na ten moment kalendarz

prezentuję się następująco:

25.03.2023, Siedlce - Pub Lemmy - gramy

razem z AlcoholicA;

22.04.2023, Otwock - otwarcie sezonu motocyklowego

(Zryw MC Poland);

19.05.2023, Warszawa - Klub Potok - gramy z

heavymetalowym Slave Keeper;

12.08.2023, Suwałki - Grabaś - zlot motocyklowy

Święto Patyka (Niedźwiedzie Północy);

Mamy jeszcze kilka niepotwierdzonych terminów

i pracujemy nad kolejnymi, także lista

na pewno się wkrótce powiększy; obserwujcie

Facebook Rokkera, tam będą pojawiały się

najświeższe informacje.

Już jakiś czas temu czytałem na waszym profilu,

że wytrwale pracujecie nad nowym

materiałem. Możemy więc spodziewać się

jeszcze w tym roku następcy "In the name of

Rock 'n' Roll", czy też bardziej realny jest

bardziej odległy termin?

Robert Dziura-Palczewski: Nowych numerów

jest coraz więcej i powstają naprawdę szybko.

Skupiamy się jednak w tym roku na promocji

już wydanej płyty przede wszystkim

poprzez koncertowanie, a w planach przyszłorocznych

jak najbardziej będziemy chcieli

zarejestrować nasz nowy materiał.

Andrzej Kowalski: Nowe utwory się pieką i

już teraz dwa z nich można usłyszeć na naszych

koncertach, na które zapraszamy. Myślę,

że na jesieni może pojawić się jakiś nowy

singiel, ale na nową płytę Rokkera trzeba będzie

poczekać na następny rok.

Wojciech Chamryk

HMP: W odniesieniu do waszego zespołu

popularne powiedzenie "raz z górki, raz pod

górkę" wydaje mi się bardzo adekwatne, ale

najbardziej istotne jest w tych wszystkich

wzlotach i problemach, choćby ze zmianami

składu, że nigdy nie zwątpiliście w celowość

wspólnego grania?

Haggemy: Wiesz, sprawa jest prosta. Po prostu

lubimy to, co robimy. Oczywiście każdy ma

swoją robotę, ale to na próbę zespołu czy koncert

czekasz cały tydzień. To nas nakręca i powoduje,

że idziemy do przodu, nawet jak jest

pod górkę. Momenty zwątpienia się zdarzają,

zwłaszcza, że polski rynek muzyczny jest, jaki

jest, życie nie zawsze rozpieszcza. Tyle, że tak

jest zawsze, czego by nie robić, a jaka jest

alternatywa? Praca do emerytury, bez jakiegoś

dodatkowego napędu? To zabija ludzi.

Zarejestrowaliście "Demo 2019", macie też

na koncie nagranie live z radiowej sesji

UWM FM z jesieni 2018 roku - debiutancki

album miał być kolejnym etapem, waszym

pierwszym profesjonalnym wydawnictwem?

Dokładnie tak. Mieliśmy opracowanych trochę

kawałków i czuliśmy, że trzeba to zarejestrować,

ująć w jakąś całość.

Nie udało się wam zrealizować tych planów

z oczywistych względów, ale z perspektywy

czasu można chyba powiedzieć, że ta zwłoka

wyszła i wam, i samemu materiałowi na dobre,

ponieważ mogliście go nie tylko dopracować,

ale też na spokojnie nagrać?

Nie do końca tak było. Właściwie album nagraliśmy

na przełomie 2019 i 2020 roku. Potem

mieliśmy go wydać i zrobić trasę, ale przyszła

pandemia. To miało swoje dobre strony,

bo album rozszerzył się o dwa kawałki; "We

Come in Peace" i "Wilderness". Przy okazji nagraliśmy

jeszcze "Miłość ci wszystko wybaczy".

Z drugiej strony samo wydanie albumu, tzn.

opracowanie grafiki, wypalenie i wydruk płyt

itp. rozjechało się aż na dwa lata.

Aż do połowy ubiegłego roku funkcjonowaliście

jako Crush. Skąd pomysł zmiany nazwy

na Haggemy już po ukończeniu nagrań?

Nazwa Crush to mega stary pomysł - Szymon

wymyślił to jeszcze w liceum, czyli jakieś 14

lat temu. Nie zawsze ona wszystkim leżała, a

oprócz tego mieliśmy wrażenie, że nie do końca

oddaje ona klimat zespołu. Stąd po długich

rozważaniach zapadła klamka, że trzeba ją

zmienić na coś bardziej adekwatnego.

Czyli wychodzi na to, że od początku funkcjonowania

zespołu trzeba brać pod uwagę

różne sytuacje, ale dawna nazwa jednak z

wami pozostała, jako tytuł albumu?

Myślę, że zawsze trzeba brać pod uwagę, że

nie wszystko pójdzie zgodnie z planem, ale i

tak wszystkiego nie przewidzisz. Możesz

chcieć wokalisty, a akurat znajdziesz wokalistkę.

Pogracie trochę razem i dojdziecie do

wniosku, że fajnie to siedzi. Tak było u nas.

Więc wiesz, można sobie planować, a potem i

tak życie zrobi swoje. Co do nazwy albumu, to

mieliśmy kawałek o takiej nazwie, ktoś nas już

po tej nazwie kojarzył, więc nie chcieliśmy tego

tak po prostu skasować. To miało w ogóle

być jak w Iron Maiden: Szymonowi i Zidowi,

którzy założyli zespół, zawsze strasznie

podobała się taka koncepcja. Nazwa zespołu,

tytuł pierwszej płyty i kawałek wszystkie o tej

samej nazwie. Zajebiste w swojej prostocie.

144

ROKKER


To granie bardzo tradycyjne, zakorzenione w

oldschoolowym heavy przełomu lat 70. i 80.

Fascynujecie się takimi dźwiękami jako

słuchacze, nie mogło być więc mowy o innym

wyborze?

Fascynacja to jedno, bo to jest klasyka i ciężko

obracać się w klimatach metalowych i nie mieć

zajawki na tamte brzmienia. Ale u nas się to

trochę automatycznie tak połączyło. Nie robiliśmy

nic na siłę. Każdy dołożył swoje pięć

groszy i takie brzmienie z tego się wykluło.

Nie to, żebyśmy bardzo starali się od tego

uciekać. Zresztą ciężko to zrobić, kiedy dwóch

założycieli fascynuje się takim klimatem, choć

sięgając również po nieco inne kapele. To można

usłyszeć na nagraniach. Z drugiej strony

Ania zwykle porusza się w znacznie nowocześniejszych

nurtach metalu, jednak jej styl

śpiewania dobrze się wgryzł w bardziej klasyczne

riffy gitarowe.

Nieprzypadkowo też "Crush" to wyłącznie

wasze autorskie kompozycje - covery są fajne

na koncertach czy nagrywane przy specjalnej

okazji, tak jak choćby "Miłość ci wszystko

wybaczy" na walentynki, ale album, szczególnie

debiutancki, musiał być własny w 100

%?

"Miłość ci wszystko wybaczy" opracowaliśmy

właściwie na konkurs "Muzyczne Ugięcie" w

2019 roku. Wymóg był taki, że trzeba zrobić

cover jakiegoś utworu z XX-lecia międzywojennego

(organizatorzy ułożyli listę "dostępnych"

kawałków). Wybór padł na "Miłość..",

głównie za sprawą Ani. Świetnie, że się tak

stało, bo wyszedł z tego fajny cover, trochę

nieoczywisty. Konkurs koniec końców został

zarzucony w połowie ze względu na jakieś

organizacyjne problemy, ale kawałek został.

Ale jak można robić debiutancki album bez

własnych kompozycji? To chyba dziwne by

było. Covery są fajne, ale jednak odtwarzasz

cudzy materiał, choćby go interpretując, to jednak.

Debiutancki album to musiały być własne

kawałki.

Jak na niezależny zespół spod znaku tradycyjnego

metalu gracie sporo koncertów, do

tego nie tylko w Gdańsku czy jego najbliższych

okolicach - koncertowa promocja to

podstawa i najlepszy sposób dotarcia do kolejnych

słuchaczy?

Nie wiemy, ale trzeba próbować. Czas pokaże.

Czy w Polsce w ogóle jest jakiś skuteczny sposób

na dotarcie z tego typu muzyką do szerszego

odbiorcy? Rynek jest strasznie skomercjalizowany,

a sama promocja przez social media

też raczej nie wystarczy. Poza tym koncerty

to mnóstwo frajdy. W Trójmieście jest

skończona liczba miejscówek, w których możesz

zagrać, no i skończona liczba odbiorów.

Nic na siłę

Rodzima scena hard 'n' heavy rośnie

w siłę. W roku 2017 powiększył

ją gdański Crush, od niedawna

występujący jako Haggemy.

Pomimo zmiany nazwy grupa

wciąż gra tradycyjny heavy starej

szkoły, zakorzeniony nie tylko w

NWOBHM, ale również hard rocku

lat 70. Fizyczna edycja "Crush" dała

Haggemy szansę zorganizowania sporej trasy koncertowej. Muzycy dzielą się z

nami wrażeniami z tych koncertów, a do tego zapowiadają już nowy materiał, ponieważ

wydanie debiutanckiego albumu opóźniła pandemia, a w jej czasie nie

odłożyli instrumentów.

Trzeba było się gdzieś ruszyć.

Czasy mamy niesprzyjające młodym, nieznanym

wykonawcom, ludzie niezbyt chętnie

chodzą na takie koncerty, nawet jeśli bilet

kosztuje 20-30 zł. Jednak jak widzę to was nie

zniechęca, stąd pomysł zorganizowania całej

trasy promującej "Crush"?

No tak. Jak już mówiliśmy wcześniej - jest to

jakaś opcja. Co możesz robić innego? Może są

lepsze opcje, ale na pewno nie zaszkodzi spróbować

jakiegoś bardziej ambitnego przedsięwzięcia.

Chcieliśmy spróbować czegoś nowego,

ruszyć z naszym materiałem gdzieś szerzej.

Trochę pojeździliście po kraju, grając w ciągu

trzech miesięcy aż 12 koncertów. Gdzie

"Crush Tour 2022" miał najlepsze przyjęcie, a

o którym z tych koncertów wolelibyście zapomnieć?

No, z tym było różnie. Bardzo fajne wspomnienia

zostaną z Torunia, chociaż frekwencja

nie była kosmiczna. Super przyjęło nas też

Szczytno, czego się kompletnie nie spodziewaliśmy.

W Trójmieście publika zawsze dopisuje,

więc tu nie było niespodzianki. Ciekawym

doświadczeniem był też koncert w Szczecinie,

gdzie supportowaliśmy zespół Kryptos

z Indii - totalnie odjechana opcja. Pecha mieliśmy

w Chełmży, bo graliśmy dzień po koncercie

bodajże Farben Lehre, więc całe miasto

było chyba na kacu. Wyszło na to, że zrobiliśmy

sobie próbę w pubie. A, no i Metalowy

Bunkier w Poznaniu też się udał. Fajny klimat,

bo festiwal miał miejsce faktycznie w poniemieckim

bunkrze. Od strony technicznej

też było to naprawdę dobrze zrobione, a potem

był naprawdę niezły after.

Na płycie zagrało ostatecznie dwóch perkusistów,

Jan Tomaszewicz i Daniel Ogorzałek,

ale teraz, szczególnie po tej trasie, Michał

Połom zaaklimatyzował się już w zespole

i znowu macie pełny, zgrany skład?

Na to wygląda, ale to czas pokaże. Póki co lokomotywa

jedzie dalej i nie zamierza zwalniać.

Mówiliśmy już o tej niezależności, ale nie ma

co ukrywać, że brak stabilności wpływa też

na skład, a mając do wyboru hobbystyczne

granie oraz ciągłe dokładanie i pracę/rodzinę

nierzadko nie ma się żadnego wyboru, stąd

zmiany personalne były, są i będą wpisane w

historię Haggemy i setek podobnych zespołów?

Właściwie to odpowiedź jest zawarta w pytaniu.

Na pewno łatwiej utrzymać skład, kiedy

robisz na graniu kupę forsy, chociaż historia

pokazuje, że to potrafi ludziom mieszać w głowach.

Ważne są też kwestie personalne. Jak

zaczynasz z kimś grać, to wszystko wygląda

fajnie, ale po dwóch latach może się to zacząć

rozjeżdżać. Ludzie są różni, mają różne gusty,

klimaty, zapatrywania. Nie słyszałem chyba o

żadnym zespole, który by zachował ten sam

skład od samego początku do samego końca.

Z trasą również musieliście zaczekać, bo

"Crush" pojawił się najpierw na waszym kanale

YouTube, następnie na Spotify czy Tidalu,

a w wersji fizycznej dopiero w tym roku

- szersze promowanie nowego materiału

miało rację bytu dopiero z płytą, którą mogliście

sprzedawać, a jej produkcja też wymagała

przecież nakładów finansowych?

To jeden z czynników. Drugą kwestią była

normalizacja sytuacji z koncertami. Ciężko cokolwiek

promować, jeśli w każdej chwili mogą

odwołać koncerty, a tak przecież było przez

dwa lata. W 2022, choć na początku roku

jeszcze nic nie było pewne, stwierdziliśmy, że

trzeba zaryzykować, bo czas ucieka i zaraz

cała trasa nie będzie miała żadnego sensu.

Jesteście zadowoleni z odbioru "Crush" na

koncertach? Mam nadzieję, że z każdego

wracaliście do domu z mniejszym zapasem

płyt, co pozwala wam myśleć już o kolejnym

materiale?

Z frekwencją bywało różnie, ale odbiór materiału

był zawsze pozytywny. Może nie zarobiliśmy

na trasie, ale zwróciły nam się wszystkie

koszty organizacji i koszty wydania płyt, więc

uznajemy to za może skromny, ale jednak sukces.

O kolejnym materiale myślimy już od dawna,

bo kompozycje z płyty to kawałki, które

gramy już od dawna. Mamy już kilka nowych

kawałków, które zresztą graliśmy na trasie i

masę nowych pomysłów, więc na pewno można

się spodziewać kolejnego materiały, zapewne

też w formie płyty.

Będziecie szukać na tym etapie wydawcy,

czy też pełna niezależność, jest, mimo niewątpliwych

utrudnień, pociągająca, dając

przy tym możliwość pełnego kontrolowania

wszystkich aspektów funkcjonowania zespołu?

Raczej będziemy szukać. To jest duży komfort,

kiedy ktoś załatwia sprawy organizacyjne.

Wydawcy mają też swoje dźwignie tu i tam.

Zespół może się wtedy bardziej skupić na graniu,

a to najważniejsze.

Początek został więc zrobiony, teraz pora na

ciąg dalszy, skoro wszystko idzie zgodnie z

planem?

Nie zatrzymujemy się, zdecydowanie nie!

Wojciech Chamryk

HAGGEMY 145


Kapela powstała w roku 1968 w

miejscowości w Dunfermline. Miasto to leży w

Szkocji, w regionie Fife. Usytuowane jest w

pobliżu zatoki Firth of Forth na Morzu Północnym.

Swego czasu było ono stolicą Szkocji.

Pierwotnie zespół nosił nazwę Shadettes, ale

dość szybko zmienił ją na Nazareth. W toku

1971 wydają debiutancki album "Nazareth"

oraz rok później "Exercises". Obie płyty nie

wzbudzają wielkiego zainteresowania, niby

dlatego, że muzycznie zespół wahał się między

hard rockiem a rock and rollem. Ponoć z powodu

tego niezdecydowania stylistycznego

Szkoci nie mieli dobrej opinii wśród fanów i

recenzentów. Trochę to dziwne, bowiem ogólnie

muzyka Nazareth to właśnie hard rock

oparty na rock'n'rollu i bluesie. Szczególnie ta

opinia nie pasuje mi do debiutu. Materiał zawarty

na "Nazareth" wydaje mi się bardzo solidny.

Rozpoczyna go przyzwoity hard rokowy

kawałek "Witchdoctor Woman" z leciutkim dotykiem

psychodelii. Drugi "Dear John" to w zasadzie

ciężki rock'n'roll z pewnym posmakiem

bluesa. Kolejny "Empty Arms, Empty Heart" to

ponownie hard rock z elementami klasycznego

Dream On

Lista muzyków, którzy w moich latach dziecięcych i młodzieńczych byli

moimi bohaterami, a teraz nie ma ich na tym świecie, jest coraz dłuższa. Niedawno

pożegnaliśmy gitarzystów Majka Motiego (Running Wild), Reinholda "Chrisa"

Hessa (Formel 1), Jima Durkina (Dark Angel) oraz perkusistę Josua Madsena

(Artillery). I tak co chwila dopisywany jest ktoś nowy. Jednak w roku 2022 doszło

do dwóch przykrych dla mnie chwil, najpierw odszedł gitarzysta Manny Charlton

(5 lipca 2022), a później wokalista Dan McCafferty (8 listopada 2022), obaj byli

flarami hard rockowej ikony Nazareth. Co prawda ta formacje nadal działa, pod

wodzą ostatniego oryginalnego muzyka basisty Pete Agnew i nadal prezentuje się

ona naprawdę solidnie. Niemniej wielki żal, że nie usłyszymy już najbardziej

chropowatego i oryginalnego głosu McCafferty'ego i znakomitej, pełnej feelingu

gry na gitarze w wykonaniu Manny'ego Charltona. Dlatego bardzo chciałem przybliżyć

wam moją historię i emocje, które wiążą się z Nazareth i jego płytami. Może

kogoś to zaciekawi, choć w tym wypadku dokonania tego szkockiego zespołu są

najważniejsze.

rocka w dość ciekawej aranżacji. "I Had A

Dream" to wolny utwór oparty na bluesie z

balladowym posmakiem. Na pierwszy plan

wybijają się w nim organy. "Red Light Lady

(Part 1 & 2)" to ponownie solidny hard rock

na bazie bluesa z klimatyczną wstawką. To

taki pierwowzór kompozycji jak "Telegram".

Tak przynajmniej mnie się wydaje. Natomiast

"Fat Man" to bardzo schematycznie zagrany

hard rock. Kolejny song "Country Girl" ma

balladowy posmak i jak tytuł wskazuje, posiada

wiele zapożyczeń z muzyki country. "Mornig

Dew" to ciekawie zaaranżowany cover

Foto: Nazareth

Bonnie Dobson. Ten kawałek ma klimat i

taki rock'n'rollowy drive. Płytę zamyka "King

Is Dead" utwór wolny z wykorzystaniem instrumentów

smyczkowych. Muzycy Nazareth

od początku mieli smykałkę do takich kompozycji,

co w późniejszym czasie wydało swoje

owoce. Ogólnie debiut "Nazareth" to bardzo

solidna płyta. Jedynie co mógłbym jej "zarzucić"

to jeszcze pewien leciutki klimat lat 60.

Inaczej jest z krążkiem z roku 1972 noszącym

tytuł "Exercises". Wszystko rozstrzyga się już

w rozpoczynającym płytę utworze "I Will Not

Be Led". Jest on na pewno rockowy, ale ze smykami

w tle i bardziej kojarzący się z mainstreamem.

I to ostatnie słowo wyjaśnia wszystko

odnośnie tego albumu. Być może wpływ na to

miała współpraca z producentem Roy'em

Thomasem Bakerem (wyprodukował m.in.

pierwsze cztery albumy Queen). Trudno tu

dociekać. Zdecydowanie więcej jest tu rocka,

folku, wolniejszych temp, akustycznych brzmień

oraz wykorzystania aranżacji ze smykami.

I jakbym miał oskarżać którąś z pierwszych

płyt Nazareth o niezdecydowanie stylistyczne

to właśnie wybrałbym "Exercises".

Sytuacja Szkotów zmienia się w

roku 1973 wraz z wydaniem płyty "Razamanaz".

Do jej produkcji został zaproszony basista

Deep Purple, Roger Glover. Być może to

właśnie on był szczęśliwym talizmanem/trafem

Nazareth. Wraz z wydaniem tej płyty zainteresowanie

zespołem znacznie wzrosło.

Najbardziej przyczynił się do tego utwór tytułowy,

który w dodatku rozpoczynał krążek.

Jest bardzo dynamiczny, pełną gębą hard rockowy

kawałek podszyty rock'n'rollem, czasami

jakby dotykał już heavy rocka. Za jego rekomendację

niech wam posłuży fakt, że Biff Byford

i spółka wybrali go do najnowszego album

"More Inspirations", kolejnego wydawnictwa

z coverami, które mocno inspirowały

muzyków na ich początku kariery. Pozostała

zawartość "Razamanaz" jest również udana.

"Alcatraz" to niezły i bujający hard rock z tematem,

który kojarzony jest głównie z kulturą

rdzennych Amerykanów (jak ktoś oglądał kreskówki,

będzie zorientowany, o co chodzi).

"Vigilante Man" rozpoczyna się dość wolno.

Muzycy zapożyczają sporo z bluesa, w dodatku

dobarwiają estetyką country. Z czasem

utwór przechodzi w dynamiczną wersję blues

rocka. Dużą rolę odgrywa tu gitara slide. Tę

gitarę słyszymy też w kolejnym kawałku "Woke

Up This Morning", ale tym razem mamy do

czynienia z hard rockiem podszytym rock'n'

rollem. Hardrockowo, ale lżej jest także w

"Night Woman", co więcej melodia z tego kawałka

łatwo wpada w ucho. Wraz z "Bad Bad

Boy" powracamy do lżej wybrzmiewającego

hard rocka podszytego rock'n'rollem. Tak

właśnie jest na "Razamanaz". Dużo dynamicznego

hard rocka z melodiami. Końcówka albumu

jest podobna. "Soul My Solul" to solidna

hard rockowa jazda z wykorzystaniem klimatu

i zmian tempa. "Too Bad Too Sad" ma

charakter nośnego hardrockowego kawałka.

Natomiast "Broken Down Angel" zdradza bardziej

rockowy, acz dynamiczny charakter z

wykorzystaniem rock'n'rolla. Ogólnie dla mnie

"Razamanaz" to solidnym album, a dlaczego

nie ekscytuję się nim tak mocno, jak ówcześni

fani wyjaśni się za parę albumów. W tym samym

roku, czyli w 1973 ukazuje się również

płyta "Loud 'n' Proud". Producentem nadal

pozostaje Roger Glover, wszak nie zmienia

się zwycięskiej drużyny. No i przyznam, że ten

krążek to lekki przeskok w górę. Zaczyna się

tak jak muzycy Nazareth lubią, czyli dynamicznym,

nośnym, acz nieco lżejszym hard rockowym

utworem, "Go Down Fighting". Podobny

wybrzmiewa jeszcze "Teenage Nervous Breakdown".

Pozostałe kompozycje utrzymane są w

zbliżonej stylistyce, acz nieco się różnią. "Not

Faking It" ciągle jest dynamiczny, ale więcej w

nim jest rock'n'rolla. Natomiast "Turn On

Your Received" to choć nadal hard rock ze

wplecionymi wpływami rock'n'rolla to, grany

jest w średnim tempie. Wolniej, ale niestety

nieco schematycznie zaczyna się "Freewheeler".

W jego drugiej części muzycy wprowadzają

146

NAZARETH


klimatyczną wstawkę, która znacznie uatrakcyjnia

ten utwór. Mamy też balladowy "Child

In The Sun", który po raz kolejny zapowiada,

że Szkoci mają dar do takich kompozycji. Płytę

zamyka masywny, ciężki, klimatyczny prawie

doomowy "The Ballad Of Hollis Brown".

Specjalnie pominąłem utwór "This Flight

Tonight". Od niego w ogóle zacząłem swoją

przygodę z Nazareth. Niby prosty, bezpośredni,

motoryczny, ale za to z klimatem, wysokiej

próby rasowy utwór hardrokowy. No i Szkoci

otarli się w nim o swój geniusz. Naprawdę wtedy

kawałek zrobił na mnie niesamowite wrażenie.

Kolejną płytą zespołu był "Rampant" z

roku 1974. Nad nią również czuwał Roger

Glover. I to czuć, bo Szkoccy muzycy nader

swobodnie poczynają sobie na tym albumie.

Rozpoczynają od dynamicznego hard rockowego

"Silver Dollar Forger". Kontynuują solidnym,

trochę schematycznym hard rockiem

podszytym rock'n'rollem w "Glad When You're

Gone". Kolejny utwór "Loved And Lost" zaczyna

się dość wolno, niesie intrygujący klimat,

podszyty jest bluesem oraz ma balladowy posmak,

ale w drugiej części rozwija się i sięga po

bardziej dynamiczne brzmienia. Naprawdę

ciekawy kawałek. Następny to "Shanghai'd In

Shanghai", nośny hard rock z rock'n'rollem w

tle. Natomiast "Jet Leg" to ciekawa mieszanka

hard rocka, bluesa i boogie. "Light My Way" to

z kolei hardrockowy utwór utrzymany w średnich

tempach z pewnymi elementami doom

rocka. "Sunshine" za to jest dobrze wymyśloną

balladą rockową (a może tylko wolnym rockowym

utworem). Album ten zamyka "Shapes

Of Things/Space Safari". Niesamowita kompozycja,

rozbudowana, niosąca niezwykły klimat.

Jedna z tych, w której muzycy Nazareth

otarli się o swój geniusz. Jednak teraz jaką ją

słucham to, trąci troszkę myszką, ale i tak należy

do zbioru najlepszych utworów, które w

ogóle Nazareth zdołało napisać. Te trzy płyty

"Razamanaz", "Loud 'n' Proud" i "Rampant"

to przepustka dla tego zespołu do kariery.

W tamtych czasach dla fanów hard

rocka te płyty były znaczącymi pozycjami. Ja

niestety określam je jako bardzo solidne z bardzo

ciekawą zawartością. A wszystko przez

płytę, która ukazała się w roku 1975, czyli

"Hair Of Dog". Ten album to jeden z najważniejszych

krążków epoki hard rocka. Tu każdy

utwór osiągnął level, który nigdy wcześniej,

ani później muzycy Nazareth nie osiągnęli.

Nawet zwykła ballada "Guilty" czy zwyczajny

hardrockowy kawałek podszyty folkiem i bluesem

"Whiskey Drinkin' Woman" wydają się o

jeden szczebel wyżej od każdej innej kompozycji

Nazareth z poprzednich płyt. Pozostałe

utwory to same hity, począwszy od "Hair Of

The Dog" poprzez "Miss Misery", "Changin'

Time", "Beggar's Day/Rose In The Hearth" po

"Please Don't Judas Me". Naprawdę ciężko się

od nich uwolnić. A Amerykanie mieli jeszcze

lepiej, bo zamiast "Guilty" otrzymali "Love

Hurts". Niesamowita interpretacja songu The

Everly Brothers to, jedna z ważniejszych ballad

w wykonaniu Szkotów. Zresztą to nie było

tylko moje odczucie, bowiem tak samo tę płytę

przyjęto na całym świecie. A ciekawostką

jest fakt, że za produkcję po raz pierwszy wziął

się sam Manny Charlton. Powinniście więc

zrozumieć, że taki młokos jak ja, który zaczął

prawdziwą przygodę z Nazareth właśnie od

albumu "Hair Of Dog" jedynie mógł wszystkie

inne płyty tej formacji ocenić jako wyłącznie

solidne, albo przyzwoite. Myślę, że fani hard

rocka powinni obowiązkowo znać ten krążek.

Ba, maniacy heavy metalu również.

Po następny album "Close

Enough for

Rock 'n' Roll" z

roku 1976 sięgałem

pełen nadziei.

Pierwszy

utwór "Telegram

(Part 1. On Our

Way, Part 2. So

You Want To Be

Rock 'n' Roll Star,

Part 3. Sound

Check, Part 4. Here

We Are Again)"

był niejako spełnieniem

tego oczekiwania.

Chociaż finał

tej kompozycji

przypominający

lżejsze songi epoki

glam rocka, nieco

studził tę nadzieję.

Niemniej Szkoci zawsze

lubili wrzucić do

swojej muzyki coś od

czapy, więc było to

jak najbardziej w ich

stylu. Następny utwór,

wolny, akustyczny, pełen

zadumy "Vicki", sam w sobie bardzo dobry

utwór, stawiał jednak pytanie, czy tak dobrze

będzie w dalszej części krążka. "Homesick

Again" zabiera nas w rejony rockowej ballady,

niezłej, ale zdradzającej zainteresowanie muzyków

efektem komercyjnym. To odczucie

jeszcze bardziej doskwiera nam przy "Vancouver

Shakedown", dość lekkim rockowym kawałku

podszytym trochę rock'n'rollem i country.

Przy "Born Under The Wrong Sign" pulsującym

tak jakby funky, niestety pojawia się rozczarowanie.

Sytuacji nie ratują lżejszy hardrockowy,

ale schematyczny "Loretta" i równie

lekki "Carry Out Feelings", ale tym razem z

wpływami country i regge. Trochę sytuację

zmienia sama końcówka, bo "Lift The Lid" to

wreszcie przyzwoity hard rock z elementami

rock'n'rolla i blueasa, podobnie jak "You're The

Violin". Niestety do poziomu "Hair Of Dog"

nawet się nie zbliżyły. Także wobec "Close

Enough for Rock 'n' Roll" mam ambiwalentne

odczucia. Ba, gdyby nie kompozycja "Telegram"

uznałbym ten krążek za słaby, a przynajmniej

utrzymany na poziomie podobnym

do "Exercises".

Niestety była to też płyta, po której

moje związki z Nazareth trochę się rozluźniły.

A tu proszę, zespół wrócił do swoich solidnych

korzeni. Album "Play 'n' The Game" z

roku 1976 w większości wypełniają hardrockowe

kawałki tak jak rozpoczynające "Somebody

to Roll", czy "Down Home Girl". Ten

ostatni to cover Alvina Robinsona. Poza tym

mamy klimatyczny, ze zmianami tempa, trochę

balladowy "Flying", mocny blues-rockowy

"I Want To (Do Everything for You)" (tym

razem to cover Joe Tex), świetną balladę, choć

nieco sztampową "I Don't Want to Go On

Without You" (cover z repertuaru The Drifters)

oraz w nijakiej hardrockowej wersji "Wild

Honey" (cover The Beach Boys). Album kończy

porywający hard rock w rock'n'rollowej

aranżacji "L.A. Girls". Następny album "Expect

No Mercy" z roku 1977 rozpoczyna

utwór tytułowy, który może nawet przypominać

czasy "Hair Of The Dog". Szkoda, że nie

podążyli tym śladem. Później jest jednak lżej

choć wielobarwnie, a nawet ciekawie. Także

mamy niezły kawałek hardrockowy "Revenge

I s

Sweet", kolejny rock-blues "Busted",

no i bogaty wybór, wielobarwnych i świetnie

zaaranżowanych kompozycji, w której prym

wiedzie lżejsza odsłona Nazareth. Dwa lata

później wydany "No Mean City" (1979) to taka

mieszanka wpływów solidnego hard rocka i

tej lżejszej odsłony Nazareth. Album rozpoczyna

mocny i solidny "Just To Get Into It".

Następne są nieco lżejsze "May The Sunshine"

i "Simple Solution (Part 1&2)". Z mocniejszych

rzeczy mamy jeszcze świetny i motoryczny

"Claim Fo Frame" oraz bardziej przestrzenny

"What's In It For Me". Jeszcze lżejszy

jest klimatyczny tytułowy "No Mean City

(Part 1&2)". Poza tym mamy melodyjny rockowy

kawałek z balladowym zacięciem "Star"

oraz rozbrykany wręcz rockowy song "Whatever

You Want Babe". Generalnie bardzo przyzwoita

płyta. Ciekawostką "No Mean City"

jest udział drugiego gitarzysty Zala Cleminsona,

ale w sumie jego czas nadejdzie wraz z

kolejnym tytułem.

Jak można było się zorientować,

Szkoci nie mieli problemu z lżejszym podejściem

do muzyki. Mnie jednak zawsze interesowało,

skąd wzięła się taka postawa. Jakby nie

było, największy triumf osiągnęli dzięki płycie

z najmocniejszym repertuarem. Czemu nie

kontynuowali tej drogi? Może jasność myślenia

odebrał im sukces w USA singla z balladą

"Love Hurts" i podszepty ludzi z wytwórni,

które kierowały muzyków w rejony lżejszą

muzyki. Taką opcję trzeba brać pod uwagę.

Niemniej lata 80. przyniosły jeszcze większą

pułapkę. Rozwój technologii doprowadził do

"do odpicowania" muzyki w studio wręcz do

granic możliwości. Przez co hard rock tracił

coraz bardziej na mocy. Cierpiała także jego

popularność, co i rusz nowe style zdobywały

swoich wyznawców, spychając ciężkiego rocka

w hierarchii show-businessu coraz niżej. Nic

dziwnego, że te wszystkie formacje zaczęły

rozglądać się za nowym miejscem dla siebie i

aby przetrwać, przeważnie skręcały w stronę

komercji. Przychodziło im to dość łatwo, bowiem

w latach 80. coraz bardziej hołubiło

mainstream. Właśnie w taką podróż wybrał

się Nazareth, startując z albumem "Malice in

Wonderland", który wydano w roku 1980.

Muzyka wypełniająca ten krążek nosiła echa

NAZARETH 147


148

dawnego Nazareth i hard rocka, jednak bardziej

nastawiona była na rocka w ciekawych

aranżacjach. Mogło to kojarzyć się również z

nurtem AOR. Większość kompozycji z "Malice

in Wonderland" to przeważnie chwytliwy

rock, który stara się przykuć uwagę wpadającym

w ucho refrenem. Najlepszym z nich jest

otwierający, rock'n'rollujacy "Holiday". Oczywiście

Szkoci jak zawsze starali się urozmaicić

swoje kawałki i tak w "Fast Car" użyto wibrafonu,

przez co utwór lekko nabrał charakteru

jazzowego, w "Big Boy" słyszymy elementy

regge i solową partię saksofonu, w "Talkin'

About Love" mamy brzmienia samby. Ciekawie

wybrzmiewają ballady, "Heart's Grown Cold" z

harmonicznymi chórami z przewagą głosów

kobiecych przypominających trochę soulowe

aranżacje oraz "Fallen Angel", która jest raczej

taką dynamiczną, rockową wersją ballady, no i

drugim mocnym momentem tej płyty. Trochę

wcześniej wspominałem o gitarzyście Zali

Cleminsona, że jego czas miał dopiero nadejść.

No i właśnie "Malice in Wonderland" jest

tą chwilą i nie chodzi o jego grę, ale raczej o

wkład w wykreowaniu muzyki na ten krążek.

Po prostu spora część kompozycji jest jego.

Prawdopodobnie Szkoci potrzebowali takiego

muzyka, aby z wdziękiem wejść w nowy etap

muzyczny. Z czego wydaje się, Zal wywiązał

się konkretnie. Niestety wtedy, w momencie

wydania, album ten strasznie mnie rozczarował.

Do tego stopnia, że do Nazareth wróciłem

dopiero po wielu latach i płytach. Teraz

też wolę ten okres, gdzie grali konkretny i solidny

hard rock. Niemniej przy odkrywaniu na

nowo płyt z tego lżejszego okresu, pełnego komercji,

potrafiłem i potrafię odnaleźć satysfakcję

z ich słuchania. Po prostu cieszę się radością

grania i muzyczną solidnością, której muzycy

Nazareth nigdy nie stracili. Następny album

"The Fool Circle" z 1981 roku to kolejny

krok w lżejsze mainstreamowe granie. Większość

songów to wariacje na temat melodyjnego

rocka, całe szczęście dość przyzwoitego.

Znajdziemy też zakusy na bardziej popowe

granie, chociażby w takich "Another Year" czy

NAZARETH

Foto: Nazareth

"Little Part of You". Lekkiego pazura jedynie

zdradzały rozpoczynający rock'n'rollujący

"Dressed to Kill" i podobna w wymowie "Victoria"

oraz "Pop the Silo". Jednak płyta zawiera

jeden utwór, który dla mnie jest synonimem

Nazareth, tego koncertowego, ale zawsze. Byłem

na paru występach tego zespołu i nie wyobrażam

sobie ich show bez utworu "Cocaine",

coveru J.J. Cale'a. Ta kompozycja pasuje bardzo

do Szkotów, nie dlatego, że jest bardzo

dobra sama w sobie, ale dlatego, że oddaje ich

charakter. W dodatku jest to wersja "live" w

bardziej akustycznej wersji. W tym utworze

po raz ostatni słyszymy również gitarzystę Zali

Cleminsona. Ogólnie "The Fool Circle" zespół

nagrał w starym czteroosobowym składzie.

Najdziwniejszym dla mnie jest fakt, że

ten album przyniósł formacji pewien sukces.

Może to właśnie wszystko przez "Cocaine"?

Pewną odskocznią w tamtym czasie był koncertowy

album "Snaz" wydany również w roku

1981. Zawiera on rejestracje koncertu z Vancouver.

Słuchając go, czujesz się, jak w wehikule

czasu, bowiem okazuje się, że te hardrockowe

kawałki są bardzo ważne dla fanów i

zespołu oraz stanowią główną atrakcję występów

Nazareth. Natomiast gdy ekipa sięgała

po te lżejsze kawałki, to na żywo nabierały one

konkretnego rockowego charakteru i nie odbiegały

od typowego hard rocka Szkotów zbudowanego

na bazie bluesa i rock'n'rolla. Do tego

dochodzi atmosfera, rock'n'rollowy luz i

"Snaz" jawi się jako przyzwoita pozycja w dyskografii

formacji. Oczywiście niekiedy nie

było możliwości zbliżyć się do rockowego pazura

jak w "Let Me Be Leader", gdzie królują

wpływy regge. Dodam jeszcze, że Nazareth

wystąpił w sześcioosobowym składzie, bowiem

podstawowej czwórki dołączyli gitarzysta

Billy Rankin i klawiszowiec John Locke. Nie

ma co ukrywać, obaj muzycy wspomogli i

wzbogacili brzmienie zespołu. A i jeszcze jedno.

Aktualne wznowienia na CD tej płyty

wzbogacone są o dodatkowe nagrania z koncertu

z Seattle, również z roku 1981.

W kolejnym roku tj. w 1982. w sklepach

pojawia się płyta zatytułowana "2XS".

No i niestety koncertówka nie zainspirowała

muzyków Nazareth, aby wrócić do cięższego

grania, bowiem nową płytę znowu wypełniały

łagodniejsze odmiany rocka. Jedyne co mogę

wziąć za dobrą monetę, to że muzycy po raz

pierwszy czują się w takiej muzie znacznie

swobodniej. Po prostu to czuć. Dawnego Nazareth

możemy spróbować poszukać w "Back

to the Trenches" i "Take the Rap", ale znajdziemy

tylko echo tych brzmień. Z ostrzejszych

rzeczy mamy proste rock'n'rolle "Boys in the

Band" i "Gatecrash". Pozostałe kawałki to

sztampowe pop-rockowe propozycje, które jednym

uchem wpadają, a drugim wypadają. Jedynie

kończący utwór "Mexico", wolny, lekki z

balladowym zacięciem ma fajne zaaranżowane

folkowe elementy. No i mamy jeszcze super

balladę "Dream On". Dla mnie chyba jeszcze

większy hit niż "Love Hurts", choć nie miał takich

osiągów na listach przebojów, jak ten drugi.

No i prawdopodobnie dzięki niemu zespół

mógł poszczycić się, że "2XS" osiągnął jakiś

tam sukces. A płytę nagrał ten sam sześcioosobowy

skład co przy rejestracji "Snaz". Prawie

półtora roku później, czyli w czerwcu

1983 roku pojawia się album "Sound Elixir".

Nazareth pozostaje w bardziej komercyjnej

estetyce, zachowując swoje stare cechy. Jednak

w tym wypadku oprócz luzu w wykonywaniu

takiej muzyki pojawiają się wiarygodność.

Myślę, że "Sound Elixir" może spokojnie znaleźć

się obok co lepszych pozycji Bryana

Adamsa lub innych podobnych mu artystów.

Tę pozycję znowu nagrał podstawowy czteroosobowy

skład. Niestety w muzyce nie można

utrzymać ciągle dobrej passy, zawsze przychodzą

gorsze chwile. Dla Nazareth takim momentem

jest album "The Catch" wydany w roku

1984. Przynajmniej ja tak to widzę, bowiem

płyta ogólnie jest bezbarwna, nijaka, po

prostu słaba. Szkoccy muzycy bardzo lubili

coverować songi innych. Ich interpretacje

przeważnie były całkiem niezłe. Na "The Catch"

znajdziemy dwie takie przeróbki. "Road

to Nowhere" Carole King i "Ruby Tuesday"

The Rolling Stones. Nie robią one żadnego

wrażenia, a ta ostatnia z wymienionych wyszła

wręcz pokracznie. Zupełnie inne odczucia

przynosi kolejny album wydany dwa lata później.

Chodzi oczywiście o krążek "Cinema" z

roku 1986. Muzycy Nazareth nadal pozostają

w kręgach mainstreamu, ale słychać, że tęsknią

za czasami, gdzie grali mocniej i ostrzej. W ten

sposób każdy song przemyca ducha rock'n'rolla,

a tym samym nadaje całej płycie zadziora i

pazura. Lekkiego, ale można się zaciąć. Jak dla

mnie ten krążek jest najlepszym z całego okresu,

w którym zespół poświęcił się łagodniejszym

i bardziej melodyjnym brzmieniom. Na

"Snakes 'n' Ladders" z 1989 roku ponownie

następuje, wahniecie kondycji. Może nie takie

jak na "The Catch", ale zawsze. Poza tym słuchając

"Snakes 'n' Ladders" nie można się pozbyć

wrażenia, że Szkoci ciągle tęsknili za czasem,

gdy bez krępacji dawali czadu. Wystarczy

posłuchać mocarnego blues-rocka "Lady Luck".

No i niestety jest to ostatnia płyta z Manny

Charltonen. Wielka szkoda.

Niemniej Manny nie pożegnał się z

muzyką. Po odejściu z Nazareth zagrał kilka

solowych koncertów w szkockich klubach.

Trochę później, bo w roku 1997 wydał swoją

solową płytę "Drool". Po czym przeniósł się do

Teksasu i założył tam Manny Charlton

Band, z którym działał do roku 2003. Formacja

pozostawiła po sobie dwa albumy "Stonkin"

i "Klone This". Następnie ponownie po-


święcił się solowej karierze, wydając albumy

"Say The Word" (2004), "Sharp" (2005) oraz

"Sharp Re-Loaded" (2005). Na początku

2006 roku Charlton dołączył do szwedzkiego

zespołu rockowego From Behind, który wydał

płytę zatytułowaną "Game Over", zanim

rozpadł się pod koniec 2007 roku. Następnie

Manny wydał solowy album "Americana Deluxe"

(2007). W marcu 2013 roku Charlton

wydał kolejny krążek "Hellacious", którego

współproducentem był Gary Bryant (GB Records).

W nagraniach wzięli następujący muzycy,

Tim Bogert, Walfredo Reyes Jr., Steven

Adler, Vivian Campbell i Robin DeLorenzo.

W 2014 roku solowe płyty Charltona

"Sharp" i "Sharp Re-Loaded" zostały wydane

jako podwójne CD. Natomiast w 2018 roku

Atom Records wydało album "Créme De La

Créme" będący zbiorem wybranych utworów z

całej solowej kariery Manny Charltona. Jednak

największą ciekawostką z muzycznej kariery

Manny'ego jest współpraca przy debiucie

Guns N' Roses "Apetite for Destruction".

Do pracy Charltona z Axlem Rosem i Slashem

doszło, zanim ostatecznie zespół zatrudnił

Mike'a Clinka. Była to wstępna sesja, do

której doszło w czerwcu roku 1986 w Sound

City Studios (Los Angeles). Pod koniec sesji

mieli na taśmie 25 utworów, w tym "Paradise

City", "Rocket Queen", "Welcome to the Jungle",

"Nightrain", dwie wersje "Move to the City",

"November Rain", "Shadow of your Love" oraz

"Reckless Life".

Wróćmy jednak do sedna sprawy,

czyli kolejnych płyt Nazareth. Po wydaniu

"Snakes 'n' Ladders" po dwóch lata pojawia

się jego następca, płyta "No Jave" (1991). Nowym-starym

gitarzystą został Billy Rankin.

Jeżeli macie dobra pamięć to wspomagał już

Manny'ego na "2XS". Natomiast "No Jave"

choć ciągle w okowach mainstreamu to coraz

wyraźniej słychać, że zespół chciałby wrócić

do cięższego grania. No i w zasadzie to robi,

bo pierwsze trzy kompozycje z "No Jave" i zamykająca

to solidne hard rockowe kawałki. Do

tego mamy świetne rock'n'rollowe "Keeping

Our Love Alive" i "Thinkin' Man's Nightmare".

Szczególnie ten drugi jest niesamowity, a to

dzięki charakterystycznemu basowemu klangowi.

Do tych bardziej komercyjnych momentów

możemy zaliczyć jedynie balladę "Evry

Time It Rains" oraz dość zgrabny i melodyjny

kawałek, taki bardziej pop rockowy "Cover

Your Heart". Na płycie są jeszcze dwa utwory,

ociężały, miarowy "Lap Of Luxury" i dwuczęściowy

"The Rowan Tree/Tell Me That You

Love Me". Niestety nie są to najlepsze momenty

"No Jave". Kolejna płyta "Move Me" z

1994 roku kontynuuje obrany kurs na powrót

do cięższego grania. Zaczyna ją utwór "Let Me

Be Your Dog", który ma w sobie moc, ale też

wpada w ucho. Jest dla mnie przykładem, że

nie jest łatwo wyzbyć się nawyków, na których

opierano swoją grę ponad dekadę. Zresztą tych

cięższych hard rockowych kawałków jest więcej

(większość), nawet niezłych. Dość ciekawie

wybrzmiewa "Bring It On Home Mama",

który nie dość, że ma świetny rytm z wykorzystaniem

elementów jakiejś salsy czy rumby, to

jeszcze przyciąga chwytliwym tematem. Na

"Move Me" mamy też całkiem niezłe rock'n'

rolle oraz ballady. No ale to nie nowość jeśli

chodzi o Nazareth. Jedyny bardziej mainstreamowym

utworem i to całkiem, całkiem

jest "Stand By Your Beds". No, chyba że do

nich zaliczyć taki podszyty folkiem "Demon

Alcohol".

W roku 1998 na rynku ukazuje się

krążek "Boogaloo". Muzyków z pierwszego

składu wspierają, gitarzysta Jimmy Murrison

i klawiszowiec Ronnie Leahy. No i Jimmy od

tego wydawnictwa ciągle współtworzy historie

Nazareth. Poza tym uważam "Boogaloo" za

pierwszą płytę, która zdecydowanie zaznaczyła,

że grupa powróciła na niwę hard rocka.

"Boogaloo" rozpoczyna świetna mocna bluesrockowa

kompozycja "Light Comes Down". Jest

to dla mnie takie aktualne oblicze współczesnego

Nazareth. Oczywiście jest to pewne

uproszczenie, bowiem w muzyce Szkotów nadal

jest pełno rocka, rock'n'rolla, boogie, folku

itd. Jest też sporo melodii, trochę komercji,

bywają ballady, czasami zdarza się szczypta

chaosu i przypadku. Niekiedy bywa lepiej, innym

razem gorzej, ale wszystko zamyka się w

niezwykłej solidności i rzetelności gwarantującej

przyzwoite doznania dla fana rocka i hard

rocka. Tak właśnie jest na "Boogaloo". Pewną

nowością jest rockowy kawałek "Loverman"

oraz blues-rockowy "God Save The South" z

wykorzystaniem dęciaków. Tak jak to lubi robić

Aerosmith, a chłopakom z Nazareth wychodzi

niezgorzej. No i krążek znakomicie słucha

się nawet dzisiaj. Niestety był to ostatni

krążek z udziałem oryginalnego perkusisty

Darrella Sweeta. Darrell zmarł na atak serca

w 1999 roku gdy zespół przygotowywał się do

amerykańskiej części tourne promującej "Boogaloo".

Za perkusją usiadł Lee Agnew syn basisty

Pete'a Agnewa. W ten sposób pojawił się

kolejny muzyk, który współtworzy aktualną

historię Nazareth. Niestety na następną płytę

trzeba było czekać aż dekadę. "The Newz"

opublikowano w marcu 2008 roku. Jej początek

niby jest całkiem w porządku. Tworzą go

solidne i mocne kawałki. Niestety jakoś nie

trafiają one do mnie. Nie ratuje sytuacji ciekawy,

klimatyczny z elementami folku "See

Me" oraz chwytliwy i rockowy "Enough Love" z

pewnymi cechami ballady. Za to druga część

płyty bardzo fajnie się rozkręca. Zaczyna się

od czadowego, wręcz heavy rockowego "Road

Trip". Jednak najciekawszym kawałkiem tej

części jest rock'n'rollowy "Keep On Travellin'".

A przecież mamy jeszcze świetną balladę "Gloria",

która gdzieś od połowy przekształca się w

dynamicznego hard rocka. Jest też chwytliwy

hard rock "Loggin' On", klimatyczny i miarowy

"The Gathering", a na finał znowu balladę "Dying

Breed". Za "Dying Breed" jest jeszcze ukryty

utwór, a raczej żart muzyczny "The Goblin

King", w którym biorą udział muzycy Rammstein.

Szczerze mówiąc nic by się nie stało

gdyby tego songu w ogóle nie było. Po kolejnych

trzech latach w kwietniu roku 2011

otrzymujemy płytę "Big Dogz". Jest to kontynuacja

obranej drogi przez muzyków Nazareth.

Ogólnie album zawiera mieszankę wszystkiego,

czym od dawna wyróżnia się zespół.

Mamy więc nośny hard rockowy z lekkim posmakiem

bluesa "No Mean Monster", bluesrockowy

"Lifeboat", rock'n'rollowy "The Toast",

balladowy i klimatyczny "When Jesus Comes to

Save the World Again" z nutką bluesa. Niemniej

najlepszym momentem tej płyty jest

ballada "Butterfly" oparta na fortepianie, dyskretnej

sekcji rytmicznej i jeszcze bardziej

subtelnej gitary. Aż dziwne, że właśnie taka

kompozycja zrobiła na mnie największe wrażenie.

Kolejne trzy lata i kolejny album. Jego

tytuł to "Rock 'n' Roll Telephone", a ukazał

się w czerwcu roku 2014. Tą płytą zespół jeszcze

bardziej umacnia swoją pozycję, choć osobiście

mam z nią podobny problem jak z początkiem

"The Newz". Krążka słucha się nawet

fajnie, niemniej praktycznie nie ma momentu,

aby przekonać się do niego ostatecznie.

Jedyny kawałek, który jakoś wyzwolił

emocje to chwytliwy hardrockowy "Speakeasy".

Niemniej i tak wolę takie granie, niż te z

czasów bardziej komercyjnych, choć tam też

można było odnaleźć te lepsze momenty.

Niestety "Rock 'n' Roll Telephone"

to ostatni album z Danem McCafferty. W

sierpniu 2013 roku wokalista ogłosił, że jest

zmuszony przejść na emeryturę ze względu na

stan zdrowia. W lutym 2014 roku grupa podała,

że jego następcą został szkocki wokalista

Linton Osborne. Wybór został zaakceptowany

i poparty także przez McCafferty'ego. Jednakże

w lutym 2015 roku Osborne został

zastąpiony przez Carla Sentance'a, którego

swego czasu najważniejszym zespołem był

Persian Risk. Niemniej współpracował on z

wieloma artystami, m.in. z Don Airey, Dario

Mollo, Krokus i Tredegar. O tym ostatnim

projekcie możecie poczytać również w niniejszym

numerze. Do tej pory Nazareth z Carlem

nagrał dwa albumy "Tattooed on My

Brain" (2018, Frontiers Music) i "Surviving

the Law" (2022, Frontiers Music). Wszystko

wskazuje, że ta współpraca jest udana i należy

oczekiwać jej kontynuacji. Niemniej wydaje

mi się, że to jest zupełnie nowy rozdział Nazareth,

o którym zdołamy jeszcze napisać.

Wracając do samego Dana McCafferty'ego.

Dan nie był w stanie uczestniczyć w

trasach koncertowych, co innego jakieś sporadyczne

show, czy też praca w studio. Dlatego

Dan okazjonalnie ciągle występował i nagrywał.

Nawet w październiku roku 2019 wydał

płytę "Last Testament". Była to jego trzecia

solowa płyta, bowiem wcześniej wydał krążki

"Dan McCafferty" (1975) i "Into the Ring"

(1987). No i było to faktyczne pożegnanie

Dana z nami wszystkimi, fanami jego głosu i

talentu.

Także z czwórki, która rozpoczynała

przygodę pod nazwą Nazareth odeszła już

trójka; Darrell Sweet, Manny Charlton i

Dan McCafferty. Praktycznie niczego nowego

od nich nie dostaniemy. Niemniej pozostawili

po sobie tyle muzyki, że można ją poznawać

na nowo latami. Mam nadzieję, że o zespole

odświeżą sobie wspomnienia nie tylko

starzy fani, ale po ich muzykę sięgną przede

wszystkim ci, którzy jeszcze nawet Nazareth

nie poznali. Moim zdaniem warto znać ich

muzykę i historię, choć ta trwa nadal, mimo że

niema wśród nas większości jego założycieli.

Michał Mazur

NAZARETH 149


Przypadek sprawił, że winyl z pierwszą

płytą Restless walał się po moim domu

już od wczesnych lat 90-tych. Na nieszczęście

dla niego samego, na mojej półce z winylami

stały wtedy już inne czarne krążki: Metallica

"...And Justice For All", Anthrax "I'm The

Man", no i cała reszta "sklepowych standardów"

tamtej epoki: Crossfire, Atomkraft,

Me-talmania '87, Pokolgep. Każda z tych

płyt miała wtedy do zaoferowania coś więcej

niż Restless; choć przyznam, że okładka ich

debiutu intrygowała, a młody fan muzyki ciężkiej

- niczym sroka - nie przejdzie przecież

obojętnie obok błyszczących łańcuszków i innych

świecących metalem dewocjonaliów w takim

natężeniu. Zwłaszcza jeśli ich "nosicielką"

jest kobieta przyobleczona w skąpe czarne

skóry i lateksy. Z samą nazwą Restless zetknąłem

się jednak dużo wcześniej. W drugiej

połowie lat 80-tych w moje ręce wpadł niemiecki

Metal Hammer; w środku znalazłem

plakat z koncertu, na którym diabeł o wielu

łapach, niczym staroindyjski bóg Śiwa, w jednej

z nich dzierżył gitarę. Był to oficjalny poster

z Metal Hammer Festiwal w Loreley w

Niemczech (1985). Spory jak na tamte czasy

festiwal "napowietrzny", gdzie gwiazdami były:

Metallica, Venom, Nazareth, ale i Warlock,

Running Wild, no i Restless właśnie!

Takie wykopaliska archeologiczne tylko potwierdzają,

że już przed Internetem ludzie też

bawili się świetnie - tłumnie gromadząc się na

powietrzu, przy swojej muzyce czy innym "waleniu

w bęben". Poniżej, dla zainteresowanych

link do filmu na YouTube z tym właśnie koncertem,

gdzie utwór Restless "We Rock The

Nation", który jest niczym swoisty manifest z

racji tekstu i refrenu. Otwiera ów wartościowy

dla każdego metalowego archeologa zapis,

pierwotnie wydany na kasecie wideo: https://

www.youtube.com/watch?v=hT73EkS-BYI

(tytuł: Metal Hammer Vol 1 - Festival Loreley

1985 (Full VHS)). Restless wypada bardzo

dobrze, wokalista Czeki, z racji swojej postury

i stroju przypomina nieco zapaśnika z popularnych

amerykańskich reżyserowanych na

ringu spektaklów, czy może bardziej pląsającego

po scenie górala - jednego ze zbójników z

filmu "Janosik"; a basista - samego Hitlera.

Utwór, który zagrali się broni, choć wszystko

to jest na granicy bolesnego otarcia się o kicz.

Na wspomnianym wideo obejrzeć można też

występy niemieckiego Tyran' Pace "Eye To

Eye", szkockich Heavy Pettin i Nazareth,

brytyjskiego Wishbone Ash (ci w 1985 roku

byli już w okolicach swojego trzynastego albumu).

Poza tym jest też Running Wild, Warlock

i... już po zmierzchu Venom, prezentujący

"7 Gates of Hell" i solo na basie w jedynie

słusznym składzie (Cronos - Dynosaur Destroyer

Bass & Vocals, Mantas - Chainsaw

Guitar, Abaddon - 125 Inter City - Express): -

czyli to, co tygrysy lubią już dużo bardziej!

Metal Hammer Vol 1 - Festival Loreley

1985 to świetny materiał, który między wierszami

pokazuje także ducha tamtych czasów,

publiczność, muzyków, stroje i sprzęt.

Na samym początku chciałbym zaznaczyć

pewien "subiektywny" fakt. Otóż, muzyka

Restless sprawia, że chce mi się wracać

do słuchania obu albumów tego zespołu. A co

do chronologicznego porządku albumów bohatera

tego artykułu, to zacząć wypada od wydanego

w 1984 roku debiutu o tytule "Heartattack"

(Atak serca). Na nim - jako starter podane

mamy niewinne akustyczne intro, które

niczym lont bomby, tląc się powoli, buduje

atmosferę i już po chwili kontrastuje z otwierającym

wybuchowym kawałkiem "Fire Train",

gdy ten wkracza na scenę. Muzycznie, jest to

istny rozpędzony płonący skład kolejowy w

stylu dźwiękowej przepychanki pomiędzy

Accept a Motorhead, czego efektem jest jednak

coś zupełnie oryginalnego - a zwie się to

coś: Restless. Wokalista - Czeki, wypluwa z

siebie refren jakby wydawał rozkazy baterii

artyleryjskiej na froncie: ognia! Drugi utwór to

refleksyjny, ale wciąż ciekawy muzycznie i tekstowo

"Tiger". Gitary tną po uszach swoim

nieokrzesanym brzmieniem, że niemal krew

leje się z nich aż miło, kiedy nagle dla ukojenia

w tle pojawiają się nastrojowe chórki. Następnie

podano "Head Over Wheels" i jest to

najbardziej prymitywna i skoczna, by nie powiedzieć

ludyczna, twarz Restless. Popuścić

Niemcowi to ten ci wytnie taki właśnie numer

w stylu metalowego oktoberfest w formie zupki

chińskiej. Rubaszny wokalista Czeki licytuje

się tu swoim refrenem z popisami solowymi

gitarzystów, coś trochę jakby w kanwach elvisblues-heavy-metalu

- o ile coś takiego w ogóle

istnieje. No, ale właśnie wnoszone są schabowe,

więc uwaga słuchaczy wędruję już w inne

rejony... Następny kawałek to powrót do normalności

- "Stairway", i już na starcie podoba

mi się maniera wokalna, sugerująca swoją intonacją

"mądre kazanie na wzgórzu", tudzież z

ambony przyozdobionej w płonące pochodnie,

rzeźbienia czaszek i rogów, pod powiewającym

sztandarem przedstawiającym zaciśniętą pięść

w rękawicy z kolczugi - być może na taką mównicę

wiodą tytułowe schody. Dobry utwór i

kolejny punkt dla Restless.

"Break It" rozpoczyna drugą stronę

płyty, w nastroju, w którym słuchacz pozostawiony

został pod koniec pierwszej, a i sam

utwór kończy się kwiecistym zakończeniem.

"Heartattack" to tytułowy kawałek... intensywny,

motoryczny, monotonny, ale ratuje go

ilustracja z okładki albumu i kilka ambitnych,

kwiecistych i niepokornych solówek.

Fajnie zaczyna się "You Are The

Sunshine". Coś dla rozruszania zmęczonych

150

METALOWIEC GAWEDZIARZ


już gości z dymiącymi fryzurami tego niemieckiego

wesela... Czeki ratuje sytuację... To

raczej skoczny utwór o dosyć romantycznym

tekście i refrenie ("jesteś moim słoneczkiem,

jesteś moją miłością, jesteś moim aniołem..."),

który jednak zaśpiewany tak, a nie inaczej,

zachrypłym "powykrzywianym" i "kolebiącym

się na boki" głosem Czekiego przynosi odczucia

dosyć groteskowe i wykoślawione. Może

tak miało właśnie być.

Na zakończenie jeszcze i aż... "Devil".

Sekcja pulsująca w rytm czarnego serca

przynosi mroczną atmosferę spomiędzy metaforycznego

piekła a ulicy nocą. Świetny kawałek,

sataniczny rock, który siłę rażenia ma większą,

niż niejeden współczesny plastikowy

black metal band. To jedna z tych "piosenek",

które sprawiają, że tej muzyki chciałoby się

dużo, dużo więcej. A jednak to już koniec, na

szczęście tylko pierwszej płyty.

Drugi album "We Rock The Nation"

wydany w roku 1985 ma monumentalną

okładkę, a kojarzy mi się ona jakoś podświadomie

z malowidłem z płyty Killer

"Shock Waves" (1984). Płyta zaczyna się dobrym

mrocznym intrem. A może to jeszcze outro

z poprzedniego albumu, po utworze "Devil"...

Po chwili przechodzi ono z zaskoczenia

w "Breakin' Out". To już nie jest heavy metal

łamany przez hard rock. Restless nigdy wcześniej

zresztą czegoś takiego nie popełnił. Motoryka

rozpędzonego składu kolejowego od

razu umiejscawia ten album w kategorii chwalebnego

i dziś już rzadko używanego terminu:

speed metal. Czeki wyrzuca z siebie wiązki

słów w "niemieckim angielskim". Powracają

skojarzenia z Accept w jego najświetniejszym

wydaniu, ale to jest jednak Restless i warto

byście zaczęli odróżniać te niuanse, by na metalowym

salonie nie wyjść na głupka, myląc

jednych z drugimi. Najlepsze mięcho rzucili na

pożarcie - już na starcie. W końcu na zrobienie

pierwszego wrażenia masz tylko kilka pierwszych

chwil. Wzniosły i okazały blok mielonki

solówkowej w środku kawałka sprawia,

że utwór pozostaje w pamięci, a u słuchacza

zarysowuje się mocne postanowienie powrotu

do niego, przy najbliższej nadarzającej się okazji;

prawdopodobnie sposobnym ku temu terminem

będzie moment tuż po zakończeniu

odsłuchu płyty.

"Walkin' On Time" - toporny wstęp

w stylu "to już było" przywodzi dokonania z

pierwszego albumu i daje nieco czasu na przemyślenie

poprzedniego kawałka, który przed

chwilą się zakończył. Jednak wokalista robi robotę

i doznania, których doświadczamy tutaj

dalekie są od poczucia marnowania czasu. W

kawałku nie brakuje ciekawych gitarowych solówek.

Miarowe tempo wiedzie słuchacza od

początku do końca tego numeru.

Foto: Restless

"Turn It Loud" to kolejny metalowy

hymn z refrenem i zwrotką w stylu Twisted

Sister. Nic odkrywczego ani muzycznie, ani

tekstowo, ale być może jego funkcją jest nieco

zmęczyć słuchacza przed ostatnim songiem tej

strony płyty - "Burst Out". Wokalista grupy

Czeki - czy charyzmatyczny inaczej... czy

wręcz przeciwnie. Na pierwszej płycie wpisane

miał chants w rubryce: instrument. Zawodzenie,

skandowanie, intonowanie, monotonne

śpiewanie, recytowanie, śpiew kościelny - wiele

jest znaczeń angielskiego chants i wszystkie

pasują do jego radosnej twórczości w Restless.

"Wild Desire" otwiera drugą stronę

płyty. Tekst mówi o kontrolowaniu społeczeństwa:

kamery, podsłuchy, ale z głębin "lawy

społecznej" gotuje się szczery zryw, bo przecież

natury ludzkiej nikt nie powstrzyma: Wild

desire, wild desire / The freedom's law (dzikie rządze,

dzikie rządze / system zasad wolności) - śpiewał

Czeki już w roku 1985. Muzycznie, kawałek

też broni się w każdym calu bieżącym taśmy

magnetofonowej bądź rowka płyty winylowej.

Znowu mamy speed metal!

Zaraz po nim przychodzi tytułowy

"We Rock The Nation". Nieco pompatyczny na

pierwszy rzut ucha, ale jednak... wstydu nie

ma! UDO mógłby pozazdrościć tego kawałka,

a może cała jego solowa twórczość została zainspirowana

właśnie utworem "We Rock The

Nation" Restless, którzy to wcześniej zainspirowali

się Accept z czasów z Udo właśnie.

"Break out, live for today /Don't remember yesterday

/ Forget about tomorrow (Wyłam się, żyj dniem dzisiejszym

/ zapomnij o wczoraj / nie myśl o jutrze)".

Kilka ponadczasowych wytycznych. Dodać

można, że i singiel, i album Saxon "Rock The

Nations" wyszedł dopiero w roku 1986 a inny

zespół z Gama Records - Bloody Six miał

utwór pt. "Fuck The Nation", wydany już w roku

1984 na płycie. Widać, że motyw "narodu"

i "rocka" był wtedy eksploatowany dość intensywnie,

jako fraza, ale też, jako parafraza.

"Let's Get Crazy" (Zaszalejmy) jeszcze

jeden hymn pochwalny na cześć muzyki

ciężkiej i utożsamianym z nią stylem życia.

Muzycznie i rozwojowo trochę krok wstecz,

ale nikt przecież nie oczekiwał wyższej matematyki

nutowej... już choćby po okładce albumu.

Dobre sola gitarowe i transowy hipnotyzujący

beat!

Kolejny utwór "See The Light" to

jakby kontynuacja poprzedniego, tyle że w

nieco ciekawszej formie, z lepszym pomysłem

i rozmachem. Oryginalny początek "I've got a

wild guitar / That says wild things / I've got what I

like / I've got some metal chains / Like kings and

queens / I've got what I like (Mam nieokiełznaną

gitarę / która wygaduje szalone rzeczy / mam to co

lubię / mam metalowe łańcuchy / jak królowie, jak

królowe / mam to co lubię)". Wspomniane w tekście

"metalowe łańcuchy" okazują się wprowadzeniem

do kolejnego - ostatniego utworu tej

płyty - "Metal Chains". Ten zaskakuje tekstami,

których nie powstydziłby się najzajadlejszy

zespół z kręgu christian metal / white metal.

"Satan waits behind the wall / And waits for

you, too /Satan hates, satan is cruel /And he's waitin'

for you, too (...) Metal chains, cannot hold him

/ Metal chains, can't keep him down (Szatan czai się

za ścianą / czeka także na ciebie / Szatan nienawidzi,

jest okrutny / czai się także na ciebie (...) metalowe

łańcuchy nie powstrzymają go / metalowe

łańcuchy nie utrzymają go"). Podobnie jak na

pierwszym albumie, tak i ta płyta, kończy się

utworem o mrocznej tematyce.

Podsumowując ich drugi i ostatni album

można powiedzieć, że jest to zbiór wzniosłych

hymnów metalowych z delikatnym, godnym

odpowiedzialnego pedagoga, ostrzeżeniem

w postaci ostatniego utworu: "szalej, ale

z umiarem". Na zakończenie, zamiast silić się

na mądre wnioski, przytoczę cytat z książki

J.L.C. Barrona Cry Out For Metal!! - Zespoły

z Gama Records, z rozdziału o Restless,

który świetnie oddaje ostatnią myśl jaka przychodzi

do głowy każdemu, kto spędził trochę

czasu z muzyką tego zespołu.

"Pomimo tej obiecującej przyszłości,

zespół rozpadł się jesienią 1986 roku, właściwie

bez żadnej znanej przyczyny. Wyglądało to tak,

jakby wszyscy nagle wyskoczyli z okrętu, by nigdy

już się nie pojawić na pokładzie żadnej znanej,

lub mniej znanej kapeli..."

RK

METALOWIEC GAWEDZIARZ 151


Jesteśmy na wyciągnięcie ręki

Rozmowa z założycielem wytwórni Omerem Akay'em

Pomysł na rozmowy z ludźmi, którzy

stoją za wytwórniami muzycznym,

nie jest niczym nowy. W HMP parę

takich wywiadów już było. Pamiętam

też, że nie raz składałem deklaracje,

że będzie z tego nawet

pewien cykl. Życie jednak toczyło

się po swojemu, jedynie niekiedy

przypominając temat, choć nie na

tyle, aby zmusić nas do działania.

Pomysł na przybliżenie sylwetki

szwedzkiej wytworni Despotz Records

przyszedł niespodzianie, ale

jako jeden z nielicznych doszedł do

skutku. Jest to o tyle dziwne, bowiem nie

jest to typowa wytwórnia metalowa, a tym

bardziej nakierowana na tradycyjny heavy metal. Zresztą poczytajcie sami.

Zapraszam.

Czy Despotz Records od początku kierowałeś

sam, czy też miałeś kogoś, kto cię wspierał?

Ja zajmowałem się sprawami wytwórni oraz

wydawaniem. Ronnie (Ronnie Schmidt) zajmował

się PR-em i marketingiem, a Carl (Carl-Marcus

Gidlöf) tłoczeniem i stroną artystyczną.

Tak o to trzej muszkieterowie zaczęli

wylewać swoją krew, pot i łzy. Po pięciu latach

działalności wykupiliśmy udziały Ronnie'ego,

bowiem chciał się zająć czymś zupełnie innym.

Do dzisiaj właścicielami jesteśmy ja i Carl.

Mamy nieliczny personel i biura w Sztokholmie

oraz Barcelonie, a do PR-u i marketingu

zatrudniamy specjalistów z całego świata.

Mogę dumnie oświadczyć, że po 15 latach jesteśmy

największą szwedzką niezależną wytwórnią

płytową zajmującą się rockiem i metalem

i wciąż staramy się wynajdywać i wydawać

nową interesującą muzykę.

Prowadzenie wytwórni w dzisiejszych czasach

nie jest najłatwiejsze. Czy Szwecja jako

państwo jest przyjazne dla takich inicjatyw

jak niezależna wytwórnia płytowa?

Nie za bardzo. Spotify i Soundcloud zostały

wymyślone we Szwecji przez co popyt na fizyczne

kopie bardzo mocno zmalał. Pamiętam

jednak też czasy The Pirate Bay, również

szwedzkiej platformy, która kradła muzykę i

publikowała ją za darmo. Przynajmniej dzisiaj

dostajemy trochę pieniędzy od Spotify i innych

platform. Taka jest przyszłość. Coraz

więcej ludzi będzie słuchało muzyki online, ale

zawsze będą ci najzagorzalsi fani, którzy będą

chcieli kupić i kolekcjonować fizyczne formaty.

Jakie nośniki w tej chwili budzą największe

zainteresowanie fanów? Czy to prawda, że

wi-nyle przewodzą w stawce?

W tej chwili jest to pół na pół, ale z roku na

rok forma sprzedaży cyfrowej się powiększa.

Jasne, popyt na winyl wzrósł, ale też wzrosły

jego koszty produkcji oraz przesyłek, a portfele

fanów nie biorą tego pod uwagę, więc skupiamy

się na innych formatach. Mamy jednak

własny sklep, sklepy na eBay, Bandcamp, Discogs

itd., więc to choć trochę pomaga.

152

DESPOTZ RECORDS

Foto: Despotz Records

HMP: Jestem przekonany, że za każdą wytwórnią

stoi fan muzyki, który swego czasu

kupował płyty swoich ulubionych zespołów i

chodził na ich koncerty. Jaka muzyka i jakie

zespoły cię nakręcały? Co spowodowało, że

zdecydowałeś się na założenie wytwórni?

Omer Akay: Kiedy byłem nastolatkiem, pracowałem

w sklepie muzycznym, w którym

sprzedawano płyty i komiksy. W ten sposób

zetknąłem się z muzyką metalową. Poza tym

kręcili się tam znani muzycy, jak Jonas z Arch

Enemy czy chłopaki z Soilwork czy Darkane.

Od samego początku naprawdę chciałem

być jakoś zaangażowany w tę scenę. Założyłem

nawet zespół rockowo-popowy o nazwie

Pretending Life, ale nigdy nie zagraliśmy na

żywo, a jedyne co zapamiętałem to fakt, że

rozpadliśmy się po kilku próbach. Tak więc

przekonałem się, że prowadzenie zespołu to

ciężka harówka, ale za to okazało się, że jestem

świetny w działalności na zapleczu. Kolejnym

centrum muzycznym w moim mieście

była wytwórnia War Records, jej szefostwo

odkryło In Flames, Arch Enemy itd. Dostałem

kilka cennych wskazówek od właściciela,

Weza, którego uważałem za swojego mentora.

W ten sposób powstał mój pierwszy label

Cold Records, w którym wydałem kilka klasycznych

death i blackmetalowych płyt. Później,

kiedy przeprowadziłem się do Sztokholmu,

poznałem ówczesnego menadżera Entombed,

Dudde'a. Wciąż prowadziłem Cold

Records, ale założyłem z nim nową wytwórnię

o nazwie Dental Records, ponieważ w pewnym

sensie uzupełnialiśmy się nawzajem.

Zawsze chciałem mieć partnera w zbrodni. Te

dwie wytwórnie nadal istnieją, ale nie wydajemy

już żadnych nowych płyt. W 2007 roku

poznałem kolejnych ludzi pracujących w branży

muzycznej. Wtedy też postanowiłem zrobić

coś innego, a to dlatego, że zawsze pasjonowałem

się muzyką pop. I tak właśnie założyliśmy

Despotz Records.

Na czym aktualnie zarabiają wytwórnie?

Na wszystkim po trochu. Dla przykładu, Lisa

Miskovsky (szwedzka piosenkarka pop -

przyp. red.), zdobyła rozgłos dzięki Eurowizji,

to sprawiło, że jej piosenki są mocno streamowane.

Niestety nie sprzedaje się ona tak dobrze

w formatach fizycznych. Z drugiej strony,

mamy takie zespoły jak Thundermother, które

sprzedają się tak pół na pół. Dziewczyny

dużo koncertują i coraz więcej ludzi ich odkrywa,

co oczywiście wpływa na wzrost ich sprzedaży.

Kiedy odkryjesz swój ulubiony zespół

metalowy, to ich wspierasz na całe życie. Mamy

też grupę mnichów grających folkowo/progresywny

metal. Nazywają się Apocalypse

Orchestra. Ich video na YouTube "The Garden

Of Eartly Delights" ma ponad 19 milionów

odsłon i to głównie stąd pochodzi zainteresowanie

nimi oraz większość sprzedaży. Dobra

synchronizacja tych wszystkich kwestii

kumuluje duży dochód, jak również ekspozycję

dla samych zespołów. Ponieważ pracujemy

intensywnie w sferze masteringu i publikacji

zbudowaliśmy swoją dobrą reputację, jesteśmy

bardzo skupieni i zdeterminowani w tej części

biznesu. Podam przykład szwedzkiego zespołu

Satan Takes A Holiday. Dwukrotnie współpracowaliśmy

z DC (DC Comics, Inc.- jedno z

największych amerykańskich wydawnictw komiksowych.

Obecnie jest częścią koncernu medialnego

Warner Bros. Discovery. - przyp.

red.), aby ich muzyka zaistniała w serialu takim

jak "Gotham", a także jako muzyka do

trailera piątego sezonu "Lucyfera" na Netflixie.

Dość popularna praktyka wytworni i samych

zespołów jest publikowanie cyfrowych singli.

Czy taka forma promocji w dzisiejszych cza-


sach się sprawdza?

Tak, to zawsze pomagało. Coraz więcej ludzi

konsumuje single zamiast pełnych albumów,

nawet w metalu zaobserwowaliśmy skokowy

wzrost zainteresowania. Wcześniej to tylko

muzyka pop miała takie tendencje. Niektórzy

artyści popowi, których wydajemy, skupiają

się tylko na singlach, nie ma nawet żadnych

fizycznych albumów czy chociażby EP-ek, które

by temu towarzyszyły. Jest to również dobra

promocja, aby promować nadchodzący nowy

album artysty. Oznacza to tylko, że musisz

zaplanować wydanie z minimum sześciomiesięcznym

wyprzedzeniem z co najmniej trzema

lub czterema singlami, aby zbudować fanbase

wraz z teledyskami, a gdy album trafia na

rynek, fani już nauczyli się piosenek z singli i

śpiewają je z wykonawcą. Nazywamy to cyklem

albumowym, najpierw muzyka i dużo treści

wokół niej, a potem trasa.

Jak dobierasz do współpracy zespoły i czy

wszyscy twoi wybrańcy podejmują z Tobą

współpracę? Zdarza się, że ktoś odmawia?

Często mamy kilka wabików na podpisanie

umów z zespołami, mam na myśli tylko te zespoły,

z którymi podpisaliśmy umowę i obopólnie

jesteśmy z tego zadowoleni. Ale im większy

zespół, tym większe koszty i większa nagroda.

Oczywiście są kapele, z którymi próbowaliśmy

podpisać umowy, ale poszły do innych,

większych wytwórni, mam na myśli

Mumford & Sons, Crypta/Nervosa, Morrisey,

Mortiis, Mustasch. Inwestujemy również

w małe zespoły, z myślą, aby zbudować

ich karierę, co dla nas jest dużym zobowiązaniem.

Mamy pewne zasady: wszyscy musimy

lubić muzykę danego zespołu i zarabiać pieniądze,

tak aby również kapela otrzymywała

wynagrodzenie. Zawsze zastanawiamy się, czy

możemy zrobić dobrą robotę, pracując właśnie

z nimi. Na przykład nigdy nie podpisalibyśmy

kontraktu z zespołem jazzowym, mimo że lubię

ten gatunek. Po prostu nie wiemy, jak promować

i sprzedawać ten rodzaj muzyki. Jeśli

chcesz podpisać kontrakt z niezależną wytwórnią,

która rozumie metal, rock lub pop i

ma ponad 25 lat doświadczenia, zapraszamy

do naszej rodziny. W Despotz otrzymuje się

najwyższy priorytet. Obiecujemy tylko to, czego

możemy dotrzymać. Niektóre mniejsze wytwórnie

są wykupywane przez duże wytwórnie,

przez co artyści, z którymi się podpisało

kontrakt, już dawno nie istnieją, ale my nie

mamy zamiaru nigdzie się wybierać. Zawsze

można skontaktować się z nami, właścicielami

lub personelem, jesteśmy na wyciągnięcie ręki.

Który z zespołów wydawanych w Despotz

Records jest Twoim największym odkryciem?

Nasza dwójka najbardziej topowych artystów

nie tworzy muzyki z gatunku tych ciężkich.

Naszym numerem jeden jest Adna (Adna Kadic

szwedzko-bośniacka piosenkarka i autorka

tekstów wychowana w Göteborgu - przyp.

red.), która mogła podpisać z nami kontrakt

za zgodą rodziców. Na drugim miejscu jest nasza

królowa popu, Lisa Miskovsky, która

m.in. napisała tekst do hitu "Shape Of My

Heart" Backstreet Boys z Maxem Martinem.

Podium zamykają nasze szwedzkie rockmenki

z Thundermother.

Foto: Despotz Records

A może któryś z artystów okazał się dla Ciebie

totalnym rozczarowaniem?

Jesteśmy dumni ze wszystkich naszych artystów,

ale życie potrafi pokrzyżować plany. Bywa,

że dojrzewasz i skupiasz się na innych

rzeczach. Czasami zespoły chcą pracować dla

konkurencji, ale bywa tak, że wszędzie dobrze,

gdzie nas nie ma i wracają do nas. Innym razem

jest tak, że zespół ma problemy ze składem

i się rozpada, a ty właśnie wydałeś im album.

Albo też ktoś niestety umiera, jak na

przykład Robert "Strängen" Dahlqvist z

Hellacopters. Wydał z nami swój pierwszy

solowy album, bardzo osobista płyta z dedykacją

dla jego ojca. Byliśmy załamani, kiedy

odebraliśmy telefon i usłyszeliśmy te smutne

wieści.

Wśród twoich zespołów są i były zespoły, o

których piszemy w Heavy Metal Pages i to

całkiem niezłe kapele. Także dość dobrze orientujesz

się w tym co dzieje się na rynku

szwedzkiego klasycznego hard'n'heavy...

Cóż, staramy się. Jest zdecydowanie więcej

zespołów niż wytwórni w Szwecji, więc robimy

wszystko, aby mieć uszy otwarte. Czasami też

menadżerowie czy same zespoły polecają nam

jakąś kapelę.

Rozpocząłeś współpracę z Civil War. Wydałeś

im EP-kę "Civil War" oraz pierwszy

album "The Killer Angels" (2013) pozwalając

faktycznie na rozpoczęcie ich kariery. A przecież

wydawało się, że od początku są pewniakami,

bo to byli muzycy Sabaton i wiadomo

było, że z pewnością zainteresują potencjalnych

fanów. Zresztą potwierdza to ich ostatni

album "Invaders". Aż dziwne, że wtedy

jakaś duża wytwórnia nie chciała zacząć z

nimi współpracy...

Tak, mieliśmy wtedy szczęście. Mieli chyba

wtedy problem, że nie chcieli zbytnio wyruszać

w trasy. Przerabiali to z Sabaton i właśnie

z tego powodu odeszli. Daliśmy im kontrakt.

Myślę, że oni chcieli pracować konkretnie

ze szwedzką wytwórnią zamiast z niemieckim

Nuclear Blast. Wtedy im odpowiadaliśmy.

A jakie mieliśmy z nimi osiągnięcia? Ich

debiut, "The Killer Angels", pokrył się złotą

płytą w Szwecji. Teraz to jest klasyka. Ich pierwszy

koncert był na Sweden Rock Festival.

W życiu nie widziałem tylu ludzi na koncercie.

Niestety, po tym wydaniu, odeszło trzech

muzyków-założycieli, razem z wokalistą (no,

nie od razu tak było - przyp. red.).

Lancer to zespół, który powinien mieć na

swoim koncie podobną karierę co Civil War,

a nie ma. Udanie wylansowali swój debiutancki

album "Lancer" (2013), dzięki czemu

nawiązali z Tobą współpracę, co przekuło się

na bardzo udany album "Second Storm"

(2015). To z kolei otworzyło im drzwi wytwórni

Nuclear Blast, mokrego snu każdego

metalowego zespołu. Pod ich sztandarem

wydali płytę "Mastery" i niestety o kapeli

nikt więcej nie usłyszał? Jak myślisz, co nie

wyszło? Zbyt duże ambicje muzyków? Zbyt

mocne zderzenie się z rzeczywistością? Zbyt

wygórowane oczekiwania w stosunku

własnych możliwości?

W tamtym czasie Lancer mieli menadżera, Simona,

który był też menadżerem zespołu

Wardruna. Jest on moim przyjacielem, dlatego

z nimi podpisaliśmy kontrakt. Zespół zawsze

chciał być w Nuclear Blast, więc im w

tym pomogliśmy. Sprzedaliśmy Niemcom prawa

do kolejnych płyt, zachowując przy tym

prawa do "Second Storm". Niestety po tym

nie śledziłem ich kariery, ale wiem, że odeszło

od nich kilku muzyków, razem z wokalistą.

Za to znakomicie rozwinęła się kariera

Thundermother. Niby damska kopia AC/

DC bez szans na większe uznanie, a dziewczyny

z płyty na płytę przeskakują na coraz

wyższy level w swojej karierze. Nie czujesz

się trochę ojcem ich sukcesu?

DESPOTZ RECORDS 153


Częściowo

tak. Kiedy podpisywaliśmy z nimi umowę,

wtedy właśnie szwedzkie Warner Music

zwolniło je oraz przechodziły zmianę składu.

Podczas podpisywania kontraktu, przejęliśmy

też prawa do ich debiutu, "Rock N Roll Disaster".

Musieliśmy zbudować ten zespół na nowo,

zwłaszcza od strony marketingowej. Zorganizowaliśmy

im też dwie trasy koncertowe.

Trzeba je zobaczyć na żywo, to jest naprawdę

intensywny kobiecy rock'n'roll. W przeciwieństwie

do każdego innego zespołu, którego widziałem.

Dopiero tydzień temu dowiedziałem

się, że dziewczyny, które nagrywały trzeci

album odeszły. Skład został zmieniony po raz

czwarty. Ale Fillipa, ostatnia oryginalna założycielka,

a także autorka całej muzyki nie

poddała się, trzeba ją za to pochwalić!

Zupełnie czymś wyjątkowym jest zespół

Tad Morose. Wydałeś im krążki "Revenant"

i "St. Demonius". Jak dla mnie ta grupa powinna

być bardziej znana, niż jest to aktualnie.

Zdaje się jednak, że muzykom tego zespołu

wystarcza trzymanie się w cieniu?

Dlaczego zdecydowałeś się na współpracę z

nimi?

Współpracowaliśmy wtedy z Leną Graaf z

GMR Music, podpisaliśmy wtedy umowy z jej

polecenia z Kari Rueslatten i Crucified Barbara.

Miała też Tad Morose, a zespół ma

swoją historię. Nie jest to jakiś wielki zespół,

ale wystarczająco fajny. Nie jest to też grupa

koncertowa. Są szczęśliwi, grając od czasu do

czasu koncerty klubowe oraz na festiwalach.

Niektórzy nie chcą, by angażować się w zespół

w stu procentach, bo mają rodziny i inne rzeczy.

I trzeba to uszanować.

Podrzuciłeś mi do posłuchania trzecią płytę

doom metalowego zespołu Necromant. Pełno

w nim hard rocka, heavy metalu i epickiego

klimatu. Myślę, że czytelnikom Heavy

Metal Pages taka muzyka przypadnie do gustu.

Jak myślisz, czy Necromant ma szansę

zaistnieć na scenie doom metalu, czy też tzw.

scenie NWOTHM?

Są młodzi, głodni sukcesu i wypełniają pewną

przestrzeń sceny NWOTHM. Podoba mi się

również to, że wokalista śpiewa tylko czystym

głosem i że tworzą pełne energii power trio.

Na żywo są piekielnie dobrzy! Każdy ich album

brzmi coraz lepiej, a ich riffy i melodie są

wyjątkowe. To wciąż ich początek, ale naprawdę

wierzymy, że Necromant ma przyszłość.

Poruszyliśmy wcześniej temat sceny heavy

metalowej w Szwecji, a czy orientujesz się w

tym, co dzieje się w podziemiu, wśród

najmłodszych zespołów, które jedynie

spotykają się na próbach, ewentualnie

wydały dema lub zagrały pojedyncze lokalne

koncerty? Są tam jakieś kapele

warte uwagi? Którą z tych formacji

chciałbyś wydać w swojej wytwórni?

Mam na oku kilka zespołów. Wydaje się,

że aktualnie death metal ma swój renesans,

głównie w podziemiu. Próbowaliśmy

podpisać umowy z zespołami jak

Lik czy Wormwood, ale było na to za

późno. One istnieją od jakiegoś czasu,

ale dopiero teraz się przebiły. Myślę, że

zespołom potrzeba dekady, żeby się

przebić, jeśli są wytrwałe.

Muzyczny profil Dezpotz Records

jest bardzo szeroki, także nie tylko

obserwujesz to, co dzieje się w

szwedzkim metalu, ale także ogólnie na scenie

rockowej czy też pop. Jak oceniasz aktualną

kondycję szwedzkiego show-businessu,

jest tak dobrze jak w metalu i hard' n'heavy?

Tak, na pewno jest mnóstwo zespołów, które

ciągle się pojawiają, ale czy zobaczymy nowe

Ghost? Ogólnie scena jest zdrowa, jest więcej

metalowców, którzy słuchają tego rodzaju muzyki.

Jeśli chodzi o muzykę pop, to zawsze

można usłyszeć pewne melodie w metalowych

zespołach. Przypuszczam, że inspirują się

Abbą, ale nie chcą się do tego przyznać.

(śmiech)

Na Szwedzkim rynku jest dość sporo różnych

niezależnych wytworni. Panuje między

nimi pewna walka, konkurencja, czy raczej jesteście

nastawieni do współpracy i pomocy

innym?

Jesteśmy tymi większymi, ale też skupiamy się

bardziej na wydawaniu. Znam niektóre firmy,

które zajmują się koncertami z tymi kamerami

360 stopni. My skupiamy się na tym, w czym

jesteśmy bardzo dobrzy, czyli wydawaniu

świetnej muzyki! Natomiast, czy jest jakaś zażarta

konkurencja? Nie powiedziałbym.

Wszyscy mają różne zespoły pod swoim szyldem.

Obserwuję niektóre wytwórnie, takie jak

Black Lion (melodyiny death i black metal),

Majestic Mountain Records (rock), The

Sign Records, Lovely Records, Gaphals

(bardzo fajny podziemny rock i metal).

Jakie perspektywy na najbliższe lata prognozujesz

przed Despodz Records? Jak myślisz

w najbliższym czasie parę płyt z twojej

wytworni znajdzie swoje recenzje w Heavy

Metal Pages?

Odkąd założyliśmy Despotz, wydaliśmy ponad

160 albumów. Podczas pandemii, wiele

zespołów nagrywało w domach, bo nie można

było koncertować. Mamy od groma muzyki,

między dziesięć a dwadzieścia albumów rocznie,

do wydania. Myślę, że będziemy podpisywali

umowy z mniejszą liczbą zespołów, ale

za to z tymi większymi. Zazwyczaj podpisujemy

pięć kontraktów rocznie plus jednego debiutanta,

w którego wierzymy i liczymy na dobry

rozwój. Szukamy nie tylko szwedzkich zespołów,

ale także bandów z Hiszpanii, Wielkiej

Brytanii, Niemiec, Holandii, Stanów Zjednoczonych

a nawet Polski!

Michal Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

Civil War - The Killer Angels

2013 Despotz

W 2012 roku dotarła do nas informacja, że

Sabaton opuszcza czterech muzyków. Byli to

gitarzyści Rikard Sundén i Oskar Montelius,

perkusista Daniel Mullback oraz klawiszowiec

Daniel Myhr. Nie wiadomo było, co

będzie dalej z Sabaton, no i co poczną dezerterzy.

Jak czas pokazał panowie Joakim Brodén

i Pär Sundström bardzo szybko ogarnęli

sprawy i z nowym składem udali się w dalszą

drogę udanej kariery Sabaton. Banici też długo

nie marudzili, skaptowali basistę Stefana

"Pizza'e" Erikssona oraz wokalistę Nilsa Patrika

Johannsona i powołali do życia Civil

War. Wystartowali z EP-ką "Civil War"

(2012) oraz pełnym albumem "The Killer Angels"

(2013), a wszystko umożliwiła im współpraca

z wytwórnią Despotz Records. To było

też, nasze pierwsze zetkniecie się z tą wytwórnią.

Recenzujący na naszych łamach Łukasz

Frasek zwracał uwagę, że jest to przebojowy

oraz melodyjny album, oddając to, co najlepsze

w heavy/power metalu, z pewnymi cechami

Sabaton, a także Astral Doors. Wyłapał

pewne elementy świeżość, dojrzałość na płycie

oraz fakt, że Civil War to nie do końca klon

Sabaton. Choć pozostał lekki niedosyt, bo

mogło być na "The Killer Angels" więcej przebojów

i trochę mniej kopiowania Sabaton.

Niemniej ta płyta okazała się bardzo dobrym

startem dla Civil War, a z czasem formacja

poradziła sobie z zarzutami Łukasza, czego

dowodem jest, chociażby ostatni album Szwedów

"Invaders".

Lancer - Second Storm

2015 Despotz

Szwedzi z Lancer zadebiutowali bardzo dobrym

albumem "Lancer" (2013), który wydali

własnym sumptem. On to pozwolił na nawiązanie

współpracy z Dezpots Records, która w

roku 2015 wydała im drugi krążek "Second

Storm". Przemysław Murzyn, który opisywał

w naszym magazynie tę płytę, był nią mocno

podekscytowany. Muzyka Szwedów kojarzyła

mu się ze starymi Iron Maiden, Helloween,

Scanner i Blind Guardian. Ja bym dorzucił

jeszcze Edguy, choć to późniejsza epoka

i lata 90. Generalnie w recenzji określił muzykę

Lancer, że to porządny europejski power

metal, mocno zakotwiczony w najlepszej tradycji

lat 80., oraz wielce ją rekomendował

154

DESPOTZ RECORDS


fanom old schoolowego heavy/power metalu,

szczególnie tego z lat 80. I powiem wam szczerze

odbiór tego albumu, zupełnie się nie zmienił.

Tym bardziej szkoda, że po wydaniu ich

kolejnego krążka "Mastery" i to w dodatku

przez Nuclear Blast Records o zespole zrobiło

się zupełnie cicho.

"Rock 'N' Roll Disaster" to debiutancki album

Szwedek. Jeżeli dobrze pamiętam, na

początku wydał go albo miał go wydać

szwedzki oddział Warner Music. W ostateczności

dziewczyny przeszły do Despotz Records,

dzięki czemu ta płyta wyszła również

pod sztandarem tej wytworni. Zawiera kawal

energetycznego hard rocka, który kojarzy mi

się z AC/DC. Mogłoby się zdawać, że ten kierunek

skazuje dziewczyny jedynie do odgrywania

roli dobrze prosperującego cover bandu,

ale życie pokazało, że formacja ciągle pnie się

coraz wyżej w show bussinesie i jest coraz

bardziej doceniana za swoją niepowtarzalną

energię oraz własną interpretację dobrze

znanej nam muzyki. Natomiast "Rock 'N' Roll

Disaster" nic nie traci na swojej atrakcyjności,

także świadczy to, że dziewczyny do tego debiutu

- jak i całej kariery - przyłożyły się bardzo

dobrze.

Necromant - Templer Of Hall

2021 Despotz

W latach 2012 - 2016 działał zespół Serpent.

Pozostawili po sobie EP-kę i dwa albumy. W

roku 2016 dochodzi do zmiany nazwy na Necromant.

Pod tym szyldem do tej pory wydali

trzy albumy "Snakes & Liars" (2017), "The

Nekromant Lives" (2018) oraz "Temple of

Haal" (2021). Trochę dziwne, że wcześniej nic

z obozu Serpent czy Necromant do nas nie

dotarło. Na "Temple of Haal" jest pełno doskonałego

doom metalu, a w nim hard rocka,

heavy metalu i epickiego klimatu. Wszystko

jest zagrane w taki sposób jak fan klasycznego

heavy metalu lubi. Nie wiem, może na poprzednich

płytach Szwedzi grają jakoś inaczej,

ale nie sądzę. Ten styl po prostu dopieszczają

od lat. Jeżeli ktoś jest fanem doom metalu, a

nie zna tego zespołu to czas, aby to naprawić.

Tad Morose - St. Demonius

2015 Despotz

Ewidentnie Strati nie pasuje nowe wcielenie

Tad Morose. I to od samego początku. Tak

oceniała albumy Szwedów, słuchając "St.

Demonius" (2015), jak i najnowszy krążek

"March of the Obsequious" (2022). Może

potrafi docenić samą muzykę, bowiem pisze o

niej m/w tak, że to dobre technicznie granie,

zaopatrzone w masywne i ciężkie riffy, przestrzenne

brzmienie i ogólnie jest to niezły,

współczesny heavy metal. Odnośnie brzmienie

dodaje jeszcze, że jest głębokie, mocne, lecz

nie toporne, podkreślane przez ciężkie riffy i

"rozmaszysty" sposób śpiewania Hemlina. No

i właśnie najwięcej zarzutów ma do wokalisty

Ronny'ego Hemlina. Nie pasuje jej i już. W

dodatku ciągle w pamięci ma Tad Morose z

gitarzystą Danielem Olssonem i wokalistą

Urbanem Breedem, który dla niej ma więcej

wdzięku i finezji. I powiem wam, że miałem

podobnie aż do wydania "March of the Obsequious".

Na tej płycie Hemlin dał z siebie

wszystko, czym mnie ostatecznie przekonał

do siebie. Pozwoliło mi to nie tylko dobrze

odebrać wspomnianą ostatnią płytę, ale także

wszystkie poprzednie nagrane z byłym wokalistą

Steel Attack. Może to nie jest najlepsze

wcielenie Tad Morose, niemniej od teraz

nie będę podchodził do ich muzyki, jak do

przysłowiowego jeża.

ThunderMother - Road Fever

2015 Despotz

Jest to pierwsza płyta Thunder Mother, która

dotarła do naszej redakcji. Opisywana przez

Strati kojarzyła się jej z dokonaniami pań z

Vixen, choć bez cienia lukrowatej słodkości

typowej dla Amerykanek. Mnie za to muzyka

Thunder Mother od razu skojarzyła się

AC/DC. Myślę, że prawda leży gdzieś pośrodku,

tym bardziej że Szwedki od początku starały

się odcisnąć na muzyce własny sznyt.

Strati podkreślała, że na "Road Fever" znajdziemy

dziesięć absolutnie dynamicznych,

energetycznych numerów hard'n'heavy, które

trzymają tempo oraz wciągają jak odkurzacz,

co budzi chęć skoku prosto pod scenę na koncercie.

Także lepszej rekomendacji dla takiego

grania nie można się spodziewać.

Tad Morose - Revenant

2013 Despotz

"Revenant" to pierwsza płyta z Ronny'em

Hemlinem za mikrofonem. Jakoś nie bardzo

potrafiłem odnaleźć się w ich muzyce, bowiem

Christer "Krunt" Andersson skierował zespół

w znacznie mroczniejszy i współczesny power

metal, niż to było za czasów Urbana Breeda.

No i często sięgał do utworów masywnych,

powolnych, a dla mnie nie jest to najlepsza

odsłona heavy metalu. No, chyba że kapela

para się graniem potężnego epickiego doom

metalu. Dziwnie słuchało mi się nowego wokalisty

Hemlina. Niemniej ciągle dawałem

szansę nowemu wcieleniu Tad Morose, aż w

końcu "zatrybiło" wraz z "March of the Obsequious".

I całe szczęście, że włodarze takich

wytworni jak Despotz Records dają takim zespołom

jak Tad Morose szanse na wydawanie

płyt. Może nie pchają się one na afisze, ale w

sumie fanom dają sporo satysfakcji.

Thunder Mother - Rock 'N' Roll Disaster

2015 Despotz

Thunder Mother - Thunder Mother

2018 Despotz

Album z roku 2018 zatytułowany po prostu

"Thunder Mother" wydawał mi się słabszy od

dwóch poprzedniczek. Może na ten stan rzeczy

miał wpływ fakt, że w ekipie dziewczyn

nie działo się najlepiej i w zasadzie po wydaniu

płyty cały skład poszedł w rozsypkę. Na

posterunku pozostała jedynie Filippa Nässil.

Jak wiemy, wyszła z tego obronną ręką, a sam

zespół popchnęła kilka leveli wyżej. Poza tym

słuchają ponownie "ThunderMother" nie

miałem aż tak złych wrażeń. Fakt są na tej

płycie wolniejsze utwory takie jak "Fire In The

Rain" czy "Follow Your Heart", które zbyt mocno

wyhamowują atmosferę i energii płyty, ale

reszta kawałków jest naprawdę spoko, a może

nawet lepiej.

\m/\m/

DESPOTZ RECORDS 155


Jag Panzer, Roadhog, Aquilla, Remont,

Warszawa, 19.01.2023.

Jak tylko dziś rano wstałem, to posypałem

głowę popiołem i uszykowałem sobie

groch, by popołudnie spędzić klęcząc i przepraszając

w duchu za to, że tak po macoszemu

dotychczas traktowałem zespół Jag Panzer.

Nie to, że w ogóle nie znałem, ale raczej skupiłem

się na starszych rzeczach, a późniejsze jakoś

tak na wyrywki. Po występie legendy US

power też już dobrze wiem, co czuli wszyscy

ci, którzy czekali na ten występ lata, bo przecież

Jag Panzer - a jakże! - wystąpił wczoraj

"first time in Poland".

To, co się działo na scenie przeszło

ludzkie pojęcie. Grupa pokazała klasę, zagrała

wyborny set, a z kontaktu z publicznością mogliby

udzielać co poniektórym korepetycji. Totalny

amok, choć ludzi nie było ekstremalnie

dużo. Cóż, być może dla wielu Jag Panzer reprezentuje

jakąś geriatrię, na którą nie warto

wydać złamanego grosza, albo też koncert w

kameralnym klubie to nie wielkie wydarzenie

na miarę stadionowego spędu - trudno, ich

strata. Pod sceną jednak zjawili się ci, co mieli

się zjawić. Odniosłem wrażenie, że przypadkowych

osób raczej w Remoncie tego wieczoru

nie było.

Od pierwszych do ostatnich dźwięków

Jag Panzer trzymał w garści. Moc, szybkość,

energia i wielka swoboda podczas grania.

Weszli i dosłownie każdym numerem kiereszowali

i zrzucali z planszy. Bez stękania.

Konkretne ciosy w łeb. W klubie można oglądać

występ zarówno na wprost, jak i z boku

sceny, więc przez pewien czas postanowiłem

skorzystać i we względnym spokoju obserwować

muzyków. Napawałem się tym, co wyprawiał

Harry "Tyrant" Conklin wokalnie!

Gość sześćdziesiątka na karku, a partie miał

czyste jak łza. Do tego jego zachowanie - istny

wehikuł czasu do najlepszych lat dla gatunku!

W niczym nie ustępowali mu instrumentaliści.

Na gitarach Mark Briody i Ken Rodarte cięli

riffy i solówki płynące jak miód na uszy rozgrzanej

publiczności. Sekcja również nie miała

litości - Aric Avina (gra z grupą na żywo, zastępując

Johna Tetleya) na basie punktował

jak Tyson, a z niesamowitym wyczuciem i siłą

istne kanonady wydobywał ze swojego zestawu

Rikard Stjernquist. Atmosfera była na

szóstkę. Kulminacją wieczoru było piękne odśpiewanie

"sto lat" dla Marka i wystrzelone

konfetti. Naprawdę nie żałuję żadnego grosza

wydanego na bilet i żadnej sekundy tego rozrywającego

flaki występu! Wpaść pod gąsienice

rozpędzonego Jag Panzer to był wielki,

pieprzony zaszczyt!

W ramach przedskoczków pojawiły

się też dwie polskie kapele - Aquilla i Roadhog.

Wywiązały się ze swoich zadań i niesprawiedliwie

byłoby nie napisać o ich występach

ani słowa. Zaczęła wieczór Aquilla. Pożegnalny

koncert z Blash Ravenem, długoletnim

wokalistą. Ich album "Mankind's Odyssey"

nie urwał mi głowy, także nie nastawiałem się

na nic konkretnie. Jednak na żywo młodzi muzycy

prezentowali się trochę lepiej niż z płyty,

ale kurczę wciąż bez tego czegoś, co spowoduje,

że chciałbym podrzeć koszulkę. Kilka numerów

to koncertowe, dobre strzały. Całościowo

mimo wszystko nie przekonałem się na sto

procent. Może kiedyś coś we mnie pęknie, ale

na razie życzę chłopakom pozytywnych, dalszych

losów już z nowym wokalistą.

Co innego Roadhog. Bardzo dobrze

oglądało mi się ich koncert. Słychać, że wciąż

idą naprzód. Zresztą mówiłem o progresie kapeli

przy okazji recenzji albumu "Gates To

Madness". Numery z niego na żywo okładały

po plecach. Naprawdę nieźle to wypada i chce

się machać głową. Już studyjnie mają odpowiednią

dawkę mocy, a podczas występu dostają

jeszcze trochę paliwa w postaci publiki

żywo reagującej na dźwięki. Przygotowali również

niespodziankę - na trzy kawałki dołączył

Tymek z Ragehammer dolewając solidny kanister

benzyny do już i tak nieźle roznieconego

ognia. Szczerze to krakowski zespół można

określić jednym z najciekawszych w kraju serwujący

heavy metal starej szkoły. Jeszcze nie

raz, jeśli będzie okazja, chętnie popatrzę i posłucham!

Podsumowując - świetny wieczór,

dobry klimat, spotkanie nie tylko z kapitalną

muzyką, ale i wieloma znajomymi. Gdzieś

przemknął Maria Konopnicka, trzymając zafajdane

spodnie, wpadłem na delegację Axe

Crazy, chłopaków z Species, a długo w pamięci

będzie red. Zdan, którego pełny emocji

wokal kruszył mury klubu. Podczas imprezy

oblegane było, nie bez powodu zresztą, stoisko

Ossuary Records oferujące wiele ciekawych

pozycji dla maniaków metalu. Fajnie, że w

końcu mogłem pogadać chwilę z Mateuszem

twarzą w twarz. A specjalne podziękowanie

dla Black Silesia Productions za organizację

tak zacnego wydarzenia! Kłaniam się.

Adam Widełka

Accept, Iron Maidens, Ceti, Warszawa,

Progresja 1.02.23

Wąż przed atakiem często podpuszcza

swoją ofiarę, czekając na odpowiedni moment,

by wbić zęby pełne jadu. Tak było

wczoraj przez pierwsze dwa kawałki reprezentujące

ostatni materiał "Too Mean To Die" z

2021 roku. Dopiero gdy grupa odpaliła nieśmiertelne

klasyki, ogromny gad bez litości

aplikował metal w żyły publiki. Szczerze - nie

oczekiwałem niczego po tym koncercie.

Zwłaszcza, że skład Accept zmienił się ostatnio

diametralnie, a ostatni album, kurczę, nie

robił na mnie kolosalnego wrażenia. Pięknie

się jednak rozczarowałem!

Dawno też nie widziałem tak

ogromnej kolejki przed wejściem do Progresji.

Wiatr smagał twarze, a deszcz nie ułatwiał sytuacji.

W końcu udało się dostać do środka -

gdzieś pod koniec krótkiego występu Ceti, będącego

pierwszym przedskoczkiem tego wieczoru.

Cóż, dużo nie napiszę, bo zbyt mało widziałem,

ale grupa Grzegorza Kupczyka sprawiała

pozytywne wrażenie. Zresztą ostatni album

zły nie jest, wyraźnie powrócili do bardziej

szorstkiego, hard rockowego grania. No

trudno, może uda się kiedyś zobaczyć pełną

sztukę.

Drugim zespołem poprzedzającym

niemiecką machinę miał być… Iron Maiden!

Ha, ha, prawie, prawie, bo z S na końcu. Iron

Maidens to piątka uroczych niewiast, wcielających

się na scenie w brytyjski zespół. I to z

wszystkimi bajerami takimi jak uniform żołnierza

podczas "The Trooper" czy wizyta Eddiego

cyborga, celującego do wszystkich z blastera.

Zabawa była przednia! Dziewczyny naprawdę

dobrze odgrywają utwory Żelaznej

Dziewicy. No i pozwalają sobie na strzały w

postaci "Back In The Village" (!!!), "Caught Somewhere

In Time" (!!!!!!) czy "Genghis Khan"

(!!!!!!!!!!!!!!!!!!). Głos odmówił mi posłuszeństwa

przy tym pierwszym, więc potem była już

tylko powolna destrukcja. Z nowszych pojawił

się "Brave New World", ale miodem na uszy lał

się "Phantom Of The Opera" czy "Wasted

Years" (z wizytą Eddiego). Koniec bardzo, ale

to bardzo żywiołowego koncertu to trzy klasyki

- "Fear Of The Dark", "Run To The Hills" i

"The Number Of The Beast". Młyn rozkręcił

156

LIVE FROM THE CRIME SCENE


się ostry, a chóralne śpiewy publiczności dziewczyny

zapamiętają pewnie na długo!

No, ale dopiero najlepsze miało być

przed solidnie wypełnioną Progresją. Jak się

okazało "The Best Is Yet To Come" w secie się

nie znalazło, ale… Jak tylko techniczni kończyli

przygotowania, za zestawem perkusyjnym

należącym do Christophera Williamsa

pojawiła się wielka płachta z motywem ostatniej

okładki. Wielki wąż świdrował hipnotyzującym

spojrzeniem. Napięcie, mimo wszystko,

wyczuwalne. Pod sceną coraz ciaśniej. W końcu

zgasły światła, poleciało krótkie intro płynnie

przechodzące w "Zombie Apocalypse". Było

zabawnie, że podczas utworu traktującego o

uzależnianiu od technologii ludzie stworzyli

prawdziwy las smart fonów. Prezencja sceniczna

nowych członków grupy mało acceptowa

(no, może poza starym wyjadaczem Uwe Lulisem)

jednak widać było, że podchodzą do grania

na totalnym luzie. Swoboda aż biła ze sceny.

Sami muzycy chyba też potraktowali nowe

kompozycje jako lekką rozgrzewkę, bo gdy sięgnęli

po "Restless And Wild" i "Midnight Mover"

skala wskazująca temperaturę w klubie

zbliżała się do czerwonego pola.

Rozkręcali się. Gdzieś w połowie

występu Accept wszedł na wysokie obroty, nie

zwalniając do samego końca. Wyborna forma

wokalisty Marka Tornillo. Gość deptał po

piętach widzianego ostatnio Harry Conklina,

serio. Charakterystycznie wwiercał się w uszy.

Z pełną mocą, czysto i bardzo swobodnie.

Czuł scenę tego wieczoru, zresztą tak jak szef

Wolf Hoffmann - gitarzysta uśmiechnięty, co

chwilę robiący jakieś gesty i pozy z instrumentem.

Koncert, mimo, że zagrany na trzy gitary

(oprócz pana Wilczura byli wspomniany Lulis

oraz Philip Shouse) brzmiał kapitalnie.

Dźwięk, jak dla mnie, zabijał. Istna żyleta.

Czym dalej w las, tym było goręcej. Medley

"Demon's Night" / "Starlight" / "Losers And

Winners" / "Flash Rockin' Man" już na dobre

rozbił miernik temperatury. Potem zaraz poprawka

"Breaker" i można było wynosić pierwszych

rannych! Żartuję. Nikomu nic się nie

stało, choć pod sceną panował prawdziwy

ukrop. Świetnie zagrali rzeczy z "Blood Of

The Nations" - "Teutonic Terror" czy "Pandemic"

dosłownie ścięły z nóg! Jednak apogeum

bardzo dobrej relacji na linii zespół-fani osiągnięto

przy ultra klasykach "Fast As A Shark",

"Princess Of The Dawn", "Metal Heart" i "Balls

To The Wall". Accept swoje nieśmiertelne numery

odegrał wybornie przy wtórowaniu nienasyconej

publiczności, która po przyjęciu

ostatniego ciosu "I'm A Rebel", musiała pogodzić

się z tym, że to już koniec. Jeszcze tylko

ukłony, walka o kostki oraz pałki, pamiątkowe

fotki szczęśliwych fanów i można było powoli

opuszczać główną salę klubu.

W drodze powrotnej, kiedy siedziałem

na tylnym siedzeniu auta i patrzyłem na

deszcz uderzający o szybę, poczułem się naprawdę

dobrze. Zdałem sobie sprawę, że właśnie

widziałem jeden z lepszych koncertów, a

na który wcale nie miałem ciśnienia jechać.

Chyba jednak fajnie jest czasem poddać wydarzeniom.

Kurczę, nie żałuję ani minuty tego

wieczoru!

Adam Widełka

Saxon, Rage - Progresja, Warszawa,

14.03.2023

W tekście do nieśmiertelnego przeboju

"Denim & Leather" z 1981 roku padają

słowa: "(…) Do you queue for your ticket through

the ice and snow?". Można się pod nosem zaśmiać,

bo przecież dziś nikt nie stoi w kolejce

po wejściówki tylko dowozi je kurier, a nawet,

co jest coraz popularniejsze, można sobie taki

bilet wydrukować w domu. Jednak to, co łączy

tamte czasy z współczesnością to to, że i wtedy,

i teraz, zespół Saxon na żywo urywa głowy.

Nie inaczej było na kolejnym już występie

w naszym kraju. Chyba lubią tu przyjeżdżać -

przyjęcie jest zawsze gorące, a oni odwdzięczają

się świetną sztuką. Wczoraj wyszedłem z

sali Progresji na chwiejnych nogach i mokry

jak szczur. Podobnie się czułem po pierwszym

swoim koncercie Saxon w 2007 roku (klub

Stodoła) ale kondycja była jakby lepsza. Cóż,

w przeciwieństwie do muzyków grupy, starzeje

się…

Publiczność w stołecznym klubie

stawiła się licznie, choć scena, miałem wrażenie,

była bliżej niż ostatnio, skracając trochę

salę. Nieważne zresztą. Od początku wiadomo

było, jaki zespół z dwójki tego wieczoru interesuje

bardziej. Dominowały koszulki brytyjskiej

legendy, choć parę razy mignęły mi te z

logo Rage. Właśnie - wieczór bez podrzędnych

przedskoczków, za to z gościem specjalnym

trasy, jakim był niemiecki zespół. Dość

specyficzny ma odbiór w naszym kraju, bez

statusu legendy, ale na scenie działa już od

dobrych trzydziestu pięciu lat i trzasnął ponad

dwadzieścia albumów. Mając tak bogaty dorobek

ciężko wybrać przekrój raptem dziewięciu

kompozycji na krótki koncert. Mimo

wszystko grupa dowodzona przez rosłego basistę

i wokalistę Petera "Peavey" Wagnera dała

radę. Połączyli promocję nowego materiału

(dwa z "Ressurection Day"; 2021) z paroma

współczesnymi oraz starszymi numerami. Na

scenie prezentowali się żwawo, mając widoczną

ochotą do grania, zwłaszcza gitarzyści,

którzy chętnie zmieniali pozycje. Generalnie

jednak rzecz biorąc Rage nie zaskoczyło niczym

szczególnym. Fragmentami zbyt mocno

wchodził element power metalu, co lekko rozśpiewało

kawałki. Każdy, łącznie z występującymi,

miał świadomość kto za chwile będzie

władać sceną, ale nie zaprzątało to dobrej

zabawy zarówno z jednej jak i z drugiej strony.

Ludzie dość chętnie - na polecenie Peaveya -

klaskali czy chóralnie śpiewali pewne partie.

Na koniec pamiątkowe zdjęcie na tle lasu rąk i

z uśmiechami na twarzach Rage ustępowało

miejsca bardziej znanym kolegom po fachu.

Nie to, żebym jakoś wybitnie czekał na spotkanie

z nimi, ale spodziewałem się większego

ognia. Grupa dała poprawny koncert, wywiązując

się ze swojego zadania, bez jednak jakiejkolwiek

głębszej historii.

Podczas krótkiej przerwy technicznej

atmosfera gęstniała. W końcu światła

zgasły a salę spowiła ciemność. Z głośników

poleciało intro z ostatniej płyty "Carpe Diem"

(2022). W mroku pojawiły się sylwetki bohaterów

wieczoru - od lewej basista Nibbs Carter,

gitarzysta Doug Scarratt, za bębnami na

podwyższeniu usiadł Nigel Glockler, mikrofon

chwycił Biff Byford a prawą stronę sceny

zajął Paul Quinn, grający na sześciu strunach.

To był szczególny koncert również z powodu

jego oświadczenia, udostępnionego raptem kilka

dni temu - rezygnuje on z tras koncertowych,

skupiając się tylko na działalności studyjnej.

Tym bardziej cieszyło, że mogę zobaczyć

grupę ostatni raz z nim w składzie.

Grane z taśmy intro gładko przeszło

w tytułowy numer. Riff powalił z mocą nosorożca.

Biff, jak się okazało, w świetnej formie.

Od pierwszych sekund publiczność była

jego. Nikt się nie oszczędzał. Szczerze, to czekałem

na nowe numery bardziej niż na klasyki

- byłem strasznie ciekaw jak sprawdzą się na

żywo. Odpowiedź dostałem już bardzo szybko,

bo panowie żonglowali zasobami. Raz coś

starego, raz premierowego. Muszę powiedzieć,

że kawałki idealnie się zazębiały i w niczym

nie ustępowały nieśmiertelnym przebojom.

Album zresztą jest kapitalny w każdym calu,

także minuta po minucie koncert coraz bardziej

rozkładał na łopatki. Był dopiero początek

a można było wykręcać koszulki. Pod

sceną istny ukrop a na niej władcy wieczoru

rozdający karty. Gwizd wokalisty prawie rozsadził

bębenki w uszach, ale manetka została

rozkręcona do oporu. Wjeżdżał właśnie "Motorcycle

Man" a zaraz po nim nowiuśki "Age Of

Steam". Bez litości poleciał "Power And The

Glory", po którym pierwszy raz miałem wrażenie,

że upadnę. Następnie sponiewierał

"Dambusters", tak samo jak bomby Lancasterów

z tekstu. Miazga. Moc. Nie ma jednak

leżenia - zagaja Biff patrząc mi w oczy! Lecimy

więc dalej z kultowymi numerami, a publiczność

reaguje na nie z wielkim entuzjazmem.

Z piękną solówką Scarratta był "Dallas 1

PM", motoryczny komentarz zabójstwa prezydenta

Kennedy'ego, a za chwilę w dach klubu

Progresja uderzył "Heavy Metal Thunder" pobudzając

dosłownie do absolutnej ekstazy.

Podtrzymały ją udanie "Metalhead", "Sacrifice"

i rzeźnicka nowość "Living On The Limit".

W pewnym momencie Byford zadał

podchwytliwe pytanie, jaki kawałek mają teraz

zagrać i podał trzy opcje: "The Eagle Has

Landed", "Crusader" oraz "Broken Heroes". Jak

dla mnie mogli zostać przy pierwszym, jednak

w tym zestawieniu był bez szans. Aplauz publiki

był podobnej głośności, więc zaserwowali

oba po sobie. Ładny gest, ale czuć było w powietrzu

dobry fluid. Muzycy bawili się nie gorzej

od zebranych. To niesamowite, że wciąż

na ich twarzach maluje się radość z tego, co

robią. Z jaką energią podchodzą do sprawy.

Najwięcej, z racji też metryki, miał jej basista

Nibbs, który wręcz unosił się w górę. Gitarzyści

dostojnie serwowali kolejne riffy i solówki.

Jeszcze tylko przemknęło "Black Is The Night",

a po nim basowy motyw rozpoczął pochód

turbo klasyków - "Strong Arm Of The Law" na

pierwszy ogień. Myślę sobie, że upadnę po raz

drugi, ale widzę wzrok Biffa, więc nie ma się

co wygłupiać. Chłop, przepraszam, 72 lata i w

zapiętym pod szyję płaszczu daje z siebie

wszystko a ja mam paść na pysk? Dostałem

bardzo potrzebny zastrzyk energii i po rozciągniętym

lekko "Solid Ball Of Rock" prawie

urwałem sobie głowę podczas "And The Bands

Play On". Tak, tak, zespół grał i jeszcze miał

nas zabawiać, jak się okazało. Podstawowy set

zakończyli cudownym "Wheels Of Steel" za-

LIVE FROM THE CRIME SCENE 157


praszając na krótką przerwę.

Bisy zaczęły się od ostatniego reprezentanta

najnowszej płyty. Bardzo refleksyjny

"The Pilgrimage" zakręcił łzę, ale nie było czasu

na chlipanie i przesadne rozczulanie. W

Progresji pełne oświetlenie, gra świateł, a w

Nowym Jorku pamiętnej nocy z 13 na 14 lipca

nikomu nie było wesoło. O tym właśnie przypomniał

absolutny killer "747 (Strangers In

The Night)". Refren odśpiewany kilka razy

przez cały klub. Następnie cios w postaci hymnu

"Denim & Leather", a już na sam koniec

wnętrzności wyrwał riff kapitalnego "Princess

Of The Night", przy którym myślałem, że wypluję

płuca.

Jeszcze długo po tym jak Saxon

zszedł ze sceny ci z największym niedosytem

nadal byli na barierce. Czekali na setlisty, kostki

czy napawali się jeszcze emocjami, które

unosiły się w powietrzu. Sam czułem się przetrącony.

Dopiero jak występ się skończył dopadło

mnie wyniszczające zmęczenie. Jednak

byłem szczęśliwy. Dobrze było znów spotkać

się z brytyjską grupą, która, ma się wrażenie,

wcale nie ma zamiaru schodzić w cień. Ba!

Niejedna kapela, nie tylko młoda, mogłaby się

od nich uczyć, jak grać klasyczną odmianę

heavy metalu. Robić to tak, żeby nie został

kamień na kamieniu. Szczerze - unoszę kapelusz

i chylę głowę masując szczękę. Dostałem

solidny cios! To był naprawdę piękny wieczór!

Adam Widełka

Helicon Metal Festival III, Klub Remont, 25

marca 2023

Była magia!

Kto był i śpiewał z Evangelist

"Halleluiah!", z Kodex "Sol, sol invictus!", kto

wmieszał się w zahipnotyzowany tłum maniaków,

ten naprawdę doświadczył magii. Doczekaliśmy

się w Polsce festiwalu, na jaki zwykle

trzeba było wybierać się za granicę. Trzecia

edycja Helicon była kilkukrotnie przekładana

z powodu pandemii, ale... warto było czekać!

Zdarzały i zdarzają się u nas festiwale czy

wielozespołowe koncerty - jedne są skierowane

do szerokiego grona metalowych odbiorców,

nakierowane na bardziej znane czy tzw.

"komercyjne" zespoły. Inne to męczenie buły z

jednym headlinerem i grupą mniej lub bardziej

ciekawych "zapychaczy". Helicon III okazał

się festiwalem dokładnie wycelowanym w nas.

Czytelnicy i pismacy Heavy Metal Pages to

dokładnie te osoby, którym na widok składu

Helicon mogły zaświecić się oczy. Nie był to

festiwal ani duży, ani z szeroko rozpoznawanymi

nazwami, ale za to z nazwami, które w

naszym kręgu budzą ogromne emocje. Każdy

z zespołów coś znaczył: powrót Mayhayron,

rzadko grający Gutter Sirens, rozpoznawalny

w zagranicznych epic metalowych kręgach

Evangelist, 100% heavy metalu w Venator,

intrygujący Smoulder i doskonały Atlantean

Kodex.

Sobotni wieczór rozpoczął się od

występu krakowskiej kapeli Mayhayron. Kilkanaście

lat temu o bandzie tym było dość

głośno. Niektórzy widzieli w nich nawet potencjał

na stanie się prawdziwą gwiazdą heavy

metalu mającą szansę zaistnieć nawet za

granicą. Niestety, życie napisało inny scenariusz

i w pewnym momencie kariera Mayhayron

stanęła w miejscu. Dobrze, że ostatnio

powrócili do regularnego koncertowania. Co

do samego występu, od razu było widać, że nie

mamy do czynienia z nowicjuszami. Mimo że,

otwieranie tego typu festiwalu, to rola dość

niewdzięczna (eksperymentalne nagłośnienie,

garstka ludzi pod sceną itd.), udało się im

świetnie odnaleźć w całej tej sytuacji. Chłopaki

wypadli nadspodziewanie dobrze i co ciekawe

sądząc po koszulkach oraz liczbie ludzi

znających na pamięć ich teksty, mają całkiem

sporą liczbę zwolenników. Wszystko wskazuje

na to, że ich potencjał nie jest jeszcze całkowicie

zmarnowany i można coś jeszcze z niego

wycisnąć.

Gutter Sirens to kolejny niemłody

już zespół, który w swej karierze miał niestety

kilka zastojów. Prawdopodobnie gdyby nie to,

podobnie jak Mayhayron mogli być w innym

miejscu. Miło jednak, że chłopaki z Białej

Podlaskiej wciąż są koncertowo aktywni. Podczas

koncertu mogliśmy usłyszeć głównie

utwory z ostatniego okresu ich działalności, w

którym zwrócili się w stronę zdecydowanie

bardziej progresywnego grania. Zaprezentowali

też dwa nowe, nienagrane jeszcze utwory

oraz cover Savatage "Edge of Thorns". Sam

koncert był zagrany z niezwykłym polotem

oraz widoczną pasją. Doman doskonale udowodnił,

że jest osobą, która potrafi złapać naprawdę

świetny kontakt z publicznością (coraz

liczniejszą zresztą). Żałuję jedynie, że nie zagrali

żadnego numeru z pierwszego swojego

oficjalnego albumu "Memory Analisys", który,

był zdecydowanie mniej progresywny niż

ich późniejsze nagrania, natomiast zawierał

bardzo ciekawie zaaranżowany power metal w

stylu Stratovarius i innych podobny "posthelloweenowych"

tworów. Szkoda, bo w tym

roku wypada dwudziestolecie jego premiery.

Okazja zatem była doskonała.

Evangelist to nasze dobro narodowe.

Dobro, które zna co prawda garstka Krajanów,

ale za to garstka, która doskonale wie, o

co w tym zespole chodzi. Co więcej, owa garstka

czci często też Atlantean Kodex, więc zaproszenie

tego mało koncertującego polskiego

rarytasu na Helicon III okazało się totalnym

strzałem w dziesiątkę. Co więcej, okazuje się,

że dla wielu odbiorców było głównym magnesem,

który przyciągnął ich do Warszawy... zza

granicy. Ma to sens, bo Evangelist, choć studyjnie

co jakiś czas dostarcza nam wydawnictw,

o tyle z racji logistycznych koncertuje

niezwykle rzadko. Być może to jest kolejny

klucz do tak fenomenalnego odbioru koncertu.

To, co zaprezentowali nam mnisi, to było

istne misterium opatrzone odpowiednią powagą

i nastrojem. Muzycy odziani w habity, wokalista

z czaszką w ręku i wierni pod sceną

wznoszący pięści i gromko śpiewający "Memento

homo mori!", "Halleluiah!" czy "Quia

Sanctus Dominus!" to coś naprawdę mistycznego,

czego naprawdę warto było doświadczyć.

Komentarze po koncercie nie milkły -

nawet ci, którzy przyszli zobaczyć Evangelist

"przy okazji", zbierali szczęki z podłogi. Juz

sam fakt, że na koncert przyszła spora grupa

osób w koszulkach Evangelist jest kapitalny.

Ale jeszcze lepsze jest to, że wyszła z niego

kolejna spora grupa - zespół sprzedał prawie

cały swój merch. A naprawdę nikt ze sceny nie

mówił nieśmiertelnych słów: "wpadajcie na

nasze stoisko, mamy płytki, koszulki..."

Z Venator mam ciekawe doświadczenie.

Widziałam ich w zeszłym roku w Pisku

na Heavy Metal Thunder Festival (co

ciekawe, też grali z Atlantean Kodex) i odniosłam

wrażenie - super klimat, 100% heavy

metalu od muzyki po adidasy, ale chyba też

trochę za dużo procentów z ich strony, bo na

scenie panował muzycznie lekki chaos. Minęły

miesiące, posłuchałam płyty, zachwyciłam się

płytą, poznałam płytę na pamięć i z nowymi

emocjami i nadzieją ruszyłam na Venator na

Heliconie. Nadzieje nie okazały się płonne,

bo zespół był w dużo lepszej formie, a i ja byłam

dużo lepiej przygotowana na to, co

usłyszę ze sceny. I choć ani wokalista nie jest

demonem głosu, ani nagłośnienie nie wyeksponowało

odpowiednio gitar (a więc i riffów

będących kanwą dla kawałków Venator),

całość brzmiała bardzo dobrze, energetycznie i

porywająco. Co kawałek to hicior, więc skandowanie

z wokalistą "The Seventh Seal", czy

śpiewanie hardrockowego refrenu w "Streets of

Gold" nie przysparzało publice problemu. Venator

to skończona całość, od muzyki, przez

studyjne brzmienie, okładkę po wizerunek,

którego nie mogło zabraknąć i na koncercie.

Ten zespół to wcielona w życie grupa rekonstrukcyjna.

Chłopaki wyglądają, jakby urwali

się z połowy lat 80. i trafili na scenę. Ich inspiracje

oczywiście wyszły od heavy metalu,

ale chyba u niektórych z czasem zaczęły żyć

swoim życiem, czego wyrazem jest choćby

image perkusisty, który wyglądał tego wieczoru

jak Pan Tik Tak w koszulce z firanki z

PKP. Drugim wyrazem jest oczywiście wszechobecny

wąs, od którego dyspensę dostał tylko

basista.

Smoulder wpisywał się stylistycznie

w epic doomową estetykę festiwalu, możliwości

obejrzenia młodych Kanadyjczyków potraktowałam

jako niezłą ciekawostkę. Zwłaszcza

że bardzo lubię dwa pierwsze kawałki z ich

debiutanckiej płyty. Jak się okazało, nie tylko,

ja. Wydaje się, że cała sala czekała na "Ilian of

Garathorm". Jak jeden mąż ludzie śpiewali z

Sarą "Fate calls! Of Champion! Warrior! If many

forms!". Pewnie dla części publiki był to po prostu

hicior Smoulderów. Dla mnie najjaśniejszy

punkt koncertu, bo przyznam, pozostała

część ich występu nieco mnie wyczerpała.

Ekspresja wokalna Sary na płytach jest charakterystyczna,

ale za to na koncercie wydawała

się nadnaturalna, na tyle, że dla mnie okazała

się męcząca. Co ciekawe, ta wokalna ekspresja

szła w parze z prezencją sceniczną. Widać, że

zespół nie przyjechał tutaj "odbębnić" występu.

Sarah śpiewając, dawała z siebie wszystko,

wiła się na scenie, demonicznie wbijała wzrok

158

LIVE FROM THE CRIME SCENE


w publiczność, a niektóre elementy jej choreografii

kojarzyły mi się z mistycznymi zespołami

lat 70.

Atlantean Kodex to zespół jedyny

w swoim rodzaju. Połączenie tego, co najlepsze

w Bathory i Manowar okraszone magicznym

wokalem, pełnymi erudycji tekstami i

otoczką sprawia, że jak ktoś jest podatny na

tego typu klimat, wpada w Kodex, jak w studnię

bez dna. Ten zespół nie ma "zwykłych

fanów". Ten zespół albo ma absolutnych maniaków,

albo nie budzi żadnych emocji. Jakby

ktoś mi dziesięć lat temu powiedział, że będę

miała kolejny zespół w gronie ulubionych i nie

będę w tym sama, zrobiłabym wielkie oczy

(może nawet takie, jak wokalista Smoulder na

swoim koncercie). Podczas gdy naszym heavymetalowym

światku to kult absolutny, wystarczy

wychylić się odrobinę za bram tego światka,

żeby zorientować się, jak kompletnie niszowe

jest nasze podejście. W latach 80. byłam

jeszcze dzieckiem, więc tylko mogę wyobrazić

sobie, że takie wspólne emocje, jakie

budzi dziś Kodex, budziły dziś już stare i klasyczne

zespoły heavymetalowe. Dzięki Kodexowi

możemy mieć namiastkę tego klimatu

- młody zespół, a na naszych oczach dzieje się

jego historia. Rozpisuję się o odbiorze Bawarczyków,

bo niemal zawsze o tym, jak dobry

był koncert, świadczy reakcja ludzi pod sceną.

O ile nagłośnienie zbyt mocno eksponowało

basy na rzecz gitar, o tyle reakcja publiki zbliżała

się niemal do oddawania czci. Ludzie

znali wszystkie teksty, śpiewali wszystkie serwowane

przez Kodexów hymny, a w momentach

instrumentalnych po prostu wyrzucali z

siebie melodie w postaci gromkiego "ooo". Nie

widziałam ich przed dołączeniem Coralie, ale

z opowieści wiem, że zespół prezencją i charyzmą

sceniczną onegdaj nie grzeszył. Aż wierzyć

się nie chce, że takie były koncertowe początki

tego genialnego studyjnie zespołu. To,

co działo się na helikońskiej scenie i pod sceną

kompletnie nie pasuje mi do mrocznych opowieści

z początków kariery Bawarczyków.

Markus jest nie tylko doskonałym wokalistą

(choć wprawne ucho zauważało, że w kilku

momentach nie domagał - rzecz jasna kompletnie

można mu to wybaczyć), ale wyrósł na

prawdziwego frontmana wiodącego lud na epic

metalowe barykady. Poza tym zespół opracował

"scenariusz" koncertu już na etapie samej

setlisty, którą otwierał i zamykał wątek

"The Course of Empire". I choć ta płyta była

motywem przewodnim koncertu, nie zabrakło

hymnicznego "Twelve Stars and and an Azur

Gown", podczas którego ktoś z fanów wyjął

niebieską flagę usianą dwunastoma gwiazdami,

czy "A Prophet in the Forest" z debiutu. Co

ciekawe, kawałki z debiutu w zestawieniu z

tymi z kolejnych płyt według mnie dobrze pokazują,

jak świetnie Kodex z upływem lat się

rozwinął.

Całodzienny festiwal minął szybko.

Nie było żadnych przestojów, zespoły wychodziły

na scenę niemal jak w zegarku. Przerwy

między koncertami na ustawienie się kolejnych

kapel, były w sam raz, żeby choć na

chwilę spotkać się ze znajomymi. A tych, w

mniejszej lub większej ilości, chyba spotkał

każdy, W pewnym momencie odniosłam wrażenie,

że odbiorcy Heliconu, czy fani powyższych

kapel to jakaś jedna wielka rodzina, czy

klan, w którym członkowie wzajemnie się znają.

Atmosfera rzeczywiście była kapitalna.

Wielkie podziękowania dla Helicon Metal

Promotions, który robi tak wspaniałą robotę

wspierając heavy metal i dostarczając nam

takich przeżyć!

Strati & Bartek Kuczach

Helstar, Solicitor, Hellhaim, Riviera

Remont, Warszawa, 12.04.2023

Jeszcze serduszko mocniej bije, jest

lekkie niedospanie, a gardło, ręce i szyja będą

dochodzić do siebie przez następnych paręnaście

godzin. No ale to nic, bo gdybym dziś

obudził się ze świadomością opuszczenia

wczorajszego koncertu w stołecznym klubie

Riviera Remont, to autentycznie siedziałbym

w bezruchu ze spuszczoną głową i mruczał

pod nosem jak mantrę, że jestem głupi. Legendarna

formacja US heavy/power, Helstar, po

dwunastu latach ponownie pojawiła się w Polsce,

tym razem w towarzystwie zjawiskowego

Solicitor oraz rodzimego Hellhaim. Jak się

okazało, dali garstce maniaków powody do

absolutnego zadowolenia!

Szukanie miejsca parkingowego w

śródmieściu Warszawy to sport ekstremalny.

Kiedy w końcu udało się znaleźć lukę, w której

można było umieścić nasz pojazd kołowy, zegar

wskazywał, że Hellhaim jest gdzieś w połowie

setu. Udało się jednak wejść do klubu i

zobaczyć jeszcze końcówkę tej lokalnej kapeli,

która z powodzeniem toczy swój wózek od

2009 roku. Przyznam się, że nigdy jakoś wybitnie

nie wpadli do głowy, ale na żywo spisują

się całkiem nieźle. Noga sama zaczęła tupać

jak tylko dopadłem barierki. Image to trochę

pomieszany Accept z W.A.S.P., muzycznie

natomiast agresywny heavy metal bez zbędnych

ceregieli. Muzycy na scenie żwawi, często

zmieniający pozycje, zachęcający do zabawy.

Widać, że granie gęstych, szybkich i szorstkich

utworów sprawia im frajdę w każdych

warunkach - nawet wtedy, kiedy machających

głowami nie ma zbyt wielu.

No ale żałować mogą jedynie ci, którzy

nie wybrali tego wydarzenia, bo dla tych,

co stawili się pod sceną wieczór się rozkręcał.

Po chwili przerwy na scenie zainstalował się

amerykański Solicitor. Grupa istnieje od

2018 roku i pochodzi z Seattle, jednak nie mają

nawet cala wspólnego z grunge. Uszy zebranych

zaatakowali dzikim heavy/speed metalem

od razu wchodząc na wysokie obroty.

Riffy Matta Vogana i Patricka Fry'a szatkowały

powietrze. Solówki uderzały idealnie w

punkt. Sekcja Johann Waymire (perkusja) /

Damon Cleary-Erickson (bas) dudniła po

łbach, trzymając przy okazji numery w ryzach.

Wokalistka Amy Lee Carlson zwracała uwagę

nie tylko ostrymi jak brzytwa partiami, ale i

strojem oddającym klimat dźwięków. Wszystko

się zgadzało. Nie było mowy o przesadnych

zwolnieniach - grupa pruła naprzód

wkręcając się coraz mocniej. Zagrali naprawdę

absorbujący set oparty na pełnym albumie

"Spectral Devastation" (2020). Krótko, intensywnie

i na temat, bez zbędnego marnowania

cennych minut. Polecam łapać - prostu cymes!

Jednak chyba każdy był świadom, że

jakkolwiek dobry przedskoczek by nie był, to

za chwilę zblednie przy rażącym świetle

Helstar! Można mówić wiele, narzekać, że to

już nie to, mlaskać z dezaprobatą, a teksański

zespół wychodzi na scenę i odpala się na pełną

moc, kasując obiekty. Porwał od początku ten

koncert. Naprawdę chwycili od pierwszych minut

i nawet nie zwracałem uwagi na mankamenty

z nagłośnieniem, które zresztą w każdym

miejscu klubu odbierać można inaczej.

Nieważne w sumie - to co działo się na scenie

było prawdziwym świętem dla fanów solidnego

US power/heavy! Set oparty na klasykach

(m.in. "Baptized In Blood", "Burning

Star", "King Is Dead", "Abandon Ship") pomieszanych

z nowszymi kompozycjami

("Black Cathedral"), nie dający nawet minimum

niedosytu. Muzycy w świetnej formie.

Słychać było, że są zgrani i czerpią z tego czystą

przyjemność. Gitarzyści Andrew Atwood

i Larry Barragan sadzili konkretne riffy przeplatane

solówkami wwiercającymi się w głowę

swego rodzaju nieokiełznaniem. Bardzo pysznie

również prezentowała się sekcja w postaci

basisty Garricka Smitha i perkusisty Alexa

Erhardta, który czarował dynamiką i precyzją

uderzenia. Każdy numer żarł niesamowicie.

No i on - James Rivera! Z lekkością wyśpiewujący

połamane partie, rażący siłą skali i będący

w znakomitym humorze. Dużo mówił,

dyrygował publicznością, zachowywał się naturalnie

i szczerze - w pewnym momencie nawet

się wzruszył. Nie grali może jakoś ultra

długo, ale przyłożyli konkretnie. W zupełności

zestaw kompozycji wystarczył do dewastacji

organizmów zebranych tego wieczoru w

Remoncie. Pozostaje tylko liczyć, że zgodnie z

obietnicą Jamesa, grupa wróci do Polski z nowym

materiałem znacznie szybciej…

Po koncercie bez problemu muzycy

każdego zespołu byli do dyspozycji fanów. Nie

stanowiło kłopotu zrobienie zdjęcia, rozmowy,

podpisania dowolnej ilości krążków. Rivera to

strasznie serdeczny człowiek - żaden muzyk

nie ściskał mnie "na misia"! Amy Lee Carlsen

też okazała się wesołą i komunikatywną osobą.

Pojawiło się też kilku znajomych, których

widok zawsze napawa dobrym fluidem, także

środowy wieczór w kategoriach muzyczno-towarzyskich

zaliczam do niezmiernie udanych!

Adam Widełka

LIVE FROM THE CRIME SCENE 159


Zelazna Klasyka

Exumer - Possessed By Fire

1986 Disaster/Gama

The Magus i Aris Shock - Wąż i pentagram.

Oficjalne kroniki Necromantia

2023 Monomaniax Productions & Pagan Records

Wybór zespołów do Żelaznej Klasyki to zawsze

chwila zastanowienia. Tym razem jednak

spontanicznie zdecydowałem się napisać

parę słów o jednym z ciekawszych debiutów

thrashowych w historii - "Possessed

By Fire" Exumer z 1986 roku. Niemiecki zespół

dziś przeżywa drugą młodość, działając

nawet lepiej, niż w latach 80., ale to właśnie

dwóm krążkom z początku kariery (jako kolejny

"Rising From The Sea" 1987) zawdzięczają

swoją popularność i w czasach współczesnych.

Zaczęło się wszystko w głowach

kumpli mieszkających w Wiesbaden. Basista

i wokalista Mem Von Stein oraz gitarzysta

Ray Mensh postanowili powołać do życia

thrash metalowego potwora. W ciągu najbliższych

miesięcy zebrali pozostałe ogniwa do

składu - perkusistę Syke Bornetto i drugiego

gitarzystę Berniego Siedlera. Dość szybko

zrealizowali demo "A Mortal In Black" w

1985 roku, które teraz można znaleźć chociażby

jako dodatek do wydania High Roller

Records, a chwilę później na rynku pojawił

się debiut. Na pewno na uwagę zasługuje

okładka przedstawiająca długowłosego

jegomościa w masce na tle ognia. Musiała

działać na wyobraźnię młodych odbiorców

tejże sztuki, zresztą do dziś potrafi przykuć

wzrok. Jest idealnym uosobieniem dźwięków,

jakie atakują nas chwilę po odpaleniu materiału.

Można zaryzykować stwierdzenie, że

Exumer "Possessed By Fire" to jedna z tych

płyt, przy których nie można być obojętnym.

Te dziewięć kompozycji wgryzają się w

umysł i w żadnym wypadku puścić nie chcą.

Czuć z każdego utworu niebywałą energię,

jaka wypełnia zarówno pokój ale też żyły słuchacza

mieszając się z krwią, dając solidnego

kopa. Krótkie intro wprowadza w nastrój a

potem jest już konkretny strzał. Tytułowy

numer rozpędza się, nadając tor reszcie stawki.

Jednakże Exumer potrafi zaskoczyć - jeśli

nie riffem to solówką, jeśli nie solówką to

nawet zgrabną melodyjką na basie. Wiele w

tej muzyce elementów, wpływów od trochę

starszych stażem grup zza wielkiej wody.

Głównie słuchać Slayera, ale i pojawiają się

momenty z Exodus, Metalliki, czy nawet,

speed od Exciter. Solidnie na gitarach młócą

Ray i Bernie, nawzajem się jakby motywując

do zadania coraz głębszych ran tym, którzy

nie mieli oporów na kontakt. Tempa sekcji są

zróżnicowane, choć najczęściej słychać szybkie,

równe i soczyste odmierzenia basu i perkusji.

Umieją jednak Von Stein oraz Bornetto

znaleźć się w każdej kompozycji, ustalając

zarówno rytm jak i klimat. Do tego

wszystkiego Mem razi swoim wkurzonym

wokalem, parzącym niczym tytułowy ogień.

Album "Poassessed By Fire" to raptem trzydzieści

sześć minut muzyki. W żadnym wypadku

jednak nie można mieć jakichkolwiek

zastrzeżeń. Kolejne numery zazębiają się ze

sobą tworząc twardą, ale nie bezkształtną,

masę. To, w sumie nie będzie nadużycie, jeden

z najlepszych debiutów w muzyce metalowej

ogólnie. Porywający od samego początku,

trzymający w napięciu, raczący zmiennościami,

porażający energią i agresją.

Exumer umiejętnie połączył swoje pomysły

z tym, co najbardziej przykuło uwagę na

krążkach już hulających na świecie. Powstał

z tego album kipiący wściekłością, prawdziwie

thrashowe monstrum, mające jednak

fragmenty łączności z innymi stylami, jak

wspomniany wyżej speed. Dzięki temu i po

blisko czterdziestu latach od wydania wciąż

brzmi on niezwykle świeżo. Niebezpodstawnie

widuję czasem młodych adeptów thrashu

z naszytymi na plecach motywami

okładki "Possesed By Fire". Jest w wąskim

gronie krążków najbardziej trzaskających po

łbie. Jest uosobieniem thrashu najwyższej

próby. Rzecz intrygująca, porywająca, nasączona

niezliczoną ilością tnących riffów i

ciekawych rozwiązań sekcji, wciąż jednak pozostająca

szorstką i lekko wulgarną pozycją.

Exumer tą płytą poprzeczkę ustawił bardzo

wysoko. Doszły jeszcze do tego problemy

wewnątrz składu, a w ich efekcie odszedł

Von Stein. Reszta, już z Paulem Arakarim,

nagrała tylko "Rising From The Sea", który

jednak przeskoczyć jedynki nie zdołał…

Adam Widełka

Trudno wyobrazić sobie grecką scenę blackową

bez zespołu Necromantia, który wraz z

Rotting Christ i Varathron rozsławił ją na

całym świecie. Używający licznych pseudonimów

George Zacharopoulos (książkę firmuje

jednym z nich, The Magus) oraz znany jako

Baron Blood Makis Kanakaris (1971-2019)

stworzyli, wraz z innymi muzykami, unikalne

połączenie ekstremalnego metalu z muzyczną

awangardą, oparte na współbrzmieniu dwóch

gitar basowych, w tym ośmiostrunowej oraz

wykorzystujące nietypowe instrumenty, z saksofonem

na czele. W pierwszej połowie lat 90.

nie było to wcale takie oczywiste, ale zespół

zdołał się przebić, nagrywając tak znaczące albumy

jak "Crossing The Fiery Path" oraz

"Scarlet Evil Witching Black", a jego muzyka

ustawicznie ewoluowała, dowody czego można

znaleźć na kolejnych wydawnictwach. Necromantia

szybko stała się więc zespołem znaczącym

i wpływowym, a jej lider często i chętnie

współpracował z innymi muzykami oraz

zakładał różne, nierzadko bardzo odmienne

stylistycznie, projekty. Nagła śmierć Barona

zakończyła funkcjonowanie grupy, która podsumowała

ponad 30 lat istnienia dedykowanym

mu albumem "To The Depths We Descend...".

Kolejnym jest niniejsza książka, zbierająca

wspomnienia The Magusa od początków

jego fascynacji ciężką muzyką, przez start

pod nazwą Necromancy, aż do założenia w

roku 1989 Necromantii. To fascynujący

obraz pionierskich czasów ekstremalnej muzyki

w niezbyt sprzyjających dla jej rozwoju warunkach

oraz lat już nam bliższych, dopełniony

relacjami jego kolegów z zespołu i innych

muzyków, współpracujących z nim choćby w

Rotting Christ, Thou Art Lord, Diabolos

Rising czy Yoth Iria. Do tego na przestrzeni

lat The Magus poszerzał swe horyzonty, dlatego

też poznajemy go również jako realizatora

dźwięku i producenta, wydawcę zine'a czy

szefa wytwórni płytowej, a nawet specjalistę

od szermierki. Ale "Wąż i pentagram. Oficjalne

kroniki Necromantia" to nie tylko tre-

160

ZELAZNA KLASYKA


The Music Of Erich Zann

Witam wszystkich miłośników HMP, właśnie

dostałem szanse prowadzenia mojej autorskiej

rubryki The Music Of Erich Zann, za co jestem

wdzięczny Naczelnemu. Postaram się

wam przybliżyć mało znane w większości zapomniane,

ale bardzo wartościowe pozycje ze

świata powszechnie rozumianego metalu...

Długo zastanawiałem się jaką pozycję wybrać

na pierwszy raz i muszę przyznać, że udało mi

się zaskoczyć samego Naczelnego. Tak więc

zaczynamy, Erich wkracza do gry.

John Connelly Theory - Back To Basics

1991 Relativity

W 1991 roku John Connelly zrobił sobie

krótką przerwę od Nuclear Assault. Skrzyknął

paru kumpli (jednym z nich był nie kto

inny jak Brent McCarty z Brutal Truth.) I pod

egidą swojego solowego projektu John Connelly

Theory nagrał bardzo ciekawą płytę

"Back To Basics". Mamy tu 12 utworów trwających

niecałe 33 minuty i bardzo dobrze, bo

dzięki temu muzyka nie nuży, a po zakończonym

odsłuchu mamy ochotę na jeszcze... Płytę

rozpoczyna krótkie 30-sekundowe intro, które

następnie przechodzi wraz z przeciągniętym

zaśpiewem Johna ...A Way... w typowe thrashowe

granie. Niestety (jak dla mnie na plus)

charakterystyczny wokal jak i styl grania Johna

nierozerwalnie kojarzy się z Nuclear Assault,

chociaż tym razem może o bardziej

rockowym brzmieniu... Mamy tu kawałek

"Aggressive" o lekko bluesowym zabarwieniu,

heavy metalowy bardzo dobrze zaśpiewany

przez basistę (Joe Interlande) utwór "Joe's

Tune", odegrany z polotem cover grupy Argent

z 1972 roku "Hold Your Head Up" i

wieńczący płytę zabawny utwór "L.H.A." w

stylu country. Na uwagę zasługują jeszcze "In

Memory", który na upartego można nazwać

pół balladą i "Hardwire" mający bardzo ciekawe

wstawki akustyczne. Ogólnie całej płyty

słucha się bardzo przyjemnie, a co najważniejsze

utwory pozostają w pamięci. Jest to

niewątpliwie preludiom do tego, co miało

wpływ na późniejszy Nuclear Assault. Jakby

nie patrząc John i spółka wykonali kawał dobrej

roboty, a i przez wielu krytykowana "Something

Wicked" (1993, Nuclear Assault)

wydana dwa lata później, jest bardzo dobrym

i niedocenionym albumem. Zapoznajcie się z

tym materiałem, bo naprawdę warto, gorąco

polecam.

C.I.A. - In The Red

1990 Combat

ść, lecz również bardzo bogaty materiał ilustracyjny,

obejmujący również wiele unikalnych

fotografii. Szata graficzna książki bardzo

zyskała dzięki twardej oprawie i kredowemu

papierowi - całość jest bardzo efektownie wydana,

do tego w limitowanym, numerowanym

nakładzie 300 egzemplarzy. Tym większa

szkoda, że aż tak in minus odstaje od niej jakość

bardzo topornego tłumaczenia, w którym

roi się od błędów interpunkcyjnych, ortograficznych,

składniowych i stylistycznych. Są też

wpadki merytoryczne, od drobiazgów typu

błędna data wydania "Sabbath Bloody Sabbath"

(autor wspomnień może jej nie pamiętać,

ale powinien to poprawić współautor, a

już redaktor tekstu na pewno), aż do nagminnego

już określania 7" płyt z dwoma utworami

mianem 7" EP. Co ciekawe Gunther Theys

(Ancient Rites) jako jedyny na łamach tej książki

używa prawidłowego określenia singiel, inni

opowiadają bzdury o EP z dwoma czy nawet

jednym (sic!) utworem. Dodatkiem do

polskiego wydania jest podwójna kompilacja

CD "In Honour. A Tribute To Necromantia",

obejmująca 18 utworów o czasie trwania

przekraczającym 110 minut. To ciekawy przegląd

dokonań greckiej grupy w nowych wersjach,

wybór numerów od "Promo Tape 90"

do "To The Depths We Descend...". Aż trzy

zespoły sięgnęły po "Ancient Pride", "Spiritsform

Of The Psychomancer" doczekał się

dwóch wersji. Większość z tych nazw nic mi

nie mówi, poza naszym Cultes Des Ghoules

i szwedzkim Arckanum, ale mimo tego grają

na poziomie, niekiedy nawet eksperymentując

jeszcze bardziej od twórców tej muzyki. Najciekawiej

wypadło to w "Inferno", które Fanfare

Kärlek, grupa specjalizująca się w wykonywaniu

metalowego repertuaru w aranżacji

na instrumenty dęte, zagrała niczym strażacka

orkiestra. Fanów zespołu, mimo wspomnianych

mankamentów, nie trzeba raczej zachęcać

do sięgnięcia po to wydawnictwo, jednak

innym czytelnikom, o ile ich rzecz jasna ich

nie znają, polecam zapoznanie się z pierwszymi

albumami Greków.

Wojciech Chamryk

Nie wiem do końca, co chciał Glen udowodnić,

wydając te pozycje, ale wyszły mu bardzo

dobre dwa albumy, może niegenialne jak Nuclear

Assault, ale powtarzam bardzo dobre.

Obydwie płyty trwają dosyć krótko, ale do

tego zdołał nas już przyzwyczaić Nuclear i

wiele innych thrashowych kapel z tamtych lat.

I bardzo dobrze, bo dobry thrashowy album

nie powinien trwać więcej niż 45 minut. Na

"In The Red" znalazło się 10 kawałków trwającego

33 minuty thrashu z naleciałościami

punk i hard core. Co ciekawe Glen odpowiada

za wszystkie instrumenty, gra na gitarze, basie,

perkusji i śpiewa, co całkiem nieźle mu wychodzi.

Wokalnie nie odbiega niczym od thrashowych

standardów lat 80. czyli taka charyzma

z lekką chrypką. Muzycznie najbliżej, jak

dla mnie, jest tutaj do wczesnego Suicidal

Tendencies z pierwszych trzech płyt i niedocenianego

Verbal Abuse i ich płyty "Red

White Violence". Mamy tu bardzo poprawnie

zagrany thrash z dużą ilością naprawdę ciekawych

riffów, melodii i temp, które składają się

w bardzo interesującą całość. Ta płytka to mus

dla każdego fana thrashu, jak i wyżej wymienionych

zespołów.

C.I.A. - Attitude

1992 Under One Flag

Zajmijmy się teraz "Attitude", która została

wydana dwa lata po "In the Red". Tym razem

mamy tu 9 kawałków, które trwają jeszcze

krócej niż na jedynce, bo jedynie 29 minut.

Tym razem Glen dokooptował gitarzystę solowego

Dave DiPietro, z którym się znał jeszcze

z czasów, gdy razem grali w TT Quick. Był

to bardzo dobry pomysł, bo partie solowe Dave

są wyśmienite, co wpłynęło także na lekką

zmianę stylu. C.I.A. poszło z nurtem początku

lat 90. i najbliższe skojarzenia odnoszą się

tu do takich kapel jak Bitter End czy Faith

Or Fear. Mamy tu do czynienia z radosnym

szybkim melodyjnym thrash metalem, do tego

bardzo pomysłowym i zostającym na dłużej w

pamięci. Bardzo lubię tę płytę, pierwszą zresztą

też, są to po prostu bardzo solidne albumy.

Można by tak pisać i pisać, ale przecież nie o

to chodzi, najlepiej kiedy sami ocenicie zawartość,

zapoznając się z materiałem.

Erich Zann

THE MUSIC OF ERICH ZANN 161


Decibels’ Storm

recenzje płyt CD

1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Absolon - A Portrait of Madness

2022 Dead Alien Entertainment

Absolon to generalnie projekt

amerykańskiego wokalisty Kena

Pike'a. Projekt powstał w roku

2012, a już rok później Ken mógł

pochwalić się albumem

"Darkness Rising: A Tale of Derek

Blackheart". Pod koniec zeszłego

roku światło dzienne ujrzał

następca debiutu, omawiany "A

Portrait of Madness". Przesłuchując

płytę, odniosłem wrażenie,

że Ken musi być zafascynowany

wczesnymi dokonaniami

Queensryche i wokalem Geoffa

Tate'a. Choć wokal niekiedy kojarzył

mi się z nieodżałowanym

Markiem Sheltonem. Choć może

to moja podświadoma interpretacja.

Także muzyka Kena mieści

się w szerokim pojętym progresywnym

metalu, czerpie również z

tradycji NWOBHM, europejskiego

tradycyjnego metalu oraz domieszki

amerykańskiego progpoweru

typu Kamelot czy wspomnianego

Queensryche. Kompozycje

Pike'a są przemyślane, różnorodne

i bardzo plastyczne.

Charakteryzują się świetnymi tematami,

melodiami, klimatami,

partiami gitar oraz wokali. Ogólnie

muzyka firmowana przez Absolon,

jak i opowiadana historia

na płycie tworzą pewien koncept,

także Ken i przyjaciele mocno napracowali

się nad kompozycjami.

Jej sugestywność podkreślają różnego

rodzaju monologi, operowy

śpiew czy krótkie muzyczne intra

i przerywniki. Generalnie "A Portrait

of Madness" słucha się jako

całość, ale taki "Breathe Again"

mógłby robić za singiel czy inny

przebój. Także fani progresywnego

metalu czy prog-poweru odnajdą

sporo interesujących dla siebie

rzeczy. Na początku wspomniałem,

że pomysł na Absolon

jest autorstwa Kena Pike'a. Wymyśla

on w większości muzykę,

opowieść, teksty, melodie i w dodatku

śpiewa. Jednak Kenowi pomagają

również inni muzycy. Na

"A Portrait of Madness" wspomogli

go Marc Vanderberg obsługujący

gitary i bas, oraz Ryo

Pike grający na wszelkich klawiszach,

oraz odpowiadający za orkiestracje.

Obaj panowie również

wspomagali Kena przy komponowaniu.

Za to wszystko odegrane

jest bardzo sprawnie i płynnie,

dzięki czemu komfort odbioru

jest zachowany. Ja mam pewne

zastrzeżenia co do niektórych

brzmień. Głównie gitary. Posłuchacie

sobie utworu "Let Me Be".

Myślę, że inny dobór brzmienia

gitary znacznie uatrakcyjniłby ten

kawałek. Bardziej odpowiedni

byłby, chociażby ten sound z "The

Men in Black Robes". No i właśnie

takie niuansiki powodują, że słuchacz

odnosi pewien dyskomfort.

Niemniej nie oznacza, że mamy

do czynienia z czymś słabym,

wręcz odwrotnie. Fanów Queensryche

i prog-poweru zachęcam do

zapoznania się z "A Portrait of

Madness". (3,9)

Adrian Benegas - Arcanum

2023 Reaper Enteiterment

\m/\m/

Adrian Benegas to pochodzący z

Paragwaju kompozytor i klawiszowiec,

który bez reszty oddał

się melodyjnemu power metalowi

o symfonicznym zabarwieniu. Do

swoich przedsięwzięć zaprasza

głównie znanych i cenionych muyków.

Do produkcji drugiego materiału

o tytule "Arcanum" Pan

Benegas zaangażował następujące

osobowości, wokalistę Ronnie

Romero, perkusistę Michaela

Ehré, gitarzystę i producenta Sascha'ę

Paetha, basistę Anisa

Jouini i gitarzystę Timo Somersa.

Płyta rozpoczyna się monologiem

na tle intra elektronicznosymfonicznego,

aby przejść w rozbrykany

i rozbuchany melodyjny

power metal z mocnym symfonicznym

zacięciem, w który wplecione

są wirtuozerskie popisy klawiszowo-gitarowe.

Sam zainteresowany

mówi o swojej muzyce

theatrical power metal i w zasadzie

to wszystko wyjaśnia. A jak

komuś mało to może zestawić dokonania

Adriana Benegasa z

Rhapsody Of Fire i nie będzie

już wątpliwości. Pozostałe kompozycje

utrzymane są w podobnym

stylu. Na pewno Pan Benegas

włożył w napisanie ich dużo

cierpliwości, serca, talentu, maestrii

i kunsztu. Ci, co są rozmiłowani

w takich brzmieniach, z pewnością

to docenią. Zresztą Adrian

znakomicie i ze smakiem zaaranżował

każdą z kompozycji,

ale także wprowadzał różne urozmaicenia,

chociażby dodał kobiece

wokale (np. w "The Secret

Within"), growl w "Caravan of

Doomed Souls", a w "El Mantra

Secreto de los Espíritus Epilogue"

udowodnił, że potrafi wykreować

ciekawą i bardziej rozbudowaną

orkiestrację. Bardzo pomogli mu

zaangażowani muzycy i zaproszeni

goście. Mnie najbardziej

przekonał Ronnie Romero, który

wykonał świetną robotę. Nie

wiem kto, odpowiadał za całość

produkcji, jednak "Arcanum" zapewniono

najwyższe standardy.

Niestety uważam, że na tym albumie

niema nic ekstra, co powinno

zwrócić uwagę słuchaczy. W ten

sposób, mimo dobrego przygotowania

i wykonania, "Arcanum"

jest jedynie jednym z wielu podobnych

wydawnictw. (3)

\m/\m/

Age Of Wolves - Age Of Wolves

2021 Pitch Black

Bylejakość obecnych czasów przekłada

się również na zwyczaje w

muzycznym biznesie, dlatego

wielu wydawców "promuje" swe

wydawnictwa udostępniając wyłącznie

pliki z muzyką - już chyba

tylko niemieckie wytwórnie dołączają

do nich promocyjne notki i

informacje o zespole. O Age Of

Wolves wiem więc tylko tyle, że

są z Kanady, a do tego rzeczona

płyta jest dość stara, bo jeszcze z

2021 roku - a to już nie te czasy,

kiedy album mający rok czy dwa

wciąż był nowy, szczególnie w realiach

PRL-u. Posłuchawszy tych

ośmiu utworów nie zamierzam sobie

jednak więcej zawracać ich autorami/wykonawcami

głowy, a już

tym bardziej czegokolwiek o nich

szukać. Powód jest prosty: Age Of

Wolves próbują, bez większego

powodzenia, łączyć klasycznego

hard rocka i tradycyjny heavy z

grunge i alternatywnym rockiem

lat 90. To strzał we własną stopę,

jasna sprawa, tym bardziej, że nie

mają ciekawych kompozycji - większość

numerów z "Age Of Wolves",

poza najbliższym hard rocka

w stylu Thin Lizzy "Lil Burner" i

"Overlord", to zlepek zgranych i

przypadkowych pomysłów, co

najbardziej doskwiera w finałowym,

trwającym blisko osiem minut

"Endless Tides". Zespół miota

się więc pomiędzy Black Sabbath

a Corrosion Of Conformity

("Grease Monkey & The Monkey

Wrench"), wokalista Michael Edwards

nawet porykuje ("We Rise"),

ale nawet mimo tak zwanych

momentów w postaci "Temple

Bar" czy wymienionego już "Overlord"

nie ma na tej płycie niczego,

dzięki czemu chciałoby się do niej

wracać - 3 Inches Of Blood grali

tak już wieki temu i byli nieporównywalnie

lepsi, jeśli chodzi o

przykład tylko z kanadyjskiego

podwórka. (2)

Wojciech Chamryk

Aggression - From Hell With

Hate

2022 Xtreem Music

Kanadyjski Aggression rozpoczynał

działalność w złotych latach

80. Niestety wtedy zbytnio nie

powojował. Zdaje się, że znacznie

lepiej wiedzie się im po reaktywacji

w 2014 roku. Co prawda ze

starego składu pozostał jedynie

gitarzysta Denis "Sasquatch"

Barthe, ale tak umiejętnie dobrał

sobie młodszych muzyków, że po

raz kolejny bez trudu przygotowuje

udany wściekły oldschoolowy

thrash. Można go umieścić

gdzieś pomiędzy Dark Angel,

Slayer, Infernal Majesty, Protector

czy Sadus. Oczywiście nic

nie przychodzi łatwo, co chwila

dorywają ich jakieś kataklizmy,

chociażby akcja z Covidem, czy

też niespodziewanym odejściem

wokalisty Briana Langley'a. Ta

ostatnia spowodowała wyraźne

zmiany na "From Hell With Hate".

Przede wszystkim za partie

wokalne wziął się sam Denis

Barthe. Nie są to jakieś wybitne

wrzaski, ale myślę, że wpasował

się nimi w wymogi i przekaz kapeli.

Zmiana głównego głosu wymusiła

również lekką zmianę w

muzyce. Jak pisałem, Kanadyjczy-

162

RECENZJE


cy kultywują wściekłemu i obskurnemu

thrash metalowi, który

na ostatnich wydawnictwach

Aggression wręcz przechodził w

piekielny death/thrash. Owszem

na "From Hell With Hate" ciągle

można odnaleźć naleciałości

death metalu, punka czy hardcore'a,

ale to tradycyjny oldschoolowy

thrash przewodzi temu

krążkowi. Przekute jest to na

dziesięć, konkretnych i rozjuszonych

kawałków, z których dwa

poprzedzone jest krótkimi instrumentalnymi

wstępami. Wśród

nich odnajdziemy "The Nightstalker",

który najbardziej zdecydowanie

nawiązujecie do hardcore'a

i punka oraz "Antichrist

Devil Cunt", gdzie Sasquatcha

wspiera kobiecy głos. Pani śpiewa

pięknie, może i pasuje to do koncepcji

utworu, ale jest on mocno

irytujący. Niezmienna pozostaje

także wymowa tekstów Aggression,

mocno diabelska i zalatująca

siarką. "From Hell With Hate"

brzmi również całkiem niezłe,

bez trudu można wyłowić grę każdego

instrumentu, ale całość ciągle

zachowuje typową dla tej formacji

szorstkość i brud. Myślę, że

fani Kanadyjczyków czy też

wściekłego thrash metalu nie będą

mocno zawiedzeni zawartością tego

krążka. Mimo kilku wyraźnych

zmian. (4)

Air Raid - Fatal Encounter

2023 High Roller

\m/\m/

Gdyby chłopaki nagrały tę płytę

pod koniec lat 80., do dziś takie

kawałki jak "Thunderblood" czy

"In Solitude" należałyby do grona

imprezowych klasyków. Szwecja

co jakiś czas wypluwa zespoły

bądź pojedyncze płyty, na których

to typowe dla Szwedów doskonałe

wyczucie melodii, balansu

ciężaru i brzmienia manifestuje

się w najbardziej okazałej formie.

I "Fatal Encounter" właśnie do

takich manifestacji należy. Jeśli

na poprzednie płyty nie zaskoczyły

- spróbujcie z tą. O ile estetyka

zespołu nie zmieniła się

znacząco, o tyle w "Fatal Encounter"

do estetyki Air Raid

doszła zaskakująca przebojowość

i intuicja czy też umiejętność pisania

świetnych kompozycji. Na pewno

nie raz natrafiliście na zespoły-grupy

rekonstrukcyjne, które

próbują zmajstrować wehikuł

czasu. Air Raid niczego nie próbuje,

oni po prostu nagrali płytę

jak z przełomu dekad 80. i 90. z

nośnością godną Whitesnake,

Bon Jovi i W.A.S.P (taki typ wyczucia

melodii połączonego z bardzo

dobrym wokalem można czasem

usłyszeć na płytach Axel

Rudi Pell). Vibe wspomnianych

kapel unosi się nad "Fatal Encounter"

nawet wtedy, gdy płyta

skręca w kierunku galopad helloweenowych,

których wcale nie

jest mało. Żaden kawałek nie brzmi

sztucznie. Świetne brzmienie

oraz mocny i jednocześnie gładki

wokal Frederika Wernera ubierają

te kawałki w bardzo naturalny

i wiarygodny odbiór. Na deser

warto posłuchać jednego z dwóch

coverów umieszczonych na tym

krążku - "Pegasus Fantasy", kawałka,

który oryginalnie otwierał

japońską kreskówkę "Rycerze Zodiaku"

i już wtedy miał heavymetalową

aranżację. Numer sam

w sobie jest świetny, ale w wykonaniu

Air Raid to po prostu perełka,

zwłaszcza, że gitarzysta

hobbystycznie uczy się języka

japońskiego, a to dodaje dodatkowego

waloru do wiarygodności

odbioru. (5,5)

Strati

Albert Bell's Sacro Sanctus -

Sword Of Fierbois

2022 Metal On Metal

Po wydaniu bardzo udanego "Liber

III: Codex Templarum"

zrobiło się o tym zespole nieco ciszej,

ale Albert Bell w żadnym razie

nie zawiesił gitary na kołku.

Więcej, nagrał kolejną, bardzo

udaną płytę, ponad godzinę tradycyjnego

metalu wysokiej próby.

Niekiedy jest on nawet podszyty

blackiem, tak jak w demonicznym,

z racji ekstremalnej partii

wokalnej, utworze tytułowym, ale

jednak czwarty album Albert

Bell's Sacro Sanctus to przede

wszystkim tradycyjny heavy/

doom metal w formie najbardziej

oldschoolowej z możliwych. Mamy

tu więc z jednej strony hołd

dla heavy lat 80., tak jak w rozpędzonym

"War, Metal And

Leather" czy równie dynamicznym

"For God, King And Country",

ale Bell nie zapomniał jak

tworzy się majestatyczny, mroczny

doom. Potwierdza to w mocarnych

walcach o ponurej atmosferze,

z których największe wrażenie

zrobiły na mnie "The Maiden

From Lorraine" i "Flight Of The

Witch". Z kolei w finałowym "Ember

Eyes" cofa się do przełomu lat

70. i 90. ubiegłego wieku, proponując

surowy, archetypowy

heavy rock najwyższych lotów.

Szkoda, że nie mogę tego samego

napisać o "Blood At Orleans", bowiem

jego główny riff za bardzo

kojarzy się z wielkim przebojem

Neila Younga, a całość jest za

monotonna i zbyt rozwlekła, ale

to jedyny zakalec w tym dobrze

wypieczonym cieście. Tak jak poprzedni

album Bella powstał w

bardzo kameralnym składzie, to

w nagraniu "Sword Of Fierbois"

uczestniczyło ponad 20. gości.

Stąd spory rozmach i zróżnicowanie,

nie tylko męskich, ale również

kobiecych (Jessica Grech)

partii wokalnych, a do tego liczne

solówki gitarowe i klawiszowe

akcenty. Najbardziej znani z tego

grona są dwaj gitarzyści: Mantas

(Venom) gra w tytułowym openerze,

co w pewnym sensie wyjaśnia

jego blackowe konotacje, zaś

Alan Jones (Pagan Altar) w "Imperator",

faktycznie mającym w

sobie coś z NWOBHM. Tradycyjnie

zwraca też uwagę warstwa tekstowa,

bowiem lider po zamknięciu

trylogii dotyczącej templariuszy

przypomniał kolejną, osadzoną

w średniowieczu historię, legendę

o mieczu z Fierbois. Przewija

się w niej wiele znanych postaci

z Joanną d'Arc na czele i ta

opowieść bez dwóch zdań świetnie

zgrywa się z muzyką. (5)

Wojciech Chamryk

Arched Fire - Trust Betrayal

2023 Wormholedeath

Korzenie tego zespołu sięgają roku

1989, jednak druga szansa, ta

właściwa, nastąpiła trzydzieści lat

później w roku 2019, kiedy muzycy

postanowili odbudować formację.

Swój debiut "Remote Control"

wydali nakładem Wormholedeath

Records w 2021 roku.

Muzyka Finów to specyficzne połączenie,

heavy metalu, US power

metalu, speed metalu i thrash

metalu. Wszystko w amerykańskim

old-schoolowym klimacie lat

80. Na najnowszej płycie "Trust

Betrayal" odnajdziemy dziesięć

dynamicznych i różnorodnych

kompozycji, których nie powstydziłyby

się takie zespoły jak Iced

Earth, Laaz Rockit, Nasty Savage,

Toxic czy Overkill. Oczywiście,

dodają kilka swoich charakterystycznych

cech. Finowie swoją

muzykę również grają na swój

sposób. Są to przede wszystkim

szybkie kawałki lub trochę wolniejsze,

z technicznymi riffami,

miejscem na dość ciekawe popisy

solowe oraz melodie. Wyróżniają

się one szybkimi speed metalowymi

elementami oraz wrzaskliwym,

niekiedy mocno wyciągającymi

wysokie tony wokalem. Bywają

momenty, że przez chwilę na plan

pierwszy przebija się tradycyjny

heavy metal. Najbardziej to słychać

w kawałkach, nieco klimatycznym

"Oblivion" czy bardziej tradycyjnym

"Self-Backstabbers".

Wszystkie pomysły są nieźle zagrane,

a że instrumenty wybrzmiewają

naprawdę super, to daje

spore poczucie komfortu. Mnie

podoba się, jak czasami bryka sobie

bas. Trochę może być uwag do

wokalu, ale takie wyciąganie, może

być wyróżnikiem dla tej formacji.

Ogólnie "Trust Betrayal" stanowi

bardzo solidną pozycję i może

być magnesem dla fanów

speed/thrashu podszytego heavy/

powerem. (4)

Archon Angel - II

2023 Frontiers

\m/\m/

Po trzech latach od wydania debiutanckiego

krążka "Fallen"

(2020) formacja Archon Angel

promuje swój krążek o jakże znaczącym

tytule "II". Jak wiemy jest

to grupa wokalisty Zaka Stevensa

wspierana przez europejskich

przyjaciół, tym razem w pełni wywodzących

się z Włoch. Oczywiście

skojarzenia z Savatage są jak

najbardziej na miejscu, bowiem

muzyka Archon Angel to progresywny

heavy/power metal oparty

na amerykańskich wpływach

(Queensryche, Metal Church), z

pewną dozą europejskich wartości

(Stratovarius, Hammerfall), czy

też z innych rejonów świata

(Angra). Innymi słowy, punktem

wyjścia jest Savatage, ale włoscy

muzycy próbują odnaleźć swój

własny sposób ekspresji oraz charakteru.

I muszę przyznać, że na

"II" to im się udaje. Te jedenaście

utworów jest bardzo ciekawie napisanych,

sporo się w nich dzieje,

wiele w nich znakomitych tematów,

emocji i klimatów, które prowadzone

są przez wyśmienite melodie.

Instrumenty pracują gęsto.

Gitary są mocne i mroczne, ale

riffy często są chwytliwe, podobnie

jak solówki. Równie intensywnie

pracuje sekcja, która zachwyca

swoją kreatywnością. Całość

uzupełniają klawisze, które są słyszalne,

ale od początku mają swój

charakter. Szczególnie podoba mi

się wykorzystanie pojedynczych

RECENZJE 163


dźwięków fortepianu np. w takim

"Shattered". Można próbować wyróżnić,

którąś z kompozycji, chociażby

znakomity "Quicksand" ze

świetnym riffem. Jednak każda inna

ma podobne atuty i nie ma

sensu się zastanawiać, która jest

lepsza, a która jest gorsza. Po prostu

odpalcie album i go słuchajcie.

No i głos Zaka Stevensa. Ciągle

jest niesamowity i sprawia niesamowitą

frajdę. W ogóle mam wrażenie,

że jego wokale na "II" są jednymi

z lepszych zaśpiewanych

przez Zaka. Co ciekawe teksty po

raz kolejny napisała żona Pana

Stevensa Kathrine. Nie bardzo

wiem, kto stoi za produkcją i brzmieniami

tego albumu. Niemniej

ktoś włożył w tę robotę swoje serducho.

Dopasował się do muzyków.

Instrumenty świetnie brzmią,

słychać je bardzo selektywnie

i tylko ułatwiają odbiór tej

znakomitej muzyki. No, cóż wydaje

mi się, że "dwójka" Archon

Angel to naprawdę dobra płyta.

Fani Zaka i Savatage koniecznie

powinni ja poznać. (4,5)

AtAn - Ugly Monster

2022 Lynx Music

\m/\m/

To żadna nowość, że muzycy parający

się szeroko pojęty progresywnym

rockiem/metalem do swojej

muzyki dopuszczają współczesne

odmiany metalu. Tak właśnie jest

na debiucie zespołu AtAn, który

w zasadzie swoją muzykę opiera

na mieszance nu metalu, metalcore'a,

groove metalu czy innego

djent. Jest tego naprawdę dużo, w

dodatku podane jest to w sposób

bezpośredni, naturalny i bez większego

kombinowania, za to we

wsparciu znakomitych melodii

oraz pulsującej sekcji rytmicznej.

Także człowiek oprócz tego, że

zastanawia się, co tu robi (akurat

nie przepadam za współczesnymi

odmianami metalu), to jeszcze

próbuje domyśleć się, gdzie ten

progres. To wrażenie potęguje budowa

kompozycji, które są zwarte

i skondensowane. Oczywiście, jak

to w progresywnym metalu bywa,

kontrastem do tych mocnych i

dynamicznych fragmentów, w

tym wypadku są te mniej liczne

spokojniejsze momenty, w których

pełno jest odniesień do rocka

progresywnego, alternatywnego

czy ogólnie post rocka. Dzięki temu

wszystkiemu w muzyce AtAn

dzieje się sporo, a nawet bardzo

dużo, co już spełnia normy, których

oczekuje się wobec progresywnego

grania. Bardzo ważnym

punktem tej formacji jest głos

Claudii Moscoso. Dziewczyna

ma głos jak dzwon, ale jej barwa

jest niesamowicie ciepła, z tej racji

nadaje indywidualnego wyrazu i

smaku całej muzyce. W dodatku

rozjaśnia ją i dodaje kolejnych jaskrawych

barw. Duże wrażenie

robią też umiejętności, wyobraźnia

oraz kreatywność instrumentalistów.

Wymieńmy ich. Gitarzysta

Andrzej Czaplewski, basista

Marcin Palider oraz perkusista

Jerry Sadowski. I nie ma co o

tym pisać, tego po prostu trzeba

posłuchać. Można być z tego trochę

dumnym, bowiem okazuje

się, że są to muzycy polskiego pochodzenia,

którzy aktualnie rezydują

w Londynie. Słuchanie ich

pomysłów i techniki zdecydowanie

ułatwia niesamowite soczyste

brzmienie. To jednak jest też zasługą

producenta Maxa Mortona,

który zasłynął produkcją

m.in. ostatnich trzech albumów

grupy Jinjer. Pewnym wydarzeniem

tego albumu jest też bonusowy

utwór "Absentee", który był

pisany już myślą o następnej płycie.

A to dlatego, że swoje partie

klawiszy dograł Derek Sherinian,

muzyk znany z udziału

m.in. w zespołach Dream Theater,

Sons Of Apollo czy Planet

X. Nie wiem, czy jest to płyta

skierowana do fanów progresywnego

metalu, myślę, że jest to

jakaś tylko część odbiorców tego

zespołu. Bardziej kierowałbym ją

do fanów nowoczesnych odmian

metalu. No, ale nie do końca jest

to moja bajka i ciężko mi jest

ocenić całościowo "Ugly Monster".

Także pozostawiam tę sprawę

osobom, które bardziej znają

się na takim graniu. (-)

Atrocious Filth - OVV

2021 Moans Music

\m/\m/

Debiutancki album tej formacji

"100% Jesus" to dla wielu zwolenników

podmetalizowanego industrialu

materiał kultowy, nie tylko

dlatego, że udział w jego powstaniu

mieli muzycy znani z Vader.

Nagrany po wielu latach przerwy

jego pełnoprawny następca (w tak

zwanym międzyczasie grupa wydała

jeszcze MCD "Moans") powstał

rzecz jasna w innym składzie:

do Andrzeja Choromańskiego,

Leszka Rakowskiego i

wokalisty Tomasza Bardegi (ex

Nyia) dołączył perkusista nie gorszy

od nieodżałowanego Docenta,

to jest Gerard Niemczyk

(Holy Death, Schismatic, Mordor,

3Metry i wiele innych), a

gościnnie wspomogli ich producent

i saksofonista Bartłomiej

Kuźniak, wiolonczelistka Agnieszka

Połubińska i wokalista

Tony Kinsky. Nazwiska co prawda

nie grają, ale osoby zorientowane

w temacie wiedzą doskonale

jaki potencjał i możliwości mają ci

muzycy. Przekłada się to rzecz jasna

na zawartość i muzyczną jakość

"OVV", płyty nieoczywistej i

bardzo oryginalnej. Atrocious

Filth wciąż nawiązują co prawda

do dokonań Swans czy Godflesh,

ale czynią to nad wyraz

subtelnie, ponieważ mocne, industrialne

brzmienia to już w ich

wypadku przeszłość. Mamy za to

agresywny postpunk, swoiście

pojmowaną transowość, awangardowe

odloty, ale też bardziej melodyjne,

przestrzenne partie. Celowo

nie podaję tytułów - są one

zresztą bardzo oszczędne, jednoliterowe

- bowiem "OVV" to

dźwiękowy monolit, który najlepiej

smakować w całości. Teraz

można to czynić również z winylowej

płyty, co zdecydowanie

zmienia odbiór tych siedmiu

utworów, tym bardziej, że jak

podkreśla lider grupy, ten materiał

w każdej wersji brzmi inaczej

- tu na pewno bardziej dynamicznie.

Dochodzi do tego poszerzona

szata graficzna, zresztą w

12" formacie gatefold nieoczywista

okładka autorstwa Maëlle Cadoret

prezentuje się znacznie efektowniej.

LP został wytłoczony

na białym winylu i w limitowanym

nakładzie 333 egzemplarzy,

tak więc prędzej niż później stanie

się kolekcjonerskim rarytasem,

nie ma więc co zwlekać z

decyzją o jego zakupie. (6)

Wojciech Chamryk

Attractive Chaos - The Fire

Between

2023 Self-Released

Attractive Chaos to włoski kwintet,

który rozpoczął swoją działalność

w roku 2022. No i swoją

obecność zaznacza debiutancką

EP-ką "The Fire Between". Swego

czasu format tej płyty określono

by jako Mini-LP, bowiem

dysk zawiera sześć utworów i

dwadzieścia osiem minut muzyki.

Pierwszy utwór z tego dysku "Before

You Hit The Ground" zaczyna

się dość technicznie i prog-powerowo,

jednak jak do głosu dochodzi

wokalistka Emma Elvaston,

robi się zdecydowanie melodyjniej,

a muzyka przechodzi w bogato

i starannie zaaranżowany

melodyjny symfoniczny power

metal. Wraz z drugim utworem

"Won Lost" zespół przenosi ciężar

muzyki na melodyjny symfoniczny

power metal. Chociaż jeszcze

w tym kawałku słyszymy troszkę

fajnego progresywnego metalu,

a nawet odrobinę współczesnego

metalu. Przy kolejnym utworze

"Come To Me" nie ma już tych naleciałości,

zostaje już typowy bogato

zaaranżowany i melodyjny

symfoniczny power metal. W takiej

konwencji przygotowane są

pozostałe trzy kompozycje. Z tym

że "Still Here" jest bardziej stonowana

i klimatyczna, a w "The

Storm" usłyszymy wokale rozpisane

na żeńskie i męskie. Oczywiście

pani Elvaston śpiewa, czysto,

wysoko i bardzo ciepło, często też

uderza w a la operowe tony. Równie

ciepła i przyjazna jest sama

muzyka. Co tu dużo mówić, fani

od Nightwish poprzez Evanescence

po Within Temptation

bardzo łatwo odnajdą się w muzyce

Attractive Chaos. Tym bardziej

że nie tylko dobrze wymyślono

i zaaranżowano kompozycje,

wyśmienicie je zaśpiewano, ale

również znakomicie odegrano każdą

z partii instrumentalnych. No

i niestety płytka jest tylko dla tej

wąskiej grupy odbiorców. (3,5)

Axel Rudi Pell - Ballads VI

2023 Steamhammer

\m/\m/

Po niezbyt udanym albumie "Lost

XXIII" z ubiegłego roku Axel Rudi

Pell przygotował coś, z czego

ostatnio znany jest najbardziej:

kolejną, szóstą już, płytę z balladami.

Można by rzec, że co za

dużo, to niezdrowo, ale fakty są

niepodważalne: w pierwszej 10

najpopularniejszych piosenek w

streamingu niemieckiego gitarzysty

jest aż dziewięć ballad, tak

więc trzeba odpowiedzieć na społeczne

zapotrzebowanie rynku.

Pieniędzy jednak z tego za bardzo

nie ma, tak więc zastosowano wariant

oszczędnościowy i zawartość

"Ballads VI" to tylko po części

materiał premierowy. Nowości

jest pięć, trzy numery autorskie i

dwa covery. Instrumentalne "Revelations"

i "Hidden Secrets" niczym

nie porywają - to klimatyczne,

typowe dla Pella numery,

melodyjne i wykorzystujące również

klawiszowe i organowe brz-

164

RECENZJE


mienia. "Morning Star" z partią

wokalną też jest taki sobie - zdziwiła

mnie informacja, że może

trafić na kolejny album formacji,

szykowany na przyszły rok. Z nowymi

coverami jest już zdecydowanie

lepiej: Johnny Gioeli

świetnie brzmi w "Diamonds And

Rust" Joan Baez, chociaż aranżacja

jest bardzo podobna do tej,

którą wykorzystywali Judas Priest

podczas koncertów z Ripperem

Owensem w latach 90. Pell

postarał się za to przy "Dust In

The Wind" Kansas, opierając ten

numer tylko na wokalu i partiach

gitary i klawiszy. Resztę zawartości

fani niemieckiego gitarzysty już

znają. Nie za bardzo dostrzegam

sens w powtarzaniu "She`s A Lady",

"I Put A Spell On You" czy

"Room With A View", jak dobre

by te wykonania nie były, skoro

zawierający je album "Diamonds

Unlocked II" ukazał się niecałe

dwa lata temu i jest, zdaje się,

wciąż dostępny. Podobnie jak

"Lost XXIII", z którego pochodzi

ballada "Fly With Me" - udana, ale

to kolejny odgrzewany kotlet.

Chyba, że ktoś nie ma ostatniego

albumu Pella w wersji limitowanej,

gdzie bonusem był długi instrumental

"Quarantine 1" - wtedy

owszem, może sobie dla niego

i premierowych utworów "Ballads

VI" zafundować, tak dla dopełnienia

dyskografii. Ja jednak podziękuję,

licząc, że Pell nie powiedział

jeszcze ostatniego słowa. (3)

Wojciech Chamryk

Black & Damned - Servants Of

The Devil

2023 ROAR!

Każdy z nas na pewno zdaje sobie

sprawę, jak wielkie zmiany w naszym

życiu przyniosła pandemia.

Przerwa łańcucha dostaw zweryfikowała

podejście do globalnej gospodarki,

a izolacja i dystans społeczny

wpłynęły na zachowania

socjalne, konsumenckie oraz pracownicze.

Oprócz tego pandemia

przyniosła nam również zespół

Black & Damned. Czy fakt ten

jest tak istotny i doniosły jak powyższe?

Nie wydaje mi się, ale

dzięki temu otrzymaliśmy muzykę,

która może nie wstrząśnie

światem w posadach, ale jest na

tyle solidna, żeby w power metalowym

grajdołku zdobyć parę

dusz i serc. Black & Damned jest

stosunkowo młodym zespołem,

debiutowali w roku 2021. Wtedy

to dwóch Niemców, wokalista

Roland "Bobbes" Seidel i gitarzysta

Michael Vetter, uziemionych

w domach, postanowiło spożytkować

czas na czymś więcej

niż tylko nadrabianiu seriali na

Netflixie. Potem dokooptowali sobie

zgrabną bandę muzyków

udzielających się w paru lokalnych

zespołach i od tej pory wydali

już dwa pełne albumy: "Heavenly

Creatures" oraz tegoroczny

"Servants Of The Devil". Jakie

dźwięki możemy znaleźć na

wspomnianych "Sługach diabła"?

Już zdjęcie, na którym na

pewno nie widzimy nowicjuszy,

logo i okładka sugerują, z jaką

muzyką mamy do czynienia.

Ogólnie mamy tu dosyć sprawnie

zrobiony kolaż muzyczny, w którym

według zespołu podstawą jest

klasyczny heavy metal. Tak twierdzi

zespół, ja natomiast klasycznego

heavy metalu słyszę tu

najmniej. Najwięcej tu nowoczesnego

power metalu w średnich tempach.

Pisząc o nowoczesności

mam na myśli to, co starzy ludzie

uważają za nowoczesne, czyli brzmienie

sprzed dwóch dekad. Jeżeli

chodzi o gitary jest rytmicznie,

ciężko (ale bez przesady, jest to

ciężar raczej akceptowalny przez

przeciętnego rockowego zjadacza

chleba na poziomie Evanescence

czy jakiegoś Lacuna Coil), są spowolnienie

i krótkie dopalenia.

Klawisze natomiast dają melodie,

czasami trochę gotyckie, innym

razem chwytliwe, niemalże popowe

lub tworzą dźwiękowe plamy

a'la Rammstein. Słychać, że jest

to muzyka przemyślana. Twórcy

na pewno starają się, żeby kawałki

były urozmaicone i nie opierały

się na jednym motywie, linii przewodniej

czy strukturze. Tak jak

pisałem, jest to kolaż muzyczny,

gdzie wykorzystywane są klisze z

różnych gatunków, ale na tyle

zgrabnie połączone, że jest to dosyć

strawne i łatwe w przyswojeniu.

Solidnie zagrana i wyprodukowana

muzyka, okraszona dużą

porcją mroku. Może nie mroku z

najgłębszych czeluści piekła, ale

takiego lekko hollywoodzkiego

jak z "Kodu Leonarda Da Vinci".

Pierwszy kawałek "Hyena's

Call" otwiera masywny riff, natomiast

w refrenie wchodzą melodie

i klawisze kojarzące się z ostatnimi

dokonaniami Deep Purple.

Jest nawet "rycerski" chórek, który

na koncertach mogą śpiewać

osoby nieznające twórczości zespołu.

Następny w kolejności

"Rise to Rise" zaczyna klasyczny,

heavy metalowy, gitarowy motyw

przewodni, po czym wchodzą

"Rammstein'owe", klawiszowe plamy

dźwiękowe, a to dodatkowo

doprawione jest melodyjnym refrenem

i melorecytacjami. Właśnie

ten kawałek i orientalizujący

"Dreamhunter" zespół wybrał do

promocyjnych teledysków zakładając,

że to one najlepiej charakteryzują

ich muzykę. Mamy też

kosmiczne dźwięki, zahaczające o

Dawida Bowie w "The Quantum

You" czy popowy refren w "Golden

Wings", od którego na początku

bolą zęby i skręca w brzuchu. Ale

z czasem nawet wpada w ucho i

człowiek zaczyna mimowolnie

podśpiewywać słowa "fly away"…

Jest nawet klasyczna niemiecka

ballada "Inside". Słuchanie tej płyty

to w moim przypadku sinusoida.

Na początku jest sceptycyzm,

następnie zaczynam to nawet lubić,

tak do kawałka "Black &

Damned". Ale potem następuje

spadek, ponieważ trzy ostatnie

kawałki "King and Allies", "Hail to

Gods" i "Servants of Devil" zwyczajnie

zaczynają mnie nudzić.

Mimo to, widać że panowie mają

swój pomysł na muzykę. Może

trochę wtórny i czasami trącący

kiczem ale na pewno przemyślany

i sumiennie wykonany. I nie wiem

czy mój gust muzyczny z czasem

się przytarł, ale muszę przyznać,

za ja tę ich propozycję naprawdę

kupuję. (3,8)

Grzegorz Putkiewicz

Black Hawk - Soulkeeper

2023 Fastball Music

Niemieck Black Hawk powstał w

roku 1981 i istniał prawie do końca

lat 90. (a dokładnie do roku

1997). Z tego okresu pozostała

jedynie EP-ka "First Attack" z

1989 roku. Znacznie lepiej zespół

ułożył sobie karierę, gdy ponownie

zawiązali działalność w roku

2001. Kapela zaczęła wydawać

swoje albumy dość regularnie.

"Soulkeeper" jest już ósmym studyjnym

albumem. Muzycznie

Niemcy nawiązują do tradycyjnego

heavy metalu rodem z lat

80. Raz im wychodziło to lepiej,

innym razem trochę gorzej. Tym

razem jest trochę lepiej. Nie jest

to jakaś rewelacja, głowy nie urywa,

ale płyta jak i kawałki "żrą i

buczą". Większość z nich to różne

i dynamiczne kompozycje, utrzymane

w tempach średnich, ale są

zagrane z animuszem i witalnością.

Także mamy trochę wolniejszy

kawałek "Better Times", trochę

szybszy "Bullet", a nawet miarowy

"Bells Of Death" z większą ilością

elementów hard rocka czy heavy

rocka. Natomiast "Mystic" zaczyna

się balladowo, aby od połowy

wrócić do dynamicznej wersji

heavy metalu, tak udanie hołubionej

na tym krążku. Utwory są

proste, bezpośrednie, czasami niczym

heavy metalowe hymny, nie

zmuszają do jakiejś zadumy, ale

zachęcają do zabawy i porywają

do machania głową. To ich atut i

to niemały. Odbiór całości "Soulkeeper"

ułatwiają melodie, wzorcowe

wykonanie instrumentalistów,

znakomite gitary, dobry wokal

Udo Bethke, no i świetne

współczesne brzmienie, choć

oparte o sound znany z lat 80.

"Soulkeeper" to taki wiosenny

promyk, który bardzo rozjaśnił

mi ostatnie chwile. Ogólnie pozytywna

rzecz. (4,5)

Backlash - Colossus

2021 Self-Released

\m/\m/

Nawet solidnie grają ci Amerykanie.

Szkoda tylko, że wybrali

sobie tak mało oryginalną nazwę,

a do tego nie grzeszą oryginalnością,

dlatego "Colossus" dotrze

najpewniej do garstki słuchaczy.

Teoretycznie to heavy/thrash metal,

ale na dobrą sprawę łoić chłopaki

zaczynają dopiero w ostatnim

utworze "Lenity": wcześniej

jest dość konkretnie brzmieniowo

i muzycznie, ale to bardziej

heavy/power metal na amerykańską

modłę lat 80. Do tego zespół

preferuje średnie tempa, co sprawdza

się w "Desperado" i w patetycznym

"Last Chance", ale na dłuższą

metę jest to wszystko dość

monotonne i niezbyt zróżnicowane,

szczególnie, że kilka utworów

trwa aż 5-6 minut. Wokalista

Ryan Sorensen również nie wyróżnia

się w natłoku bardziej utalentowanych

konkurentów, chociaż

próbuje różnicować swoje

partie. Ale OK, to przecież debiut:

w sumie, jak już wspomniałem na

wstępie, solidny, może więc z czasem

Backlash zdołają się podciągnąć,

jeśli starczy im werwy i samozaparcia

by grać dalej. (3)

Wojciech Chamryk

Blakk Ledd - Heavy Metal Fans

2022 Melodic Passions

Tytuł tego albumu nader trafnie

określa status muzyków, którzy

go nagrali: to faktycznie fani metalu,

panowie pod 60-tkę, którzy

RECENZJE 165


grali go jeszcze w latach 80. i w

kolejnych dekadach. Zasilali wtedy

wiele zespołów, od niszowych,

mających na koncie tylko demówki,

aż do tak znanych jak Mercy,

pamiętany do dziś dzięki świetnemu

debiutowi i jego następcy

"Witchburner". Christer Elmgren,

Tommie Karlsson, Anders

Andersson i Peter Svensson postanowili

przypomnieć sobie te

dawne dobre czasy - blisko 10 lat

temu założyli Blakk Ledd, a

"Heavy Metal Fans" jest jego

drugim albumem. Można więc

bez większego ryzyka obstawiać,

że 10 składających się na ten materiał

numerów będzie to archetypowy

heavy metal z czasów jego

największej świetności, zakorzeniony

w dokonaniach Judas Priest,

zresztą szwedzka scena też

miała wtedy czym się pochwalić.

Muzycznie jest więc zacnie, tak

jakby Blakk Ledd napisali te

utwory tak w 1984 roku, nie później,

grając ostro, ale też melodyjnie.

Szkoda tylko, że perkusja

brzmi tak fatalnie, totalnie cyfrowo

- jeśli ktoś odpowiadał za

brzmienie tej płyty, powinien zostać

ukarany, i to surowo, bo tego

po prostu nie da się słuchać. To

ogromny minus, bo dobrych

utworów, jak: "Cold Trash Coming",

"Hold Your Ground", "Liar"

czy finałowy "Take Em Down" tu

nie brakuje, ale po prostu nie brzmią

- te rachityczne partie bębnów

odzierają je z mocy, szczególnie

w szybszych utworach, odwracają

uwagę od świetnych gitar

i wokali Elmgrena. Jeśli ktoś potrafi

słuchać selektywnie, bez

zwracania uwagi na taką ścieżkę,

"Heavy Metal Fans" może przypaść

mu do gustu; ja niestety odpadłem.

(3)

Wojciech Chamryk

Boys From Heaven - The Descendant

2023 Target

Boys From Heaven to przedstawiciele

melodyjnego rocka i AORu

bliskiego Toto, a może nawet

Journey. Choć Duńczycy zdecydowanie

stawiają na delikatną

emocjonalność, subtelną klimatyczność

oraz rozmarzone i rozgorączkowane

uniesienia, bardziej

niż Amerykanie z Journey. Na

"The Descendant" znajdziemy

osiem delikatnych i bardzo zgrabnych

pieśni bliższych popu niż

hard rocka. Jednak wśród fanów

hard rocka i progresywnego rocka

są również fani Toto, więc może

muzyka Boys From Heaven też

przypadnie im do gustu. Tym bardziej,

że oprócz zgrabnych pomysłów,

owe pieśni są świetnie i technicznie

odegrane oraz z niesamowitą

wyobraźnią zaaranżowane.

Niby w tych songach jest jedynie

chwytliwość i prostota, to

jednak w trakcie słuchaniu "The

Descendant" towarzyszy też

przekonanie, że mamy do czynienia

z czymś wyjątkowym. Nie

bardzo też wiem, którą z tych

pieśni wyróżnić, bowiem każda

jest równie udana. Dodatkowo

tworzy to wrażenie bardzo równej

i przemyślanej płyty. Mam nawet

podejrzenia, że te utwory oraz

płyta staną się sensacją wśród

fanów melodyjnego rocka i AORu.

Nie zdziwię się jak tak się stanie.

Niemniej Boys From Heaven

i ich druga płyta "The Descendant"

jest głównie dla fanów

melodyjnego rocka i AOR-u i ci

odbiorcy powinni wystawić jej recenzję.

(-)

\m/\m/

Bunker 66/Lucifuge - Of Lust

And Night

2022 Dying Victims Productions

Dla Włochów z Bunker 66 splity

to chleb powszedni, niemiecki

Lucifuge debiutuje na takim łączonym

wydawnictwie. Ktoś miał

niezły pomysł, żeby zestawić te

dwa zespoły na jednej płycie, bowiem

oba zgodnie łoją one podszyty

blackiem thrash. Bunker

66 dodają do tego w "Melhammer"

nieodłączne wpływy Motörhead,

ale przefiltrowane przez dokonania

Hellhammer i wczesnego

Celtic Frost. "Sulphurous Lust"

jest zdecydowanie bardziej blackowy,

chociaż przy tym i melodyjny.

No i rodzynek, pierwszy w

dorobku tej grupy cover Motörhead.

Giuseppe i spółka wybrali

na ten split coś mniej oczywistego,

wyszperany gdzieś na stronie

B LP "Orgasmatron" dynamiczny

numer "Doctor Rock". Został on

zagrany znacznie surowiej, wręcz

niechlujniej niż w oryginale, ale

wciąż ma to coś i Lemmy pewnie

uśmiechnąłby się słysząc tę wersję,

bo to kolejny dowód tego, jak

wielki jego zespół miał wpływ na

rozwój sceny metalowej jako takiej.

Lucifuge nie promują cudzej

twórczości, zresztą covery nagrywają

z rzadka. Postawili więc na

trzy własne numery: "In Blood

And Dust" i "The Green Unseen"

kontynuują drogę z wydanego w

roku 2021 albumu "Infernal Power"

i zespół młóci w nich bezlitośnie,

ale też melodyjnie. Finałowy

"Warrior Of The Night", mimo

skrzeku Equinoxa i blackowych

akcentów, jest bliższy surowemu,

tradycyjnemu metalowi z lat 80.,

co fajnie wieńczy ten 23-minutowy,

udany materiał. Całość na:

(5), bez rozgraniczania.

Wojciech Chamryk

Burning Starr - Souls of the Innocent

2022 Global Rock

Ostatnimi czasy pozmieniało się

trochę u Burning Starr. Formacja

podpisała umowę z nową wytwórnią

Global Rock Records, co dla

nas nie jest najlepszą nowiną. Jakoś

ta firma nie kwapi się do

współpracy z nami, dlatego z takim

opóźnieniem dotarliśmy do

tego albumu. Poza tym od zespołu

odszedł znakomity wokalista

Todd Michael Hall, co mogłoby

zapowiadać kłopoty, ale jego zastępca

Alex Panza wywiązał się

ze swoich zadań znakomicie. Także

prawdopodobnie za Panem

Hallem nie będziemy długo tęsknili.

Poza tym muzycznie nic

się nie zmieniło. No, prawie nic

się nie zmieniło. Burning Starr

pod wodzą Jacka Starra ciągle

grają klasyczny, albo jak kto woli

oldschoolowy, amerykański

heavy/power metal, z pewną dozą

melodii, epiki oraz neoklasycyzmu.

W wypadku "Souls of the

Innocent" jest on bardziej skondensowany,

bezpośredni i zdecydowanie

melodyjny. I właśnie to

jest wyróżnikiem tej płyty. Kompozycje

są przekozackie, archetypowe,

niczym wyjęte z lat 80. No

ale jakie mają być, jak odpowiadają

za nie stare wygi, czyli Jack

Starr, Ned Meloni (bas) Kenny

Earl "Rhino" Edwards (perkusja).

Jak wspominałem, utwory są,

jedne dobre, drugie lepsze. Fani

lat 80. będą mieli bogactwo wyboru.

Każdy jest inny, każdy jest do

posłuchania i praktycznie do zaśpiewania.

Moimi ulubionymi są

"Demons Behind Me", fantastyczny,

płynny, pełen luzu kawałek

z klasyczny heavy metalem w klimacie

Iron Maiden (choć w wypadku

Burning Starr to głupio robić

takie porównania) oraz "Road

to Hell", utwór monumentalny, z

ciężką sekcją rytmiczną i riffami

oraz ze znakomitym wokalem

Alex Panza, pełną gębą Dio. Dla

innych mogą to być szybki, prący

płynnie do przodu "Winds of

War", singlowy "I Am the Sinner"

z potężnym epickim refrenem i

wokalami w stylu Dio, czy też

"Ships in the Night" na początku

wolniejszy, a później bardziej skoczny.

Ten ostatni podobny jest

trochę do "Where Eagles Fly" równie

skoczny, acz bardziej dynamiczny.

Także fani Burning Starr

bardzo szybko odnajdą się na

"Souls of the Innocent", choć nie

wiem, czy będą go cenić bardziej

niż poprzednie albumy. Niemniej

ja jestem za. (4,5)

Category VI - Firecry

2023 Moribound

\m/\m/

Nie słyszałem dotąd o tym kanadyjskim

zespole - być może dlatego,

że jego poprzedni album

"War Is Hell" ukazał się wieki temu,

latem 2017 roku, debiutancki

też mi jakoś umknął. Trzeba

będzie jednak nadrobić zaległości,

bowiem Category VI grają

siarczysty, a przy tym również

całkiem melodyjny, power/speed

metal. Ten prawdziwy, nie jakąś

plastikową imitację, niczym z

pierwszej połowy lat 80. Jasne, to

wszystko już było, ale akurat oni

brzmią nad wyraz wiarygodnie, co

może mieć związek z wiekiem

nie-których muzyków, pamiętających

zapewne czasy świetności takiego

grania. Dlatego praktycznie

każdy z tych utworów mógłby zostać

wydany w tamtym okresie i

nie odstawałby za bardzo od numerów

Attacker, Omen, Witchkiller,

Chastain czy Hellion. Te

ostatnie nazwy nie pojawiają się

tu przypadkowo, ponieważ w Category

VI za mikrofonem również

stoi kobieta. Amanda Jackman

ma kawał głosu, do tego radzi

sobie doskonale zarówno z

ostrzejszymi (singlowy opener

"Firecry"), jak też lżejszymi partiami

("Valkyrie"). Duży potencjał

sygnalizuje również w coverze

Heart, bo jednak "Barracuda" jest

numerem tak znanym, że niemal

automatycznie zaczyna się

po0równywać kolejną wersję z tą

oryginalną sióstr Wilson. Amanda

Jackman śpiewa tu z nerwem,

zdecydowanie lżej, podkreślając

przebojowość tego utworu. Ale w

"She Runs With Wolves", "Coven"

i nawet balladowym "The Cradle

Will Fall" Category VI dokładają

do pieca tak, że nie ma zmiłuj - to

metal pełną gębą, żadne wydmuszki.

Tym sposobem moja lista

166

RECENZJE


płyt do kupienia powiększyła się

o kolejne pozycje - z jednej strony

niezbyt to korzystne dla stanu

konta, ale z drugiej cieszy, że w

trzeciej dekadzie XXI wieku tradycyjny

heavy metal wciąż jest

zjawiskiem, autentycznym, żywym

i ekscytującym, a Savage

Master czy Smoulder nie są osamotnieni

w swych działaniach.

(5)

Wojciech Chamryk

Ceaseless Torment - Victory Or

Death

2022 WormHoleDeath

Ta płyta ma wszystko, czego szukam

na thrashowym albumie:

agresywne, mocarne riffy i kontrastujące

z nimi, melodyjne solówki

oraz sekcję pracująca na

najwyższych obrotach, a do tego

wściekle wykrzykiwane wokale i

skandowane refreny, idealnie pasujące

do tekstów w rodzaju "Final

Sacrifice" czy "Slaves Of Hell".

Większość kompozycji, poza

dwiema, to krótkie, konkretne

numery, tu nikt niczego na siłę

nie wydłuża. Do tego trzeci album

Finów brzmi tak uniwersalnie,

jakby powstał gdzieś pod koniec

lat 80. czy na początku 90.,

ale ten old school jest jednocześnie

bardzo świeży, kipi wręcz

energią - nawet jeśli zaczynają

niespiesznie i niezbyt mocno, jak

w "All Be Dead" i "Only Victory

Or Death", to i tak szybko narzucają

ostre tempo. Niekiedy jest to

nawet bliższe death/thrashowi niż

czystemu thrashowi ("Obsession

Possession"), a nawet jak Ceaseless

Torment łoją niczym w połowie

lat 80., to pojawia się w tym

blackowy ("Beyond The Boundaries

Of Sanity") czy bardziej podziemny

posmak, kojarzący się z

surowizną w wydaniu Hellhammer

("Sons Of Sodom"). Agresji i

bezkompromisowości nie można

też odmówić pozostałym numerom,

z siarczystym "Funeral Pyre"

na czele - udał im się ten album,

nie ma co. (5)

Wojciech Chamryk

Ciryam - Zamyślony zapach...

2023 Lynx Music

Na kolejne płyty Ciryam trzeba

czekać coraz dłużej - poprzednia

"Desires" ukazała się jesienią

2015 roku - ale niewątpliwie warto.

Nic też dziwnego, że przez tak

długi czas w zespole sporo się

zmieniło: przede wszystkim w

składzie nie ma już skrzypaczki

Agaty Żylińskiej, więc w aranżacjach

na plan pierwszy wysunęły

się klawiszowe i elektroniczne

brzmienia. Z racji częstego wykorzystywania

tych ostatnich piąty

album Ciryam brzmi zdecydowanie

lżej niż wcześniejsze: fani mocniejszych,

gotycko/metalowych,

dźwięków nie znajdą tu wiele dla

siebie, może poza "W biegu", zresztą

sound gitar w warstwie rytmicznej

jest dość utemperowany,

a solówki nieliczne. Zespół postawił

na melodyjny pop/rock, coś na

styku Łez czy solowych dokonań

Małgorzaty Ostrowskiej, gra

więc nad wyraz przebojowo i całkiem

przyjemnie, ale wciąż na poziomie.

Ten komercyjny potencjał

Ciryam był już zresztą słyszalny

na "Desires", a teraz potencjalnych

przebojów zespół ma znacznie

więcej, by wymienić choćby

"Migotanie", "Zabierz mnie" i

"Noc", na finał płyty powtórzony

w radiowej, skróconej wersji. Poza

dynamicznymi, pełnymi werwy

piosenkami nie brakuje też udanych

ballad, z "Nic więcej" na czele;

jest też utwór-ciekawostka,

nieautorska, poświęcona żużlowcom

z Wilków Krosno "Wataha".

Niewątpliwą bohaterką tej płyty

jest wokalistka Monika Węgrzyn,

równie perfekcyjna w delikatniejszych

i mocniejszych partiach,

proponująca nawet w "W

biegu" i w "Papierowym królu" coś

na kształt rapowania. Warto też

zwrócić uwagę na niebanalne, dające

do myślenia teksty, które w

tej przebojowej oprawie dźwiękowej

są czymś nieoczywistym, odstającym

in plus od większości

pop/rockowych produkcji rodzimych

wykonawców. Dlatego, nawet

jeśli nie słucham tego typu

muzyki na co dzień, nie mogę nie

docenić poziomu "Zamyślonego

zapachu...", tak więc: (5)

Wojciech Chamryk

Crippling Madness - Władcy

nocy

2023 Putrid Cult

Na następcę albumu "Ponad

zwłokami" przyszło nam czekać

niemal cztery lata. Crippling

Madness na drugi album przygotowali

osiem utworów, znanych

już z nagranych podczas prób kaset

"Lśniące zimne ostrze"

(2018) i "Klątwa Innsmouth"

(2020). W studyjnych wersjach

mają one jednak znacznie więcej

mocy, co słychać już od pierwszych

sekund dynamicznego

openera "Pancerna pięść". To nie

tylko manifestacja uwielbienia dla

thrashu starej szkoły, ale też - intro

- kasetowego nośnika. Z CD

też jednak brzmi to jak należy,

tym bardziej, że produkcja jest surowa,

nie wygładzona i bardzo pasująca

do takiej stylistyki - warto

podkreślić, że odpowiada za nią

sam zespół. W programie płyty

przeważają szybkie, agresywne

numery, są jednak i takie bardziej

zróżnicowane, z "Klątwą Innsmouth"

i "Nocą żywych trupów" na

czele, a do tego mamy też trzy

dłuższe, bardziej rozbudowane

kompozycje. "Lśniące zimne ostrze",

"Zerwij łańcuchy" i utwór tytułowy

potwierdzają, że Crippling

Madness stać na wiele, a

wybranie określonej konwencji

wcale nie musi być jednoznaczne

z jakimiś ograniczeniami. Dochodzą

do tego melodyjne solówki,

polskojęzyczne, dosadne teksty i

sample z horrorów, czyli w tym

zakresie również wszystko się zgadza.

Jest to też granie nad wyraz

stylowe i jednorodne stylistycznie,

mimo tego, że arsenał wokalny

Borotha obejmuje środki

kojarzące się bardziej z death czy

black metalem, ale jego partie dodają

tylko muzyce jeszcze większej

agresywności. Nakład tego

CD to tylko 500 egzemplarzy, tak

więc, jeśli ktoś nie bazuje na muzyce

w sieci, nie powinien zwlekać

z decyzją o jego zakupie. (6)

Wojciech Chamryk

Critical Defiance - No Life

Forms

2022 Dying Victims

Zastanawia mnie radykalna postawa

thrash metalowego zespołu

Critical Defiance. Odnajdujemy

ją w zajadłej muzyce wzorowanej

m.in. na wczesnym Slayerze oraz

na Testamencie z okresu "The

Legacy" (1987) / "The New Order"

(1988). Ich gra jest zbyt impulsywna

i połamana, byśmy

przeszli obok niej obojętnie. Na

pierwszej płycie "Misconception"

(2019) dominowała jeszcze stylistyczna

odtwórczość, ale "No Life

Forms" wypada o wiele bardziej

intencjonalnie. Tempo otwierającego

nowy album utworu "A

World Crumbling Apart" przypomina

o tempach, jakie słyszałem

u Hammers of Misfortune na

"Overtaker" (2022), którzy z kolei

odwoływali się do agresji Sadus.

Nie jestem pewien, czy to

już grindcore, czy jeszcze nie, ale

w moim odczuciu Critical Defiance

wychodzi poza thrash metalowe

ramy. Przekazuje bardziej

radykalną postawę od wielu innych

współczesnych kapel thrash

metalowych. Lider, gitarzysta i

wokalista Felipe Alvarado warczy

na debiucie (staranne tłumaczenie

fragmentu liryków utworu

"Misconception"): "Posiadasz narzędzia

do rozwijania pomysłów wedle

własnej woli / Nie pozwól swojemu

duchowi umrzeć / Nikt nie ma prawa

planować, co zrobisz ze swoim życiem /

Pozostali chcą tylko, żebyś był posłuszny

/ Żyjemy w społeczności, w której

płytka próżność jest chlebem powszednim

/ Nieporozumienie". Wolałbym,

żeby te słowa zostały przekazane

wyraźniej niż na nagraniu i skierowane

do wszystkich, ale skoro

autor wspomina o własnej społeczności,

to podpowiem, że Critical

Defiance pochodzi z Chile,

czyli z południowo-amerykańskiego

kraju rozciągającego się na

odległości równej mniej więcej

odcinkowi od Warszawy do

Nouakchott w Mauretanii.

Zatrważające, że na tak ogromnej

rozpiętości geograficznej dominuje

"płytka próżność", ale nie bierze

się to znikąd. W systemie uznającym

pieniądz za jedyną wartość

i odrzucającym wszystkie wyższe

od materialnych frekwencje energetyczne

jako pomylone, pojawia

się nieporozumienie wywołujące

problemy rangi życia i śmierci.

Tymczasem z literatury epistemologicznej

wiemy, że ludzie zazwyczaj

przyjmują radykalne postawy

na dwa różne sposoby: albo gwałtownie

pod wpływem nagłych

traumatycznych doświadczeń

(np. pucz w Chile, 1973), albo

stopniowo pod wpływem wzmagającej

się przez dłuższy okres

czasu potrzeby poszukiwania niestandardowych

odpowiedzi na

nurtujące ich filozoficzne pytania

(np. pytanie jak żyć bez dostępu

do wody to pytanie filozoficzne,

skoro sprowadza się do konieczności

odrzucenia kapitalistycznego

systemu wartości, a nie

tylko do odkręcenia kurka w łazience).

W przytoczonym powyżej

cytacie zakłada się, że w ogóle

istnieje życie. Lecz w tytule drugiej

płyty Critical Defiance całkowicie

zaprzecza się temu założeniu.

Co więcej, nie ma tutaj

miejsca na znak zapytania. Znów

zajrzyjmy w liryki kawałka tytułowego,

tym razem "No Life Forms"

(staram się przetłumaczyć najwierniej,

jak potrafię): "Nie ma

czasu na pytania / Już nie słychać ję-

RECENZJE 167


ków / Życie zostało zmiecione". Jeżeli to

nie jest przejaw radykalizmu, to ja nie

wiem, co mogłoby nim być. W tym samym

utworze odnajdujemy przyczynę:

"niekontrolowana transformacja". Zabrakło

otwartej debaty publicznej.

Nie ustalono wspólnego rozwiązania

nurtujących problemów.

Oddano odpowiedzialność wyimaginowanemu

Bogowi ("Edge

of Consciousness"), oszukano

zmysły szalonymi wizjami ("Altering

the Senses"), pozwolono kapitalizmowi

dokonać ostatecznego

ludobójstwa (4,5)

Sam O'Black

Crom - The Era Of Darkness

2023 From The Vaults

Walter Grosse jest konsekwentny:

jeszcze grając w Dark Fortress

założył Crom i od ponad 25

lat realizuje się na polu epickiego

power/heavy metalu. "The Era Of

Darkness" to dopiero czwarty album

tej grupy - odstępy między

kolejnymi są coraz dłuższe, ale tu

ilość wydawnictw zdecydowanie

przekłada się na ich jakość. Wydawca

poleca te płytę fanom Bathory,

Manowar czy Týr i są to

tropy jak najbardziej trafne. Przeważają

tu utrzymane w średnim

tempie, patetyczne, wielowątkowe

utwory. Czasem bardziej epickie,

jak opener "Into The Glory

Land" czy "Bridge To Paradise",

niekiedy nawet dynamiczniejsze

("Riding Into The Sun"), ale dominują

jednak miarowe, surowe

utwory pokroju "The Era Of

Darkness", "Together We Ride" i

"The Last Unicorn". "The Forsaken"

jest bardziej folkowy, zaś "A New

Star" to klimatyczna ballada -

"When Will The Wounds Ever

Heal" jest jednak mroczniejsza.

Czymś więcej niż tylko ciekawostką

jest "In Your Eyes", czerpiący

trochę z klimatów AOR lat 80.

Lżej brzmi też "Heart Of The

Lion", ale jest jednak zbyt ugrzeczniony,

riffom brakuje w nim

mocy - dobrze, że na 12 utworów

trafił się na "The Era Of Darkness"

tylko jeden taki niewypał,

bo z czystym sumieniem mogę

ocenić tę płytę na: (4,5).

DareWolf - DareWolf

2022 Self-Released

Wojciech Chamryk

Nie widzę większego sensu w istnieniu

takich zespołów jak Dare

Wolf i nagrywaniu przez nie płyt.

Może i brzmi to okrutnie, bo jednak

stworzenie dłuższego materiału

wymaga sporego nakładu

pracy, sił i środków, ale skoro

efekt końcowy jest tak mizerny

lepiej odpuścić, niż wystawiać się

na pośmiewisko. DareWolf to zespół

portugalski. Zaczynali od mini

o dziwacznym tytule "EP.II-I",

po czym po kolejnych sześciu latach

wydali debiutancki album

"DareWolf", który jest tylko minimalnie

dłuższy od debiutanckiego

wydawnictwa. Mamy tu starą

szkołę hard'n'heavy, ale w dość

karykaturalnej postaci, ze zbyt

dużą ilością wyraźnych zapożyczeń,

aranżacyjnym chaosem i typowo

podziemnym, surowym brzmieniem,

co akurat można poczytywać

za atut. Innych nie uświadczymy:

wokalista Goncalo Baia

ma słyszalne problemy nie tylko z

utrzymaniem się w tonacji, ale też

momentami niemiłosiernie fałszuje,

do tego głos ma nie najmocniejszy,

a już opracowania harmonii

wokalnych wołają o pomstę

do nieba - słucham po raz kolejny

"Night Wish" i zastanawiam się

jak można było coś takiego opublikować.

Próby naśladowania Halforda

brzmią nieco lepiej, ale i tak

wokalista jest najsłabszym elementem

tego składu. Instrumentaliści

są lepsi, ale to i tak granie

dość nieporadne, by nie powiedzieć

amatorskie - w najlepszym

utworze na płycie "Prime" brzmią

lepiej i pewniej, wplatając weń

wątki folkowe - słychać nawet

akordeon - ale to i tak popłuczyny

po "Heaven And Hell" Black Sabbath

na krawędzi plagiatu. OK,

może za 5-6 lat DareWolf zdołają

nagrać coś ciekawszego, na razie:

(1).

Wojciech Chamryk

Detraktor - Full Body Stomp

2022 Massacre

Trzy lata temu roztoczyła się w

naszym magazynie czarna wizja

przyszłości thrash metalu, powodowana

uznaniem przez organizatorów

Wacken Metal Battle strywializowanej

młócki za objawienie

roku 2018. Chodziło o zespół

Detraktor. W liczącej mniej niż

sto słów recenzji ich debiutu

"Grinder" (2019) padła dwója

(HMP 74, str. 148). Ja z tym nie

polemizuję. Przynajmniej nie

dziś. Tak się bowiem składa, że

"Full Body Stomp" powstał w

innym składzie, a podczas jego

nagrywania zespół znajdował się

w innych okolicznościach. Wewnątrz

panowała bardziej sprzyjająca

atmosfera. W tego typu,

około thrashowej muzyce, kluczową

funkcję pełni bowiem perkusista,

a dołączenie chilijskiego bębniarza

Pablo Cortesa z death

metalowego Undercroft wprowadziło

Detraktor na zupełnie inny

poziom. W ich krwioobieg wstąpiła

świeża energia. Nowe utwory

robią potężne wrażenie, zamiast

nudzić powielaniem schematów

zaproponowanych pod koniec lat

osiemdziesiątych przez pionierów

groove thrashu. Niektóre, na czele

z "Seven", są wręcz eksperymentalne.

A przede wszystkim charakterystyka

dźwięku pobudza zwierzęce

instynkty oraz ludzką wyobraźnię.

Drugi longplay Detraktora

miażdży jak Alastor "Spaaazm"

(2009) i Metallica "St. Anger"

(2003) razem wzięte. Nowemu

Overkill nie dałem piątki, a

Detraktorowi owszem. Co więcej,

"Full Body Stomp" to jedyny

album w 86. numerze HMP, któremu

wystawiłem taką notę, dlatego

że chciałbym, aby to do nich

należała metalowa przyszłość.

Ten ciężar, ta moc, ów pięść wymierzona

w rozdziawiony niedźwiedzi

pysk! Aż odważnik się

roztrzaskał: wystrzelił z metalowej

wagi w siną dal, wpadł pod

koła traktora i tyle go widzieli.

Podczas gdy ludziom zakręciło się

w głowie, niedźwiedzia wściekłość

sięgnęła apexu. Przyroda zażądała

rewanżu. Nim pantera zaplanowała,

jak skorzystać z zaistniałych

okoliczności, młody niedźwiedź

sam wtargnął do akcji. Z głośnika

wypłynęła spiętrzona mgławica

przytłaczających wibracji. (5)

Sam O'Black

Dirty Velvet - Far Beyond The

Moon

2023 Fastball

Widząc na wkładkowych zdjęciach

oblicza czworga członków

Dirty Velvet w słusznym już wieku

pomyślałem, że pewnie dopiero

teraz, mając możliwości i umiejętności,

spełniają swe młodzieńcze

marzenia, zakładając zespół i

wydając debiutancki album. Może

i faktycznie tak jest, ale "Far

Beyond The Moon" potwierdza

w całej rozciągłości, że Szwajcaria

nie zawsze musi kojarzyć się z

najwyższą jakością. Aż dziwne, że

przy ogromnym nadmiarze świetnych

zespołów bez kontraktu

znalazł się wydawca zainteresowany

firmowaniem takiego bubla

- wytwórnie wypuszczają asłuchalne

knoty, a później dziwią się,

że ludzie nie chcą takich płyt kupować.

Gdzie tu zresztą mowa o

kupnie, tych 10 utworów najzwyczajniej

w świecie nie da się słuchać!

W sieci naczytałem się o

rocku płynącym prosto z serca i z

duszy, punku podszytym metalem,

alternatywnym rocku, z porównaniami

do Sonic Youth

włącznie, etc. To wszystko są jednak

jakieś pobożne życzenia czy

zaklinanie rzeczywistości, bo niczego

takiego na "Far Beyond

The Moon" nie słyszę. Mamy za

to surowy, prościuteńki rock, bezbarwne,

sztampowe kompozycje

bez mocy i bez wyrazu ("Bastards"

i kilka innych, na tytuły których

szkoda miejsca), nierzadko wręcz

popowe ("You N' Me"), a nawet

brzmiące niczym demo ("I'm

Standing"). Muzycznie jest więc

tragicznie, wokalistka Ekaterina

"Katy" Koukharets również nie

ratuje sytuacji, dysponując niskim,

niewielkim głosem bez cienia

indywidualności - dawno nie słyszałem

płyty, na której nie dałoby

się znaleźć jakichkolwiek atutów,

plusów czy chociaż jednegodwóch

udanych utworów. Dirty

Velvet udało się to znakomicie,

jednak wątpię, by muzykom tej

grupy o taki właśnie efekt końcowy

chodziło. (1)

Wojciech Chamryk

Docker's Guild - The Mystic

Technocracy - Season 2 - The

Age of Entropy

2022 Elevate

Docker's Guild to projekt włoskiego

multiinstrumentalisty,

songwritera, producenta Douglasa

R. Dockera obsługującego na

"The Mystic Technocracy - Season

2 - The Age of Entropy", bas

i klawisze. Douglas na tej płycie

śpiewa także niektóre partie wokalne.

Docelowo projekt ma zaprezentować

pięć sezonów opowieści

zamkniętych w kosmicznej

operze, co w sumie ma przynieść

dziewięć albumów. Jak to w podobnych

wypadkach pan Docker

wymyśla muzykę i opowieści, a do

"odegrania ról" zaprasza zacne

grono "aktorów". Wśród których

168

RECENZJE


tym razem znalazły się wokalistki

Anneke van Giersbergen,

Amanda Somerville, Elizabeth

Andrews, Valentina Procopio,

Anna Petracca, Serena Moine,

gitarzyści Joel Hoekstra, Sascha

Paeth, Nita Strauss, Mio Jager,

Toni Urzi, Luigi Iamundo, basiści

Anna Portalupi, Luca Pisu,

Roby Salvai, Giorgio Novarino

oraz perkusista Helly. A muzycznie?

To siedemnaście dłuższych

lub krótszych kompozycji utrzymanych

w konwencji progresywnego

rocka i metalu, skojarzenia

z Genesis, Yes czy ELP jak najbardziej

słuszne, jednak wszystko

podane jest na wskroś melodyjnie,

co może bardziej przypominać takie

zespoły, jak Asia, The Alan

Parsons Project, czy Toto. A

przecież Genesis, Yes i ELP też

miały w swej karierze momenty

zdecydowanie komercyjne. Ba, na

"The Mystic Technocracy - Season

2 - The Age of Entropy" czasami

bywa bardziej melodyjnie,

wręcz popowo. Chociażby w takim

reggowym "Le Chemin" czy

synth-popowym "Atlantis Town",

a to tylko przyklady. Także mam

wrażenie, że przebojowość zdecydowanie

tuszuje tu ambitniejsze

podejście do muzyki, czy ogólnego

przekazu, czego do pozytywów

raczej trudno zaliczyć. Nie pomagają

w tym wypadku również brzmienia.

Nie mam pojęcia, czy ten

album ma tak brzmieć docelowo,

a jak tak to bardzo słabo. Mam

nadzieję, że plików z muzyką nie

przygotowano najlepiej, że w tym

elemencie po prostu wkradł się jakiś

błąd. Niemniej to potknięcie

będzie kosztowało pana Dockera

bardzo dużo, bo raczej nie zachęciło

mnie ono do zachwalania jego

przedsięwzięcia. A ewentualnym

odbiorcom zalecam w tym

wypadku ostrożność. Najdziwniejsze

w tym wszystkim jest to,

że za miksem stoi nie byle kto, bo

m.in. Neil Kernon utalentowany

dźwiękowiec/producent, zdobywca

Grammy itd., więc pod tym

względem nie powinno być żadnych

wątpliwości. Rock-opera

czy jak w tym wypadku kosmiczna

opera to, przeważnie ekscytujące

przedsięwzięcie. Tym bardziej

że uczestniczy w nich wielu

ciekawych artystów. Tak też jest

w przypadku "The Mystic Technocracy

- Season 2 - The Age of

Entropy". Niemniej w rezultacie

nie zagwarantowało to, że dostajemy

ciekawy produkt. (2,5)

Doomocracy - Unorthodox

2022 No Remorse

\m/\m/

Doomocracy to jeden z tych zespołów,

z którymi mam trochę

problem. Muszę przyznać, że

pierwsze dwie płyty Greków nigdy

mnie nie kupiły (choć nie

miałem też żadnych poważnych

zarzutów, ot - to nie było granie

dla mnie). "Unorthodox" uznałem

za rodzaj ostatniej szansy -

albo się polubimy, albo definitywnie

każdy idzie swoją drogą, bo

mnie ta muzyka po prostu nie interesuje.

Tak sobie postanowiłem…

i postanowienia nie dotrzymałem.

Ja teraz jeszcze bardziej

nie wiem co o tym myśleć. Z jednej

strony trzeba jednoznacznie

powiedzieć: to bardzo dobra płyta,

na pewno najlepsza w dotychczasowej

w karierze zespołu - i to

nie tylko moje zdanie. Panowie są

coraz lepsi warsztatowo i na pewno

mają pomysł na siebie. Kompozycje

są przemyślane, urozmaicone

i zostają w głowie. Nawet

trudno mi tu wymienić jednoznacznych

faworytów - niech za reprezentantów

posłużą "Prelude to

the Apocalypse" - najkrótsza kompozycja

(nie licząc interludiów),

dynamiczna, chwytliwa, ze świetnymi

partiami wokalnymi i ciekawym

wykorzystaniem chórów -

i zamykacz "Catharsis" z naprawdę

piękną linią melodyczną w refrenie.

Ogólnie rzecz biorąc,

"Unorthodox" powinno być cennym

okazem dla fana gatunku.

Ba! Nawet niekoniecznie gatunku,

bo mamy tu jasny komunikat,

że panowie nie chcą zamykać się

w jakiejś konkretnej szufladce.

Oczywiście, skojarzenia z powerdoom

metalem spod znaku Solitude

Aeturnus są jasne. Ale z

drugiej strony - niemal od pierwszych

dźwięków dostajemy progresywne

zabawy rodem z Dream

Theater ("Eternally Lost", "The

Spiritualist" czy "Catharsis"). Do

tego mnóstwo ozdobników i

ogromny nacisk na mroczny, niemal

apokaliptyczny nastrój. To

wszystko się oczywiście zgadza,

pasuje i w gruncie rzeczy robi niezłą

robotę. Ale - być może ze

względu na moje preferencje -

mam momentami wrażenie przytłoczenia.

Wydaje się, że "Unorthodox"

aspiruje do miana metalowej

opery, wręcz superprodukcji

w tym gatunku. Na 11 utworów z

płyty, aż 4 pełnią funkcję interludiów,

niemal żadna kompozycja

nie jest w stanie obyć się bez łacińskich

partii chóralnych, wokaliz

operowych, partii klawiszowych

albo orientalnych wstawek.

Wszystko jest zrealizowane z maksymalnym

rozmachem. I ponownie

podkreślę - wszystko jest

zgodne z konwencją, nie odstrasza,

nie wieje plastikiem. Tylko że

robienie koncept albumu zawsze

jest wyzwaniem, balansowaniem

na granicy przesady i nawet jeśli

to się uda (załóżmy, że tu się udało),

to wciąż nie jest łatwo podać

go w formie, która zachęci do użycia

guzika "repeat" bezpośrednio

po odsłuchu. Ten album ma po

prostu swój ciężar - nie tyle w

brzmieniu, co w odbiorze. To dramatyczna

opowieść oparta na epic

doom'owych, podniosłych riffach,

pełnym emocji wokalu i całym

mnóstwie barokowych ozdobników.

Z pewnością pomógł fakt, że

Doomocracy wzięło się za temat

naprawdę na poważnie. Słychać,

że każdy element został przemyślany

i nie użyto tu żadnych półśrodków.

Kto wie, czy nie byliśmy

o krok od katastrofy. Ale też kto

wie, czy nie byliśmy o krok od

arcydzieła? Może trzeba było

odrobinę poczekać i dać sobie

jeszcze bardziej dojrzeć? Może

zdjąć odrobinę patosu albo techniki

i uczynić album nieco lżejszym

w odbiorze? Wracając do

początku - fanem Doomocracy

nie zostałem, ale po takim albumie

jak "Unorthodox", nie sposób

porzucić zainteresowanie tym

zespołem. Myślę że zdecydowanie

warto sprawdzić ten krążek i pozwolić

sobie samemu wyrobić opinię

na jego temat. Tego jest wart

na pewno. (4)

Piotr Jakóbczyk

Doomster Reich - Blessed Beyond

Morality

2022 Old Temple

Śledzę poczynania tej formacji od

debiutanckiego albumu "The League

For Mental Distillation" z

roku 2014 i nie mogę wyjść z

podziwu, bo z każdą kolejną płytą

Doomster Reich prezentuje coraz

ciekawsze połączenie doom

metalu, stoner rocka i eksperymentalnej

psychodelii w iście progresywnym

ujęciu. Poprzedni album

"How High Fly The Vultures"

był bardziej niż udany, a tu

proszę, jego następca "Blessed

Beyond Morality" to jeszcze

wyższy poziom. Doomster Reich

ponownie potwierdzają, że nie

znają żadnych granic, dlatego na

nowej płycie swobodnie łączą to,

co pozornie do siebie nie pasuje,

na przykład krautrock z siarczystym

blackiem w "Rape!" lub

wpływy jazzu z równie mocarnym

graniem w "Wish You Weren't

Here". Do tego klasyczne patenty

hard rocka sprzed 50 lat są w

kompozycjach grupy punktem

wyjścia do stworzenia czegoś nowego,

tak jak w mrocznym "Discover

Self-Love" czy w wywiedzionym

z dokonań Black Sabbath,

ale z echami Hawkwind, "Spleen

LXXIX". Kompozycja finałowa

również zaskakuje, bowiem tekst

"Dachau Blues" Captain Beefhearta,

jednego z utworów z jego

kultowego albumu "Trout Mask

Replica", zespół oprawił nieoczywistym,

idącym znacznie dalej niż

w oryginale, zwichrowanym bluesem,

mrocznym i niepokojącym.

Finalnie "Blessed Beyond Morality"

to co prawda tylko pięć

utworów, ale trwających od 10 do

blisko 14 minut, co daje niemal

godzinę muzyki: poszukującej,

zakręconej i na pewno oryginalnej,

chociaż zdecydowanie nie dla

każdego, bo to dźwięki trudne w

odbiorze, surowe brzmieniowo,

ale jednocześnie piękne w swej

szpetocie. Warto docenić też fakt,

że "Dachau Blues" Dona Van

Vlieta nie jest jedynym obcym tekstem

na tej płycie, bowiem zespół

sięgnął do twórczości Austina

Osmana Spare'a, Charlesa

Baudelaire'a, a nawet... cesarza

Nerona, tak więc pod tym względem

jest równie ciekawie. (6)

Wojciech Chamryk

Dragon - Unde Malum

2023 Metal Mind Productions

Powrotny album "Arcydzieło zagłady"

sprzed dwóch lat pokazał,

że Dragon w żadnym razie nie

zamierza odcinać kuponów od

chwalebnych dokonań z przeszłości

- to płyta dopracowana,

robiąca ogromne wrażenie. Tym

większa szkoda, że ukazała się na

początku 2021 roku, kiedy o koncertach

nie było mowy, ale przy

najnowszej zespół ruszy już w trasę,

łącząc siły z Wolf Spider,

również mającym na koncie kolejną

płytę. "VI" poznaniaków jeszcze

nie słyszałem, ale zawartość

"Unde Malum" jest stworzona do

grania na żywo, tak jakby Jarosław

"Gronos" Gronowski z kolegami

odreagowali pandemiczne

stresy, tworząc jeszcze brutalniejszy

oraz mroczniejszy w warstwie

tekstowej materiał. Dlatego starsi

fani, ceniący "Fallen Angel" czy

"Scream Of Death", ale też ci nowi,

którzy odkryli zespół dopiero

przy okazji "Arcydzieła zagłady",

na pewno nie będą "Unde Malum"

rozczarowani, bo to metalowe

uderzenie najwyższej próby.

Bez znaczenia, czy ktoś odpali

RECENZJE 169


najpierw singlowy numer "Nie zabijaj

ze strachu", opatrzony teledyskiem

"Upadły anioł II" (tak, to

kolejne już nawiązanie do drugiego

albumu Dragona) czy mocarny

opener "Powrócą kiedy

mniej", bo każdy z tych utworów

opatrzony jest znakiem jakości Q.

Nie ma też co wyciągać pochopnych

wniosków z faktu umieszczenia

przeze mnie w poprzednim

zdaniu akurat tych trzech tytułów,

ponieważ wśród 11 nowych

utworów Dragona nie ma wypełniaczy.

Równie dobrze mógłbym

więc wspomnieć o brutalnej "Agonii

wskrzeszenia" czy bardziej

technicznym "Nie mieszaj w to

diabła", bo wszystkie trzymają

wyśrubowany poziom. Jeszcze dalej

zespół poszedł w tryptyku

"Unde Malum", tekstowo wywiedzionym

z rozważań filozofa

Gottfrieda Wilhelma Leibniza

na temat genezy zła w świecie

stworzonym przez Boga, co jest

swoistym paradoksem, zaś muzycznie

potwierdzającym, że nawet

w ograniczonym konwencjami

thrash/death metalu wciąż można

poszukiwać, i to ze świetnym

skutkiem. Tą płytą Dragon wrócił

już na dobre, ostatecznie potwierdzając,

że "Arcydzieło zagłady"

ne było tylko jednorazowym

wzlotem - liczę, że zespół

nie powiedział jeszcze ostatniego

słowa, bo nowe albumy potwierdzają,

że wciąż stać go na wiele.

(6)

Wojciech Chamryk

Eamonn McCormack - Eamonn

McCormack

2023 BEM

Ten irlandzki gitarzysta nie jest

oczywiście tak znany jak nieodżałowani

Rory Gallagher czy Gary

Moore, ale grać potrafi, a jego

wieloletni dorobek również robi

wrażenie. Na najnowszym albumie,

zatytułowanym po prostu

"Eamonn McCormack" i z równie

ascetyczną okładką, McCormack

jest po prostu sobą. Nikogo

nie imituje ani nie naśladuje, grając

dźwięki bliskie mu od lat. W

openerze "Living Hell" łączy więc

z dużą swobodą klimaty folkowe i

Thin Lizzy, do czego wraca też,

szczególnie pod względem barwy

głosu i wokalnej interpretacji, ale

już w nieco mocniejszym wydaniu,

w "Lady Lindy". Fajnie łączy

też bluesa z mrocznymi, balladowymi

partiami, tak jak w "Living

In The Now" z wejściami harmonijki,

po którą sięga też w równie

korzennym, stylowym "The Magic

Of Slieve League". W blues-rockowym

"Hats Off To Lemmy" oddaje

z kolei hołd liderowi Motörhead,

zaś w "Geronimo" kłania się,

wokalnie i instrumentalnie, samemu

Hendrixowi. Są też dwa melodyjne

utwory, kojarzące się z

tym, co w drugiej połowie lat 80.

proponował Gary Moore ("Letter

To My Son", "Angel Of Love"), z

kolei w bardziej dynamicznym

wydaniu McCormack pokazuje

się, i to z jak najlepszej strony, w

bluees-rockowym "Social Media

Blues" i w "Rock 'N' Roll Boogie

Shoes", którego tytuł mówi właściwie

wszystko. Mamy tu więc prawie

50 minut, stylowego, klasyczno-archetypowego

grania, które

na pewno nie zachwyci wszystkich,

szczególnie miłośników muzycznej

tandety, ale liczę, że znajdzie

swych odbiorców. (4,5)

Wojciech Chamryk

Elvenpath - Faith Through The

Fire

2023 El Puerto

"Faith Through The Fire" to już

piąty album studyjny niemieckiego

Elvenpath. Słuchając płyty,

mogę umieścić zespół gdzieś na

scenie niemieckiego solidnego power

metalu, ale na pewno nie będzie

to pierwsza liga. Nie wyróżnia

się on jakąś wielką oryginalnością,

wręcz dużo w nim schematów

i zapożyczeń, ale ogólnie

mieści się w typowej solidności

swojej marki. Najwięcej odnajdziemy

inspiracji Judas Priest,

Helloween, Iron Maiden, Running

Wild czy Manowar itd.

Utwory są niezłe, czasami błysną

jakieś fajne riffy, albo pomysł, ale

nie ma niczego, żeby przykuć

uwagę na dłużej. Nawet w takim

krótkim i zwinnym "All Across the

Universe" człowiek bardziej się

skupia na tym, czy nie został wrobiony

w jakiś niewybredny dowcip.

Czasami wybrzmią również

echa epickiego metalu np. w "Hail

the Hammer and Warrior Wind"

kapela brzmi niczym Manowar.

O dziwo zespół zaprezentował się

w nim bardzo wiarygodnie. Całkiem

nieźle Niemcy wypadli również

w "Silesian Winter", choć tu

poszli w kierunku epicko/progresywno/heavy

metalowym, gdzie

niedościgłymi mistrzami są Brytyjczycy

z Iron Meiden. Niestety

te dwa lepsze momenty nie mogą

mówić o czymś większej uwagi.

Myślę, że Elvenpath na zawsze

pozostanie w swojej niszy, gdzie

będzie poddawać się fascynacji

swoimi mistrzami, co najwyżej

serwując jedynie własne solidne

ich interpretacje. (3)

Evermore - In Memoriam

2023 Scarlet

\m/\m/

Na "In Memoriam" nadal zetkniemy

się z elementami melodyjnego

euro-poweru sygnowanego

latami 2000., znajdziemy je w

sporej ilości momentów, chociażby

w utworze tytułowym. Niemniej

przez większość kompozycji

muzycy Evermore starają się

przebić z niemieckim gitarowym

power metalem z lat 80., co w

efekcie daje dość pozytywne wrażenia.

Choć taki "I Am the Flame"

wydaje się w pełni zauroczony

melodyjnym euro-powerem, że

ciężko go ocenić pozytywnie. Natomiast

te próby przełamania muzyki

wpływami niemieckiego power

metalu z lat 80. bardzo udanie

odbijają się na partiach gitarowych,

tych rytmicznych, jak i

solowych. Bardzo często powodują,

że swoją mocą i zadziornością,

mocno zwracają uwagę słuchacza.

Punkt kulminacyjny

Szwedzi osiągają w utworze "Parvus

Rex", który z powodzeniem

mógłby być kawałkiem Primal

Fear. Oczywiście po pewnych

modyfikacjach. Inna kwestia, że

te nawiązania spowodowały, że

kompozycje na "In Memoriam"

są ciekawie zbudowane i zaaranżowane,

a niekiedy są wręcz intrygujące.

W pewnym momencie, a

konkretnie w kawałku "Broken

Free", muzycy idealnie scalają oba

wpływy, co zaowocowało takim

bardzo melodyjnym i przebojowym

hitem, ale z "helloweenowym"

sznytem. Jednym się będzie

się to podobało, innym nie.

Mnie się podoba, choć oczywiście

wolę te bardziej rozbudowane

kompozycje z mieszanką różnych

wpływów melodyjnego power metalu,

gdzie gitara nie jest tylko

dalekim echem. Bardzo dobrze

sprawdza się również wokal Johana

Haraldssona. Jego głos jest

również elementem budującym

charakter płyty "In Memoriam".

Wierzę, że produkcja tej płyty

jest dobra. To bardzo ważna składowa

takich produkcji. Niestety

jakość plików, które dotarły do

mnie, nie do końca są tego świadectwem.

Jest to irytujące, bo zaczyna

zdarzać się coraz częściej,

jakby promotorom i zespołom zaczynało

nie zależeć na jakości muzyki,

a to nie wróży niczego dobrego,

ani dla nich, ani dla fanów.

(3,7)

Exelerate - Exelerate

2023 From The Vaults

\m/\m/

Debiutancki album kopenhaskiego

Exelerate zawiera trzy kwadranse

US power / thrash metalu

inspirowanego Megadeth, Anthrax,

Dio oraz Dream Theater.

Solidny materiał, ale czy na tyle

przemawiający do wyobraźni i zapadający

w pamięci, by wynieść

status zespołu ponad ekipę imprezującą

w lokalnych barach? Po

pierwsze w mediach społecznościowych

co rusz pojawiają się

zapowiedzi ich występów na rozmaitych

festiwalach, a co nie

mniej istotne płyta uplasowała się

na dwudziestym trzecim miejscu

oficjalnej duńskiej listy przebojów

w kategorii "winyle", gdzie chłopcy

wyprzedzili Metallikę. Podoba

mi się kierunek stylistyczny, w

jakim Exelerate podąża. Jeszcze

kowerowanie dla zabawy disco

pop "It's Raining Men" (1982) z

repertuaru The Weather Girls

wydawało mi się średnio trafionym

pomysłem, ale już duży longplay

brzmi jak najbardziej metalowo

i spójnie. Zaledwie siedem

regularnych kawałków otoczono

klamrą intro / outro, dzięki czemu

fajnie słucha się całości od początku

do końca. To żaden vintage.

Nie ma co doszukiwać się tu

sentymentalnych nawiązań do

minionych dekad, bo produkcja

należy do lat bieżących. Ewidentnie

założenie polegało na nadaniu

solidnemu metalowi współczesnego

sznytu. Exelerate nie

stawia na chwytliwe refreny, ani

na tandetne melodie dla mas, a

wręcz bliżej im do progresji. Ich

propozycja może nie wywrzeć

jakiegoś oszałamiającego wrażenia

od razu, a nawet całkiem

przepaść w globalnym szumie,

dlatego że wymaga od słuchaczy

wyrobionego gustu. Trzeba bardzo

lubić tego typu granie, żeby je

odpowiednio docenić. Sprawy nie

ułatwia ani brak marshallowego

ciepła, ani brak siarki. W moim

odczuciu zwłaszcza gitary suną tu

ozięble, są odhumanizowane;

choć doskonale nagłośnione, to

jednak nie wzbudzające emocji.

Łagodniejsze partie w semi-balladowych

fragmentach nie poruszają.

Ostre riffowanie nie zdumiewa,

170

RECENZJE


nie poniewiera ani nie rozpala

metalowych serc. Wokale dają radę,

można uznać je za udane, ale

umiarkowanie charyzmatyczne.

Pojawia się za to nadzieja, że muzycy

Exelerate będą nieść pochodnię

metalu w przyszłości. Jeśli

będą się wytrwale doskonalić muzycznie

i granie będzie nadal sprawiać

im satysfakcję i radość przez

jeszcze dłuższy okres czasu (w

tym miejscu nadmienię, że istnieją

już ponad 10 lat, bo oficjalnie

powstali w 2012 roku), to przyszłość

metalu należy do nich. Tak

naprawdę wierzę, że wszystko co

najlepsze dopiero przed nimi. Debiut

debiutem, jest ok, ale warto

zaczekać i sprawdzić, czego dokonają

na kolejnych płytach. O ile

oczywiście nie skręcą całkiem w

stronę symfonicznego power metalu

w ramach wspomnianego w

wywiadzie zespołu Ethereal

Kingdoms. Wydaje mi się realistyczne,

że drugi longplay Exelerate

ukaże się za trzy lub cztery

lata i okaże się znacznie ciekawszy

od pierwszego. Także warto

mieć Exelerate na oku. (3,5)

Sam O'Black

Exploring Birdsong - Dancing In

The Face Of Danger

2023 Long Branch

Projekt Exploring Birdsong to

brytyjskie trio kreujące swoją muzykę

wokół atmosferycznego progresywnego

rocka, w którym odnajdziemy

sporo klasycznego

rocka, a także pewne elementy

muzyki popularnej, alternatywnego

rocka i nowoczesnego metalu.

Co ciekawe muzyka oparta jest na

klawiszach, głównie fortepianie

wspartym innymi instrumentami

elektronicznymi, czy syntezatorami.

I to stanowi sedno muzyki

Exploring Birdsong oraz całej tej

sennej i rozmarzonej atmosfery.

Mocniejsze fragmenty to przede

wszystkim moc perkusji i basu,

ale generalnie dają radę, osiągają

odpowiedni efekt. Bajkowość i

pewną nierealność atmosfery płyty

głównie podkreśla bardzo melodyjny

i uwodzicielski głos Lynsey

Ward. O dziwo utwory napisane

są dość ciekawie i mimo

ograniczonego instrumentarium

całkiem zgrabnie zaaranżowane. I

nie są to jakieś króciutkie pioseneczki,

a normalne, zdrowe rockowe

kompozycje. Nie powiem ta

EP-ka zrobiła na mnie pewne wrażenie.

Wzbudziła też pewne zaciekawienie,

jak formacja poradzi

sobie z pełnym albumem. Niemniej

"Dancing In The Face Of

Danger" jest warte zainteresowania

fanów progresywnego i alternatywnego

rocka. Im właśnie polecam

tę EP-kę. (4)

\m/\m/

Exul - Path To The Unknown

2022 Defense

Exul został powołany w roku

2011 w Zamościu przez kilku

licealnych kolegów. Wraz z ukończeniem

liceum w roku 2014 formacja

została rozwiązana. Pozostawiła

po sobie jedynie piecioutworowe

demo zrealizowane w

roku 2014. W roku 2017 dochodzi

do reaktywacji zespołu, co jest

przypieczętowane sześcioutworowym

demem, zarejestrowanym w

tym samym roku. W roku 2019

kapela rozpoczyna pracę nad pełnym

albumem. Niestety w roku

2020 działalność Exul była mocno

ograniczona ze względu na

zmiany personalne. Znacznie

przedłużyło to przygotowanie i

nagranie materiału na debiutancką

płytę, która ostatecznie ukazała

się w lipcu roku 2022. Szkoda,

że krążek wtedy do nas nie

dotarł, bo materiał, który znalazł

się na "Path To The Unknown"

jest naprawdę bardzo dobry. Mamy

bowiem do czynienia z oldschoolowym

thrashem metalem,

który swoimi inspiracjami sięga

do pierwszych dokonań Testament

czy Exodus. Przypomniała

mi się też pierwsza demówka Testora

"The Torment". Bardzo łatwo

oskarżyć muzyków Exul o

kopiowanie, bowiem znakomicie

korzystają ze starych patentów,

ale robią to na tyle pomysłowo i

mądrze, że człowiek zbytnio nad

tym się nie zastanawia. Po prostu

całość zagrana jest po "exulsku" i

brzmi soczyście współcześnie. Nie

nowocześnie, żaden tam metalcor

czy groove, a właśnie współcześnie,

z wykorzystaniem dzisiejszych

dobrodziejstw sprzętu nagrywającego.

Bardzo podoba mi

się współbrzmienie gitar, głównie

w kwestii rytmicznej, oraz ich bardzo

ciekawe i melodyjne sola. Duet

Wróbel i Sroka naprawdę pokazuje

się z dobrej strony i przekonuje

swoją inwencją i kreatywnością.

Gitarzyści mają zdecydowane

i równie konstruktywne

wsparcie w mocnej i solidnie brzmiącej

sekcji rytmicznej. Za którą

w czasie sesji odpowiadał ponownie

Bogdan Sroka (gitara basowa)

i Mateusz Grela (perkusja).

Bardzo dobrze prezentują się też

same kompozycje. Dość bogate i

złożone są "Stupidity Regime",

"Rise Again" (bardziej bezpośrednia)

oraz "Path To The Unknown"

(z bardzo wyciszonym i prawie

akustycznym początkiem). Mamy

też bardziej heavymetalowy "The

Hunt", konkretny oldschoolowy

cios "Lose All Control" oraz zabójcze

czadziory "Fight For Liberty",

oraz "Weaker Ones". Poza tym

muzycy znakomicie odnajdują się

w refrenach do wspólnego wykrzykiwania.

Słowa są głównie

wykrzykiwane i skandowane

przez Bogdana Srokę. Ma to

swoją moc i niesie pewną agresję,

ale na pewno nie jest to największy

atut Exul. Całość brzmi

przednie, co zdecydowanie

ułatwia odbiór "Path To The

Unknown". Ogólnie polecam

wszystkim tę płytę i czekam na

następną. (5)

\m/\m/

Firmament - We Don't Rise We

Just Fall

2023 Dying Victims Productions

Jak bardzo instrumentaliści Firmament

nie stroniliby od komentowania

przekazu lirycznego, niezależnie

od tego jak bardzo chcieliby

odciąć się od skojarzeń z

Tension, i tak ich muzyka przesiąkła

dojmującą rozpaczą wynikającą

z chronicznej wewnętrznej

pustki emocjonalnej. Jest to przypadek

kliniczny, dlatego że przejawia

się wewnętrzną śmiercią.

Wokalista Maik Huber, pseudonim

Tongue, skarży się w pierwszym

na debiutanckiej płycie

utworze "Firmament", że gitary

kierują jego lamentem, a jednocześnie

nie istnieje miejsce, w którym

mógłby się skryć przed nagłymi

przypływami dręczących go

pytań bez odpowiedzi, skoro w

jego wnętrzu znajduje się więcej

niż jedna czarna dziura. W następnych

utworach też wali emociotunią...

przepraszam, źle się

wysłowiłem; chciałem napisać, że

jego ekspresja wokalna podpada

raczej pod karykaturę estetyki

post-punkowej niż pod potężny

doom metal, a w każdym razie nie

jest utrzymana w dobrym guście,

razi i nie pasuje. Co paradoksalnie

nie oznacza wady. Byłbym skłonny

domniemywać, że Maik ma

autentyczny problem lub że naprawdę

nie potrafi odnaleźć się

we własnym życiu. Przekonuje

mnie tragiczna barwa jego głosu.

Potrafi przemówić do wyobraźni.

Wielu ludzi nie wie jeszcze, że w

głębi duszy czuje dokładnie to

samo, co wydobywa się z jego ust.

Skłania do kontemplacji i zatrzymania

się choćby na chwilę, by

dotrzeć do sedna symptomów i

zwrócić uwagę na problem, miejmy

zawsze nadzieję, że mimo

wszystko dający się wyleczyć, być

może niekonwencjonalnymi, lecz

całkiem rozwiniętymi i powszechnie

dostępnymi metodami. Ogólnie

rzecz biorąc, od profesjonalistów,

czyli od fachowców wielu

dziedzin, powszechnie oczekuje

się, by perfekcyjnie pasowali do

pełnionej funkcji. Prawdziwym

złem naszego świata jest nadmierny

rozwój sztucznej inteligencji,

który dąży do destrukcji gatunku

ludzkiego poprzez ostateczne wyparcie

naturalnej ludzkiej indywidualności.

By konkurować z robotami

o źródło przetrwania, czyli o

miejsce pracy, trzeba być zimnym

i bezwzględnym, pasować do snobistycznych

kryteriów podporządkowanych

uwarunkowaniami

technologicznymi, a w konsekwencji

wyzbyć się kontaktu z

własną duszą. Technokraci mylą

postęp technologiczny z rozwojem,

w rzeczywistości usprawniając

narzędzia zagłady. Świat kroczy

na opak nie przez przypadek,

a dlatego, że ludzkie masy biernie

godzą się na manipulację wewnętrznej

frekwencji energetycznej

poprzez przyjmowanie percepcji

zgodnej z sitwą demiurga. Aby to

zmienić, wystarczy, że wystarczająca

liczba ludzi na świecie wyrazi

stanowczy sprzeciw. Coraz więcej

osób używa słowa "nie". Słuchając

"We Don't Rise We Just Fall"

uczmy się mówić: "nie". Heavy

metal to nie pop, właśnie nie ma

być utrzymany w dobrym guście

hoi polloi, ma razić hoi polloi i nie

ma pasować hoi polloi. Kiedy

metalowy wokalista wypluwa duszę

na nagraniu, zasługuje na

uznanie za autentyczność, pasję i

szczerość. "We Don't Rise We

Just Fall" to płyta intymna.

Obnażona. Naga. Skazana na komercyjną

porażkę. Ale też osobliwa.

Od razu słychać, że zagrana w

stylu głośnego hard rocka lat

siedemdziesiątych i opatrzona old

schoolowym brzmieniem, które

jednym słuchaczom wyda się cudownie

dynamiczne, a innym dawno

przebrzmiałe. Mnie taki

sound bardzo odpowiada, o wiele

bardziej niż to z recenzowanego

przeze mnie przed rokiem Tension

"Decay". Tam się trochę

męczyłem, mimo że nie negowałem

do końca potencjału. Tutaj

partii instrumentalnych słucha mi

się przyjemnie. Uważam je za dynamiczniejsze

i ciekawsze w porównaniu

do poprzedniego materiału.

Nie mogę się doczekać, co

Firmament zaproponuje z Marco

Herrmannem za mikrofonem,

RECENZJE 171


zwłaszcza że nie znam żadnych

jego wcześniejszych nagrań, a podobno

bliżej mu do tradycyjnego

hard rocka. (4)

Formosa - Bittersweet

2023 Metalville

Sam O'Black

Banalna rozrywka dla osób w

przedziale wiekowym 12-15 lat.

Aż takiej chały jak Arka Noego

lub Złe Psy tu się nie odwala

(sorry ministranci, żołnierze i

motocykliści), ale z drugiej strony

do statusu niemieckiego odpowiednika

Motherthunder też im

wiele brakuje. "Bittersweet" jest

trochę urozmaiconą płytą, zawiera

trochę atrakcyjnych melodii i

nieco ostrych gitar, ale w ogólnym

rozrachunku to jest nadmiernie

uproszczony rock nadający się tylko

do jednokrotnego wysłuchania.

Większość odbiorców nie będzie

się nudzić, bo wszystkie

kawałki są krótkie i treściwe, jest

ich tylko dziesięć a w połowie albumu

pojawia się jakaś ballada.

Fakt, ale co z tego, skoro brakuje

substancji umożliwiającej głębsze

zatopienie się w tych dźwiękach.

Formosa brzmi w miarę energicznie,

ale niestety cięższe fragmenty

wypadają tempo, prawdopodobnie

dlatego, że producent

ściął zbyt wiele wysokich częstotliwości,

a na niskie nałożył taki

equalizer, że instrumenty nie brzmią

naturalnie. Wokalista skrzypi

jakby miał się za chwilę rozsypać,

co jednocześnie może mieć swój

urok, ale i irytować. Miało być

słodko-gorzko, lecz zamiast gorzkiej

czekolady otrzymałem żelki z

lakryzą. (2,5)

Sam O'Black

Freeroad - Do What You Feel!

2023 Dying Victims Productions

Kiedy zobaczyłem na zdjęciu

czterech młodych ludzi, dumnie

eksponujących koszulki UFO,

Rush i The Blues Brothers, od

razu nabrałem do nich sympatii,

nawet nie słysząc jeszcze nawet

nutki z ich debiutanckiego albumu

"Do What You Feel!". Jednak

z każdym kolejnym odsłuchem

tylko utwierdzałem się w przekonaniu,

że to płyta bardzo udana i

godna polecenia. Co istotne Freeroad

są z Meksyku, gdzie tradycje

takiego grania nie są tak długie

jak w Stanach Zjednoczonych czy

Europie, nawet jeśli członkowie

grupy zbierali już doświadczenie

w innych zespołach, choćby w

znanym czytelnikom "Heavy Metal

Pages" Thunderslave. Freeroad

gra jednak zdecydowanie

lżej; bliżej im do klasycznego hard

rocka i metalu z przełomu lat 70.

i 80. - słychać, że chłopaki nasłuchali

się Deep Purple, Uriah

Heep czy Rainbow, a i płyt z

nurtu NWOBHM też raczej nie

unikali. Efekt końcowy to dynamiczne,

melodyjne utwory: czasem

bardziej przebojowe, jak tytułowy,

"Rock Chaser" czy "Movin'

On", gdzie indziej mocniejsze, z

drapieżnym, ale czystym śpiewem

Alejandro Velazco ("Five Hours

To Mexico", rozpędzony "Liar"). Z

kolei "Nature Of Change" ma coś

z bluesa, a w finałowym "Twilight

Row" mamy sporo syntezatorowych

partii, z solówką włącznie,

co również nie jest takie oczywiste.

Pozostaje mieć tylko nadzieję,

że po cmentarnych ekscesach,

które skutecznie przyhamowały

międzynarodową karierę Thunderslave,

3/4 składu tej grupy,

grające w Freeroad, skupi się wyłącznie

na muzyce - a jest ona

warta i uwagi, i szerszej popularyzacji.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Gomorra - Dealer Of Souls

2022 Noble Demon

Gomorra nie może poszczycić się

jakimś imponującym dorobkiem

fonograficznym, bowiem "Dealer

Of Souls" to dopiero drugi album

tej szwajcarskiej formacji, ale

sprawa wcale nie jest tak oczywista

- pod nazwami The Gonorrheas

i Gonoreas zdziałali znacznie

więcej, a grają już niemal 30

lat. Do tego lider grupy Damir

Eskić gra też w Destruction, co

również jest niezłą rekomendacją,

a sam Schmier już po raz kolejny

wsparł swego kumpla od strony

technicznej, miksując/robiąc mastering

"Dealer Of Souls" wraz z

nim oraz V.O. Pulverem. Jeśli

więc chodzi o brzmienie wszystko

się zgadza, muzycznie zaś mamy

tu melodyjny heavy/power metal.

Melodyjny, ale w żadnym razie

nie ten współczesny, mdły i pozbawiony

mocy, co potwierdza

kilka utworów, z "Rule Of Fear"

na czele, a poza tym Gomorra

momentami łoi naprawdę konkretnie.

W "War Of Control" czy

"Dealer" mamy tempa wręcz thrashowe,

Jonas Ambühl lubi też ryknąć,

tak jak choćby w fajnie rozpędzającym

się "Green Gold", ma

też jednak mocny, czysty głos, o

czym przekonujemy się w "Isolation"

i "A Chance For The Better".

Nie brakuje też ostrych, wyżyłowanych

partii (ballada "All Is

Lost") i niższych, mroczniejszych

("Lost In Darkness"), a na dodatek

w "Stand United" za chórki

odpowiada Laura Guldemond z

Burning Witches, tak więc warstwa

wokalna "Dealer Of Souls"

jest więcej niż urozmaicona. Płyta

jest dostępna w wersji cyfrowej,

na CD i na LP, więc dla każdego

coś miłego i według potrzeb. (5)

Grand Design - Rawk

2023 GMR Music

Wojciech Chamryk

Jeżeli się nie mylę to szósty studyjny

album tego szwedzkiego zespołu.

Zdaje się też, że któraś z

tych płyt była u nas recenzowana.

Ogólnie z opisaniem muzyki

Grand Design, przynajmniej tej

z "Rawk", nie ma problemu. Jak

komuś mało Def Leppard z dawnych

czasów, albumów "Pyromania",

"Hysteria" czy tych

współczesnych "Diamond Star

Halos" to, śmiało powinien sięgnąć

po najnowszy krążek Grand

Design. Także wszyscy fani

wszelkich mieszanek AOR-u, melodyjnego

rocka i hard rocka powinni

zainteresować się "Rawk".

Zawiera on jedenaście kompozycji,

którym nigdzie nie śpieszno,

ale za to są pełne energii i nieziemskich

melodii. W dodatku są

świetnie i intrygująco zaaranżowane.

To bogactwo może być sporym

magnesem dla ewentualnych

wielbicieli. Melodie wyśpiewywane

są nie tylko przyjemnymi i

ciekawym dla ucha głosem głównego

wokalisty Pelle Saethera,

ale również harmonijnymi chórami

współtowarzyszy. Na ich tle

znakomicie wybrzmiewają gitary

Petera Ledina i Dennisa Vestmana.

Ich współpraca, kunszt

oraz kreatywność może służyć za

wzór dla innych duetów gitarowych.

Oczywiście muzyka Szwedów

nie byłaby tak dobra bez

solidnej podstawy w postaci sekcji

rytmicznej, basisty Andersa

Modda i perkusisty Richarda

Holmgrena. Naprawdę każdy kawałek

ma swój charakter, jest

ciekawie napisany, znakomicie

zagrany, także oprócz miłych bezpośrednich

doznań, można zatrzymać

się i docenić talent i

kreatywność samych muzyków.

Płyta uzyskała również odpowiednią

produkcję i brzmienia. Zadbał

o to sam Pelle Saether, który

wraz z zespołem nagrywali w

szwedzkim Studio Underground.

Powiem wam szczerze,

zamiast interesować się jakimś

współczesnym disco-metalem, lepiej

sięgnąć po klasyczny, solidny,

a zarazem szelmowski i pełen wigoru

AOR/melodyjny rock, jaki gra

Grand Design i podobne mu zespoły.

Pozycja tylko dla fanów

melodyjnego grania! (4)

Gurd - Hallucinations

2022 Massacre

\m/\m/

Można zaklinać rzeczywistość, ale

muzyczny biznes wygląda obecnie

zupełnie inaczej niż jeszcze 10 lat

temu, nie mówiąc już o bardzo

odległych czasach lat 70. i 80. Nie

dziwią więc coraz dłuższe przerwy

pomiędzy premierowymi wydawnictwami

- w przypadku Gurd

jest to niemal osiem lat, chociaż

zespół był w tym czasie aktywny

wydawniczo, podsuwając słuchaczom

MLP "Propaganda Baby"

oraz dwie kompilacje. Fani czekali

jednak na album i V.O. Pulver w

końcu go stworzył i nagrał. O zaskoczeniach

oczywiście nie ma

mowy, to 100 % Gurd w Gurd,

charakterystyczny dla tego szwajcarskiego

kwartetu groove/thrash

metal. Diabeł tkwi jednak w

szczegółach i "Hallucinations" wydaje

mi się materiałem bardziej

dopracowanym od tych wcześniejszych,

jest zróżnicowany i

tych 40 minut z sekundami mija

nie wiadomo kiedy. Oczywiście

nie zbywa tym utworom na mocy

i na szybkości, brzmienie wgniata

w glebę, w fotel czy w każde inne

miejsce, w którym akurat się znajdujemy,

ale też jednocześnie sporo

tu melodii ("Merry Go Round"),

chóralnych refrenów ("To

The Floor") i efektownych solówek

("Fear", "Taste For More"). Za

niektóre z nich odpowiadają byli

gitarzyści grupy: Bruno Spring

(obecnie The Order) i Tommy B.

(Monotrone), tak więc najwidoczniej

rozstawali się z Gurd w pokojowej

atmosferze. Są też utwory

świadczące o tym, że poszerzanie

konwencji, o ile podchodzi się do

tego umiejętnie, daje dobre rezultaty

(mroczny "Ship In Distress",

172

RECENZJE


doomowy, oparty na majestatycznym

riffie, rozpędzający się dopiero

od połowy, "Egoist"). Może

więc i V.O. Pulver jest już po 50.,

ale na tej płycie wcale tego nie

słychać, wciąż ma werwę i entuzjazm

25-latka. (5)

Haggemy - Crush

2021 Self-Released

Wojciech Chamryk

Okładka jakich wiele, z motywem

często wykorzystywanym w cięższych

odminach rocka już od lat

70. Muzyka również dość standardowa,

typowy hard'n'heavy,

ale jednak coś w tym debiutanckim

albumie młodej trójmiejskiej

formacji jest. Haggemy grają bowiem

nie tylko z poszanowaniem

tradycji, ale też z wyczuwalną

energią i dużym zaangażowaniem,

co bardzo tym ośmiu utworom

pomaga: dzięki takiemu podejściu

jest z jednej strony dość archetypowo,

by nie rzec archaicznie, ale

z drugiej nad wyraz świeżo, również

dzięki współczesnemu, ale

dobrze pasującemu do takich

dźwięków brzmieniu. Materiał

jest również dopracowany aranżacyjnie,

co można i warto docenić

zwłaszcza w tych najdłuższych,

najbardziej rozbudowanych utworach

"The Fortune, The Fame"

oraz "The Crimson Tears". Sporo

tu też chwytliwych melodii i nieźle

skonstruowanych refrenów,

szczególnie w "The Holy Grail" i

utworze tytułowym, chyba najbardziej

zakorzenionym w przełomie

siódmej i ósmej dekady ubiegłego

wieku. Solówki również są

niczego sobie, zaś sekcja w żadnym

razie nie odstaje - nagrania

powstały z udziałem różnych perkusistów,

ale teraz skład grupy

jest już pod tym względem stabilny.

Jedyne, co nie przekonuje

mnie na "Crush" to wokale Anny

Stankiewicz, śpiewającej co najwyżej

poprawnie, zwykle dość

monotonnie, bez emocji i różnicowania

partii w poszczególnych

utworach, tak jakby nie czuła się

zbyt dobrze czy pewnie w tej stylistyce.

Nie wiem od czego to zależy,

skoro w dostępnym w sieci

coverze "Miłość ci wszystko wybaczy"

jest pod tym względem

znacznie lepiej, a i na "Crush"

zdarzają się takie momenty ("The

Bright Lights"); w każdym razie

ten element na pewno wymaga

dopracowania. (4)

Wojciech Chamryk

Haken - Fauna

2023 Inside Out Music

Jak zawsze Haken tworzy swoją

muzykę dla słuchaczy o najwyższym

stopniu wrażliwości oraz

nieograniczonej niczym wyobraźni.

Generalnie na własny wzór i

podobieństwo. Dlatego ich muzyka,

choć wtłoczona jest w konkretne

ramy, przeważnie rocka i metalu

progresywnego, to ma całą

masę muzycznych dodatków, że

czasami niewiele pozostaje dla

wspomnianej fantazji odbiorcy.

Rozpoczynająca kompozycja

"Taurus" niesie ze sobą moc,

chaos, mrok, które są podkreślane

agresywnymi akcentami gitar, niekiedy

o wysoce nowoczesnym

brzmieniu. Oczywiście nie brakuje

w niej różnorodności temp i całego

wachlarza nastrojowości.

Muzycy bardzo lubią uwieść słuchacza

dość prostą melodią, chociażby

partiami trąbki w "The Alphabet

Of Me", ale w tle aplikują

całą masę skomplikowanego wzoru

muzycznego, napędzanego

przez bardzo techniczną i kreatywną

sekcję rytmiczną. Album

zaczyna się mocno, jednak nie jest

to podstawowa cecha "Fauny".

Zdecydowanie więcej jest akcentów

stonowanych, delikatnych,

finezyjnych, dających ukojenie,

które poddane są niezmiernie

ozdobnym i wysmakowanych

aranżacjom. Niemniej owe muzyczne

oazy piękna ciągle wystawiane

są na wspomniane dawki progresywnej

ekwilibrystyki, zawikłaną

gęstwinę figur budowanych

przez gitary i bas, czy perkusję.

Tworząc bardzo wrażliwy, acz

mocno zawikłany i intrygujący

muzyczny świat Haken. Moim

zdaniem na "Faunie" nie ma słabej

kompozycji. Każda z nich

poddana jest niezwykłej muzycznej

wyobraźni, talentami muzyków

oraz ich niezwykłymi umiejętnościami

technicznymi gry na

instrumentach. W zasadzie każda

może być czyimś ulubionym

utworem. Może to być wspomniany

już "The Alphabet Of Me",

miękki, ambientowy, z falującym

rytmem i delikatną linią wokalną

"Islands In The Clouds", bardzo

przebojowy "Lovebite" czy też najdłuższy,

najbardziej złożony stylistycznie

i jazzujący "Elephants

Ne-ver Forget". Znakomicie wypada

również wokalista Ross Jennings.

Nie tylko przemyca świetne

melodie, ale także znakomite

opowieści, które według specjalistów

są wręcz zespolone muzycznie

oraz emanują czarem i poetyckością.

Ogólnie wszystkie elementy

składające się na ten krążek

są bardzo mocno związane ze

sobą i stanowią nierozerwalną,

bardzo dobrą całość. Oczywiście

Anglicy zadbali o bardzo dobrą

produkcję oraz sound swoich instrumentów,

także te elementy

nie stanowią żadnej przeszkody.

Myślę, że fani Haken będą zachwyceni

"Fauną". Tak jak ja. (5)

\m/\m/

Hellevate - The Purpose Is Cruelty

2023 Self-Released

Teoretycznie im więcej płyt, tym

większa szansa, że można natrafić

wśród nich na coś naprawdę ciekawego.

Niestety to tylko teoria,

nijak mająca się do rzeczywistości,

a "The Purpose Is Cruelty",

najnowszy MCD amerykańskiego

kwintetu Hellevate, jest tego kolejnym

dowodem. Okładka nawet

udana, nie powiem, ale już muzyka

to sztampowy, ograny już

wcześniej do bólu na setki sposobów,

thrash/heavy metal. Słychać,

że zespół tworzą doświadczeni

muzycy, zresztą istnieje on

od ponad 15 lat, ale warsztat i

umiejętności to nie wszystko, bo

brakuje tu czegoś ponad przeciętność,

więcej niż tylko schematyczne

rozwiązania: raz szybciej, raz

wolniej, tu ostre solo, a tu bardziej

melodyjne. Sytuacji nie poprawia

fakt, że to długie kompozycje,

trwające zwykle 5-6 minut,

albo i dłuższe. Skrócone, zwłaszcza

"(No) Further Action Is

Required" i tytułowa, na pewno

prezentowałyby się lepiej, co potwierdza

"Buried Under Mistakes".

Zastrzegam jednak, że chociaż

akurat mnie Hellevate tym materiałem

nie zainteresowali, to

ktoś lubujący się w takim surowym,

podziemnym graniu może

odebrać "The Purpose Is Cruelty"

zupełnie inaczej. (3)

Wojciech Chamryk

Hellish - The Dance Of The

Four Elemental Serpents

2022 Dying Victims Productions

Hellish są z Chile. A skoro tak, to

nie ma zmiłuj, łoją podszyty

blackiem thrash tak, że lecą

wióry. "The Dance Of The Four

Elemental Serpents" to już ich

trzeci studyjny album, zresztą zespół

istnieje od kilkunastu lat, tak

więc etap opanowywania instrumentów,

poszukiwania brzmienia

czy stylistyki mają już dawno za

sobą. Te 33 minuty to istny huragan,

bezlitosny, blastowy wir,

wciągający słuchacza w sam środek

tego wszystkiego - nie ma mowy

o jakichś półśrodkach, artystycznych

eksperymentach czy zróżnicowanych

aranżacjach. Czasem

tylko pojawi się klawiszowe tło,

gitarowe unisono czy bardziej

melodyjna solówka, ale to wszystko:

zespół masakruje zarówno

szybkimi tempami, jak też mocarnymi

zwolnieniami. Bywa i tak,

jak choćby w "Violent, Bloody &

Cold", że numer przyspiesza dopiero

pod koniec, a Cristian León

szaleje wtedy za bębnami jeszcze

bardziej, jakby chciał sobie

odbić to, że na kilka minut musiał

zwolnić. Obok instrumentalnego

"The Dance Of The Four Elemental

Serpents" to najdłuższy

utwór na płycie i jeśli ktoś sprawdza

nowe wydawnictwa wyrywkowo,

to poznawanie tej płyty

warto zacząć właśnie od niego.

Tradycjonalistom polecam jednak

odsłuch całości, bo warto. (4,5)

Wojciech Chamryk

Hellrazor - Hanging On by a

Thread

2022 Self-Released

Hellrazor kojarzy mnie się z

miejską legendą o kobiecie tańczącej

nocą na łódzkich skrzyżowaniach,

która porywa się do biegu

z wyciągniętym nożem, gdy

kogoś zobaczy. Po tym, jak na str.

225 w HMP 78 zabrakło skali do

oceny poprzedniej płyty "Hero

No More" (2020), dziwię się, że

"Hanging On by a Thread" przywiało

z Kanady do Polski. Coś

zwiewna ta nić, zwłaszcza że płytka

wylądowała ostatecznie w połowie

drogi. Dam Wam znać, że

Kasey Haze jednak nie potrzebował

kilkunastu lat na dopracowanie

następnego cudeńka i uporał

się z nim w dwa lata, bo może

akurat ktoś zechce zatańczyć do

takiej muzyki? Zapraszam Panią.

A może Pan? Łap, łap, złap, w lewo,

w prawo i na przełaj. Rikkitikki

i kasztanki, a u góry słychać

RECENZJE 173


śmiech! Jak to opisywało TSA w

"Manekin Disco": kogo spotkasz w

innym świecie? Chyba mi się

udzieliło, ależ wstyd. Oczywiście

TSA to wspaniały zespół, lecz

chodzi mi o bezceremonialne

określenia użyte w ich lirykach.

W kategorii heavy metal Hellrazor

faktycznie gra beznadziejnie,

jednak ja bym Hellrazora nie

wciskał do szufladki oznaczonej

terminem "heavy metal", bo do

niej nie pasuje. Gdy spojrzę na

"Hanging On by a Thread" jak

na zachętę do zabawy opisanej w

"Manekin Disco", to odpowiednią

cyferkę na HMP-owskiej skali

znajdę. Tam jest wesoło. (2)

Sam O'Black

Holy Moses - Invisible Queen

2023 Fireflash

Holy Moses przez lata wydawał

się być zespołem nieco niedocenionym.

Pewnie niektórzy powiedzą,

że w tym stwierdzeniu jest

sporo przesady. Przecież kapela ta

dorobiła się niemałej grupki zwolenników.

Nie mniej jednak faktem

jest, że mówiąc o niemieckiej

scenie thrashowej lat osiemdziesiątych

rzadko wymienia się ową

nazwę jednym tchem obok takich

marek jak Kreator, Sodom czy

Destruction. "Invisible Queen"

to łabędzi śpiew tej formacji. Zespół

tą płytą oraz towarzyszącą jej

wydaniu trasą koncertową, postanowił

na dobre pożegnać się ze

swoimi fanami. Pożegnać się naprawdę

w wielkim stylu. Chwała

im za to Inicjatorką zakończenia

kariery tego bandu jest sama Sabina

Classen, która po czterdziestu

latach (z przerwami) na scenie,

jak sam twierdzi między innymi

w naszym wywiadzie, postanowiła

skupić się na innych aspektach

swojego życia. Paradoksalnie

jednak "Invisible Queen" to

jedna z najlepszych wokalnie płyt

Holy Moses. Wszystkie te krzyki,

growle, wrzaski, szepty oraz

inne pomrukiwania przychodzą

jej w sposób nad wyraz naturalny.

Rutyna? Któż wie. Ja bym jednak

obstawiał niebywały talent połączony

z odrobiną pasji. Obcując z

muzyczną zawartością dwunastego

albumu Holy Moses, można

się naprawdę zastanawiać, jakim

cudem zespół ten nie osiągnął

więcej. Przecież nie trzeba siedzieć

głęboko w thrash metalu, by

stwierdzić, iż takie numery jak

"Order out of Chaos" czy "Cult of

the Machine" kompletnie w niczym

nie ustępują wspomnianym

wyżej bandom. Czuć w tych kawałkach

prawdziwą pasję do tworzenia

muzyki. Nie wspominając

już o kończącym całość, niezwykle

epickim "Through The Veils Of

Sleep". Już po pierwszym wysłuchaniu

tego utworu człowiek ma

świadomość, że dzierży w swej

dłoni album stworzony z pasją i

miłością do grania prawdziwego

metalu. Myślę, że decyzja o zakończeniu

działalności wcale do

najłatwiejszych kroków nie należała.

Holy Moses schodzi jednak

ze sceny niepokonany. Wiele

wskazuje, że rzeczywiście schodzi

z niej na dobre. Z drugiej strony

kto wie, czy za dwa - trzy lata

znów nie przyciągnie wilka do lasu.

Mało było takich przypadków

w historii metalu? (4,5).

Hydra - Uknown Gods

2022 Self-Released

Bartek Kuczak

Mimo statusu jednego z pionierów

thrash metalu na Półwyspie

Apenińskim, Hydra proponuje na

swoim najnowszym albumie pt.

"Unknown Gods" muzykę, która

wymyka się wyobrażeniu o archetypowym

retro thrashu. Płyta jest

pełna surowej energii i punkowej

zadziorności, ale posiada też elementy

groove, a nawet metalcore.

Słychać, że cały materiał został

przed nagraniem wielokrotnie

ograny na żywo, gdyż wszystkie

utwory są pomysłowe i wykonane

z przekonaniem oraz ogromną determinacją.

Wrażenie wywołuje

ostre, nieoszlifowane, bezlitosne,

piwniczne brzmienie. Gitary piłują,

aż wióry lecą. Jednocześnie zadbano

o przemawiającą do wyobraźni

mroczną atmosferę, osiągniętą

jednak przy pomocy minimalistycznych

środków, bez alternatywnego

zadęcia. Solówkom gitarowym

można zarzucić nieporadne

zrzynanie ze Slayera, natomiast

najlepsze motywy to te

miażdżące, oparte na masywnym,

jednostajnym powtarzaniu pojedynczych,

ultraciężkich tonów.

Jako całokształt, "Unknown

Gods" pozostawia raczej niedosyt,

niż przesyt. Nie licząc dodatkowej

włoskiej wersji utworu

"Polaris", zawiera jedynie siedem

kawałków trwających dwadzieścia

siedem minut. "Blasphemous Flutes"

od pierwszej chwili dźga przenikliwym

riffem gitarowym, po

którym kapela bez ceregieli prezentuje

specyfikę całego longplay'a.

W zasadzie jedna minuta

wystarczy, by się przekonać, czy

"Unknown Gods" jest dla Was i

odpowiedzieć sobie na pytanie,

czy macie ochotę na więcej tego

typu dźwięków. W dalszej części

albumu nie następuje znacząca

zmiana stylistyczna. Mnie słucha

się tego w miarę dobrze, przy

czym utwór "Surrender" jest moim

ulubionym ze względu na szczególnie

brutalną sekcję rytmiczną,

głęboki groove i fajnie klangujący

bas w dwóch fragmentach. Wokal

kojarzy mi się trochę z teutońskim

thrashem, a trochę z metalcore'm.

Nie do końca przekonuje

mnie siłowa maniera krzyczenia

gitarzysty Giovanni'ego Rovatti'ego,

a recytowana środkowa

część "The Call" świadczy o tym,

że ma on w miarę przyjemną barwę

głosu i być może dałby radę

trochę inaczej podejść do kwestii

swoich wokali. To kwestia gustu,

bo tak naprawdę przeszkadza mi

tylko siłowe zdzieranie gardła i

rozumiem, że innym właśnie coś

takiego może się podobać. W każdym

razie, chętnie wracam co kilka

dni do "Unknown Gods".

Sprawdziłem również poprzedni

album Hydry pt. "Darkchild"

(2016) i muszę przyznać, że oba

wydawnictwa są solidne. (-)

Sam O'Black

Ice Age - Waves Of Loss And

Power

2023 Sensory

Ice Age powstało w roku 1992 w

Nowym Jorku. Swój duży debiut

wydali w roku 1999 ("The Great

Divide"), a drugi studyjny album

dwa lata później ("Liberation").

Oba krążki opublikowała popularna

wtedy progresywna wytwórnia

Magna Carta. Pierwszy okres

działalności zespołu zamyka EPka

wydana własnym sumptem

"Ice Age" (2004). To ostatnie wydawnictwo

zostało nagrane z nowym

basistą Dougiem O'Dellem,

który zastąpił Aarona DiCasare'a.

Do wznowienia działalności

Ice Age doszło w roku 2015. Było

to odrodzenie, które nie odbiło

się większym echem, bowiem dopiero

promocja tegoroczny albumu

"Waves Of Loss And Power"

zwróciła moją uwagę, że ta formacja

nadal działa. Inaczej. Najwidoczniej

byłem zaprzątnięty zupełnie

innymi sprawami, które

odwróciły moją uwagę od tego

faktu. Jeżeli dobrze zrozumiałem

opis promocyjny to, w ponowną

działalność Ice Age byli zaangażowani

muzycy z ostatniego składu,

czyli trójka, która współtworzyła

kapelę od początku.

Mam na myśli wokalistę i klawiszowca

Josha Pincusa, gitarzystę

Jimmy'ego Pappasa oraz perkusistę

Hala Aponte. Poza tym formacje

nadal wspiera wspominany

już basista Doug O'Dell. Niemniej

znalazłem informację, że

najnowszym muzykiem Ice Age

jest perkusista Mike Furey. Mam

nadzieję, że ta zmiana nastąpiła

po nagraniu najnowszego albumu

studyjnego. Ice Age kojarzę dzięki

albumowi "Liberation". Niestety

wszystkie wspomnienia są jak

przez mgłę. Jeżeli pamięć nie zawodzi

muzyka Amerykanów, była

wtedy takim połączeniem progresywnego

metalu z tradycyjnym

rockiem progresywnym. Często

zestawiano ich z Dream Theater

i zespołami z Magna Carta, czyli

Magellan oraz Shadow Gallery.

Nie powiem, wtedy dość często

słuchałem tej płyty i zbytnio nie

krzywdowałem sobie. Pamiętam

jednak, że ten album wśród krytyków

(tych polskich) nie zbierał

najlepszych notowań. Owi krytycy

zdecydowanie bardziej cenili

sobie ich debiutancki krążek "The

Great Divide". Podejrzewam, że

"Waves Of Loss And Power" też

może zebrać nie najlepsze recenzje.

Bowiem muzycy Ice Age nagrali

muzykę tak jakby od wydania

"Liberation" nie minęło dwadzieścia

dwa lata, a raptem dwa

lata. Nadal jest to specyficzna

mieszanka progresywnego metalu

typu Dream Theater, Fates

Warning, Queensryche ze starym

progresywnym rockiem typu

Genesis, Rush czy Styx. Może to

się podobać lub nie, ale w wykonaniu

Ice Age ma to swój charakter.

Mnie szczególnie podobają

się momenty, gdy Josh Pincus

śpiewa niczym Tommy Shaw, a

że ich jest sporo to, praktycznie

podoba mi się cała płyta. Na

"Waves Of Loss And Power"

składają się dwa typowe rockowe

kawałki, jeśli chodzi o czas, bo

muzycznie nawet gdy są one niby

bardziej bezpośrednie to, dzieje

się w nich co niemiara. Takie są

właśnie "All My Years" i "Float

Away". Pozostałe pięć kompozycji

to utwory długie lub bardzo długie.

Najdłuższy jest blisko piętnastominutowy

"To Say Goodbye,

Part V (Water Child)", a dodając

do niego dwu i półminutowy fortepianowy

wstęp "To Say Goodbye,

Part IV (Remembrance)" możemy

potraktować obie kompozycje

jako suitę. Co ciekawe wszystkie

te utwory są skonstruowane z

rozmachem, rozbudowane, mieszają

ze sobą wiele wątków, melodii,

jak i klimatów. No, tak jak

w progresie było i jest. Jednak słuchając

ich, w żadnym stopniu nie

czułem się przytłoczony tymi

różnorodnymi pomysłami czy też

samymi kompozycjami. Podoba

174

RECENZJE


mi się to, że na "Waves Of Loss

And Power" przeważa progresywny

rock, ale ten bardziej dynamiczny

oraz klimaty, wręcz rodem

z lat 80. Chociaż rozpoczynający

utwór "The Needle's Eye"

zdecydowanie wskazuje na fascynację

zespołu metalem progresywnym.

Oprócz wokali Josha Pincusa

podobają mi się jego partie

klawiszowe, szczególnie te brzmiące

niczym fortepian, trochę

rzadziej niż organy. Znakomite są

też partie gitarowe Jimmy'ego

Pappasa. Myślę fan progresywnej

gitary, odnajdzie na tej płycie

wszelkie jej odcienie. Sekcja rytmiczna

- bas Douga O'Della i

perkusja Hala Aponte - znakomicie

potrafi dopasować się do technicznej

odsłony muzyki Ice Age,

jak i kreatywnie zharmonizować

się z bardziej klimatycznymi i rozmarzonymi

prog rockowymi fragmentami.

Całość brzmi dobrze,

tworząc przyjazny komfort dla

odbiorcy. Nie wiem, jak progresywni

puryści odbiorą powrót Ice

Age, ale ja jestem jak najbardziej

na tak. (4,5)

\m/\m/

Infernal Tyrant - Fallen From

Grace

2022 Self-Released

Kolejny one-man project, tym

razem niejakiego Mike'a Smitha.

Okazało się, że nie tylko prowadzi

on podcast Metal Thrashing

Nerd, ale gra też na gitarze,

ba, nawet komponuje. A może raczej

"komponuje", bowiem zawartość

debiutanckiego albumu Infernal

Tyrant to przegląd środków

typowych dla tradycyjnego

metalu, zestawionych jednak bez

żadnego polotu czy śladu jakiejkolwiek

inwencji. Longinus Podbipięta

powiedziałby pewnie o

"Fallen From Grace", że słuchać

hadko, o ile zadałby sobie trud

przesłuchania tego materiału w

całości. Ja musiałem; na szczęście

to tylko 35 minut muzyki, ale tak

nudnej, wtórnej, topornej i monotonnej,

że mr. Smith powinien

dostać za miniony rok jakąś antynagrodę.

Panowie - bo jest też wokalista

Billy Lynn, bazujący na

rykliwej melodeklamacji czy skandowaniu,

śpiewu w tradycyjnej

formie tu nie uświadczymy - grają

ponoć thrash, ale to kolejne nieporozumienie,

bo na osiem utworów

mamy może dwa nieco szybsze:

bardziej można więc mówić

o utrzymanym w średnich tempach

heavy/blacku, dopełnionym

quasi symfonicznymi akcentami,

bo partie klawiszowe również są.

Dochodzą do tego nadużywane,

prościutkie unisona, powtarzanie

w kilku utworach tych samych patentów

oraz "teksty" ograniczające

się niekiedy do tytułowego wersu.

Sound jest podziemno-piwniczny,

do tego perkusja brzmi jak automat,

tak więc to ostatni gwóźdź

do tej trumny - baw się w ten podcast

Mike, ale granie zostaw lepszym.

(1)

Wojciech Chamryk

Infidel Rising - A Complex Divinity

2022 Pure Steel

Kilkuletnie milczenie Infidel Rising

przerwali mini "The Chronicles

Of Inspiration Vol. I", po

czym wydali drugi w dyskografii

album. Z jednej strony szkoda, że

tak wiele zespołów powiększa

swój płytowy dorobek tak nieregularnie,

ale to już nie te czasy,

kiedy wydawanie płyt było opłacalne,

nawet dla grup mniej popularnych.

Do tego lepiej wydawać

mniej, ale stawiać na poziom, a

tego Amerykanom odmówić nie

można. Progresywny/powet metal

w ich wykonaniu jest bowiem wysokiej

klasy, łączy też dopracowane

aranżacje ze sporą dozą melodii.

Dlatego, chociaż większość

utworów z "A Complex Divinity"

trwa 5-7 minut, to w żadnym razie

się nie dłużą. Singlowy "All

This Fear" jest wręcz przebojowy,

w dwóch utworach gra gościnnie

wiolonczelistka Kourtney Newton,

co ciekawie kontrastuje w

mocnym "Shadow Maker" z growlingiem

Kani Ali, dodającym temu

numerowi jeszcze większej

intensywności - balladowy "Our

Last Poetry" bez perkusji już tak

nie zaskakuje. Warto za to docenić

rolę klawiszowca Aarona

Waltona, który poza obowiązkowymi

wstępami ma też sporo do

powiedzenia jako solista, szczególnie

w kojarzącym się z Rainbow

z LP "Rising", progresywnym

"Ov Wormwood". Są też inne

odniesienia, na przykład do

Dream Theater w "Beautifully

Drowned", ale dość subtelne, bardziej

na poziomie inspiracji niż

kopiowania. Pierwszoplanowy

duet: Travis Wills (śpiew) i Rafael

Rivera (gitara, już poza

zespo-łem) to również profesjonaliści

w każdym calu, tak więc

drugi album Infidel Rising na pewno

jest warty uwagi. (4,5)

Wojciech Chamryk

Invaders - Beware of the Night

2022 Fighter

Czy widzieliście kiedyś niedźwiedzicę

podnoszącą wysoko głowę,

by zerwać owoce z truskawkowego

drzewa? Ja też nie widziałem.

Okazuje się, że owa niedźwiedzica

odkryła coś na kształt owoca

przypominającego truskawkę, a

gdy tylko oparła przednie łapska

na konarze i mordką zerwała jeden

na spróbowanie, jej żyły wypełnił

alkohol. Nie żartuję - wygoglujcie

to sobie pod hasłem

"herb Madrytu". No cóż, pozory

niekiedy mylą, a działania podjęte

pod wpływem pospiesznie wyciąganych

wniosków mogą przynosić

efekty inne od spodziewanych. Z

nieskrywaną hipokryzją pozwolę

sobie zauważyć, że skłonność do

generalizowania na podstawie pojedynczych

przypadków jest dziś

powszechna, gdyż np. mówi się,

że dzisiejszej młodzieży brakuje

dyscypliny. Tymczasem nie cała

młodzież szkolna jest rozwydrzona.

Oj nie. Zdarzają się osoby

grzeczne, ułożone, przykładające

się do klasówek i starannie odrabiające

prace domowe. Niektórzy

uczęszczają na koła zainteresowań,

a pod osłoną nocy czytają

powieści o pełnych zagrożeń zakamarkach

niebezpiecznych

miast. Tak poznają świat. Podmadryccy

młodzieńcy zapisali się

na nieistniejący w szkole przedmiot

o kryptonimie Invaders,

rzetelnie przygotowali projekt zaliczeniowy

zatytułowany "Beware

of the Night" i poddali go weryfikacji

nieistniejącej komisji egzaminacyjnej.

Najwidoczniej musieli

uwierzyć w potrzebę sprostania

wyznaczonym nie wiadomo przez

kogo wysokim standardom, skoro

spędzili mnóstwo czasu na doskonaleniu

swych umiejętności, a nawet

zadbali o adekwatny do charakteru

wybranej dziedziny strój.

Żadna ze mnie komisja, więc podczas

nadarzającej się okazji poprosiłem

wokalistę Sergio Chamoso,

by sam powiedział o sobie kilka

ciepłych słów (patrz: wywiad).

Zróżnicowanie gatunkowe - zgoda.

Sprytna kolejność utworów na

płycie - zgoda. Fajne wokale

wspomagające- tick. Młody wiek -

nawet on przemawia na korzyść

Invaders. Rzeczywiście nauczyli

się grać i wykonali projekt na poziomie.

Problem w tym, że od premiery

minęło pół roku i nie odbił

się on żadnym echem. Przyczyną

jest nadmiar podobnych do siebie

albumów z niszy heavy rocka lat

osiemdziesiątych w stylu wczesnych

solowych płyt Ozzy'ego

Osbourne'a. Uważny słuchacz

zaprotestowałby, że "Beware of

the Night" nie brzmi jak "Bark

At The Moon" (1983), ale wyobrażam

sobie, jak typowy docelowy

odbiorca załączyłby jedno

CD po drugim i zarzucił Invaders

brak indywidualnej ekspresji

twórczej. "Beware of the Night"

to końcowy projekt szkolnego

kółka, a nie hiszpańska broń do

podbicia Ameryki. (3)

Sam O'Black

Iron Kobra/Atom Smasher -

Malicious Magician/The Law

2023 Dying Victims Productions

Kolejny 7" split od Dying Victims.

I fajnie, takie wydawnictwa

zawsze będą cieszyć się uznaniem

prawdziwych fanów i kolekcjonerów,

nawet jeśli ich nakłady z każdym

rokiem są coraz mniejsze. W

obu przypadkach mamy tu heavy

metal w chemicznie czystej postaci,

zresztą niemieckie zespoły

mają wyjątkowy dryg do tej właśnie

stylistyki, co potwierdzają już

od ponad 40 lat. "Malicious Magician"

Iron Kobra jako całość

robi lepsze wrażenie: to dynamiczny,

dopracowany numer w stylu

lat 80., zróżnicowany, z dwiema

solówkami i ze zwolnieniem idealnym

do wspólnego śpiewania

podczas koncertów. "The Law"

Atom Smasher jest bardziej

archaiczny i więcej w nim melodii,

a brzmienie jest bardziej surowe,

ale wokalista nie dysponuje jakimś

wielkim głosem, co szczególnie

słychać na początku utworu.

Taki jest już jednak urok splitów i

chociaż nie są to zespoły, których

płyty kolekcjonuję z jakąś szczególną

pasją, to warto się nad tą 7"

pochylić. Iron Kobra (4,5)/Atom

Smasher (3).

Iron Void - IV

2023 Shadow Kingdom

Wojciech Chamryk

Ich poprzedni album "Excalibur"

nawet mi się podobał, chociaż koniec

końców nie kupiłem go ani

na CD, ani na LP. Z "IV" powinno

być niby podobnie, bo to

wciąż na wskroś brytyjski, majestatyczny,

doom metal najwyższych

lotów, jest tu jednak pewne

"ale". Mianowicie to kolejna płyta

RECENZJE 175


Iron Void, na której słyszę Black

Sabbath, Pagan Altar czy Candlemass,

ale nie słyszę Iron

Void. "Living On The Earth" brzmi

więc tak, jakby napisał go Tony

Iommi, kilka innych utworów

również - można to traktować jako

komplement, że Jonathan

Seale aż tak dobrze potrafi naśladować

swych mistrzów, ale to

równocześnie zarzut, skoro zespół

istnieje jeszcze od końca lat 90. i

wciąż nie stać go na coś własnego.

Do tego Steve Wilson w większości

utworów brzmi niczym

Ozzy Osobourne, tyle, że ma

wyższy głos. A są tu momenty,

zwłaszcza w "Pandora's Box" i

"She", w których Iron Void udało

się odejść od tego schematu, a

Wilson śpiewa niżej, agresywniej.

Na tę chwilę wydaje mi się, że jest

to jednyna szansa dla Iron Void,

jeśli nie chcą pozostać na wieki z

etykietą zespołu - naśladowcy

Black Sabbath. (1 lub 5, w zależności,

jak do tego podejdziemy).

Ivander - Inferno 1978

2022 Mayko's

Wojciech Chamryk

Ivan Robinson Garcia to kolejna

Zosia-samosia metalowej sceny -

zaśpiewał i zagrał na "Inferno

1978" niemal na wszystkim, tylko

partie perkusji pozostawił fachowcowi.

I bardzo dobrze, bo

Aldebaran Munoz robi tę różnicę,

szczególnie w rozpędzonym,

niemal thrashowym "Resurrection

Of My Soul" czy zróżnicowanym,

wzbogaconym nawet balladową

wstawką, "Thunder God", nawet

jeśli finałowy "You are My Home"

obywa się z powodzeniem bez

niej, bazując tylko na syntezatorach

i smyczkach. Poza tym utworem

na "Inferno 1978" króluje

tradycyjny heavy metal - data z

owego tytułu jest dobrym drogowskazem,

bo większość z nich

spokojnie mogłaby powstać na

przełomie lat 70. i 80. ubiegłego

wieku. "I Bring The Hell", "Another

King Of Hell" czy "Strong

And Free" spowodują żywsze bicie

serca u każdego zatwardziałego

metalowca, niezależnie od tego,

czy pokochał takie dźwięki właśnie

wtedy, czy stosunkowo niedawno.

Lider całkiem nieźle radzi

sobie z gitarą, wycinając sporo

melodyjnych solówek (dobry

przykład to ta z "Queens Of

Fire"). Jako wokalista wypada lepiej

w niższych, agresywniej podawanych

rejestrach, w czym momentami

("Metal Escape") kojarzy

mi się z manierą nieodżałowanego

Marka Sheltona; w wyższych

jest nieco słabiej, ale i tak długogrający

debiut Ivander wart jest

uwagi. (5)

Wojciech Chamryk

Jacek Kępka Automaty - Automaty

2022 Self-Released

Zespół Klan działał w latach

1969 - 1971, 1991 -1994 i 2009 -

2019. Miał trzy składy, lecz niezmiennie

liderem był gitarzysta,

wokalista i kompozytor Marek

Ałaszewski. Niestety w roku

2018 Pan Ałaszewski doznał

udaru mózgu, który nie pozwolił

na kontynuację jego działalności

artystycznej. W ten sposób zaprzestał

działać jeden z lepszych i

ważniejszych polskich zespołów

progresywnego rocka. W ostatnim

składzie, który nagrał album

"Laufer" (2012), jednym ze

współtowarzyszy Marka Ałaszewskiego

był gitarzysta, wokalista

Jacek Kępka. Pan Jacek

ma też swoją historię w polskim

rocku, niemniej to on wpadł na

pomysł, aby założyć grupę, która

dalej kultywowałaby pamięć muzycznych

dokonań Marka Ałaszawskiego

i zespołu Klan. Początki

tego zespołu sięgają roku

2019, jednak pandemia strasznie

wydłużyła jego fazę wstępną i dopiero

teraz możemy ocenić niewielką

część tego, co muzycy skupieni

wokół Jacka Kępki zdołali

przygotować. Formacja nosi nazwę

Jacek Kępka Automaty,

choć była też taka propozycja, jak

"Z brzytwą na poziomki zapomnieć

od zapomnienia". W ich repertuarze

zespołu znalazły się wybrane

kompozycje, z czterech studyjnych

pozycji Klanu, czyli

"Klan" (1970), "Mrowisko"

(1971), "Po co mi ten raj" (1992)

i "Laufer" (2012). Mają też utwory,

które miały stać się częścią

płyty, następcy "Laufra". Prawdopodobnie

następnym ruchem projektu

Jacek Kępka Automaty będzie

właśnie zaprezentowanie tej

muzyki. Pod koniec roku 2022

Automaty Jacka Kępki opublikowały

EP-kę "Automaty" z trzema

opracowanymi przez siebie

kawałkami. Znalazły się na niej

"Automaty" z programu pierwszej

EP-ki Klanu, "Iluminacja" z płyty

"Po co mi ten raj" oraz "W deszczu"

jeden z tych nieznanych

utworów przygotowywanych na

kolejną płytę Klan. Utwory dostały

nowe aranżacje i brzmienie,

oba znakomite, bowiem słucha się

ich z przyjemnością i pełną satysfakcją.

W dodatku dzięki tym

aranżacjom kompozycje te same

płyną, a wręcz unoszą się w przestrzeni

wokół słuchacza. "Automaty"

są same z siebie bardzo dynamiczne,

w tym wydatku grupa

zachowała tę dynamikę oraz klimat

lat 70. (te Hammondy), ale

tak jakby dostały jeszcze większej

mocy. "Iluminacja" w pierwotnej

wersji jest w zasadzie akustyczna i

zawiera lekkie jazz-rockowe improwizacje.

W wersji Jacka Kępki

i przyjaciół wręcz nabiera heavy

rockowego ciosu z niesamowitą

przewodnią melodią. Natomiast

"W deszczu" jest najbardziej rockowa,

za to z niesamowitym i unikalnym

klimatem. Dla fanów

Klan mogą to być za gładkie wersje

tych utworów, jakby nie było

Marek Ałaszewski przyzwyczaił

do dość ambitnego podejścia do

muzyki. Mimo wszystko jestem

jak najbardziej za tym co zrobili

muzycy zgromadzeni wokół Jacka

Kępki. Zresztą ponoć sam

Marek Ałaszewski pozytywnie

zareagował na to, co zrobił zespół,

choć oczywiście na swój sposób.

No i wraz z rodziną pobłogosławił

poczynania Jacka Kępki

jego Automatów. Dla kolekcjonerów

ważnym będzie też fajna

obwoluta pomysłu Igora Żukowicza,

grafika gier komputerowych.

W każdym razie fanom progresywnego

rocka i hard rocka polecam

zainteresować się formacja Jacek

Kępka Automaty. (4,5)

Jag Panzer - The Hallowed

2023 Atomic Fire

\m/\m/

Przyznam się Wam szczerze, że

bardzo długo wahałem się, czy

wziąć sobie na głowę temat nowego

albumu Jag Panzer. Prawdę

mówiąc, nie jestem, ani nigdy nie

byłem wielkim fanem ani tego zespołu,

ani ogólnie estetyki stylistycznej,

w której się on poruszał.

Mój kontakt z twórczością Jag

Panzer ograniczał się do rekreacyjnego

odsłuchu "Ample Destruction".

Ten odsłuch miał

miejsce mniej więcej raz na ruski

rok. Pozostałą część dyskografii

Amerykanów traktowałem bardzo

po macoszemu. Wszelkie próby

szerszego zaprzyjaźnienia się z ich

twórczością nie kończyły się relacją

długoterminową. Z powodów

przedstawionych powyżej. do nowego

dzieła Jag Panzer podchodziłem

ze sporą rezerwą. Jak się

później okazało, było to zupełnie

niepotrzebne. Nie przesadzę, jeśli

napiszę, że "The Hallowed" bowiem

to album, któremu naprawdę

blisko do wybitności. Słuchając

go, wydaje się, że najlepsze

czasy tego zespołu, to nie początek

lat osiemdziesiątych ubiegłego

wieku, ale początek trzeciej dekady

obecnego stulecia. Od strony

czysto muzycznej, najnowsze

dzieło Jag Panzer sprawia wrażenie

doskonale przemyślanej całości.

Takiej, w której każde zagrywka

gitarowa, każde uderzenie perkusji

jest doskonale skalkulowane.

Dziwi mnie fakt, że potrafiło

mnie to w aż tak dużym stopniu

przekonać, gdyż jestem zwolennikiem

zdecydowanie bardziej

spontanicznego podejścia do muzyki.

Z drugiej strony świadczy to

tylko i wyłącznie o klasie twórców.

"The Hallowed" należy do

tej kategorii albumów, na których

istotną rolę poza muzyką pełnią

także teksty. Cały koncept tego

wydawnictwa obraca się wokół

post-apokaliptycznego świata, w

którym ludzkość walczy o przetrwanie.

Ciekawostką jest przedstawianie

pewnych wydarzeń nie tylko

z ludzkiego punktu widzenie,

ale również z perspektywy zwierzęcia,

co pewnym kwestiom nadaje

zupełnie inny, momentami

niespodziewany wymiar. Najnowsze

dzieło Harry'ego Conklina i

jego kumpli wznosi ten zespół na

wyżyny heavy metalu i pokazuje,

że kapela ta nie powiedziała jeszcze

ostatniego słowa. (5)

Jethro Tull - RökFlöte

2023 InsideOutMusic

Bartek Kuczak

Jethro Tull bliżej do muzyki poważnej

niż do muzyki najbardziej

interesującej większość czytelników

Heavy Metal Pages. Jeśli jednak

ktoś z Was chciałby spróbować

progresywnego folku, to w

pierwszej kolejności lepiej zapoznać

się z tymi starszymi płytami z

lat siedemdziesiątych, np. z

"Aqualung" (1971) i "Thick as a

Brick" (1972), a niekoniecznie z

176

RECENZJE


"RökFlöte". Ze zdziwieniem czytam

narzekania najgorliwszych

fanów, że "RökFlöte" nie spełniło

oczekiwań, dlatego że moim zdaniem

album bardzo dobrze brzmi,

poszczególne utwory są zwarte i

zróżnicowane, a całości nie sposób

odmówić kunsztu i wyrafinowania.

Słychać, że skład zespołu

składa się ze środowiska akademickiego,

ale widocznie nie jest

już w stanie zaproponować jakości,

która pozwoliła Brytyjczykom

przejść do historii i sprzedać

sześćdziesiąt milionów egzemplarzy

fizycznych nośników. Myślę,

że fani Jethro Tull stawiają nierealnie

wysokie wymagania, zamiast

doceniać, że lider Ian Anderson

w wieku siedemdziesięciu pięciu

lat wciąż stara się tworzyć, grać na

flecie i śpiewać/ recytować najlepiej

jak potrafi. Tym razem uwagę

skierował on na swoją linię genealogiczną.

Wydawca Inside

Out Music przesłał nam obszerny

dokument, z którego dowiedziałem

się m.in. że jego przodkowie

od strony ojca przybyli z

Bałkanów do Europy Zachodniej

oraz do Skandynawii, a ostatecznie

osiedli na Wyspach Brytyjskich.

Przystępując do pracy

nad "RökFlöte" Ian Anderson

poszerzył własną wiedzę o przedchrześcijańskich

wierzeniach dominujących

w tamtych rejonach,

ale postanowił nie promować żadnej

religii. Najpierw skomponował

utwory instrumentalne, a

dopiero później dopisał do nich

teksty koncentrujące się wokół

terminu Ragnarök, czyli wokół

nordyckiego wyobrażenia apokalipsy.

Co najmniej trzy kawałki

opatrzono wideoklipami: "Ginnungagap",

"Hammer On Hammer",

"The Navigators". W "Ginnungagap"

najbardziej podobają

mi się fletowo-perkusyjne oraz

gitarowo-perkusyjne mini dialogi.

Flet, jak to flet, brzmi mistycznie

i przenikliwie, co fajnie kontrastuje

z ciężkimi, zdecydowanymi

uderzeniami garów. W pozostałej

części kompozycji może frapować

nieśpiesznie budowany klimat.

"Hammer On Hammer" najpełniej

oddaje ragnarökową atmosferę.

"Stage must be set for mortal battle,

Völva prophesy fufilled. At Ragnarök,

gory conclusion: drowning world to

raise, rebuild" (w wolnym tłumaczeniu:

"Scena musi być przygotowana

do śmiertelnej bitwy, przepowiednia

Völva się spełnia. Ragnarök niesie

straszne przesłanie, że świat musi zatonąć,

by mógł się odbudować"). Niestety,

istnieje obawa, że coś pójdzie

niepomyślnie a szansa zostanie

zmarnowana. Nieprzypadkowo

"The Navigators" wyróżnia

się niespokojną rytmiką, gdyż w

tym utworze śmiałkowie usiłują

stawić czoła zabójczemu sztormowi

w najbardziej kulminacyjnym

momencie potopu. Zazwyczaj

muzykę folkową odbiera się

zupełnie inaczej, gdy rozumie się

znaczenie liryków. Numer "The

Perfect One" brzmi niepozornie,

dopóki nie uświadomimy sobie,

że zawiera przestrogę: uwaga, nie

wszyscy ocaleni żywią równie pozytywne

zamiary. "Bold but blessed

with calm resists, well armoured,

turns aside all harm, directed at his

sweet perfection, bathed in gentle lights

to charm. All but one who, seizing

opportunity, devises dark and cunning

deed to snuff the candle, put an end to

vital spark" (w wolnym tłumaczeniu:

"Odważny, ale obdarzony zdolnością

do spokojnego stawiania oporu,

dobrze uzbrojony, unika wszelkiej

krzywdy, skoncentrowany na swojej

słodkiej doskonałości, skąpany w delikatnych

światłach, oczarowany. Taki

jest każdy oprócz jednego ocalałego,

który, korzystając z okazji, obmyśla

ciemne i przebiegłe czyny, aby zgasić

świecę i połóżyć kres iskrze życiowej").

PS: Na samym początku oraz pod

koniec albumu znalazła się gościnna

recytacja w języku staroislandzkim

wykonana przez aktorkę,

wokalistkę i skrzypaczkę z

Reykjaviku, Unnur Birnę. Jej oba

teksty zostały zaczerpnięte z tłumaczenia

Poetic Edda zebranego

w trzynastym stuleciu zbioru staroislandzkich

rękopisów Codex

Regius. Tak się składa, że obecnie

uczę się na egzamin pozwalający

mi zmienić obywatelstwo z

polskiego na islandzkie po grudniu

2023, dlatego jestem w kontakcie

z nauczycielką języka islandzkiego,

która zna i lubi Jethro

Tull. Poprosiłem ją o komentarz.

"Islandzki z Poetic Edda nie różni

się zbytnio od współczesnego, ale

staronordycka wymowa brzmi

inaczej. To, co sprawia, że islandzkie

fragmenty nowej płyty

Jethro Tull stanowią lingwistyczne

wyzwanie, to przede wszystkim

szyk wyrazów - podjęto w

nich wiele poetyckich swobód, żeby

lepiej się rymowało. Poza tym

pojawia się tam staronordycka

pisownia: stary "ek" zamiast "ég"

(ja), "mik" zamiast "mig" (mnie),

"er" zamiast "sem" (że), "sandr" zamiast

"sandur" (piasek). Dawny

męski przyrostek "-r" ewoluował w

dzisiejszy "-ur". Unnur Birna wybrała

starą wymowę "ek" (ja), ale

"ár" (rok) potraktowała współcześnie,

podczas gdy w staronordyckim

wymawiano [a] zamiast

[au]". (3,5)

Sam O'Black

John Diva And The Rockets Of

Love - The Big Easy

2023 Steamhammer/SPV

Czy to komuś się podoba, czy też

nie, ale scena glam metalu (tudzież

hair, sleaze, czy jak go tam

zwał...) w pewnym sensie się

odrodziła. Nie jest tak nieznośna,

jak w latach 80., ale z tego co

widzę, całkiem nieźle się buja. W

ramach tego nurtu w roku 2009

swoją działalność rozpoczęła grupa

John Diva And The Rockets

Of Love. Do tej pory formacja

zarejestrowała koncertówkę "Live

At Wacken" (2017) oraz dwa albumy

studyjne "Mama Said

Rock Is Dead" (2019) i "American

Amadeus" (2021). Każdy z

tych albumów ma swoje momenty,

czyli da się ich słuchać. Niestety

ich najnowszy krążek "The

Big Easy" od początku sprawiał

mi kłopoty. Glam metal kojarzy

mi się z pewnym pazurem, szczeniackim

szaleństwem, a nawet

swoistą dzikością. Niestety na

"The Big Easy" w żaden sposób

tego nie mogę uświadczyć. Jest na

płycie utwór "Thunder" (tak w

ogóle to, chyba najlepszy moment

tej płyty), czyli według tytułu

powinniśmy znaleźć tam grzmot i

pierdolnięcie, a mamy coś w rodzaju

bardzo dalekiego i niewyraźnego

echa tego grzmotu, tak

jak w refrenie muzycy bez przekonania

mruczą w chórkach: "yhmm,

thunder" i nic więcej. Pieśni przygotowane

przez ten niemieckoamerykański

kwintet na "The Big

Easy", są naprawdę przemyślane i

dopracowane, aranżacyjnie mucha

nie siada, w dodatku wszystko

jest perfekcyjnie zagrane i zaśpiewane.

Jednak bardziej brzmi

to jedynie, jak dobry melodyjnego

rock, a czasami nawet jak poprock,

niż glam metal. Przypomina

to spasionego domowego kocura,

którego w salonie "piękności" pozbawiono

nie tylko pazurów, a

także jaj, nastraszono mu sierść i

kitę oraz wyperfumowano do granic

niemożliwości. Co może w

efekcie daje zaskoczenie, ale w

zdecydowanie negatywnym pojęciu.

Nie wiem, może ktoś sobie

będzie piszczał tę muzyczkę, ba,

decydowanie większość kawałków

widzę w radio. Niemniej wydaje

mi się, że nawet sześćdziesięciolatkowie,

którzy w latach 80. w

weekendy szaleli przy glam metalowych

zespołach, aktualnie też

wolą puścić sobie coś bardziej czadowego.

No cóż, jak do tej pory

"The Big Easy" to dla mnie rozczarowanie.

Niemniej za jakiś

czas spróbuję tej płycie dać jeszcze

jedną szansę. Także wy też

dajcie im szanse, może zupełnie

inaczej odbierzecie tę propozycję

John Diva And The Rockets Of

Love niż ja. (3)

\m/\m/

John The Baptist - John The Baptist

2022 Nine

79 minut muzyki - Finowie zapchali

swój debiutancki album po

brzegi; wystarczy napisać, że najkrótszy

utwór trwa 9 minut, pozostałe

od 11 do 15 i wszystko

jest jasne, John The Baptist

mogą grać albo coś eksperymentalnego,

albo doom. Wybrali to

drugie, ale w postaci najbardziej

posępnej z możliwych; momentami

blisko im wręcz do funeral

doom metalu, czyli jego najcięższej

i najwolniejszej odmiany.

John The Baptist przyspieszają

więc okazjonalnie, częściej stawiając

ma majestatyczne riffy i niesamowity

ciężar, chociaż słychać,

choćby w "Burn In Hell", że perkusista

chętnie zagrałby szybciej,

ale cóż, konwencja nie pozwala

przyspieszyć bardziej niż w

"Glimpse Of Valor". Jako całość

nie jest to złe, ale mnie najbardziej

spodobał się "Deluge", coś na

styku hard rocka i proto doom

metalu, brzmiący niczym z przełomu

lat 60. i 70. ubiegłego wieku

oraz "John The Baptist", bo mimo

obecności w nim wszystkich trademarkowych

dla doomu patentów

znalazło się też miejsce choćby

na organowe brzmienia, co

wyszło temu kolosowi na zdrowie.

Wydawca informuje, że na potrzeby

wydania CD zrobiono specjalny

mastering, a ponieważ z racji

kosztów wersji winylowej nie

ma się raczej co spodziewać, kolekcjonerzy

muszą zadowolić się

srebrną płytką. (4)

Wojciech Chamryk

Jorn - Over The Horizon Radar

2022 Frontiers

"Enlighten me / I wanna see / how this

could be the age of reason" - tak śpiewał

Jorn dwadzieścia lat temu w

klasycznym już utworze Masterplan

"Enlighten Me" (2003). Wtedy

był zaledwie po trzydziestce,

miał doświadczenie w śpiewaniu

w kilku zespołach, a nawet już

wówczas wydane dwa solowe albumy:

"Starfire" (2000) oraz

"Worldchanger" (2001). Nie śle-

RECENZJE 177


dziłem późniejszej kariery Jorna,

poza tym że ceniłem Masterplan

(LP z lat 2003, 2005, 2010) oraz

intrygował mnie jego duet z wybornym

wokalistą Symphony X,

Russell'em Allen'em. Projekt

Allen - Lande (wydawniczo były

to lata 2005-2014) zakończył się

dlatego, że panowie uznali wspólną

formułę za wyczerpaną i w pewnym

momencie nie chcieli już

się więcej powtarzać (w miejsce

poprzedniego, pojawił się ostatnio

nowy projekt Russell Allen / Anette

Olzon z Nightwish). Chęć

utrzymania artystycznej świeżości

nie przeszkodziła jednak Jornowi

wykonywać później rozmaite kowery,

niezależnie od tego, że miał

już na koncie cały longplay dedykowany

Dio (2010). Natłukł

niezliczoną ilość albumów solowych.

"Over The Horizon

Radar" (2022) to najnowszy spośród

nich, lecz wydany po pięciu

latach od poprzedniego autorskiego

krążka pt. "Life on Death

Road" (2017). Jak można się było

spodziewać, materiał otrzymał

bardzo współczesne, masywne

brzmienie, a główny bohater śpiewa

pewnie, z charakterem i z charyzmą.

Na półmetku kariery doskonale

wie, czego chce. Zamiast

szaleć, prezentuje dojrzałą rockową

osobowość. Ma w głosie dawkę

zadzioru i ostrości, ale nie zaskakuje.

Trochę eksperymentuje z

melodiami, zwłaszcza w kilku

dłuższych utworach, ale w gruncie

rzeczy pozostaje przewidywalny.

Fanom daje po prostu to, czego

mogli sobie życzyć, ewentualnie w

odrobinę cięższym wariancie.

Lekko rozmarzone usposobienie

Jorna nie rozmiękcza całokształtu

"Over The Horizon Radar".

Poszczególne utwory cechują się

bezpośredniością. Są solidnie zaaranżowane,

a przy tym sprawnie

docierają do sedna nienachalnie

zapadających w pamięci tematów.

Przydałoby się, żeby niektóre zapadały

bardziej "nachalnie", tym

bardziej że Jorn poszedł z ostatnim

w zestawie utworem "Faith

Bloody Faith" do Eurowizji. Zastanawiam

się, co naprawdę chciał w

ten sposób osiągnąć. Norwescy fani

heavy metalu już go znają, a

trudno oczekiwać, żeby wielu

przypadkowych widzów zapamiętało

imię po obejrzeniu tak mało

porywającego wykonania. Brakło

tam nie tylko efektownej choreografii,

ale przede wszystkim błyskotliwego

refrenu, który miałby

szansę ująć mainstreamowego odbiorcę.

Dawne wezwanie "enlighten

me" zastąpiła gorzka refleksja:

"Blind lead the blind / Through our

centuries of time / On the planet of

apes / God versus god versus man versus

life / Faith bloody faith". Ech.

Nie przypominam sobie na "Over

The Horizon Radar" takich momentów,

które błyskawicznie rozpaliłyby

we mnie nadzieję na coś

magicznego zza horyzontu. Proponuję

zatem posłuchać w spokoju,

bez wygórowanych oczekiwań.

(3,5)

Sam O'Black

Kamelot - The Awakening

2023 Napalm

Kamelot to zespół grający symfoniczny

power metal, który w

przeszłości zasłynął z wtapiania

mrocznych nastrojów w swoją

muzykę. Ich najnowsze wydawnictwo,

"The Awakening", kontynuuje

tę tendencję, a jednocześnie

jest bardziej przystępny dla

szerszej publiczności. Nie oznacza

to, że jest to płyta bez wad.

Początkowo, "The Awakening"

obiecuje i dostarcza epicką, filmową

podróż, do tego nas zresztą

przyzwyczaili. Jednym z wyróżniających

się momentów jest

"Opus Of The Night (Ghost Requiem)",

który zawiera wirtuozowski

występ wiolonczelistki Tine

Guo. Również "New Babylon" z

udziałem Simone Simons z Epiki

i Melissy Bonny z Ad Infinitum,

mogą przynieść sporo przyjemności.

Jednakże, album "The

Awakening" ma swoje mankamenty.

Momenty liryczne, takie

jak "Midsummer's Eve", sprawiają

wtórne i pozbawione polotu wrażenie,

co osłabia impet albumu.

Odnoszę wrażenie, że wykonawcy

z gatunku symfonicznego power

metal maja trudność w zdecydowaniu,

w którą stronę pójść. Jak

zachować równowagę pomiędzy

energicznym power metalem a

rozbuchanymi, symfonicznymi

elementami? Łatwo tu się pogubić

i Kamelot nie unika tego problemu.

Pięć lat po "The Shadow

Theory" zespół tkwi w znanym

od lat paradygmacie swojego stylu.

Muzyka jest nieco cięższa i

bardziej symfoniczna. Brakuje jej

jednak oddechu i prosiło by się

nieco więcej nienachalnej pomysłowości.

Zamiast tego, dostajemy

jednak sporo patosu i nadęcia.

Mimo to, istnieją również momenty,

w których zespół próbuje

zrobić coś zaskakującego, jak chociażby

wprowadzenie bardziej

subtelnych elementów fortepianowych

w "The Looking Glass",

które stanowią przyjemne przerywniki.

Jednak co ciekawsze fragmenty

toną w bardziej oczywistych

rozwiązaniach. Wokalista

Tommy Karevik jest utalentowanym

frontmanem, ale niestety nie

zawsze udaje mu się utrzymać napięcie,

co jest zauważalne chociażby

w "One More Flag In The

Ground". Do warstwy instrumentalnej

nie można się przyczepić,

wszak członkowie Kamelot to

muzyczni wyjadacze. Pozostaje

jednak zadać sobie pytanie, czy

rzeczywiście nacisk kładziony na

wirtuozerię, kosztem bardziej odważnych

pomysłów jest tym, czego

chcielibyśmy słuchać. Podsumowując,

"The Awakening" jest

epickim, symfonicznym power

metalem, który dostarcza wrażeń

nie odbiegających od średniej dla

tego zespołu. Dla fanów będzie to

ciąg dalszy tego co lubią, z drobnymi

nowościami. Ci, którzy do

zespołu nie przekonali się do tej

pory, nie mogą liczyć, że w ich

relacjach z Kamelot "The Awakening"

będzie punktem zwrotnym.

Może następnym razem.

(3,5)

Igor Waniurski

Kruk & Wojtek Cugowski - Live

At Rock Pogoria

2023 Metal Mind

Kruk to od wielu lat jeden z najlepszych

rodzimych zespołów

rockowych, co ekipa Piotra Brzychcego

potwierdza również na

scenie, budząc zachwyt takich gigantów

jak Carlos Santana czy

muzycy Deep Purple. Można tego

posłuchać i obejrzeć również w

domowym zaciszu z CD/DVD

"Beyond Live" oraz z bonusowych

DVD, dołączonych do albumów

"It Will Not Come Back" i

"Be4ore". Kiedy Kruk połączył

siły z wokalistą Wojtkiem Cugowskim,

czego efektem końcowym

była znakomita płyta "Be

There", wiadomo było, że grupa

po pandemicznych ograniczeniach

ruszy w trasę tak szybko,

jak tylko będzie to możliwe. I realizator

dźwięku Olek Boroń rutynowo

nagrał koncert Kruka

podczas festiwalu Rock Pogoria

w Dąbrowie Górniczej. Muzycy

nie mieli o tym pojęcia i okazało

się, że powstało świetne, kipiące

energią nagranie, niczym z najlepszych

dla hard rocka lat 70. Decyzja

mogła być tylko jedna i tak

oto koncertowa dyskografia Kruka

powiększyła się o album "Live

At Rock Pogoria". Jak podkreśla

Piotr Brzychcy "koncert był porywający,

bez najmniejszych nawet

błędów, a jednocześnie spontaniczny

i improwizowany" i słychać

to na tym nagraniu. Jego

podstawą jest, zagrany w całości,

ale nie w kolejności z płyty, materiał

z "Be There", który na żywo

robi jeszcze większe wrażenie niż

w wersjach studyjnych. Trudno

nie zachwycić się tymi wykonaniami,

a to w żadnym razie nie

wszystko, bowiem autorski materiał

grupy dopełniają aż trzy

utwory z repertuaru Deep Purple,

czyli zespołu darzonego

przez muzyków Kruka ogromną

estymą. Tu też nikt nie szedł na

łatwiznę, bo każda z tych kompozycji

pochodzi z innego okresu,

od żywiołowego "Highway Star",

przez miarowy "The Gypsy", aż do

"Anyi" z roku 1993. Wartością

dodaną "Live At Rock Pogoria"

jest również to, że Wojtek Cugowski

nie tylko fenomenalnie

śpiewa, ale gra również na gitarze,

co jeszcze bardziej podnosi ocenę

tej niezwykle udanej płyty. (6)

Wojciech Chamryk

Leviathan - Mischief Of Malcontent

2022 Stonefellowship

Nazwać się Leviathan pod koniec

lat 80. w Stanach Zjednoczonych

to nie był dobry pomysł, bo niemal

w każdym stanie istniał zespół

o takiej nazwie. Do tego stylistyka:

tradycyjny heavy/power

metal o progresywnych inklinacjach

nie był czymś elektryzującym

nie tylko wydawców, ale też

przede wszystkim słuchaczy - i

tak jestem pełen podziwu, że zespół

przetrwał niemal do końca

kolejnej dekady, wydając w ciągu

czterech lat aż trzy albumy. Po reaktywacji

w roku 2009 doszły do

nich cztery kolejne, w tym wydany

w samym środku pandemii

"Words Waging War", po czym

szybko powstał materiał na następny.

Szybko nie oznacza, że został

napisany na kolanie - "Mischief

Of Malcontent" trzyma

poziom i potwierdza, że grupa jest

w formie. Do tego z wiekiem nie

łagodnieje, gdyż nowe utwory

brzmią znacznie mocniej od tych

starszych, ale wciąż wiele w nich

progresywnych patentów. Słychać,

że mistrzami Leviathan byli

i są muzycy Rush; to to samo,

swobodne podejście do formy

kompozycji, eksperymenty aranżacyjne,

ale też dbałość o melodie,

na czym szczególnie zyskują

"Unfriendly To Humans" i "Semblance

Of Self". Do tego płytę zamyka

kolejny, epicko/progresywny

kolos w dorobku Leviathan,

trwający ponad 13 minut "The

World Is Watching", mijąjący

178

RECENZJE


równie szybko jak utwory mające

6-8 minut, co jest kolejnym potwierdzeniem

mistrzostwa Amerykanów.

Szkoda tylko, że to

wciąż zespół niszowy, ale takie to

już mamy czasy... (5)

Wojciech Chamryk

LionSoul - A Pledge to Darkness

2022 Rockshots

Też lubię czasami próbować zawracać

rzekę kijem. Zazwyczaj się

nie udaje, ale czasami próby

przynoszą fajne efekty. Nie zarzuciłbym

tej tendencji Włochom z

LionSoul, nie znam ich osobiście,

ale wydają się być nader ambitnym

zespołem. Pochodzą z miasteczka

Bergamo we włoskiej

Lombardii. Zwiedzałem je w

2017 roku i bardzo mi się tam podobało,

ale widocznie niektórzy

mieszkańcy marzą o czymś znacznie

bardziej abstrakcyjnym. W

drodze do realizacji zmieniających

bieg historii planów, dokonali

imponujących rzeczy, np.

dzielili scenę z Gamma Ray, Iron

Savior, Domine i Tygers Of Pan

Tang, a także wydali trzy albumy

studyjne: "Omega" (2013), "Welcome

Storm" (2017) oraz "A

Pledge to Darkness" (2022).

Problem w ostatnim spośród nich

sprowadza się do braku autentyczności,

ale podobnie jak filmom

akcji toczonej w kosmosie nie zarzuca

się braku ziemskiej zwyczajności,

tak tutaj sztuczność można

uznać za zabieg celowo podporządkowany

konwencji. Muzycy

dzielą bowiem legendę, według

której android z innego świata dał

im prawa autorskie do utworów.

Poszli w tym kierunku na całość.

Nie tylko zastosowali sporo elektronicznych

sampli i zadbali o cyber

punkową oprawę graficzną z

charakterystyczną ciemnoniebieską

barwą przechodzącą w głęboką

purpurę, ale przede wszystkim

napisali liryki opowiadające o

tym, jak bohater z 2049 roku

wybrał się UFO do Los Angeles

poprzez portal do okresu 1953 -

1986, żeby ocalić ludzkość przed

zagłądą. Powiedzmy, że fabuła

wpisuje się w pozytywne praktyki

współczesnego heavy / power metalu,

ale bardziej od niej doceniłbym

balans pomiędzy wydumaną

wyobraźnią, metalową agresją i

przebojowością. Słychać, że prace

nad płytą trwały aż cztery lata, bo

zawiera sporo urozmaiconych

motywów do wsłuchiwania się,

przy czym niektóre brzmią jak

nawiązania do czołowych legend

gatunku, a inne zaskakują, tak jak

w utworze "Red Flame". Kawałek

"Amber of Illusion" to świetny,

bardzo nośny hit. "The Strangers"

też. Nie zapominajcie o "Wailing

in Red". "Man, Machine, Almost

Rhyme" zabija. I "No Beginning

(Nor An End") również, hej, ależ

to intensywny banger z grupowym

wydzieraniem się. Planeta

tak czy owak nie zostanie uratowana,

ale najważniejsze, że jest

czego posłuchać. (3,5)

Sam O'Black

Liv Kristine - River Of Diamonds

2023 Metalville

W latach 90. zespół Theatre Of

Tragedy był u nas dość popularny,

a pierwsze płyty tej formacji

były interesujące. W kolejnym

stuleciu nie było już jednak tak

dobrze, aż w roku 2003 wokalistka

Liv Kristine rozstała się z zespołem.

Miała już wtedy solowy

projekt Leaves' Eyes, założony z

mężem Alexem Krullem i resztą

składu Atrocity, wspierała też jego

zespół i już od roku 1998 nagrywała

płyty solowe. "River Of

Diamonds" jest szóstą z kolei.

Wydawca górnolotnie i na wyrost

określa wokalistkę mianem królowej

skandynawskiego metalu gotyckiego

- niestety, zawartość tego

albumu nie ma niewiele wspólnego

ani z metalem, ani z gotykiem.

Co prawda Liv Kristine Espenćs

zachwyca się choćby openerem

"Our Immortal Day", zaśpiewanym

w duecie z Rstenem

Bergry (Tristania), mówiąc, że

ma on feeling The Sisters Of

Mercy, ale to pop mający niewiele

wspólnego z najlepszymi dokonaniami

Andrew Eldritcha - to

bardziej coś na styku The 69

Eyes/HIM, ale w znacznie słabszym

wydaniu. Głos liderki też

nie robi wielkiego wrażenia, brzmi

nieciekawie i jest pozbawiony mocy

znanej z dawnych nagrań Theatre

Of Tragedy, a sound jest

bardzo utemperowany. Znany z

tego zespołu Tommy Olsson, odpowiedzialny

za warstwę muzyczną

i brzmienie "River Of Diamonds",

dał według mnie ciała na

całej linii, przygotowując mdły,

nijaki i totalnie bezpłciowy materiał.

Balladowy "No Makeup",

"Maligna" czy "In Your Blue Eyes"

to już nawet nie pop, tylko taki

współczesny popik, nudny niczym

przysłowiowe flaki z olejem.

Nieco ciekawiej robi się w utworze

tytułowym, który muzycznie

co prawda znowu jest maksymalnie

utemperowną wersją The 69

Eyes/HIM, z parodią gitarowej

solówki włącznie, ale różnicę robi

tu wokalista Moonspell Fernando.

W przebojowym popowo/gotyckim

"Love Me High" też mamy

duet - siostrzany, dzięki udziałowi

Carmen Elise Espenćs (Savn,

Midnattsol), a w przeróbce "Pictured

Within" Jona Lorda udziela

się wokalnie obecny mąż liderki,

Michael Espenćs. O klasie

oryginału nie ma jednak mowy,

podobnie jak w przypadku nowej

wersji przeboju Cindy Lauper

"True Colours", w opracowaniu

tylko na głos i instrumenty klawiszowe.

Trudno co prawda nie

docenić, że Liv Kristine śpiewa w

tym utworze, podobnie jak w "Serenity",

nieco niżej, co brzmi naprawdę

ciekawie, ale najwyraźniej

najlepsze lata ma już za sobą, a

"River Of Diamonds" mogę polecić

tylko jej najbardziej wiernym

fanom. (2)

Wojciech Chamryk

Magnus Rosen Band - Its Time

To Rock The World Again

2023 X-World

Magnusa Roséna znamy przede

wszystkim z HammerFalla. Basista

spędził w jej szeregach część

swoją karierę w latach 1997 -

2007. Aktualnie Magnus promuje

swój najnowszy projekt Magnus

Rosen Band (M.R.B.) i debiutancką

płytę "Its Time To

Rock The World Again". Materiał

na ten krążek powstawał w

przeciągu trzech ostatnich lat i zawiera

kompozycje autorskie oraz

covery kawałków, które były bardzo

ważne dla Roséna. Wśród

nich znalazły się m.in. kompozycje

znane z wykonań Scorpions,

Gary Moore'a, Beatlesów, Rolling

Stonesów, Jimiego Hendrixa,

Johna Cafferty'ego, Billa

Withersa czy Abby. Ogólnie muzyka

oscyluje wokół dynamicznego

i melodyjnego rocka, hard

rocka czy też heavy rocka. Odnajdziemy

też pewne elementy AORu

oraz funnky (chociażby w tytułowym

kawałku czy w instrumentalu

"Terminator"). Trafia się też

akustyczna ballada "Paperplane".

W sumie dwanaście różnorodnych

songów i niespełna pięćdziesiąt

minut muzyki. O dziwo,

mimo ogranych tematów i klimatów

całość brzmi dość przyzwoicie

i w miarę świeżo. Wszystko

dzięki zgranego głównego bandu,

w skład którego oprócz Magnusa

wchodzą klawiszowiec Mikael

Erlandsson, wokalista Zenny

Gram, perkusista Fabio Buitvidas

oraz gitarzysta Raphael Mattos.

A także zaproszonych gości,

wśród których odnajdziemy m.in.

Tony Martina (ex. Black Sabbath),

Janne Schaffera (ex. Abba)

czy Jonas Hansson (Silver

Mountain). Oczywiście lista muzyków

sesyjnych jest znacznie

dłuższa. Wszyscy muzycy zapewnili

znakomite wykonanie przygotowanej

muzyki na ten album.

Ogólnie debiut Magnus Rosen

Band bardzo dobrze się słucha.

Tak po prostu dla przyjemności.

No cóż, zawartość "Its Time To

Rock The World Again" trafiła

do mnie, może trafi też do innych.

(4)

\m/\m/

Manigance - The Shadows Ball

2023 Rockshots

Album "Machine Nation" z

2018 roku był ostatnim z wokalistą

Didierem Delsauxem. Bardzo

byłem ciekaw jak lider Manigance

gitarzysta Francois Merle

poradzi sobie bez niego. Moja ciekawość

była tym większa, gdy

okazało się, że Pan Merle zdecydował

się zatrudnić na wakat wokalisty

Panią Carine Pinto. Niestety

pierwszy krążek z Carine

"Le Bal Des Ombres" z roku

2022 nie do tarł do mnie. Niemniej

najnowszy, tegoroczny,

"The Shadows Ball" w końcu

mogłem przesłuchać. Już intro i

pierwszy utwór "Cold Blood"

uspokoiły mnie, bowiem muzycznie

praktycznie nie zmieniło się

nic. Muzyka Manigance to nadal

mieszanka power metalu i progresywnego

metalu, świetnie zagranego

i brzmiącego. No, może ciut

więcej jest symfonicznych smaczków.

Każdy utwór jest dynamiczny,

intensywny, złożony, wielowarstwowy,

wielobarwny, pełen

różnorodnych klimatów oraz z

przepychem zaaranżowany. Jedynie

kompozycja "At Gates Of Memory"

jest wolniejsza i zdecydowanie

najbardziej majestatyczna.

Niemniej muzycznych walorów

Manigance przez to nie zatraciła.

Najważniejsze jednak w muzyce

Francusów są obfite melodie, ale

za to konkretne i wyraziste. Nie

brakuje też mocy. Być może dlatego

tak dobrze słucha się muzyki

tego zespołu. Na jakość muzyki

nie wpłynęła zmiana gitarzysty.

RECENZJE 179


Aktualnie stanowisko pomagiera

Francoisa Merle zajmuje Lionel

Vizerie. W sumie panowie brzmią,

jakby od lat ze sobą grali.

Niestety mniej optymistycznie

jest z wokalem. Nie to, że Carine

Pinto jakoś źle śpiewa czy pieje

niczym szansonistki z melodyjnych

ansambli symfoniczno power

metalowych. Nie. Carine ma

zdecydowanie rockowy głos, jest

dobrze osadzony, miły dla ucha i

ma też smykałkę do dobrych linii

melodycznych. Jednak nie jest w

stanie wymazać z pamięci Didiera

Delsauxa, bowiem w głowie w

czasie słuchania "The Shadows

Ball", co jakiś czas pojawia się

myśl, "O, a tu Didier zaśpiewałby

lepiej". Może to kwestia czasu,

przyzwyczajenia, pewnego oswojenia,

po prostu trzeba dać szansę

Carine Pinto. Tak czy inaczej, jeśli

ktoś kiedyś przesłuchał płyty

Manigance i pomysły Pana Merle

spodobały się to, powinien sięgnąć

też po "The Shadows Ball".

Duża dawka dobrej muzy, więc

satysfakcja gwarantowana. Inni

niech szukają szczęścia wśród zespołów

przez siebie preferowanych.

(4)

Märvel - Double Decade

2023 The Sign

\m/\m/

20-lecie powstania Märvel uczcili

premierą nwoego albumu "Graces

Came With Malice", ale było tylko

kwestią czasu, że pojawi się też

z tej okazji jakaś kompilacja.

"Double Decade" nie jest jednak

typową składanką typu the best

of, The King z kolegami podeszli

do niej jak należy. Oczywiście nie

brakuje tu tych najbardziej znanych

i reprezentatywnych dla stylu

zespołu utworów - fani chętnie

je sobie przypomną w innym zestawieniu,

początkujący słuchacze

mają zaś Märvel w pigułce, ten

jedyny w swoim rodzaju rock'n'

roll podszyty hard rockiem, ale w

bardzo przebojowym wydaniu.

Wśród 23 utworów są też jednak

rarytasy, jak choćby strony B dawno

niedostępnych singli, a dzięki

obecności "Ambassador Of Fantastic",

"Spider" czy "These Boots

Are Made For Flying" ta podwójna

kompilacja tylko zyskuje. Szwedzi

lubią też i potrafią nagrywać

covery, co potwierdza dynamiczna

wersja "The Devil Stole The

Beat From The Lord" The Hellacopters.

Jeśli zaś ktoś nie lubi

składanek, ale jest fanem grupy,

powinien sięgnąć po "Double Decade"

z powodu dwóch nowych

utworów. "Catch 22" to typowy

Märvel, dynamiczny i melodyjny.

Z "Turn The Page" mam niejaki

problem, bo to utwór, jak na mój

gust zbyt wygładzony, wręcz popowy,

ale to pewnie tylko taki jednorazowy

skok w bok, w celu urozmaicenia

programu dość jednorodnej

stylistycznie płyty. Pozycja

nie tylko dla fanów, warta uwagi.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Merryweather - Stark - Wackerman

- Cosmic Affect

2022 Metalville

Myślę, że niektórzy Janne Starka

kojarzą ze szwedzkiej kapeli

Overdrive. Niemniej Janne

udziela się i udzielał się w różnych

projektach, w tym ze znanym

kanadyjskim muzykiem

rockowym Neilem Merryweatherem.

Jako Merryweather Stark

nagrał z nim dwa albumy "Carved

in Rock" (2018) i "Rock Solid"

(2020). Finalizując tę drugą

płytę, obaj panowie przebywali w

listopadzie 2019 roku w Las Vegas

m.in. w studio Skeleton Key

Recordings. Tam spotkali perkusistę

Johna Wackermana i okazało

się, że cała trójka nadaje na

tych samych falach. Spowodowało

to spontaniczną sesję i w

przeciągu 2-3 dni powstał materiał

na płytę, którą właśnie słucham.

A w sumie niewiele brakowało,

że nikt tych nagrań by nie

usłyszał, a to dlatego, że 28 marca

2021 roku Neil Merryweather

po prostu zmarł. Niemniej najbliżsi

Neila nie zapomnieli o

sprawie i doprowadzili ją do

szczęśliwego finału. A na "Cosmic

Affect" znajdziemy specyficzną

mieszankę, rocka, bluesa, bluesrocka

i hard rocka w klimatach lat

70. zeszłego wieku. Jak się tego

słucha, przychodzą na myśl nagrania

z lat 70. takich wykonawców,

jak ZZ Top, Ted Nugent,

Bad Company, BTO, Fogath

itd. Dziesięć dynamicznych kompozycji,

prawie pięćdziesiąt minut

radosnej rockowej muzyki. Od

początku słyszymy, że panowie

doskonale bawią się, grając te

wszystkie dźwięki i melodie. Słowem

zero wyrachowania, a sama

szczerość, co przy takim graniu

jest bardzo ważne. Jednocześnie

ma się wrażenie, że muzycy panują

nad wszystkim, że każdy

moment jest przemyślany i odpowiednio

dopasowany. Także każda

ze wspomnianych dziesięciu

kompozycji jest inna, ciekawa

oraz wciągająca. Co prawda muzyka

jakoś mnie nie poniosła, ale

jej urok i niesamowita solidność

spowodowała, że albumu "Cosmic

Affect" słuchałem z dużą

przyjemnością. Myślę, że fani

rocka lat 70. tej specyficznej mieszanki

rocka, bluesa i hard rocka

znakomicie odnajdą się na tej płycie.

Ba, pewnie będą tacy, co zdecydowanie

bardziej docenią dokonania

tego rockowego trio. (3,7)

Metallica - 72 Seasons

2023 Blackend

\m/\m/

Nowy krążek Metalliki zbiera

sporo pozytywnych recenzji, choć

ma też sporo oponentów. Ja niestety

przy pierwszym odsłuchu w

połowie płyty zrezygnowałem.

Dopiero trzecie podejście pozwoliło

mi przesłuchać cały album w

całości. To, co mnie znudziło za

pierwszym razem to dłużyzny.

Niestety Amerykanie zupełnie nie

poradzili sobie z tym elementem.

W tej kwestii najbardziej sponiewierał

mnie "You Must Burn!".

Przez pewien czas myślałem, że

wpływ na to miał też brak pewnego

wytchnienia, czy zwolnienia w

postaci, chociażby pół-ballady.

Ale nie, lepiej jest, jak jest. Wolę

takie walce, jak "You Must Burn!"

czy też całkiem niezły i bardzo

długi "Inamorata", niż niepotrzebne

roztkliwianie. Także "72 Seasons"

od początku do końca ma

moc. Poza tym mam wrażenie, że

intencją muzyków było stworzenie

utworów bardziej bezpośrednich

i prostszych w odbiorze,

choć to tylko pozór. Bowiem

każda z kompozycji jest rozbudowana

i pełno w nich różnych pomysłów.

Tak jakby James, Ulrich,

Kirk i Robert chcieli scalić

ze sobą czasy z okresu młodzieńczego

wigoru i fascynacji technicznym

graniem z płyt "Ride The

Lightning" i "Muster Of Puppets"

z bardziej komercyjnym i

mainstreamowym "Czarnym Albumem".

Oczywiście w sposób

daleki od tamtych kamieni milowych,

acz nadal z werwą i entuzjazmem,

na który stać aktualnie

muzyków. Ogólnie jest to droga

obrana na poprzedniczkach tj.

"Death Magnetic" i "Hardwired...

to Self-Destruct". Co

ciągle jest dużym plusem. Instrumenty

pracują znakomicie, riffy

są ciężkie i konkretne, bas świetnie

uzupełnia się z perkusją. No,

oczywiście Lars ostatnio funkcjonuje,

jako dyżurny chłopiec do bicia.

Zawsze coś znajdą, aby mu

dołożyć. Dla mnie zrobił swoją

robotę, stosując się do ogólnej

koncepcji nowego albumu. Podobnie

jest z solówkami Hammetta.

Kirk dostaje za nie po uszach, acz

zdaje się, nikt z krytyków nie zastanawia

się, że po prostu pasują

do tego, co chciała uzyskać na tej

płycie Metallica. Za to chwalą Jamesa,

szczególnie za wokal, za co

w pełni zasługuje. Natomiast

przeważnie nie piszą o basie Roberta,

choć w moim mniemaniu

należą mu się gratulacje (początek

"Sleepwalk My Life Away" w jego

wykonaniu jest niesamowity).

Myślę, że z tego całego zestawu

parę kompozycji pozostanie w

stałym repertuarze Metalliki,

chociażby singlowe "Lux Aeterna"

czy "Screaming Suicide". Niestety

nie jest to najlepsza wersja Metalliki.

"72 Seasons" nie wprowadza

rewolucyjnych zmian,

wciąż funkcjonuje w obszarze doskonale

nam znanym, za to czuć

w tym pewną świeżość, kilka fajnych

pomysłów i co najważniejsze

entuzjazm. I do tego trzeba się

przyzwyczaić, upływu czasu nie

da się zatrzymać, innej Metallki

już nie usłyszymy. Ważną częścią

są również kwestie poruszane w

tekstach, które są generalnie o

dojrzewaniu. Brzmienie też jest

spoko. No cóż, "72 Seasons"

łbów wam nie urwie, ale z pewnością

od czasu do czasu wrócicie do

tej płyty. (3,5)

\m/\m/

Mezzrow - Summon Thy Demons

2023 Fireflash

Muszę przyznać, że nie przypuszczałem,

iż będę miał jeszcze

okazje kiedykolwiek usłyszeć, a

co za tym idzie zrecenzować nowy

materiał Mezzrow. Ale czasami

życie lubi zaskakiwać i tak po

33 latach od wydania debiutu

"Then Came The Killing" doczekaliśmy

się nowej płyty. Szwedów.

Już sama okładka robi bardzo

pozytywne wrażenie. Nowe

logo zespołu, choć przypomina

trochę Mettalicę bardzo mi się

podoba, a demon z okładki nawiązujący

trochę do Lovecraftowkiego

Cthulhu także niczego sobie.

Przejdźmy jednak do najważniejszego,

czyli zawartości muzycznej.

Mamy tu 10 kawałków solidnego

thrashu, trwających nie-

180

RECENZJE


całe 48 minut. Całość utrzymana

jest w klimacie końca lat 80. i początku

90. tylko w nowoczesnej

formie z bardzo dobrą produkcją,

co w dzisiejszych czasach nie powinno

nikogo dziwić. Ciężkie

utrzymane w dosyć szybkich tempach

riffy, od których chce się machać

łbem, przeplatane są bardzo

melodyjnymi solówkami, a całość

wiąże bardzo dobry typowy dla

thrashu lekko zachrypnięty wokal

Uffe Pettersson. Pomimo że największe

skojarzenia mam z obecnym

Testament, jak dla mnie jest

tu wyczuwalny specyficzny klimat

szwedzkiego thrashu początku lat

90., który był typowy dla takich

kapel jak Rosicrucian, Kazjurol,

The Law czy choćby Mezzrow.

Całość jest bardzo spójna, nie ma

tu momentów lepszych i gorszych,

dlatego nie będę rozpisywał

się o poszczególnych utworach.

Jest ciężko, jest melodyjnie,

jest thrashowo. Po prostu, co ważne

wpada w ucho i zostaje na

dłużej. Jak dla mnie bardzo udany

powrót, gorąco polecam. Mocne

(5)

Mindivide - Fragments

2022 My Kingdom Music

Erich Zann

Niemcy i Włosi z Mindivide

przedstawiają się jako "malarze

melodyjnego metalu i progresywnych

pejzaży". Odwołują się

tym samym do naszej wyobraźni.

To od nas zależy, czy ujrzymy

muzykę zawartą na ich debiutanckim

albumie "Fragments" oczami

duszy, czy jedynie usłyszymy

ją bez namiętnych uniesień. Akurat

ze mną propozycja "Fragments"

rezonuje. Bardzo dobrze

czuję się w jej towarzystwie.

Oczarowała mnie swą urodą od

pierwszego wejrzenia, mimo że

technicznie nie wabi rozbrajającymi

kształtami, nie posiada łagodnego

oblicza ani nawet gładkiej

cery. Bo niby skąd w utworze

"Beauty Insane" wzięły się growle?

Ano zapewne stąd, że formacja

zawiązała się pod koniec 2020

roku wcale nie na bazie wspólnej

fascynacji melodyjnym graniem z

panią za mikrofonem, lecz wokół

stonera, a więc u swego zarania

nie stroniła od gatunków innych

niż te kojarzące się z docelowym

efektem jej twórczych starań.

Wchodzący w skład zespołu muzycy

próbowali wcześniej grać stoner,

a dopiero kilkanaście miesięcy

przed rejestracją albumu postanowili

skręcić w progresywne

rejony. Ewidentnie lubią metalowy

ciężar i nie stronią od krzepkich

dźwięków. "Reign of Mediocrity"

chyba w najbardziej doskonały

sposób łączy plastyczność

melodii z bezpośrednim przylutowaniem,

choć to samo można

stwierdzić o całości. Barczyste

ramiona "Fragments" ułatwiają

unieść ciężar intensywnych emocji

zawartych na płycie. Nieraz

zapowiada się słodko, ale w kulminacyjnych

fragmentach przeważają

smętne nastroje, np. wspomniany

już "Beauty Insane" początkowo

zdaje się kusić nadaniem

życiu wyższego sensu, by z

czasem ukazać zgubny efekt

wpadnięcia w zasadzkę. Analogicznie,

pierwsze chwile "Home" są

balladowe, ale w dalszej części gitary

tak uporczywie piłują, że aż

można się zniechęcić. Mimo tego

przyłapuję się na chętnym ponawianiu

słuchania Mindivide. Odnajduję

tutaj coś, co trudno przekazać

słowami, bo nie pochodzi z

przyziemnego świata, a co powoduje,

że nie potrafię się od tej

muzyki oderwać. Nie riffy, nawet

nie same melodie. Wokal można

uznać za ciekawy, ale to też nie.

Okazuje się, że oni sprawnie namalowali

melodyjny metal a ja

skoncentrowałem się i ujrzałem

przedstawione progresywne pejzaże.

(4,5)

Sam O'Black

Mr Gil - Love Will Never Come

2022 Oscar

Mirosław Gil to nie tylko muzyk,

kompozytor, gitarzysta, a

także osobowość polskiej sceny

progresywnego rocka, a nawet jej

żywy pomnik. Na zawsze pozosta-nie

z nami za to, co zdołał zrobić

z Collage i Believe. Przynajmniej

tak będzie w moim przypadku.

Nasz bohater od czasu do

czasu "odpala" również projekt

Mr. Gil. Do tej pory pod tym

szyldem wydał albumy "Alone"

(1998), "Skellig" (2010), "Light

and Sound" (2010), "I Want

You To Get Back Home"

(2012), no i teraz "Love Will

Never Come". Za każdym razem

starał się zaprezentować coś nowego,

nie do końca rzeczywistego

i oczekiwanego. Nie inaczej jest

na jego nowiutkiej płycie. Tym

razem pomysłem jest muzyka

dość szara, czasami rachityczna,

pełna zadumy, refleksji, melancholii,

a może nawet pewnego

niepokoju i mroku. Wypełnia ona

sześć długich kompozycji, które

raczej snują się majestatycznie i

bez pośpiechu, niczym gęsta, jesienna

mgła. Tak jakby Pan

Mirosław chciał dźwiękami opisać

jak najwięcej odcieni szarości.

Ten proces idzie dalej, bo współgra

z nią również oprawa graficzna

i po części tematy poruszone w

tekstach utworów. Jednak przez

te ponure barwy przebijają się

promienie słońca oraz optymizmu.

Dzięki temu muzyka jest bardzo

wciągająca, a nawet wprawiająca

słuchacza w pewien trans. Na

pewno tych, co uwielbiają klimatycznego

progresywnego rocka

albo są czuli na wszelkie rodzaje

emocji, uniesienia i inne głębsze

doznania. Dużą rolę w tej muzyce

odgrywają gitary wykreowane

przez Mistrza Gila, niby ich brzmienia

doskonale znamy, ale

dzięki nieszablonowości muzyka

ciągle chce się ich słuchać. Jednak

nie są one na "Love Will Never

Come" w centrum wydarzeń. Ma

się wrażenie, że gitary starają się

utrzymać pewien dystans, są lekko

stonowane i próbują się ukryć

za inne instrumenty. Bardziej

"wodzirejem" na tej płycie jest sekcja

rytmiczna, z ciepłym i subtelnie

wybrzmiewającym basem

Przemysława Zawadzkiego i z

równie ekscytującą i emocjonalną

grą perkusisty Roberta Kubajka.

Jednak największym zaskoczeniem

dla mnie są wokale Karola

Wróblewskiego. Bardzo ciepłe,

ale z pewną tajemnicą. Pełne wrażliwości,

a zarazem dojrzałe i niepozbawione

mocy. Znakomicie

wpisujące się, a wręcz podkreślające

charakter muzyki, jak i

opowiadanych historii. Dla mnie

pyszności. Usłyszymy także głos

znanej nam Gosi Kościelniak,

która udanie wspomaga Karola w

kompozycjach "Without You"

oraz "Be For Me (Like A Tree)". "I

Want You To Get Back Home"

brzmi oczywiście bardzo dobrze.

Nie słyszałem ostatnio, aby któryś

z muzyków sceny rocka progresywnego

odpuścił sobie ten temat.

Nie ma też co wymieniać i

opisywać poszczególne utwory,

bowiem wszystkie są bardzo udane

i choć mają w sobie wiele odrębności

to, tworzą znakomitą i

nierozerwalną całość, którą chce

się słuchać na okrągło. Także

prog-maniacy nie tylko nowy

album Collage "Over And Out"

jest do ogarnięcia, ale także kilka

innych propozycji, w tym właśnie

nowy krążek Mr. Gila "Love Will

Never Come". Gorąco go polecam.

(5)

Narnia - Ghost Town

2023 Self-Released

\m/\m/

Cieszy, że pomimo upływu lat

Narnia wciąż jest w formie. Jeszcze

przed pandemią podkreślili to

wydaniem udanego albumu

"From Darkness To Light", zaś

wiosnę 2023 otwierają jeszcze

ciekawszym "Ghost Town". Rajcowny,

melodyjny "Rebel" na początek,

zaraz po nim miarowy,

nieco lżejszy "Thief" - aż chce się

słuchać dalej, co obecnie wcale

nie jest czymś oczywistym. W

"Hold On" i "Glory Daze" dochodzi

do głosu Martin Härenstam,

szczególnie organowe solo w tym

drugim, dynamicznym i robiącym

wrażenie utworze, jest ową przysłowiową

wisienką na torcie.

Trwający ponad siedem minut,

najdłuższy na płycie, podniosły

"Descension" ma w sobie sporo

rozmachu, podobnie jak finałowy,

kojarzący się z Rainbow, "Wake

Up Call". Utwór tytułowy to wypisz,

wymaluj coś z przełomu lat

70. i 80., granie szlachetne i dynamiczne.

Na mocy nie zbywa również

"Alive", a Christian Rivel w

tym konkretnym utworze chyba

najdobitniej pokazuje, że jego głosu

czas się nie ima. "Modern Day

Pharisees" to swoisty eksperyment,

ale udany; od początku brzmi,

zgodnie z tytułem, nowocześniej,

a delikatnego sola z fortepianowym

podkładem nie powstydziłby

się sam Pat Metheny -

Carl-Johan Grimmark też nie

stoi w miejscu. Szkoda, że tylu

ciepłych słów nie mogę poświęcić

najsłabszemu na płycie, nazbyt

elektronicznemu "Out Of The Silence",

ale i tak "Ghost Town" reprezentuje

jako całość poziom

nieosiągalny dla wielu powermetalowców.

(5)

Wojciech Chamryk

Necronomicon - Constant To

Death

2023 El Puerto

Poprosiłem i dostałem do zrecenzowania

najnowsze dzieło niemieckiego

Necronomicon i tu zaczęły

się schody, po prostu nie wiedziałem,

jak tę płytę ocenić. Problem

jest w tym, że po wydaniu

trzeciej i chyba ich najlepszej płyty

w 1988 roku "Escalation" (lub

RECENZJE 181


"The Devils Tonque" jak kto woli)

Necronomicon dołączył do grona

zespołów rodzimych, jak np.

Rage, Doro czy też zespołów spoza

Niemiec jak Anvil, czy Raven,

które są najbardziej popularne u

naszych zachodnich sąsiadów, a i

muzyka, która nagrywają, jest

głównie skierowana na ten rynek.

Jak to zawsze mówię wystarczy

mieć płytę z serii The Best Off i

można powiedzieć, że masz

wszystkie płyty danego wykonawcy.

Nie inaczej jest z Necronomicon,

po teutonic metalu z pierwszych

dwóch płyt czy zadziornej

punkowj trójce zostało już tylko

wspomnienie. Jeśli znacie poprzednie

płyty jak choćby wydana

w 2021 roku "The Final Chapter"

czy trzy lata wcześniej "Invictus"

doskonale wiecie, czego

można się spodziewać i… No

właśnie tu spotkało mnie małe

zaskoczenie. Płyta rozpoczyna się

intrem z odgłosami wojny i tak

też się kończy, ale nie jest to koncept

album. Dalej mamy 12 utworów

typowego niemieckiego power

thrashu (na szczęście tego

drugiego jest tu więcej), który w

wykonaniu Necronomicon nie

jest wcale taki najgorszy. W porównaniu

do swoje poprzedniczki

"Constant To Death" posiada

cięższe brzmienia i jest sporo

szybsza, co w połączeniu ze sporą

ilością bardzo melodyjnych solówek,

zwolnień, akustycznych

wstawek i skrzeczącym, podobnym

do Schmiera wokalem Freddyego

daje bardzo ciekawy efekt.

Ogólnie bardzo przyjemnie się

tego słucha niby stary Necronomicon,

ale jakiś inny, świeższy,

ciekawszy. Może nie jest to pozycja,

do której będę bardzo często

wracał, ale będę wracał. Miało być

3,5, ale ze względu na sentyment

do pierwszych trzech albumów

daję (4) Polecam...

Nighthawk - Prowler

2023 Mighty Music

Erich Zann

Nighthawk to pomysł szwedzkiego

gitarzysty i basisty Roberta

Majda. Wystartował on w roku

2021 albumem "Midnight Hunter".

Aktualnie promuje drugi

krążek "Prowler". Przy nagrywaniu

materiału na tę płytę wspierali

go wokalista Björn Strid (The

Night Flight Orchestra, Soilwork),

perkusista Magnus Ulfstedt

(Ginevra), klawiszowiec

John Lönnmyr (The Night Flight

Orchestra) i basista Christan Ek

(Captain Black Beard). Generalnie

Nighthawk teraz to taka supergrupa.

Oby tylko to się utrzymało,

a to dlatego, że "Prowler"

jest wyjątkowo udane. Muzycznie

Robert i jego Nighthawk oscylują

wokół energicznego melodyjnego

rocka i AOR-u z charakterystyczną

domieszką hard rocka, którą

można zestawić z dokonaniami

Deep Purple czy Uriah Heep.

Może chodzi o te Hammondy? W

każdym razie brzmi to naprawdę

soczyście i rock'n'rollowo. Utwory

są konkretne, dobrze wymyślone,

nieźle zaaranżowane, ze znakomitymi

melodiami, które wciągają

do zabawy. Oryginalne kompozycje

wsparte są dwoma coverami

"God Of Thunder" z repertuaru

Kiss i "Cover Me" Bruce'a

Springsteena. Także te czterdzieści

cztery minuty są gwarantem

dobrej zabawy. I o to chyba

właśnie chodzi, aby fan miał

chwilę oddechu i relaksu, a druga

płyta Nighthawk to zapewnia. I

żeby nie było nieporozumień,

muzyka i utwory z "Prowler" są

na jak najwyższym poziomie,

gwarantują rozrywkę, ale także jakość.

Tę markę odnajdujemy również

w wykonaniu, gra instrumentalistów

i umiejętności wokalisty

naprawdę robią duże wrażenie.

Popularność AOR-u to nic nowego,

ale coraz częściej zdarza się, że

na rynku pojawia się produkcja,

która warta jest szerszego poznania.

I wydaje mi się, że "Prowler"

jest właśnie taką płytą. (4)

\m/\m/

Nightwölff - Riding the Night

2023 Witches Brew

Jest taki mój ulubiony cytat z

"Lalki" Bolesława Prusa, kiedy

to Wokulski jedzie pociągiem z

Izabelą Łęcką i Starskim. Ta

dwójka podczas podróży dosyć

podle obgadują głównego bohatera

po angielsku, myśląc, że ten

nie rozumie tego języka. Wokulski

jednak wszystko rozumie i w

czasie postoju zwraca się w ten

sposób do Starskiego: "Pan myli

się co do siebie… W panu jest tyle demona,

ile trucizny w zapałce… I wcale

pan nie posiada szampańskich własności…

Pan ma raczej własności starego

sera, co to podnieca chore żołądki,

ale prosty smak może pobudzić do wymiotów".

Dlaczego przytaczam fragment

lektury szkolnej? Ponieważ

idealnie opisuje on zespoły, których

muzyka znacząco odbiega od

ich własnych wyobrażeń o tej muzyce.

Tak jest właśnie niestety z

albumem "Riding The Night"

zespołu Nightwölff. Prawdopodobnie

w założeniu miał to być

zadziorny, rock&rollowy, amerykański

heavy metal w stylu

W.A.S.P. Ale problem polega

właśnie na tym, że demona tu jest

tyle ile trucizny w zapałce. Brakuje

charyzmy i charakteru, która w

takiej muzyce jest niezbędna.

Niestety nie wystarczy wstawić o

umlaut w nazwie zespołu, żeby

zyskać te cechy. Album ma momenty

słabe i słabsze. Nawet jak

coś zapowiada się obiecująco, jak

na przykład "Chasing Stars" to

potem kawałek rozwala zupełnie

beznadziejny refren i chórki bez

jakiejkolwiek energii. Wszystko

wydaje się takie niedorobione,

bez pary, energii i zaangażowania.

A taka muzyka, która nie jest

szczytem wyrafinowania ma tylko

sens wtedy, gdy za nią idzie łobuzerskie

zacięcie i przebojowość.

W przypadku Nightwölff, tego

brakuje. Nie wiem jednak, co jest

większym problemem zespołu,

czy właśnie brak tej iskry bożej

(może właściwiej byłoby napisać

piekielnej), czy też zbyt mała liczba

godzin spędzonych w sali prób.

Chłopaki muszą się zdecydowanie

podciągnąć i bardziej postarać zarówno

przy graniu jak i komponowaniu.

Nawet instrumentalny

"Run with the Pack" bardziej brzmi

jak gitarowa rozgrzewka niż

pełnoprawny utwór muzyczny.

Na tle dosyć monotonnego album

wyróżniają się dwie kompozycja.

Pierwsza to "Lonesome Road", stuprocentowa

pudlowa ballada w

stylu "Every Rose Has Its Thorn"

Poison. O dziwo, taki styl pasuje

wokaliście, więc może powinien

zastanowić się nad kierunkiem

swojej kariery. Drugi kawałek to,

najlepszy na całej płycie, "Night

Wolf". Co ciekawe jest to dodatkowy

kawałek pochodzący z ich

demo i właśnie on, jako jedyny na

płycie brzmi, ma energię i broni

się kompozycyjnie. Spoko, że

chłopaki nagrali sobie album. Zawsze

to jakaś pamiątka i wdzięczny

temat do bajerowania dziewczyn

w barach. Pierwszy krok zrobiony,

czas na drugi. Mianowicie

wziąć się ostro do roboty, jeżeli to

ma być coś więcej niż bekowy

zespół dla kumpli. (2)

Grzegorz Putkiewicz

Nigromante - Summon The Devil

2022 Metal On Metal

Kolejny duet, do tego nagrywający

niezbyt często - znak czasów

i wszystko jasne. Jednak tych

dwóch dobijających do 40. muzyków

z Madrytu nie idzie na łatwiznę,

tradycyjny heavy metal

musi być ich ogromną pasją, co

doskonale oddaje drugi album

Nigromante. Do tego "Summon

The Devil" to mroczny, surowy,

ale też całkiem melodyjny materiał,

zakorzeniony w latach 80.,

ale też wykonywany z ogromną

energią. Włączacie "Satan Made

Heavy Metal" i wszystko jest jasne,

to numer żywcem wyjęty z

jakiegoś singla wydanego w roku

1980. A tuż obok czają się przecież

równie udane "Die On A Lie"

czy surowy, mocarny "Mind Demons",

wszystkie w granicach 2-4

minut, Choco i Jorge nie wydłużają

niepotrzebnie utworów. Ba,

najdłuższy z nich trwa niewiele

ponad cztery minuty i to zarazem

udana wyprawa w rejony posępnego

doom metalu - tym bardziej

ciekawa, że drugi z nich jest również

perkusistą, tak więc nie ma

tu mowy o wykorzystywaniu automatu.

Partie rytmiczne i solowe

gitar też są niczego sobie, a głos

Choco ma w sobie dużo mocy,

szczególnie w niższych rejestrach.

Warto więc rozejrzeć się za tą płytą,

może wtedy następną nagrają

nieco szybciej? (5)

Wojciech Chamryk

Orden Ogan - Final Days: Orden

Ogan And Friends

2022 AFM

Niemal dwa lata temu Orden

Ogan wydali album "Final Days".

W pandemicznej rzeczywistości

płyta rzecz jasna przepadła, ale

Sebastian Levermann najwidoczniej

uznał, że nie zasłużyła na

taki los. Stąd wydanie jej nowej

wersji, nagranej z licznym gronem

gości, nierzadko o bardzo znanych

nazwiskach. Dlatego fakt

udziału takich wokalistów jak:

Peavy Wagner (Rage), Stu

Block (Iced Earth), Chris Boltendahl

(Grave Digger), Marta

Gabriel (Crystal Viper) i wielu

innych tylko wzmógł moje zainteresowanie

tą płytą. I przeżyłem

rozczarowanie, bo nawet tak wyśmienici

śpiewacy nie zdołali odczarować

rzeczywistości: zawartość

"Final Days: Orden Ogan

And Friends" to co najwyżej poprawny,

sztampowy power metal.

Bardzo patetyczny, naszpikowany

podniosłymi partiami chóral-

182

RECENZJE


nymi i nowomodnie brzmiącą elektroniką

- może i komuś coś takiego

się podoba, jego prawo, dla

mnie to zgroza i całkowite zaprzeczenie

definicji metalu jako takiego.

Są też haczyki na tych, którzy

mają już wersję oryginalną: premierowy,

nudny i wtórny utwór

"December" oraz nawet ciekawa,

orkiestrowa wersja "Fields Of Sorrow"

z udziałem 16-osobowego

chóru, oryginalnie wydanego w

roku 2017, po czterech latach

opublikowanego w tej nowej wersji

jako cyfrowy SP. Jedyną szansę

dla tej płyty widzę więc taką, że

zainteresują się nią, i może kupią,

fani uczestniczących w jej powstaniu

artystów i nie zawodzący przy

takich okazjach kolekcjonerzy, bo

słuchać to nie ma tu za bardzo

czego. (1)

Overkill - Scorched

2023 Nuclear Blast

Wojciech Chamryk

"Ironbound" (2010) było najlepszą

płytą Overkill od "The Years

of Decay" (1989), a "Scorched"

(2023) jest najlepszą płytą Overkill

od "Ironbound" (2010). Period.

Na "Scorched" (2023) słyszymy

najbardziej przekonujące

wokale Blitza, odkąd przed dziesięciu

laty rzucił palenie papierosów.

Pojawia się najbardziej

przykuwające uwagę intro od

"Necroshine" (1999), oparte o

neoklasyczny shred Dave'a Linska'a,

klimatycznie akcentowany

przez efektywnie rozgrzewające

do akcji uderzenia bębnów. Nowego

perkusistę Jasona Bittnera

uznaje się za jednego z najbrutalniejszych

perkusistów wchodzących

kiedykolwiek w skład Overkill,

a przy tym jego nagrania wyróżniają

się perfekcyjną dbałością

o precyzję wszystkich partii. Gdy

pojawiła się pierwsza płyta zielono-czarnych

z jego udziałem, wielu

recenzentów ekscytowało się,

jak brutalnie brzmi "The Wings

of War" (2019). Ale zarówno

tam, jak i tu, wrażenie wywiera

przede wszystkim spore zróżnicowanie

materiału oraz swoboda

w przeskakiwaniu pomiędzy kontrastami.

Heavy metal miesza się

z thrashem, silny groove ze świetnymi

melodiami oraz z wyskokami

agresji. Zdarzają się momenty

bardziej progresywne, balladowa

wstawka w "Fever" (2023), a nawet

gotyckie chóry w "Twist of the

Wick" (2023). Na przestrzeni niemal

całej płyty rock'n'rollowa

chwytliwość towarzyszy metalowemu

zacięciu. Banałem byłoby

w tym miejscu dodawanie, że

Overkill wiernie trzyma się wypracowanej

formuły i że po raz

kolejny pokazuje, co to muzyczna

autentyczność. Chciałbym jednak

uwypuklić stylistyczną konsekwencję

dlatego, że poprzednie sesje

zespołu odbywały się przy

obecności wszystkich muzyków w

jednym miejscu, a tymczasem

podczas sesji "Scorched" (2023)

połówki kawałków pizzy walących

się po podłodze zastępiono

plikami on-line. Przejaw transhumanizmu

całe szczęście nie wyparł

żarliwie płonącego ducha. Na

okładce "The Wings of War"

(2019) widzieliśmy pięć maskotek

Chaly'ego zjednoczonych w

jednym miejscu, a na okładce

"Scorched" (2023) widzimy tylko

dwie. Ich kręgosłupy są ze sobą

skrzyżowane i trzymają się w całości,

mimo szalejącego u podstaw

ognia. Możliwe, że chodzi o wizualizację

tytułu utworu "Twist of

the Wick" (2023), ale w mojej

interpretacji obraz opowiada o

sprawowaniu kontroli nad żywiołem

dzięki umiejętności wzajemnego

spoglądania sobie w oczodoły

w trudnych sytuacjach i wymieniania

różnych opinii w oparciu o

wspólnie uznawane zasady. Na

przestrzeni kilkunastu miesięcy

intensywnej pracy studyjnej zachodziły

wprawdzie zmiany w

aranżacjach oraz w przekazie lirycznym

poszczególnych utworów,

ale tylko na lepsze. Teksty stawały

się coraz mniej depresyjne, a

coraz bardziej pobudzające, wpływając

ożywiająco na ogólny wydźwięk

kompozycji. Gdyby "Scorched"

(2023) okazało się ostatnim

longplay'em Overkill, byłoby

to pożegnanie na naprawdę wysokim

poziomie. Założyłbym się

jednak, że tytuł "Won't Be Comin'

Back" (2023) odnosi się do

czegoś kompletnie innego. Ekipa

z New Jersey żyje chwilą, rzadko

spogląda z sentymentem w przeszłość,

nie nosi postawy roszczeniowej

wobec przyszłości. Nie

stawia obietnic co do przyszłości.

Niemniej, ja zaproponuję pewien

kontekst historyczny. Otóż, w

HMP 81 na str. 244-245 zostały

opublikowane moje recenzje sześciu

albumów Overkill z następującymi

notami: "Taking Over"

(1987) 6/6, "Under The Influence"

(1988) 4/6, "The Years of

Decay" (1989) 6/6, "Horrorscope"

(1991), 4,5/6, "I Hear Black"

(1993) 3/6, "W.F.O." (1994)

3,5/6. Wziąwszy je pod uwagę,

postawię "Scorched": (4,5)

Sam O'Black

Pandemic - Crooked Mirror

2023 Awakening

Muszę przyznać, że singiel "Exorcism

Of The Exorcist" narobił

smaku przed nadchodzącym albumem.

Bardzo mi się spodobał i

czułem, że będzie ogień. Nie żebym

czekał jakoś szczególnie na

premierowy krążek Pandemic, bo

nie byłem do tego czasu jakoś wybitnie

zaczarowany twórczością

załogi z grodu Kraka, ale utwór

miał to, co lubię. Niestety na koncercie

w Poznaniu w ramach

Heavy Artillery Vol II brzmienie

grupy wydało mi się zbyt lekkie -

nastawiłem się na duże spustoszenie,

a sposób grania kapeli zburzył

mój porządek rzeczy. Dziś

wiem, że to nie ich wina. To ja

sam sobie zrobiłem psikusa, stawiając

Pandemic w jednym szeregu

z reprezentantami brutalnego

thrash metalu, po których sięgałem

często w ostatnim czasie.

Odkąd tylko dostałem "Crooked

Mirror" zabrałem się za wałkowanie

materiału. Początki były mało

pozytywne. Raz czy drugi przepuściłem

album przez pryzmat

wrażeń po wspomnianym koncercie.

Krzywiłem się i nie mogłem

ugryźć tych kompozycji z żadnej

strony. Jedyny kawałek jaki spodobał

mi się od razu to intro

"Genesis Of The Crooked Mirror",

choć nie spodziewałem się takiego

rozwiązania - to rzecz natchniona,

nasączona wrażliwością i zagrana

z niebywałą lekkością na

dwie gitary. Poświęciłem wydanemu

pod skrzydłami Awakening

Records albumowi dużo uwagi.

Coś zaczęło pękać. Zreflektowałem

się za którymś razem, że

przecież blokada jest tylko i wyłącznie

w mojej głowie. Spojrzałem

na kompozycje zawarte na

"Crooked Mirror" z innej strony.

Po rozmowie z przyjacielem

uzmysłowiłem sobie i przypomniałem,

że thrash metal to nie

tylko żarłoczność, bestialstwo i

rozbryzg flaków. Odpaliłem dawno

nie słuchany debiut amerykańskiego

Forbidden - no tak, to

ten klucz! Kiedy pozbyłem się

klapek z oczu te dziewięć numerów

zaczęło nabierać kolorów.

Każde kolejne przesłuchanie

"Crooked Mirror" było coraz

przyjemniejsze, choć taki sposób

grania thrash metalu nie stał się

zaraz moim ulubionym. Żeby było

jasne, ja lubię dobre melodie,

technikę i połamanie, ale wciąż

od tego gatunku najpierw oczekuję

bezlitosnego przeorania po

glebie, a dopiero później, jeśli się

uda, weryfikuję resztę. Pandemic

na swoim debiutanckim krążku

łączy koncepcje każdego członka

zespołu.. Jest tutaj zbiór pomysłów

gitarzystów - Marcina i Wiktora,

sporo rozwiązań zaproponowanych

przez wokalistę/basistę

Gniewka oraz mocny fundament

w postaci bębnów nagranych jeszcze

z poprzednim perkusistą,

Tomkiem. Chłopaki wykorzystali

nawet, naturalnie za zgodą rodziców,

riffy jakie zostawił po sobie

zmarły Sebastian Wikar, z których

ulepili "Destined For The

Gutter". Tak więc duch kolegi

wciąż żyje, a ten album jest również

swoistym hołdem dla jego

wkładu w rozwój Pandemic. Słuchając

otwierającego "Caged-Estranged"

rzucić się mogą na uszy

motywy nawet heavy metalowe,

tak samo jak i w wspomnianym

wyżej - tam w pewnym momencie

wchodzi riff żywcem wyciągnięty

z jakiegoś Tank! Dużo się w tych

kompozycjach dzieje. Faktycznie

chłopaków nie interesuje bycie

tylko kolejną kapelą brudzącą sobie

buty na udeptanej, błotnistej

ścieżce ale starają zaznaczyć charakter

w swoich utworach. Wiadomo,

że poruszają się w pewnej

konwencji i pewne motywy gdzieś

już można było słyszeć, ale czuć,

że nikt tutaj nie idzie na skróty

ryjąc bez opamiętania w przeszłości

gatunku. Jest kilka krótkich,

zwartych strzałów, jakim bliżej do

bardziej bezpośredniego thrashu,

jak "Gambler's Fortune", "The Juggernaut"

albo kończący "Fog Of

Birkenau". Ten ostatni pokazuje

również, że nie boją się poruszać

w swoich tekstach trudnych tematów.

Choć każdy z dziewięciu

utworów najeżony jest motywami

to "Crooked Mirror" w żadnym

wypadku nie sprawia wrażenia

rozwleczonego. Liczy sobie trzydzieści

sześć minut i raczej zachęca

do ponownego włączenia niż

rzucenia w kąt. Naturalnie - płytę

jeden organizm wchłonie łatwiej,

inny będzie potrzebował więcej

czasu. Warto jednak, co sam przerabiałem,

nie odpuszczać i podejść

do tych kawałków nawet po

jakimś czasie raz jeszcze, bo generalnie

Pandemic stworzyli absorbujący

instrumentalnie, spójny

i co najważniejsze, szczery album.

Możliwe, że jeden z ciekawszych

w polskim thrash metalu, a nawet

i mający dużą szansę powalczyć o

uznanie poza granicami kraju.

(4.5)

Adam Widełka

Peterson - Metallophobia

2022 Self-Released

Ostatnio obrodziło w Szwecji nowymi/starymi

zespołami, takimi

jak Blakk Ledd czy Peterson. Ich

cechą wspólną jest to, że tworzący

je muzycy zaczynali grać jeszcze

w latach 80., ale nie udało im się

wyjść poza etap nagrań demo.

Obecnie nazwy takie jak: Peter-

RECENZJE

183


son, Master Massive czy Act/

Akt mówią niewiele nawet lepiej

zorientowanym słuchaczom, ale

ta ostatnia formacja doczekała się

w roku ubiegłym kompilacji archiwalnych

nagrań, zaś pierwsza reaktywacji.

Wokalista Roger Peterson

(Petersson) zwerbował do

współpracy dawnego kumpla, gitarzystę

Yngve Franka oraz basistę

Pette Karlssona. Stąd pojawienie

się sesyjnego perkusisty

Snowy'ego Shawa, z którym basista

współpracował w jego autorskim

projekcie oraz Therion, a

fani pamiętają go jeszcze z King

Diamond czy Mercyful Fate.

Nieprzypadkowo płytę otwiera

"Speed Division", pochodzący

jeszcze z demo Peterson wydanego

w roku 1984 - zespół od

początku nader dobitnie daje nam

do zrozumienia, że tu gra się stary,

dobry heavy metal starej szkoły.

W dodatku nie jest to jakaś

akcja pensjonariuszy oddziału geriatrii

czy pozbawiony jakichkolwiek

walorów skok na kasę - panowie

łoją nader konkretnie,

Shaw uwija się za bębnami, a

kompozycje trzymają poziom.

Jeszcze dwie z nich to remanenty

z przeszłości, pochodzące z "Demo

1989" "Metalsmith" i "Prizehunter",

ale te nowsze, a już szczególnie

rozpędzony "Roll My Dice"

(tylko 2'15", ale więcej nie trzeba)

i utrzymany w średnim tempie,

mocarny "Eve Of Destruction" też

byłyby mocnymi punktami wielu

metalowych LP's z połowy lat 80.

Nieco inna kategoria to finałowy

"Challenger Of Evil": długi, trwający

niemal 9 minut, rozbudowany

numer; teoretycznie mroczna

ballada, ale nie do końca. Fajnie,

że grupka panów zbliżających się

do emerytury mogła więc spełnić

swoje marzenia - tym bardziej, że

fani takiego grania też będą z zawartości

"Metallophobia" zadowoleni.

(5)

Wojciech Chamryk

Power And Glory - Road Werewolves

2022 Steel Shark

Power And Glory powstało w roku

2018 w Argentynie ewoluując

z solowego projektu gitarzysty

Hernana Chavesa. W roku 2019

debiutują dużą płytą "The Last

Rebel", którą wydają własnym

sumptem. Natomiast w roku

2021 pojawiła się EP-ka "Out of

Control", a w roku 2022 kolejny

album "Road Werewolves". Przy

czym dwie ostatnie płyty wyszły

przy współpracy Street Metal

Records. Poczynania Power And

Glory zostały zauważone przez

włodarzy europejskiej wytworni

Steel Shark Records. Ich niedawne

wydanie "Road Werewolves",

oprócz nagrań z właściwego

albumu, uzupełnione są nagraniami

z debiutu "The Last Rebel",

ale w instrumentalnej wersji. A co

gra Power And Glory? Oczywiście

do bólu, archetypowy, oldschoolowy

i klasyczny heavy metal

rodem z lat 80. zeszłego wieku,

inspirowany takimi tuzami

jak Accept, Saxon, Judas Priest,

Iron Maiden, Manowar itd. Jedni

pewnie powiedzą o Argentyńczykach,

że zrzynają bez opamiętania,

ja wolę myśleć o nich, że

owszem bardzo często sięgają po

najlepsze patenty tradycyjnego

heavy metalu, ale żonglują nimi

na tyle kreatywnie, że odbiera się

go jako produkt ciągle świeży i

atrakcyjny. Każdy z utworów jest

zgrabnie napisany, ma swoje własne

cechy i niczym nie różni się od

heavy metalowych hymnów z lat

80. Naprawdę kawał solidnej roboty.

Ciężko też zdecydować się

na wyróżnienie któregoś z nich.

Każdy może się podobać, każdy

zmusza do headbangingu. Ogólnie

to kwestia gustu słuchacza.

Mnie najbardziej podoba się bardzo

melodyjny i "judasowski"

utwór tytułowy, w dodatku ozdobiony

pewnym cechami Ironów.

Poza tym prący do przodu "Give

Me Speed", czy wręcz wzorcowy

kawałek w stylu NWOBHM,

"Street Metal". Charakterystyczna

dla Power And Glory jest gra

Hernana Chavesa, w której możemy

doszukać się elementów

wirtuozerskich. No i zespół ten

nie byłby sobą bez świetnego wokalu

Hiszpana Jorge Arca Goya.

Ma facet przede wszystkim smykałkę

do melodii, no i glos, który

jest takim skrzyżowaniem Udo

Dirkschneider i Mark Tornillo.

"Road Werewolves" brzmi przyzwoicie,

choć wydaje mi się, że jej

ogólny sound jest lekko przytłumiony.

"The Last Rebel" na tym

wydaniu to, prawdopodobnie

pierwsze wcielenie tego albumu,

bowiem większość utworów to po

prostu instrumentale. No niby taka

gratka dla fanów. Jedynie

"Shout" jest z panią za mikrofonem.

Nic szczególnego, bo i kompozycja

jakby niedopracowana, a i

pani niezbyt trafiła ze swoim

głosem i interpretacją. Natomiast

pozostałe kompozycje, zawierają

to co poznaliśmy na "Road Werewolves",

czyli tradycyjny heavy

metal, ale z wyeksponowaną gitarą

Hernana Chavesa. Tak coś w

stylu Joe Satrianiego. Także dość

milo się słucha tych bonusów,

choć szczerze powiedziawszy, wołałbym

poznać tę wersję wokalną.

No cóż, fani NWOTHM mają kolejną

fajną formację do obsłuchania,

tym razem jest to Power And

Glory z Argentyny. Za "Road

Werewolves" (4)

\m/\m/

Purpendicular - Human Mechanic

2022 Metalville

Purpendicular powołał w październiku

2007 roku irlandzki

wokalista Robby Thomas Walsh,

jako tribute band Deep Purple.

Co ciekawe od samego początku

w projekt zaangażowany

był sam Ian Paice. Pewnie z tego

powodu formacja była aktywa

głównie w momencie, gdy Ian nie

miał zobowiązań wobec macierzy-stego

zespołu oraz na terenie

Szwajcarii i Niemiec. Z czasem

projekt zaczął występować coraz

dalej, a także myśleć o własnej

muzyce. W ten sposób Purpendicular

doczekał się trzech płyt.

Wydali kolejno "tHis is the

tHing#1" (2015), "Venus To

Volcanus" (2017) i ostatnio "Human

Mechanic" (2022). Muzycy

zastrzegają się, że choć ich muzyka

jest inspirowana Deep Purple

to, w rzeczywistości jest ona ich

autorską twórczością. W zasadzie

jest to prawda, ale na "Human

Mechanic" co chwilę potykamy

się o coś, co bardzo mocno kojarzy

się z Anglikami. No cóż, muzycy

grają po swojemu, ale takiemu

klawiszowcowi, Christophowi

Koglerowi trudno wyzbyć się

skojarzeń z Johnem Lordem.

Wszak ten drugi był Mistrzem w

grze na Hammondach. Nie inaczej

jest z gitarzystą Herbertem

Bucherem, który raczej należy do

współczesnej szkoły gitarowej, ale

w jego graniu spokojnie odnajdziecie

wpływy Ritchiego Balckmore'a

czy Steve Morse'a. Nie

wiem dlaczego, ale śpiewanie

Robby'ego Thomasa Walsha

kojarzy mi się Doogie White'em,

ale pewnych manier Gillana też

jest pełno. Najbardziej oryginalna

jest sekcja rytmiczna. No cóż, Ian

Paice nie musi grać inaczej i penie

nawet nie chce, swinguje po swojemu.

Natomiast Nick Fyffe sympatycznie

wtóruje Ianowi funky'ując

bardzo ciepło i wyraźnie.

Tak samo jest z kompozycjami.

Niby różną się od tych "purplowskich",

ale wciąż napotykamy

schematy, muzyczne tematy,

aranżacje, które w jakimś tam

stopniu ciągle przypominają nam

Deep Purple. Większość kompozycji

na "Human Mechanic" jest

utrzymanych w średnim tempie,

są dynamiczne i niosą pewien

specyficzny klimat. Tak jest przynajmniej

w pierwszej części tego

krążka. Oczywiście każda z kompozycji

różni się od siebie i niesie

swoje własne piętno. Jednak druga

część płyty charakteryzuje się

jeszcze większą różnorodnością.

Najpierw mamy funkujący "TV

Stars & Internet Freaks", później

bardzo dynamiczny i nośny kawałek

"Made Of Steel" wybrzmiewający

niczym utwory za czasów

albumu "Perfect Strangers", następnie

mamy klimatyczną i piękną

balladę "Soul to Soul", dalej

do pieca daje "Four Stone Walls",

który brzmi współcześnie, ale

sięga klimatem i mocą do krążka

"Machine Head". No i kończy się

to świetnym klimatycznym instrumentalem

"Passing Through".

Także nie dziwię się, że Ian Paice

czuje się w tym projekcie jak w

domu. Myślę, że tak samo poczują

się fani samego Deep Purple.

Po prostu muzycy Purpendicular

postawili sobie bardzo wysokie

standardy i chociaż można się

uprzeć i zarzucić im kopiowanie,

to ich pasja i zaangażowanie w to,

co robią, powinno powstrzymać

przed postawieniem im takiego

zarzutu. Mimo wszystko polecam

Purpendicular i "Human Mechanic"

fanom Purpli i hard

rocka. (4)

Retador - Retador

2022 Xtreem Music

\m/\m/

Thrashu na poziomie nigdy za

wiele, a ten hiszpański kwartet łoi

go nie tylko z odpowiednią dozą

agresji, ale ma też sporo ciekawych

pomysłów. Owszem, to w

większości rozwiązania podpatrzone

u amerykańskich tuzów gatunku,

z Heathen i Anthrax na

czele, słychać też echa dokonań

takcih zespołów jak Kreator, ale

Retador ma to coś, co sprawia, że

ich długogrający debiut nie nuży -

wręcz przeciwnie, zyskuje z każdym

kolejnym odsłuchem. Zespół

preferuje szybkie tempa, którym

184

RECENZJE


czasem blisko do blastów, tak jak

w "Deseo de Matar" czy nawet

punkowo/thrashowych klimatów

("Corrupcion"), ale i tym wolniejszym

partiom ("Violencia") również

nie zbywa na dynamice,

przede wszystkim dzięki perkusiście

Juanowi Jolocaust. Szkoda

tylko, że tak, jak brzmienie gitar i

basu jest surowe i klarowne, to już

perkusja w tych najszybszych partiach

zalatuje trochę cyfrą, co jednak

pozbawia mocy takie utwory

jak "La venda". Jofre wykrzykuje

swoje partie z histeryczną manierą

("Furia"), ale sporo też w

tych utworach melodii i dopracowanych

solówek, tak jak w "Juicio

Final" czy "Titeres", a dwa

utwory instrumentalne nie są ani

typowym intro ("Retador"), ani

mdłym wypełniaczem ("Ton

618"). Finał to zróżnicowany

"B52", numer z kategorii od ballady

do ekstremy, ostry i zakręcony,

tym bardziej zachęcający do śledzenia

dalszych poczynań zespołu.

(5)

Wojciech Chamryk

Rage - Spreading the Plague

2022 Steamhammer/SPV

Spoglądam sobie na tytuł tego minialbumu

i zastanawiam się, czy

przypadkiem w głowie dość poczciwego

Peavy Wagnera snują się

jakieś totalnie odjechane i chore

wizje. Naprawdę zachciało mu się

rozsiewać zarazę w czasach, gdy

ledwo co wyszliśmy z tej prawdziwej

ogólnoświatowej plagi, która

niektórym wywróciła życie do

góry nogami? Może to po prostu

jedynie komentarz do otaczającej

nas jeszcze do niedawna rzeczywistości.

Nic bardziej mylnego.

Wszystkie numery, które trafiły

na "Spreading the Plague" zostały

napisane przed rokiem 2020.

Zatem kim do cholery jest ten

cały Peavy? Prorokiem? Wizjonerem?

Jednym z piewców rychłej

zagłady? Wróżbitą z Ezo TV? A

może wszystkimi po trochu? Ciekawe

jakie inne talenty jeszcze facet

ukrywa przed światem. Tak

już całkiem poważnie, skupmy się

może na bardziej realnych talentach

Pana Wagnera. Tych, których

przed światem nie ukrywa.

Niewątpliwie należy do nich

umiejętność pisania chwytliwych

melodii oraz tekstów pozornie

prostych, ale mimo to zmuszających

słuchacza do chwili refleksji.

Co jeszcze? Gość ten ma świetny

głos, a w dodatku potrafi szybko

przebierać palcami po strunach

swej gitary basowej. Czego chcieć

więcej? Omawiana EPka jest niczym

innym jak po prostu miłym

prezentem, który zespół Rage postanowił

podarować swoim fanom

pomiędzy kolejnymi pełnymi wydawnictwami.

Peavy i kumple nie

byli w stanie zmieścić na płycie

wszystkich numerów powstałych

z myślą o ich ostatnim wyśmienitym

albumie zatytułowanym

"Ressurection Day". Tymi odrzuconymi

kawałkami były wgniatający

w fotel "To Live and to Die",

przebojowy "Spreading the Plague"

oraz "The King Lost His Crown"

będący prawdziwą kwintesencją

stylu Rage. Naprawdę szkoda

by było, gdyby te numery zostały

schowane na dnie głębokiej

szuflady. Któż z nas może wiedzieć,

czy kiedykolwiek zostałyby

z niej odkopane. To jednak nie

jedyna atrakcja tego zaledwie

dwudziestosześciominutowego

wydawnictwa. Zespół nagrał bowiem

nową, w pełni akustyczną

wersję najlepszego numeru ze

wspomnianego już "Resurrection

Day". "A New Land" grany całkowicie

bez prądu robi naprawdę

niesamowite wrażenie. Swoją drogą

piękne w muzyce jest to, że za

pomocą niewielkiej zmiany środków

wyrazu z heavymetalowego

hymnu można zrobić naprawdę

wzruszającą balladę. To jeszcze

nie wszystko. Ten minialbum

uzupełniają nowa wersja utworu

"The Price of War" pochodzącego

pierwotnie z wydanej w 1995 roku

płyty "Black in Mind" oraz

koncertowe wykonanie kawałka

"Straight to Hell". Pierwsza ze

wspomnianych powyżej propozycji

średnio mnie przekonuje. Nie

dlatego, że nie lubię tego kawałka.

Wręcz przeciwnie. Nie jestem jednak

zwolennikiem ponownego

nagrywania starych numerów (nawet,

jeśli w pierwotnej wersji danego

numeru występują jakieś

niedociągnięcia). Jeżeli zaś chodzi

o "Straight to Hell", to ci, co mieli

okazję zobaczyć Rage na żywo,

wiedzą, że koncerty są ich domeną.

Osobiście uważam, że warto

poświęcić te dwadzieścia sześć minut

życia i choćby dla tych paru

ciekawostek dać szansę temu wydawnictwu.

Nawet jeśli nie jesteś

jakimś wielkim fanem tej ekipy.

Jeśli natomiast nim jesteś, to zachęcanie

(czy odchęcanie) w tym

wypadku pozbawione jest jakiegokolwiek

sensu (4,5).

Bartek Kuczak

Rage And Fire - The Last Wolf

2023 No Remorse

Gitarzysta Mario bardzo chciał

mi uświadomić, że Rage And Fire

brzmi inaczej niż Ravensire, bo

utwory pod tym pierwszym szyldem

są żywsze, szybsze i bardziej

bezpośrednie. Posłuchałem ponownie

ostatni krążek Ravensire pt.

"A Stone Engraved In Red"

(2019) i jakoś nie czuję podkręconego

tempa u Rage And Fire.

Moim zdaniem, w obu przypadkach

mamy do czynienia z w miarę

podobnym stylistycznie epickim

heavy metalem. No, może

niektóre kawałki opierają się u

Rage And Fire o bardziej fundamentalne

wartości. Są przesiąknięte

pasją do prawdziwego old

school metalu i obnażają outsiderskiego

ducha gatunku. Wzbijają

się na metafizyczny poziom ponad

zwykłe rzemiosło. Brzmią

kultowo. Tymczasem aranżacje

instrumentalne "A Stone Engraved

In Red" nie były skąpo odziane,

i wręcz nie dziwię się, że

Bartek Kuczak doszukiwał się w

nich nawiązań do Iron Maiden.

Rage And Fire raczej uderza hałaśliwym

zgiełkiem niż kombinuje

z nutkami, ale też prezentuje sporo

całkiem fajnych partii instrumentalnych.

Wiele by ich wymieniać,

bo każdy numer posiada coś

specjalnego. Już intro w "Rage

And Fire" zwraca uwagę, choć tu

bardziej wyróżniłbym intrygująco

rozwijającą się solówkę. Pierwsze

takty "20th Century Man" nieodparcie

przypominają mi o neoklasycznych

akcentach Helstar "Nosferatu".

Wyśmienicie słucha się

słusznie zapętlonych zagrywek w

"Shape Shifter", trzymających w

napięciu harmonii w "Tell The

Tales (Of Medusa)", czy zabójczych

galopad w "Ebb And Flow",

po których jakby dla kontrastu

następują doom metalowe (a jakże)

motywy w "Black Wind" (niektóre

riffy i minorowe skale, jak

również tajemnicze spowolnienie

w środku). Od miarowych gitarowo-basowych

pochodów w siedmiominutowym

utworze tytułowym

też trudno się oderwać. Nachodzi

mnie jednak taka myśl, że

gdyby wskazane patenty znalazły

się na albumie podpisanym jako

Ravensire, nikt nie zarzuciłby im

bycia nie na miejscu. Ale to, co

najsilniej łączy brzmienie obu zespołów,

to ryk niedźwiedzi Ricka

Thora. Jego bardzo charakterystyczny

głos wybrzmiewa jak

przyjazny dla człowieka niedźwiedź

brunatny. Niby groźny, ale

wszyscy go lubią i uważają za

dobrego kompana. Nie da się go

pomylić z żadnym innym. Gdy

śpiewa się z taką charyzmą, nie

ma absolutnie żadnego znaczenia,

w jakiej to jest skali, w jakiej tonacji,

a w jakiej barwie. Po prostu

przekult. Oprócz "The Last

Wolf" do redakcji Heavy Metal

Pages przyszło również "Demo

1986 + 35", zawierające "Tell the

Tales (Of Medusa)", "Black

Wind", "Rage and Fire" i kower

W.A.S.P. "I Wanna By Somebody"

(1984). Szczerze mówiąc,

demo zostało słabo wyprodukowane

i nie widzę potrzeby, żeby

słuchać tej muzyki w demówkowej

jakości dźwięku. Longplay

"The Last Wolf" zabrzmi jak należy,

gdy wreszcie ukaże się w

fizycznej postaci. Mam nadzieję,

że No Remorse Records nie będzie

długo zwlekać z jego premierą.

(4,5)

Sam O'Black

Retrospective - iNtroveErt

2022 Oscar

Jakby ktoś wątpił w stwierdzenie,

że Polska progresywnym rockiem

stoi to, zapraszam do zapoznania

się z najnowszą płytą "iNtroveErt"

zespołu Retrospective.

Myślę, że przesłuchanie tego krążka

w bardzo przyjemny, a zarazem

jednoznaczny sposób wyjaśni

w czym tkwi moc polskich

formacji progresywnych. Muzyka

Retrospective oparta jest o soczystą

i wyraźną sekcję rytmiczną,

niesamowite, intensywne, a

zarazem przestrzenne gitary, melodyjne

motywy grane na pianinie

i ogólnie świetnie wymyślone partie

klawiszowe. Nie można zapomnieć

o niesamowitych liniach

melodycznych, głównie wykonanych

przez Jakuba Roszaka, ale

świetnie wspomaganych przez Beatę

Łagodę, która nieraz na

"iNtroveErt" staje się dla Kuby

równoprawnym partnerem. W

utworach sporo jest dynamicznych

momentów, niekiedy zahaczających

o hard rockową estetykę,

ale nie brakuje kontrastów,

czyli wolniejszych i subtelniejszych

fragmentów z bardziej art

rockowym kolorytem oraz ciekawej

elektroniki ocierającej się o

ambient czy też syntezatorowe

plamy. Cała ta muzyka zamknięta

jest w sześciu długich i rozbudowanych

kompozycjach, pełnych

klimatów, pasji, emocji i uczuć.

Dwie z nich trwają blisko dziewięć

minut, jedna zaś prawie

dziesięć. Jednak nie tylko różnorodność

muzyki, wielość muzycznych

wątków i melodii powoduje,

że "iNtroveErt" słucha się bardzo

dobrze. Równie dużą rolę w

tym odgrywają bardzo bogate i intrygujące

aranżacje oraz wszelkie

RECENZJEY 185


inne smaczki i niuanse. Naprawdę

nie ma się wrażenia, że muzycy

Retrospective wykreowali tym

razem takie muzyczne kolosy. Pomocą

w odbiorze tego albumu jest

także jego wyjątkowa spójność, co

świadczy o nieprzeciętnym artyzmie

muzyków, jak ich niemałym

doświadczeniu. No i dodatkowo

"iNtroveErt" to koncept album,

który opowiada o procesie alienacji

jednostki prowadzącym do

uzależnienia, co trochę kłóci się z

jednym aspektem tego albumu.

Generalnie temat jest mało optymistyczny,

a tego optymizmu w

muzyce - poza innymi emocjami -

jest naprawdę sporo. Całość brzmi

wyśmienicie. Na uwagę zasługują

gitary, gdzie po raz pierwszy

- przynajmniej na płycie - partnerem

Macieja Klimka jest Dariusz

Kaźmierczak. W ogóle nie

czuć, że Darek występuje tu w

roli debiutanta. Znakomicie wtopił

się w zespół. Sekcja w osobach

Łukasza Marszałka (bas) i Roberta

Kusika (perkusja) dbają o

odpowiedni groove, ale także o to,

aby nie było zbyt nudno. Wyjątkową

kreatywnością jeśli chodzi o

brzmienia, jak same partie klawiszy,

popisała się Beata Łagoda. A

o jej kunszcie jako wokalistki już

wspominałem, a to, że tak udanie

wraz z Jakubem Roszakiem czarują

na "iNtroveErt", daje nadzieję,

że na kolejnych wydawnictwach

ta współpraca będzie jeszcze

lepsza. I nie mam wątpliwości,

że ten krążek to jedna z

ciekawszych propozycji polskiej

sceny progresywnego rocka w

2022 roku. Po prostu trzeba się o

tym przekonać. (5)

\m/\m/

Rexor - ...For Glory And Freedom...

2022 Steel Shark

Rexor powstał w 1999 roku, ale

pierwszy album "Powered Heart"

nagrali dopiero w roku 2014. Na

jego następcę trzeba było czekać

aż osiem lat i oczywiście mowa o

"...For Glory And Freedom...".

Czy w ten sposób można zdobyć

większą popularność. Hmmm...

nie sądzę. Niemniej jak jest się

czemuś oddanym to, nieważne są

laury. I to właśnie czuć słuchając

"...For Glory And Freedom...".

Brazylijczycy są na maksa oddani

tradycyjnemu heavy metalowi i

grają go z wielkim zaangażowaniem

i pasją. Od początku słyszymy,

że kochają to, co robią, a

ich interpretacja jest przekonująca

i wiarygodna. I właśnie to jest

sednem muzyki nagrywanej przez

Rexor. Na płycie odnajdziemy

przede wszystkim nawiązania do

Running Wild, Iron Maiden,

Judas Priest, Saxon, Accept,

Grave Digger, Running Wild. A

w takim "Back Again" nawet inspiracje

z AC/DC, Aerosmith,

Motley Crue itd. Także fani tradycyjnego

heavy metalu odnajdą

to co lubią najbardziej. Oczywiście

na fajerwerki, czy inne cuda

nie ma co liczyć, ale na pewno

znajdziecie tu solidne i dość interesujące

granie. Każda z kompozycji

jest nieźle wymyślona, takoż

zaaranżowana i bardzo dobrze zagrana.

Świetne są riffy, niczego

sobie sola, sekcja zaś dynamiczna

i konkretna. No i melodie, pełne

patosu, z refrenami do wykrzykiwania

na koncertach. Może po

"...For Glory And Freedom..."

nie będziecie sięgali przy każdej

okazji, ale jak zdecydujecie się ją

odpalić, na pewno nie będziecie

żałowali. Produkcja i brzmienia

tego albumu również jest niczego

sobie. Także "...For Glory And

Freedom..." niesie sporo pozytywów.

Wydanie Steel Shark Records

jest poszerzone o debiut,

wspomniany "Powered Heart",

także macie szanse docenić całość

dokonań Brazylijczyków. (4)

Riverside - ID.Entity

2023 InsideOut Music

\m/\m/

Płyta "ID.Entity" zespołu Riverside

to kolejna doskonała propozycja

dla miłośników rocka progresywnego.

Zespół po raz kolejny

udowadnia, że jest w stanie zaskoczyć

swoich fanów i zaoferować

coś nowego, jednocześnie zachowując

swoją charakterystyczną

atmosferę. Jednym z nowych

elementów na albumie są pastelowe

brzmienia klawiszy, które

wprowadzają delikatny i subtelny

ton do kompozycji. Prawdopodobnie

już słyszeliście o burzy, jaką

w Internecie spowodowała premiera

pierwszego singla, "Friend

Or Foe", który budził skojarzenia

niektórych słuchaczy z brzmieniem

Kombii. Przytaczam to

oczywiście jako żart. Niemniej jednak,

nawiązujące do poprzedniej

epoki barwy to coś zupełnie nowego

w brzmieniu zespołu, ale

równocześnie pasującego do stylu,

z którego zespół jest znany. Muszę

przyznać, że skojarzenia z latami

80 XX wieku nie kończą się

tylko na brzmieniu. Niektóre z

kompozycji przywodzą gdzieś w

swojej strukturze echa muzyki

The Police czy może Rush. Są to

skojarzenia dość delikatne i przefiltrowane

przez charakter Riverside,

ale jednak wyraźnie słyszalne.

Posłuchajcie "Self-Aware" lub

"Big Tech Brother", będziecie wiedzieć

o co chodzi. Muzyka zawarta

na albumie jest pełna energii i

emocji, które przypominają o najlepszych

tradycjach rocka progresywnego,

jednocześnie zachowują

unikalne cechy charakterystyczne

dla zespołu. Dlatego nie

chcę pisać, że muzycznie "ID.Entity"

to zupełnie nowe rozdanie w

dyskografii grupy. Co to to nie,

słuchacze, którzy na ich muzyce

się wychowali, odnajdą się w tych

dźwiękach jak w domu. Przy

czym, będzie to dom odświeżony,

taki, którego właściciele nie chcą

stać w miejscu i przyjętej dawno

temu estetyce. Podsumowując,

"ID.Entity" to kolejny znakomity

album Riverside. To połączenie

nowych elementów w brzmieniu z

klasycznymi cechami charakterystycznymi

dla zespołu, które sprawiają,

że płyta ta jest warta uwagi

dla każdego miłośnika rocka progresywnego.

(4,5)

Igor Waniurski

Rokker - In the name of Rock 'n'

Roll

2020 Self-Released

Rokker to warszawski zespół, grający

klasycznego hard rocka, a

CD "In the name of Rock 'n'

Roll" to jego długogrający debiut.

Filarami składu są Andrzej Kowalski

i Robert Dziura-Palczewski,

znani choćby z takich grup

jak: Stan Zvezda, Stylova i Crusader,

zaś na płycie i w obecnym

wcieleniu grupy wspierają ich

młodsi muzycy. Ta mieszanka doświadczenia

i młodości dała efekt

finalny w postaci siarczystego,

stylowo zagranego hard'n'heavy,

dopełnionego elementami rock'n'

rolla i bluesa. Słychać w tych 11

utworach uwielbienie dla AC/DC

i podobnie grających zespołów z

nurtu klasycznego rocka, ale zespół

w żadnym razie nie zasklepił

się w jednej formule. Już przebojowy

opener "Deny" uderza ze

sporą mocą, dzięki konkretnemu

riffowaniu i surowej zwrotce. Mocy,

dzięki ciężkiemu riffowi, nie

brakuje również najdłuższemu na

płycie, traktującemu o emigracji

"Made In Poland" oraz "Podatkowi

i śmierci", gdzie Michał Wiktorowicz

rozpędza się do blastów, a i

gitarowe partie też mają coś z

thrashowej stylistyki - można

więc powiedzieć, że widniejące na

okładce "In the name of Rock 'n'

Roll" koperty "Master Of Puppets"

i "Highway To Hell" nie

znalazły się na niej przypadkowo.

Bardziej rock'n'rollowo Rokker

poczyna sobie w "O miłości", w

mającym w sobie coś z luzu amerykańskiego

grania lat 80. "Sex

Machine" oraz kojarzącym się z

dokonaniami TSA, ale finalnie jednak

przydługim, "Rock 'n' Roll".

Są też dwa bonusy: uderzający w

polityków, nośny "Prosto i na temat"

oraz kompozycja tytułowa z

chóralnym, hymnicznym refrenem

i sporą dawką archetypowego

rocka. Z płyty brzmi to naprawdę

nieźle, ale pełny potencjał

"In the name of Rock 'n' Roll" na

pewno ujawnia się dopiero na

koncertach, których Rokker po

pandemicznym zastoju zamierza

grać jak najwięcej, warto więc

sprawdzić ten zespół również w

wydaniu live. (5)

Wojciech Chamryk

Saint Deamon - League of the

Serpent

2023 AFM

Nowy album Saint Deamon

uświadomił mi, że coraz mniej

serca mam do melodyjnego power

metalu. No niestety, ale miejmy

nadzieję, że za jakiś czas to się

zmieni. Przecież na początku lat

2000. uwielbiałem takie granie.

W sumie o nowym krążku Saint

Deamon nie mogę powiedzieć niczego

złego. Szwedzi są zwolennikami

melodyjnego power metalu,

ale z ambitniejszym podejściem,

z odrobiną symfoniki oraz

innych naleciałości. Najważniejsza

z nich to progresywny power

metal, którego akcenty można

łatwo znaleźć na przestrzeni całej

płyty, ale najwyraźniej wybrzmiewają

one już w rozpoczynającej

kompozycji "At Break Of Dawn".

Muzycy potrafią też zaskoczyć,

bo w takim na pozór bezpośrednim

"Raise Hell" bardzo dobrze

odnajduje się nuta symfoniki, co

nadaje kawałkowi specyficznej

jakości. Z kolei w takim "Gates Of

Paradise" udanie wykorzystują

orientalną oprawę, aby w "Heaven

To Heart" uderzyć ckliwie w zwykły

rozbrykany melodyjny "powerek".

Natomiast w kończącym

"They Call Us Deamons" beztros-

186

RECENZJE


ko przemykają zapożyczenia z

hard'n'heavy. Po prostu Szwedzi

potrafią ciekawie urozmaicać swoją

muzykę. Ogólnie utwory z

"League of the Serpent" są rozbudowane

i dzieje się w nich wiele

ciekawego. Muzycy potrafią połączyć

kilka fajnych tematów, klimatów

i temp. Niemniej najważniejsza

są melodie. W muzyce

prym wiedzie gitara, konkretna i

mocna, z ciekawymi riffami oraz

popisami solowymi. Wspierają ją

klawisze, przeważnie wycofane,

ale ważne. Potrafią też wyjść do

przodu lub wyraźną oprawą udanie

podkreślić gitarę, lub wokal.

Znakomicie wypada sekcja, klarownie

nadając sens partiom gitary

czy klawiszom. Mimo wszystko

całością dowodzi mocny i

wyraźny głos Jana Thore Grefstada,

który na tle muzyki prowadzi

znakomite linie melodyczne.

Niestety na nic to wszystko,

bo taka estetyka zbytnio już mnie

nie rusza i najzwyczajniej muzyka

z "League of the Serpent" wydaje

mi się pospolita i zwyczajna.

Wiem jednak, że jest sporo odbiorców

takiego grania, ta grupa

powinna jednak sprawdzić tę płytę

i dać jej szanse. Dla mnie na tę

chwilę to jedno z wielu wydawnictw.

(3)

Sarcator - Alkahest

2022 Black Lion

\m/\m/

Ciekawe, czy w sytuacji, gdyby

ojciec wokalisty Sarcator nie był

znanym muzykiem, też obwołano

by ten zespół nową nadzieją metalu

i miałby on już na koncie dwa

albumy... Debiutancki "Sarcator"

ukazał się jesienią 2020 roku, a

Mateo Tervonen miał wtedy jakieś

15 lat. Teraz z kolegami w

wieku 20-23 lat podsuwa nam

kolejny, zatytułowany "Alkahest",

firmowany już przez znacznie

większą wytwórnię. Płyta jest

konkretna - za całość produkcji,

od nagrań do masteringu, odpowiada

rzeczony ojciec, znany z

The Crown gitarzysta Marko

Tervonen - może więc chłopaki

faktycznie mają talent? Bo mimo

fatalnego, totalnie cyfrowego brzmienia,

black/thrash w ich wydaniu

może się podobać. Co ciekawe

więcej tu długich kompozycji niż

trzyminutowych petard, jest też

wielowątkowy instrumental "Sorrow's

Verse", w którym delikatną

partię gitary dopełnia, równie

subtelnie brzmiący, fortepian, "He

Who Comes From The Dark"

zaczyna partia niczym z flamenco,

a "Dreameater" ma w sobie coś

z klimatu LP "Seventh Son Of A

Seventh Son" Iron Maiden.

Przyznacie, że to wpływy dość

nieoczywiste, nawet jeśli "Ascend"

czy "Grave Maggot Future" to

łojenie, można rzec typowe dla

podszytego blackiem czy nawet

death metalem, thrashu. Warto

mieć więc ten zespół na oku, bo

faktycznie może coś z tego być.

(4)

Wojciech Chamryk

Saxon - More Inspirations

2023 Silver Lining Music

Co powiedzielibyście, gdyby Metallica

nazwała swój nowy album

"More Justice For All"? Nazwała

"72 Seasons". Dobra, nie będę się

pastwić, pozostawię to innym. Co

innego pozostało mi do zrecenzowania?

Acha, nowy Saxon. Piętą

achillesową Biffa Byforda jest

obawa przed uznaniem jego muzyki

za nudną. Teraz poddaje ją

testowi, bo Saxon wydało ostatnio

trzy nowe krążki studyjne w

przeciągu trzech lat, rok po roku.

Były covery "Inspirations"

(2021), pojawił się materiał autorski

"Carpe Diem" (2022).

Pierwszy z nich miał swoje kronikarskie

uzasadnienie, drugi zachwycał

energią i wiernością wobec

tradycji gatunku, który sami pół

wieku temu definiowali. Ale już

tytuł "More Inspirations" sugeruje

sarkastyczne pytanie, czy

skoro do trzech razy sztuka, to

mamy odetchnąć z ulgą, że wystarczy,

a może raczej spodziewać

się kontynuacji serii pt. "Even

More The Same"? Ja się naprawdę

obawiam, że jeśli sprzeda się

odpowiednia liczba egzemplarzy

"More Inspirations", to Saxoni

pójdą za ciosem. Niby nie muszą

już nic nikomu udowadniać, ale

przedstawiciele muzycznych mediów

zastanawiają się, jak elokwentnie

wymigać się od wymierzania

ciosów w słynną piętę.

Cóż, ktoś to musi napisać: nudniej

niż na "More Inspirations"

się nie da. Saxon powinien skupić

się na promocji "Carpe Diem", a

nie na wyciąganiu drobniaków od

bezkrytycznych fanów. Prawidłowe

wykonanie i fachowa produkcja

to żadna nowina w kontekście

artystów utrzymujących się finansowo

ze swojej sztuki. Słuchanie

tego zestawu zmniejsza testosteron

zarówno u mężczyzn,

jak i u kobiet, czyniąc nas mniejszymi

buntownikami, a większymi

konformistami. Otrzymujemy

zatem sprzeczność z wartościami

metalowymi. Gdyby obie płyty

ukazały się w ramach jednego wydawnictwa

w tym samym pudełku,

oceniałbym inaczej. Niestety

opóźniony deser zdążył się rozmrozić,

zgromadzeni goście nie

bardzo chcą go tknąć, a jednocześnie

nikt nie chce sprawić gospodarzowi

przykrości, ani narażać

się na kolejną dokładkę. Nie

byłbym sobą, gdybym w takiej sytuacji

nie odezwał się: "nie, dziękuję".

(-)

Sam O'Black

Seventh Servant - The Tree Of

Life

2022 Roxx

"Night Of The Stormrider" to jedna

z moich ulubionych płyt Iced

Earth. Śpiewał na niej John

Greely, który wkrótce rozstał się

z Iced Earth - jak wiadomo coś

takiego jak stabilizacja personalna

w zespole Jona Schaffera nie istnieje.

Przypomniałem sobie o

Greely'm przy okazji jego gościnnego

udziału w bardzo przeciętnych

produkcjach projektu Bloody

Times, ale niczym szczególnym

tam nie zachwycił. Teraz

okazało się, że od blisko 17 lat ma

własny zespół Seventh Servant,

ale jego nagraniowy dorobek jest

więcej niż mizerny: SP "The Benediction"

sprzed blisko pięciu

lat, a w roku ubiegłym debiutancki

album. "The Tree Of Life" też

niczym szczególnym nie porywa,

bowiem Seventh Servant opierają

się na zgranych już do cna patentach

power/thrashowych, dokładając

do tego chrześcijańską

wymowę tekstów. Z tym thrashem

to nie do końca prawda, mimo

tego, że partiom perkusji nie

można odmówić intensywności.

US power metal jest już bardziej

słyszalny, ale w wydaniu progresywno-symfonicznym,

do tego

złagodzonym brzmieniowo - mimo

tego, że w składzie jest dwóch

gitarzystów, zbytnio tego nie słychać.

Sporo jest za to bombastycznych,

orkiestrowych partii, będących

dziełem klawiszowca Marinosa

Tokasa - opener "Revelation"

i epicki, trwający ponad 16

minut "Open Door" sporo dzięki

nim zyskują, ale nie czarujmy się,

"The Tree Of Life" to i tak co najwyżej

druga liga takiego grania.

Jest to słyszalne tym bardziej, że

Greely postawił na długie, ale jednocześnie

schematyczne kompozycje.

Jednej z nich, to jest "Jezebel"

nie ratuje nawet gościnny

udział Tima "Rippera" Owensa -

ciekawe jest to tylko o tyle, że na

jednej płycie spotkało się dwóch

byłych frontmanów Iced Earth.

Więcej, w wersji kompaktowej

mamy też drugi krążek z całym,

trwającym blisko godzinę, materiałem

w wersji instrumentalnej,

ale na szczęście jego słuchanie zostało

mi oszczędzone... (2,5)

Wojciech Chamryk

Silver Bullet - Shadowfall

2023 Reaper Entertaiment

Poprzedni album tej fińskiej grupy,

zatytułowany "Mooncult"

bardzo przypadł mi do gustu, lubię

bowiem tradycyjny heavy/power

metal, dobrze brzmiący i grany

na poziomie. Nie zagłębiając

się więc w szczegóły odpaliłem

najnowszy materiał Silver Bullet.

I... zaskoczenie, bo intro jak intro,

ale już od pierwszego właściwego

utworu "Shadow Of A Curse" coś

mi nie pasowało: nieduży, nisko

brzmiący głos, muzycznie zaś

mdły, sztampowy power w tym

nowszym wydaniu. Czyżby kolejna

grupa o takiej samej nazwie, a

może źle opisane pliki? Niestety,

wszystko się zgadza. Zespół jest

ten sam, ale świetnego wokalistę

Nilsa Nordlinga zastąpił znacznie

słabszy Bruno Proveschi i

nawet 14. wspierających go chórzystów

nie zdołało wpłynąć na

jakość partii wokalnych, muzycznie

też wszystko się rozjechało.

Więcej tu power metalu w symfonicznej

oprawie niż mocnego

heavy z lat 80., kiedy na poprzednim

albumie proporcje pomiędzy

nimi były wyrównane, riffy zelżały,

a brzmienie zostało utemperowane.

I OK, może teraz więcej

ludzi posłucha jakiegoś utworu

Silver Bullet na Spotify, ale mnie

ten zespół właśnie przestał interesować,

chociaż to ponoć "one of

the most promising melodic metal

acts of the decade". (1)

Wojciech Chamryk

Skinner - The Dark Design

2023 Self-Released

Amerykańskiego wokalistę Normana

Skinnera znamy głównie z

zespołów Imagika i Niviane.

Bardzo dobrze sprawdza się on w

US power/thrashu i heavy/power

metalu. Taką muzykę też eksplorował

w projekcie sygnowanym

swoim nazwiskiem. Przynajmniej

tak było na "Sleepwalkers" z ro-

RECENZJE 187


ku 2014, gdzie muzyka oscylowała

wokół amerykańskiego

heavy/power/thrashu i podana

była w oprawie współczesnego

brzmienia. I nie chodzi o stylistykę

groove czy nu metal, a o wykorzystanie

współczesnych możliwości

studia. Z takim też nastawieniem

zabierałem się za najnowsza

propozycje Skinnera, "The

Dark Design". Pierwszy utwór

"What's Left Inside" rozpoczyna

się krótkim symfonicznym intro,

po czym od razu atakują nas całą

mocą gitary wraz z sekcją, ale nie

są to brzmienia znane z power/

thrashu, ale bardziej z groove metalu.

W zasadzie są to zespolone

oba brzmienia wraz z melodyką,

która z kolei kojarzy się z nu metalem.

Także obok bardzo melodyjnych

linii wokalnych śpiewanych

czystym, acz mocnym wokalem,

goszczą również wrzaskliwe

partie. Drugi kawałek "In Silence"

jest podobny do openera, też jest

to zespolenie obydwu wpływów,

ale z jeszcze większą dawka wrzaskliwego

wokalu. W jednym z dalszych

utworów "A Sea of Melancholy"

pojawiają się nawet partie

lekkiego growlu. I tak do piątej

kompozycji "The Ferryman", co

niestety nie napawało mnie optymizmem.

Całe szczęście od kawałka

"How Many Ways I Can

Die" kapela Normana Skinnera i

sam wokalista wracają do klasowego

rozbudowanego i klimatycznego

US heavy/power/thrashu,

co od razu zmieniło moje nastawienie

do całej płyty. Takich

kompozycji jak wspomniana mamy

jeszcze dwie: "My Tribulation"

i "Unfinished". Natomiast utwór

"Among The Ashes" w akustycznej

oprawie oraz prawdziwa petarda

"The Dark Design", podbija jedynie

stawkę i jakość muzyki. W

utworze "Cain" mamy lekki nawrót

do wpływów nowoczesnych

odmian metalu. W sumie nie jest

to jakaś straszna sprawa, ale ogólnie

szkoda, że początek albumu,

w tak dużej dawce jest poddany

tym nowoczesnym stylom. Tym

bardziej że gdy człowiek wsłuchuje

się w muzykę, to słyszy, że

kompozycje są naprawdę ciekawie

wymyślone, składają się z wielu

fajnych tematów, znakomitych

klimatów i nośnych melodii. Dodatkowo

wyobraźnia podpowiada,

że jakby wszystko zabrzmiało

w tradycyjny sposób to, muzyka

zyskałaby na tym jeszcze bardziej.

No cóż, tym razem Pan

Skinner postanowił zmierzyć się

z nowoczesną stylistyką. Mimo

że nie pałam optymizmem, co do

pierwszej części krążka, to muszę

przyznać, że muzycy tej formacji,

jak zwykle błysnęli talentem i

pomysłowością oraz wykonaniem.

Wszystkie partie instrumentalne

zagrane są bardzo wiarygodnie, a

nawet ze swadą, również sam

Norman pokazał się z dobrej

strony. Nie wiem, jak odbiorą inni

nową propozycję formacji Skinner,

ale niestety początek "The

Dark Design" zaważył na ocenie

płyty. (3,7)

Sleazer - Deadlights

2022 Steel Shark

\m/\m

Druga, właśnie omawiana płyta

"Deadlights" włoskiego Sleazer

wyszła prawie pięć lat po ich debiucie,

"Fall into Disgrace" z

roku 2017. Czemu tak długo

Włosi zwlekali z kolejnym wydawnictwem

to ich słodka tajemnica.

Niemniej biorąc pod uwagę,

że nad debiutem pracowali dwa

lata, więc tym razem mogło być

podobnie, do tego kwestia pandemii

oraz problemów personalnych,

wiec te pięć lat mogło im

strzelić, jak z bicza. Gorzej mają

fani, w tym moja osoba, bowiem

myślę, że większość z nich zapomniała

już o "Fall into Disgrace",

albo pamięta ją jak przez mgłę. Ja

jedynie pamiętam, że na łamach

HMP płyta została przyjęta dość

ciepło. Jednak słuchając "Deadlights"

podejrzewam, że formacja

nie przeszła jakiejś wielkiej metamorfozy.

Po prostu od początku

grają oldschoolowy heavy metal, z

domieszką innych odłamów ciężkiego

grania, w dodatku udanie

eksponując etos lat 80. Oczywiście

korzystają z wielu dawno wymyślonych

pomysłów, co dla niektórych

może być dużym minusem.

Niemniej sami muzycy zdają

sobie sprawę, że nie są w stanie

przebić muzykę swoich mistrzów,

pozostaje im jedynie grać to co lubią,

zachowując to wspaniałe brzmienie

i klimat lat 80. i jednocześnie

próbować dodać coś swojego.

Przynajmniej tak twierdzili,

gdy rozmawialiśmy z nimi przy

okazji debiutu. Dlatego na

"Deadlights" znajdziecie solidne

riffy, konkretną sekcję, chwytliwe

refreny i całkiem niezłe aranżacje.

Włosi stawiają głównie na dynamiczne

kompozycje, oraz w padające

w ucho melodie. Płyta zaczyna

się krótkim podszytym elektroniką

intrem. Później mamy

szybki utwór tytułowy "Deadlights".

Jeszcze szybszy jest "Speed

Of Fright", który ociera się niemal

o speed metal. "Sarnath" to dynamiczny

kawałek z pewnymi elementami

klasycznego heavy i

hard rocka. Natomiast "All My

Words Inside" jeszcze bardziej

ucieka w stronę klasycznego

rocka. Wraz z "Of Storm And

Steel" grupa wraca do szybkości i

bez mała speedowych temp.

"Black Witch" rozpoczyna się dość

mocno i niesie mroczny klimat, z

czasem jednak pojawia się więcej

speed metalowych akcentów.

Szybki jest również "Horror At

Red Hook", niesie on ze sobą trochę

power metalowych wtrętów i

żonglerkę klimatem. Na "Night

Desire" Włosi powracają do bardziej

rockowego grania. Kolejny

utwór, "At The Edge Of Madness"

zaczyna się delikatnie i miarowo,

aby przejść w bardzo szybkie tempa.

Album kończy intensywny i

chwytliwy "Sky Turns Red". Uwagę

zwracają jeszcze popisy solowe

gitarzystów Clemente Cattalani

i Stefano Viola. Nie pamiętam

wokalu poprzedniego śpiewaka,

ale Roberto Cenci jest całkiem

niezły, choć troszeczkę brakuje

mu mocy. A może inaczej, tej mocy

(naprawdę niewiele) brakuje

samej muzyce. Podejrzewam, że

glos Roberto na tle mocniejszego

heavy byłby lepiej wyeksponowany,

no i muzyki zdecydowanie

lepiej by się słuchało. To taka moja

uwaga. Ogólnie jest nieźle, jak

ktoś uwielbia nurt NWOTHM

może jeszcze raz dać szanse Włochom.

(3,7)

\m/\m/

Smoke Rites - Total Lung Capacity

2022 Self-Released

Smoke Rites zaczęli od cyfrowej

EP "The Rite Of The Smoke", a

więc dość standardowo, po czym

jesienią ubiegłego roku zadebiutowali

długogrającym materiałem.

OK, może niezbyt długim, bo

"Total Lung Capacity" to niecałe

pół godziny muzyki, ale cieszymy

się, że w czasach streamingu są

jeszcze zespoły, dla których format

zwartej artystycznie, dłuższej

całości jest jeszcze czymś ważnym.

Najważniejsza zmiana jest

taka, że w składzie nie ma już wokalistki

Maksyminy Kuzianik.

Zastąpił ją Tomasz Mielnik, znany

z takich grup jak Fiasko,

Wnyki czy bardziej rockowa, kiedyś

dość popularna, So I Scream.

Jego mocny, niski głos przydał

muzyce Smoke Rites intensywności,

okraszając ją przy tym sporą

dawką mroku, obecną również

w przejmujących tekstach autorstwa

wokalisty. Muzycznie tych

sześć utworów to doom/stoner/

sludge metal, coś na styku Black

Sabbath i High On Fire, by wymienić

tylko te najważniejsze nazwy.

Początek płyty, w postaci

"Heavy Rain" i "Imminent Doom",

atakuje surowością i ciężarem

apokaliptycznie brzmiących riffów

oraz mocarną sekcją. To

wręcz kwintesencja takiego brzmienia,

a dalej jest jeszcze ciekawiej,

zwłaszcza w posępnym, majestatycznym

utworze tytułowym.

"Demonologue" i "Stayer" bliżej za

to do hard rocka, ale w nieoczywistym

ujęciu spod znaku

Orange Goblin, jeśli miałbym już

podać jakąś trafnie opisującą to,

co słyszę nazwę. No i finałowy

"Forlorn": znowu mocny, surowy,

kipiący energią numer - liczę, że

na kolejnej płycie Smoke Rites

zaskoczą nas jeszcze bardziej.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Sonata Arctica - Acoustic Adventures

Volume Two

2022 Atomic Fire

Minęło niewiele ponad pół roku i

druga część "Acoustic Adventures..."

ujrzała światło dzienne.

Okładka jest równie kiczowata

jak w przypadku pierwszego woluminu,

ale muzycznie znowu jest

całkiem nieźle. Nie mogło być

zresztą inaczej, skoro to druga 12

utworów z jednej sesji, podczas

której Sonata Arctica podeszła

do swego dorobku od zupełnie innej

strony. Przyznam, że dla mnie

to wręcz coś na kształt objawienia,

bo odarcie tych piosenek z

banalnych, powermetalowych

aranżacji pokazało ich zupełnie

inne, znaacznie atrakcyjniejsze

oblicze. Czasem po prostu przebojowo-popowe,

tak jak w bardzo

melodyjnych "Broken" i "San Sebastian",

a niekiedy nawet czerpiące

z new romantic/Roxy Music

lat 80. ("Half A Marathon

Man"). Henrik Klingenberg znowu

ma pełne ręce roboty, zwłaszcza

w melodyjnym openerze "I

Have A Right" i "Letter To Dana"

z organowymi brzmieniami i

utworach tylko na głos i piano

("Shamandalie") oraz wzbogaconym

jeszcze akustyczną partią gi-

188

RECENZJE


tary "My Land". Chociaż więcej tu

tak zwanych "smutasów", jak

choćby "Victoria's Secret" czy wykorzystujący

kontrabas "Gravenimage",

nie brakuje też utworów

bardziej dynamicznych - tu prym

wiodą "FullMoon", skoczny "Black

Sheep" i folkowy "Flag In The

Ground". Tony Kakko, podobnie

jak na części pierwszej, czuje się w

tych klimatach doskonale - dobrze

wiedzieć, że po tylu latach

kariery stać go, podobnie jak cały

zespół, na stworzenie czegoś nieoczywistego.

(5).

Wojciech Chamryk

Sortilege - Apocalypso

2022 Verycords

Gdzieś od roku 2018 trwały próby

przywrócenia do żywych legendy

francuskiego klasycznego

heavy metalu Sortilege. Niestety

Christian "Zouille" Augustin

jakoś nie dogadywał się ze swoimi

dotychczasowymi kumplami i od

roku 2020 formację Sortilege firmuje

swoim nazwiskiem. Zebrał

nową ekipę i w 2021 roku dzięki

albumowi "Phoenix" można było

poznać pomysł Zouille na nowe

Sortilege. Zazdroszczę tym którzy

już słyszeli tę płytę, bo mnie

ta przyjemność niestety ominęła.

"Phoenix" zawiera dwanaście

kompozycji z wczesnego repertuaru

zespołu nagranych na nowo

oraz dwóch zupełnie nowych

utworów, z których ponoć "Toujours

Plus Haut" to całkiem niezły

kawałek. Z pewnością gdybym

poznał to wydawnictwo wcześniej,

zupełnie inaczej podchodziłbym

do nowego albumu

"Apocalypso", a tak przywitałem

go z pewnym zaskoczeniem. Otóż

otwierający utwór "Poseidon" wita

nas współczesnym, pełnym i soczystym

brzmieniem. Coś podobnego

do tego, co słyszymy na "judasowskim"

"Firepower", czy na

innych płytach kapel które, choć

hołdują starej szkole, nie zapominają,

że czasy zupełnie się zmieniły.

To zaskoczenie dość szybko

minęło, bowiem jestem zwolennikiem

takiego podejścia. Daje ono

znowu trochę więcej kolorytu do

tego klasycznego nurtu, choć

oczywiście nadal uwielbiam stare

brzmienia rodem z lat 80. Kolejną

niespodzianką był fakt, że muzycy

tego Sortilege bez krępacji

skorzystali z riffów brzmiących

nader współcześnie tak jak w "La

parade des centaurs" czy "Attila".

Jednak uwierzcie mi, im dłużej

słucha się "Apocalypso" to, te

współczesne niuanse rozmywają

się w tradycyjnej heavy metalowej

wymowie tego krążka. Poza tym

muzycy, komponując materiał na

ten album, poszli w dwóch kierunkach.

Pierwszy z nich to kompozycje,

które mają swoją szybkości

i bardziej eksponują oddanie

heavy metalowi. Zaliczyłbym

do nich doskonały "Poseidon",

niezły "Walkyrie", bezpośredni i

melodyjny "Trahison" i podobny

w wyrazie "Vampire". Można też

wspomnieć o "Le scare du sorcier",

ale w ten kawałek wpleciono elementy,

które bardziej kojarzy się

z drugim nurtem prezentowanym

na tym krążku. A mianowicie są

to utwory wolniejsze, w średnich

tempach, bardziej masywne, zagrane

z pewną motoryką i pewnym

epickim zacięciem. Można

do nich zaliczyć "Attila", "La parade

des centaurs", a przede wszystkim

niesamowity klimatyczny,

utwór tytułowy "Apocalypso". Na

oddzielną uwagę zasługuje również

kompozycja "Derriere les portes

de Babylone", równie majestatyczna,

co dopiero wymienione,

ale dodano do niej sporo orientalnych

elementów i klimatu, także

bardzo kojarzy mi się z pomysłami

znanymi z płyt Ronniego

Jamesa Dio. Na koniec pozostaje

jeszcze utwór "Encore un jour",

wolny, podniosły, z balladowym

zacięciem. W sumie mamy do

czynienia z bardzo zacnym i różnorodnym

klasycznym heavy metalem,

choć nagranym na współczesną

modłę, acz jako całość wydaje

się dość spójne i wciągające.

Jednak jestem przekonany, że

niektórym będzie przeszkadzało

współczesne brzmienie i podejście

do muzyki. Ciągle będą stęsknieni

za tym dawnym Sortilege, z płyt

"Métamorphose"(1984) czy

"Larmes de héros" (1986). No

może i kiedyś coś się zdarzy, ale

na tę chwile to raczej "to se ne vrati".

No i trzeba cieszyć się z obecnego

wcielenia Sortilege, tym

bardziej że Christian "Zouille"

Augustin nadal znakomicie śpiewa,

choć zdaje się takich "górek",

jak dawniej nie wyciąga. Jakby nie

patrzeć to zespół ciągle gra tradycyjny

heavy metal, może prostszy

i bardziej bezpośredni, ale ciągle

jest zwarty, mocny i potrafi przyłożyć

w twarz oraz zmusić do kiwania

głową. Może solówki nie są

takie długie i wyrafinowane, ale

ostro prują przestrzeń. Po prostu

"Apocalypso" to kawał solidnego

i soczystego heavy metalowego

grania, wartego naszego wsparcia.

(4,5)

\m/\m/

Soul Friends - Travellin' High &

Low

2022 Music And More

Gitarzystę Marka Gołębiewskiego

znamy z zespołu Restless.

Dzięki tej grupie Marek poznał

Mirka Gila, właściciela studia,

gdzie Restless rejestrowało swoje

pierwsze nagrania demo (a było

to około roku 2013). Ta współpraca

rozwinęła się o miksowanie

solowych dokonań Marka, które

nagrywał w swoim zaciszu domowym.

Te nagrania firmowała nazwa

M Like Me i wydawana była

pod sztandarem wytwórni Music

& More. W końcu Mirek Gil namówił

Marka Gołębiewskiego,

aby nagrał swoją muzykę w jego

studio z żywymi muzykami, w ten

sposób miała ona uzyskać należytą

oprawę, taką, jaką ta muzyka

powinna mieć od zawsze. Marek

przystał na te namowy, w efekcie

czego powstał album "Travellin'

High & Low", który tym razem

firmuje nazwa Soul Friends.

Zmiana szyldu miała podkreślić

zupełny inny charakter i atmosferę

sesji oraz to, że powstała przy

współpracy z muzykami, którzy

doskonale rozumieli muzyczne

fascynacje Marka Gołębiewskiego.

Na "Travellin' High & Low"

Marek zgromadził dwanaście

konkretnych kompozycji utrzymanych

w stylu południowego

amerykańskiego rocka. Także

znajdziemy w nich różnorodną

mieszankę rocka, blues-rocka,

southern rocka, hard rocka oraz

wpływów bluesa, rock'n'rolla, boogie-woogie,

country czy folku.

Wielu z pewnością usłyszy inspiracje

Allman Brothers Band,

Lynyrd Skynyrd, Blackfood,

The Black Crowes itd. Większość

utworów jest dynamiczna,

ale sporo w nich przestrzeni oraz

bardziej wyciszonych brzmień,

dzięki czemu te nieliczne mocniejsze

momenty, wybrzmiewają

zdecydowanie wyraźniej. W tę

muzyczną podróż znakomicie

wprowadza wpadająca w ucho

kompozycja "Southern Soul", która

wcześniej miała być też utworem

tytułowym. Kolejne kawałki

są różne w swoim charakterze, ale

przyświeca im jeden cel, a mianowicie

mają bezpośrednio docierać

do emocji słuchacza. I wydaje mi

się, że to Markowi i jego kolegom

udaje się znakomicie. Lubię południowego

rocka, ale raczej jej dynamiczną

odmianę, czyli southern

rocka w stylu Molly Hatchet,

także zawartość "Travellin' High

& Low" nie do końca mnie wciąga.

Gdyby było więcej kompozycji

takich, jak "Be Brave", gdzie

wkradło się trochę więcej hard

rockowej motoryki, czy dość mocnego

i wyrazistego "State Of

Play" to, zdecydowanie bardziej

bym cieszył się zawartością tego

krążka. Niemniej fani południowego

rocka absolutnie nie będą

narzekać, bo muzyka Marka Gołębiewskiego,

jak dla mnie, w

niczym nie ustępuje dokonaniom

jego mistrzów. W dodatku "Travellin'

High & Low" bardzo fajnie

brzmi, a jest to zasługą Mirka

Gila, który w tym wypadku występuje

w roli producenta. Także

fani amerykańskiego rocka rozejrzyjcie

się za debiutancką pozycją

Soul Friends. (4)

\m/\m/

Stargazer - Life Will Never Be

The Same

2023 Mighty Music

Stargazer to zespół, który pochodzi

z Norwegii, a swoja działalność

rozpoczął w roku 2008.

Do tej pory nagrał trzy albumy

"Stargazer" (2009), "The Sky Is

the Limit" (2019) i dopiero co

wydany "Life Will Never Be the

Same". Na tej nowince znajdziemy

soczyste i chwytliwe hard'n'

heavy, z leciutkimi ozdobnikami

AOR-u czy bardzo rzadkimi wtrąceniami

power metalowymi.

Ogólnie muzyka skojarzyła się

mnie z tym, jakby ktoś próbował

połączyć Whitesnake z hardrockowego

okresu podszytego

bluesem "Come An' Get It"

(1981) z tym hair metalowym z

albumu "1987" (1987). Inne zestawienia

to Deep Purple, Rainbow

(tego z Bonetem), Europe,

Extreme, Mr. Big, czasami Ratt.

Także mniej więcej wiecie, w jakich

rejonach muzycznych Norwegowie

się poruszają. Płytę rozpoczyna

dynamiczny "Can You

Conceive It", ze świetnymi solówkami,

ogólnie ze znakomitymi

partiami gitarowymi. Podobny w

wymowie jest kończący płytę kawałek

"Push Me". Później jest

jeszcze lepiej, bo drugi w kolejności

"Live My Dream" ma bardzo

nośną melodię, świetne riffy i charakter.

Takich utworów mamy

jeszcze kilka. Można do nich zaliczyć

"Don't Kill", "Will I Come

To Heaven" i "Turn Off The

Light". Z tego "Don't Kill" ma najostrzejszego

pazura. Pewnie dla

tego podoba mi się najbardziej.

Mamy jeszcze miarowy i dynamiczny

"Rock The Sky", bardziej

stonowany i klimatyczny z Blackmore'owską

gitarą "Beyond The

RECENZJE 189


Moon". Naprawdę świetny moment

na tej płycie. Z wolnych, ale

dynamicznych kawałków - power

ballady? - mamy jeszcze "Take Me

Home" i "Heartbroken". W tych

dwóch utworach faktycznie odnajdziemy

trochę elementów balladowych,

a "Heartbroken" dodatkowo

ma Blackmore'owy posmak

i to raczej z czasów Rainbow. No

i mamy też akustyczną balladę

"Live Today", która w drugiej części

przeistacza się w bardziej dynamiczną

formę. Każdy z kawałków

ma swój charakter, jest świetnie i

zgrabnie wymyślony oraz obdarzony

znakomitą melodią. Nie

czuć w nich za bardzo schematów,

choć na pewno czerpią z dokonań

głównie ekip z lat 80., ale

też z tych z lat 70. Być może

właśnie ta umiejętność powoduje,

że całość brzmi bardzo świeżo.

Poza tym wszystko znakomicie

jest zagrane. Basista Jomar Johansen

i perkusista Svend

Skogheim znakomicie i z wyobraźnią

budują rytmiczne fundamenty.

Klawiszowiec Sondre

Bjerkset dodaje dodatkowych

barw muzyce Stargazer, ale jak

dla mnie dość dyskretnie. Za to

gitarzysta William Ernstsen to

mistrz nad mistrze. Przede wszystkim

wycina niesamowite riffy, a

dodatku potrafi ozdobić muzykę

formacji wyśmienitymi solami.

Dużo w tym wirtuozerii, ale zupełnie

tego nie odczuwamy. No i

wokalista Tore André Helgemo

jeden z lepszych klasycznych

rockowych głosów, jaki ostatnio

słyszałem. No i brzmienia, choć

korzystają ze starych brzmień

znanych z najlepszych czasów

hard'n'heavy to czuć, że album

nagrywany jest współcześnie.

Norwegowie zawdzięczają to koledze

z zespołu Williamowi

Ernstsenowi pilnującemu etap

samego nagrywania oraz Sorenowi

Andersenowi, który odpowiada

za mastering. Ogólnie wyszło

im imponująco. Jak ktoś chce posłuchać

dobrego współczesnego

hard'n'heavy to niech namierza

Stargazer i ich album "Life Will

Never Be The Same". (5)

\m/\m/

Stargenesis - Distress Call

From Earth

2023 Self-Released

Za projektem Stargenesis stoi

włoski multiinstrumentalista Michele

Vissani. Obsługuje głównie

gitary, instrumenty klawiszowe i

perkusję. Za wiernego druha ma

niesamowitego wokalistę Valeriano

De Zordo oraz basistę Daniele

Ferretto. Muzycznie jest to

oryginalna mieszanka rocka i metalu

progresywnego i bardzo przypomina

mi to, co się dzieje w

zespołach Arjena Lucassena,

czyli Ayreon czy też Star One.

No i "Distress Call From Earth"

to ich druga muzyczna odsłona,

dwupłytowa, która trwa ponad

osiemdziesiąt minut. Wcześniej w

roku 2021 nagrali debiut "Aurora".

Najnowszą płytę otwiera

kompozycja długa i rozbudowana,

blisko dziesięciominutowa

"Welcome To Earth". Wdrążają ją

elektroniczne i kosmiczne dźwięki

syntezatorów, które przechodzą

w wolne i bardzo emocjonalne

brzmienia, raz zagrane trochę

dynamiczniej innym razem

bardziej akustycznie. Drugi utwór

"AI Storm" to w zasadzie taki ciekawie

zagrany i wymyślony US

heavy/power metal, ze wtrąceniami

prog-poweru, który może kojarzyć

się z mocniejszymi fragmentami

Fates Warning czy

Queensryche. Natomiast trzecia

kompozycja "Your Next Dose" to

taka wysmakowana mieszanka

tych dwóch podejść, bardziej stonowanych,

emocjonalnych, z tymi

dynamiczniejszymi i klasycznie

heavy metalowymi, często okraszona

brzmieniami akustycznymi,

a niekiedy elektroniką. Ogólnie

wszystkie kompozycje są znakomicie

przemyślane, świetnie zaaranżowane,

pełne wszelkiej emocjonalności,

melodii, klimatów i

zmian tempa (choć nienarzucających

się sluchaczowi). Niemniej

jestem skłonny stwierdzić, że bardziej

przeważa zaduma i pewne

zamyślenie. Choć te dynamiczniejsze

fragmenty na tle tych wolniejszych

wybrzmiewają jeszcze

wyraźniej i z większą mocą. Sporo

kawałków jest bardzo długich,

więc nie dziwią intra typu elektroniczno-celtyckiego

"Honar Guard

Salute" czy elektronicznoorkiestrowego

"Distress Call From

Earth Part1.". Podkreślam, muzycznie

"Distress Call From Earth"

to bardzo ciekawa płyta. Jej walory

podkreślają nie tylko melodie,

ale znakomity tembr głosu i śpiew

Valeriano De Zordo. W zasadzie

Valeriano czaruje przez całość

płyty, jedynie na zakończenie w

"Our Future" słyszymy głos kobiety.

Niestety promo nie jest dobrze

opisane i nie wiadomo, kto

za nie odpowiada. Odbiór tego albumu

ułatwia także wykonanie

poszczególnych instrumentów,

choć najbardziej w uszy rzucają

się partie gitary. Nieraz robią one

tutaj, bardzo dobrą robotę. Tematyka

płyty też jest zbliżona do

spraw chętnie poruszanych w tym

nurcie, także mamy wątki dotyczące

sztucznej inteligencji, kontroli

społecznej, narkomanii, ludzkiego

cynizmu, ale także pojawia

się nadzieja oraz marzenie o

nowej erze i przyszłości kontynuowanej

przez nasze dzieci. Ogólnie

"Distress Call From Earth"

jest bardzo dobrze przygotowana,

więc fani progresywnych odmian

rocka i metalu nie będą mieli problemu

z przyswojeniem dźwięków

z tego wydawnictwa. (5)

Steel Inferno - Evil Reign

2022 From the Vaults

\m/\m/

W zasadzie mógłbym tę recenzję

zamknąć w kilku zdaniach: Po

pierwsze to chyba najlepsza dotychczasowa

płyta Steel Inferno.

Po drugie - sam Fenriz umieścił ją

wśród swoich ulubionych wydawnictw

minionego roku. Po trzecie

- lubicie Agent Steel? No kto nie

lubi. Ale załóżmy, że kogoś to

jeszcze nie przekonało. Więc od

początku: uważam, że pierwsze

dwa krążki Duńczyków to kawał

porządnego metalu. Nie brakowało

tam świetnych riffów czy linii

wokalnych, wszystko okraszone

było odpowiednią dozą agresji. A

jednak, jak się okazuje zespół

było stać na jeszcze więcej. Nie

bez znaczenia była tu jakże poważna

zmiana na stanowisku

frontmana. Zdolną wokalistkę

Karen zastąpił młody gniewny

Chris Rostoff, który zdobywał

wcześniej szlify w oldschool'

owych formacjach Engraver i

Caution. Dodatkowa dawka testosteronu

wpłynęła na wydźwięk

całej muzyki. Jest ostrzej i wścieklej,

ale nie na tyle, by nazwać to

granie thrashem (co mnie akurat

bardzo cieszy). Oczywiście nie

brakuje szalonych temp, jakimi

nie powstydziłby się choćby wczesny

Slayer czy Exodus - patrz

"First Strike" (ależ tam jest cudownie

zapierdalane! Naprawdę nie

znajduję lepszego słowa) czy

"Succubus" - ale za nic nie wytracają

one z melodyjności. Chwytliwe

riffy po prostu wwiercają się w

uszy, a śpiewne refreny wbijają się

tuż za nimi i zostają na długo (no

posłuchajcie choćby "More than

Meets the Eye" czy "Caught by

Her Web"). Pojawiają się i drobne

zwolnienia, które służą nabudowaniu

pewnej podniosłości. Takie

numery jak "Queen", "Dark Tower"

i zamykacz "Claws of Death" (tu

jest niemal walcowato, a momentami

zalatuje wręcz orientalnymi

melodiami) popadają nawet w

nieco epicki sznyt i pozwalają na

rozwinięcie pewnego "opowieściowego"

nastroju. Tu po prostu

wszystko się zgadza - najdłużej

mógłbym się rozpływać nad partiami

gitarowymi (słowo "riff" i tak

zostało tu już odmienione przez

wszystkie przypadki, a dodajmy

że solówki to też pierwsza liga!),

ale nie sposób pominąć świetną

sekcję rytmiczną (za bębnami

nasz rodak Krzysztof Baran). Co

do wokali - no cóż, zrozumiem

jeśli komuś nie podejdą, bo barwa

jest bardzo charakterystyczna

(porównanie które mi przychodzi

do głowy to - jakże by inaczej -

John Cyriis), ale umiejętności są

niepodważalne i jak dla mnie

pasują jak ulał. Chris snuje kolejne

opowieści muzyczne z dużą

dozą dramatyzmu i układa naprawdę

zapamiętywalne, a przy tym

niebanalne linie wokalne. "Evil

Reign" nie jest co prawda albumem,

który miałby podbić rynki

muzyczne, wytyczyć nowe szlaki

albo wkroczyć do panteonu legendarnych

kamieni milowych. Ale

gwoli sprawiedliwości dziejowej,

nie powinien być zapomniany -

bo to czysta jakość. Jeżeli do kanonu

metalu będziemy kiedyś

wliczać (a powinniśmy) dokonania

takich zespołów jak Riot City,

Satan's Hallow, Skull Fist i

całej tej współczesnej hałastry, to

Steel Inferno miejsce między nimi

należy się jak psu buda. (5)

Tangent - Tangent

2022 Dying Victim Productions

Piotr Jakóbczyk

Cały ten ruch zwany New Wave

of Traditional Heavy Metal przyniósł

kilka naprawdę znakomitych

kapel. Wystarczy wspomnieć

tu takie nazwy, jak Enforcer,

Riot City, Visigoth czy choćby

Eternal Champion. Z drugiej

strony mamy totalnie asłuchalne

(po)twory takie, jak chociażby

wypociny Pana Jo Galipeau, które

publikuje pod szyldem Ice

War. Jednak większość kapel oraz

albumów, którym można przykleić

wspomnianą łatkę, stanowi

po prostu kwintesencję twórczej

przeciętności. Z albumami tychże

bandów ja jako recenzent z bożej

łaski (przy dziennikarzu muzycznym,

to moja skromna osoba

nawet nie stała) mam największy

problem. W gruncie rzeczy nie

ma się za bardzo na nich do czego

przyczepić, nie ma za co zjechać,

nie ma co wylać wiadra pomyj, nie

190

RECENZJE


ma nad czym się popastwić…

Jednym słowem nuda. Z drugiej

strony nie dają one żadnego pola

do zachwytów. czego efektem zapewne

byłoby pisanie pochwalnych

elaboratów. Dokładnie do

takich płyt można zaliczyć pierwszy

minialbum w dorobku australijskiej

grupy Tangent. Jeżeli

miałbym się do czegoś tu przywalić,

to z pewnością byłby to wokal

Iana "Irona" Belshawa. Spójrzmy

prawdzie w oczy. O ile jego

barwę dałoby się jeszcze w jakiś

sensowny sposób wykorzystać, o

tyle jego umiejętności pozostawiają

sporo do życzenia. Być może

do jakiejś punkowej kapeli tego

typu śpiewanie by uszło, natomiast

połączenie go z klasycznym

heavy metalem sprawia, że momentami

słuchaczowi naprawdę

puchną uszy. Właściwie poza

dźwiękami wydobywającymi się z

otworu gębowego wspomnianego

osobnika, więcej wad tu nie odnotowałem.

Zalet niestety też nie

owszem. Wszystkie cztery kompozycje

są jak najbardziej dość

przemyślane. Patrząc na nie od

strony technicznej, są poprawnie

zagrane. Brakuje w nich jednak

jakiejś magii. Tego drobnego pierwiastka,

który nadałby całości

jakiegoś indywidualnego zarezerwowanego

tylko dla tego konkretnego

wydawnictwa uroku. Przyjrzyjmy

się po kolei konkretnym

utworom, jakie znalazły się na

tym EP. Wydawnictwo to rozpoczyna

się dynamicznym numerem

zatytułowanym "Spellbreaker".

Od pierwszych sekund zespół raczy

słuchacza szorstkim riffem

oraz galopem perkusji. Jest to szybki

numer w sam raz do pomachania

sobie głową. W kolejnym

"Come Back from the Light" chłopaki

serwują nam bardzo melodyjny,

trochę maidenowy wstęp.

Następnie w bardzpo fajny sposób

bawią się zmianami tempa.

Niestety całokształt kładzie okropny

wokal. Podobnie zresztą jak

ma to miejsce w balladowym "Like

Dreams in the Day". Swoją drogą

jest to całkiem klimatyczny numer.

Abstrahując już od warstwy

wokalnej, kawałkom tym naprawdę

niewiele można zarzucić.

Szkoda tylko, że niczym szczególnym

się nie wyróżniają, a sam

Tangent brzmi jak tysiące innych

przeciętnych zespołów. Nie chodzi

tu wcale o to, że używają

ogranych patentów. Nawet bazując

tylko i wyłącznie na takich

zagrywkach można przecież stworzyć

coś wyjątkowego, choć udaje

się nielicznym. Tangent jest zespołem,

w którym na pewno drzemie

jakiś potencjał. Na tym EP

jednak nie wykorzystali go w pełni.

Co będzie potem? Zobaczymy.

Dobrym krokiem w ich przypadku

byłoby znalezienie wokalisty z

prawdziwego zdarzenia. Kolega

Ian niech się lepiej skupi tylko na

graniu na basie. To akurat mu

świetnie wychodzi (3,5).

Bartek Kuczak

The Ground Shaker - Rogue

Asylum

2023 Self-Released

Początek tej płyty jest taki sobie -

pierwszych pięć numerów to

dobrze brzmiący, melodyjny, ale

całościowo niezbyt interesujący

rock. Czasem bardziej punkowy

("88 Strong As A Lion"), balladowy

("Mask Of Insanity") czy

popowy ("A World Which Only I

Can See") czy pop-punkowy

(kojarzący się z The Offspring

"Dragon In The Sky"). Ciekawiej

robi się dopiero w "King Without

a Crown", miarowym, surowszym

brzmieniowo, opartym na iście

stonerowym riffie. I chociaż

oszczędna zwrotka szybko przechodzi

w melodyjny, dynamiczny

refren z wokalnymi nakładkami,

to jednak The Ground Shaker

pokazują w tym utworze, że nie są

typowym, młodym zespołem jakich

wiele. Na podobnej zasadzie

stworzyli też "Ride On Me"; mocny,

ale też zaraźliwie chwytliwy

oraz miarowy "Eternal Cycle",

zresztą takie numery zdecydowanie

przeważają w drugiej części

"Rogue Asylum". Najciekawszy i

zarazem najbardziej metalowy z

nich jest "Onna Bugeisha", charakteryzujący

się iście doomową

mocą, niskim brzmieniem i zadziornym

śpiewem Giro Reigna.

Wokalista jest zresztą bardzo

mocnym punktem zespołu, co

potwierdza też w balladowym

"Demons In My Dreams" z bardzo

oszczędnie zaznaczonym rytmem

i w kolejnym, dość przebojowym,

numerze "Out Of Silence". I chociaż

ta płyta nie wywoła raczej żadnych

tektonicznych wstrząsów,

zgodnie z nazwą zespołu, na listach

przebojów, to jednak warto

dać jej szansę, bo tych czterech

Szwajcarów gra na poziomie i zna

się na swojej robocie. (4)

Wojciech Chamryk

The Jeremy Edge Project - Saints

And Souls

2022 Deko Entertainment

Gitarzysta i wokalista Jeremy

Edge może kojarzyć się z alternatywno

- rockowym zespołem

Candlelight Red, ale obecnie

bardziej zajmuje się solową działalnością.

Ostatni longplay jego

macierzystej formacji pt. "Reclamation"

ukazał się w 2013 roku,

potem Amerykanie zrobili sobie

przerwę, a gdy w zeszłym roku

wypuścili nową płytę "The

Flood", to zamieścili na niej jedynie

cztery kawałki. Tymczasem

w 2020 roku wyszedł pierwszy

pełen album solowy Jeremy'ego, a

teraz możemy zapoznać się z jego

podwójnym wydawnictwem "Saints

And Souls" (2022). Atrakcyjnie

wizualny wideoklip "Move

On" daje adekwatne wyobrażenie

o charakterze całości (do "Ghosts

Of The Living" też nakręcono

klip, ale "Move On" wydaje się

nieco bardziej reprezentatywne).

To taki współcześnie brzmiący

rock podszyty bluesem i odrobiną

old schoolowego hard rocka, raczej

łagodzący niż wyostrzający

emocje (bo nie sądzę, żeby "Liberation

Song" podniósł komuś ciśnienie),

grany z wyczuciem i

świadczący o znakomitym guście.

Pełno w nim nieskomplikowanych,

solidnych riffów i soczystych

solówek, zazwyczaj na tle

przysadzistego groove'u sekcji rytmicznej.

Jako faworyta pod tym

względem wskazałbym na "South

of The Boarder", gdzie pojawia się

świetny dialog perkusji (Ray Gieda)

z gitarą i harmonijką ustną

(Byron Winchester). Możliwe, że

to w ogóle mój ulubiony moment

na "Saints And Souls". Wokalnie

Jeremy Edge wypada przyzwoicie.

Może podobać się jego bardzo

męska barwa głosu, zwłaszcza w

zestawieniu z kobiecymi partiami

stałej uczestniczki projektu

Rhondy Brill w utworach "Move

On", "Ghosts Of The Living" i

"Cold Day In Texas". Pozytywnie

wyróżniają się świetne klawiszowe

pasaże, wykonywane przez samego

Dereka Sheriniana we

własnej osobie ("Move On"), a

także przez klasycznie wykształconego

jazzmana Jeremy'ego

Bauma oraz przez klawiszowca

Charlie'ego Calv'a z ubierającej

się na biało alternatywy Kiss

(czytaj: klawiszowca zespołu Angel).

Ich techniczne aspekty nie

wychodzą na pierwszy plan. Nacisk

zdecydowanie położono w

nich na wzbogacenie wyrazistości

kompozycji, które wprawdzie nie

powalają niczym specjalnym, ale

podejrzewam, że wcale nie miały

nikogo powalać, a są w miarę

chwytliwe i tkwi w nich potencjał,

by szybko angażować słuchaczy,

co ułatwia też bardzo profesjonalna

produkcja Kevina "Cavemana"

Shirley'a (Led Zeppelin, Joe

Bonamassa). Podoba mi się, jak

"Saints And Souls" zostało zmiksowane,

dlatego że od razu wszystko

dobitnie wali po uszach, a

przecież nie mam nic przeciwko,

gdy ktoś stara się zwracać do mnie

jasno i wyraźnie. Nie zdziwiłbym

się jednak, gdyby innym doskwierało

nadmierne podbicie dźwięku

equalizerem. Wyjątkowo "No

Way Home" słuchamy dwa razy,

bo akustyczna wersja "reprise"

brzmi kompletnie inaczej, to znaczy

jest stylizowana na korzenny

blues. W każdym razie, zupełnie

nie przeszkadza mi, że "Saints

And Souls" trwa grubo ponad godzinę.

Niech trwa, skoro tak

uprzyjemnia czas. (4)

Sam O'Black

The Temple - Of Solitude

Triumphant

2022 I Hate

Ten grecki kwartet może pochwalić

się kilkunastoletnim stażem,

ale niezbyt pokaźnym fonograficznym

dorobkiem, bowiem "Of

Solitude Triumphant" to dopiero

drugi album The Temple. Biorąc

jednak poprawkę na jego jakość

to raczej tylko kwestia czasu,

że grupa zdoła rozpropagować

swą muzykę wśród fanów doom

metalu, ponieważ gra na niezłym

poziomie. Są tu co prawda momenty

dość schematyczne, co doskwiera

zwłaszcza we wstępie i

rozwinięciu czwartego z kolei

utworu "Profound Loss", ale to jedyna

tego typu wpadka na tej płycie.

Pozostałe kompozycje,

zwłaszcza kojarzący się z epickimi

płytami Bathory "Reborn In Virtue"

i równie majestatyczny "A

White Flame For The Fear Of

Death", to już znacznie wyższy

poziom, doom mocarny, podniosły

i do tego surowo brzmiący. Do

tego w "The Foundations" i "The

Lord Of Light" został on wzbogacony

melodyjnym, jedynym w

swoim rodzaju, greckim black metalem,

co jest czymś więcej niż

tylko ciekawostką, dodając całości

mroku i drapieżności. Nie brakuje

też gitarowych harmonii i dopracowanych

solówek, czasem nawet

więcej niż jedna w danym utworze,

tak więc fani takich brzmień

powinni "Of Solitude Triumphant"

sprawdzić. (4,5)

Wojciech Chamryk

RECENZJE 191


Third Eye - Vengeance Fulfilled

2023 No Dust

Duński Third Eye powstał w roku

2005. Swój pierwszy studyjny

album "Recipe for Disaster" wydali

w roku 2010. Natomiast na

drugi album "Vengeance Fulfilled"

zdecydowali się dopiero po

trzynastu latach od wydania debiutu.

W ten sposób raczej nie

zdobędą popularności, choć muzycznie

prezentują się dość zacnie.

Nowy album zawiera dziesięć

długich i różnorodnych kompozycji

w stylu dynamicznego, wysmakowanego,

acz mrocznego progresywnego

metalu. Każdy kawałek

ma swój charakter, znakomite

mocne partie gitar, często techniczne,

wsparte dość mocarną i

kreatywną sekcją rytmiczną.

Utworom nie brakuje świetnych

tematów muzycznych, zmian

temp i klimatów, a przede wszystkim

melodii. Przewodzi im znakomity

mocny i wyraźny wokal

Tiago Masseti, który potrafi zaśpiewać

delikatnie i bardzo gniewnie.

W zasadzie nie ma do czego

się przyczepić, choć nie bardzo

podoba mi się użycie growlu w

kompozycji tytułowej. Także jeden

jedyny momencik, który

mnie odpycha od muzycznego

świata Third Eye. W innych momentach

użycie growlu mnie nie

razi, aczkolwiek muzycy nie przesadzają

z tym elementem w swojej

muzyce. Ogólnie Duńczycy przygotowali

materiał, który stara się

dosięgnąć najwyższej półki progresywnego

metalu. Nie tylko pod

względem muzyki, ale tez wykonania,

brzmienia i produkcji. Może

nawet muzycy tej formacji jej

dotykają tego levelu, ale jedynie

koniuszkami palców. Muszą nagrać

kolejny krążek potwierdzający

klasę muzyczną zespołu. Nie

może to być jednak za kolejne 13

lat. Muszą zagrać wiele koncertów

i zdobywać coraz większą bazę

swoich fanów, a to jest coraz trudniejsze.

Third Eye ma potencjał,

ale przed nimi jeszcze wiele pracy,

aby osiągnąć ten cel. Czy im się

uda? Na tę odpowiedź musimy

jeszcze poczekać. Third Eye i ich

album "Vengeance Fulfilled" to

pozycja dla fanów progresywnego

metalu. (4)

Tiran - Blessed To Pain

2022 Wings Of Destruction

\m/\m/

O jednym z ostatnich wydawnictw

tej rosyjskiej grupy pisałem,

że "No Gods, No Masters" to jazda

obowiązkowa dla fanów podziemnego

thrashu, wygląda jednak

na to, że Tiran wyraźnie

spuścił z tonu. Jak dla mnie

"Blessed To Pain" jest klasycznym

przykładem wydawnictwa,

które tak naprawdę nie jest nikomu

potrzebne, może poza garstką

maniakalnych kolekcjonerów,

którzy mają już dyskietkę (sic!) z

demo "[Digital Scum]" czy koncertową

kasetę "Hordes In Poland",

wydane w minimalnych

nakładach. Nie wiem jaki jest sens

wypuszczania przez nieznany w

sumie zespół w roku 2022 na CD

zaledwie trzech utworów, trwających

niecałe dziewięć minut, w

tym instrumentalnego intro i takiej

też wersji utworu tytułowego

- to już nie te czasy, że single czy

maxi single cieszyły się powodzeniem,

napędzając przy tym sprzedaż

dużych płyt. Lider Tirana

najwidoczniej o tym nie wie, stąd

pojawienie się w jego dyskografii

płytki-curiosum. Jeszcze tak niedawno

łoili jak nawiedzeni, perfekcyjnie

łącząc thrash starej

szkoły z blackiem, a tu mamy jakieś

maksymalnie rozwodnione

popłuczyny w postaci tytułowego,

dziwnie rozlazłego i nudnego

"Blessed To Pain". Jego instrumentalna

wersja, opisana jako "Blessed

To... Bass Session" może się

nawet podobać, z racji wyeksponowania

basowych partii, ale to i

tak co najwyżej tylko ciekawostka,

niezbyt zachęcająca do zakupu

tego wydawnictwa. (2)

Wojciech Chamryk

Titans Rage - Never Surrender

2022 Steel Shark

Titans Rage, podając za Metal

Archives, to francuski zespół

heavymetalowy, który pod koniec

2022 roku wypuścił swój duży debiut,

"Never Surrender". Żeby

było bardziej szczegółowo dodam,

że za jego powstaniem stoją

basista Guy Duvy z pochodzenia

Belg oraz wokalista Olivier Bourgeois,

który jest Francuzem. Pozostałe

towarzystwo też jest mieszane,

więc może bardziej trzeba

byłoby mówić o kapeli francuskobegijskiej.

Nie jest to jednak najważniejsza

kwestia, bowiem w

tym wypadku sednem jest muzyka

z albumu "Never Surrender".

A z nią niestety miałem problem.

Muzycy Titans Rage koncentrują

swoje muzyczne fascynacje wokół

mieszanki starego tradycyjnego

heavy metalu i takiegoż europejskiego

power metalu. Przeważnie

brzmi to jak melanż Iron Maiden

i Grave Digger, raz przechylając

szalę w stronę jednych, innym razem

na stronę drugich. Nawet w

takim kawałku jak "Lemmy", który

jest hołdem dla Lemmy'ego Kilmistera

i zawiera czytelne wpływy

Motorhead. Oczywiście są też

inne inspiracje, jak akcenty US

power metalowe, czy echa epickiego

heavy metalu. Także kilka

innych kapel można podać jako

inspiracje, więc co by nie pisać Titans

Rage ma solidne fundamenty.

Album zaczyna się wręcz rewelacyjnie,

bardzo szybkim, z dużą

swadą prącym do przodu oraz intensywnym

utworem tytułowym

"Never Surrender". Od razu słyszmy

znakomity collage wpływów

Iron Maiden i Grave Digger,

choć z własnym spojrzeniem w

kwestii wyrazu tradycyjnego

heavy metalu. Kompozycja nie

jest prosta, ale też żaden z niej

progres, tym bardziej, że Francuzi

bardzo dbają o melodie i o efekt

bezpośredniego trafienia do

słuchacza. Zresztą to wszystko

obowiązuje również w pozostałych

kompozycjach. Wraz z drugim

utworem "Saints Of Hell"

zwalniają i przechodzą w okolice

średnich temp, bawiąc się zmianą

temp oraz różnorodnością klimatów.

Niestety mimo nadrabianiem

melodią utwór zupełnie nie

klei się przez co dość mocno męczy.

No i niestety ta skucha pozostaje

w podświadomości na dalszą

część krążka. Kolejny kawałek

"Amon Is Alive" próbuje nadrobić

złe wrażenie. Jest znowu szybko,

intensywnie oraz melodyjnie. Od

czasu do czasu muzycy wplatają w

utwór mroczne i ciężkie niczym

walec fragmenty. W tym kawałku

duch Grave Digger bierze górę.

Jest po prostu dobrze. "War

Child" jest znowu wolniejszy, a

melodia za to jest bardzo chwytliwa.

Klimatem przypomina Iron

Maiden za czasów Paula DiAnno.

Jest nieźle, ale kompozycja

mogłaby być trochę bardziej płynna.

Tym razem Francuzi nie zmieniają

tempa, ale wprowadzają w

swoją mieszankę więcej epickiego

patosu. Poza tym "Welcom To My

Hell" jest bardzo ciekawie zbudowany

i zaaranżowany. Kawał solidnego

heavy metalu. Z "Remember

This Time" Próbują zrobić coś

a la Iron Maiden z Brucem

Dickinsonem, ale wychodzą im

Maideni z Blazem Bayley'em. Kawałek

ma zmiany temp od żwawych

do wolniejszych, te bardziej

dziarskie momenty mają nawet

fajne melodie, ale ogólnie nie jest

to do końca udany moment tej

płyty. Bardziej solidnie wygląda

"Higher". Utwór ma momenty i

całkiem udane solo oraz unisona.

Solidnie wybrzmiewa również

"Cry For The Nation". To samo

możną powiedzieć o zamykającym

"The Kraken", który próbuje

zbudować podobny klimat co

"Rime of the Ancient Mariner",

wiadomo kogo. No i chyba właśnie

to jest problem Titans Rage.

Grupa ma potencjał, talent, umiejętności,

w zasadzie wszystko, aby

zabłysnąć, a co najwyżej proponują

nam bardzo solidne tradycyjne

heavymetalowe granie. Jak

wspominałem Francuzi mają sporo

umiejętności i bardzo sprawnie

grają na swoich instrumentach.

Podoba mi się również brzmienie

tej płyty. Każdy instrument tętni

tu własnym życiem, choć sound

basu robi na mnie największe wrażenie

(a może chodzi o samą grę).

Poza tym muzycy wolą korzystać

z bieżącej technolog, więc ich

heavy metal brzmi współcześnie,

mocno i świeżo. Być możę wobec

Titans Rage wymagam zbyt wiele,

albo padłem ofiarą zbyt dużej

dawki nowego heavy metalu. Niemniej

w dobrym odbiorze "Never

Surrender" coś mi nie do końca

pasowało, dlatego z mojej strony

odbieram ją jedynie jako bardzo

solidna pozycja. Was jedna proszę,

sprawdźcie tę płytę sami, może

będziecie mieli zupełnie inne

odczucia. (3,5)

\m/\m/

Titan's Wrath - Will Of The

Beast

2022 Self-Released

Czasy mamy takie, że trzeba się

jakoś wyróżniać, a scena metalowa

nie jest tu żadnym wyjątkiem,

nawet jeśli chodzi o podziemny

zespół bez kontraktu. Dlatego

Amerykanie z Titan's Wrath (dobrze,

że szybko zrezygnowali z

pierwszej nazwy, bo kolejny Leviathan

byłby już zdecydowaną

przesadą) nie grają jakoś zawężonego

stylistycznie rodzaju metalu.

Właściwie na podstawie każdego

z pięciu numerów, składających

się na ten mini album, można by

określić ich inaczej. "Hell's Gate"

pokazuje ich jako sprawny zespół

heavy/doom, ale do czasu, kiedy

wchodzi thrashowe turbodoładowanie,

z czasem przechodzące w

klimat speed metalu lat 80. Ty-

192

RECENZJE


tułowy "Will Of The Beast" to dynamiczny,

tradycyjny heavy z lat

80. rodem, ale pojawiają się w

nim również klimatyczna, balladowa

wstawka i mocne, doomowe

zwolnienie z posępnym dzwonem.

"Night Terror" znowu bliżej

do siarczystego speed metalu, gdy

"Changes" (autorski, żaden Black

Sabbath) jest bardziej zróżnicowany.

Finałowy "Crusader" (również

własny, nie cover Saxon) pokazuje

z kolei Titan's Wrath w

bardziej patetyczno/epickiej odsłonie,

z podniosłym refrenem,

niższymi rejestrami Garreta i

klawiszowymi brzmieniami. W

sumie w każdej z tych odsłon zespół

staje na wysokości zadania,

ciekawe więc w jakim kierunku

pójdą na ewentualnym długogrającym

debiucie. (4)

Wojciech Chamryk

TNNE (The No Name Experience)

- Life 3.0

2023 Progressive Promotion

The No Name Experience, a raczej

TNNE to nieznany mi bliżej

neo-progresywny zespół z Luksemburga.

Właśnie dzięki wytwórni

Progressive Promotion

muzycy tego zespołu wypuścili

najnowszy album studyjny "Life

3.0". Jest to album koncepcyjny,

tekstowo oparty na powieści science

fiction "City Of Golden

Shadows" Tada Williamsa (polski

tytuł "Miasto złocistego cienia"

- przyp. red.). Natomiast muzycznie

formacja nawiązuje do

rocka progresywnego lat 70., a

przede wszystkim do neo-progresu

z lat 80. Właśnie ten klimat lat

80. wyziera z każdego zakątka albumu.

Większość kompozycji na

"Life 3.0" to konstrukcje długie,

różnorodne i złożone. Niemniej

przewodzą im znakomite melodie,

w ten sposób tworząc melodyjny

progresywny rock w jednym

z najlepszych wydań, jakie ostatnio

słyszałem. To właśnie te melodie

i ogólny klimat muzyki pozwoliły

mi otworzyć się na ten krążek,

chociaż wokalista Patrick

Kiefer dysponuje bardzo zwyczajnym

głosem. Inne ważne elementy

tego krążka to niezwykłe gitarowe

pasaże oraz wysublimowane

solówki. Często można w nich

wyłapać "gilmourowski" klimat.

Za ten element odpowiada Cedric

Gilis. Bardzo subtelne są

również klawisze Alex Rukavina.

Najbardziej podobały mi się jego

jazzowe ozdobniki w najdłuższym

utworze "Dreaming Awake". Sekcja

rytmiczna w postaci świetnych

muzyków basisty Stephane'a

Rosseta oraz perkusisty Gillesa

Wagnera znakomicie wtopiła się

w ogólny wyraz muzyki całego albumu,

co nie znaczy, że nie możemy

cieszyć się ich kreatywnością i

pomysłowością w aranżacjach sekcji.

Album brzmi bardzo fajnie i

słucha się go z przyjemnością i

uwagą. "Life 3.0" pozostawił mi

wiele pozytywnych emocji, nie

wiem, jak przyjmą go fani progresu,

bo to ostatnio różnie bywa,

tym bardziej że nowych propozycji

jest bez liku. (4)

\m/\m/

Tygers Of Pan Tang - Bloodlines

2023 Mighty Music

Tygers Of Pan Tang jest moim

ulubionym zespołem NWOB

HM. Na początku lat osiemdziesiątych

wydał trzy legendarne

albumy: "Wild Cat" (1980),

"Spellbound" (1981) oraz "Crazy

Nights" (1981), które spotkały

się z niesamowicie entuzjastycznym

przyjęciem. Zespół miał

swoje pięć minut i radził sobie

wtedy równie rewelacyjnie co

Iron Maiden, Saxon czy Motörhead.

Niestety ich wytwórnia

MCA Records okazała się pazerna

i w okolicy 1983 roku zażądała,

żeby wykonywali komerchę

pisaną przez innych kompozytorów.

Widocznie wytwórnie trzęsły

wtedy losami kapel i jeśli muzycy

nie zgadzali się na podążanie

proponowaną wizją artystyczną,

musieli radzić sobie sami, co skutkowało

frustracją i rozłamem. W

dalszej części dekady lat osiemdziesiątych

Tygersi pozostawali

marnym cieniem przeszłości, a w

ich skład wchodzili inni gitarzyści.

Wokalista John Deverill w latach

1989-1992 zabrał się za studiowanie

aktorstwa na Royal

Welsh College of Music and

Drama i przebranżowił się z

wokalisty na aktora. Na przełomie

wieków oryginalny gitarzysta

Robb Weir wraz z nowym

perkusistą Craig'em Ellis'em próbowali

wskrzesić kapelę, ale dopiero

wraz z dołączeniem włoskiego

wokalisty Jacopo Meille w

2004 roku w pełni udało się rozbudzić

Tygrysa. Nowa-stara kapela

zyskała drugą młodość i wydała

cztery znakomite longplay'e,

przepełnione porywającą energią i

hard rockową przebojowością:

"Animal Instinct" (2008), "Ambush"

(2012), "Tygers of Pan

Tang" (2016) i "Ritual" (2019).

Mijają lata, a oni wciąż konsekwentnie

robią swoje i ani myślą

iść na jakiekolwiek kompromisy.

Brzmią i prezentują się wybornie.

W maju 2023 roku do ich dyskografii

dołącza nowy album studyjny

z premierowym materiałem,

pt. "Bloodlines". Czy sprosta

oczekiwaniom fanów? Raczej. Tyle

tylko, że przynajmniej ja usłyszałem

na nim co innego, niż się

spodziewałem. Wypatrywałem go

od co najmniej dwóch lat, a w

międzyczasie wsłuchiwałem się w

płytę Sainted Sinners "Taste It"

(2021) z Jacopo za mikrofonem.

Po załączeniu "Bloodlines" zastanawiałem

się, czy w ogóle słyszę

tego samego wokalistę, a może

nastąpiła drastyczna zmiana lineup'u?

Owszem, nastąpiła: dołączył

drugi gitarzysta Francesco

Marras (Włoch) oraz basista

Huw Holding (Brytyjczyk). Nie

przypominam sobie też, żeby

Tygers Of Pan Tang brzmiało

równie mrocznie i majestatycznie,

co w - opatrzonym nie z tej ziemi

wideoklipem - pierwszym kawałku

"Edge Of The World". Jacopo

śpiewa w nim powściągliwie, zachowawczo,

nieco tajemniczo, ale

to wciąż on. W ogóle, jego partie

na "Taste It" w porównaniu do

tych z "Bloodlines" mają się tak,

jak zawodzenie Roberta Planta

do współczesnego heavy metalu

(wyjątkiem uwidaczniającym tą

uwagę jest o-o-o w utworze "Back

For Good"). Aż musiałem zapytać

Robba Weirra, czy przypadkiem

nie dyskutował z Jacopo potrzeby

pozostania metalowcem. Efekt

pogłębia naprawdę masywne brzmienie

sekcji rytmicznej (na czele

z dosadnym "Believe") - za produkcję

odpowiadał Tue Madsen

(Duńczyk), znany ze współpracy

m.in. z Behemothem, Hatesphere,

Dark Tranquility,

Moonspell. Nowe twarze też

okazują się metalowymi weteranami,

bo Francesco Marras od

dwóch dekad gra w Screaming

Shadows, zaś Huwe zahaczył o

dwie inne legendy NWOBHM,

mianowicie Blitzkrieg i Avenger.

Kolejnym elementem wyróżniającym

"Bloodlines" są przednie solówki

gitarowe. Jeszcze nigdy nie

uświadczyliśmy na płytach Tygers

Of Pan Tang tak zadziornych

solówek, jak np. w "Fire On

The Horizon", "Light Of Hope"

"Kiss The Sky", "Believe". Nie są

zbyt odkrywcze, ale mają super

pazur, zadzior. Można zarzucić,

że na "Bloodlines" znalazło się

trochę sztampy, ale to jest taka

true traditional heavy metal

sztampa. "In My Blood" stanowi

tego właściwy przykład: gdyby się

tak nad tym zastanowić, refren

nie mógłby być bardziej banalny,

a jednak chciałoby się zobaczyć

na żywo, jak podczas skandowania

"in my blood" buchają na scenie

ognie. Singlowy "Fire On The

Horizon" podpada pod speed metalowy

schemat, a jednak działa.

Większym kunsztem i zróżnicowaniem

cechuje się utrzymana w

bardzo dobrym guście pół-ballada

"Taste Of Love". Utwór "A New

Heartbeat" poznaliśmy już na EP

z lutego 2022, no i daje w miarę

radę, z tym że to taki łącznik stylistyczny

pomiędzy "Ritual" a

"Bloodlines". Po jego wysłuchaniu

pozostaje na koniec jeszcze jeden

numer - ciekawie rozwijający

się, refleksyjny "Making All The

Rules". Zamurowało mnie, jak

Sainted Sinners zakończyło "Taste

It" kawałkiem "Heart of Stone",

nie mogłem się od niego oderwać

i słuchałem go w kółko, po

wielokroć. Teraz mam podobnie z

"Making All The Rules". Zdecydowanie

zapada w pamięć i perfekcyjnie

wieńczy całość. O ile "Ritual"

cenię wyżej niż "Bloodlines",

to Tygers Of Pan Tang pozostaje

zespołem świeżym, atrakcyjnym

i mającym wiele do zaoferowania.

(4,5)

U.D.O. - The Legacy

2022 AFM

Sam O'Black

35-lecie powstania swej najsłynniejszej

solowej grupy, a przy

okazji również 70 urodziny, Udo

Dirkschneider uczcił wydaniem

podwójnej kompilacji "The Legacy".

Wydawnictwa tego typu to

oczywiście w dyskografii U.D.O.

nie pierwszyzna, bo choćby 20 lat

istnienia grupa podsumowała

składanką "Metallized", ale "The

Legacy" to pierwsze tak obszerne

wydawnictwo w jej dorobku, obejmujące

aż 33 utwory. Zostały one

wybrane ze wszystkich studyjnych

albumów i ułożone od tych

z najnowszego "Game Over"

(2021) do debiutanckiego "Animal

House" (1987). Tym razem

obyło się bez coverów, obecnych

na "Best Of" z roku 1999 czy wersji

koncertowych, a dobór utworów

jest naprawdę reprezentatywny

- jeśli ktoś nie ma żadnej płyty

U.D.O., a na przykład lubi

Accept i chciałby postawić na

półce również coś z dorobku jego

wieloletniego frontmana, to zakup

"The Legacy" wydaje się bardzo

dobrą opcją. Magnesem dla

starych fanów herr Dirkschneidera

są w tym zestawie aż cztery

premierowe utwory. "Wilder Life",

czyli drugi promujący tę kompi-

RECENZJE 193


lację singiel, to numer typowy dla

dokonań wokalisty, miły też dla

ucha fana Accept - chóralny refren,

melodia, solówki - wszystko

się zgadza. "What A Hell Of A

Night" nie jest tak oczywisty; to

tradycyjny, całkiem melodyjny

heavy z lat 80., a "Falling Angels"

miarowy, surowy rocker z konkretnym

riffem i wokalami potwierdzającymi,

że Udo nie odpuszcza,

mimo wieku wciąż charczy

jaki kiedyś. Pierwszy singiel "Dust

And Rust" jest kolejnym, dynamicznym

numerem - skojarzenia

z "We Rock" Dio są tu jak najbardziej

na miejscu - z chóralnym,

agresywnie skandowanym refrenem

i dwiema solówkami - kolejny

konkret. Kupowanie podwójnego

CD dla czterech utworów może

wydawać się komuś, szczególnie

w dobie streamingu, czymś co najmniej

dziwnym, ale wiadomo nie

od dziś, że kolekcjonerzy to odrębna

kasta, a na "The Legacy" warto

się skusić. (5)

Wojciech Chamryk

Uriah Heep - Chaos & Colour

2023 Silver Lining Music

Na stronach 261-262 w 78. numerze

Heavy Metal Pages została

przedstawiona przekrojowa analiza

wszystkich dotychczasowych

nagrań Uriah Heep. Autor

Michał Mazur określił dwa wtedy

najnowsze albumy Brytyjczyków

"Outsider" (2014) i "Living The

Dream" (2018) niezwykle udanymi

pozycjami o niesamowitej zawartości

i wyraził nadzieję, że

jeszcze nie raz zostaniemy obdarowani

tak wspaniałą muzyką. Na

początku 2023 roku pojawił się

następny, dwudziesty piąty longplay

studyjny Uriah Heep. Zespół

mówi o nim jako o jednym ze

swoich "naj-", a wielu fanów się

nim zachwyca. Moim zdaniem,

środek ciężkości na "Chaos &

Colour" (2023) przesunięto z

rocka w kierunku metalu, zarówno

w porównaniu do "Outsider"

(2014), jak i "Living The

Dream" (2018). Natężenie dynamiki

uległo znacznemu podkręceniu.

Wiekowi muzycy grają na

"Chaos & Colour" z dawno niewystępującą

już u nich żarliwością,

a gęsta nawałnica dźwięku

wali decybelami po przyzwyczajonych

do poprzednich nagrań

uszach. "Outsider" (2014) i "Living

The Dream" (2018) było

utrzymane w konwencji mniej lub

bardziej ostrego hard rocka, ale

czuć, że tam dojrzali panowie

trzymają się swojej artystycznej

strefy komfortu. Natomiast na

"Chaos & Colour" (2023) coś nie

daje spokoju, coś nagli, coś prowokuje

wręcz do headbanging'u.

To coś nazwałbym metalowym

zacięciem. Już otwieracz "Save Me

Tonight" (2023) odznacza się silnie

wyeksponowanymi, zawrotnymi

tempami. "Silver Sunlight"

(2023) też z impetem prze do

przodu na maksa, jego melodyjny

środkowy fragment dodatkowo

uwypukla zadzior w gitarze

Micka Box'a, a na samym końcu

słychać obłędne crescendo. Mega

ciężki riff w "Hail The Sunrise"

(2023) skutecznie wgniata w fotel

- ten efekt potęgują liczne kontrasty,

włącznie z nostalgicznymi

zwrotkami oraz rozentuzjazmowanym

refrenem. Gdyby nie charakterystyczne

klawisze, kompozycja

"Hurricane" (2023) równie

dobrze mogłaby znaleźć się w repertuarze

jakiegoś teutońskiego

zespołu heavy metalowego, typu

Primal Fear bądź Rage. Zdecydowanie

heavy metalowy, a właśnie

nie hard rockowy pocisk. Nie

przepadam za "One Nation, One

Sun" (2023), gdyż w moim odczuciu

tekst zachęca tam świat do

przespania szansy na rozpoznanie

zwodniczych skutków wdrażania

za wszelką cenę tzw. "Celów

Zrównoważonego Rozwoju 2030"

ONZ (pobudka: "Everything You

Need To Know But Have Never

Been Told", David Icke, 2017, str.

867). Mimo tego przyznam, że

jest to ładna piosenka. Natarczywe

rytmy "Golden Light" (2023)

trzymają w napięciu, ale tak naprawdę

po "Hurricane" (2023)

zrobiło się o wiele bardziej melodyjnie,

ładniutko, progresywnie, a

przy tym trochę epicko. Bogactwo

wyrafinowanych rozwiązań zachwyca

wyczuciem aranżacji. Zgrabnie,

z łatwością, bez wysiłku zaawansowane

rozwiązania harmoniczne

sączą się z głośnika, skłaniając

do relaksu. Ale kulminacja

łatwowierności odbija się czkawką

w moim ulubionym utworze

"You'll Never Be Alone" (2023),

gdzie zwabione magiczną krainą

dzieci stają się ofiarami porwania.

Niektóre partie napawają tam

grozą, sen na jawie zostaje nagle

przerwany totalną zmianą nastroju,

słowem kawałek opowiada poruszającą

historię. "Freedom To Be

Free" (2023) jest najdłuższym numerem

na płycie. Zawiera on

mnóstwo fantastycznych motywów

hard rockowych oraz heavy

metalowych, także jest to kapitalna

rzecz przeznaczona do wielokrotnego

odkrywania. "Freedom

To Be Free" (2023) perfekcyjnie

wieńczy ogromny dorobek twórczy

jednej z najwspanialszych legend

wszech czasów brytyjskiego

hard rocka. Bonusowy shuffle

"Closer To Your Dreams" w stylu

"Easy Livin'" niepotrzebnie narusza

ten efekt. (4,5)

Vai/Gash - Vai/Gash

2023 Favored Nations

Sam O'Black

Nawet najwięksi fani amerykańskiego

wirtuoza nie pamiętają o

tym, że w roku 1991, podczas

prac nad albumem "Sex & Religion",

Steve Vai zarejestrował

jeszcze jeden materiał. W dosłownie

kilka dni napisał i nagrał

osiem utworów, a o ich zaśpiewanie

poprosił kumpla-motocyklistę,

Johnny'ego "Gasha" Sombretto.

Powstał materiał co najmniej

zaskakujący, bardzo odległy

od tego, co gitarzysta zaproponował

na bestsellerowej płycie

"Passion And Warfare": proste,

melodyjne piosenki, nieodległe od

głównego nurtu amerykańskiego

rocka przełomu lat 80. i 90., idealne

do radia i do słuchania podczas

jazdy motocyklem. Vai odłożył

je jednak do archiwum, a

ewentualne plany stworzenia z

Gashem całej płyty skończyły się

po jego śmierci w wypadku motocyklowym

siedem lat później.

Taśmy jednak przetrwały i Vai w

końcu zdecydował się na ich publikację,

jako swoisty hołd dla

przyjaciela. I dobrze, bo to zupełnie

inne oblicze gitarowego wirtuoza,

który jest tu przede wszystkim

członkiem zespołu, nie solistą-wymiataczem,

a przecież nawet

w zespołach Zappy czy Lee

Rotha był Vai przede wszystkim

gitarzystą solowym. Tu gra głównie

rytmicznie, a jeśli już decyduje

się na solo, to niezwykle oszczędne,

wręcz esencjonalne, trwające

maksymalnie kilkanaście sekund

("In The Wind", "Danger

Zone"). Ten drugi utwór jest nieco

mocniejszy, ale to jeden z nielicznych

wyjątków, bowiem na

"Vai/Gash" przeważa AOR ("Busted"),

a nawet lekko brzmiący,

przebojowy pop ("She Saved My

Life Tonight", "Flowers Of Fire").

Zaskakuje też Gash, ponoć wokalny

naturszczyk bez większego

doświadczenia - jeśli to prawda, to

tym bardziej trzeba docenić walory

jego mocnego głosu i sposób, w

jaki śpiewa na tej płycie: na wielkim

luzie, niezwykle naturalnie,

co tylko dodaje poszczególnym

utworom, a już szczególnie bluesowemu

"Woman Fever", ogromnej

autentyczności. (4)

Wojciech Chamryk

Vanish - A Hint Of Solace

2023 El Puerto

Co tam panie u Vanisha? A no

nic, wszystko po staremu. Na nowym

studyjnym albumie "A Hint

Of Solace" nadal grają mieszankę

nowoczesnego metalu (głównie w

sferze brzmienia gitar) z melodyjnym,

acz mocnym power metalem

i progresywnymi elementami w

tle. Jedynie co rzuca się w uszy

przy "A Hint Of Solace" to-to, że

kawałki stały się konkretniejsze, a

wokal Bastiana Rose'a jest bardziej

wyrazisty. Typowymi kompozycjami

na tej płycie, w takim

"vanishowym" stylu, są "Crowdpiercer",

"Walk With Me Through

Fire" czy "Voyage In Suffering".

Nie znaczy, że są takie same czy

też podobne. Różnią się od siebie

zdecydowanie, jedynie mają zbliżony

klimat. Różnią się pomysłami,

a szczególnie aranżacjami.

Na tym polu Niemcy mają niesamowitą

wyobraźnię. Jest to kluczowe,

bowiem muzycy Vanisha

raczej krótkich songów nie piszą,

a właśnie dzięki bogatym aranżacjom

ich utworów słucha się z

uwagą. No i właśnie do tego typowego

grona kompozycji zaliczyłbym

również ponad dwunastominutowy

"As Though The Dead

Are Here". Co ciekawe nie ma się

wrażenia, że słuchamy jakiegoś

muzycznego kolosa. Dodatkowym

ozdobnikiem tego utworu

jest krótkie klimatyczne outro "A

Hint Of Solace". Niemcy nie tylko

w sferze aranżacji starają się

wprowadzić różnorodności, w samych

kompozycjach również. I

tak "Act/Live/Resolve" jest zdecydowanie

bardziej dostojna, majestatyczna

i niesie z sobą epicki klimat.

"The Crossing" zwalnia oraz

wprowadza więcej muzycznej i

kosmicznej przestrzeni. Wykonanie,

produkcja oraz brzmienia ciągle

utrzymane są na wysokim poziomie.

Także fani Vanish będą

usatysfakcjonowani nową płytą

tego zespołu. (4)

\m/\m/

Vanquisher - An Age Undreamed

Of

2022 Stormspell

Pierwszego ataku śmiechu dostałem

na widok zdjęcia zespołu.

OK, można i tak, pomyślałem.

Kolejny pojawił się równie szybko,

kiedy przeczytałem pseudonimy

muzyków - najwidoczniej

głupio im biegać po lesie w futrzanych

majciętach pod własnym

194

RECENZJE


nazwiskiem; zaczerpięte z Howarda

ksywki w rodzaju Niord of

Nordheim czy Gorm of the

Pounding Hooves są zapewne do

czegoś takiego znacznie lepsze.

Dlatego po odpaleniu "An Age

Undreamed Of" nie spodziewałem

się niczego rewelacyjnego, ani

nawet interesującego, obyło się

więc bez rozczarowania. Vanquisher

gra heavy/epic/power metal,

ale to klisza na kliszy, zero oryginalności.

Wystarczy posłuchać

początku płyty i od razu wiadomo,

że Johan i spółka są zafascynowani

twórczością Manowar -

taki "Storming Venarium" i kilka

innych utworów śmiało mógłby

trafić na ich album. Są też orkiestracje,

chóry, a warstwa tekstowa

jest równie łatwa do odgadnięcia,

choćby na podstawie numeru

"Cimmeria". W dodatku część z

tych utworów powstała już siedem

lat temu, tak więc kreatywność

muzyków naprawdę budzi

"podziw", a zespół jeszcze lubuje

się - zupełnie bezpodstawnie - w

długich, rozbudowanych utworach,

gdzie finałowy "Serpent

God" przekracza osiem minut.

Można oczywiście mówić, że to

debiut, a pierwsze koty za płoty,

ale według mnie "An Age Undreamed

Of" może zainteresować

co nawyżej fanów Conana i

przyciągnąć na chwilę, dzięki

okładce, uwagę 12-letnich miłośników

komiksów. (2)

Wojciech Chamryk

Victor Smolski - Guitar Force

2023 Massacre

"Guitar Force" to całkiem udany

przykład swoistego, twórczego

recyklingu. Victor Smolski nagrał

bowiem nową płytę, ale jednak

nie do końca, proponując instrumentalne

wersje znanych już

ze swoich wydawnictw kompozycji,

własnych i cudzych. Do tej

drugiej kategorii należą aż trzy

utwory Jana Sebastiana Bacha:

gitarzysta nagrał je już co prawda

przed laty na album "Majesty &

Passion", ale teraz jest jednak

znacznie lepszym muzykiem, tak

więc bardzo one w tych nowych

wersjach zyskały, zwłaszcza

"Bourrée (Suite 2)". Nie mogę tego

niestety powiedzieć o "Unity"

Rage; oczywiście również przearanżowanym,

ale jednak Smolski

poszedł tu trochę na łatwiznę, bo

oryginał też był instrumentalny i

nawet udział basisty Petera

"Peavy'ego" Wagnera niewiele tu

wnosi. Gitarzysta rehabilituje się

jednak z nawiązką w porywającym

utworze tytułowym, będącym

instrumentalną wiązanką

trzech kompozycji Almanac -

tych 10 minut mija nie wiadomo

kiedy. Podobnie jest z innymi

utworami tego zespołu, które w

wersjach oryginalnych niezbyt mi

się podobały, a tu proszę, "Self-

Blinded Eyes" i kolejny medley,

tym razem czterech numerów,

"World Of Inspiration", pokazują,

że po odarciu z powerowego

sztafażu to naprawdę kawał dobrej

muzyki. Smolski gra tu nie

tylko na gitarze, ale też na sitarze,

wiolonczeli i instrumentach klawiszowych,

wspierany przez liczne

grono kolegów z Almanac i sidemanów

oraz muzyków klasycznych.

Można więc określić tę

płytę takim the best of w pigułce:

ciekawym dla fanów Smolskiego,

ale też dobrym wstępem dla tych,

którzy go jeszcze nie słyszeli.

(4,5)

Vigilance - Vigilance

2022 Dying Victims Production

Wojciech Chamryk

Album "Enter The Endless

Abyss" Vigilance wydali dość dawno,

bo jeszcze przed pandemią.

Pracują już nad jego następcą, ale

tak długa przerwa wydawnicza

dla młodego zespołu nie jest

czymś dobrym, dlatego, w tak

zwanym międzyczasie, wypuścili

MLP. Myśleli co prawda o maxi

singlu, ale dłuższy materiał na

pewno jest czymś ciekawszym,

szczególnie dla starszych fanów,

dla których streaming to tylko

dopełnienie płytowych kolekcji z

prawdziwego zdarzenia. A tę płytę,

niezależnie od tego, czy w 12"

wersji winylowej, czy na CD, warto

włączyć do zbiorów, bowiem

Słoweńcy łoją nader konkretnie.

Kiedyś szli bardziej w kierunku

speed metalu, teraz łączą tradycyjny

metal na modłę lat 80. z

bezkompromisowym blackiem, co

daje mieszankę iście piorunującą.

Akurat mnie bardziej spodobały

się te bardziej klasyczne numery,

to jest siarczysty, surowo brzmiący

opener "Na Krilih Noèi",

wyraźnie zainspirowany Saxon

"Roka Pogube" i instrumentalny

"Veliki Briljantni Valèek", ale dwa

pozostałe też mają w sobie to coś.

W całkiem melodyjnym "Arbogastov

Plamen" zespół z powodzeniem

wraca do przełomu lat 70. i

80., a w "Orbis Mundi" idzie jeszcze

dalej, łącząc hard rocka z

organowymi brzmieniami i mocną,

momentami blackową sekcją,

co dodaje tej kompozycji intensywności.

Szkoda tylko, że te bębny

brzmią tak plastikowo, ale to już

widocznie taki znak czasów. Muzycznie

jednak mocne: (5), bez

dwóch zdań.

Voivod - Ultraman

2022 Century Media

Wojciech Chamryk

Trudno nie określić tego wydawnictwa

jako ciekawostki, a może

nawet swoistego curiosum w dyskografii

kanadyjskiej grupy. Mistrzowie

zakręconego techno

thrashu/progresywnego metalu

nagrali bowiem swoje ulubione

tematy z japońskiego serialu

"Ultraman", którym Michel

"Away" Langevin zachwycił się

jeszcze w dzieciństwie. Powstał z

tego materiał - w wersji cyfrowej

trzy utwory, w winylowej (różne

warianty kolorystyczne, łączny

nakład 2500 egzemplarzy) dziewięć,

dopełniony dwoma utworami

koncertowymi. Określenie

utwory właściwie niezbyt wobec

nich pasuje, skoro trwają najczęściej

po kilkadziesiąt sekund, tylko

raz dobijając do czasu 1:30 - to

bardziej miniatury, melodyczne

motywy, dopełnione japońskimi

(Daniel Mongrain) i francuskimi

(Denis Belanger) wokalami. Aż

dziwię się, że tacy muzycy nie

stworzyli na ich podstawie własnych

kompozycji, ograniczając się

właściwie do odegrania kilku najbardziej

charakterystycznych motywów.

Dobrze przynajmniej, że

mamy tu jeszcze dwa utwory koncertowe,

nagrane w roku 2018,

świetne wersje "Overreaction" i

dedykowany zmarłemu w roku

2005 Denisowi "Piggy'emu"

D'Amour'owi "Voivod", bo inaczej

uznałbym "Ultraman" za totalną

wpadkę i nieporozumienie.

(3)

Whirlwind - 1714

2023 Fighter

Wojciech Chamryk

Jeśli pamiętacie, albo co lepsze -

pamiętacie i lubicie francuski

Lonewolf, który hołduje swoją

muzyką pierwszym płytom Running

Wild, to czytacie właściwą

recenzję. Na "1714" znajdziecie

bardzo dużą porcję grania inspirowanego

pierwszymi płytami

Rolfa Kasparka, wzbogaconą o

kilka garści innych kapel klasycznego

heavy metalu, od Helloween,

po Iron Maiden. Na pierwszy

plan wysuwa się jednak zdecydowanie

Running Wild. Słychać

go w ścianie gitarowych riffów,

szarpanych liniach wokalnych

i melodyjnych refrenach.

Dodatkowo skojarzenie buduje

tematyka płyty, jej tytuł i

okładka. Nie da się ukryć, że to

Rolf Kasparek wypromował historyczno-batalistyczną

tematykę

w heavy metalu, zwłaszcza dotyczącą

nowożytności. I właśnie z

tego źródła czerpie hiszpański

Whirlwind. Choć pod tą nazwę

kryje się zespół, tak naprawdę za

sterami stoi przede wszystkim

Mark Wild, który taką klasycznie

heavymetalową płytę sobie

wymarzył. Na co dzień gra w ekstremalnym

Körgull the Exterminator,

a koncepcja wspomnianej

płyty chodziła mu po głowie od

lat. Być może to black-thrashowe

pochodzenie gitarzysty narzuciło

taką, a nie inną estetykę w ramach

heavy metalu. "1714" jest

surowa jak śledź, dynamiczna, a

wokale chropowate i wyrzucane z

niemal skandującym wdziękiem

wokalu Rock'n'Rolfa. I choć pierwotnie

Whirlwind miał być tylko

projektem, przerodził się w coś

bardziej stałego. Płyta jest debiutem,

ale z zamierzeniem nagrania

kolejnych, a przed zespołem koncertowe

plany. (4)

Strati

Wishing Well - Sin and Shame

2023 Inverse

Jeżeli ktoś z Was znał wcześniej

fińskich hardrockowców, to wie,

że na ich czwartej studyjnej płycie

"Sin and Shame" może spodziewać

się hard rocka z wpływami

Deep Purple i Uriah Heep, podkreślanymi

brzmieniami Hammondów,

oraz pewnych wpływów

bluesa czy southern rocka. A

także ciekawych kompozycji,

RECENZJE 195


choć nie zawsze do końca trafnie

dopracowanych. Jednak uważam,

że to specjalny zabieg fińskich

muzyków, żeby nadać muzyce

jeszcze więcej charakteru klubowego,

a nie tego dopieszczonego i

wyłagodzonego z mainstreamowych

salonów (albo stadionów).

Rozpoczyna utwór "In The

Line Of Fire", dynamiczny, trochę

z pazurem, chwytliwy, z elementami

neoklasycznymi oraz charakterystycznymi

Hammondami.

Kojarzy mi się to z Rainbow za

czasów Grahama Bonneta jako

wokalista. Do tych bardziej dynamicznych,

w dodatku dobrych

momentów należy zaliczyć "Dogs

Bark But The Caravan Rolls On".

Kawałek zwraca się do charakterystycznego

hard rocka w stylu

Wishing Well, ale zdradza też

fascynację southern rockiem. W

opozycji do tych dynamicznych

kompozycji jest rockowa ballada

"Dancing Across The Stars". Nie

jest zła, nieco w Blackmore'owskim

klimacie, ale ja puściłem ją

mimo uszu... Niemniej większość

płyty "Sin and Shame" wypełniają

utwory w wolniejszym lub średnim

tempie , melodyjne, czasami

nawet chwytliwe, z klimatycznymi

Hammondami oraz przeważnie

znakomitymi partiami gitarowymi.

To one właśnie robią klimat

całego albumu. Wymieńmy

w tym miejscu "Soul Rider", "Mistress

Of The Night", "Sin And

Shame" oraz "The Golden Rule".

Do tego grona można zaliczyć

także wolny i miarowy "Lonely

Road". Finom nie brakło też pomysłów

na dodatkowe urozmaicenie

krążka. I tak mamy krótką instrumentalną

miniaturę "Heavenly

Body" opartą na klawiszach, od

syntezatorów po Hammondy.

Poza tym płytę kończy długa i

rozbudowana i instrumentalna

kompozycja "Flying Finn", przepełniona

różnymi pomysłami,

gdzie instrumentaliści chcieli pokazać

nie tylko swoją kreatywność,

ale i umiejętności. Jednak

pilnowali się, aby nie przekroczyć

złego smaku, czy też utwór stał

się, mało zrozumiały dla słuchaczy.

Jedyną sporą wpadką dla

mnie jest kawałek "Space Invaders",

który niesie dziwny rytm,

kosmiczny klimat i melodie rodem

z dziecięcych kreskówek i to

tych niższych lotów. W żaden

sposób nie potrafiłem przekonać

się do tego utworu. Brzmienie typowe

dla Finów. W żaden sposób

nie próbują na siłę dopieścić brzmień

i dźwięków, świadomie pozostawiając

rockowy brud. Niemniej

znakomicie pasuje to do

tego zespołu. Tych, co lubią Wishing

Well nie ma co kusić, myślę,

że już zostaną z nimi na zawsze.

Innych, którzy uwielbiają

hard rocka z lat 70. zeszłego wieku

zachęcam, aby spróbowali posłuchać

"Sin and Shame", może

okaże się, że to jednak ich dźwięki.

(4)

Witch Blade - Mansken

2022 Dying Victims Productions

\m/\m/

Zacznijmy nietypowo i spróbujmy

opisać treść płyty po okładce. Nie

powinny tu dziwić skojarzenia z

black metalem - po akwarele uciekała

się tam w końcu nie jedna

horda. Do tego groteskowa, rogata

postać rodem z pogańskich

podań, w logo zespołu ukryty odwrócony

krucyfiks… ale ta nazwa,

jakaś taka za bardzo heavy -

czyżby kolejni naśladowcy Mercyful

Fate? O, tu nawet ciepło,

ale wciąż nie trafiamy w punkt.

Chyba możemy sobie darować

szukanie konkretnej szufladki dla

"Mansken". Grafika zdobiąca płytę

jest tu bardzo trafionym pomysłem

- bo myli tropy gatunkowe,

sugeruje pewien zabawny i

przerysowany surrealizm, a do tego

wprowadza w pewną atmosferę.

Sprawia, że tej w gruncie rzeczy

dosyć rock and rolowej płyty,

chce się słuchać przy nikłym świetle

świec lub kominka, niby opowiadanych

przez nawiedzoną babcię

historii o diabłach grasujących

w pobliskim lesie. Muzycznie,

od pierwszych dźwięków

rzuca się w uszy fascynacja latami

70. Już otwierający riff "Skuggornas

Herre" sprawia wrażenie jakby

Thin Lizzy postanowiło nagrać

podniosłe intro do jakiegoś

baśniowego konceptu. Echa muzyki

Irlandczyków można tu zresztą

usłyszeć wielokrotnie. Co

ciekawe, bywają one tu jednak żenione

np. ze wspomnianym Mercyful

Fate choćby w nieco wolniejszym

utworze tytułowym,

prowadzonym mrocznym riffem i

rozpędzającym się pod koniec.

Jest przy tym bardzo chwytliwie -

patrz singlowy "Vittrorna Kommer"

(obrazowo i podniośle opowiadający

o nadciągających bojowych

hordach wiedźm) i dynamiczna

"Hellvetika" z refrenem natychmiast

zapadającym w pamięć.

To dobry moment, żeby pochwalić

songwriting, który stanowi

jedną z najważniejszych zalet tego

krążka. Właściwie, to nie ma tu

refrenów, których nie chciałoby

się śpiewać razem z zespołem

(oczywiście po pokonaniu bariery

językowej, bo panowie od początku

do końca nawijają wyłącznie

po szwedzku, co zresztą też dodaje

całości świetnego klimatu). Mimo

trafiających się zmian tempa i

urozmaiconych wstawek, granie

sprawia wrażenie dość prostego, a

melodie bardzo szybko wpadają w

ucho (i nie nudzą! A mówię to po

całkiem długim czasie odsłuchiwania).

Do tego, z albumu aż bije

luz i swoboda. Trochę jakby

punkowi nastolatkowie (dodatkowo

naszprycowani hard i prog

rockiem z lat 70.), postanowili robić

heavy metal. Wszystkie te

mroczne opowiastki są zupełnie

wyzute z nadmiernego patosu, a

za to dosmakowane pewną groteską,

czy nawet zamierzoną, ludyczną

przaśnością. Przykładem

złowrogo brzmiący z tytułu "Ritual"

prowadzony niemal skocznym

i jarmarcznym riffem albo "Häxjägarna",

gdzie krwawy refren o

łowcy czarownic wyśpiewuje się

niczym pijacką przyśpiewkę. Nie

oceniam jak taka koncepcja brzmi

na papierze, ale w praktyce naprawdę

się broni. Ogromną robotę

robi tu także produkcja - nie

tyle hołdująca oldschool'owemu

brzmieniu, co wręcz w nim zanurzona

- tu nie słychać grama nowoczesności.

Ponoć wzorem przy

konsolecie były takie krążki jak

"Sin After Sin" i "Sad Wings of

Destiny" - to bardzo dobrze słyszalne.

Ten natłok pomysłów i inspiracji

paradoksalnie zlewa nam

się w piękną i spójną całość - z odpowiednią

dawką wygaru i melodii,

świetnym balansem między

mroczną atmosferą a rock and

roll' ową swobodą i doskonałą zabawą

umiejętnościami bez wkładania

kija wiadomo gdzie. (5)

Wolf Spider - VI

2023 Metal Mind

Piotr Jakóbczyk

Wiele zespołów sprzed lat wraca

tak naprawdę nie wiadomo po co;

najczęściej w celu koncertowego

odcinania kuponów od dawno

minionej chwały, ewentualnie nagrywając

przy tym nikomu niepotrzebny,

wymęczony album. Tym

bardziej cieszy, że powroty Dragona,

Destroyers i Wolf Spider

to zupełnie inny ciężar gatunkowy,

a wydane przez te grupy po

wielu latach przerwy płyty śmiało

można postawić obok ich najlepszych

dokonań. Niedawno Dragon

podbił stawkę świetnym, drugim

już po "Arcydziele zagłady",

CD "Unde Malum", teraz kolejnym

wydawnictwem podwyższa

ją Wolf Spider. Poznańska grupa

od początku istnienia stawiała na

nieszablonowe rozwiązania, lubiła

poszukiwać, teraz też najwyraźniej

nie chce stać w miejscu, ani

tym bardziej powielać rozwiązań

sprzed lat. Potwierdziła to na

świetnym "V" (2015), zaś na "VI"

wciąż konsekwentnie odświeża

własny styl, proponując porywające

połączenie zaawansowanego

technicznie thrashu z bardziej

tradycyjnymi patentami spod

znaku hard 'n' heavy. Co ważne ta

trudna sztuka udała się zespołowi

mimo zmian składu: pojawił się w

nim kolejny, po Macieju Wróblewskim

i Łukaszu Szostaku,

wokalista Jan Popławski, nie ma

już też drugiego gitarzysty Przemysława

Marciniaka. Trzon

grupy jest jednak wciąż niezmienny:

to współzałożyciele Wilczego

Pająka/Wolf Spider gitarzysta

Piotr Mańkowski i basista Mariusz

Przybylski oraz grająca z

nimi już od 12 lat perkusistka Beata

Polak. Gościnnie wsparli ich

Maciej Matuszak, obecny w zespole

nie tylko przed laty, ale też

uczestniczący w powstaniu "V"

oraz Jacek Hiro, odpowiedzialni

za solówki w "Niemocy" oraz w

singlowym "VII XV". Cały materiał

jest jednak bardzo wyrównany,

dlatego potencjalnych singli

widzę tu więcej, z "Hejtem" czy

"Szaleńczym pędem" na czele. Nowy

wokalista dobrze wpasował się

w zespół; wrażenie robią zarówno

niższe ("Hipertermia", "Żywy

cel"), jak też wyższe rejestry

(wspomniany już "Hejt", "Transcendencja"),

a do tego potrafi też

śpiewać zadziornie, w typowej dla

lat 80. manierze ("LSD") czy nawet

groźnie ryknąć ("Niemoc").

Trochę więc z jednej strony szkoda,

że trzeba było czekać na ten

album ponad siedem lat, jednak z

drugiej na pewno było warto - oby

kolejny ukazał się szybciej, innych

życzeń nie mam. (6)

Wojciech Chamryk

Compendium Of Metal Vol. 15

2022 Metal On Metal

15 część kompilacji wytwórni

Metal On Metal Records została

stworzona według schematu zastosowanego

przy wcześniejszych

pozycjach z tej serii. Główną

atrakcją są tu więc utwory premierowe,

"Blood At Orléans" Albert

Bell's Sacro Sanctus, wybrany z

albumu "Sword Of Fierbois" oraz

"Evil Ways" Nigromante z "Summon

The Devil", które ukazały

się już po wydaniu rzeczonej składanki.

"Mortal Enemy" Eternal

Thirst w wersji demo to również

196

RECENZJE


była premiera, bowiem CD "The

Nesting Of Chaos" wyszedł w

październiku, zaś "Daedalus"

Kingdom Of Tyrants w surowym

miksie, zapowiadał listopadową

premierę albumu "Architects

Of Power". Kolejna ciekawostka

to "Lamentations Of My Fist"

Arkham Witch, oryginalnie opublikowany

tylko w wersji cyfrowej

na MCD "Give Me Death By

Heavy Metal!", mający więc na

"Compendium Of Metal Vol.

15" swą kompaktową premierę.

Jest też coś ekskluzywnego, nowy

podówczas utwór "Human Spine

Whip" Vomit Division, tak więc

w momencie premiery owa kompilacja

Metal On Metal oferowała

sporo nowej muzyki. Dopełniły

ją nieco starsze, bo pochodzące

z płyt wydanych w roku

2021, kompozycje Hellspike,

Home Style Surgery, Gravety i

In Aevum Agere, mające przypomnieć

słuchaczom ich wydawnictwa,

bo aspekt promocyjny takich

kompilacji jest wciąż bardzo istotny

- chyba nawet jeszcze ważniejszy

niż w latach 70.- 90. (4)

Wojciech Chamryk

Mötley Crüe - Crücial Crüe -

The Studio Albums 1981-1989

2022 BMG

Trochę narobiło się szumu wokół

przyszłorocznego koncertu Def

Leppard i Mötley Crüe w Polsce.

W sumie właśnie to skłoniło mnie

do przypomnienia sobie początkowego

dorobku Amerykanów.

Tym bardziej że nadarzyła się

okazja, bowiem BMG przygotowała

odświeżoną reedycję pięciu

pierwszych studyjnych albumów

tej formacji. Myślę, że jak ktoś

słucha hard'n'heavy z pewnością

doskonale zna hity typu "Shout

At The Devil", "Smokin' In The

Boys Room", "Home Sweet Home",

"Girls, Girls, Girls" czy "Dr. Feelgood".

Nawet ja je znam. Niemniej

to sednem Mötley Crüe są zupełnie

inne nagrania. A są nimi proste,

solidne, bezpośrednie, lekko

toporne i kwadratowe, podszyte

rock'n'rollem rockery w stylu hard'

n'heavy. Aczkolwiek jest w nich

dzikość i wiecznie palący się rockowy

ogień. I właśnie to jest największym

wyróżnikiem Amerykanów,

który tak naprawdę przyciąga

do ich muzyki. Choć dość ważnym

aspektem było również igranie

muzyków z opinią publiczną i

mediami. Aby o tym się przekonać,

najlepiej odpalić sobie debiut

"Too Fast For Love", który nie

ma typowych radiowych hitów,

ale za to ma dziewięć konkretnych

czadziorów. Kontynuacją

debiutu jest album "Shout At

The Devil", który oprócz intro

ma jeszcze dziesięć mocnych i ostrych

jak brzytwa kawałków. Poza

tym wydaje się, że jest on trochę

szybszy i bardziej drapieżny. W

dodatku utwór tytułowy uważam

za jeden z najlepszych przebojów

kapeli, który wyróżnia się nie tylko

swoją chwytliwością, ale także

świetnym dość wysoko zaciągającym

wokalem Vince'a Neila. Jednak

ich faktycznym przebojem z

tego okresu był inny kawałek, a

mianowicie "Looks That Kill". Jednocześnie

pewnymi wyróżnikami

tego albumu są, instrumentalna

miniatura "God Bless The Children

of the Beast", która zdradzała

ciągotki kapeli do balladowania,

oraz niezły cover The Beatles

"Helter Skelter", chyba nikt wtedy

nie spodziewał się tego po nich.

Trzeci album "Theatre Of Pain"

kontynuuje objętą przez muzyków

ścieżkę. Muzyka na nim zawarta

jest ciągle surowa i ostra, ale

trochę ją okiełznano. Takie utwory

jak rozpoczynający "City Boy

Blues" czy "Keep Your Eye On The

Money" są trochę wolniejsze i bardziej

rockowe. Mamy też balladę

"Home Sweet Home", która była

też sporym przebojem. Jednak dla

mnie najmocniejszą pozycją z

"Theatre Of Pain" był kawałek

"Smokin' In The Boys Room". Później

dowiedziałem się, że jest to

cover zespołu Brownsville Station,

co mnie lekko zdziwiło, bowiem

utwór bardzo dobrze pasuje

do Mötley Crüe. Jednak nadal

mamy typowe drapieżne i ostre

kawałki jak "Louder Than Hell",

"Tonight (We Need A Lover)" czy

"Fight For Your Rights". Po prostu

chłopaki nadal trzymają fason i

już. Wraz z czwartym albumem

"Girls, Girls, Girls" formacja

osiągnęła równowagę między

ich zadziornością, a ich przebojowością,

zaczynając najbardziej

szumny okres popularności

Mötley Crüe. Krążek

zaczyna się dwoma ówczesnymi

hiciorami, "Wild

Side" i "Girls, Girls, Girls",

melodyjnymi, ale równie

drapieżnymi. Pozostałe kawałki

praktycznie im nie

ustępują, choć każdy jest

trochę z innej półki. Mamy

więc bardziej heavy "Dancing

On Glass", z posmakiem

boogie "Bad Boy Boogie",

czy rock'n'rollowy "All

In The Name Of...". W tym

miejscu warto wspomnieć

też o coverze "Jaailhouse

Rock" Elvisa Presleya w typowej

dla zespołu topornej

hardrockowej aranżacji. Mamy

też balladową "You're All

I Need", która niczym nie

ustępuje "Home Sweet Home",

ale niestety takim przebojem

się nie stała. Równie

szalone chwile muzycy przeżyli

wraz z kolejnym krążkiem

"Dr. Feelgood". Wyjęto

z niego aż pięć singli, które

znakomicie radziły sobie

na listach przebojów. A mamy

na nim typowe dla zespołu zadziory,

tytułowy "Dr. Feelgood"

czy "Kickstart My Heart". Mamy

próby podjęcia czegoś nowego,

chociażby z "beatlesowskimi" i

psychodelicznymi klimatami "Slice

Of Your Pie", czy z sekcją dętą

rock'n'rollowo-bluesowy "Rattlesnake

Shake". Mamy też wysyp kawałków

balladowych, "Without

You", "Don't Go Away Mad (Just

Go Away)" czy "Time For Change".

No cóż, "Dr. Feelgood" to

piąta kolejna udana odsłona Mötley

Crüe. Dla mnie to i tak bardzo

długa seria, ale ciut żalu

mam, że nigdy więcej Amerykanie

już nie zdołali powrócić do takiej

formy. Na koniec dorzucę

trochę dziegciu. Otóż większość

tych reedycji, jeśli chodzi o nośniki

CD, wzbogacona jest o bonusy.

Niestety nie ma w opisie co to za

nagrania i żeby mieć tego świadomość

trzeba pogrzebać w internecie.

Takich problemów nie mają

ci co zaopatrzą sie w wersje LP.

Ogólnie nie wiem, czy ten winylowy

box prezentuje się lepiej.

Wracając do Mötley Crüe to pomijając

ich umiłowanie do pstrego

image'u z początku kariery, to

muzyka z ich pierwszych pięciu

płyt jest godna polecenia każdemu

fanowi hard rocka, hard'n'

heavy, glam metalu, a także heavy

metalu.

\m/\m/

RECENZJE 197


Andy Curran - Whiskey And

The Devil 30th

2023 Sing Market

Andy Curran basista i wokalista

kanadyjskiego zespołu Coney

Hatch w roku 1990 wydał album

solowy "Andy Curran" (według

Heavy Harmonies i Discogs).

Współczesny promotor wznowienia

tej płyty upiera się przy

tytule "Whiskey and the Devil

30th". Nowe wydanie zawiera

odświeżone wersje utworów z roku

1990, w nowym porządku oraz

sporą gromadkę kawałków w innych,

alternatywnych wersjach, w

tym live. No i nie jest to wariant

na CD, a na dwa LP. Winyl górą!

Ogólnie jest to zapomniana płyta

Andy Currana, ale nie dziwota,

gdyż w 1990 ukazała się jedynie

w Kanadzie. Z drugiej strony

trochę szkoda, bo te dziesięć podstawowych

utworów oraz pozostałe

uzupełnienia przedstawiają

dość zacną wizję muzycznego

świata pana Currana. Poza tym

teraz wielu bezskutecznie próbuje

odtworzyć tamten klimat lat 80.,

a tu beż żadnej spiny roznosi się

on po pomieszczeniu od pierwszej

nuty tego albumu. Kawałki Andy'

ego utrzymane są w konwencji

dynamicznego melodyjnego klasycznego

rocka z wyraźnymi

wpływami hard rocka i AOR-u.

Tak jak to lubili Amerykanie.

Każdy z nich ma swój charakter,

klimat, melodie oraz znakomite

riffy. Myślę, że wtedy, a tym bardziej

teraz, każdy z nich mógłby

ozdabiać listę przebojów z melodyjnym

rockiem. A szczególnie takie

utwory, jak chwytliwe "License

To Love" i "Teenage Heart-Throb",

oparty na bluesie "Nickels & Dimes",

hard rockowy i przebojowy

"C'Mon C'Mon" oraz ciut ostrzejszy

od poprzednika "Right Where

You Want Me". Może "Whiskey

and the Devil 30th" nie zmienił

i nie zmienia niczego w świecie

melodyjnych odmian klasycznego

rocka, ale moim zdaniem nie powinna

pozostać wśród tych wielu

zapomnianych przez wszystkich

płyt. No i w sumie dobrze, że ktoś

w końcu zdecydował się przypomnieć

ją fanom takiego grania.

Andy Curran na swoim debiucie

śpiewał (znakomicie), grał na basie,

a także na klawiszach. Wspomagała

go gromadka gitarzystów

Simon "Mosquito" Brierley,

Tim Broyd, Stan Pavelites, Alexander

Kane, a także perkusista

Glenn "Stumpy Joe" Milchem.

Razem stworzyli zacny kawał muzyki,

który "gada" i brzmi nawet

dziś. Fani hard rocka, AOR-u i

melodyjnego rocka powinni sięgnąć

po współczesne wydanie winylowe

"Whiskey and the Devil

30th" lub stare CD "Andy Curran".

Buzzard - Gambler

2023 Relics From The Crypt

\m/\m/

Belgijski Buzzard działał na początku

lat 80. bardzo krótko i

zostawił po sobie tylko jedną płytę.

Tak do końca nie wiadomo

kiedy grupa rozwiązała się, raczej

określony jest jej status jako zawieszony,

jednak ciężko przewidywać

czy kiedykolwiek odwieszą

instrumenty. Zwłaszcza, że parę

lat temu zmarł oryginalny perkusista.

Zresztą nie ma po co teraz

tego roztrząsać - lepiej przysiąść i

odsłuchać kilkanaście razy ten rarytas,

jakim jest "Gambler", w

tym roku wskrzeszony przez firmę

Dying Victims, a dokładniej

jej oddział Relics From The Crypt.

Wydany w 1984 roku krążek

odzwierciedlono bardzo wiernie.

Otrzymujemy estetyczny produkt

z książeczką, naklejką i OBI.

Okładka przeniesiona jeden do jeden

a materiału nie skażono jakimiś

bonusami, choć gdyby dodano

nagrania z demówek nikt

pewnie nie miałby o to wielkich

pretensji. No, ale jest jak jest i jest

świetnie! Mamy do czynienia z

czterdziestoma minutami soczystego

oldschoolowego speed metalu.

Kawałki mkną do przodu

niesione motoryczną sekcją rytmiczną

i popędzane ciętymi gitarami.

Do tego nasze uszy atakuje

klasycznie brzmiący, melodyjny

gdzie trzeba, wokal. Może nie jest

to najwybitniejszy album z gatunku,

jednak jego spójność i energia

od pierwszych minut zwyczajnie

wyrywa z butów. Kawałki nie są

długie. Nie czuć też przesadnych

wygibasów ani silenia się na wirtuozerię.

Dominują szybkie tempa

i kąśliwe riffy. Specjalnie maniaków

lat 80. nie muszę zachęcać

do sięgnięcia po tą pozycję.

Domniemywać mogę nawet, że

większość dobrze "Gambler" zna.

Mimo wszystko koło tak schludnie

wydanego Buzzard przejść

obojętnie się nie da, zwłaszcza, że

do 2023 roku nie było żadnego

oficjalnego ponownego wydania

ścieżek pierwotnie wytłoczonych

w Antler Records. To już zacny

argument, a gdy dodamy do tego

zawartość… Myślę, że nie ma się

nad czym zastanawiać - album ten

to kapitalna podróż w czasie i

soczysty kąsek dla wszystkich lubiących

poddać się żwawej, dobrze

zagranej muzyce speed metalowej.

Adam Widełka

Cytrus - Bonzo - Live 1980-85

2022 GAD

Parę numerów wcześniej opisywałem

dwa wydawnictwa Cytrusa,

"Trzecia łza od Słońca" i "Raj

utracony", które zawierały materiał

studyjny. Teraz przyszedł

czas, aby zaprezentować płytę z

nagraniami "live", którą firmują

trójmiejscy muzycy. Na "Bonzo -

Live 1980-85", znalazły się nagrania

zarejestrowane w Sopocie

(1980), w Jeleniej Górze (1982)

oraz w Jarocinie (1985). Szczególnie

imponująco wygląda ten

ostatni fragment, bowiem zawiera

dziewięć utworów uchwyconych

w niezwykle dynamicznej wersji.

Rozpoczyna się ona znakomitym

wykonaniem "Kurzej twarzy", a

kończy wręcz wspaniałą i mocno

oczekiwaną interpretacją "Byczej

krwi". Po drodze trafiły się wyśmienicie

odegrane utwory "Kobra",

"Tęsknica nocna" i "Jeźdźcy

smoków". Szczególnie ten ostatni

zagrany był ze sporą brawurą.

Trochę słabo zaprezentował się

"Mały, ale wierny", a to głównie

za sprawą dość naiwnego tekstu.

Najsmutniejsze jest to, że ten

koncert był też zamknięciem kariery

zespołu. Poprzednim częściom

też nic nie brakuje, wystarczy

posłuchać "Bonzo" czy "Mayones

to jest to" z Jeleniej Góry, więc

ogólnie ten album pokazuje, że

Cytrus bardzo dobrze czuł się na

deskach sceny, a uczestnictwo w

ich występach było też sporym

przeżyciem dla fana. Także

"heavy rock grany z jazzowym zacięciem"

wspierający się nie tylko

rockowym instrumentarium tj.

skrzypcami czy fletem miał również

aurę na salach koncertowych.

Jak jesteś fanem Cytrusa to,

warto sprawdzić "Bonzo - Live

1980-85", tym bardziej że na płycie

pojawiło się parę nowych momentów.

\m/\m/

Destructor - Maximum Destruction

2022 High Roller

Dobrego thrashu nigdy za dużo.

Zwłaszcza takiego staro szkolnego,

szorstkiego i pełnego dynamiki.

Niby to wszystko sztywne jak

drut zbrojeniowy, ale po dłuższym

kontakcie z tym materiałem

nie chcemy się od niego uwolnić.

Jedyny album z pierwszego etapu

działalności grupy - datowany na

1985 rok "Maximum Destruction"

rzeczywiście przynosi nam

totalny ładunek emocji zdolnych

zdewastować wszystkich i wszystko.

Tylko dziesięć kompozycji i

miła dla ucha długość około trzydziestu

pięciu minut. Naturalnie

oryginalnego materiału, bo wypasiona,

dwupłytowa edycja High

Roller Records przynosi grubo

ponad dwie godziny muzyki! Jak

zwykle bywa w tych wydaniach -

robota na szóstkę. Mamy właściwy

krążek (oryginalny mix 1985)

do tego garść remixów z 1998

roku, a jeśli wrzucimy dodatkowy

dysk zanurzymy się w świat

różnych sesji, demówek i nagrań

na żywo dokonanych na przestrzeni

1984 - 1988 roku. Całość

w tradycyjnym slipcase i z bogatą

książeczką. Chyba już więcej się

nie dało… Jednak ciśnienie podnosi

"Maximum Destruction" w

pierwotnej wersji. Bardzo absorbujący

zestaw utworów, jaki nie

pozostawi obojętnym. Głowa zaczyna

sama kiwać się od pierwszych

sekund i wytchnienie

przyniesie tylko i wyłącznie samo

198

RECENZJE


zatrzymanie kompaktu. Mimo

wszystko muzycy potrafią zaskoczyć

zmyślnym zwolnieniem czy

uderzającą z siłą grzmotu solówką.

Szaleństwo basu i motorycznych

riffów powinny spodobać

się wszystkim maniakom takiego

grania. Wrażenie mogą sprawić

również intrygujące numery czysto

instrumentalne. Trzeba przyznać,

że Destructor mieli smykałkę

do pisania konkretnego łojenia.

Chwyćcie w ręce!

Adam Widełka

Diamond Head - Lightning To

The Nations

2023 Silver Lining Music

Fajnie, że Diamond Head nie

mają już głupich pomysłów nagrywać

tego na nowo. Po tym chwilowym

odklejeniu, żeby zabierać

się za ten materiał w obecnym

składzie w 2020 roku, tym razem

na rynek wjeżdża kolejny, ale normalny,

dwupłytowy remaster

"Lightning To The Nations".

Bonusy jakie dodano nie są czymś

nowym. Można je było spotkać

na poszczególnych poprzednich

reedycjach tego klasyka. Mimo

wszystko jednak dobrze, że się

pojawił bo to album absolutny.

Ciężko też jakoś specjalnie pisać

na jego temat. Wszystko zostało

już wydrukowane odkąd się ukazał

w 1980 roku, dzięki samozaparciu

i własnych środków wokalisty

Seana Harrisa, gitarzysty

Briana Tatlera, basisty Colina

Kimberley'a oraz perkusisty

Duncana Scotta. Kto zna te siedem

utworów może kupić najnowsze

wznowienie żeby porównać

sobie detale w oczyszczeniu nagrań.

Tym natomiast, jeśli jeszcze

tacy są, którzy nie mieli okazji

poznać tej płyty radzę lecieć do

sklepu w podskokach i wrzucić od

razu do napędu ustawiając pokrętło

głośności na maksymalny

poziom. Wszystko się na "Lightning

To The Nations" zgadza.

Nie ma fałszywej nuty. Próżno

szukać tutaj zbędnych kompozycji.

One również, mimo, że cztery

z nich liczą sobie znacznie więcej

niż trzy minuty, zawierają masę

pomysłów, brzmią świeżo i dynamicznie.

Nie ma nudy, oj nie ma.

Każdy numer to motoryka, zapadające

w pamięć partie gitary, soczystość

sekcji i charyzmatyczny,

mocny wokal. Zresztą co ja będę

tutaj opowiadać oczywistości, a

nieznającym materiału psuć zabawę

w poznawaniu albumu minuta

po minucie.

Adam Widełka

Dokken - The Elektra Albums

1983 - 1987

2023 BMG

W oczekiwaniu na nowy longplay,

Dokken przypomina swoje

pierwsze cztery płyty: "Breaking

The Chains" (1983), "Tooth

And Nail" (1984), "Under Lock

And Key" (1985) oraz "Back For

The Attack" (1987). Pierwotnie

nagrał je klasyczny skład: Don

Dokken (gitara, śpiew), George

Lynch (gitara prowadząca), Mick

Brown (perkusja) i Jeff Pilson

(bas), przy czym rolę basisty na

debiucie przypisuje się Juanowi

Croucierowi, który w 1983 roku

przeszedł do Ratt. Wznowienia

ukazały się w styczniu 2023 roku

w postaci boxa zawierającego

4CD lub 5LP. Szkoda, że informacja

podawana przez Blabbermouth

o 5CD lub 5LP okazała się

nieprawdziwa, ponieważ niepublikowane

nigdy dotąd utwory,

wersje demo lub koncertowe mogłyby

uatrakcyjnić omawiane wydawnictwo.

Dodatkowego dysku

nie uświadczymy, za to całość

otrzymała odświeżone brzmienie.

To istotne, gdyż oryginalny sound

"Breaking The Chains" i "Tooth

And Nail" był często krytykowany,

a widziałem już pozytywne

reakcje sympatyków Dokken na

najnowsze wersje. Zadanie powierzono

fachowcowi. Remasteringu

w 2021 roku dokonał brytyjski

producent Andy Pearce, który

wcześniej pracował nad wznowieniami

płyt niezliczonej liczby

uznanych hard rockowych i metalowych

zespołów (m.in.: Accept,

Acid, Angel Witch, Alcatrazz,

Anthrax, Armored Saint,

Black Sabbath, Deep Purple, Dio,

Doro, Helloween, Kreator, Krokus,

Motörhead, Rainbow, Running

Wild, Samson, Scorpions,

Tankard, Thin Lizzy, Twisted Sister,

Tygers Of Pan Tang, Venom,

Vicious Rumors, Voivod, Yngwie

Malmsteen). Dzięki temu box

można zarekomendować zarówno

lojalnym fanom posiadającym

najlepsze dokonania Dokken w

swej kolekcji, jak i wszystkim,

którzy dopiero chcą się z nimi zapoznać.

Sam O'Black

Dragonne - On Dragons Wings/

On My Back

2023 No Remorse

Zespół Dragonne spokojnie można

zaliczyć do grona tych, którym

się w latach 80. nie do końca

udało, a wręcz przeszli totalnie

nie zauważeni, a współcześnie

wydawcy machają do słuchaczy

wykopaliskami z archiwów. Amerykański

skład działał w latach

1988-1992, nagrywając tylko EP

"On Dragons Wings" na początku,

a później rejestrował sesje na,

miało się okazać, debiutancki

longplay. Ich efekty można sprawdzić

dziś na krążku puszczonym

na rynek pod szyldem No Remorse

Records - "On My Back".

Dodatkowo wyszły oba wydawnictwa

w boksie zatytułowanym, a

jakże, Dragon's Box. Dla sympatyków

formacji rzecz ciekawa -

mamy naszywkę, ilustrowaną 16-

stronicową książeczkę oraz oba

tytuły na nośnikach CD, LP oraz

MC. Może i szaleństwo, ale przynajmniej

cały muzyczny dorobek

Dragonne możemy uchwycić w

jednym miejscu. Nie jest on znów

taki zły. Mały album liczy sobie

sześć numerów plus cztery bonusy.

Może się takie granie podobać,

zwłaszcza, że oparte jest na

solidnych, niepozbawionych melodii

riffach Aarona Lee Appletona

i charakterystycznym wokalu

Jerry Colmana i dynamicznej

sekcji Danny Einspahr (perkusja)/Alan

Bryant (bas). Dla wszystkich,

którzy dostają gęsiej skórki

przy amerykańskim heavy lat

80., Dragonne może okazać się

bardzo wartościowym zespołem.

Całkiem sprawnie przemyka ten

materiał. Zapamiętane zostaną

chwytliwe zagrywki i zadziorny

charakter. Zestaw utworów na

"On My Back" to aż dziesięć

kompozycji mających trafić na

pełnoprawny album. Tytuł całości

jest roboczy, a sama realizacja nie

została ukończona. Zawiera ona

rzeczy z lat 1988-1992, więc w

sumie z okresu działalności grupy.

Wydawnictwo No Remorse przenosi

nas w tamten czas. Myślę, że

udanie, choć to zależy od naszych

preferencji. Jeśli lubi się melodyjny

heavy/power okraszony tekstami

o smokach, władcach i bitwach

to na pewno noga sama będzie

chodzić przy słuchaniu tego materiału.

W sumie nawet pomijając

teksty - Dragonne proponuje dosyć

żwawe podejście do gatunku.

Nie wiadomo jak potoczyłyby się

losy grupy, jeśli wszystko zagrało

jak trzeba i po albumie przyszłaby

popularność. Słuchając tego zestawu

utworów można wysnuć

wniosek, że kapela ta uprawiała

muzykę ciekawą, choć jakoś

strasznie szczególnie nie zaskakującą

w swoim stylu. Rzecz jednak

sprawia wrażenie absolutnie

pozytywne - nie brak tutaj dobrego

riffu, gęstych podkładów

czy świdrującego wokalu. Sądzę,

że sympatykom tej amerykańskiej

sceny heavy/power ten twór może

przypaść do gustu.

Exciter - Kill After Kill

2022 Dissonance Productions

Adam Widełka

Szósty pełny album "Kill After

Kill" Kanadyjczycy z Exciter wydali

w roku 1992 pod sztandarem

Noise Records. Nie przypominam

sobie, aby ten krążek cieszył

się jakąś większą popularnością.

Myślę, że główna przyczyna braku

jego furory leżała w fatalnej

produkcji. Ja wiem, speed metal

nie musi być zaopatrzone w czyściutkie

i klarowne brzmienie, bardzo

liczy się w nim brud i szorstkość.

No, ale bez przesady. Mam

wrażenie, że panowie muzycy na

"Kill After Kill" olali tę kwestię.

Najfajniejsze na tej płycie jest to,

że drogi panów Dana Beehlera

(wokal, perkusja) i Johna Ricciego

(gitara) zeszły się ponownie.

Po EP-ce "Feel the Knife" z zespołu

odszedł John Ricci i dwa

kolejne krążki "Unveiling the

Wicked" (1986) i "Exciter"

(1988) nadzorował jedynie Dan

Beehler. Zejście tego duetu przyniosło

oczekiwany rezultat, bowiem

kawałki z "Kill After Kill"

praktycznie nawiązują do kompozycji

znanych z albumów "Violence

& Force" (1984) oraz

"Long Live the Loud" (1985).

Może nie trzymają one podobnego

poziomu, ale klimat z pewnością

podtrzymują. Napierdzielanka

aż miło. No i wokal Beehlera, zadziorny,

wrzaskliwy, niekiedy

wręcz paniczny. Z tego też powodu

wydaje mi się, że fani Exciter

powinni zmienić swoje podejście

do tej płyty. Z pewnością

powinni ją znać zdecydowanie

lepiej. A okazja jest, bo Dissonance

Productions wypuściło

niedawno reedycje tego tytułu na

dyskach CD i winylu. Niestety

"Kill After Kill" jest pierwszym

albumem Exciter nagranym bez

basisty Allana Johnsona. Beehler

i Ricci firmowali jeszcze koncertówkę

"Better Live than

RECENZJE 199


Ratt - The Atlantic Years 1984-

1990

2023 BMG/Atlantic

Duże wytwornie i te jeszcze większe

molochy potrafią wyłudzić od

fanów pieniądze. Nie tak dawno

HNE Recordings - sublabel

Cherry Red - wypuścił na rynek

box z pięcioma pierwszymi albumami

amerykańskiego Ratt. Po

prawie trzech lata powtarza to

BMG. Jedyna różnica jest taka, że

najnowszy box zawiera pięć digipacków

oraz ma odpowiednik pięcio

płytowego boxu z winylami.

Kolejna nowość to zmieniona obwoluta.

Czy lepsza? Nie mnie rozsadzać.

Poza tym nic się nie zmienia,

zwartość jest identyczna. No

dobra wersja z winylami ma jeszcze

dodatkowe atrakcje typu 7"

singiel "Nobody Rides For Free",

który pochodzi z filmu "Point

Break" z Keanu Reevesem i Patrickiem

Swayze w rolach głównych,

dwunastostronicową replikę

tourbooka z rzadkimi i nigdy

wcześniej niepublikowanymi zdjęciami,

plakat, naklejkę, repli-kę

przepustki za kulisy i kostkę do

gitary. Muzycznie to doskonale

znane fanom płyty. Także nie dziwcie

się, że pozwoliłem sobie w

pozostałej części wykorzystać to

co napisałem parę lat temu przy

okazji wydania HNE Recordings

z 2020 roku. Ratt założył wokalista

Stephen Pearcy w roku

1974 pod nazwą Crystal Pystal,

którą zmieniano dwukrotnie na

Buster Cherry i Mickey Ratt,

aby w roku1981 ostatecznie skrócić

ją do Ratt. W 1983 grupa podpisała

kontrakt z Time Coast

Music, i wydała mini album

"Ratt". Muzyka na tym krążku

nawiązywała do amerykańskich

kapel typu Aerosmith czy Van

Halen, ale miała też w sobie klimat

europejskich kapel, który

podkreślany był jeszcze przez undergroundowe

brzmienie i gdyby

nie świadomość, że to później

sztandarowy zespół glam/hair metalu

to trudno byłoby go kojarzyć

z tym nurtem. Za to miała już

pierwsze charakterystyczne cechy,

które stały się ważne dla tego

zespołu na następnych płytach.

Rok później tj. w 1984 roku wydają

pełnowymiarowy LP "Out of

the Cellar", ale już nakładem

Atlantic Records. Zarówno "Out

of the Cellar", jak i następny "Invasion

of Your Privacy" (1985)

odniosły spory sukces, zarówno

wśród krytyki, jak i fanów. Kolejne

albumy "Dancing Undercover"

(1986) i "Reach For The

Sky" (1988) spotkały się z negatywnymi

reakcjami krytyków, odnosząc

jednakże sukces komercyjny.

Jeszcze w 1990 roku Ratt wydaje

krążek "Detonator" aby w roku

1992 zawiesił działalność. Właśnie

tego okresu dotyczy box "The

Atlantic Years 1984-1990". Pierwszy

duży studyjny album "Out

of the Cellar" zawiera już ukształtowaną

muzykę tego zespołu.

Jak już wspominałem, nawiązywała

ona do Aerosmith i Van Halen,

a także do Accept. Miała też

znamienną mieszankę specyficznego

riffowania, niby skrzekliwego

i z zaciśniętego gardła wokalu

Stephena Pearcy, nośnych

refrenów oraz świetnie skrojonych

utworów. Z pewnością była zapowiedzią,

co miało lada moment

nastąpić. Pojawiła się też zajawka

przyszłych przebojów w postaci

utworu "Round And Round". Na

"Invasion of Your Privacy" wydarzyło

się coś, co człowiekowi

przydarza się raz w życiu i nigdy

więcej. W wypadku tej płyty zadziałało

wszystko tak, że wszelkie

talenty muzyków tego zespołu

rozbłysły najjaśniej. Każdy z kawałków

na "Invasion of Your

Privacy" to hit oraz wszystkie -

oprócz jednego - to dynamiczne

utwory. Niema "pościelówy", choć

jest jeden wolny a la balladowy

"Closer To My Heart". Ta płyta

robi niesamowite wrażenie nawet

dzisiaj. Szkoda, że nic wcześniej i

później nie zbliżyło się do jakości

tego albumu. Po tę płytę powinni

sięgnąć wszyscy, co uwielbiają dobre

hard'n'heavy i tyle. Niestety

kapela nie poszła za ciosem i swoim

następnym krążkiem nie zdyskontowała

sukcesu poprzedniczki.

Niby "Dancing Undercover"

zawiera wszystko, co Ratt do

tamtej pory osiągnął, ale kompozycje

zupełnie się rozlazły, przez

co, formacja zgubiła wszystkie

swoje atuty. Mam wrażenie, że

maczali w tym swoje paluchy spece

od marketingu wytwórni, którzy

jak zwykle naciskali na większą

komercyjność muzyki i tam,

gdzie w naturalny sposób powinny

wystawać szczurze pazurki, jedynie

odczuwamy przytępione tipsy.

Nie lubiłem "Dancing Undercover"

w momencie wydania,

nie lubię jej nawet po latach. Jedyny

przebłysk to siarczysty

"Body Talk". O dziwo kolejny LP,

"Reach For The Sky" to zupełnie

pozytywne wydawnictwo. Pierwsza

część nawet nawiązuje do

ich najlepszego okresu, a takie

"City To City", "I Want A Woman",

"Chain Reaction" czy "Bottom

Line" może spodobać się każdemu

wielbicielowi zadziornego

glam metalu. Niestety wraz z końcem

płyty muzycy spuszczają z

tonu, niemniej w żaden sposób

nie jest to słabe, jak kompozycje

na "Dancing Undercover". Jeszcze

lepiej dzieje się na "Detonator".

Ten tytuł wydaje mi się nawet

lepszy od "Out of the Cellar"

ale może to wrażenie wynikające z

tego, że to najmniej osłuchana

przeze mnie płyta. Za to teraz jej

zawartość bardzo dobrze do mnie

przemawia i to od pierwszego

utworu "Shame Shame Shame" aż

do ostatniego "Top Secret". Tym

bardziej może Was dziwić, dlaczego

wtedy ten zespół zaprzestał

swojej działalności. Niestety w

tamtych czasach na rynku rządziła

zupełnie inna muzyka i takie

granie praktycznie nie miało swojego

odbiorcy. Do reaktywacji formacji

doszło w roku1996, a dwa

lata później ukazał się kolejny album

studyjny, zatytułowany

"Ratt". Następnie dochodzi do

"cyrku", gdzie Stephen Pearcy

raz odchodzi, raz wraca, przez co,

działają dwa równe zespoły Ratt,

które toczą ze sobą batalie sądowe.

Ten stan rzeczy trwa do dzisiaj

z przerwą na lata 2006 - 2010 i

wydanie kolejnej płyty "Infestation"

(2010). Szkoda takiego finału,

ale to inna "para kaloszy".

\m/\m/

Dead" (1993). Poczym ich drogi

ponownie się rozeszły. Przez kolejne

pięć studyjnych albumów

Exciter szefował John Ricci.

Aktualnie formacji dowodzi ponownie

Dan Beehler. Mało tego

wspomaga go basista/założyciel

Allan Johnson. A skład uzupełnia

młokos, gitarzysta Daniel

Dekay. A, że grupa działa nader

sprawnie, mogą potwierdzić, chociażby

uczestnicy Black Silesia V

Open Air Festival 2022. Mam

nadzieję, że muzycy zdecydują się

nagrać pod tym szyldem kolejne

studyjne albumy, które staną się

kolejną lekturą obowiązkową dla

metalmaniaków.

Gargoyle - Gargoyle

2020 Cult Metal Classics

\m/\m/

Ten krążek amerykańskiego

heavy/power metalowego zespołu

warto od czasu do czasu odkurzyć.

Zdaję sobie sprawę, że historia

Gargoyle nie nastraja optymistycznie,

ale naprawdę ich jedyna

pełna płyta z 1988 roku sprawia

solidne wrażenie. Zasługuje przynajmniej

na pozytywne wspomnienie,

co też robi firma Cult Metal

Classics Records, wypuszczając

w ciągu ostatnich dwóch lat

wznowienie materiału na winylu i

podwójnym kompakcie. Na pewno,

obok soczystych partii gitary

Kevina Sandersa, wprawić w

osłupienie mogą nie raz wokale

Tima Lachmana. Zwrócić warto

uwagę na nieźle poprowadzone linie

melodyczne śpiewu, dodające

nieocenionego uroku kompozycjom.

Słychać, że Gargoyle opiera

się na klasyce heavy/power metalu,

w tym amerykańskim wydaniu,

jednak brzmi po dziś dzień

fantastycznie. Sekcja rytmiczna

David Kendall i Doug Smith

(perkusja, bas) uwija się sprawnie,

dając podkład pod wspomniane

popisy wokalne, ale i tnące riffy.

Utwory posuwają się do przodu

czasem majestatycznie, powoli

zaznaczając obecność. Nie ma na

"Gargoyle" może ultra prędkości,

jednak czuć, że muzyka zawarta

na krążku porywa. Panowie pokazują

też, że nie boją się przyspieszyć.

Warto poświęcić czterdzieści

minut na obcowanie z tym

krążkiem. Można też zaznajomić

się z podwójnym wydaniem, wypchanym

po brzegi nagraniami

grupy. Nie musi dziwić, że po

przesłuchaniu albumu cisnąć się

będzie na usta stwierdzenie, że

200

RECENZJE


Gargoyle to jeden z na pewno nie

słusznie odsuniętych na boczny

tor zespołów późnych lat 80.

Adam Widełka

Hanoi Rocks - Oriental Beat -

40th Anniversary

2023 Svart

Fani fińskiego zespołu Hanoi

Rocks mają powody do zadowolenia.

Właśnie ukazuje się winyl

na czterdziestą rocznicę wydania

drugiej płyty "Oriental Beat" z

1982 roku. Dwa kolory, wkładka

z tekstami ozdobionymi zdjęciami

i plakat. I nowy miks całości,

zresztą na okładce jest jakby pieczątka

z napisem "21st Century

Edition - 40th Anniversary the

Re(al)mix by Hanoi Rocks".

Cóż, pełen wypas, choć na pewno

dla naprawdę zainteresowanych,

bo dla mnie generalnie przygoda z

tym cudem może skończyć się na

oglądaniu lekko zabawnej okładki…

Nie słucham takiej muzyki

na co dzień. Kompletnie jestem z

dala od glamu, cekinów i rytmicznych

piosenek przyprawionych

czasem ostrzejszą gitarą. Ciężko

mi się nawet skupić nad tym materiałem,

ale jakoś idzie. Generalnie

to muzyka oparta jest na

wzorcach punkowych, z połowy

lat 70., jakichś fundamentach

hard rocka, choć tak przefiltrowana,

by trafić w gusta publiki na

początku lat 80. Jedno, co nieźle

wypada, to użyty saksofon i harmonijka,

we władaniu Michaela

Monroe (wokalisty grupy). Całościowo

to dźwięki adresowane

do pewnego grona odbiorców.

Hanoi Rocks to glam rockowe

granie, bez nawet szczypty metalu.

Całość kończy ckliwa balladka

z dominującym fortepianem, jakoś

tam próbująca nawiązać do

wrażliwych wcieleń Kiss. Parę numerów

też nosi echa amerykańskiej

załogi super bohaterów, mimo

wszystko jednak nie mając aż

takiej mocy i uroku. Ten album to

wesołe piosenki skrojone pod dobrą

zabawę. Leciutkie brzmienie,

parę chwytliwych riffów. Rzecz w

sumie nie broni się za bardzo po

tych czterdziestu latach - po prostu

sobie jest, a na dłuższą metę

nawet męczy. Jeśli ktoś większość

czasu słucha mocnego heavy metalu,

klasycznego hard rocka to

"Oriental Beat" może traktować

jako znak czasów i pewną pamiątkę

fińskiej fonografii…

Adam Widełka

Harem Scarem - Mood Swings

2023 Sing Market

Nowa wytwórnia Sing Market

wzięła na tapetę trzeci album

"Mood Swings" (1993) znakomitych

kanadyjskich AOR-owców z

Harem Scarem. Od debiutu tej

płyty minęło już trzydzieści lat, a

że to naprawdę kawał dobrego

rocka, więc nie mam nic przeciwko

przypominaniu takich pozycji.

"Mood Swings" wydano w wypasionym

boxie, z płytą CD i LP

oraz różnymi dodatkami, zdjęcia,

plakaty itd. Każdy kawałek Kanadyjczyków

na "Mood Swings"

jest konkretny, ma swój charakter,

klimat oraz melodie. Przeważają

te dynamiczne, z przytupem.

Dodatkowo instrumentaliści potrafią

zaskoczyć swoimi zagraniami,

wyobraźnią, a także niebanalną

aranżacją. Znakomicie wypada

wokalista Harold Hess.

Niestety ciągle mam wrażenie, że

stare AOR-owe wydawnictwa są

zdecydowanie lepsze. Przede

wszystkim muzycy nie bali się

pokazać pazura. Na "Mood

Swings" przeważają utwory dynamiczne,

acz muzycy starają się je

urozmaicić. I taki "Stranger Than

Love" jest trochę wolniejszy, bardziej

motoryczny, za to bardzo

chwytliwy (kłania się Def Leppard).

Natomiast "Jealousy" utrzymana

jest w średnich tempach i

jest w niej więcej klimatu bluesa.

Za to "Had Enough" zaczyna się,

jak by grał to Eddie Van Halen.

Poza tym mamy bardzo ciekawy

kawałek instrumentalny "Mandy"

oraz niezłą rockową balladę "If

There Was A Time", oraz balladę

rozpisaną na głosy "Just Like I

Planned". Naprawdę "Mood

Swings" w momencie wydania

przedstawiała się imponująco.

Wydawnictwo Sing Market rozszerzone

jest o pięć bonusów,

utworów akustycznych. Mają one

prawie majestatyczny klimat i wybrzmiewają

bardzo interesująco.

Ponownie ciekawie zaprezentował

się instrumentalny "Mandy" i

prawie monumentalny, po prostu

piękny "No Justice", który w wersji

dynamicznej wybrzmiewa jak rasowy

AOR-owy song. Jak wiadomo

muzyka Harem Scarem jest

tylko dla fanów AOR-u, melodyjnego

rocka czy hard rocka. W dodatku

na to wydawnictwo z pewnością

trzeba mieć trochę kasy,

więc zainteresowani będą jedynie

ci najzamożniejsi i najbardziej napaleni.

Niemniej w wersji normalnej

powinni mieć tę płytę wszyscy

zwolennicy tego nurtu.

Hirax - Raging Violence

2023/1985 Armagedon Label

\m/\m/

Czternaście utworów, pół godziny

muzyki, a i tak Hirax nie pokazał

jeszcze na debiucie absolutnego

wkurwienia. Chociaż idą konkretnie,

a kolejne kawałki przemykają

niczym drzewa w oknie jadącego

pociągu InterCity. Właśnie pojawia

się najnowsze wznowienie

tego materiału. Dobrze w sumie,

bo dawno już nie było żadnego

normalnego wydawnictwa. Hirax

jakby jest gdzieś z boku tego całego

thrash metalu, mimo, że w

przeciągu swojej burzliwej kariery

nagrali trochę dobrych kawałków.

Szorstkie riffy Scotta Owena szatkują

umysł po odpaleniu "Raging

Violence". Pojawiają się też

gwałtowne, ale trafne w punkt

solówki. Sekcja typowa dla gatunku,

choć momentami bardzo figlarna

- bas Gary Monardo i perkusja

Johna Tabaresa ogłuszają

śmiałków. Nad wszystkim góruje

jednak charakterystyczny, nakręcony

i natchniony wokal Katona

W. de Peny. Czuć od pierwszych

sekund, że facet oddany jest sprawie

jak mało kto. Album ten to

prawdziwy pocisk. Trafia idealnie

tam, gdzie trzeba. Zadaje ból jaki

rozprzestrzenia się po całym organizmie

powodując stopniowe porażenie

nerwów i nieustanny

mosh. Mówią, że czym dalej w las

tym więcej drzew, natomiast słuchając

"Raging Violence" w sumie

od razu atakuje nas esencja

przekazu i wyprowadzane są bezlitosne

ciosy, a animusz Hirax do

końca utrzymuje się na najwyższym

poziomie. Warto mieć pod

ręką kołnierz ortopedyczny.

Adam Widełka

Hirax - Hate, Fear And Power

2023/1986 Armagedon Label

W końcu drugą płytę Hirax, jak i

debiut, będzie można dostać na

najnowszych wznowieniach zarówno

na winylu, jak i kompakcie.

Fajnie, bo oprócz kompilacji

"Not Dead Yet" z 1987 roku edycji

na srebrnym dysku próżno było

szukać. Tym bardziej uśmiech

powinien się pojawić na buźkach,

bo obie płyty tej amerykańskiej

bestii należą do klasyki thrash

metalu. Osiem kawałków, szesnaście

minut - "Hate, Fear And

Power" to istny huragan. Ten materiał

niczym wiertarka udarowa

wwierca się w mózg z niesamowitą

prędkością. Bez litości łupie po

głowie, łamiąc przy okazji kości i

wybijając zęby. Jeśli po odsłuchu

debiutu potrzebowaliśmy kołnierza

ortopedycznego, to teraz pojedziemy

na SOR. Na sygnale,

rzecz jasna. Krótkie, szorstkie jak

papier ścierny numery wgryzają

się jak agresywny gatunek mrówek,

w momencie przejmując

kontrolę nad ofiarą. Żarłoczne

riffy Scotta Owena kąsają do

białej kości. Sekcja Gary Monarda

(bas) i Erica Brechta (perkusja)

pruje do przodu jak ważący

tysiące ton pociąg towarowy, którego

maszynista właśnie stracił

przytomność. Żrące wokale Katona

W. de Peny oblewają instrumenty

parząc przy okazji uszy

tych, którzy mieli na tyle odwagi

by mierzyć się z tym materiałem.

W porównaniu do pierwszego

krążka kapeli tutaj mamy do

czynienia już z totalną destrukcją

i brakiem dobrych manier. Krótko,

zwarcie, na temat bez zbędnych

tłumaczeń. Od pierwszych

sekund przez raptem szesnaście

minut staramy się przeżyć istną

nawałnicę dźwięków. Przy okazji

silnie uzależniających. Jeśli się

uda, to kolejna próba może odbyć

się szybciej, niż zdążymy pomyśleć.

Holy Death - Abraxas

2022/1994 Old Temple

Adam Widełka

Do roku 1994 tytuł "Abraxas"

kojarzył mi się jednoznacznie,

czyli z drugim, genialnym albumem

Carlosa Santany. Kiedy

jednak któregoś dnia zauważyłem

w "Melissie", sklepie dla wrocławskich

maniaków muzyki niezwykle

ważnym, tak zatytułowaną kasetę,

kupiłem ją od razu. Nie tylko

dlatego, że znałem już wówczas

debiutanckie demo Holy

Death "Megido", ale też z racji

robiącej ogromne wrażenie szaty

graficznej tego wydawnictwa, co

w kraju, który ledwo co znormalizował

kwestie praw autorskich, a

o jakość edytorską, w większości

wciąż jeszcze pirackich, kaset mało

kto dbał, było czymś unikal-

RECENZJE 201


nym. Podobnie było z muzyką,

swoistą i bardzo swobodną co do

formy oraz treści odpowiedzią

krakowskiej grupy na grecki czy

norweski black, co również było

wtedy czymś niezwykle oryginalnym.

Więcej, zespół początkowo

zapowiadał nagranie aż 25 utworów,

do czego koniec końców nie

doszło, ale i tak "Abraxas" trwa

blisko godzinę, mimo tego, że to

"tylko" osiem kompozycji. Pewnie

gdyby nie najlepsza jakość tego

materiału, to mógłby on stać się

debiutanckim albumem Holy

Death, a tak został drugą demówką

grupy Leszka Wojnicza-Sianożęckiego.

Demówką jednak

niezwykle ważną, bowiem nie

dość, że to głównie dzięki niej debiutancki

album Holy Death

"Triumph Of Evil" wydała norweska

Head Not Found, to rychło

ta kaseta stała się materiałem

kultowym. Stąd jej wcześniejsze

wznowienia, ale dopiero teraz,

dzięki Old Temple, ten przełomowy

dla zespołu i rodzimego

black metalu jako takiego, materiał

został wznowiony jak należy,

z oryginalną szatą graficzną.

Muzyki też jest więcej. Na dysku

pierwszym dostajemy osiem podstawowych

numerów, równie

mrocznych, złowieszczych i niepokojących

jak blisko 30 lat

temu. Ba, dopiero teraz można w

pełni docenić nowatorskie podejście

autorów tej płyty, kiedy ma się

znacznie szerszy ogląd nie tylko

blacku, ale też metalu jako takiego,

tak wiele tu nieoczywistych

patentów czy oryginalnych rozwiązań,

zaczerpniętych z różnych

odmian ciężkiego grania, folku,

ambientu, a nawet muzyki klasycznej.

Płyta bonusowa to z kolei

12 wersji roboczych-szkiców, również

trwających niemal 60 minut.

I tu zaskoczenie, bo to po pierwsze

znacznie lepiej brzmiące, a

do tego inne oblicze tego materiału:

z wyraźniej zaznaczonymi

melodiami, a chwilami iście progresywnym

rozmachem. Dobrze

więc się stało, że te alternatywne

wersje instrumentalne zostały wydane,

bo w żadnym razie nie jest

to zbiór demówek, których po

pierwszym odsłuchu nikt już nigdy

nie włączy, ale według mnie

wartościowy i warty uwagi materiał,

mogący zainteresować nie

tylko fanów Holy Death czy

blacku.

Wojciech Chamryk

Ogród Wyobraźni - 1979 - 1983

2022 GAD

Początki zespołu sięgają roku

1975. Jego założycielami byli

uczniowie szkoły muzycznej z

Ełku. Początkowo ekipa działała

pod nazwą Five Boys (oficjalnie

pod nazwami Pięciu Chłopców, a

później Pięciu). Grupa grała wtedy

hard rock z elementami rocka

symfonicznego i progresywnego,

inspirowanego dokonaniami

Deep Purple, Uriah Heep,

Focus, Yes, Genesis itd. W zasadzie

te inspiracje pozostały z nimi

do samego końca. W roku

1979 grupa zmienia nazwę na

Ogród Wyobraźni. Natomiast w

roku 1980 debiutują na I Festiwalu

Muzyki Młodej Generacji w

Jarocinie, gdzie zdobywają główne

laury, dystansując m.in. Cytrus,

Easy Rider czy Dżem. Od tego

momentu Ogród Wyobraźni zaczyna

koncertować po całej Polsce,

zaliczając wszystkie ważniejsze

imprezy ruchu Muzyki Młodej

Generacji m.in. Pop-Session,

Rockowisko, Jarocin, Rock na

Wyspie, Rock Jamboree. Niestety

nigdy nie doczekali się nagrania

debiutanckiego albumu, ani nawet

singla, rejestrując od czasu do

czasu pojedyncze nagrania.

Wkrótce jednak kumulują się

problemy, głównie z używkami,

które w konsekwencji powodują

zawieszenie działalności zespołu.

Do tej decyzji dochodzi w trakcie

występu na scenie Jarocina 83. W

roku 1988 następuje chwilowa reaktywacja,

poczym nazwa Ogród

Wyobraźni znika na zawsze. W

roku 2007 wytwórnia Metal

Mind wydaje album "Świątynia

dumania", gdzie zbiera nagrania

"studyjne", a rok później - w 2008

- płytę koncertową "Live at Kongresowa".

Natomiast teraz wytwórnia

GAD wydaje je na czterech

dyskach z rozszerzonym zestawem

nagrań "live". Głównie z

koncertów z Jarocina. Gdy odpaliłem

pierwszy dysk ze zbiorem

nagrań będących kompilacją różnych

nagrań noszących znamiona

sesji studyjnych, poczułem pewne

rozczarowanie. Otóż w mojej pamięci

głos Janusza Downar - Zapolskiego

brzmiał znacznie potężniej,

a muzyka formacji zdecydowanie

bardziej patetycznie i

monumentalnie. Niemniej, gdy

teraz słucham Janusza, słyszę w

jego barwie dużo zwyczajności i

zdecydowanie mniej emocji niż

kiedyś. Niektórym może wydawać

się on nawet jednostajny i

monotonny. Jednak co by nie mówić,

jego głos zrósł się z tą muzyką

i nie wyobrażam sobie, aby

ktoś inny śpiewał muzykę Ogrodów

z tamtych czasów. Wystarczy

posłuchać drugiej wersji "Listu

rewolucyjnego" z udziałem Elżbiety

Grzegorczyk, która ma potężny

głos, ale jest zupełnie chybiony,

jeśli chodzi o charakter muzyki

Ogrodu Wyobraźni. Odnośnie

samej muzyki, może nie znajdziemy

w niej tej monumentalności,

ale z pewnością jest w pełni

progresywna, ze znakomitymi i

kreatywnymi partiami klawiszy

Jacka Olejnika oraz gitarowymi

popisami Bogdana Łosia. Na dodatek

wszystko jest wpasowane w

długie i rozbudowane kompozycje,

które do dziś robią spore wrażenie.

Niestety nie brzmi to najlepiej,

choć typowo dla ówczesnych

dokonań realizatorskich

"speców" z radiowych studiów nagraniowych.

O dziwo zdecydowanie

lepiej jest jeśli chodzi o jakość

brzmień nagrań z koncertów.

Począwszy od Jarocina 80, poprzez

Jarocin 81 oraz Jarocin 83

po Rock Jamboree 81. A przecież

nikt w nie ingerował w te nagrania,

po prostu jest to oryginalny

zapis z wszelkimi uchybieniami

zespołu jak i akustyków. Jedynie

gorzej jest w wypadku kilku nagrań,

które pochodzą z prób. Sumując.

Ten zestaw to bezcenna

wartość archiwalna i prawdziwa

gratka dla rockowych kolekcjonerów.

Nie tylko zapisuje kawał historii

polskiego rocka, ale świetnie

oddaje ducha epoki. Jedynie pozostaje

żal, że Ogród Wyobraźni

to kolejna progresywna formacja,

która mimo ogromnego potencjału

nie zaistniała szerzej choćby

w polskich realiach. Szkoda, że

były to takie, a nie inne czasy.

Chwała włodarzom GAD Records,

że uchronili od zapomnienia

kolejny znakomity zespół.

\m/\m/

Pete Way - Solo Albums 2000-

2004

2022 HNE Recordings

Pete Way to wieloletni basista zespołu

UFO. Współtworzył on

także zespoły Fastway, Waysted,

The Plot, nagrywał wspólnie z

Phil Moggiem i Michaelem

Schenkerem oraz nagrywał pod

swoim nazwiskiem. Oczywiście jego

muzyka to różne odcienie hard

and heavy, także nie dziwcie się,

że jego płyty solowe to też hard

rock. W sumie Pete nagrał jeden

album studyjny pod swoim nazwiskiem,

był to krążek "Amphetamine"

z 2000 roku. Zawierał

on osiem kawałków utrzymanych

w stylu szorstkiego amerykańskiego

hard rocka z wyraźnymi

wpływami rock'n'rolla, bluesa,

glam metalu oraz punk rocka.

Można to zestawić z takimi artystami

jak Guns N' Roses, L.A.

Guns, Izzy Stradlin, Hanoi

Rocks itp. Kawałki są bardzo różnorodne,

solidne, z charakterem,

często ze znakomitymi riffami,

ale też niekiedy schematyczne.

Mnie bardzo przypadł do gustu

"Fooled Again", który trochę przypomina

mi wczesne Aerosmith.

Na pewno nie można mówić o

jakiejś wyjątkowości tych nagrań.

Niemniej albumu da się słuchać i

to bez przerzucania jakichś mniej

udanych kawałków, bo takich po

prostu nie ma. Do wersji "Amphetamine",

której wysłuchałem, dołożone

są cztery wersje demo

utworów poznanych na albumie.

Charakteryzują się one większą

szorstkością oraz pewnym brudem.

Jeszcze więcej brudu odnajdziemy

na krążku "Alive In

Cleaveland" z roku 2003. Wychodzi

na to, że Peteowi udało

się zagrać parę koncertów promujących

"Amphetamine" i jeden z

takich występów udało się zarejestrować.

Dzięki czemu możemy

poznać, jak te kawałki żyją na

deskach sceny. Oczywiście jest

jeszcze bardziej szorstko, bezpośrednio

i czadowo, do tego mamy

odrobinę improwizacji. Po prostu

"Alive In Cleaveland" to niezły

koncertowy album. Wieńczy go

kawałek bonusowy, jest nim

utwór w wersji akustycznej "Paradise".

Tym samym kawałkiem rozpoczyna

się płyta "Acustic Animal"

(2004), gdzie poznajemy,

jak brzmią kompozycje Pete'a

Way'a na gitarę akustyczną, a

przy okazji dowiadujemy się, że

są one naprawdę dobrze napisane.

Także w boxie "Solo Albums

2000-2004" wymyślonym przez

HNE Recordings poznajemy

wszystko, co ukazało się pod szyldem

Pete Way i to w różnych

odsłonach. Myślę, że będzie on

niezłym uzupełnieniem w zbiorach

dla fanów UFO i Pete'a

Way'a.

\m/\m/

Rose Tattoo - Beats From A

Single Drum

2022/1986 Golden robot

Chyba większość kapel w historii

hard rocka czy heavy metalu

miało większy lub mniejszy flirt z

komercjalizacją swojej muzyki.

Co to jest - nie będę się tutaj zbyt

mocno rozwlekał, bo dla każdego

znaczy coś innego - jednak nie

można nie zwrócić na ten aspekt

uwagi studiując dyskografie zarówno

tych wielkich, jak i tych

mniej znanych zespołów. Taki

etap nie ominął także australij-

202

RECENZJE


skiego Rose Tattoo na ich płycie

"Beats From A Single Drum" z

1986 roku, która to poddana została

ostatnio procesowi odświeżenia.

Zespół raczej przyzwyczaił

do kąśliwego, bardzo brudnego

grania, trochę stylowo zahaczając

o AC/DC czy ogólnie blues rock/

hard rock. Tu - jest wręcz dziwnie.

Trochę sterylnie nawet. Niby pojawiają

się numery żarliwsze, ale

od razu wyczuć można przebojowe

zabarwienie. Nie mówiąc już o

balladach. Są naprawdę ładne,

ckliwe, osłodzone jak trzeba. Mogą

się przecież podobać. Jednak

spragnionym szorstkości "Beats

From A Single Drum" będzie

uwierać. Utwory, jakie się na tym

krążku znalazły są bardzo przyjazne

dla ucha. Wręcz radiowe w

swej zwiewności. Urocze na swój

sposób. Album też powstał w momencie

zakrętu dla Rose Tattoo,

w okresie perturbacji związanych

ze składem i zmianą wytwórni

oraz producentów. Wokalista Angry

Anderson generalnie żałował

nagrania płyty zorientowanej na,

no nie bójmy się słowa, pop czy

ballady. Materiał ten posłużył

mu, po rozpadzie formacji w

1987, jako pierwszy solowy album.

Tragiczny to krążek nie jest,

jednak wszystkich mających alergię

na zbyt wygładzone brzmienie

i ciągoty w kierunku ładnych piosenek

warto ostrzec przed włączeniem

przycisku "Play". Słyszałem

w swoim życiu gorsze kaszany,

więc nie będę dla "Beats From A

Single Drum" aż tak złowrogi,

chociaż nie mogę oszukiwać, że

jest to coś wybitnego. W drodze

wyjątku, od czasu do czasu, przymknąć

oko można, włączyć i

przytulić kogoś ważnego dla serca,

jednak nie wyobrażam sobie

młócić ten materiał dzień w

dzień.

Surrealist - Playing God

2022 Divebomb

Adam Widełka

Mam przed sobą ciekawe wydawnictwo

Divebomb Records.

Amerykańska grupa Surrealist i

ich materiał "Playing God". W

sumie to split z Massakist, w którym

grali założyciele Surrealist -

gitarzyści Eric Basler i Jason

Riley oraz wokalista Steve Cozzuol.

Całość liczy sobie czternaście

kompozycji. Są to zarówno

utwory oryginalnie wydane w

1992 roku jako "Playing God"

EP, ale i jest kilka numerów z tych

sesji, nie publikowanych zresztą

wcześniej. Szkoda, że są pomieszane,

ale niech już wydawcy będzie,

że tak zrobił. Ostatnie cztery

kompozycje pochodzą z EP

wspomnianego Massakist nazwanej

"Off All That Is Seen… And

Unseen" z 1991 roku. Generalnie

to zbiór ciekawej muzyki spod

znaku progresywno-technicznego

power metalu. Wszystkie utwory

zebrane razem liczą sobie blisko

godzinę, więc żeby osłuchać sobie

"Playing God" potrzeba raczej

kilku podejść. Bo to też dźwięki

niełatwe. Sporo jest różnych wstawek

tworzących nastrój i jakby

cementujących ten koncept - jakieś

rozmowy, wybuchy, krótkie

instrumentalne, jakby hipnotyzujące

melodyjki i tak dalej. Sporo

również dzieje się w przedłożonych

tu kompozycjach. Gitary

wycinają sprawnie pokręcone

riffy. Sekcja Jason Koslucher

(bas) oraz Dan Scott (perkusja)

uwija się jak w ukropie, co rusz

będąc gotów do zmiany tempa i

nastroju. Ładnie współpracują z

gitarzystami, Erikiem i Jasonem,

którzy też oprócz riffów potrafią

zagrać niezłe solówki czy wpleść

jakieś akustyczne, wyciszające fragmenty.

Natomiast cztery ostatnie

kawałki pochodzące z EP

Massakist są dobrym uzupełnieniem

tego, co słyszymy wcześniej.

Pokazują, jak radzili sobie trzej

muzycy przed założeniem Surrealist.

To, co grali przed dużo nie

odbiegało od "Playing God", choć

można zauważyć różnice. Myślę,

że to interesujący materiał nie tylko

w kontekście tych dwóch zespołów,

ale ogólnie dla tych, którzy

poszukują nietuzinkowego

podejścia do progresywno-technicznego

metalu. Rzecz to ciekawa,

choć od razu może być kłopot z

jej przyswojeniem. Trzeba poświęcić

"Playing God" trochę

czasu. Z każdym odsłuchem jednak

powinno być coraz łatwiej

odkrywać dźwiękowe tajemnice.

Kiedy się z nimi w końcu zaprzyjaźnimy,

oddadzą w pełni.

Toxik - III Works

2023 Massacre

Adam Widełka

Amerykański zespół Toxik powstał

w roku 1985. Najpierw korzystał

z nazwy Tokyo, następnie

z Mantikor, aż w końcu przyjął

nazwę, pod którą go znamy. W


pierwszym etapie działał w latach

1985-1992 i skupił się na graniu

tzw. techno-thrashu. Wtedy to

nagrał dwa bardzo dobre albumy

"World Circus" (1987) i "Think

This" (1989). Przyniosły one wtedy

kapeli uznanie, ale nie pozwoliły

na utrzymanie się na rynku.

Po latach płyty obrosły kultem, a

młodzi fani klasycznych odmian

heavy metalu i thrashu dość chętnie

zaczęli sięgać po te nagrania.

Wytwórnie skwapliwie to wykorzystują

i co jakiś czas przypominają

o tych wydawnictwach.

Ostatnio Dissonace Records wydało

ich reedycje w dwupłytowej

edycji "World Circus/Think

This" (2022). Ta ponowna popularność

formacji pozwoliła na nowo

powrócić nazwie Toxik na rynek,

choć aktualnie z pierwotnego

składu pozostał jedynie gitarzysta

Josh Christian. Najpierw zespół

zaliczył epizod w roku 2007, aby

od 2013r. w pełni się reaktywować.

Niemniej nie było tak łatwo

postawić grupę na nogi. Na początku

wydawało się, że ekipę

czeka świetlana przyszłość. Joshowi

udało się namówić do

współpracy wokalistę z pierwszej

płyty Mike'a Sandersa, a nowymi

muzykami zostali basista Bill

Bodily oraz perkusista Jason Bittner.

W tym składzie grupa nagrała

sześć utworów, które teraz

stanowią zawartość EP-ki "In

Humanity". Jednak wtedy, jedynie

trzy nagrania zostały oddane

do miksu Tomowi Morrisowi ze

studia Morrisound Studios. Były

to "Too Late", "Program Insertion"

oraz "Crooked Crosses". I

właśnie z tymi kompozycjami

Toxik jako demo "In Humanity

Pre-release" (2014) próbował na

nowo szerzej zainteresować showbussines.

Dopiero w roku 2020

udostępniono EP-kę z całą jej zawartością.

Jednak wcześniej Toxik

podejmuje kolejną próbę zainteresowania

zespołem, wydając

kolejną EP-kę "Breaking Clas$"

(2017). Niestety formację wtedy

tworzą zupełnie inni muzycy.

Josha Christiana wspierają wtedy

wokalista Charlie Sabin, znamy

go z drugiej płyty "Think

This" oraz nowa sekcja, czyli basista

Shane Boulos i perkusista

James DeMaria. Niestety ten

skład osobowy również długo się

nie utrzymuje, pozostaje jedynie

perkusista DeMaria. Natomiast

nowymi muzykami zostają wokalista

Ron Iglesias oraz basista

Shane Boulos. Z tym składem

Toxik nagrywa pełny album "Kinetic

Closure" (2018). Niestety

ta walka o postawienie grupy na

nogi nie jest szeroko znana fanom.

Zespół zajęty wewnętrzna

organizacją nie bardzo mógł sobie

pozwolić na wyszukanie dobrego

wsparcia w postaci solidnej wytwórni.

Pierwszą taką próbę

podjęła wytwórnia No Dust Records,

która w roku wypuściła

box "III Works" (2018). Skupiał

on wszystkie trzy wydawnictwa z

okresu reorganizacji zespołu, czyli

"In Humanity", "Breaking

Clas$" i "Kinetic Closure". Myślę,

że spełnił on swoją rolę, choć

nie w pełni. Pewnie dlatego oraz

ze względu na sukces ostatniej

płyty "Dis Morta" (2022) wytwórnia

Massacre Records zdecydowała

się na ponownie wydanie

"III Works". Myślę, że z tym

wydawnictwem trafią do jeszcze

większej liczby fanów. A jeżeli

"Dis Morta" to twój jeden z bardziej

ulubionych albumów z

ostatnich lat to sięgnięcie po ten

trzypłytowy box jest wręcz obowiązkiem.

Muzyka zawarta na

tych trzech krążkach to nic innego,

jak znakomity techno-thrash

podany na prędkości, pełen

niesamowitych pomysłów i melodii,

ocierający się o elementy jazzowe

i fusion oraz ociekający finezją

i wirtuozerią. Tych wszystkich

muzycznych konceptów w

muzyce Toxik jest taka masa, że

człowiek wręcz za nimi nie nadąża.

Rzadko się zdarza jakiś przestój

albo inna chwila oddechu, tak

jak na "Breaking Clas$", gdzie

utwór tytułowy to bardzo prosta i

żywiołowa, "toxikowa" wersja

punka lub innego hardcore'a.

Natomiast zdecydowaną uwagę

zwraca album "Kinetic Closure".

W zasadzie nagrała go ta sama

ekipa co "Dis Morta". Jedynie na

ostatnim krążku lidera dodatkowo

wspiera go gitarzysta Eric

van Druten. Niemniej atmosfera,

niesamowite rzemiosło i zatracenie

się w technice jest wręcz to samo.

Każdy instrument zagrany

jest perfekcyjnie i wyrafinowanie,

ale też z pasją i wyczuciem. Brzmienie

jest na tyle selektywne, że

można wsłuchać się w każdy z instrumentów

oddzielnie i podziwiać

kunszt obsługujących ich

muzyków. Moim zdaniem bardzo

ciężko w takiej muzyce znaleźć się

wokalistom. Na tych trzech wydawnictwach

możemy podziwiać aż

trzech wokalistów Mike'a Sandersa,

Charlie Sabin oraz Rona

Iglesiasa. Każdy z nich śpiewa na

swój sposób, ale wszyscy starają

się śpiewać wysoko, aby wpasować

się w specyfikę muzyki spod

znaku Toxik. Wspominalem o

tym wcześniej, ale jeśli jesteś

fanem "World Circus", "Think

This" oraz "Dis Morta", to czym

szybciej zaopatrz się w "III

Works". No i chyba że jakimś cudem

masz te wydawnictwa w wersji

pojedynczych tytułów lub jako

"III Works" sygnowanego przez

wytwórnię No Dust Records.

\m/\m/

X-Wild - Monster Effect

2022 ROAR!

Kolejny tytuł X-Wild zostaje

wznowiony przez Rock Of Angels

Records. Po "So What!"

nadciąga "Monster Effect" z

1995 roku. Drugi i ostatni krążek

składu z perkusistą Stefanem

Schwarzmannem, którego zastąpił

Frank Ullrich. Reszta składu

to Axel Morgan, dzierżący gitarę,

basista Jens Becker oraz dysponujący

zadziornym i unikatowym

wokalem Frank Knight. Złośliwi

powiedzą pewnie, że to popłuczyny

po Running Wild. Że to

wiezienie się na zespole Kasparka,

próba budowania jakiejś pozycji

opierając się tylko i wyłącznie

na byciu w słynnej kapeli. No nie

- absolutnie X-Wild był tworem

ciekawym i w żadnym wypadku

nie nastawionym na jakieś bezmyślne

rżniecie z dorobku Running

Wild. Wiadomo, że słychać

tutaj wpływy, echa, bo przecież

trzech z czterech muzyków działało

na najsłynniejszym metalowym

galeonie. No ale mieli też

pewne umiejętności i tylko dlatego,

że ich twór nie miał odpowiedniej

promocji, szybko musieli

grupę rozwiązać. Każdy z tych jedenastu

numerów to naprawdę

solidny heavy metal. Zagrany bez

taryfy ulgowej. Tak, jak być powinno

- z dobrym, nośnym riffem,

sekcją kruszącą zęby i wokalem

wwiercającym się w czaszkę. Album

rozpędza się i stopniowo bierze

we władanie śmiałków, którzy

zdecydowali się zmierzyć z jego

zawartością. Gdzie są echa Running

Wild to są, ale ogólnie

"Monster Effect" robi o wiele lepsze

wrażenie pod tym względem

niż nagrany rok wcześniej debiut.

Słychać, że z drugim krążkiem

przyszło wiele pomysłów i nie do

końca panowie chcieli być kojarzeni

tylko i wyłącznie z przeszłością.

Proponowali też muzykę

nie pragnącą jakichś cudów, ozdób

czy komercjalizacji - mamy

do czynienia z gęstym heavy metalem

w jego klasycznej odsłonie.

Nie ma mowy o pójściu na łatwiznę

czy podkuleniu ogona. Przez

blisko pięćdziesiąt minut każdy z

czwórki muzyków zna swoje miejsce

i partie. Wbrew pozorom to

sporo się dzieje na "Monster Effect".

Wiele też motywów melodyjnych,

zachęcających do zdzierania

gardła razem z Knightem.

Miał wtedy dobry czas na riffy

Morgan, a gwarancją żeliwnego

fundamentu byli Schwarazmann

i Becker. Po latach słucha się tego

naprawdę przyjemnie i nadal ma

to wielką moc. Naprawdę, aż nie

chce się przestać machać głową!

Adam Widełka

Abstrakt Algebra - Abstrakt Algebra

2023/1995 GMR Music Group

Podobał Wam się ostatni album

Candlemass zatytułowany

"Sweet Evil Sun"? Od jego premiery

minęło już trochę czasu, a

mimo to krążek ten cały czas

gdzieś mi towarzyszy. Abstrakt

Algebra może być niezwykłą ciekawostką

dla fanów wspomnianej

szwedzkiej legendy doom metalu.

Projekt ten został założony przez

Leifa Edlinga po rozpadzie Candlemass

w roku 1994. W porównaniu

jednak z macierzystą formacją,

w muzyce Abstrakt Algebra

zdecydowanie uświadczymy

mniej doom metalu. Muzyczna

strona omawianego materiału

skłania się bardziej ku amerykańskiej

odmianie power metalu. Jedyny

sygnowany tą nazwą album

zaczyna się co prawda dość mocno.

"Stigmata" to jeden z bardziej

zapadających w pamięć momentów

na "Abstrakt Algebra".

Drugim takim momentem niewątpliwie

jest "April Clouds", który

ozdabia przepiękna melorecytacja,

jak możemy się dowiedzieć

z zamieszczonego w tym numerze

wywiadu z wokalistą Matsem

Levenem, wykonywana jest ona

przez samego Leifa. Niestety, reszta

tego materiału w najlepszym

razie jest przeciętna. Traci ona jeden

spójny kierunek i jest czymś

w rodzaju zlepku muzycznych pomysłów

Edlinga. Pomysłów, które

nie pasują do albumu jako całości

pokazują, że główny twórca

nie bardzo potrafił określić, dokąd

właściwie planuje zmierzać.

Nie ma wątpliwości, że zespół ten

tworzyła grupa bardzo utalentowanych

muzyków (choćby przywołany

chwilę temu niesamowity

wokalista Mats Leven), ale ostatecznie

nie pomogło to tej płycie.

Dodatkowo ogólny jego wizerunek

moim zdaniem niszczy zachowawcza

produkcja odbierająca

tej muzyce agresywny charakter.

Z perspektywy czasu cieszy mnie

fakt, że Leif Edling odpuścił sobie

ten projekt i postanowił reaktywować

Candlemass. Reedycja

jedynej płyty Abstrakt Algebra

może być jedynie ciekawostką dla

fanów Leifa. Inni mogą sobie da-

204

RECENZJE


rować. Jakoś nie dziwi mnie fakt,

że to dopiero pierwsze wznowienie

od premiery krążka w 1995

roku.

Bartek Kuczak

Six Ton Budgie - A Birds Eye

View Part 1.

2008 Self-Released

Tak jak pisałem do wstępu wywiadu

z Ray'em Phillipsem miałem

wiedzę o Six Ton Budgie, ale

ich płyty "Unplucked!" i "Ornithology

- Volume 1" jakoś mnie

nie przekonały do siebie. Przede

wszystkim nie podobało mi się

"bootlegowe" brzmienie pełne

brudu i wszelkich niedoskonałości,

a także nie do końca udane interpretacje

utworów z repertuaru

Budgie. Z tym że to kiepskie brzmienie

mogło mieć na to spory

wpływ. W roku 2008 Ray wraz ze

swoim synem Justinem, wspomagani

przez basistę Toma Prince'a,

zdecydowali się wypuścić album

"A Birds Eye View Part 1.". Znalazło

się na nim szesnaście utworów

i ogólnie ponad godzinę muzyki,

czyli dość potężna dawka

dźwięków. Większość utworów to

rockowo-akustyczne wcielenie z

pewną dawką folk-rocka. Ojciec i

syn zdaje się, bardzo dobrze czują

się w takiej stylistyce, o czym informują

na otwierające kawałki

"The Work Song" oraz "The Colours

Of Grey". Oba songi mają

też sznyt pewnej estetyki znanej z

muzyki popularnej. Na płycie jest

sporo akustyki w stylu starego

Budgie. Najwyraźniej słyszymy

to w kompozycjach "Gona Slip

Away" i "No Surprises". Bywają

momenty, gdzie do głosu bardziej

dochodzi folk tak jak w "The Morning

Song", czy "Spend My Life

With You". Co jakiś czas przemyka

coś rokowego, tak jak "She

Cool, I'm Fine" czy "Tell If Like It

Is". Z tym że pierwszy kawałek

jest bardzo lekki, plastikowy i infantylny.

Natomiast drugi bardzo

zwyczajny. Trochę lepiej jest w

końcówce albumu, gdzie zebrało

się kilka takich kompozycji. "You

Need Respect" to dość lekka rockowa

kompozycja, ale z klimatem i

charakterem. "Pink Cadillac" to

rozbrykany rock'n'roll, a "Three

Legged Race" to heavy rockowy instrumental.

Wcześniej mamy do

czynienia z innym instrumentalem,

bardziej epickim i klimatycznym

"Sea Of Ayr (For All Celts)".

Ogólnie ojcu i synowi nieźle

wyszły te instruymentale. Te

rockowo-akustyczne kompozycje

brzmią całkiem nieźle, gorzej wybrzmiewają

utwory mocniejsze.

Jakby nie patrzeć "A Birds Eye

View Part 1." i pozostałe wydawnictwa

Six Ton Budgie, to ciekawe

uzupełnienia dokonań Budgie

czy Tredegar.

\m/\m/

Tierra Santa - Medieval

2022 Jolly Roger/Black Beard

Nie pamiętam kiedy to było -

pewnie na początku lat 2000. -

ale z Tierra Santa zapoznał

mnie Michał Buszewski. To on w

swoich zbiorach miał ich pierwsze

płyty, i to on wskazał, że

nie tylko Ruscy mają swoje Iron

Maiden, ale także Hiszpanie,

właśnie w postaci kapeli Tierra

Santa. Co ciekawe Aria wyrosła

z inspiracji Iron Maiden, tworząc

w pełni swoją autorską muzykę,

to samo udało się uczynić

hiszpańskim muzykom, i to praktycznie

na samym początku ich

kariery. No i śpiewali po hiszpańsku,

co było dla mnie kolejną

atrakcją. Pewnie byli tacy, co sięgając

po płyty Hiszpanów, machnęli

na nich ręką, stwierdzając,

że to tylko podróba Brytyjczyków.

Natomiast ci, co wsiąknęli

w muzykę Tierra Santa, wiedzą,

że w propozycjach Hiszpanów

jest wiele pomysłów wypracowanych

przez nich samych. Zresztą

zawartość "Medieval" ma w sobie

sporo inspiracji nawiązujących

do epoki hard rocka oraz

innych kapel heavymetalowych z

Wielkiej Brytanii. Także spektrum

wpływów jest zdecydowanie

szersze, choć te nawiązania

do Ironów są najbardziej rzucające

się w uszy. Poza tym w muzyce

Hiszpanów jest zdecydowanie

więcej epickiej atmosfery.

Prawdopodobnie wynika ona z

historyczno-fantastycznych

nawiązań zawartych w tekstach

utworów. A precyzując, po prostu

muzyka i teksty bardzo mocno

są ze sobą związane. Kompozycje

są różnorodne, ich czas

trwania jest od tych normalnych

do tych ciut dłuższych. Niemniej

w każdej coś się dzieje oraz jest

niepowtarzalny klimat. Nie są to

jakieś progresywne rozbudowane

konstrukcje, ale też są one dalekie

od tych prostych i bezpośrednich.

Choć Hiszpanie też bardzo

mocno dążyli do tego, aby każdy

kawałek trafiał w prostej linii do

słuchacza. Prawdopodobnie z tego

powodu jest wiele fajnych

melodii, a utwory mają swoje

wartki flow. Wzorem gitarzystów

Iron Maiden działają też

Angel San Juan i Arturo Morras,

którzy przepięknie ze sobą

współpracują i współbrzmią. Sekcja

rytmiczna w osobach Inaki

Fernandeza i Roberto Gonzalo

kapitanie uwija się w budowaniu

bazy dla obu gitarzystów. Hiszpanie

mają też klawiszowca

ukrytego pod imieniem Tomy.

No i są one prawie anonimowe

jak sam muzyk. Natomiast wokalista,

wspomniany już gitarzysta

Angel San Juan, często porównywany

jest do Bruce'a

Dickinsona. Biorąc pod uwagę

smykałkę do melodii, znakomity

techniczny śpiew oraz to, że są

to znakomici klasycznie rockowi

wokaliści to, wtedy to porównanie

ma racje bytu. Niemniej, każdy

ma swój własny tembr i styl

śpiewania, także to zestawienie

jest chybione. "Medieval" ma też

dobre brzmienie, co w wypadku

hiszpańskich formacji z tamtych

czasów nie jest tak oczywiste. Do

tej pory nie wymieniłem tytułu

żadnej z ośmiu kompozycji, bo

każda z nich jest po prostu świetna,

czy to bardzo przebojowa

"Tierra Santa", czy też mocno

epicka "Desterrado", tudzież rozpędzony

"Hijos Del Odio". Każda

z nich ma swoją wartość i warta

jest uwagi tak jak cały album.

Tierra Santa - Legendario

2022 Jolly Roger/Black Beard

\m/\m/

Tym, którzy wpadli w sidła krążka

"Medieval" to przy "Legendario"

ugrzęzną jeszcze bardziej

w objęciach Tierra Santa. Drugi

krążek Hiszpanów jest zdecydowanie

bardziej heavy, więcej w

nim jeszcze epickości, heroizmu i

bojowości. Jest też zdecydowanie

więcej mocy, gitarowej intensywności,

a wszystko podane jest

na większej szybkości. Choć w

zwolnieniach hiszpańscy muzycy

też są mistrzami, a jest ich na

"Legendario" nie mało. Za to w

pełni balladowo robi się w kawałku

"La mano de Dios", choć akurat

Hiszpanie nie unikają w nim

mocy. Ciągle w uszy rzucają się

też elementy, które jednoznacznie

kojarzone są z estetyką

Iron Maiden. Niemniej to tylko

baza, z której zespół wyszedł i

idzie swoja własną ścieżką. Kompozycje

zdają się bardziej skondensowane

i bardziej intensywne.

Zdarzają się też momenty

bardziej rozbudowane, chociażby

kończąca album kompozycja

"Los Diez Mandamientos". Muzycy

Tierra Santa ciągle dbają, aby

w utworach stale coś się działo,

ale nie zapominają również o ich

bezpośredniości i melodyjności.

Także ponownie można rozkoszować

się każdym utworem z

osobna. Poza tym każdy z muzyków

z wprawą, ale i z lekkością

odgrywa swoje partie, co powoduje,

że muzyka Hiszpanów jest

jeszcze bardziej atrakcyjna. Tematycznie

zespół ciągle ociera się

o historię, legendy oraz fantastykę.

Można odczytać "Legendario"

jako kontynuację debiutu,

ale wszystko jest na wyższym

poziomie. W ten sposób Tierra

Santa podtrzymała zainteresowanie

swoimi poczynaniami.

Szkoda tylko, że ich wydawcy i

promotorzy nie za bardzo chcieli

wyjść poza lokalną scenę. W ten

sposób Hiszpanów strąciliśmy z

oczu około czwartego albumu

"Sangre De Reyes" (aktualnie

promują dwunasty album "Destino"),

a o ich istnieniu przypomina

malutka włoska wytwórnia,

która wznowiła właśnie na nowo

opisane krążki "Medieval" i "Legendario".

Ci, co nie słyszeli o

Tierra Santa albo mieli problemy

w odnalezieniu ich pierwszych

wydawnictw, powinni skorzystać

z okazji, jaką zafundowała im

Jolly Roger, która wydała oba

tytułu na winylach i dyskach

CD. Kupujcie, zanim będzie za

późno.

\m/\m/

RECENZJE 205


Tredegar - Anthology

2022 High Roller

W roku 1973 po wydaniu albumu

"Never Turn Your Back on

a Friend" z Budgie odchodzi

perkusista Ray Phillips. Muzyk

nie rezygnuje z muzykowania,

bo praktycznie z marszu zakłada

zespół Woman. Niestety z tą

formacją Ray niewiele zwojował.

Sytuacja zmienia się w roku

1977, bowiem wtedy ze współpracy

z Burke Shelley'em rezygnuje

gitarzysta Tony Bourge.

Ray i Tony postanawiają kontynuować

wspólnie granie, najpierw

pod szyldem Freeze, następnie

jako Storm, aby w końcu

zaklepać sobie nazwę Tredegar.

Od początku podporami tego zespołu

był oczywiście Phillips i

Bourge. Niestety panowie mieli

problem z obsadzeniem pozostałych

stanowisk, ciągle następowały

roszady. Szczególne problemy

dotyczyły wokalistów. Na

omawianym wydawnictwie, "Anthology",

na pierwszym dysku

zebrano sporo ciekawej muzyki,

która powstawała w pierwszej

fazie działalności kapeli. Widać

jak wielu wokalistów starano się

wypróbować, szukając tego najlepszego

i odpowiadającego do

muzycznych pomysłów Ray'a i

Tony'ego. Muzycznie większość

kawałków opiera się o hard rock,

ale przebijają również odświeżające

brzmienia heavy rockowe.

Poza tym utwory są na tyle dobre,

że dwa z nich wykorzystano

na debiucie, a chodzi o utwory

"Whitch Way To Go" i "Wheels".

W ten sposób dochodzimy do

debiutu formacji bardzo wyrafinowanie

zatytułowanego "Tredegar".

To już drugi dysk na wydawnictwie

"Anthology". Ciągle

słyszymy na nim echa hard

rocka, ale to heavy rock jest domeną

tego albumu, a niekiedy

przebija się też heavy metal.

Ogólnie przypomina mi to mieszankę

dokonań Budgie z "Power

Supply" i "Nightflight" oraz

pierwszych płyt Dokken. Oczywiście

wszystko podane jest

przez pryzmat talentów muzyków

tworzących Tredegar. I powiem

wam, że gdyby ta płyta wyszła

w roku 1980, tak jak "Power

Supply", a nie w roku 1986, to

ręczę, że obie płyty byłyby słuchane

przez was na zmianę i to z

równą satysfakcją. Już otwierający

i przebojowy "Duma" mówi

nam, że będziemy mieli do czynienia

ze zmuszającą do machania

łbem dynamiczną heavy

rockową muzyką. Jednak to nie

ten najbardziej wpadający w

ucho kawałek skradł moje serce.

Są to aż dwie kompozycje, znakomite,

klimatyczne, a nawet

porywające, ze świetnymi melodiami,

znakomitymi riffami i

partiami gitarowymi itd. A chodzi

o "The Alchemist" i "Whitch

Way To Go". Ta druga rozpoczyna

się balladowo, aby za jakiś

czas nieźle dołożyć do pieca,

wykorzystując motorykę hardrockowych

riffów, poczym ponownie

zwalniają, aby zakończyć tą

samą gitarową mocą co wcześniej.

Zresztą podobny patent w

mniejszym lub większym stopniu

wykorzystano w utworach

"Way Of The Warrior" czy

"Richard III". Najwidoczniej

muzykom podobają się klimaty

wywołane kontrastami miedzy

heavy rockową dynamiką a jej

bardziej akustycznymi aspektami.

Jednak muzycy nie unikają

bardziej bezpośrednich utworów

takich jak podszyty rock'n'rollem

"Way Of The Warrior", zagrany

z heavyrockowym zadziorem

"The Jester" czy rozpędzony i

praktycznie heavymetalowy

"Wheels". Muzycy Tredegar

wchodząc do studia, zakładali,

że wokale będzie nagrywał Paul

Parry. Niestety gościu nie podołał

wyzwaniu i na ratunek przybył

stary znajomy, Carl Sentence,

wokalista z Persian Risk.

Była to jedynie pomoc doraźna

na potrzeby sesji nagraniowej.

Prawdziwym wokalistą został

całkiem niezły krzykacz Russ

North, który zdążył nagrać wokal

do utworu "Which Way To

Go". Ogólnie było widać, że muzycy

byli gotowi do podboju.

Byki chętni do wywiadów, do

koncertowania i przekonania

wszystkich do koła, że

ich muzyka warta jest

szerszego poznania. Album,

choć wydany własnym

sumptem prezentował

się dość okazale. Niestety

było o parę lat za późno. Fani

heavy metalu oczekiwali zupełnie

czegoś innego, a scena im to

dostarczała. Starsze spojrzenie

na heavy metal, nawet te całkiem

niezłe, odchodziło do lamusa.

Tredegar zawsze miał problem

ze stabilnym składem, więc nic

dziwnego, że w takiej sytuacji

nastąpiła prawdziwa karuzela

wakatów. Najgorsze, że tej presji

nie udźwignął sam Tony Bourge.

Ten przynajmniej dotrwał do

inicjacji pomysłu ponownego

miksu albumu. Odświeżona wersja

ukazała się dopiero w roku

1990, a my możemy posłuchać

jej, sięgając po dysk nr 3. omawianego

wydawnictwa. Przez ten

czas Ray Phillips dzielnie podtrzymywał

formacje, szukając

ciągle odpowiednich muzyków.

Dopiero w okolicach 1991 roku

udało mu się zebrać w miarę stabilny

skład i wraz z Kessem Loy'

em (gitara) i Jasonem Marshem

(bas) zarejestrował materiał, który

później nosił tytuł "Re-Birth".

Rejony muzyczne są podobne do

debiutu, choć mam wrażenie, że

heavy rock jest bardziej zbilansowany

z hard rockiem. Myślę, że

jak ktoś wraz z pierwszym studyjnym

krążkiem stał się fanem

Tradeger, to spokojnie zaakceptuje

też i tę płytę. Poza tym udanie

skierowano się również w

stronę krótkich, akustycznych

kompozycji typu "Love No

Other" czy "No Surpises". A może

jedynie na tle innych utworów

brzmią one bardzo dobrze. W

każdym razie wyróżniają się pozytywnie.

Głównym wokalista

na tej sesji jest Ray Phillips, może

nie ma jakiegoś wybitnego

głosu, ale dawał radę. Niemniej

Ray postanowił, że na płycie będzie

go wspomagać Trixie Thorne

(znamy ja już z demówek).

Kobieta ma kawal głosu, ale i tak

wolę jak za śpiewanie odpowiada

Ray. "Re-Birth" na "Anthology"

znajdziemy na czwartym dysku.

Jednak to nie wszystko jeśli chodzi

o jego zawartość bowiem dwa

ostatnie songi związane są z Six

Ton Budgie, czyli zespół, który

został powołany po zamknięciu

Tradeger. Mam nadzieję, że niedługo

o tym zespole ktoś nam

również przypomni. Wracając

do bohatera tego wydania to

"Anthology" zawiera praktycznie

wszystko, co ten zespół zostawił

po sobie, a że warto się z

nimi zapoznać, nie muszę namawiać.

Wystarczą jako rekomendacja

same nazwiska Ray Phillips

i Tony Bourge. Niemniej

ten, kto mieni się fanem hard

rocka, heavy rocka, heavy metalu

i NWOBHM musi koniecznie to

poznać.

\m/\m/

206

RECENZJE



Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!