HMP 87_Helstar
Nowy numer (No. 87) e-Magazynu Heavy Metal Pages to 60 wywiadów i ponad 150 recenzji; 208 stron, które na pewno zadowolą każdego maniaka tradycyjnych odmian heavy metalu. Wiele interesujących informacji i ciekawostek do przeczytania w wywiadach, między innymi z Helstar, Metal Church, Voivod, Primal Fear, U.D.O., Enforcer, Virgin Steele, Night Legion, Chirs Boltendahl's Steelhammer, Burning Witches, Scream Maker, Anthem, Tresspass, Siren, Millennium, Hammerhead, Tailgunner, Roadwolf, Killer, Wings Of Steel, Armagh, Kingdom Of Tyrants, Atlantean Kodex, Darklon, Megaton Sword, Smoulder, Spirit Adrift, Iron Curtain, Century, Animalize, MDXX, Rebellion, Elvenking, Scala Mercalli, Crimson Dawn, Altar Of Oblivion, Evile, Livin' Evile, Sintage, Ray Alder, Sacred Outcry, Epitaph, Pyramaze, Subterfuge, Lips Of Ashes, Slade, Rapid, Medevil, Hellwitch i inne. Zachęcamy do czytania!
Nowy numer (No. 87) e-Magazynu Heavy Metal Pages to 60 wywiadów i ponad 150 recenzji; 208 stron, które na pewno zadowolą każdego maniaka tradycyjnych odmian heavy metalu. Wiele interesujących informacji i ciekawostek do przeczytania w wywiadach, między innymi z Helstar, Metal Church, Voivod, Primal Fear, U.D.O., Enforcer, Virgin Steele, Night Legion, Chirs Boltendahl's Steelhammer, Burning Witches, Scream Maker, Anthem, Tresspass, Siren, Millennium, Hammerhead, Tailgunner, Roadwolf, Killer, Wings Of Steel, Armagh, Kingdom Of Tyrants, Atlantean Kodex, Darklon, Megaton Sword, Smoulder, Spirit Adrift, Iron Curtain, Century, Animalize, MDXX, Rebellion, Elvenking, Scala Mercalli, Crimson Dawn, Altar Of Oblivion, Evile, Livin' Evile, Sintage, Ray Alder, Sacred Outcry, Epitaph, Pyramaze, Subterfuge, Lips Of Ashes, Slade, Rapid, Medevil, Hellwitch i inne. Zachęcamy do czytania!
Create successful ePaper yourself
Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.
Spis tresci
84 Gatekeeper
85 Century
86 Animalize
88 MDXX
90 Dyspläcer
91 DethOps
92 Frenzy
94 Rebellion
96 Elvenking
98 Scala Mercalli
102 Crimson Dawn
104 Hemopolis
106 Altar Of Oblivion
110 Livin’ Evil
112 Sintage
114 Children of Raptile
117 Leathürbitch
118 Evile
120 Demolize
122 Hellwitch
124 Speedwhore
125 Rapid
126 Medevil
128 Hellcrash
Foto: Łukasz Ragnus
3 Spis treści
4 Helstar
10 Metal Church
12 Voivod
16 Primal Fear
19 U.D.O.
22 Enforcer
24 Virgin Steele
26 Night Legion
28 Chris Boltendahl’s
Steelhammer
30 Burning Witches
32 Scream Maker
38 Anthem
40 Trespass
42 Siren
46 Millennium
48 Hammerhead
52 Tailgunner
54 Roadwolf
56 Killer
58 Wardress
61 Wings Of Steel
64 Armagh
66 Kingdom Of
Tyrants
68 Atlantean Kodex
69 Darklon
70 Megaton Sword
72 Smoulder
75 Spirit Adrift
78 Emissary
80 Iron Curtain
82 Unto Others
131 Ray Alder
132 Sacred Outcry
136 Pyramaze
140 Epitaph
143 Epitaph
146 Subterfuge
149 Lips Of Ashes
152 Paul Gilbert
154 Slade
158 Metalowiec
Gawędziarz
160 Live From The
Crime Scene
166 Zelazna Klasyka
167 The Music Of Erich
Zann
168 Decibels` Storm
198 Old, Classic,
Forgotten...
3
HMP: Cześć James, to wielka przyjemność
móc ciebie poznać. Powiedz mi, gdzie teraz
jesteś? W Teksasie?
James Rivera: Cześć, tak, jestem w Teksasie.
Na zewnątrz czeka na mnie mój koń. To czarny
koń z czerwonymi oczami. Jest gotowy, żeby
zabrać mnie do McDonald' s na śniadanie.
W takim razie, która jest u ciebie teraz godzina?
Przeklęte lata 90.
Przeprowadzanie wywiadu z Jamesem Riverą to wyjątkowe przeżycie. Po
pierwsze musi zjawić się w umówionym czasie, co wcale nie jest takie oczywiste.
Ale jak już uda ci się go dorwać, to masz najlepszego rozmówcę, jakiego możesz
sobie wyobrazić. Wygadanego, otwartego i bardzo zabawnego. Wywiad z nim bardziej
przypomina spotkanie na piwie z dawno niewidzianym kumplem, który chce
ci powiedzieć co u niego działo się przez ostatnie 40 lat. Naprawdę świetnie się z
nim ubawiłem. Mówi bardzo dużo, co chwilę żartuje, zmienia głos, kogoś naśladuje.
Wszystko to dodatkowo podlane wampirycznym klimatem, który powoduje, że
cieszysz się, że Twoją szyję dzieli od Jamesa tysiące kilometrów światłowodu. Co
prawda po zabawie, przychodzi ciężka robota, bo ten potok słów trzeba spisać i
uporządkować. Jak już ci się uda to zrobić to z tego chaosu wyłania się obraz
niesamowitej postaci - refleksyjnej, z dużym dystansem do siebie, ale jednocześnie
znającej swoją wartość i doceniającej rolę legendy metalu, którą niewątpliwie jest.
Twoje wrażenia z tego koncertu?
Cóż, po tych wszystkich latach koncertowania
w całej Europie udało nam się dotrzeć po raz
pierwszy do Warszawy. Było po prostu niesamowicie,
tłum był pełen euforii. W pierwszym
rzędzie widziałem, jak dorośli mężczyźni płaczą
ze szczęścia. Dlatego daliśmy z siebie
wszystko i zagraliśmy tak jak należy. Wiem, że
minęło dużo czasu, ale w końcu dotarliśmy i
mogliśmy zaprezentować się polskim fanom.
na tej robocie. Nigdy nie byłem w trasie z kimś
takim. Prawdę mówiąc, kazał mi wstawać każdego
ranka punktualnie. Mówił: "Możesz pić,
ile chcesz i robić cokolwiek chcesz. Ale autobus jest o
8:00. Nie o 8:01, nie 8:02, tylko o 8:00". Bardzo
dobrze wspominam tę trasę.
Tak, jak już mówiłeś, nie jest to Wasz pierwszy
raz w Polsce. Graliście w 2011 razem z
Vicious Rumors. Co ciekawe to zespół, w
którym również się udzielałeś. Wygląda na
to, że wspieracie się wzajemnie.
O Boże, tak. Wiesz, zdarzały nam się kłótnie,
tak jak każdemu kto gra w zespole. Nie ma co
jednak tego roztrząsać i lepiej sobie nawzajem
wybaczyć. Zapomnieć o tym, co nas wtedy
złościło i pójść do przodu. Zrobiłem wiele
świetnych rzeczy z Vicious Rumors. Odbyliśmy
dwie europejskie trasy, zjeździliśmy Amerykę
i pojechaliśmy do Japonii. Myślę, że dziś
Geoff Thorpe prawdopodobnie powiedziałby
- "Hej, gdyby nie James, klasyczne Vicious Rumors
nigdy by się nie odrodziło". I tak się stało. Tego
właśnie potrzebowali - odrodzenia. Wiadomo,
nikt nigdy nie będzie, taki jak Carl Albert i
wszyscy o tym wiedzieliśmy. Wtedy jednak
brzmieliśmy najbliżej tego, czego oczekiwali
fani. Cóż, było oczywiste, że płyta, którą z
nimi nagrałem (Warball - przyp. red.), była
tym, czego zespół potrzebował. A teraz spójrz
na nich. Mają Ronny'ego Munroe i są silniejsi
niż kiedykolwiek. I wiesz, jak kiedyś spotkałem
Geoffa to mnie przytulił i powiedział, że
nigdy nie zapomni tego co wtedy od siebie
wniosłem.
Prawie 13:00
...więc dla wampirów jest środek dnia,
zwłaszcza w Teksasie.
Tak, dokładnie. Ale spokojnie, mój pokój jest
cały zaciemniony. Światło słoneczne nie dociera,
więc nic mi nie jest. Możemy rozmawiać.
Ok, w takim razie zaczynając naszą rozmowę,
muszę zapytać o wasz niedawny koncert
w Warszawie. Sam niestety nie mogłem być,
ale słyszałem, że był bardzo udany. Jakie są
Foto: Max Petac
To znaczy, wiesz, grałem w innym miejscu,
które było przy granicy Niemiec…
…w Szczecinie.
Tak dokładnie. Helstar grał wtedy trasę z Vicious
Rumours, ale teraz byliśmy w samej
stolicy Polski, do cholery. Nasz tour manager
był Polakiem i to było super. O mój Boże,
Bart Gabriel, bo tak się nazywa, jest niesamowitym
facetem. Trochę przerażającym, bo zachowuje
się jak wojskowy. Jest też managerem
zespołu swojej żony (oczywiście chodzi o Crystal
Viper Marty Gabriel - przyp. red.) i zna się
Odnoszę wrażenie, że Helstar funkcjonuje w
ramach jakieś heavy metalowej komuny
(śmiech) Ty często udzielasz się w innych
zespołach, kiedy potrzebna jest pomoc. Ale
tak samo was wspierają znajomi muzycy.
Czy tak jest też w przypadku Alex Erhardt,
który zastąpił Mike'a Lewis'a na ostatnich
koncertach?
Cóż, wiesz jest perkusistą The Scourge, czyli
zespołu Garricka i Andrew. Są trzyosobowym
zespołem, więc całe The Scourge dołączyło
do Helstar. Co jest trochę dziwne, nieprawdaż?
Rozumiem, że to tylko zmiana na tę trasę?
Dokładnie. Mike, po prostu nie mógł pojechać
z powodu swojej pracy. Dostał awans i nie pozwolono
mu wziąć urlopu na dłuższy czas. Dopiero
w przyszłym roku, będzie mógł koncertować.
Jedzie z nami do Ameryki Południowej
i nie tylko. Cały czas jest pełnoprawnym
członkiem zespołu.
Na przestrzeni lat udzielałeś się w wielu
4
HELSTAR
zespołach i różnych projektach. Ja naliczyłem
około 20. Co z tobą nie tak, masz jakąś
nadiruchliwość?
Mam dużo siły, ponieważ piję najlepszą krew.
Zawszę czaję się przy siłowniach i sklepach ze
zdrową żywnością. Nigdy nie poluję przy
McDonald's, bo tam można trafić na złą krew.
Czy to są raczej koleżeńskie przysługi, czy to
po prostu biznesowe zlecenia?
Wiesz co, tutaj w Houston, jestem uważany za
ikonę metalu. Jestem tu właściwie bohaterem i
jestem z tego bardzo dumny. Nie prosiłem o
ten tytuł, ale większość ludzi w Houston,
którzy słuchają heavy metalu, znają Jamesa
Riverę. Nazywają mnie ambasadorem heavy
metalu w tym mieście, co jest niesamowite.
Jestem trochę jak Ozzy, z tą różnicą, że nie
sram jeszcze w spodnie. (James naśladuję głos
Ozziego): "Sharon, cholera jasna, znowu się obsrałem!".
W każdym razie dużo osób chce ze mną
grać, właśnie dlatego że uważają mnie za ambasadora
heavy metalu w Teksasie. Nawet pomimo
istnienia Pantery. Tylko wiesz, ja akurat
nie uważam ich muzyki za prawdziwy
heavy metal. To oni zaczęli ten cały nu metal
z tekstami typu "Pierdol się i ssij mojego fiuta".
Przykro mi, ale po prostu taka jest szczera prawda.
Nie przepadam zbytnio za ich muzyką.
To nie było to co uważam, za prawdziwy
heavy metal, jak Judas Priest czy Iron Maiden…
… wiesz, oni też grali power metal w latach
80.…
… Tak grali i powinni byli przy tym zostać. W
tym czasie otwierali nasz show z Anthrax i
byli zabójczy. Nie wiem co Phila tak wkurzyło,
że nagle wyskoczył w bokserskich spodenkach,
wytatuował się i zaczął śpiewać "Nienawidzę
mojej matki, nienawidzę twojej…" (tu James
się śmieje i naśladuję głos Anselmo). Ale
poza sceną to bardzo miły facet, jeden z najmilszych,
jakich kiedykolwiek spotkałem.
"Kurwa, kocham cię, Rivera. Kocham Helstar,
wiesz?" Pewnego razu wpadliśmy na siebie w
windzie, a on mnie przytulił i tak zaczął mówić.
Osiągnęli na pewno sukces i zrobili to dobrze.
Niech ich Bóg błogosławi.
Widać, że ewidentne żyjesz heavy metalem,
ale czy możesz z niego żyć i utrzymywać się?
Nie, skądże, mam inną pracę w sprzedaży.
Foto: Helsatar
Pracuję dla firmy, która
sprzedaje pakiety badań ultrasonograficznych
w celu
zapobiegania udarom i tętniakom.
Większość moich
klientów to kościoły, głównie
katolickie. (w tym momencie
James robi krótki
stand up, w którym odgrywa
scenę jak wciska tomograf
Helstar ojcu Jimowi).
W każdym razie to poważna
sprawa i ratujemy ludziom
życie. Chociaż wampir
powinien je odbierać.
W sumie zamiast kierować
ludzi na badania jako
wampir mógłbyś uczynić
ich nieśmiertelnymi.
Dokładnie, spędź ze mną
chwilę a nie będziesz musiał
martwić się chorobami.
Jakie są wybory? Ty masz
dwa. Idź do lekarza i daj się
leczyć, albo pozwól mi się
ugryźć.
W jakich projektach udzielasz
się obecnie, w które
najmocniej się angażujesz?
Podczas pandemii ja i Larry
nudziliśmy się, więc razem
piliśmy i dyskutowaliśmy.
Ponieważ nic innego
Foto: Helsatar
nie można było robić. Zaczęliśmy
rozmawiać o tym, że ostatnio jest
bardzo dużo tribute bandów, szczególnie w
naszym mieście. I już jest przesyt takich zespołów,
cały czas tłuką to samo: Iron Maiden
i Judas Priest. Co prawda sam miałem tego
typu zespół - Sabbath Judas Sabbath. Jednak
to było akurat coś ciekawego i unikatowego,
ponieważ skupialiśmy się na środkowym okresie
Black Sabbath, ponieważ Dio jest moim
największym bohaterem. To się przyjęło,
poszło w świat i graliśmy dużo koncertów.
Wracając jednak do tematu, w pewnym momencie
za dużo było takich zespołów. Już nie
chciałem więcej robić typowego heavy metalowego
tribute bandu, bo to zaczęło być
nudne, bo wszyscy to robili. Wobec tego, ja i
Larry spotkaliśmy się i rozmawialiśmy, co możemy
zrobić innego, czego nikt do tej pory nie
robił. Cóż, musieliśmy spojrzeć głęboko w nasze
serca i zobaczyć co tam jest. Pasja do muzyki.
Ja jestem wielkim fanem new wave, dark
wave, rzeczy typu The Cure…
…ma to sens, naprawdę pasuje do wampirycznych
klimatów...
Tak, dokładnie. Wpadliśmy, więc na ten projekt
i nazwaliśmy go James Rivera's Metalwave.
Nagraliśmy więc Depeche Mode, The
Cure, Psychedelic Furs, The Fixx i tym podobne
rzeczy. Nie zebraliśmy nawet zespołu, a
już zaczęliśmy nagrywać piosenki. Dotarło to
do Massacre Records, którzy zapytali co to
jest, czy to na serio. Mówimy z Larrym, że
nie, to bardziej żart. O oni mówią, że musimy
to wydać. Znaleźliśmy więc odpowiednich
członków, aby zespół był kompletny. Każdemu
z osobna powiedziałem, że muszą tak
samo kochać te zespoły jak metal, bo inaczej
nie będą pasować do tej koncepcji. I potoczyło
się tak, że wydajemy album, który ukaże się
28 lipca. Myślę, że w Europie powinien być
bardzo dobrze przyjęty, to będzie naprawdę
mocna rzecz. Poza wspomnianymi zespołami
nagraliśmy jeszcze Bauhaus, Tears for Fears,
Peter Gabriel, The Cult…
…o tak, bardzo pasujesz jako wokalista do
The Cult…
Widzę, że czujesz o co chodzi. Myślę, że
będziesz zachwycony tym albumem. Zrobiliśmy
jeszcze "Pet Cematary". Naprawdę to będzie
bardzo mroczna i mocna rzecz.
W porządku, brzmi super, ale to cały czas
cudza twórczość. Nie myślisz o stworzeniu
własnej muzyki tego typu?
Właściwie to kilka osób zwróciło się do mnie
HELSTAR 5
6
z tym tematem i myślę, że prawdopodobnie
założę gotycki zespół metalowy i będę w niego
zaangażowany na sto procent. Oczywiście tak
samo jak w Helstar. Ogólnie w dzisiejszych
czasach nie możesz przetrwać tylko z jednym
zespole. Na przykład Larry ma swój latynoski
zespołów Santa Oscuridad, w którym teksty
są po hiszpańsku…
…Latynoski zespół? Ale czy to nadal metal?
O tak, o mój Boże, poczekaj, aż ich usłyszysz.
Są po prostu niesamowici. Poza tym Andrew,
Garrick i Alex mają The Scourge. To taki
thrash z Bay Area, ale z melodyjnym śpiewem,
ponieważ Andrew jest wspaniałym wokalistą.
Mike też ma inny zespół, który jest trochę w
klimatach Slipknot i tym podobnych. Jak
więc widzisz mamy dużo zajęć, do tego jeszcze
dochodzi normalna praca i rodzina. Nie jestem
gwiazdą rocka i nie mogę skupić się tylko na
muzyki. Niestety taka jest rzeczywistość. Pewnie
gdybym mieszkał w Europie byłoby to
możliwe, ale nie w USA.
Dotknąłeś ciekawego tematu, bo byłem
przekonany, że jest na odwrót. Że to właśnie
USA daje możliwość przeżycia nawet w takiej
niszy jak heavy metal. W końcu to jeden
ogromny kraj, wystarczy się zapakować się w
vana i zawsze znajdzie się kogoś kto będzie
ciebie chciał słuchać.
Nie stary, tak nie jest. Musiałbym być w trasie
8 miesięcy w roku. Wiesz, gdybym przeprowadził
się do Europy, po prostu zajmowałbym
się muzyką, ponieważ znalazłbym zespół. Jest
mnóstwo zespołów, które byłyby zachwycone,
że James Rivera mieszka teraz w Europie.
Mógłbym grać koncerty na lewo i prawo i nie
musiałbym się martwić o pracę. I to właśnie
chciałbym robić, po to jestem na ziemi, żeby
zbawiać ludzi muzyką. Ponieważ tego głosu
nie dał mi diabeł tylko Bóg i to on zrobił ze
mnie wampira. Wiesz, nadal się dogadujemy.
"Jezusie, choć człowieku, zagrajmy w karty i napijmy
się wina!".
Czyli znasz Boga i prawdopodobnie przeprowadzisz
się do Europy, dobrze wiedzieć. Wydajesz
się być sympatycznym gościem, ale
HELSTAR
jak odnajdujesz się w tak szalonym i dynamicznym
środowisku? Czy zachowujesz
pogodę ducha i ze wszystkim dobrze się dogadujesz
czy raczej jest to stresujące i
prowadzi do konfliktów?
Wiesz, co jest naprawdę dziwne w Helstar? -
Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi na świecie.
Kochamy się. Widzę zespoły na trasach, które
nienawidzą się nawzajem i muszą mieć osobne
busy. - "Nie mogę nawet spać obok tego kolesia,
facet, nienawidzę go, wiesz." - To w takim razie,
dlaczego jesteście razem? To nie ma sensu. My
jesteśmy rodziną. Na przykład wczoraj wieczorem
zjedliśmy rodzinną kolację, mieliśmy
meksykańskie jedzenie i mnóstwo margerity.
Przytulaliśmy się, płakaliśmy i śmialiśmy się, a
potem poszliśmy razem do baru. Znam się z
Larrym od 40 lat. Gdyby cokolwiek mu się
stało to pewnie bym umarł. A Andrew, Garrick
i Mikey są jak rodzeństwo, jak nasi synowie.
Po prostu się kochamy. Wiesz, czasami
się nie zgadzamy, na przykład o teksty piosenek
lub tytuły, bo chłopaki uważają, że jest
za długi i zbyt skomplikowany. Ale to są drobnostki
i działa to na korzyść zespołu, ponieważ
pilnujemy się nawzajem. Na przykład
ostatnio oglądałem film "Egzorcysta papieża"
Foto: Helsatar
(ang. The Pope's Exorcist) i na tyle mnie zainspirował,
że zaproponowałem tytuł na nową
płytę: "The Devil You Made, Is The Evil In
Us". Byłem przekonany, że to mocna propozycja,
ale Larry i Andrew powiedzieli, że to jest
za długie. Trochę się posprzeczaliśmy, po
czym Larry obejrzał ten film. Zadzwonił do
mnie następnego dnia i zapytał co sądzę o tytule
"Bring Me The Priest!". Po prostu spadłem
z krzesła i pomyślałem, że to jest to!
Wyobraź sobie okładkę naszej płyty, na której
"Scully", czyli czaszka będąca częścią naszych
okładek, wbija wampirze zęby w szyję księdza,
na którego twarzy maluje się ekstaza. To będzie
zabójcze!
Skoro już wspomniałeś, że nad czymś pracujecie,
to czy możesz rozwinąć temat?
Tak, pracuję teraz właśnie nad kawałkiem
"The Devil You Made, Is The Evil In Us".
Na płytę tytuł okazał się za długi, ale jako tytuł
jednej z piosenek jest odpowiedni. Dużo
więcej szczegółów nie mogę teraz powiedzieć,
ale to będzie zabójczy album. Przygotujcie się
na bardzo wysokie wokale, jakich do tej pory
nie słyszeliście jeszcze w Helstar.
W takim razie, kiedy będzie gotowa nowa
płyta?
Postaramy się wydać ją przed Halloween.
No tak, to jest odpowiednia data. James,
powiedz, jak oceniasz z perspektywy czasu
historie Helstar? Czy to jest historia wielkiego
pecha i niewykorzystanego potencjału?
Do 1989 roku nagraliście cztery wspaniałe
albumu. Wasze opus magnum to "Nosferatu".
A potem wszystko siadło. Zostaliście
bez kontraktu i nikt nie chciał was wydać.
Powiedz, co się stało, że tak wyszło?
Tak, zespól spadł wprost do piekła. Rzecz w
tym, że w Ameryce lata 90. kręciły się wokół
grunge'u i wszystko się zmieniło. Wszyscy
znowu wracali do heroiny i zostali bandą pierdolonych
brudasów. I ta muzyka... Wtedy
mogłeś pisać okropną muzykę i nikogo to nie
obchodziło, bo tego chcieli ludzie. Im bardziej
było to okropne, tym większe miałeś szanse na
podpisanie kontraktu. Kiedy byłeś takim zespołem
jak my, to byłeś zbyt idealny. Wytwórnia
mówiła "nie chcemy tego gówna, chcemy,
żebyś brzmiał jakbyś miał kutasa w ustach". (tu
James wydaje bełkotliwe dźwięki nawiązującej
do grunge'owej maniery wokalnej. Określenie
"kutas w ustach" często pojawiał się w kontekście
muzyki z lat 90. - przyp. red.). Niestety,
tak wtedy było. Dopiero pod koniec lat
90. pojawili się Iced Earth i Hammerfall i
wszystko zaczęło się na nowo. Heavy metal
wrócił silniejszy niż kiedykolwiek. I trwa to
dalej - Iron Maiden, Judas Priest, Kiss czy
Scorpions, są nawet więksi niż w latach 80.
Cierpiałem przez tą całą gównianą muzykę,
ale nie wbiłem sobie igły w ramię, nie założyłem
flanelowej koszuli i nie włożyłem kutasa
do ust. Przeczekaliśmy to wszystko i teraz mamy
nasz czas.
Zdecydowanie coś w tym jest co mówisz.
Pamiętam, że w 1997 roku planowano zrobić
koncert Kiss w Warszawie. Sprzedano 300
biletów i koncert został odwołany. W 2019
zagrali olbrzymi koncert w Krakowie z tłumem
ludzi. Gdzie ci ludzie byli w latach 90.?
Cóż, powiem Ci przyjacielu - to w większości
są dzieciaki. A starsi ludzie? Zawsze to w nich
było, ale z czasem przygasło. Ale w pewnym
momencie przebudzili się i powiedzieli "Stary,
chcę znów usłyszeć prawdziwą muzykę. Nienawidzę
tego gówna". Natomiast dzieciaki dostały lekcję
od Judas Priest czy UFO, czym różni się
dobra muzyka od gówna. Na przykład Alanis
Morissette - Boże, ta dziewczyna była straszna,
taka Stevie Nicks (Fleetwood Mac -
przyp. red.) muzycznie rozjeżdża ją walcem.
To było okropne, lata 90. były pełne śmieci.
Muzycznie to była po prostu banda głupich
ludzi. Cieszę się, że połowa z nich nie żyje.
Przykro mi to mówić, ale taka jest prawda.
No tak, ale w tych okropnych latach 90. jednak
udało wam się nagrać płytę - "Multiples
of Black". Dla mnie ma fajny klimat, cały
czas czuć tam lata 80., tylko tym razem
bardziej crossover. Jednak nie zyskała uznania
u starych fanów i nie zdobyła nowych.
Czy chcieliście, żeby ta płyta tak brzmiała?
Czy był to jakiś kompromis z Waszej strony?
W tamtym czasie, nasz gitarzysta Aaron
Garza bardzo lubił Panterę i Sepulturę. Dlatego
ta płyta ma w sobie dużo groove. Nazywam
to groove metalem. Może wciąż tam było
trochę lat 80., ponieważ moje wokale były
bardziej melodyjne niż agresywne, ale było w
tym dużo rytmu. Nadal brzmiało to jak
Helstar, ponieważ James wciąż tam śpiewał i
uderzał wysokimi tonami.
Oczywiście nie można tego porównywać, do
waszych albumów z lat 80.. To zupełnie coś
innego niż "Nosferatu", ale myślę, że krytyka
tego albumu była zbyt surowa.
Tak było, ale to produkcja go zabiła. Czasami
sobie myślę, co by było, gdyby wziąć kilka z
tych piosenek i nagrać je ponownie. Na przykład
"Good Day to Die", "No Second Chance
(In the Angry City)". Myślę, że ludzie byliby
zadowoleni, gdybyśmy nagrali je ponownie.
Jest tam kilka piosenek, które po prostu są dobre
i szkoda, że marnieją. To tylko taka myśl.
Wiesz co jest takie dziwne? Jesteś jedną z
nielicznych osób, które kiedykolwiek spotkałem,
które powiedziały, że lubią ten album.
Jakby mi to nie przeszkadzało, produkcja jest
do bani.
Żeby zakończyć temat lat 90., porozmawiajmy
o odejściu Larry'ego. Co się stało? Rozczarowanie?
Odszedł, zanim jeszcze nagraliśmy "Multiples
of Black". Po prostu zmęczył go biznes muzyczny.
Wiesz, przeszliśmy przez piekło po
"Nosferatu". Teraz ta płyta jest uważana za
najlepszą w naszej historii i jako heavy metalowy
klasyk. Przez wszystkich fanów. Ale w
1989 roku? Nikomu się nie podobała. Nie
byliśmy Queensryche, nie byliśmy Metalliką.
Byliśmy gdzieś pomiędzy, a ludzie po prostu
odwrócili się do nas plecami. Mówili: "O co im
chodzi? Dlaczego oni muszą pisać te wszystkie riffy?
Co to za operowe gówno". To było zbyt skomplikowane
i Metal Blade powiedziało nam, że
nie ma pojęcia co z tym można zrobić. Teraz
wiele osób z tamtym czasów mówi, że "Nosferatu"
to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek
zrobiliśmy. Tak, wiem o tym, ale gdzie byliście
30 lat temu? Kiedy Was potrzebowaliśmy,
upiliśmy się z żałości i zostaliśmy wyrzuceni z
wytwórni. Larry był wtedy bardzo sfrustrowany
i nie winię go za to. Wrócił do szkoły i
dostał wspaniałą pracę i nadal pracuje w tej
Foto: Helsatar
Foto: Sandra Olivia Soliz
samej firmie. Zarabia zabójcze pieniądze. Tak,
mnóstwo pieniędzy. I wiesz co? On na to zasługuje.
A teraz 30 lat później dalej jesteśmy
razem. Działa to w tej sposób: "Dostałem urlop,
zróbmy to. Napiszmy album, pojedźmy w trasę". I
daje z siebie wszystko. Znowu jesteśmy na sto
procent razem. Nie poddamy się, dopóki obaj
nie umrzemy. Albo jeden z nas umrze pierwsze,
co będzie smutne. Ale będziemy to robić,
dopóki możemy. Wciąż mamy w sobie
siłę, żeby pisać muzykę, a piosenki wychodzą
lepsze i mocniejsze niż kiedykolwiek. Po prostu
nie możemy przestać.
Musiało nastąpić nowe stulecie, żebyście
znowu zaczęli nagrywać w miarę regularnie.
Wtedy udało wam się z sukcesem unowocześnić
wasze klasyczne granie. Czy odczuliście
powrót popularności klasycznego metalu
w pierwszej dekadzie XXI? Czy znowu
zaczęło być dobrze?
Tak, XXI wiek był dla nas dużym krokiem
naprzód. Dzięki naszemu spotkaniu w 2006
wróciliśmy na właściwe sobie miejsce. Potem
wydaliśmy album "The King of Hell", który
był bardzo dobrze przyjęty. Potem zrobiliśmy
"Glory Of Chaos". Staliśmy się naprawdę
ciężcy, bardziej thrashowi, w porównaniu z
tym, co wcześniej robiliśmy. Zrobiłem nawet
trochę black metalowe wokale, ponieważ
uwielbiam Cradle of Filth i tym podobne klimaty.
No tak, nie ma się co dziwić. Kolejny wampiryczny
zespół. Trudno nie zauważyć, że
trochę interesujesz się wampirami. Skąd u
Ciebie takie zainteresowania?
To dosyć skomplikowane. Jestem chory na
bielactwo, oznacza to, że nie mam pigmentu w
skórze. Zaczęło się od jednego miejsca, a
potem było coraz gorzej i gorzej. Jeśli spojrzysz,
moje ręce są całkowicie białe. Ale jeśli
spojrzysz na mój prawdziwy kolor skóry to jest
brązowy, bo jestem Meksykaninem. Moje całe
ręce, wszystko, moja twarz jest teraz zupełnie
biała. Jeśli wyjdę na słońce, moja skóra pali
się, bo nie ma żadnej ochrony. Dlatego cała ta
sprawa z wampirami ma sens, bo nie mogę
wyjść na słońce. Jeżeli jakiś znajomy zaprasza
mnie na grilla 4 lipca, to myślę sobie: "Żartujesz
sobie ze mnie? Nie mogę iść. Co z tobą nie tak?".
Dlatego ludzie zastanawiają się czy naprawdę
jestem wampirem. Ukrywam się przed słońcem
i ubieram się na czarno. Wszystko, co
posiadam, jest czarne. Nawet moja bielizna
jest czarna. I moje skarpetki. To wszystko pasuje
do siebie i w sumie odpowiada mi. Ludzie
mają mnie za wampira i nawet nazywają hrabią
Rivera.
Byłeś kiedyś w Transylwanii?
Tylko raz i byłem dosyć rozczarowany. To nie
było to, jak czego oczekiwałem. Spodziewałem
się więcej. Wiesz Rumunia to piękny kraj
i czułem się jak w domu. To było trochę dziwne,
bo mnie nie rozumieli, a ja nie chciałem
tłumaczyć, dlaczego tak bardzo fascynował
mnie ich kraj i Transylwania. Myślę, że ludzi z
Transylwanii drażnią też skojarzenia z wampiryzmem.
Czują się urażeni. To są po prostu
normalnymi ludźmi, i nie chcą, żeby turyści
myśleli, że wszędzie czają się tam krwiopijcy.
Wiedziałem o tym przed wyjazdem i nie
wspominałem zbyt wiele o Draculi, wampirach
i takich tam.
Zapraszam do pozostałych krajów Europy
Środkowej. Od Rumunii przez Węgry, Słowację,
Czechy aż do Polski zajdziesz wiele
klimatycznych miejsc, jak ze starych filmów
grozy. Historia naszych krajów bardzo mocno
się przenika. Nawet królem Polski był
Stefan Batory, wuj niesławnej Elżbiety.
HELSTAR 7
Naprawdę? Kawałek "Blood Lust" z "Vampiro"
jest właśnie o niej. Wiesz co? I dlatego czuję,
że należę do tej części świata. Mógłbym tam
mieszkać.
Skoro już zacząłeś mówić o "Vampiro", to
mam pytanie o "Clad in Black". Dlaczego
wydaliście to w tej formie? Czy była potrzeba
wznawiania Vampiro, które było wydane
raptem 4 lata wcześniej?
Chodziło o to, że czuliśmy, że "Vampiro" nie
miał odpowiedniej promocji i musi zostać
wysłuchany na całym świecie jeszcze raz, we
właściwy sposób. Wiesz właściciel wytwórni
EMP, David Ellefson to mój dobry przyjaciel.
Ale facet, który dla niego pracował, nie wykonywał
właściwej swojej pracy i nie dbał o
nas należycie. Ale czego się spodziewać, jeżeli
jego ulubionym zespołem jest Korn. W każdym
razie, do diabła, nienawidzę tego człowieka
bardziej niż czegokolwiek na świecie, ale
to moja sprawa. Kiedy wydaliśmy "Vampiro",
pomyślałem po prostu, że to doskonały album
i szkoda, że tak słabo był promowany. Ludzie
nazywają ten album "Nosferatu 2", ponieważ
jest jeszcze lepszy.
To jest właśnie moje następne pytanie. Czy
możemy potraktować "Vampiro", jako niezależny
album czy powinniśmy go rozpatrywać
w kontekście "Nosferatu", jako…
…"Nosferatu 2". Właściwie moglibyśmy nazwać
ten album "Nosferatu 2", ale nie chcieliśmy
tego robić, bo to byłoby tandetne. Larry
powiedział, że nie chce tego robić. A potem on
powiedział "Vampiro". Bardzo mi się to spodobało
i nawet zacząłem się tak siebie nazywać.
Vampiro, nikt już nie nazywa mnie Jamesem.
Tak, jestem Wampirem i już przyległ
do mnie ten wizerunek. Kiedy wydaliśmy ten
album, przed pierwszym koncertem pojawiłem
się z kłami. Nawet nie powiedziałem o tym
zespołowi. A oni powiedzieli: "Stary, co robisz?".
Dzieciaki się śmiały - mówiąc dzieciaki mam
na myśli Garrick'a i Andrew. Powiedziałem
zaufaj mi. A potem poszliśmy
i podczas otwierającej
piosenki tłum oszalał.
Urodziłem się na nowo, powróciłem
z martwych. Taka
jest prawda. To fajna historia,
jeśli się nad tym zastanowić.
Żyli w latach 80.,
lata 90. ich zabiły, a potem
James wrócił z martwych,
jako wampir. Na koniec
dnia to wszystko ma sens.
Dlatego w "Houston Chronicle",
dużej gazecie z naszego
miasta, pojawił się o
mnie trzystronicowy artykuł:
"Wrócił z martwych".
Lubię żyć tym wizerunkiem.
Podoba mi się, kiedy
ludzie myślą, że jestem prawdziwym
wampirem. Takim,
który nie zaszkodzi
Tobie i twoim dzieciom.
Bylebyście byli dla mnie
mili i nie zapraszali mnie
na grilla 4 lipca. W przeciwnym
razie ugryzę się w
dupę.
Ok, będziemy powoli kończyć,
ale chcę cię jeszcze
zapytać, jak oceniasz obecny
stan heavy metalu?
Powiedziałbym, że teraz
Foto: Helsatar
jest u szczytu, że znowu
rośnie. Jest tak duży, jak nigdy dotąd. Wszystko
dzięki dzieciakom, które się w to angażują.
Słyszą, że jest to muzyka, której warto słuchać…
Jest dużo młodych ludzi, którzy mogliby być
twoimi dziećmi a nawet wnukami i z powodzeniem
grają muzykę czerpiącą garściami
z lat 80. Czy to sztuczne naśladownictwo
czy prawdziwa twórczość?
Chwalmy Pana! Niech
robią tak dalej, ale
muszą dawać z siebie
wszystko. Nie możesz
tworzyć heavy metalu
będąc połowicznym
muzykiem. Musisz być
dobrym muzykiem i
tego czasami właśnie
ludzie nie rozumieją.
Ponieważ są to klasyczne,
operowe wpływy.
Jeśli nie masz takich
umiejętności i talentu,
nie myśl nawet o graniu
heavy metalu, bo po
prostu nie możesz. Musisz
się sporo napracować,
żeby tworzyć tę
muzykę we właściwy
sposób. Wiesz o tym
równie dobrze jak ja.
Jestem na tej scenie odkąd
to się zaczęło. I
tak, brałem lekcje opery.
Zrobiłem wszystko,
co musiałem zrobić,
aby nauczyć się poprawnie
śpiewać i uderzać
w te nuty, jak śpiewać
w tej tonacji, jak to
robić. Jeżeli tak robisz
Foto: Helsatar
to super, rób to dalej, a kiedyś będziesz a
moim miejscu.
Helstar jest oryginalnym zespołem o
unikalnym charakterze. Dlatego mam pytanie
czy coś jeszcze jest do odkrycia w heavy
metalu?
O tak, zawsze jest miejsce na rozwój. Pokaże
to następna płyta Helstar, która zabierze was
wszystkich na nowy poziom, na którym nigdy
jeszcze nie byliście. Wszyscy będziecie wniebowzięci.
Ta muzyka zawsze będzie ewoluować.
Mimo, że jest wielu ludzi, którzy utknęli
w latach 80. i chcą, żeby Helstar znowu nagrali
"Burning Star". Ale my tego nie zrobimy,
nie myślimy już w ten sposób. To było 40 lat
temu. Teraz napiszemy, jak się czujemy. Chcemy
zadowolić fanów, ale przede wszystkim
sami musimy być szczęśliwi. Chcemy brzmieć
jak Helstar ale chcemy robić też nowe rzeczy.
Właściwie nawet myślimy o nagraniu całej
nowej płyty w tonacji E. To sprawi, że będę
śpiewał wyżej niż kiedykolwiek. Nagraliśmy
już jedną piosenkę w tej tonacji, czyli "Black
Wings of Solitude". To dowodzi, że mogę śpiewać
w ten sposób, jeśli naprawdę chcę. Na nowej
płycie pokażemy wszystkim, że jeszcze jest
dużo do zrobienia w heavy metalu.
W takim razie nie mogę się już doczekać.
Bardzo dziękuję za wywiad i mam nadzieję,
że do zobaczenia wkrótce w Polsce.
O tak, na pewno. Jak będzie trasa promująca
nowy album nie ominiemy Polski. Mam nadzieję,
że spotkamy się osobiście, ponieważ
Twoja szyja wygląda bardzo smakowicie.
Grzegorz Putkiewicz
8
HELSTAR
HMP: Witaj Kurdt dzięki, że znalazłeś czas
na wywiad.
Kurdt Vanderhoff: Witaj, proszę bardzo dla
mnie to też przyjemność.
Gratuluje nowej płyty, jest naprawdę świetna!
Wielkie dzięki to bardzo milo usłyszeć coś takiego.
Myślę, że to jest płyta, która powinna ukazać
się zaraz po "The Dark"...
O wow to super!
Powiedz, proszę, z jakim odzewem spotkałeś
się ze strony fanów i prasy?
Jest dużo lepiej, niż myślałem, po zmianie wokalisty
kiedy mieliśmy ich już czterech, nadal
mamy wiernych fanów, którzy przychodzą na
nasze koncerty. To jest naprawdę świetne, nie
możemy być bardziej szczęśliwi. Koncerty,
które graliśmy tu w USA, były super tak, że
jestem w szoku.
Nie powinieneś, bo album jest naprawdę
świetny. Muszę być szczery z tobą, kiedy
Mike odszedł parę lat temu, myślałem, że to
koniec Metal Church, ponieważ bardzo trudno
jest zastąpić kogoś takiego jak Mike czy
Dave.
Tak masz rację.
Wywiad z Papieżem
Jest tylko jedna religia i
jeden kościół, a jest nim
Metal. Jeżeli chcecie się
dowiedzieć więcej o nowej
płycie oraz historii
Metalowego Kościoła koniecznie
przeczytajcie wywiad
z Ojcem Założycielem,
czyli Kurdtem Vanderhoffem
we własnej
osobie.
Bardzo trudno jest znaleźć nowego wokalistę,
którego zaakceptują fani i jeśli dobrze
pamiętam, powiedziałeś w jakimś wywiadzie,
że nie szukasz kogoś podobnego do
Mike'a...
Tak rzeczywiście nie chcieliśmy drugiego Mike'a.
Zdecydowaliśmy się kontynuować i zacząć
pisać nowy rozdział.
Ale znalazłeś klona Davida Wayne'a...
Nie do końca. (śmiech) On może wykonywać
utwory Dave'a, ale Mike'a też. On wykonywał
wcześniej utwory Davida, także zna jego repertuar
bardzo dobrze.
Foto: Joe Schaeller
Wydaje mi się, że wróciliście do korzeni, ponieważ
nowy materiał jest dużo cięższy i
przypomina pierwsze dwa albumy.
Tak zgadza sie kiedy znaleźliśmy Marka i zaczęliśmy
z nim pracować, wiedzieliśmy, że
wniesie więcej agresji, więcej thrashu, dlatego
poszliśmy w tym kierunku i to jest świetne, bo
nie graliśmy tak od dawna i właśnie rozpoczynamy
nowy rozdział.
Jak znalazłeś Marka? Widziałeś wcześniej
Ross the Boss, w którym śpiewał czy ktoś ci
go polecił?
On był przyjacielem Steve'a i on go polecił.
Nie szukaliśmy nikogo na skalę międzynarodową
raczej lokalnie, chcieliśmy znaleźć kogoś,
kto byłby na miejscu i pasował do naszej
koncepcji.
Jak się czujesz jako legenda po ponad czterdziestu
latach grania, widzisz jakieś zespoły,
które mogłyby w przyszłości zastąpić Metal
Church, Testament czy Slayer, bo szczerze
mówiąc, ja nie widzę nikogo takiego.
Myślę, że jest bardzo dużo problemów wśród
młodych ludzi teraz. Myślę, że oni nie mają
tych samych wzorców, które my mieliśmy.
Wiele dzieciaków teraz jest pod wpływem rapu
i hip-hopu. Nie mają w sobie tego ognia i
tych umiejętności, które my mieliśmy przy
tworzeniu muzyki. Na pewno jest wiele zespołów,
które może są i dobre, ale ja ich nie słyszałem.
Myślę, że najbardziej chodzi tu o kulturę,
w jakiej się wychowali, zupełnie innej od
naszej.
Jakie były twoje wzorce przed rozpoczęciem
przygody z muzyką?
Kiedy byłem bardzo młody, zaczynałem od
The Beatles. Kiedy miałem 12 lat zaczynałem
od perkusji, potem przeszedłem na bas i następnie
na gitarę. Ja zacząłem bardzo wcześnie,
byłem pod wpływem lat 60., potem były lata
70. Ale największy wpływ mieli na mnie gitarzyści,
jak Ted Nugent czy Alex Lifeson, ale
także Richie Blackmore i Jimmy Page. Ale
największy wpływ na mnie miał Alex Lifeson.
Jakbyś określił swoją muzykę, bo jak dla
mnie jestecie z tych nielicznych zespołów jak
np. Mercyful Fate, gdzie nie da się jednoznacznie
określić gatunku, jaki wykonujecie,
chociaż nie lubię szufladek. Jesteście za lekcy
na thrash i za ciężcy na power metal...
(śmiech!)
Jak dla mnie wasza muzyka to Church Metal!
(śmiech!)
Wykonujecie bardzo unikalną muzykę...
Wiem, o co ci chodzi, myślę, że jesteśmy ze
starej szkoły heavy metalu, może z jakimiś
wpływami, ale to chyba cały czas heavy metal.
Jesteśmy melodyjni, mamy mnóstwo zmian
dynamiki, cały czas zasuwamy do przodu 100
mil na godzinę. Nawet jeżeli będzie to ciężkie
i mocne to musi być muzykalne, jak to tylko
możliwe to jest dla mnie bardzo ważne. Wykonujemy
heavy metal tylko może w innym
aspekcie.
Pewnie dlatego jesteście popularni i szanowani
zarówno wśród fanów thrash jak i death
metalu czy heavy metalu...
O, to jest wspaniale powiedziane, dlatego zawsze
pracujemy na respekt i zainteresowanie
fanów, to jest cudowne i bardzo satysfakcjonujące.
Po wydaniu pierwszej płyty w 1983 roku
mięliście 3 lata przerwy dlaczego?
Było to spowodowane całym tym przemysłem
muzycznym, podpisanie nowego kontraktu,
problemy personalne w zespole itd.
Pytam, bo w roku 1986 po wydaniu "The
Dark" byliście bardzo popularnym zespołem,
jak Metallica czy Slayer...
Tak zgadza się.
Jak myślisz, czy gdybyś ty i Dawid Wayne
pozostali w zespole bylibyście teraz na tym
samym poziomie, co wyżej wymienione zespoły?
Myślę, że gdybyśmy pozostali w tym składzie
10
METAL CHURCH
może pozwoliłoby to nam związać się z wielkimi
wytwórniami, jak Metallica czy Slayer, ale
niestety mieliśmy zmiany i nie przetrwaliśmy
w takim składzie. Jeżeli byśmy cofneli się do
przeszłości to, tak może bylibyśmy dużym zespołem,
ale teraz można tylko spekulować. Ja
zostawiając zespół, miałem cały czas wpływ na
produkcję i pisałem utwory, gdyż uważałem,
że jest to mój zespół. Natomiast z Dawidem
problemy dotyczyły alkoholu i narkotyków,
ale teraz myślę, że późniejszy skład był stabilny
i miało to wpływ na to gdzie teraz się znajdujemy.
Nie ma co teraz wracać do przeszłości.
Cieszę się z tego, co osiągnęliśmy, tym
bardziej że możemy w pełni kontrolować naszą
karierę.
Czyli można powiedzieć, że Metal Church
to twoje dziecko. Jesteś jak Dave Mustaine
w Megadeth lub Jeff Waters w Annihilator...
Tak zgadza się, to ja założyłem kapelę, nawet
przed pierwszym składem ten pomysł już kiełkował
w mojej głowie, tak że absolutnie się z
tobą zgadzam.
Prawdopodobnie najlepszy okres dla Metal
Church to były pierwsze dwa albumy...
Tak zgadzam się.
Później była przerwa i dołączył Mike, z którym
wydaliście trzy krążki. Mój ulubiony to
"Changing in the Balance".
O to super, mój też!
Następnie zawiesiliście działalność na jakiś
czas i znowu dołączył Dave, by być później
zmienionym przez Ronny Munroe.
Tak, na razie się wszystko zgadza.
To nie był najlepszy okres dla Metal
Church. Może muzycznie nie było źle, ale
jeżeli chodzi o wokal Ronny'ego, był taki trochę
nijaki i fani nie do końca go zaakceptowali.
Dave i Mike byli bardzo charyzmatycznymi
wokalistami Dave jak "hittman"
natomiast Mike jak "silent killer"...
(śmiech) Dobre, ale można tak powiedzieć,
zgadzam się.
Powiedz czy kiedy Mike zmarł, myślałeś, że
to koniec Metal Church?
Tak było przez kilka miesięcy, myślałem wtedy,
że to już koniec. Obydwaj oryginalni wokaliści
odeszli od nas na zawsze, tak że zastanawiałem
się co robić, ale jeszcze kiedy był
Mike, zacząłem pisać materiał na nowy album,
tak że zaczęliśmy rozmawiać o nowym
wokaliście i postanowiliśmy zobaczyć, co z
tego wyniknie.
Jesteś głównym kompozytorem w zespole.
Tak zgadza się.
Powiedz, jak tworzysz materiał, pytam, ponieważ
albumy z Davem czy Markiem są
bardzo ciężkie, agresywne, natomiast z
Mickiem bardziej rockowe i progresywne.
Czy piszesz utwory pod wokalistę, czy nie
bierzesz tego pod uwagę?
Styl śpiewania Marka jest bardzo agresywny i
w tę stronę też chcemy podążać. Chociaż kilka
utworów było napisanych jeszcze kiedy Mike
był z nami. Ale tak, można tak powiedzieć, że
pisze pod styl śpiewania.
Mam do ciebie pytanie, które zawsze chciałem
ci zadać. Jeżeli będzie zbyt personalne,
Foto: Giovanni Cionci
możesz nie odpowiadać...
(śmiech) Dawaj!
Jednym z moich ulubionych utworów jest
"Ton of Bricks" napisany przez Dave'a. Parę
lat temu kiedy graliście w Glasgow, zapytałem
Mike'a, dlaczego nie wykonujecie tego
utworu na żywo, powiedział, że to był to
utwór napisany przez Dave'a, a że ty masz
do niego żal, dlatego nie chcesz go wykonywać.
Czy to się zmieniło, bo widziałem na
waszym koncercie z Francji, że znowu go gracie
z Markiem...
To nie tak do końca. Pamiętaj, że Mark śpiewa
utwory Dave'a bardzo dobrze. Kiedy Mike
był w zespole, graliśmy jakieś stare kawałki,
ale przede wszystkim chcieliśmy, żeby to były
utwory z okresu Mike'a. Mark ma inny styl
śpiewania i w niektórych utworach Dave'a nie
czuł się komfortowo. Mike za to był bardziej
krzykliwy. Dlatego teraz kiedy jest z nami
Mark, zmieniliśmy set listę na stare kawałki
plus te z nowej płyty.
Dave i Mark sposobem śpiewania przypominają
mi trochę Steve'a Souzę z Exodus...
W stu procentach się zgadzam.
Jak nawiązaliście współpracę z Rat Pack Records?
Hmm... jak to było, chyba Ronny znał właściciela
wytwórni i nas skontaktowali. Zadzwoniliśmy
do niego i tak się zaczęło. Żyjemy w
idealnej symbiozie, wykonują bardzo dobrą
pracę, szczególnie jeśli chodzi o nasza ostatnią
produkcję, tak że jest super.
Planujecie jakieś koncerty w Europie czy
UK?
W UK na razie nie, ale w pierwszym tygodniu
sierpnia gramy na Alcatrazz w Belgii i na Jailbreaker
w Danii.
Czyli na razie tylko festiwale...
Tak, ale wracamy w październiku z paroma
koncertami, będą też festiwale.
Chciałbym cię spytać jeszcze o jednego
wokalistę, który śpiewał w Metal Church, a
jest jednym z muzyków mojej ulubionej kapeli,
mam na myśli Griffin, wiesz, o kogo
chodzi?
A Willy McKay...
Tak o niego, dlaczego nigdy z nim nic nie
nagraliście?
Zespół dopiero wtedy wystartował, on jest
świetnym wokalistą. Chciał śpiewać swoje
utwory, które pisał, my chcieliśmy swoje, później
była przeprowadzka do Waszyngtonu i
tak to się potoczyło.
A on nie był później znowu w zespole przed
przyjściem Ronniego?
Nie definitywnie nie, spotkałem się z nim kiedyś
w San Francisco, ale to wszystko.
Masz już jakieś pomysły na nową płytę?
Jeszcze nie do końca, chociaż ludzie chcą kontynuacji
w związku ze świetnym przyjęciem
nowej płyty.
Mark został zaakceptowany, tak że nie ma
się co dziwić, myślę, że będzie to współpraca
na dobrych kilka lat.
Tak, definitywnie, też tak sądzę.
Który okres dla ciebie w Metal Church był
dla ciebie najlepszy z Dave'em, Mikiem czy
za drugiej kadencji Mike'a?
Definitywnie z Dave'em, byliśmy wtedy młodzi
pełni ognia i entuzjazmu, tak to był najlepszy
okres.
Dlaczego Mike zostawił zespół na prawie 20
lat?
Jak my wszyscy, z powodów osobistych, finansowych
to nie był dobry czas dla muzyki.
OK Kurdt dziękuje ci bardzo za poświęcony
czas, jakieś ostatnie słowo na koniec dla
naszych czytelników?
Do Polski przyjeżdżamy w październiku, tak
że do zobaczenia na koncertach, my damy z
siebie wszystko. Tobie też dziękuje za wywiad
i miłego dnia...
Tobie też!
Erich Zann
METAL CHURCH 11
HMP: Witaj Michael dzięki, że znalazłeś
czas na wywiad po naszych porannych problemach
z łącznością.
Michel "Away" Langevin: Witaj, nie ma sprawy,
akurat miałem czas pomiędzy dwoma następnymi
wywiadami. Poniedziałek jest jedynym
dniem kiedy udzielam wywiadów cały
dzień, także proszę bardzo.
Jeszcze raz dzięki. Opowiedz, jak było w Polsce,
tym bardziej że miałem okazje usłyszeć
wasza nową płytę i muszę ci powiedzieć, że
jest rewelacyjna, wykonaliście świetną pracę.
Dziękuję bardzo, byliśmy na Mystic Festival
i graliśmy koncert przed ogromną publicznością,
było to super doświadczenie.
Jeżeli się nie mylę to, teraz jesteście w Niemczech...
Kosmiczne opowieści
Co ja mogę napisać we wstępie jeżeli chodzi o VoiVod, już chyba wszystko
o nich napisano przez ostatnie czterdzieści lat. Wydali właśnie płytę, z tej
okazji odświeżając stare numery, co wyszło im rewelacyjnie. Jeżeli chcecie dowiedzieć
się więcej o tym wydawnictwie i nie tylko koniecznie przeczytajcie poniższy
wywiad, gdyż Michael okazał się wspaniałym rozmówcą. Zapraszam.
wszystkie nasze składy z Erikiem i Jasonem
również.
Jak dla mnie te utwory nie różnią się, może
trochę aranżacyjnie od starszych wersji, ale
na pewno jest tu lepsza produkcja i mają bardziej
kosmiczny klimat, jeżeli wiesz, co mam
na myśli. Pomimo tego słuchając tej płyty,
cały czas słyszę lata 80. i 90., czy to był zamierzony
proces?
Nie. Nie myśleliśmy w ten sposób, bardziej
chcieliśmy odświeżyć utwory, które bardzo
rzadko wykonujemy na koncertach. A które
moglibyśmy zagrać z Jasonem ("Rebel Robot")
czy Erikiem ("Rise"), dało nam to możliwość
odświeżyć naszą setlistę i wykonywać ją na
żywo. W zeszłym miesiącu graliśmy w USA na
Florydzie i Jason do nas dołączył, a niedługo
będziemy grali na Hellfest, gdzie dołączy do
Jeżeli dobrze pamiętam, w twoim zamierzeniu
miało być siedem części, ale z różnych
powodów, jak wypadek Erica czy śmierć
Piggiego, nigdy nie doszło to do skutku,
pomimo że nagraliście demo w 2001 roku, ale
nie zostało ono nigdy wydane. Czy macie jakieś
plany na wydanie tego materiału w przyszłości?
Tak rzeczywiście nagraliśmy demo z siódmą
częścią w roku 2000, ale następnie zawiesiliśmy
działalność. Nagrania pochodzą z lat 1999
- 2000. Prawdopodobnie nigdy nie nagramy
tego albumu, ale ja cały czas mam to demo i
mam nadzieję, że może w przyszłości ujrzy
światło dzienne. Tak naprawdę mamy wszystko
zmiksowane, bas, gitary, wokal Erica i tak
byłaby to ostatnia część, która tekstowo nawiązywałaby
do wszystkich wcześniejszych
części.
Nie myślałeś nigdy o nagraniu albumu, coś
na kształt space opery z dwoma wokalistami
Erickiem i Snakem? Mamy już projekty jak
The Three Tenors to teraz byłoby The Two
Tenors...
Wiesz aktualnie w utworze "Rise" z "Morgoth
Tales", Eric i Snake śpiewają razem, będziemy
chcieli to powtórzyć na Hellfest.
Jak się czujesz po czterdziestu latach grania?
Prawdopodobnie nigdy nie myślałeś, że
wydasz taki album jak "Morgoth Tales" na
czterdziestą rocznicę istnienia VoiVod?
Czuje się świetnie z dwóch powodów. Znaleźliśmy
się teraz w bardzo dobrym momencie
naszej kariery, jesteśmy teraz bardziej popularni
niż kiedykolwiek wcześniej, dużo młodych
ludzi przychodzi na nasze koncerty i to jest
świetne. Fizycznie również czuje się bardzo
dobrze.
Fakt, wyglądasz świetnie...
(śmiech) Dzięki, graliśmy we Francji z Testament,
właśnie wtedy miałem sześćdziesiąte
urodziny. Chłopaki z Testament przynieśli na
scenę tort i to było super. Mam teraz 60 lat i
ciągle mogę grac thrash metal. To było gdzieś
w 1998 roku, mięliśmy wtedy przerwę, bo Eric
był w szpitalu po wypadku w Niemczech, a ja
byłem na koncercie Whitesnake w Montrealu.
Widziałem wtedy Tommy'ego Aldridge'a,
który grał na perkusji. Oglądałem go,
jak grał przez 90 minut i pomyślałem sobie, że
jeżeli chcę być kiedyś tak jak on, muszę zacząć
dbać o siebie. Przestałem więc palić, zacząłem
się zdrowo odżywiać i teraz czuje się
świetnie, tak że myślę, iż jeszcze wiele lat przede
mną. Nie wiem, jak będzie z koncertami,
ale myślę, że płyty mogę nagrywać jeszcze bardzo
długo.
Tak jesteśmy w Berlinie, wszyscy gdzieś poszli,
tylko ja zostałem w pokoju hotelowym, bo
mam zaplanowanych dziesięć wywiadów na
dzisiaj, jak już mówiłem jest to mój jedyny
dzień kiedy jestem wolny, w pozostałe dni gramy
lub podróżujemy.
Utwory, które nagraliście na nową płytę, są z
lat 1983-2003, czyli jak by nie patrzeć, jest to
czas kiedy w zespole był Piggi plus jeden nowy
utwór. Mam rację?
Tak mamy nowy utwór "Morgoth Tales", który
reprezentuje VoiVod w 2023 roku, pozostałe
kawałki chcieliśmy, żeby reprezentowały
nas Eric Forest.
Foto: Gaelle Beri
Wracając do przeszłości nowy album jest
oparty na sadze VoiVoda, która ma miejsce
na planecie Morgoth...
Tak zgadza się...
Jesteście legendarnym zespołem, do którego
wpływu odwołują się muzycy z wielkich
zespołów, jak Metallica, Nirvana czy Tool.
Jesteście znani zarówno w środowisku metalowym
jak i progresywnym. Jak myślisz,
dlaczego nigdy nie osiągnęliście takiego statusu
jak wyżej wymienione zespoły?
Też tego nie rozumiem, ale myślę, że gramy
dziwną muzykę, która nie jest dla wszystkich,
nie wszyscy rozumieją VoiVod, kiedy zrozumieją
to stają się fanatykami VoiVoda. Ludzie,
którzy przychodzą na nasze koncerty, są
świetni, nadal nie jest ich dużo, ale wróciliśmy
teraz do grania w klubach. Mamy teraz świetny
moment, ale nie mamy wielkiego mainstreamu,
jak np. Gorija. Dalej jesteśmy zespołem
podziemnym, ale bardzo szanowanym
przez fanów, dziennikarzy i przemysł muzyczny,
tak że dalej mamy świetną pozycję, ale
nie jesteśmy oczywiście tak bogaci jak oni.
Mam takie pytanie kiedy wydacie drugą
część "D-V-O-D-1"?
12
VOIVOD
O mój Boże, myślę że jeżeli będzie część druga,
będzie zawierać lata z Erikiem Forestem
oraz ostatni album. Myślimy teraz o wydaniu
box setu z okresu kiedy grał z nami Eric Forest,
gdyż albumy jak "Phobos", "Negatron",
"Kronik" nie zostały poprawnie wydane na winylu
oraz oczywiście live album jako ostatnia
płyta. Nie wiem, jak będzie z DVD, bo nie ma
teraz na DVD koniunktury, chociaż mam
mnóstwo materiałów i zdjęć z tamtego okresu,
może będzie to dołączone jako bonus do powyższego
wydania.
Wiesz Michael, słucham muzyki od ponad
czterdziestu lat, mam bardzo dużą kolekcję
płyt i tylko dwa razy słyszałem zespoły, które
wydały materiał brzmiący podobnie do
VoiVod. Jednym z nich jest zespół Erica
Foresta...
Masz na mysli E-Force...
Tak, jest świetny, brzmi jak VoiVod z czasów
"Negatron" i "Phobos", czemu zresztą
nie można się dziwić, natomiast drugi z nich
to Holy Moses i ich płyta "The New Machine
From Lichtenstein"...
Jaka jest ta druga płyta?
Album Holy Moses "The New Machine
From Lichtenstein", nawet jeśli sprawdzisz
ich video clip promujący tę płytę to, też jest
trochę "voivodowaty". Jak dla mnie jest to coś
pomiędzy "Killing Technology" i "Dimmension...".
O to muszę to posłuchać. Spotkałem Sabine
kilka razy ostatnio na Rock Hard Festival. Jutro
gramy w Hamburgu i Sabina też tam będzie
to, muszę ją o to spytać, tym bardziej że
ona ma dużą naszywkę Voivoda na kurtce na
plecach. (śmiech)
Dlaczego ci o tym wszystkim mówię, ponieważ
jak dla mnie tzw. Wielka Czwórka w
Kanadzie to VoiVod, Sacrifice, Annihilator i
Razor...
Tak rzeczywiście, wszyscy tak mówią...
I żeby być uczciwym, słyszałem wiele nowych
zespołów z Kanady i nie tylko, i nie
widzę absolutnie nikogo, kto mógłby was
zastąpić w przyszłości. Jak myślisz, dlaczego
tak się dzieje, czy muzyka w latach 80. była
bardziej świeża, nowa, a może muzycy mieli
Foto: Voivod
Foto: Francis Perron
bardziej oryginalne pomysły?
Jak dla mnie jeżeli chodzi o Kanadę, dołączyłbym
jeszcze dwa zespoły, Exciter i Anvil,
które miały wielki wpływ na VoiVod. Mamy
też bardzo dużo technicznych grup jak Gorguts,
Kataklysm, Cryptopsy, ale wracając do
lat 80. jeśli dobrze pamiętam był jeszcze jeden
kultowy band Slaughter!
Tak zgadza sie wydali płytę "Strappado"...
Ale jeżeli chodzi o mnie to, pochodzę ze starej
szkoły Exciter, Anvil i Rush.
Piggy był bardzo ważną postacią w historii
VoiVoda, był legendą, razem z tobą był odpowiedzialny
w największej części za kompozycje.
Osobiście podzieliłbym VoiVod na
cztery etapy, z Piggy, z Erikiem, z Jasonem i
z Chewy. Wasze ostatnie dokonania z Chewy
w składzie są wprost rewelacyjnie, dobrze
przyjęte zarówno przez fanów jak i przez
prasę. Jak myślisz, czy Chewy osiągnął w
VoiVod ten sam status co Piggy?
Oooo ciężkie pytanie. Obydwaj są geniuszami,
świetnymi kompozytorami, mają inne style.
Chewy gra bardzo techniczny metal, Piggy
grał boogie metal, był wielkim fanem Jimmy'
ego Page'a czy Jimmy'ego Hendrixa, tak że
są inni, ale mają tego samego ducha. Snake
zawsze mówi, że to Piggy przysłał do nas
Chewy'go. Tak że jest to cały czas stuprocentowy
VoiVod, ale teraz my skręciliśmy w stronę
jazz fusion metal i wróciliśmy do bardziej
progresywnego grania. Chewy jest fanem
wszystkich okresów VoiVoda, zarówno tych
starych, jak i z Erikiem czy Jasonem, ale on
przyniósł ze sobą nowy styl do VoiVod. I ja
się bardzo dobrze z tym czuje, gdyż uczyłem
się grać na takich muzykach, jak Terry Bozzio
od Franka Zappy, Christianie Vanderze z
Magmy czy Robercie Wyattcie z Soft Machine,
tak że pomimo iż jestem punkowym i
heavymetalowym perkusistą to, rock progresywny
jest ze mną cały czas, a to wszystko
składa się w stu procentach na muzykę
VoiVod. Tak że Snake i ja wnosimy progres,
natomiast Chewy i Rocky to w stu procentach
metal, ale wszyscy jesteśmy muzykami lubiącymi
eksperymentować.
Tak więc myślę, że twoimi największymi
inspiracjami byly Rush, Led Zeppeli, AC/
DC czy Pink Floyd...
Tak masz racje, jeszcze w latach 70. słuchałem
kapele, które można nazwać metalowymi, ale
wtedy jeszcze nie były jak Alice Cooper,
Deep Purple czy Black Sabbath. Później,
kiedy byłem w liceum, odkryłem punk rocka,
czyli Sex Pistols, The Damned, The Stranglers,
ale pomimo tego słuchałem dużo rocka
progresywnego, gdyż był bardzo popularny w
Quebec. Tak naprawdę metal odkryłem kiedy
usłyszałem w roku 1980 Judas Priest i ich
"British Steel" oraz "Ace Of Spades" Motorhead,
ale najważniejszy dla mnie był pierwszy
album Iron Maiden, który jest nadal moim
ulubionym metalowym albumem. Tak że w
gruncie rzeczy wychowałem się na punku i
New Wave Of British Heavy Metal.
Więc co się stało, że zaczęliście grac tak
agresywną muzykę? "War and Pain" i
"Rrröööaaarrr" to bardzo agresywne albumy,
taka mieszanka punka z thrashem...
To jest zabawne, stało się to bardzo szybko,
pomimo że nie było wtedy internetu, ludzie
wymieniali się wtedy kasetami, demówkami,
jak Metallica z Mustainem czy Raven i
VOIVOD
13
Tank, jeszcze przed wydaniem ich pierwszych
albumów. Wszystko posuwało się naprzód
bardzo szybko, pomimo braku internetu, dzięki
ludziom, którzy między sobą informowali
się o różnych kapelach i wymieniali się demówkami
Destruction, Slayer, Possessed,
Sepultura, wszystko szło bardzo do przodu.
W międzyczasie scena punkowa dostała także
przyspieszenia zaczęły powstawać kapele, jak
C.O.C. czy D.R.I. Tak że wszystko potoczyło
się bardzo szybko, a z biegiem lat muzyka zaczęła
się stawać coraz bardziej agresywna. Myślę,
że dwa zespoły zmieniły wszystko, Venom
i Discharge. Kiedy słuchasz tych kapel, coś
popycha cię do grania szybciej i ciężej. W międzyczasie
eksplodował thrash metal, a my
zaczę-liśmy pisać album "War...", tak że kiedy
zaczęliśmy nagrywać "War...", chcieliśmy grac
tak szybko jak to tylko możliwe. Znaleźliśmy
się w idealnym miejscu i czasie, zaczęliśmy odbywać
trasy międzynarodowe z Kreatorem
czy Possessed, to było bardzo ekscytujące,
dużo fanów przychodziło do klubów na koncerty,
panowała atmosfera wszechobecnego
buntu. To było dla nas jako dwudziestolatków
bardzo ekscytujące. Mieliśmy też dużo szczęścia,
podpisaliśmy umowę z Metal Blade, która
miała już w tym okresie ugruntowana pozycję,
chociażby przez wydawanie kompilacji
"Metal Massacre". Naprawdę mięliśmy dużo
szczęścia, które w pewien sposób trwa do dzisiaj,
gramy wiele koncertów, jak ostatnio z
Testament czy na Mystic Festival, gdzie
przychodzi mnóstwo fanów, nawet sale w
mniejszych klubach dla 2-3 tys. fanów są wypełnione
po brzegi. Czasami dzielimy scenę z
kapelami, z którymi graliśmy w latach 80. i
często dyskutujemy i zastanawiamy się, jak to
się dzieje, że wciąż jesteśmy popularni, nawet
może bardziej niż kiedyś. Może też, dlatego że
wiele zespołów thrash metalowych porusza
temat niszczenia naszej planety, a w obecnych
czasach jest to jeszcze bardziej istotne i fani
się z tym integrują?
Wiele zespołów z lat 80. i 90. może nie te,
które powracają po dwudziestu-trzydziestu
latach i nagrywają kapitalne pyty, zaczęło
grać bardziej komercyjnie, nastawiając się
Foto: Voivod
bardziej na sprzedaż niż oczekiwania fanów.
VoiVod natomiast zawsze nagrywał takie
płyty, jakie chciał, nigdy nie wiedzieliśmy, co
dostaniemy, raz to był "Angel Rat", raz
"Negatron", za każdym razem coś innego, ale
zawsze bardzo dobrego. Jak myślisz, dlaczego
tak się dzieje?
My zawsze chcemy nagrywać muzykę, którą
będziemy chcieli też wykonywać na żywo, tak
że nagrywamy to, co chcemy grać na koncertach.
Tak że czasami jest to zupełnie coś innego
od tego, co jest aktualnie na topie. Kiedy
wyszedł "Angel Rat" wszyscy słuchali Nirvany,
Pearl Jam, Soundgarden, wszyscy byli
zafascynowani grunge i nikt nie zwracał uwagi
na coś innego. Teraz wiele lat później kiedy
ludzie to zrozumieli, zaczęli czcić te stare albumy,
chociaż zajęło im to, może i dwadzieścia-trzydzieści
lat. Chcemy grać muzykę, którą
chcielibyśmy grać. Otworzyliśmy drzwi dla
wielu innych kapel, jak np. Fear Factory,
Messhugah, Gojira. Wszyscy oni są bardziej
popularni od nas. My po prostu chcemy eksperymentować.
Mamy to szczęście, że ludzie
to kochają, dlatego możemy eksperymentować
jeszcze bardziej i wiemy, że idziemy w dobrym
kierunku. Prawdopodobnie nowy album będzie
jeszcze bardziej odjechany. Zaczniemy go
pisać w październiku, chociaż właściwie to już
zaczęliśmy, podczas obecnej trasy.
Festiwal. Rocky pisał go razem z nami, gdyż
Chewy był zbyt zajęty, uczy jazzu w collegu. I
myślę, że Rocky będzie brał także czynny
udział w pisaniu materiału na nową płytę.
Mam do ciebie pytanie niedotyczące muzyki.
Jesteś bardzo wszechstronnym artystą, twoje
grafiki są rewelacyjne i kompletnie odjechane.
Dlaczego twoja książka "Words
Away" została wydana tylko w języku niemieckim?
Oh jeśli ktoś będzie chciał nabyć wersję angielską,
może zrobić to przez moją stronę, która
teraz jest w budowie. Książki będę wysyłać
pod koniec czerwca ze względu na trasę, każda
będzie przeze mnie podpisana i osobiście wysłana.
Wersja niemiecka jest wyprzedana, była
jeszcze wersja francuska, natomiast wersji angielskiej
pozostało mi jakieś 300 kopii.
Czy myślałeś kiedyś o stworzeniu komiksu
opartego na sadze VoiVoda?
Ja mam jakieś komiksy dostępne, także na
mojej stronie, nazywa się to "Tales From The
Net". Są to wszystkie małe historie, które kolekcjonuje
od lat i zawarłem je w jednej dużej
kompilacji, jest to bardzo podobne do komiksu.
Tak że jest to też do kupienia na mojej
stronie.
Czy masz jeszcze kontakt z Blacky'iem?
Nie, od dłuższego czasu nie mam już z nim
kontaktu. Nawet nie wiem, gdzie jest teraz i co
robi. Nie jest już częścią Voivod i nie był też
zaproszony przy nagraniach na "Morgoth Tales",
tylko Jason i Eric.
Wiesz, dlaczego pytam cię o Blacky'ego?
Nie mam pojęcia.
Pytam, bo ponieważ jestem wielkim fanem
VoiVoda i zamówiłem ostatnio dwie płyty.
Jedna to "Periscope" ("Nothingface" demo) i
druga to "Avelanche" ("Angel Rat" demo),
obie zostały wydane przez wytwornie
Blacky'ego, Minemine Records. Wiesz coś o
tym?
Tak, ale VoiVod nie został zaproszony do tego,
nie braliśmy w tym udziału i nie mamy z
tego żadnych pieniędzy. Tak że są to bootlegi,
piraty. (śmiech)
Ostatnie pytanie. Jaka jest reakcja fanów na
nowy materiał, pytam, bo gdy kupowałem
limitowany do 300 sztuk czerwony winyl, z
wasze strony wyprzedał się w ciągu jednego
dnia...
To jest kompletnie zwariowane, wszystko się
wyprzedało w ciągu kilku godzin. Ludzie są
bardzo podekscytowani, otrzymujemy wiele
pozytywnych reakcji, mamy też bardzo dużo
nowych młodych fanów.
Michael, dziękuje ci bardzo za poświęcony
czas, było bardzo interesująco, słowo na koniec...
Dla mnie też było zajmująco, zadałeś bardzo
ciekawe pytania. Pozdrowienia dla polskich fanów
VoiVod!
Erich Zann
14
VOIVOD
Będzie podobny do ostatniego?
Szczerze mówiąc to, nie wiem, mamy na razie
tylko jeden utwór i jakieś zarysy pozostałych
utworów. Napisaliśmy jeden utwór na Mystic
Czerwony alert
Sztuka jest zdrową przeciwwagą dla niepokojów dręczących ludzi pogrążonych
we współczesnym chaosie dezinformacji oraz prawdziwych zagrożeń.
Ludzie koniecznie muszą uczyć się ze sobą pokojowo komunikować i doceniać
ponadczasowe wartości, które pozwalają z optymizmem spoglądać w przyszłość.
A gdy to okazuje się w danym momencie zbyt trudne, w ostateczności można
odciąć się od zewnętrznych problemów i zatopić w dobrej muzyce. Z okazji premiery
Primal Fear "Code Red" porozmawialiśmy o poglądach na temat kondycji
współczesnego świata ze znakomitym wokalistą Ralfem Scheepersem.
powody do radości i spędzają miło czas, ale
nie zmienia to faktu, że na świecie panują
krytyczne warunki. Nasze oświadczenie
brzmi: nie zgadzamy się na wiele rzeczy,
które dzieją się w tej chwili na świecie.
W utworze "Cancel Culture" śpiewasz:
"nastała era kultury kasowania/ nastał kres
demokracji" (w wolnym tłumaczeniu ze słuchu).
Co jest przyczyną, a co efektem? Kultura
kasowania kładzie kres demokracji, czy
przeciwnie - koniec demokracji pociąga za
sobą kulturę kasowania?
Jest to ze sobą wzajemnie powiązane. Obserwuję
czasami dziwne dyskusje sprowadzające
Twoja główna siła" (w wolnym tłumaczeniu
ze słuchu).
No widzisz. Czasami trzeba o całym złu zapomnieć,
włączyć sobie ulubioną nutę, odciąć
się od zewnętrznych utrapień i pomyśleć
pozytywnie o przyszłości. My w Primal Fear
nigdy nie poddajemy się złym wibracjom i
nie tracimy pomyślnych widoków na przyszłość.
W przeciwnym razie już dawno by
nas nie było. Rzucilibyśmy wszystko w cholerę,
a przecież nigdy tego nie robimy.
Czy udało Ci się przekonać moją umierającą
królową, żeby uciekła sekretną ścieżką?
O co pytasz? Nie kojarzę.
Dziesięć lat temu zaśpiewałeś utwór "My
Dying Queen" zespołu Ibridoma w duecie z
Chrisem Bartolaccim. Piszę o nim książkę,
więc pozostajemy w kontakcie. Chris prosił,
żebym pozdrowił Ciebie w jego imieniu.
W tekście wspomnianego utworu podałeś
królowej pomocną dłoń, żeby wraz z Tobą
uciekła przed mordercami sekretną ścieżką.
Udało jej się?
Dziękuję. Pozdrów Chrisa ode mnie. Współpraca
z Ibridomą była dla mnie zaszczytem.
Natomiast to nie ja wyciągałem rękę do królowej,
tylko kompozytor. Ja tylko śpiewałem.
Nie pamiętam już szczegółów. Niemal za
każdym razem, gdy goszczę na płycie innego
zespołu, ktoś inny pisze śpiewany przeze
mnie utwór. Czasami trochę pomagam, ale w
zdecydowanej większości przypadków ludzie
proszą mnie o wykonanie już gotowego kawałka.
Co do królowej, zabrałem ją na stronę,
ale nie mam pojęcia, co stało się później.
HMP: Według notki prasowej dołączonej
do "Code Red", Matt Sinner uważa, że teraz
nie są właściwe czasy na śpiewanie o
rock'n'rollu, dziewczynach i drinkach. O
czym, Twoim zdaniem, powinno się obecnie
śpiewać?
Ralfem Scheepers: W całej historii ludzkość
mierzyła się z wyzwaniami, ale teraz żyjemy
w warunkach krytycznych. Dostrzegamy, że
nie zawsze wokół nas dzieje się dobrze. Wielu
ludzi nie potrafi ze sobą rozmawiać. Niektórzy
oceniają wszystko w czarno-białych
kolorach i albo w pełni akceptują drugą osobę,
albo usiłują ją skasować. Naszym zdaniem,
taka postawa nie zmierza w pozytywnym
kierunku. Jeśli ludzie się nie zmienią i
nie zaczną się wzajemnie szanować, przyszłość
może okazać się bardzo trudna. Środki
masowego przekazu usiłują przekonać nas,
że wszystko jest czarno-białe i że nie ma niczego
pomiędzy. Tymczasem musimy uczyć
się akceptować, że ludzie posiadają najróżniejsze
opinie na wszelakie tematy. Niemal
wszystkie utwory na "Code Red" napisaliśmy
w okresie inwazji zbrojnej Rosji na
Ukrainę. Dlaczego zawsze na świecie muszą
toczyć się jakieś wojny? Dlaczego nie możemy
żyć we wzajemnym pokoju? Skoro na
naszym kontynencie wybuchła wojna, nie ma
co celebrować. Oczywiście, nadal żyją na
świecie dobrzy ludzie, którzy mają własne
16 PRIMAL FEAR
Foto: Alex Kuehr
się do argumentu, że jeśli niewielu ludzi głosuje
w jakimś referendum, nie odzwierciedla
ono woli demokratycznego społeczeństwa.
Ze względu na czyhające niebezpieczeństwa
musimy jednak patrzeć na problem znacznie
głębiej. Primal Fear nigdy nie był i nie chce
stać się zespołem zaangażowanym politycznie.
W ramach naszej twórczości zaledwie
sygnalizujemy problemy, które widzimy na
horyzoncie. Stąd wziął się tytuł "Code Red".
Z drugiej strony, na "Code Red" pojawiają
się mimo wszystko czysto imprezowe hiciory,
np. "Play a Song", gdzie słyszymy
propozycję: "Nie myśl o przyszłości, po prostu
graj utwór, ponieważ w muzyce tkwi
W tym samym numerze, "My Dying
Queen", śpiewałeś: "Zawsze po okresie
pokoju nastaje burza". Czy uważasz, że
dzisiaj żyjemy w bardziej burzliwych czasach,
niż w poprzedniej dekadzie?
Niestety, w jeszcze bardziej burzliwych. Żywię
jednak nadzieję, że ludzie zaczną się lepiej
dogadywać i wieść spokojniejsze życie.
Czasami biorę udział w dyskusjach internetowych,
ale wychodzi mi na zdrowie, gdy
bardziej skupiam się na życiu rzeczywistym
niż wirtualnym. Polecam wszystkim, żeby
wyłączyli urządzenia i porozmawiali ze sobą
na żywo.
W poprzednim wywiadzie dla naszego periodyku
(HMP 77, str. 46) mówiłeś głównie o
albumie "Metal Commando" (2020). Po nim
ukazało się EP "I Will Be Gone" (2021) oraz
LP "Code Red" (2023). Opowiesz mi o "I
Will Be Gone"?
Postanowiliśmy oddzielnie wydać kilka
utworów Primal Fear. Matt Sinner zaproponował,
żebym wykonał balladę "I Will Be
Gone" w duecie z żeńskim głosem. Zaprosiliśmy
Tarję Turunen, spodobał jej się utwór,
zaśpiewała go, a następnie przygotowaliśmy
wideoklip. Następnie nie mogliśmy koncertować,
więc spędzaliśmy czas w studiu, tworząc
nowy materiał. Muzycy zazwyczaj lubią
znajdować sobie pożyteczne zajęcie wbrew
złym okolicznościom. Zebraliśmy wiele ciekawych
pomysłów.
Dlaczego zaprosiliście Tarję?
A dlaczego by nie (śmiech)? Uznaliśmy, że
perfekcyjnie pasuje do charakteru utworu.
Najpierw zapytaliśmy, czy ona w ogóle byłaby
zainteresowana. Ucieszyliśmy się, że odpowiedziała
twierdząco. Znamy się z Tarją,
nie osobiście, ale ze sceny, od wielu lat. Pierwszy
wspólny koncert Primal Fear oraz
Nightwish, jeszcze z nią za mikrofonem,
odbył się w Polsce (mógł to być np. Mystic
Festival 2005 - przyp. red.). Od tamtego czasu
utrzymujemy znajomość.
Na EP "I Will Be Gone" znalazł się jeden
premierowy utwór, pt. "Vote of No Confidence".
Wcześniej myśleliśmy o nim jako o B-side, a
nigdy nie wydajemy kawałków z kategorii B-
song, bo pod szyldem Primal Fear nie chcemy
publikować żadnego materiału niższej
jakości. Doszliśmy jednak do wniosku, że jest
wystarczająco udany, żeby umieścić go na
EP. Zawiera ciekawą melodię i posiada fajny
nastrój.
Dlaczego "Vote of No Confidence" nie
wszedł na "Code Red"?
Ponieważ powstał dość dawno, około 2016
lub 2017 roku. Mamy zbyt wiele nowych kawałków,
które nie załapały się na "Code
Red". Nawet nie dlatego, że są takie czy owakie,
tylko dlatego, że taka została podjęta
decyzja. Niewykluczone, że przyjdzie na nie
odpowiedni czas w przyszłości.
Ile niewydanych, ale wartych wydania
Foto: Primal Fear
Foto: Primal Fear
utworów posiadacie?
Straciliśmy rachubę, bo piszemy nieustannie.
Myślimy już o następcy "Code Red". Sęk w
tym, że kawałki muszą być nie tylko dobre,
ale też powinny pasować do klimatu całej
płyty. Czasami zdarza nam się odlecieć w
zbyt odległe rejony. Wtedy odkładamy nawet
najbardziej interesujące pomysły.
Jak przebiegały prace nad "Code Red"?
Zawsze nagrywamy wszystkie instrumenty,
włącznie z perkusją, w prawdziwym studiu, z
wykorzystaniem wysokiej klasy pluginów.
Gitary, bas i wokal na "Code Red" zrobiliśmy
w moim studiu. Komponowanie uznajemy za
część procesu produkcji.
Kiedy rozmawiasz o "Code Red" z innymi
osobami, które cechy płyty są wymieniane
jako najsilniejsze?
Cóż, czasami ludzie wskazują na konstelację
utworów. Sposób, w jaki pojedyncze kawałki
tworzą wzajemnie powiązaną grupę, czyni
poszczególne albumy Primal Fear wyjątkowymi.
Obecnie jest to tym bardziej interesujące,
że komponuje u nas aż sześć osób,
czyli wszyscy kreatywnie się angażujemy.
Każdemu z nas mocno zależy na artystycznym
postępie. Nigdy nie wiem, czy mój
pomysł się sprawdzi, dopóki nie usłyszę całego
gotowego albumu. Zdarza mi się utracić
zdolność do oceny efektów własnej pracy,
gdy zbyt długo siedzę nad tymi samymi fragmentami.
Słucham czegoś milion razy i sam
już nie wiem, którą wersję zostawić. Nie szukam
lepszej, bo to i tak jest subiektywne, a
nie da się zmienić gustu słuchaczy - czasami
trafię, innym razem nie. Zależy mi, żeby wybrać
tą właściwą wersję danego fragmentu.
Nigdy nie wstawiłbym na album czegoś, z
czego nie jestem w pełni zadowolony ale dopiero
po zakończeniu produkcji czuję się w
pełni usatysfakcjonowani z ostatecznej formy
i postaci "Code Red". Płyta jest zróżnicowana,
zawiera coś ciekawego dla każdego
słuchacza. Cieszymy się pozytywnymi reakcjami
ze strony prasy, więc nie możemy doczekać
się na premierę, przewidzianą na 1
września 2023 roku.
Zanim ona nastąpi, ukaże się singiel "Deep
in the Night". Jaki przekaz próbowaliście na
nim zawrzeć?
"Deep in the Night" to desperacki utwór
miłosny. Dotyczy przejawów zazdrości w fałszywej
relacji. Myślę, że wielu ludzi na całym
świecie spotkało się z toksycznymi emocjami
w swoim życiu. Oprócz śpiewania, gram również
na gitarze, ale wyłącznie na potrzeby
komponowania, bo nie nabyłem techniki niezbędnej
do nagrywania własnych partii gitar.
To ja napisałem główny riff "Deep in the
Night".
Jaka logika stoi za uznaniem Ciebie na Metal
Archives za wokalistę na "Code Red",
ale za "głównego oraz wspierającego wokalistę"
na poprzednich krążkach Primal
Fear?
Żadna. Zaśpiewałem sto procent partii wokalnych
na "Code Red", więc teraz nawet
bardziej pasowałoby do mnie określenie zarówno
głównego, jak i wspierającego wokalisty.
Nie należy przejmować się informacjami
zamieszczonymi na Metal Archives.
Po tych wszystkich latach spędzonych w
Primal Fear, widzisz jeszcze jakąś przestrzeń
do dalszego rozwoju, czy osiągnęliś-
PRIMAL FEAR 17
cie już perfekcję?
Gdybyśmy myśleli, że nie mamy nic więcej
do zaoferowania, zatrzymalibyśmy się w
miejscu. Jesteśmy ambitnymi muzykami z
nieposkromionym głodem podejmowania
nowych wyzwań. Następnym krokiem będzie
dla nas wyruszenie w trasę koncertową, po
której znów zabierzemy się za nagrywanie.
Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek osiągnęli
poziom, po którym nie dałoby się dokonać
niczego większego. Niebawem rozpoczniemy
przygotowania do trasy, co w naszym wieku
jest wymagające. Nie mieliśmy okazji do promowania
na żywo "Metal Commando", więc
z pewnością dodamy do setlisty utwory pochodzące
również z tej płyty. Oczywiście,
najnowsze kawałki też zagramy. We wrześniu
czeka nas sześć show w Niemczech oraz
dwa w Szwajcarii. Później lecimy do Ameryki
Południowej, a w przyszłym roku do Japonii.
Ponadto negocjujemy szczegóły następnej
du-żej trasy.
Jakie posiadasz wspomnienia z wcześniejszych
pobytów w Japonii?
Zawsze świetnie się czuję w Japonii. Bardzo
smakuje mi tamtejsza kuchnia. Japończycy
są wyjątkowi, niezwykle przyjaźni i kulturalni.
Podczas koncertów wszyscy albo stoją w
milczeniu, albo niesamowicie głośno wiwatują.
Pomiędzy każdym utworem krzyczą na
maksa, a gdy gramy, milkną i pilnie słuchają.
Imponuje mi, z jakim szacunkiem i dyscypliną
podchodzą do wykonawców.
Które utwory z "Metal Commando" oraz z
"Code Red" wejdą do Waszej setlisty?
Do naszej setlisty wszedł już kawałek "Hear
Me Calling" (2020). Możliwe, że wybierzemy
"I Am Alive" (2020) oraz "Another Hero"
(2023). Dopiero o tym porozmawiamy w
salce prób. Zobaczymy, jak wypadnie "Deep
in the Night" (2023), czy też "Cancel Culture"
(2023). Potrzebujemy postawić na szybkie
numery, ale dopiero okaże się, jak będzie
wyglądać nasza nowa setlista.
Możecie zmieniać setlistę z wieczoru na
wieczór, zwłaszcza gdy występujecie kilka
razy pod rząd w tym samym regionie.
Oczywiście, czemu nie? Przekonamy się podczas
prób, czy jakaś para utworów sprawdzi
się do cyklicznej rotacji. Istnieje mnóstwo
opcji.
Jesteś bardzo aktywny i zajęty zawodowo.
Co zainspirowało Cię do stworzenia całkiem
nowego zespołu o nazwie Baron
Carta?
Ja nie stworzyłem Baron Carta. Znajomi Jonathan
Bacon (gitara) i "Morten Gade
Sorensen" (perkusja, ex-Anubis Gate) mieli
własny projekt muzyczny, do którego w
pewnym momencie mnie zaprosili. Można
powiedzieć, że Baron Carta jest zespołem o
stałym składzie, chociaż nigdy nie zagraliśmy
żadnego koncertu. Wydaliśmy trzy EP: "In a
Concrete Room" (2021), "Step into the
Plague" (2021) oraz "Shards of Black"
(2022). Moja rola ograniczyła się do zaśpiewania
tego, co Jonathan mi pokazał.
Może w przyszłości uaktywnię się u nich
twórczo. Uwielbiam surową energię i bardzo
ciężkie brzmienie kawałków Baron Carta.
Oprócz wymienionych aktywności, prowadzisz
własną firmę. Według oficjalnej
strony internetowej, zajmujesz się m.in.
rozwojem mikrofonów we współpracy z Mr.
H. Breyer (HORCH GbR). Przyznam, że
pozytywnie zaskoczyła mnie ta informacja.
Muszę zaktualizować stronę, ponieważ jest
to stara informacja. Najpierw on pracował
nad mikrofonami, a później ja je testowałem.
Jest właścicielem marki, która zapewnia
potężne nagłośnienie wyjątkowo wysokiego
zakresu dźwięków. W ciągu ostatniego roku
nie mieliśmy okazji wspólnie podziałać, ale
pozostajemy w kontakcie i niewykluczone, że
w przyszłości znów się w to zaangażuję. Natomiast
w ramach prowadzonej przeze mnie
firmy oferuję lekcje śpiewu. Można wpaść do
mojego studia i nagrać wokal. Pomagam przy
układaniu harmonii, pokazuję jak śpiewać w
studiu, miksuję płyty. Ostatnio wyprodukowałem
LP Immortalizer "Born for Metal"
(2023), czyli solowy projekt Kanadyjczyka
podpisującego się Dave D.R. Nie ograniczam
się do wymienionego zakresu świadczenia
usług. Jeśli ktoś potrzebuje mojej pomocy
lub chce skorzystać z nabytej przeze
mnie ekspertyzy, śmiało może się do mnie
zwrócić, a ja postaram się uczynić najlepsze,
co w mojej mocy.
A zatem przykładasz szczególną wagę do
wysokich rejestrów. Z którego swojego
screamu jesteś najbardziej dumny? Posiadasz
taki, który zawsze najchętniej wykonujesz
na żywo?
Sprecyzuję: przykładam wagę do wysokich i
głośnych wokali. Wskazałbym na "Metal Is
Forever" z albumu "Devil's Ground" (2004).
Tamten scream należy do jednego z najwspanialszych
momentów w całej mojej karierze.
Gdy śpiewam go na żywo, czasami mi
wychodzi, a czasami nie (śmiech). Nie zrozum
mnie opacznie: każdemu wokaliście
zdarzają się lepsze i gorsze dni. Dbam o zachowanie
wysokiej formy, sporo ćwiczę,
używam narzędzi do treningu głosu - swoją
drogą, polecam je wszystkim pół godziny
przed każdym koncertem - i cieszę się, że po
tych wszystkich latach nadal potrafię wykonać
"Metal Is Forever".
Sam O'Black
Foto: Alex Kuehr
18 PRIMAL FEAR
W restauracji posprzątane, czas na udko z krokodyla
Udo Dirkschneider w wieku 71 lat utrzymuje bardzo wysoką aktywność
zawodową. Co chwila wydaje nowe albumy, a każdy z nich znacznie różni się od
pozostałych. Ostatnio wywijał mopem w teledysku do własnej wersji ponadczasowego
przeboju Queen "We Will Rock", a już w sierpniu 2023 zaatakuje ze zdwojoną
agresją na wzór amerykańskiego futbolu. O źródłach i przyczynach owej
agresji, połączeniu sił z kolegą o czterdziestoletnim stażu w Accept, a przede
wszystkim o najnowszym albumie U.D.O. porozmawialiśmy z perkusistą formacji,
Svenem Dirkschneiderem.
HMP: Jak się macie?
Sven Dirkschneider: Wszyscy w zespole
U.D.O. mają się obecnie dobrze. Nie możemy
narzekać. W tej chwili cieszymy się trzytygodniową
przerwą w koncertowaniu. Następny
festiwal z naszym udziałem odbędzie się dnia
21 lipca 2023 roku, więc przed nami jeszcze
dwa tygodnie, żeby nabrać sił. Wkrótce spotkamy
się ponownie i znów rozpętamy szał na
scenie.
W poprzednim wywiadzie udzielonym przez
Ciebie dla naszego pisma (HMP 80, str. 146)
powiedziałeś, że tak długo, jak Twój ojciec
śpiewa w U.D.O., styl granej przez Was
muzyki będzie przypominał Accept. Czy
patrząc na całą dyskografię U.D.O., uznałbyś,
że Wasz nowy album "Touchdown" w
największym stopniu oddala się od acceptowskiego
stylu?
Nie wszystkie utwory na "Touchdown" oddaliły
się od klimatów Accept, ale część z nich z
pewnością tak. Na płycie odcisnęła się atmosfera
wokół zespołu, jaka panowała w okresie
jej tworzenia. Nie brzmi bardzo old school'
owo, choć niektóre utwory posiadają tradycyjnie
heavy metalowy charakter. Jednak,
mówiąc szczerze, kompletnie się tym nie przejmujemy.
Głos mojego ojca tak czy owak zawsze
będzie się kojarzyć się z Accept. Nie
ulega i nie powinno ulegać to wątpliwości. Nie
zamierzam jednak wdawać się w bardziej
szczegółowe porównania, dlatego że jesteśmy
zadowoleni, że udało nam się stworzyć nowy
materiał właśnie pod szyldem U.D.O., który
nie stanowi sequelu ani "Steelfactory" (2018),
ani "Game Over" (2021), tylko wyznacza
świeży kierunek. Nie podchodzimy do sprawy
Śmiało eksperymentowaliście na "Touchdown",
m.in. z elementami muzyki klasycznej
oraz neoklasycznej. Choćby w utworze tytułowym
słyszymy partię skrzypiec, po której
gracie neoklasyczny metal.
Od dawna uwielbiamy łączyć muzykę klasyczną
z metalową. Gdzieś ta klasyka zawsze się
u nas przewijała. Tym razem nasz gitarzysta
Dee Dammers pokazał nam nagranie demo z
tym neoklasycznym wymiataniem, które idealnie
pasowało do partii skrzypiec w pierwotnej
wersji utworu tytułowego, więc połączyliśmy
jedno z drugim. Zaskakujemy tym samym
wprowadzeniem nowego tematu muzycznego
w samej końcówce płyty, co dodatkowo podkreśla
jej dynamikę.
Które utwory z "Touchdown" najchętniej
grałbyś na żywo?
Nie mogę się doczekać zobaczenia, jak tłum
wspólnie śpiewa pierwszą melodię "Forever
Free". Z pewnością ciekawym wyzwaniem będzie
dla nas wykonywanie utworu tytułowego,
bo pędzi z zawrotną prędkością i posiada
skomplikowane struktury. Wymienię również
"Fight for the Right" - sam nie wiem kiedy, ale
ukaże się on jako kolejny singiel.
Czyli mimo, że w 2020 roku strasznie tęskniliście
za życiem w drodze, przerwa i tak jest
Wam teraz potrzebna?
Za nami wiele występów. W zeszłym roku spędziliśmy
dwa i pół miesiąca w europejskiej trasie,
a następnie wybraliśmy się do Ameryki Południowej,
Japonii oraz do Australii. Nie zliczę,
w ilu festiwalach wzięliśmy ostatnio
udział. Obecnie siedzimy w domach nie dlatego,
że nam się odechciało, tylko dlatego, że
akurat nie jesteśmy zabukowani na żadnym
festiwalu. To nie jest tak, że wspólnie postanowiliśmy
zrobić sobie wakacje. Każdy z nas
czeka na następne show.
Zaletą tej sytuacji jest to, że spędzacie przynajmniej
część gorącego lata wraz z rodzinami.
Zdecydowanie. Też fajnie posiedzieć jakiś czas
w domu wraz z wszystkimi najbliższymi nam
osobami, zwłaszcza, że niedawno zostałem
ojcem i opiekuję się małym dzieckiem. Życie
muzyków wymaga bardzo częstych wyjazdów,
ale sami świadomie zdecydowaliśmy się na taki
a nie inny tryb życia. Ładujemy swoje wewnętrzne
baterie przed kolejną akcją.
Foto: Martin Hausler
na zasadzie: "w przeszłości zdało to egzamin, więc
zróbmy to samo ponownie". Oferujemy słuchaczom
nowe doznania muzyczne. Chcemy,
żeby ludzie oczekiwali zróżnicowania od
U.D.O. Mój ojciec sypie mnóstwem pomysłów
i z łatwością wymyśla rozmaite linie wokalne.
"Touchdown" wyróżnia się zwiększoną
dawką agresji, a zarazem większą progresją.
Pracując nad nową płytą podejmowaliśmy wyzwania,
a jednocześnie świetnie się bawiliśmy.
Zwróciłeś uwagę, że "Touchdown" wyróżnia
się zwiększoną dawką agresji oraz progresji.
Podejrzewam, że może się to wiązać z coraz
śmielszym udziałem kompozycyjnym ze strony
nowych członków zespołu.
Oczywiście, młodzi muzycy odgrywają swoją
rolę w procesie komponowania. Ja i gitarzysta
Dee Dammers, jesteśmy prawie w tym samym
wieku (odpowiednio roczniki 1993 i
1992, przyp. red.). Andrey nie skonćzył jeszcze
czterdziestki (rocznik 1983, przyp. red.).
Słychać, że wywodzimy się z nieco innych
środowisk muzycznych niż siedemdziesięciojednoletni
Udo, ale nie ma między nami żadnych
tarć. Jeśli mój ojciec wyjdzie z kabiny
przeznaczonej do rejestracji wokali i powie, że
coś brzmi super, oczywiście chętnie to gramy,
ale jeśli mu się nie spodoba, porzucamy pomysł
i zajmujemy się innym. Robiłem wraz z
nim pre-produkcję wokali na całym albumie, a
także wspólnie pisaliśmy liryki. Zauważyłem i
doceniam, że pomimo świadomości ograniczeń
wynikających ze swojego wieku, Udo nie
obawia się próbować nowych rozwiązań. Nie-
U.D.O.
19
20
mniej jednak, finalna wersja albumu stanowi
przede wszystkim efekt trudności, przez jakie
przechodziliśmy w życiu w ciągu ostatnich lat.
Po pierwsze, musieliśmy zawiesić całą działalność
koncertową i brak kontaktu z publicznością
wprawił nas w ponure nastroje.
Później, w 2021 roku, powódź zalała mi cały
dom. Ciężko było mi się uporać ze szkodami.
Doszło do większej katastrofy naturalnej?
Zalało zachodni obszar Niemiec. Lokalne
organizacje rządowe nie wydały oficjalnego
ostrzeżenia, ponieważ nikt nie spodziewał się,
że powódź dotrze aż tak daleko. Woda wypełniła
piwnicę oraz parter mojego domu. Gdy
się do niego wprowadzałem, sam wykonałem
cały remont. Podczas powodzi tym dotkliwiej
odczuwałem, jak niemal wszystko ulega kompletnemu
zniszczeniu. W mojej okolicy nie
było aż tak źle, jak w innych częściach Niemiec,
gdzie woda porywała całe domy. Po
jakimś czasie mogliśmy się ponownie wprowadzić,
ale doprowadzenie domu do wcześniejszego
stanu, w tym wyremontowanie systemu
ogrzewania, zajęło mi ponad rok.
Czy ktoś zmarł?
Nie pochłonęło żadnych ofiar śmiertelnych
ani w mojej rodzinie, ani wśród sąsiadów, jednak
ludzie w mojej miejscowości tej nocy
ginęli. Zdarzało się, że ktoś nie mógł wydostać
się z piwnicy, gdyż z desperacją usiłował wydobyć
cenne przedmioty na zewnątrz lub rozpaczliwie
odpompowywał z piwnicy wodę, aż
było za późno na ucieczkę.
Straciłeś sprzęt muzyczny?
Przepadło całe moje studio. Kompletowałem
je przez sześć miesięcy, dopóki uznałem, że
doskonale nadaje się do nagrywania świetnie
brzmiącej muzyki. Planowałem zrobić tam
preprodukcję perkusji i zdalnie pracować w
nim nad brzmieniem innych muzyków
U.D.O. Nagle wszystko trafił szlag. Chciałbym
zbudować nowe studio, ale żeby sytuacja
się nie powtórzyła, zlokalizowałbym je gdzie
indziej. Poziom wody zwiększa się z roku na
rok, nikt nie wie, czy nie dojdzie aby w przyszłości
do kolejnej powodzi, więc rozglądam
się za bardziej odpornym na zalanie miejscem.
U.D.O.
Foto: Martin Hausler
Nawet mój strych wiązałby się z nadmiernym
ryzykiem, gdyż dowolnie mała ilość wody
zniszczyłaby mi perkusję. Poza tym, za ścianą
mam sąsiadów, którzy oszaleliby, gdybym
dzień w dzień głośno tłukł w gary. Zacząłem
odczuwać lęk przed powodzią. Na domiar złego,
doszło do wojny na Ukrainie, gdzie mieszkał
nasz rosyjski gitarzysta Andrey Smirnov.
Znalazł się w samym centrum zawieruchy.
Słuch o nim zaginął na kilka miesięcy.
Nikt z nas nie wiedział, co się z nim dzieje,
więc zawiesiliśmy proces komponowania. Niesamowicie
cieszyliśmy się, gdy w pewnym momencie
zaczęliśmy otrzymywać od niego wiadomości
potwierdzające, że jest cały i zdrowy.
Późnej tak szczęśliwie się złożyło, że otrzymał
szansę opuszczenia Ukrainy wraz z rodziną.
Wraz z naszym producentem, Martinem
Pfeiffer'em, pojechałem specjalnie pod polsko-ukraińską
granicę, żeby osobiście ich odebrać
i bezpiecznie dotrzeć wraz z nimi do Niemiec.
Andrey powiedział mi, że przebył niebezpieczną
drogę przez kanał. Teraz próbuje
odbudować całe swoje życie na nowo. Bardzo
chciałem pomóc, bo gdy obserwowałem tamtejsze
wydarzenia, czułem się zdewastowany.
Łamie mi sercę na samą myśl, że inwazja rosyjska
na Ukrainę nadal trwa. Zespół U.D.O.
posiada zażyłą rolecję z rosyjskimi oraz
ukraińskimi fanami. Wielokrotnie objeżdżaliśmy
z koncertami oba kraje. Nie wiemy, kiedy
tam powrócimy. Najgłupsze w każdej wojnie
jest to, że cierpią niewinni ludzie. Bardzo
nam przykro z powodu wszystkich, którzy
ponoszą konsekwencje poczynań jednego gościa,
który usiłuje przebić głową mur. Brak
słów.
Fatalna sprawa przydarzyła się również
Waszemu byłemu basiście. Jak zapamiętałeś
moment, gdy dnia 4 września 2022 roku Tilen
Hudrap posypał się podczas Waszego monachijskiego
koncertu?
Stała się rzecz niepojęta. Nie zanosiło się na
żaden wypadek. Próby przed trasą przebiegały
bez zakłóceń. Możliwe, że czasami czuł się
zmęczony. Zdarzało mu się narzekać na ból
głowy, ale nic więcej się z nim nie działo.
Zdaje się, że podczas drugiego występu trasy,
tuż przed rozpoczęciem ostatniego utworu,
Tilen spojrzał na mnie w szczególny sposób.
Zauważyłem, że doszło do czegoś złego. Udał
się za scenę, a ja uznałem, że lekko go zamroczyło,
usiądzie na pięć minut, wypije butelkę
wody i tyle. Okazało się jednak, że znalazł się
w poważnym stanie. Karetka odwiozła go do
szpitala, a my dokończyliśmy show w
czwórkę. Chodziło o tylko jeden kawałek, który
już zaczęliśmy grać. Dopiero po występie
dowiedzieliśmy się, że Tilen trafił na kilka dni
do szpitala. Koniecznie potrzebowaliśmy kontynuować
trasę, dlatego że wcześniej mieliśmy
niższe przychody z uwagi na całkowity brak
koncertów, a kwestie logistyczne były już zorganizowane
i opłacone. Oczywiście rozumieliśmy,
że Tilen potrzebuje dojść do siebie,
więc życzyliśmy mu zdrowia i daliśmy mu
czas. Sam podjął decyzję, że opuszcza zespół
U.D.O. Wtedy zaproponowaliśmy Peterowi
Baltesowi, żeby do nas dołączył. Zgodził się i
doskonale wpasował.
Jak Tilen czuje się obecnie?
Mam nadzieję, że daliśmy mu najlepsze
wsparcie, jakie mogliśmy. Pozostawaliśmy z
nim oraz z jego rodziną w codziennym kontakcie.
Zdawał się stopniowo dochodzić do
coraz lepszego samopoczucia. Najważniejszy
dla niego był powrót do domu, więc zorganizowaliśmy
mu odpowiedni transport. Widziałem,
że ostatnio zagrał na basie podczas kilku
koncertów Doro.
Według oficjalnego oświadczenia, bezpośrednią
przyczyną wypadku był stres. Jak
bardzo stresujące jest granie w zespole
U.D.O.?
Stres rozumiany w kontekście wydarzeń na
świecie w ciągu ostatnich kilku lat. Jesteśmy
muzykami zarabiającymi na życie poprzez występowanie
na scenie. Na początku 2020 roku
w mgnieniu oka straciliśmy źródło dochodu
oraz główną motywację wszelkich naszych
działań. Uwielbiamy grać koncerty, a nagle
musieliśmy wszystkie odwołać. A ponieważ
nie mieliśmy sensownej alternatywy, wiązało
się to ze sporym stresem. Natomiast atmosfera
wewnątrz zespołu na ogół jest super wyluzowana.
Jasne, że życie w drodze wiąże się ze
stresem. Znaczną część roku podróżujemy
wieloma samolotami i autobusami, nie zawsze
śpimy w hotelach (nie wspominając o willach),
musimy grać żeby związać koniec z końcem.
Wykonujemy pracę przynoszącą mnóstwo radości
i satysfakcji, ale okupioną ciężkim wysiłkiem.
Gdzie zagraliście pierwszy koncert z Peterem
jako stałym członkiem zespołu U.D.O.?
Podczas trasy Japonia/ Australia, a mianowicie
w Australii. Zadzwoniliśmy do niego w pewną
kwietniową niedzielę, w środę już leciał do
Australii, a w międzyczasie uczył się całego
setu. Peter przez czterdzieści lat grał w
Accept, ale nigdy nie wykonywał na żywo solowych
utworów U.D.O. Szanujemy, że się
podjął. Później polecieliśmy z nim do Ameryki
Południowej, gdzie usiedliśmy i na spokojnie
przedyskutowaliśmy jego stały angaż. Nie widzieliśmy
już opcji powrotu Tilena, a Peter
chciał grać w U.D.O.
Z dostępnych mi źródeł wynika, że Peter
wspierał wcześniej okazjonalnie Udo.
Nie, nigdy o tym nie słyszałem, a przynajmniej
nie za czasów mojego bębnienia w zespole
U.D.O. Nie było mnie przy czymś takim
(Peter Baltes grał na solowym albumie Udo
Dirkschneider "My Way", 2022, na albumie
powstałym we współpracy U.D.O. z orkiestrą
wojskową "We Are 1", 2020, oraz na EP
Dirkschneider & The Old Gang "Arising",
2021, przyp. red.)
Jak porównałbyś dzielenie sekcji rytmicznej z
Peterem Baltesem oraz z Tilenem Hudrapem?
Nie porównywałbym ich wcale. Nie widzę takiej
potrzeby. Obu wysoko cenię. Są fantastycznymi
muzykami i ludźmi. Uwielbiam grać z
oboma. Przez pierwsze półtorej tygodnia
wspólnej trasy nieustannie ćwiczyliśmy, ale
poza tym współpraca z Peterem od razu układała
się bezproblemowo.
Z technicznego punktu widzenia, potrzebowałeś
coś zmienić w swoich partiach perkusyjnych,
żeby dograć się z Peterem?
Niczego nie potrzebowałem zmieniać. Peter
jest profesjonalistą. Doskonale harmonizuje
swój bas z moją perkusją. Dokładnie to samo
mogę powiedzieć o Tilenie, a także o ich poprzedniku
Fitty'm Wienholdzie. Wzajemnie
zaskakiwaliśmy i rozumieliśmy się na poziomie
muzycznym. Podczas ostatniej trasy skoncentrowaliśmy
się, żeby prawidłowo zagrać i
ukończyć wszystkie występy bez zarzutu, dlatego
że Peter uczył się w locie. Obecnie zamierzamy
rozwijać współpracę. Spodziewam
się, że będzie coraz fajniej.
Udo wspominał, że Peter jest świetnym
wokalistą. Czy miałeś okazję przekonać się,
jak śpiewa?
Owszem. Peter śpiewa w tle. Dawniej śpiewał
sporo kawałków Accept, zwłaszcza ballady.
Posiada wspaniałą barwę i doskonale wie, jak
używać głos. Chętnie go słucham, gdy podczas
koncertów podchodzi do mikrofonu. Kiedy
śpiewał kawałki Accept w ramach projektu
Dirkschneider, nie trzeba mu było niczego
tłumaczyć. W U.D.O. sytuacja wygląda nieco
inaczej. Siadamy i podejmujemy decyzję, kto
co zaśpiewa - nasze głosy mniej lub bardziej
pasują w zależności od rodzaju harmonii. W
każdym razie, mogę potwierdzić, że Peter jest
znakomitym wokalistą. Fajnie będzie próbować
różnych aranżacji na żywo. Wyjdzie przekozacko.
W kwietniu bieżącego roku Udo dzielił
funkcję wokalisty jeszcze z kimś innym: w
Ameryce Południowej kowerował Accept
oraz Judas Priest w duecie z Timem Ripperem
Owensem. Grałeś tam na perkusji?
Nie. Myślę, że doszło do tego podczas imprezy
zwanej "Metal Singers". Podróżowali we
dwóch w towarzystwie lokalnych instrumentalistów.
Następnym razem zawitamy do tych
samych miejsc z pełnym zespołem U.D.O., a
może - kto wie - z projektem Dirkschneider.
Istnieje też możliwość połączenia obu podejść.
Zobaczymy.
A jak wyglądają Twoje ostatnie aktywności
muzyczne poza formacją U.D.O.?
Hałasuję trochę ze znajomymi. Podsyłamy sobie
wzajemnie pliki. Najbardziej koncentruję
się jednak na U.D.O. Właśnie promujemy
"Touchdown", który ukaże się 25 sierpnia
2023. Pojawiamy się na festiwalach, planujemy
kolejną europejską trasę, potem polecimy
do Stanów Zjednoczonych, a w przyszłym
roku do Ameryki Południowej. Wiele się dzieje.
W pewnym momencie wejdziemy do studia,
żeby skomponować nowy materiał. Nie
mam zbyt wiele czasu, żeby oglądać się na
boki.
Dopytam więc jeszcze o tytuł "Touchdown".
Termin zaczerpnęliście z amerykańskiego
futbolu. Jak bardzo interesujesz się tą dyscypliną
sportu?
Powiedzmy, że coraz bardziej. Obecnie w
Niemczech dyscyplina rośnie w siłę. Widać
różnicę w porównaniu do okresu jeszcze
Foto: Martin Hausler
sprzed kilku lat. Mecze są promowane w mediach
społecznościowych i można je oglądać w
telewizji. Kiedyś gadałem z ojcem o przypadkowych
tematach. W pewnym momencie powiedział,
że ogląda sobie w telewizji amerykański
futbol. Zdziwiłem się, bo nigdy tego nie
robił. Wdaliśmy się w dyskusję, wyjaśniałem
mu zasady gry, bo sam nieco bardziej się orientowałem,
itd. Zdaje się, że podczas oczekiwana
na lot w Sao Paulo, w hali odlotów pokazywano
na ekranie mecz i wpadł nam w
ucho wykrzykiwany przez komentatora termin
"Touchdown". Udo stwierdził, że słowo idealnie
nadaje się na tytuł płyty. Zapytał: "czemu
nie nazwać tak całego albumu? Brzmi perfekcyjnie!".
W części przypominamy drużynę sportową,
kiedy wychodzimy ramię w ramię na scenę,
żeby dać czadu, wzajemnie się dopingujemy,
staramy się zawładnąć publicznością oraz
wywołać ekscytujące emocje. Futbol amerykański
jest agresywny, a my gramy agresywną
muzykę. Wyobrażamy sobie, że obie sytuacje
łączy podobna ekscytacja. Oni chcą wygrać z
przeciwnikami, zaś my z sercami fanów. Nasz
longplay nie stanowi konceptu, więc nie ma
problemu, żeby tytuł tematycznie nawiązywał
tylko do jednego kawałka. Przy okazji -
wpierw chcieliśmy użyć nazwy jednego z
utworów, ale żadna nie wydawała nam się
odpowiednia. Dopiero później skomponowaliśmy
numer "Touchdown". Nie przypominam
sobie, żebyśmy kiedykolwiek wcześniej napisali
utwór zaczynając od określenia jego nazwy.
Co ma z tym wspólnego krokodyl?
Cologne Crocodiles to niemiecki klub futbolu
amerykańskiego. Skontaktowaliśmy się z
nimi w celu zrobienia sesji zdjęciowej. Chcieliśmy
założyć odpowiednie stroje. Chętnie
nawiązali z nami współpracę.
Dlaczego piłka na okładce "Touchdown"
uderza w dno Oceanu?
To nie dno Oceanu. Fotograf zaproponował,
że tak będzie fajnie wyglądać. Powinniśmy
ukazać na dole trawnik boiska, a wokół piłki
rozpryskującą się dla ochłody wodę.
Sam O'Black
PS:
Dnia 18 listopada 2022 roku ukazała się kompilacja
U.D.O. "Legacy", zawierająca przekrojowy
zestaw wybranych przebojów
U.D.O., a także cztery premierowe utwory:
"Wilder Life", "What a Hell of a Night",
"Falling Angels" oraz "Dust And Rust". Ciekawe,
skąd wzięły się te cztery dotąd niepublikowane
numery?
AFM Records wymyśliło publikację tej kompilacji.
W zasadzie, nie znalazły się na niej
cztery nowe utwory, ponieważ ukazały się one
już dawniej na japońskich wydaniach wcześniejszych
płyt U.D.O. Zazwyczaj szykujemy
specjalne edycje na rynek japoński, a na nich
pojawiają się rozmaite dodatki. Nikt w Europie
wcześniej ich nie miał, chyba że kupił sobie
takie kolekcjonerskie wydawnictwo.
"Wilder Life" pojawił się na "Game Over"
(2021), "What a Hell of a Night" na "Steelfactory"
(2018), "Fallen Angels" na "Decadent"
(2015), zaś "Dust And Rust" na "Steelhammer"
(2013).
U.D.O. 21
Nie gramy według żadnych pieprzonych zasad
Czy to się komuś podoba czy nie, olbrzymi wpływ Enforcer na współczesną
scenę metalową jest niezaprzeczalny. Zainspirował setki, jeżeli nie tysiące
dzieciaków, żeby sięgnęły po instrumenty i zaczęły grać swoją własną wersję
klasycznego heavy metalu. Mózgiem, sercem i duszą zespołu jest niewątpliwie
Olof Wikstrand, z którym miałem przyjemność porozmawiać, między innymi o
ich nowym albumie. Może to zabrzmi trochę pretensjonalnie, ale rozmawiając z
nim czuć, że ma się do czynienia z prawdziwym artystą. Trochę wycofanym i
zamkniętym ale bardzo świadomym twórcą. Ma swoją własną wizję, za którą będzie
podążał, bez względu na to co mówią i myślą inni.
HMP: Masz niespełna 40 lat. Czy to odpowiedni
wiek na to, żeby być nostalgiczny?
Nie jesteś jeszcze na to za młody?
Olof Wikstrand: Myślę, że każdy może być w
jakiś sposób nostalgiczny. Mam wrażenie, że
całe życie byłem nostalgiczny i że jest to uczucie,
z którym każdy może się utożsamić.
W ramach promocji płyty stworzyliście
wirtualny pokój na poddaszu, który ma przenieść
gościa w klimat lat 80. Czy w jakimś
stopniu ten pokój jest inspirowany twoim
własnym pokojem z dzieciństwa?
No cóż, jest to raczej wyobrażenie grafika
komputerowego ale zdecydowaliśmy, że wiele
rzeczy, które się tam znalazły były inspirowane
naszym dzieciństwem, jak plakaty zespołów,
płyty czy plakaty filmowe. Takie rzeczy,
które towarzyszyły nam podczas dorastania.
Jest też deskorolka. Jeździsz lub jeździłeś na
desce?
Osobiście nie jeździłem, ale chłopacy z zespołu
jeżdżą.
wydaje mi się, żeby to było ważne dla takiego
zespołu jak my, który wydawał już sześć
albumów. Nie mamy presji, żeby wydawać
album co roku, ponieważ mamy już ich sporo
i myślę, że to byłoby trochę za dużo dla fanów.
Zamiast tego wolimy nagrać coś co trzy, cztery
lata i spędzić ten czas na koncertowaniu i
skupić się na sobie i robić cokolwiek chcemy.
Nie chcemy się znużyć nagrywaniem, ponieważ
chcemy to robić przez całe nasze życie.
Jak najdłużej, aż się zestarzejemy. I wiesz, nie
chcę przytłaczać fanów zbyt dużą liczbą albumów.
Lepiej wydawać rzadziej dopracowane
płyty niż często średnie. Tak nasze piosenki
będą bardziej docenione. Dlatego myślę, że
trzy-cztery lata to odpowiedni czas między
albumami. W międzyczasie zawsze możemy
wydać parę singli. Tak jak zrobiliśmy to teraz.
Pierwszy singiel został wydany dwa lata temu,
a kolejny jakieś półtora roku temu. Rozłożyliśmy
to trochę w czasie, ale ostatecznie album
wszystko spina w jedną całość.
Chciałbym zapytać o nowego basistę. Czy
mógłbyś w kilku słowach powiedzieć, co się
stało i co stoi za tą zmianą?
Tak, nasz poprzedni basista odszedł w 2020r.
Po prostu nie był już zmotywowany. Myślę, że
spowodowała to pandemia, ponieważ wszyscy
w tym czasie zaczęliśmy wątpić w sens istnienia
zespołu. Na nowo nadał priorytety w
swoim życiu i ja to szanuję. On zaczął studiować
inne rzeczy i interesować się innymi
rzeczami. Nie winię go o to, ale musiał odejść
bo był coraz mniej zmotywowany. Zaczęliśmy
więc nagrywać ten album, jako trio. Skończyliśmy,
jako kwartet ponieważ znaleźliśmy
Gartha. Jonas, nasz perkusista, mieszka w
Austin i grał w zespole Scorpion Child, gdzie
grał też Garth. Więc to było naturalne. Było
kilku gości w Europie, których braliśmy pod
uwagę, ale żaden nie był dostępny. Pomyśleliśmy,
że naprawdę nie ma to znaczenia, czy
mamy amerykańskiego czy europejskiego basistę.
Ostatecznie gramy na całym świecie i to
nie tylko w Europie. Wzięliśmy więc najlepszego
basistę, niezależnie od tego, gdzie mieszka.
Jest po prostu niesamowity. To najlepszy
basista, jakiego kiedykolwiek słyszałem.
No dobrze to za czym ta nostalgia? Za muzyką?
To dosyć osobiste uczucie i oczywiście każdy
może odczuwać nostalgię za różnymi rzeczami.
Ja jednak nie odczuwam nostalgii za muzyką
ani za niczym innym. W moim przypadku
bardziej chodzi o refleksję nad upływem
czasu. Wiesz, patrzysz wstecz na rzeczy, które
kiedyś były czymś innym niż są teraz. Patrzysz
jak upływ czasu wpływa na zmianę, na
zniszczenie wszystkiego co jest wokół.
Foto: Enforcer
Przejdźmy teraz do waszego albumu, który
wyszedł dwa tygodnie temu. Jesteście zadowoleni
z albumu?
Jestem bardzo zadowolony. Kiedy został wydany
poświęciłem trochę czasu i przesłuchałem
go po raz pierwszy od ponad pół roku. Nie
słuchałem go odkąd go skończyliśmy. Mam
więc trochę perspektywy i jestem bardzo zadowolony
z prawie wszystkich piosenek. Myślę,
że to niesamowity album i osiągnęliśmy to do
czego dążyliśmy.
Jakie są pierwsze opinie fanów i sceny? Patrząc
na wasz profil na FB, nie znalazłem
chyba żadnego negatywnego głosu.
Owszem, opinie są bardzo pozytywne. Zrobiliśmy
ten album razem z fanami dla fanów.
Fani znowu musieli trochę poczekać. Ostatnio
wydajecie albumy co cztery lata. Czy to
jest optymalny okres twórczy?
Tak myślę. To znaczy, szczerze mówiąc, nie
Jak, z perspektywy czasu, oceniasz wasz
poprzedni album "Zenith" w kontekście
"Nostalgia"? Fani mieli o nim różne opinie.
Czy "Nostalgia" jest kontynuacją stylu
obranego na "Zenith"?
Jestem naprawdę dumny z "Zenith" i kiedy go
słucham, szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego
ludzie robili z jego powodu taką aferę.
Nie sądzę, żeby znacznie odbiegał od naszego
styl. To cały czas heavy metal w stylu Judas
Priest, Dio i tym podobnym. To są nasze
główne inspiracje, które zawsze miały na nas
wpływ. Wiesz, Scorpions, Europe, Judas
Priest, Dio. Jest tam też cięższy materiał w
stylu Iron Maiden czy Black Sabbath. To
jest klasyczny heavy metal. Nie ma w tym nic
dziwnego, ale rozumiem, że niektórym ludziom
trudno jest to zrozumieć. W przypadku
zespołów takich jak my, ludzie mają swoje
własne wyobrażenie jak powinny takie zespoły
brzmieć. Ale to jest ich wyobrażenie, nie nasze
i nie jest prawdziwe. "Zenith" jest o wiele bardziej
zróżnicowany niż "Death by Fire" czy
"From Beyond". Jest bardziej podobny do naszych
dwóch pierwszych albumów, które wcale
nie są tak szybkie za jakie uważają je ludzie.
22
ENFORCER
Po prostu trochę zwolniliście.
Dokładnie, niektóre utwory były wolniejsze
dla zbudowania kontrastu, tak jak robiliśmy to
już w przypadku "Diamonds", gdzie mieliśmy
zarówno szybkie, jak i wolne kawałki. Ale
wydaje się, że ludzie zapomnieli o to tym, że
kiedyś już to robiliśmy. Ludzie myślą, że powinniśmy
być jakimś nieustępliwym zespołem
speed metalowym, który cały czas gra 200 mil
na godzinę. Ale szczerze mówiąc, nigdy tak nie
było. Niektórzy ludzie, wyrobili sobie o nas
określoną opinię i zbudowali nierealne oczekiwania.
To jest fałszywy obraz. Oczywiście
każdy może mieć takie zdanie jakie chce, ale
dla mnie "Zenith" nie jest żadnym dziwnym
albumem. Być może zrobiliśmy wtedy głupio,
że jako pierwszy na płycie zamieściliśmy kawałek,
który przypomina stadionowy rock. Jedyny
stadionowy utwór, który mamy na albumie,
umieściliśmy na pierwszym miejscu i wydaliśmy
go jako pierwszy singiel, który wkurwił
i zniechęcił wiele osób. Oczekiwali czegoś
naprawdę szybkiego. Chcieliśmy po prostu odwrócić
sytuację i sprawić, żeby ludzie byli zaskoczeni.
Wyszło jednak naprawdę źle. Zamiast
docenić ten album ludzie ocenili go
przez pryzmat rozczarowania pierwszą wydaną
piosenką. To niefortunne, ponieważ to
świetna płyta.
Czy właśnie dlatego w przypadku "Nostalgia",
jako pierwszy single wybraliście "Coming
Alive"?
Tak, dokładnie.
Czy w takim razie należy potraktować to
jako kompromis z waszej strony? Ukłon w
kierunku fanów niezadowolonych z poprzedniej
płyty?
Nie, to żaden kompromis. Problem z "Zenith"
polegał na tym, że jest to złożony album. Ma
dużo epickich piosenek, dużo partii instrumentalnych,
jest naprawdę bardzo zróżnicowany.
Żadna z piosenek nie jest taka sama.
Trudny album w odbiorze, ponieważ został
stworzony, aby być dużym albumem, który cały
czas nabiera wartości. Przy nowym albumie
jednak pomyślałem, że jest rok 2023, ludzie
słuchają muzyki online. Ludzie nie przejmują
się epickimi i wolnymi piosenkami i nie sięgają
głębiej bo tak naprawdę nie słuchają albumów,
tylko pojedyncze piosenki. Dlatego strategia
przy nowym albumie polegała na stworzeniu
piosenek, które mogłyby funkcjonować samodzielnie.
I dlatego jako pierwszy wydaliśmy
intensywny banger, czyli właśnie "Coming
Alive".
Natomiast drugi singiel jest diametralnie
inny. Ludzie słuchając utworu "Nostalgia"
mogą czuć się zdezorientowani…
Nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby być zdezorientowany.
Na przykład jeżeli słuchasz
"Stained Class" Judas Priest, to masz tam zarówno
"Exciter", jak i "Beyond the Realms of
Death". I czy jest w tym coś niezrozumiałego?
Tak samo w przypadku "Heaven and Hell" -
jest "Die Young", jest też "Lonely Is the Word".
Mam na myśli albumy, które uwielbiam i w
ogóle nie widzę problemu z używaniem skrajnych
emocji. Zestawienie takich przeciwieństw
jest wielką zaletą tych albumów. Myślę też, że
jest to coś, czego inne zespoły nie odważą się
zrobić, ale mam to w dupie. Ja po prostu chcę
tworzyć muzykę, którą ostatecznie będzie mi
się podobać. Z drugiej strony, reakcję na utwór
"Nostalgia" są głównie pozytywne. Spodziewałem
się znacznie gorszych i postanowiłem,
że nie będę czytać żadnych komentarzy. Ale
okazało, że 95% komentarzy było pozytywnych
lub bardzo pozytywnych. Słyszeliśmy od
ludzi, że ta piosenka zmieniła ich życie i tak
dalej. Niektórzy jednak rozumieją nasze pomysły
i nie są zawzięci i uparci jak paru pozerów.
Oczywiście zróżnicowanie na płycie jest
bardzo ważne. Chodziło mi bardziej o samą
kompozycję, która jest dosyć nietypowa. To
niezwykła piosenka, ale przyznasz, że nie
mieści się w ramach nawet szeroko pojętej
muzyki rockowej. Może to tylko moja osobista
opinia, ale słyszę tu duży wpływ Abby.
Czy ten zespół jest w jakimś stopniu Twoją
inspiracją?
Wiesz co, lubię Abbę ale to nie o niej myślałem
pisząc ten kawałek. Bardziej myślałem o
Boston (w sumie jak teraz to mówisz, coś w
tym jest - przyp. red.) Albo "Night Comes
Down" Judas Priest, jeżeli mówimy o metalowym
uniwersum. Ale ogólnie rzecz biorąc, bardziej
inspirowałem się muzyką klasyczną. To o
Foto: Enforcer
wiele bardziej przypomina muzykę barokową,
Vivaldi'ego czy coś w tym stylu.
Według mnie jest to taki szczególny rodzaj
melodyki. Nie wiem jak to określić dokładnie,
ale moim zdanie tylko Szwed jest w
stanie napisać taki utwór.
Chciałem uchwycić klimat, który byłby naprawdę
melancholijny, że słuchając go poczujesz
udrękę. Zależało mi, żeby stworzyć najbardziej
emocjonalna piosenkę jak to możliwe.
I myślę, że nam się to udało. Dziewczyny Jonathana
powiedziała, że jej syn nie może słuchać
tej piosenki, ponieważ czuje się bardzo
smutny. Wtedy wiedziałem, że trafiłem we
właściwe miejsce. Ktoś naprawdę coś czuje słuchając
tej piosenki. I o to w końcu ma cho-dzić
w muzyce. Wiesz, nie chodzi o próbę sprostania
pewnym standardom, które stworzyła jakaś
głupia metalowa społeczność określająca,
co możesz, a czego nie możesz robić w 2023
roku. To pieprzeni pozerzy. To o co chodzi w
muzyce, to tworzenie emocji i pośredniczenie
w emocjach.
Kolejny nietypowy utwór to "Keep The
Flame Alive". Możesz coś więcej o nim
powiedzieć? Czy to jest zapowiedź kierunku,
w którym zespół pójdzie w przyszłości? W
bardziej progresywne klimaty?
Wszyscy w zespole lubimy muzykę progresywną.
Wszyscy lubimy po prostu muzykę. Ja
nie wstydzę się powiedzieć, że moje muzyczne
inspiracje biorą ze wszystkiego, co tylko możesz
sobie wyobrazić. Inspiruje mnie nawet
muzyka, której nie lubię. Jeżeli uda mi się
wychwycić w muzyce coś, co mi się nie podoba
ale jest naprawdę dobre, przetwarzam to i
robię z tego coś co mi się podoba. To jest
prawdziwa kreatywność. Nie gramy według
żadnych pieprzonych zasad.
Czy uważasz, że ten konkretny utwór jest
przykładem tego, że w heavy metalu jest
jeszcze coś do odkrycia?
Chcę rozwijać cały gatunek. Moim celem jest
nie brzmieć tak, jak kiedyś brzmiały zespoły.
Moim celem jest inspirowanie się zespołami,
które lubię, żeby tworzyć coś nowego. Czasami
robię to celowo, a czasami to wychodzi
nieświadomie. Najgorsza rzecz, której nienawidzę
w muzyce, to czego nienawidzę w metalowej
społeczności, to jest to, że ludzie są tak
zamknięci w pewnych ramach. Sami zamykają
się pudłach i nakładają sobie ograniczenia. Ludzie
mówią: "Och, jeśli zamierzasz grać heavy
metal, to tak musi być. Musisz mieć podwójny bęben
basowy. Możesz robić to ale tego już nie możesz
robić". Jeżeli tak myślisz, to zniszczysz ten gatunek,
ponieważ rezultatem tej mentalności
będzie najbardziej płaska i nudna muzyka,
jaką kiedykolwiek usłyszysz.
Z drugiej strony nagrywacie tak zajebiste,
typowe bangery, jak "Metal Supremacia". To
że jest po hiszpańsku dodaje mu jeszcze klimatu.
Nie pierwszy raz nagrywacie po hiszpańsku.
Czy to wasz hołd dla fanów z
Ameryki Południowej?
Tak, to hołd dla fanów z Ameryki Południowej,
ale również zabawa. Angielski nie jest
moim pierwszym językiem jak i hiszpański.
Myślę, że to niesamowite móc używać obu
języków, a szczególnie wtedy, kiedy mogę to
zrobić w ramach heavy metalu. To jest kontynent,
na którym heavy metal naprawdę żyje.
ENFORCER 23
Foto: Enforcer
Jak ważny zatem dla was jest rynek południowo
- amerykański? Czy heavy metal ma
tam duży potencjał?
Może nie jest tak ważny pod względem sprzedaży
płyt, ale jest ważny pod względem
wspierania tego, co robimy. Ludzie tam szaleją
na punkcie naszych koncertów i traktują nas z
szacunkiem, jakiego nie zaznaliśmy w Europie.
Naprawdę coś tam znaczymy. Myślę, że w
Europie ludzie patrzą na nas jak na klaunów,
nie traktują tego co robimy poważnie. W Europie
ludzie utknęli w latach 90. i uważają, że
metalowy zespół powinien mieć podwójną
stopę i biegać po scenie w szortach i głupiej
fryzurze. W Ameryce Południowej doceniają
nas za to kim jesteśmy. Jesteśmy naprawdę
związani z tą publicznością. Nie ma dla nich
żadnej różnicy między Enforcer, Saxon,
WASP czy Iron Maiden. Traktują nas tak
samo, po prostu jak heavy metalowy zespół.
Rozmawialiśmy o tym, że ludzie mają
potrzebę zamykania się w pewnej konwencji,
wkładania muzyki do odpowiednich pudełek.
Zapytam Ciebie więc, jako jednego z ojców
chrzestnymi NWOTHM. Jak oceniasz
rozwój tego nurtu? Czy idzie w dobrym
kierunku?
Czasami idzie w górę, a czasami idzie w dół. Z
jednej strony jestem dumny, że jesteśmy częścią
tego od początku, ale z drugiej strony
trochę mi smutno, gdy widzę, jak to się rozwija.
Scena jest coraz bardziej ograniczona i
mniej kreatywna. Myślę, że kiedy zaczynaliśmy
to wszystkie te zespoły były na swój
sposób wyjątkowe. Każdy był inny i miał bardzo
silne wyobrażenie o swojej własnej tożsamości.
Było dla nas ważne, żebyśmy nie robili
tego samego. Oczywiście mogłeś się czymś inspirować,
ale nie kopiowałeś. Potem nadeszła
ogromna fala zespołów, które my zainspirowaliśmy,
co jest niesamowite i naprawdę
mi schlebia. Ale wiele zespołów, które zyskały
popularność miały podejście w stylu: "Ok,
słucham "Screaming for Vengeance" Judas Priest, to
po prostu to skopiuję". Właśnie tak widzę teraz
ten ruch, że jest wiele zespołów, które kopiują
jeden do jednego. Bez żadnej refleksji, kreatywności
i tożsamości. Oczywiście są też bardzo
dobre zespoły, które są ponad to. Bardzo podoba
mi się ostatni album Night Demon oraz
najnowszy album Ambush. Jest kilka innych
zespołów, które lubię i bardzo cenię. Czyli
dzieje się też coś dobrego i niektórzy ludzie
cały czas rozwijają swoje umiejętności pisania
piosenek. Mam więc nadzieję, że ten ruch będzie
mógł rosnąć z nami i z innymi zespołami.
Nie wiem czy kojarzysz film albo książkę
"Pachnidło"?
Tak, kojarzę.
To historia perfumiarza - mordercy, który
mordował kobiety i pozyskiwał z nich zapachy,
żeby przygotować najpiękniejsze perfumy
na świecie. Kojarzy mi się to z Waszym
podejściem do muzyki, (oczywiście poza mordowaniem).
Czy można powiedzieć, ze
wyciągacie esencję z poszczególnych stylów
grania, zespołów i łączące to w swoją własną
miksturę?
Myślę, że tak właśnie jest. Inspiruje mnie każdy
gatunek muzyki. Od muzyki klasycznej,
muzyki jazzowej, muzyki fusion po muzykę
pop z lat 80. i 90. Znam death metal, ekstremalny
metal, black metal, po prostu wszystko.
Inspiruje mnie wszystko czego słucham i
ma to wpływ na naszą muzykę.
Mimo klasycznych wzorców jesteście zespołem
idealnym na dzisiejsze czasy. Słuchacze
słuchają głównie muzyki przez internet i szybko
się nudzą. Potrzebują ciągłej stymulacji.
Wasze płyty to sama esencja, pigułka heavy
metalu. Czy myślisz, że to jest wasz klucz
do sukcesu?
Być może. Albo po prostu naszym kluczem do
sukcesu są świetne piosenki i chyba o to w tym
wszystkim powinno chodzić.
Myślę, że to jest najlepsza konkluzja do
zakończenia naszej rozmowy. Właśnie o to
chodzi w muzyce, żeby pisać najlepsze utwory
jakie tylko można. Bardzo dziękuję i do
zobaczenia wkrótce w Polsce.
Również bardzo dziękuję, Miłego wieczoru.
Grzegorz Putkiewicz
HMP: Cześć David. Zacznijmy od pytania
banalnego, będącego jednak dobrym wstępem
do rozmowy. Jak Ci się żyje.
David DeFeis: U mnie wszystko gra. A u
Ciebie?
Też. Zatem pozwolisz, że przejdziemy dalej
i pogadamy trochę o nowym wydawnictwie
Virgin Steele. Zatytułowanym "The Passion
of Dyonysus". Tytułowy Dionizos to jeden z
bogów greckiego panteonu. Dlaczego akurat
jemu zdecydowałeś się poświęcić ten krążek?
Dionizos to przede wszystkim bóg płodności i
wina oraz wszystkich radości, jakie wiążą się
ze spożywaniem tego trunku. Był on jednym z
tych bogów, którzy przynosili ludzkości pokój,
radość oraz ukojenie. Niestety, wypił o jeden
łyk za dużo i został zamordowany (śmiech).
W swoim życiu trochę wycierpiał. Dlaczego?
Otóż dlatego, że oprócz boskiej natury, miał w
sobie spory pierwiastek ludzki.
Czy to jest ta dwoistość, wokół której kręci
się cała koncepcyjna strona tego albumu.
Dokładnie! Głównie chciałem się tu skupić na
dwoistej naturze Dionizosa. Jak już wspomniałem,
był on po części bogiem, po części
człowiekiem. W jego historii odnajdziemy
koncepcje odrodzenia się na nowo. Warto też
nadmienić, iż był on bogiem odpuszczającym
ludzkości wszelkie przewinienia. Bez tego ciężko
się ludziom żyje. Patrząc na różne religie
owo odpuszczenie często przyjmowało formę
różnych morderczych rytuałów. W opozycji
do nich stoi natomiast Dionizos i jego całkowicie
pokojowe nastawienie.
Na okładce albumu widzimy człowieka na
krzyżu. Krzyż oczywiście pojawia się także
w pewnych interpretacjach mitu o Dionizosie,
niemniej jednak w naszej kulturze jednoznacznie
jest on kojarzony z chrześcijaństwem.
Według najbardziej rozpowszechnionej wersji
tego mitu, Dionizos został rozerwany na kawałki
przez tytanów, którzy zjedli wszystkie
części jego ciała oprócz serca. Zeus uratował
jego serce, dzięki czemu był on w stanie powrócić
do świata żywych. Są też wersje mówiące,
że został on powieszony na drzewie.
Prawdą jest, że istnieje pewien amulet zwany
Orpheos Bakkikos, który rzeczywiście przedstawia
ukrzyżowaną postać mężczyzny, która
jest przedstawiona jest jako Dionizos. Pojawił
się on na długo przed Jezusem. Jeśli prześledzić
ogólnie całą mitologię z różnych stron
świata i różnych okresów, to wychodzi na to,
że Jezus jest którymś tam z kolei bogiem rzekomo
skazanym na krzyż. W jego historii nie
ma nic oryginalnego, dlatego nie warto sobie
nim głowy zawracać (śmiech).
24
ENFORCER
lić ten jeden moment, w którym wszystko ma
ręce i nogi. To w dużej mierze przez ten tekst,
"The Ritual of Descent" tak bardzo się wydłużył.
Oparcie konceptu o historie Dionizosa i
wszystkie rozkminy filozoficzne z nią związane,
to pomysł, który zrodził się w Twojej
głowie zanim przystąpiłeś do komponowania,
czy miało to miejsce już podczas tworzenia
muzyki.
Początkowo nie miałem konkretnego zamysłu
odnośnie warstwy tekstowej tego krążka. Po
prostu zasiadłem do pianina. Zacząłem, jak to
zwykle bywa od plumkania bez ładu i składu.
Z czasem zaczęło nabierać to kształtu i pojawiały
się pierwsze szkice utworów, a nawet gotowe
motywy, które, możesz usłyszeć na albumie.
Cały czas jednak nie miałem pomysłu na
teksty. Z tym Dionizosem doznałem takiego
nagłego olśnienia. Po prostu można powiedzieć,
że pomysł na ten koncept spadł mi po
prostu z nieba. Wpłynął on w znaczny sposób
na rozbudowanie komponowanych numerów i
nadał im konkretnego klimatu. Czasami dopiero
tekst wpływa na ostateczne środki, jakich
używam podczas tworzenia danego numeru.
Cały ten proces chyba zajął ci pewien dość
spory kawałek czasu, czyż nie?
Ciężko w sumie powiedzieć, gdyż nie tworzyłem
tego jednym ciągiem od początku do końca.
W międzyczasie pisałem także inne rzeczy.
Można powiedzieć, że podzieliłem to na pewne
cykle. Czasami coś porzucałem, później
do tego wracałem, potem znowu na jakiś czas
odpuszczałem i tak w kółko. Był to bardzo
szarpany proces podzielony na kilka miesięcy.
Nie jest to dla mnie nic nic nowego, bo często
zdarzało mi się pracować w ten sposób.
W studio za to poszło chyba jednym ciągiem.
Dokładnie. Tym razem starałem się jakoś bardzo
pracy w studio nie udziwniać. Wszystko
poszło w miarę sprawnie.
Słuchając partii klawiszowych. Mam nieodparte
wrażenie, że sporo w nich nawiązań do
muzyki klasycznej.
Racja! Jestem wielkim fanem muzyki klasycznej.
Co prawda nie mam tak, że jak słyszę
jakiś riff, to mam w głowie coś w stylu "słyszałem
to już u Chopina", nie mniej jednak muzyka
klasyczna gdzieś tam zawsze w moim życiu była
obecna i myślę, że nawet podświadomie
zdarza mi się z niej czerpać inspirację.
Bóg z pierwiastkiem ludzkim
David DeFeis na nowej płycie Virgin Steel zabiera nas w pełną przygód
podróż z greckim bogiem wina. Podróż nie tylko liryczną, ale również opatrzoną
wyśmienitymi kompozycjami przepełnionymi wyszukanymi układankami dźwiękowymi.
Skąd taki wybór? O tym opowie nam sam zainteresowany.
Zostawmy może te klawisze i porozmawiajmy
o gitarowych partiach. Wrażenie zrobiła
na mnie solówka z "The Getsemane Effect".
Wiem, o czym mówisz. Tworzenie tego kawałka
zacząłem od tego charakterystycznego riffu.
Potem wymyśliłem tytuł, a następnie napisałem
tekst. Solówka, o której mówisz, powstała
na samym końcu i jest czymś w rodzaju wisienki
na torcie. W pewnym momencie pisania,
stanąłem na rozdrożu. Chciałem bardzo
go rozbudować i miałem kilka opcji do wyboru.
Właściwie mogłem tam dodać wszystko.
Na przykład jakąś kosmiczną partię klawiszy.
Mogłem tam też wsadzić jakieś sample. Mogłem
go nieco zwolnić, albo wręcz przeciwnie,
maksymalnie przyspieszyć. W pewnym momencie
powiedziałem w głowie sam do siebie:
"David, na tym albumie olej te wszystkie harmonie
wokalne, które były na poprzednich płytach". Odpowiedziałem
sobie "ok", choć wymagało to przestawienia
paru rzeczy w moim mózgu. Nie
mniej jednak podjąłem to wyzwanie.
Przepiękny wstęp do "You'll Never See the
Sun Again" naprawdę chwyta za serce.
Taki właśnie był jego cel. Zacząłem tworzyć
ten numer od partii klawiszy. Potem sam właściwie
nie wiem skąd, przyszedł mi do głowy
ten dziwny riff. Gdy powstała wersja finalna,
sam byłem pod ogromnym wrażeniem. To było
dla mnie coś, jak odkrywanie nowych terytoriów.
Słychać z jednaj strony wspomniane
już wpływy
muzyki klasycznej,
z drugiej
zaś jest tam pewna
innowacyjność.
Te wszystkie
klocki tworzą
mocną
zwartą oraz doskonale
zaprojektowaną
konstrukcję.
Najdłuższym
numerem jest
jednak "The
Ritual of Descent".
Tu dopiero
miałeś
pole do popisu.
Jest coś w tym,
co mówisz.
Właściwie jak
większość numerów.
Potem
dodałem te
wszystkie elementy
tworzące
dodatkowe
napięcie. Kiedy
doszło do pracy
nad tekstem,
okazało się, że
proces ten mi
się bardzo dłuży.
Z drugiej
strony jednak,
sam nie bardzo
umiałem ostatecznie
zakończyć
ten tekst.
Nie bardzo potrafiłem
ustrze-
Foto: Virgin Steele
"The Passion of Dyonysus" to album trwający
około godziny i dwudziestu minut.
Uważasz, że w dzisiejszych czasach, gdzie
ludzie robią dosłownie wszystko, łącznie z
słuchaniem muzyki w biegu, nagrywanie takich
kolosów jest dobrym pomysłem?
Jeżeli ktoś naprawdę kocha i rozumie muzykę,
zdaje sobie sprawę, że jej właściwy odbiór wymaga
skupienia. Wiem, że dziś spora ilość ludzi
traktuję muzykę jedynie jako tło do różnych
codziennych czynności. W tym miejscu
mogę mówić jedynie za siebie, jednak kiedy ja
obcuję z muzyką, chce żeby mnie całkowicie
pochłonęła i przeniosła w inne wymiary. Dla
mnie im album jest dłuższy, tym lepiej. Ale to
tylko moje odczucia i rozumiem, że ktoś może
mieć całkiem przeciwne zdanie. Kiedy słucham
kilkunastominutowego numeru, a na
jego końcu mam wrażenie, że minęły zaledwie
trzy minuty. Wtedy wiem, że to jest świetny
numer.
Pasji Ci nie brakuje. Potrafisz wyobrazić
sobie swoje życie bez tworzenia muzyki?
Szczerze mówiąc, nie. Kim niby miałbym być
wtedy? Gwiazdą filmów dla dorosłych?
(śmiech).
Bartek Kuczak
VIRGIN STEELE 25
W końcu wszyscy podążamy śladami Maiden, Priest i Helloween
Stu Marshall przede wszystkim to filar i podpora świetnie radzącej sobie
ekipie Death Dealer. Niemniej wspiera również inne projekty jak Saint Lucifer,
Blasted to Static, Empires of Eden, Arkenstone i Night Legion. Z tym ostatnim
właśnie nagrał i wydał druga płytę "Fight Or Fall", która moim zdaniem może swobodnie
stanąć w szranki z każdym wydawnictwem wspomnianego Death Dealer.
Także jak ktoś uwielbia heavy/power w tradycyjnej odsłonie, ale we współczesnej
oprawie, to koniecznie powinien zainteresować się Night Legion. Zanim jednak to
zrobicie, zapraszam do rozmowy ze Stu Marshallem.
HMP: Już za debiutu jedni porównywali was
do amerykańskiego power metalu inni do
euro-pejskiego. A wy jak uważacie, do
którego z power metalu wam bliżej?
Stu Marshall: To jest świetne pytanie!
Chciałbym powiedzieć, że oba, ale czuję, że
mamy w sobie agresję amerykańskiego power
metalu, jak zespoły takie jak Vicious Rumors,
Liege Lord i Manowar, ale także pewne
epickie aspekty klasycznego europejskiego
power metalu. W końcu wszyscy podążamy
śladami Maiden, Priest i Helloween.
ulubionych utworów ostatnich pięciu lat.
W waszej muzyce sporo jest też tradycyjnego
heavy metalu. W recenzji "Fight Or
Fall" napisałem, że najbardziej wyraźne są
wpływy Judas Priest, tego z ostatnich lat, ale
też odnajdziemy Iron Maiden czy też Dio.
Myślę, że w tej kwestii się bardzo nie pomyliłem?
W ogóle się nie mylisz! To bogowie, którzy
wskazali nam drogę. Każde porównanie do
tych zespołów jest dowodem na to, że dobrze
gramy heavy metal. W ogóle nie jestem strażnikiem
metalu, ale tak, uhonorujmy legendy
Sumując. Napisałem o muzyce z "Fight Or
Fall", że może kojarzyć się z dokonaniami
takich zespołów jak Death Dealer, Cage z
pewną domieszką twórczości HammerFall
czy Primal Fear. Do tego odnajdziemy też
pewne echa klasycznego heavy metalu typu
Judas Priest, Iron Maiden czy też Dio. Czy
zgodzisz się z moim opisem?
Zgadzam się co do Death Dealer, ponieważ
jestem głównym autorem muzyki, więc absolutnie
istnieje pewne porównanie. Ale tak, klasyczny
i mroczny metal jest naszym celem - naszą
misją jest tworzenie metalu, który kochamy
słuchać. Primal Fear to zespół, z którym
jestem blisko jako fan, przyjaźnię się też z Ralfem
Scheepersem, który śpiewał na moim solowym
albumie ("Empires of Eden"), ale to
świetny zespół, który przetrwał próbę czasu.
Czasami wyzwaniem jest też nie powtarzać
tego, co zrobili bogowie, jak Maiden czy Priest
- to cienka granica, gdzie jako autor możesz
zacząć się powtarzać, a na tym albumie ciężko
pracowałem, by zajrzeć w głąb siebie i odkryć,
jaka muzyka powinna się pojawić.
W wywiadzie, który udzieliłeś nam przy okazji
wydania debiutu, opowiedziałeś nam, że
muzyka powstała przy współpracy wszystkich
muzyków. Czy w wypadku "Fight Or
Fall" było podobnie?
Tak, zawsze wolę współpracować z innymi.
Ten album został w większości napisany przeze
mnie i naszego głównego wokalistę Louie
Gorgievskiego, ale reszta zespołu też miała
swój wkład. Nasz perkusista jest jednym z najlepszych
perkusistów "rockowych" na tej planecie!
Tak więc Clay T wnosi dla nas bardzo
mocny kręgosłup w średnim tempie i prawdziwe
wyczucie perkusji, którego brakuje w wielu
power metalowych kapelach. Niektórzy z
chłopaków wnieśli swoje pomysły do aranżacji
i wszyscy przedyskutowaliśmy kolejność albumu,
co jest bardzo ważne dla mnie jako słuchacza.
To jedyna zmiana, jaką mamy jako
artyści, aby zabrać cię w podróż przez utwory
w zamierzonej kolejności.
Jak w ogóle podchodzicie do kwestii europejskiego
power metalu, a szczególnie do jego
najbardziej melodyjnych odmian, takich jak
Sonata Arctica, Rhapsody, czy teraz bardzo
modnych Beast in Black i Battle Beast. Mieliście
kiedykolwiek do takiej muzyki negatywne
odczucia, a może wręcz wzbudzała w
was agresywne reakcje?
Chociaż uwielbiam moc zespołów takich jak
Beast in Black, są jednym z moich ulubionych
nowych zespołów, nie mogę znieść EDM
(jedno z określeń elektronicznej muzyki tanecznej
- przyp. red.) i "tanecznych" elementów,
które niektóre zespoły wprowadzają do tej
muzyki. Tak, mają do tego prawo, ale osobiście
nie znoszę słuchać degradacji metalu. Sonata
i Rhapsody wciąż miały dla mnie moc i
epickie brzmienie. Ale żeby było jasne, "Blind
and Frozen" Battle Beast to jeden z moich
Foto: Peter Stanton
przeszłości najlepiej jak potrafimy - tak się
czuję, kiedy piszę. Nasz wokalista jest również
niesamowity i podobny do Bruce'a Dickinsona
i Dio, więc to również przyczynia się do
tego, co dostarczamy.
Czy był to szybki procesy, jak w wypadku
pisania materiału na debiut, czy tym razem
mieliście więcej czasu na napisanie i dopieszczenie
poszczególnych utworów?
Powstawanie materiału na "Fight or Fall" był
długim, trzyletnim procesem. Ale nie chcieliśmy
się spieszyć. Covid uderzył we wszystkich
i zamknął wszystkie trasy koncertowe, więc
mieliśmy dodatkowy czas na dopracowanie
utworów, a także podjęliśmy silną decyzję, aby
uczynić ten album stosunkowo krótkim, składającym
się z dziewięciu utworów - mieliśmy
15 utworów i wybraliśmy tylko najlepsze kawałki.
Klasyczne albumy Sabbath, Priest i
Maiden, które uwielbiam, miały tylko osiem
lub dziewięć utworów. Uwielbiam ten format.
Znajdź najlepsze z najlepszych i zaprezentuj je
naszym słuchaczom. Powiem, że był to bardzo
przyjemny proces, chłopaki z zespołu są jednymi
z moich najlepszych przyjaciół, dlatego
właśnie założyłem Night Legion.
Wydaje się, że pomysłów na dobre riffy i
solówki nigdy ci nie zabraknie. Jednak przy
"Fight Or Fall" dołączył do was drugi gitarzysta
Col Higginson. Czy Col miał jakiś
wpływ na riffy oraz solówki i czy pomógł
przy pisaniu materiału na nowy album? Na
jakie jego umiejętności według ciebie powinniśmy
zwrócić uwagę?
Tak, Col jest naszą tajną bronią. Jestem jego
przyjacielem od prawie 30 lat. Jest znakomitym
wokalistą i świetnym gitarzystą. Napisał
utwór "The Enemy", który ma wyraźny klimat
i naprawdę dobrze sprawdziła się na albumie.
Ale zdecydowanie zwróć uwagę na jego rewelacyjny
wokal, facet jest bestią i wspaniałym
człowiekiem.
Nowym wokalistą został wspomniany już
Louie Gorgievski. Moim zdaniem sprawdził
się na płycie rewelacyjnie. Co się stało z Vo
26
NIGHT LEGION
Simpsonem i jak doszło do zmiany wokalistów?
Dziękuję, pracowałem z Louie od lat przy różnych
projektach i jest on prawdziwym profesjonalistą,
świetnym wokalistą i autorem tekstów.
Będę tutaj szczery, było kilka trudnych
momentów z odejściem Vo z zespołu, czasami
może być trudno z ludźmi. Ma swój własny
zespół poza Night Legion i myślę, że wpływ
Covid i jego skupienie się na innym zespole
spowolniły postęp w pisaniu naszego materiału,
który wpłynął na nas i trwał od 18 miesięcy
do dwóch lat. To świetny facet i życzę mu
jak najlepiej. Mieliśmy dużo zabawy podczas
wspólnej pracy i wiem, że odniesie sukces w
tym, co robi.
Muzyka Night Legion w zasadzie wciąga od
razu i zmusza do headbangingu, jednak teksty
traktujecie dość poważnie. Czy fani nie
skarżą się na taki kontrast miedzy muzyka a
tekstami?
Nie widziałem żadnych skarg na teksty. Podoba
mi się, że Louie jest przemyślanym tekściarzem
i jego przesłania są zróżnicowane i
potężne. Jeśli cofniemy się wstecz, nawet jeśli
Dio śpiewał o tematach fantasy, jego teksty
miały patos i znaczenie, były dość poważnymi
przesłaniami. Ostatecznie robimy to, co robimy
i jesteśmy z tego dumni - jako kompozytor
jestem winien każdemu, kto słucha muzyki,
bycie z nią szczerym i uważam, że wokalista
musi zawsze wierzyć w słowa, które śpiewa - to
bardzo ważne.
Bardzo podoba mi się jak zespoły heavy metalowe
sięgają po znaczące tytuły literackie
albo inspirują się wybitnymi filmami. Taka
postawa nie jest obca tobie i twoim zespołom.
Tym razem na tapetę wzięliście jedną z
przygód Sherlocka Holmesa zawartej w
opowiadaniu "The Hounds of Baskerville"
Sir Arthura Conana Doyle'a...
Tak! Uwielbiam horrory Hammera z lat 50. i
60. Pewnego popołudnia oglądałem film "Pies
Baskerville'ów" i będąc wielkim fanem Petera
Cushinga poczułem ducha, by stworzyć epic
metalową pieśń o tej historii. Partie orkiestrowe
w utworze sięgają około 60 części... Inspiracja
może uderzyć w każdej chwili i to jest
świetny przykład. W rzeczywistości nazwałem
zespół Death Dealer po obejrzeniu serii filmów
"Underworld" wiele lat temu. Główny
bohater użył terminu "death dealer" i to natychmiast
wywołało inspirację.
"The Hounds of Baskerville" ustawia od razu
odbiór całego albumu. Kawałek jest szybki,
nośny, ze świetnymi riffami i solami, jest też
zwolnienie w stylu Ironow. No i wokal Louie
ciągną kawałek do przodu. Tym samy zapowiada
nam, że do końca krążka czeka nas,
niezły wpierdol...
Dzięki wielkie! Tak, czuliśmy, że to świetny
otwieracz albumu, ale także... nieoczekiwany,
prawda? Ma progresywne elementy w całym
utworze i orkiestrową sekcję środkową, która,
moim zdaniem, prowadzi słuchacza ścieżką
epickiego mroku.
Na "Fight Or Fall" nie ma wypełniaczy.
Każdy utwór jest świetnie napisany i może
się podobać. Jednak moimi faworytami są:
utwór tytułowy, który rozpozna się intrem
niczym w Ironach, lecz bardzo szybko przechodzi
w power metalowy hymn. "Harvest of
Sin" nie dość, że zaczyna się jak jakiś
Foto: Mike G
kawałek Dio to ma znakomity refren. No i
"The Hand of Death" najbardziej złożony na
płycie, a zarazem bardzo epicki i klimatyczny.
Z pewnością otrzymałeś feedback od
fanów i krytyków, które z utworów są najczęściej
wymieniane jako te najlepsze? Czy
możesz zdradzić, które kawałki są twoimi faworytami?
Odniosę się do mojego komentarza na temat
wybierania tylko najlepszych kompozycji i
czasami pozostawiania innych utworów poza
albumem. Nie jest łatwo odrzucić coś, nad
czym ciężko się pracowało, ale to wymaga założenia
czapki producenta zamiast faceta z
zespołu i tekściarza. "Hand of Death" jest dla
mnie bardzo wyjątkowy i tak, to ostatni utwór
na albumie i nie bez powodu. Chciałem, aby ta
mroczna i powolna moc była ostatnim tomem
tego, co dostarczyliśmy na ten album. Jestem
również pod silnym wpływem Candlemass i
oczywiście Black Sabbath.
Night Legion gra w sposób oldschoolowy,
ale brzmienie macie współczesne i nie chodzi
mi groove metal czy nu metal, ale o taką
kwestię, że nagrywacie z wykorzystaniem
współczesnej technologii, dzięki czemu wasz
power metal brzmi potężnie. Mnie bardzo
pasuje takie brzmienie...
Doceniam twój komentarz. Trudno nam to
stwierdzić, ponieważ jesteśmy w tym jako tacy,
ale zdecydowanie odzwierciedlamy i szanujemy
duchy naszej metalowej przeszłości jako
takie. Ten album został zmiksowany i zmasterowany
przez Chrisa Themelco, który jest
wschodzącą gwiazdą metalowej produkcji.
Chcieliśmy, aby ten album brzmiał organicznie
i prawdziwie, z dużą ilością gitary basowej
(Glenn wykonał świetną robotę), a gdy
podkręcisz głośność, chciałem, abyś usłyszał
różne rzeczy w utworach, różne charaktery i
dźwięki. Moim zdaniem było to charakterystyczne
dla albumów Maiden i Priest z lat 80.
Uzyskać takie brzmienie nie jest dla was niczym
trudnym. Z tego co wiem, posiadasz
własne studio i już przy kilku produkcjach już
pracowałeś, dzięki czemu masz już spore doświadczenie,
ale chyba dziedzina nagrywania
muzyki to chyba tzw. niekończąca się historia?
Masz rację! To prawdziwa królicza nora, która
nigdy się nie kończy. Myślę, że najważniejszą
rzeczą nie jest patrzenie na technologię lub
wtyczki do nagrywania, ale faktyczne pisanie
utworów. Reszta zajmie się sama. Możemy
dać się wciągnąć w najnowsze techniki i innowacje,
ale jako autor wiem, że ważne jest, aby
skupić się również na doświadczeniu słuchacza.
Na poprzednim albumie udzielało się kilku
gości, tym razem jest tylko Mike LePond.
Mieliście pomysł na zaproszenie tylko jednego
gościa? Co w ogóle myślisz na temat
zapraszania znanych muzyków w czasie sesji
nagraniowych? Umiejętności muzyków Night
Legion są niesamowite i w zasadzie nie
widzę problemu, aby zagrali każdy pomysł,
który są w stanie wymyślić...
Dla mnie było luksusem mieć gościnnie na
debiucie moich idoli, Pete Lesperance jest z
niesamowitego kanadyjskiego zespołu AOR o
nazwie Harem Scarem i wszyscy znają Rossa
the Bossa z Manowar, a także z mojego zespołu
z USA Death Dealer. Ale ponieważ już
to zrobiliśmy, nie czuliśmy, że jest to potrzebne
również na nowym albumie. Mike Le-
Pond także gra na basie w Death Dealer i jest
moim bliskim przyjacielem, więc był zdecydowany,
aby nam pomóc i jaki niesamowity dał
występ! Myślę, że dobrze jest mieć znanych i
zaangażowanych muzyków, to podnosi poziom
albumu i sprawia, że pracujemy ciężej,
aby za nimi nadążyć!
Współpracujesz z Death Dealer. Ostatnio
impet promocji tego zespołu trochę wyhamował,
ale zdaje się, dzięki temu znalazłeś czas
na nagranie i wyprodukowanie nowego albumu
Night Legion...
Dokładnie! Minęło trochę czasu od ostatniego
albumu Death Dealer, ale dobra wiadomość
jest taka, że mamy już w pełni zmiksowany i
zmasterowany następny album. Jesteśmy w
trakcie rozmów z dwiema dużymi europejskimi
wytwórniami i mamy nadzieję, że uda nam
się wydać kilka nowych utworów. Opóźniliśmy
wydanie albumu, ponieważ wierzymy, że
jest to bardzo wyjątkowy album i musi zostać
wydany we właściwy sposób.
Współpracujesz również z Arkenstone i innymi
formacjami, jak znajdujesz czas na prowadzenie
tych wszystkich przedsięwzięć, a
w dodatku masz też czas na pracę w studio z
NIGHT LEGION
27
innymi artystami...
Tak, zawsze pracuję! Trzeba jakoś opłacić
rachunki, nie? Ale uwielbiam pisać muzykę i
to nigdy się dla mnie nie kończy, więc mam
blisko 100 utworów w folderze, do którego
wracam i który zawsze ewoluuje. Starannie
planuję swój czas i myślę, że kluczem jest zawsze
ciężka praca nad tym, co się kocha.
Współtworzyłeś Dungeon i Empires of Eden
są to formacje lekko zapomniane, czy jest
szansa, aby przypomnieć (wydać reedycje)
płyty tych zespołów?
Tak, byłem założycielem Empires of Eden,
ale żeby być uczciwym, dołączyłem do Dungeon
dopiero po jego rozpoczęciu działalności.
Empires of Eden był tak naprawdę solowym
albumem Stu Marshalla, na którym napisałem,
zagrałem i wyprodukowałem wszystko,
ale zatrudniłem wokalistów takich jak Udo
Dirkschneider, Rob Rock, Ralf Scheepers
itd. Szczerze mówiąc, nie ma żadnej wiadomości
z prośbą o ich reedycję, ale być może w
przyszłym roku wydam kolejny album Stu
Marshalla Empires of Eden!
Do promocji pierwszego albumu Night Legion
wykorzystałeś wspólną trasę z Death
Dealer. Czy tym razem Night Legion będzie
promowało nową muzykę, grając trasę?
Prowadzimy teraz rozmowy z promotorami,
ale pojawia się ta sama smutna historia o kosztach.
Pochodzimy z Australii... To mała fortuna,
ale nie tracimy nadziei.
Jak zmieniła się australijska scena power
metalu i klasycznego heavy metalu po pandemii?
Jak jest jej aktualny stan?
Jest bardzo mocna... Mamy tu kilka świetnych
zespołów jak na tak mały kraj. Scena thrash i
deathmetalowa jest największa, ale zespoły takie
jak Black Majesty, Vanishing Point i Silent
Knight wciąż są aktywne.
Mam wrażenie, że to, co dzieje się w Night
Legion jest mocno zależne od tego, jakie ma
plany Death Dealer. Czy jak znowu ruszy
ten amerykańska power metalowy potwór to
wszystko inne zostanie odsunięte na drugi
plan, czy masz konkretny harmonogram, aby
zająć się wszystkimi swoimi projektami i się
jego trzymasz?
Jesteś bardzo spostrzegawczy. Tak, naturalnie
staralibyśmy się połączyć te dwie trasy koncertowe
na całym świecie. W tej chwili, ponieważ
jesteśmy w trakcie rozmów z wytwórnią,
nie mam pewności co do harmonogramu, ale
jest to coś, co bardzo uważnie obserwujemy.
Oba zespoły będą miały moją uwagę... To moja
super moc.
Sześć lat czekania na płytę to długo, masz
pomysł, aby na kolejną płytę Night Legion
tak długo nie czekać?
Co nie?! Zgadzam się, że to zdecydowanie za
długo... Dobre wieści są takie, że mamy napisanych
sześć utworów na następcę "Fight or
Fall", Massacre Records byli dla nas bardzo
dobrzy i mamy nadzieję, że będziemy z nimi
dalej współpracować. Mam już plany na następny
album i czuję, że będzie mroczniejszy,
cięższy i nieco bardziej doomowy.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
HMP: Na początek muszę zapytać, skąd w
ogóle pojawił się pomysł na taki projekt, jak
Chris Boltendahl's Steelhammer?
Chris Boltendahl: Band ten powstał w dość
zabawnych okolicznościach. Na samym początku
miałem pomysł, by przywrócić do życia
formację X-Wild. Razem z basistą tej formacji,
a obecnie grającym w Grave Digger - Jensem
Beckerem podjęliśmy pewne próby, by zrealizować
ten cel. Dobrą okazją ku temu był niewątpliwie
fakt, że wszystkie trzy płyty tej formacji
zostały wznowione przez Rock of Angels
Records. Sytuacja była wręcz wymarzona,
bo Jensa mam praktycznie cały czas pod
ręką. Sam Jens był natomiast do tego pomysłu
nastawiony dość sceptycznie. Niekoniecznie
miał ochotę przekonywać dawnych członków
X-Wild, by się w to przedsięwzięcie zaangażowali.
Powiedziałem mu, że nie widzę żadnego
problemu. Ja mogę śpiewać, Tobias Kersting
wyraził chęć grania na gitarze, Ty zagrasz na
basie, a perkusistę znajdziemy. Potrzebujemy
właściwie tylko jednego członka oryginalnego
składu (czy to w ogóle można nazwać reaktywacją?
- przyp. red). Ze strony Jensa ciągle
padały jednak różne mniej lub bardziej sensowne
wymówki. Gość ewidentnie nie miał
ochoty się w to bawić. Pomyślałem wtedy, że
ok. Nie będę nikogo do niczego zmuszał na
siłę. Tobias jednak, w przeciwieństwie do Jensa
już się na to trochę napalił, więc najlepszym
rozwiązaniem sytuacji będzie stworzenie nowego
projektu. Tak właśnie powstał Chris
Boltendahl's Steelhammer.
Przypuszczam zatem, że Tobias miał duży
Foto: Jens Howorka
wpływ na ostateczny kształt albumu.
Dokładnie. Całość materiału została napisana
w dużej mierze przeze mnie oraz właśnie Tobiasa.
Patrick Schneider (perkusja) i Lars
Klose (bas) też coś od siebie wnieśli. Współpraca
całego naszego teamu układała się wręcz
idealnie, co miało pozytywny wpływ na tempo
i postęp całego procesu.
Podobno pierwotnie chciałeś nagrać, coś co
przypominało by zaginiony album Grave
Digger sprzed lat.
Mniej więcej tak. Na samym początku naszym
założeniem było stworzenie czegoś, co brzmiałoby
jak wczesny Grave Digger. Ostatnio pod
tym szyldem wydajemy więcej epickich rzeczy,
więc stwierdziłem, że fajnie byłoby wrócić do
korzeni, a konkretnie pierwszych czterech
płyt. Gdy zaczęliśmy te numery pisać, zaczęło
iść to w nieco inną stronę, niż chcieliśmy.
Pierwszym napisanym numerem był "The
Hammer that Kills". On w sumie w nasze założenie
się wpasowywał. Jednak im dalej żeśmy
w to brnęli, tym bardziej mijaliśmy się z
pierwotnym celem. Koniec końców wyszedł
nam album, który jest zdecydowanie bliższy
współczesnemu power metalowi, niż true metalowi
sprzed trzech dekad.
Poza power metalem, doszukuję się także
sporo progresywnych momentów.
Dokładnie. Zespół ten składa się z czterech
muzyków, spośród których każdy ma trochę
inny gust muzyczny, a co za tym idzie, inne
rzeczy go inspirują. Próbowaliśmy te elementy
jakoś poskładać w sensowną całość i chyba
nam to wyszło.
Jak przystało na niemiecki power metalowy
band, nie stronicie od melodii. Moim faworytem
jest kawałek "Beyond the Black Soul".
Myślę, że ten numer nieco odstaje od reszty
albumu. Jest on też drugim singlem promującym
płytę. W mojej opinii, doskonale oddaje
on nasz styl. Jak wspomniałeś, jest bardzo melodyjny,
jednocześnie dość ciężki, zawiera
także naprawdę fajną solówkę. Przyznam ci
się, że to jeden z tych kawałków, które naprawdę
napełniają mnie dumą.
Nie stronisz też od mroku. Mam tu na myśli
początek "Gods of Steel".
28
NIGHT LEGION
Skoro już wspomniałeś o Grave Digger, to
tego lata trochę koncertujecie. Nie będzie Ci
to przeszkadzać w promocji Chris Boltendahl's
Steelhammer?
Skądże. Oba te projekty żyją swoim własnym
życiem i nie wchodzą sobie w drogę. Oczywiście
Grave Digger zawsze pozostanie moim
priorytetem.
Jezus w ramonesce
Chris nam tu ostatnio szaleje. W przerwie pracy nad kolejną produkcją
Grave Digger postanowił poszukać sobie odskoczni. Zaskakujący może być fakt,
że projekt pod nazwą Chris Boltendahl's Steelhammer miał pierwotnie być
zupełnie innym przedsięwzięciem. Czym konkretnie? Tego dowiecie się z wywiadu
poniżej.
Spisałem tytuły wszystkich numerów, jakie
planowałem zamieścić na albumie. Przedyskutowałem
temat z Tobim, opisałem mu swoją
wizję tego numeru i razem stwierdziliśmy, że
przyda się w tym miejscu trochę mrocznej i
niepokojącej atmosfery. Kiedy przedstawił mi
ten riff, byłem naprawdę zachwycony.
"Iron Christ" to dość ciekawa koncepcja.
Skąd pomysł na tak osobliwy tytuł?
W mojej wyobraźni pojawił się Jezus ubrany w
typowo metalowe ciuchy. Zobaczyłem go, jak
wisi na krzyżu odziany w ramoneskę itp. Myślę,
że gdyby żył dzisiaj, byłby prawdziwym
rockendrolowcem. Gość się zawzięcie modlił,
ale to, co wyczyniają metalowi wokaliści na
scenie, również w pewnym sensie jest modlitwą.
Popatrz na przykład na Roba Halforda,
popatrz… hmmm… na mnie (śmiech), popatrz
na któregokolwiek metalowego krzykacza.
To co wyprawiamy, to nic innego jak modlitwa.
Sam kawałek zaczyna się czymś, co przypomina
kościelny chór. "lalalala" (śmiech)
(Chris naśladuje chór kościelny - przyp. red.)
Przypuszczam, że nie chcesz być jednak postrzegany,
jako artysta zaangażowany politycznie.
Nie. Ten numer to tylko taki wyjątek potwierdzający
regułę.
Sięgnąłeś jednak po cover zespołu bardzo
kojarzonego z polityką, mianowicie Midnight
Oil. Nagrałeś cover ich nieśmiertelnego
"Beds are Burning"? Jesteś fanem tej
kapeli, czy tak jak większość, lubisz ten jeden
konkretny utwór?
Jestem naprawdę wielkim fanem Midnight
Oil. Kiedy byłem młodszy, zdarzało mi się
Zamierzasz ciągnąć Steelhammer w przyszłości,
czy to tylko tak jednopłytowa odskocznia?
Myślę, że nie poprzestaniemy na tym jednym
krążku. Mam nawet parę pomysłów, które
można zrealizować pod tym szyldem. Następnym
moim krokiem będzie jednak kolejna
produkcja Grave Digger. Niedługo bierzemy
się za pisanie, a w okolicach stycznia pewnie
wejdziemy do studia. Mogę teraz ja zadać Ci
pytanie?
Jasne!
Jaki jest ulubiony zespół Chrisa Boltendahla?
(pokazuje logo na koszulce - przyp.
red.)
Czyżby to był Van Halen.
Tak! Brawo!
Wizja Jezusa jako rockendrolowca to coś
dość oryginalnego.
O to właśnie chodzi! Czasami człowiekowi do
głowy przychodzą naprawdę szalone koncepcje.
Na tym między innymi polega bycie artystą.
W sumie masz rację. Wiesz, w końcu Jezus
nosił długie włosy.
Tak! W dżinsach i skórze byłoby mu naprawdę
do twarzy (śmiech). Wyglądałby niczym
prawdziwy oldschoolowy metalowiec!
Starałeś się zawrzeć jakieś przesłanie w
swoich tekstach?
Nie. Te teksty nie mają kompletnie żadnego
przesłania i doszukiwanie się go na siłę mija
się z jakimkolwiek celem. To są typowe heavy
metalowe historyjki opakowane w odpowiednią
oprawę muzyczną. Nie znajdziesz tu też
typowych konceptów, po które często sięgam
w Grave Digger. Tu jest tylko metal!
W tytule albumu "Reborn in Flames" chyba
jednak jakiś przekaz ukryłeś.
W sumie zaskoczę Cię chyba, ale ten tytuł ma
trochę polityczny kontekst. Czasem zdarza mi
się wieczorem oglądać telewizję. Codziennie
karmi się nas złymi wiadomościami. To wojna
na Ukrainie i różne inne konflikty zbrojne na
świecie, to śmiertelne wypadki, to skorumpowani
politycy i tak w kółko. Wierzę, jednak, że
ci wszyscy uciśnieni zwykli szarzy ludzie pewnego
dnia powstaną. Stąd się wziął pomysł
na ten tytuł.
Foto: Jens Howorka
chodzić na dyskotekę, a tam ten numer po
prostu królował. Do dziś jest to jeden z mioich
ulubionych kawałków, przy których można się
wytańczyć. Co ciekawe, tekst "Beds are Burning"
jest ciągle aktualny. Popatrz na wszystkie
te klimatyczne zmiany zachodzące na
świecie. To właśnie jeden z powodów, dla których
sięgnąłem po ten cover. Drugim jest to,
że jak już wspomniałem, naprawdę lubię tę
piosenkę.
"Reborn in Flames" ukazał się pod szyldem
wytwórni Rock Of Angels Records, tej
samej, która wydaje obecnie Grave Digger.
Rozważałeś w ogóle inną opcję?
Nie. Jestem w pełni zadowolony z całej naszej
kooperacji. Na pewno wydadzą też kolejny
longplay Grave Digger.
Który album najbardziej lubisz?
Wielokrotnie widziałem ich na żywo z Davidem
Lee Rothem. Było to aż osiem razy.
Ciężko mi wybrać najlepszy album. Lubię
wszystkie nagrane z Davidem.
Ja pewnie w tym momencie w Twoich oczach
wyjdę na heretyka, ale zdecydowanie preferuję
okres, gdy wokalistą tej kapeli był Sammy
Hagar. Jeśli chodzi o albumy nagrane z
Davidem, to wracam tylko czasem do debiutu
zatytułowanego po prostu Van Halen.
Nie widziałem ich nigdy na żywo w tym
składzie, dlatego pewnie mam do niego
mniejszy sentyment. Natomiast płyty nagrali
całkiem niezłe.
Bartek Kuczak
CHRIS BOLTENDAHL'S STEELHAMMER 29
HMP: W zeszłym tygodniu występowałaś
na Monsters Of Rock Cruise 2023. Wróciłaś
już do domu, czy utkwiłaś w mrocznej wieży?
Laura Guldemond: (śmiech) Świetnie bawiliśmy
się na Monsters Of Rock Cruise i
chcielibyśmy, aby impreza trwała jak najdłużej,
ale jesteśmy już z powrotem w Szwajcarii.
Szykujemy się na release show w piątek, w
miejscowości Pratteln.
W Waszej rozpisce widzę nie jeden, a trzy
specjalne koncerty promujące "The Dark
Nauczycielkę zamknąć w wieży, dewiantów
wypuścić na wolność
Wokalistka Laura Guldemond udzieliła
nam wywiadu w związku z premierą
najnowszej płyty Burning
Witches pt. "The Dark Tower". Niejedna
odpowiedź zdumiała mnie,
dlatego podczas transkrypcji postarałem
się zachować najbardziej osobliwe
momenty. Zachęcam do czytania
wszystkich otwartych na świat fanów
heavy metalu.
W jakim dokładnie składzie wychodzicie
teraz na scenę? Pytam, dlatego że jakiś czas
temu gitarzystka Larissa Ernst wzięła urlop
macierzyński.
Larissa jest w ciąży. Przyjdzie nas zobaczyć.
Możliwe, że dołączy na kilka numerów, ale to
się dopiero okaże.
Wspomaga Was na żywo Courtney Cox z
The Iron Maidens. Jak Wam się razem gra?
Fajnie. Courntey to dobra gitarzystka. Dajemy
czadu.
A zatem, ile numerów zagracie w piątek?
Sprawdzę: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć,
"och, tu znów moja zwykła twarz". Tym razem wyszło
super. Poza tym, fajnie nam się współpracowało
z profesjonalnymi aktorami w utworze
tytułowym. Wcielili się w rolę sługi Lady Elisabeth
Bathory, czyli pierwszej znanej w historii
seryjnej morderczyni. Trochę sobie na
nich pozwalała, aż w końcu ich pozabijała.
Umarli, po czym zamknięto ją w wieży
(śmiech).
Jaką rolę w tym utworze odgrywa wspomniane
na samym początku liryków wyciągnięcie
karty diabła?
Chodzi o dokonywanie wyborów. W tym
przypadku, nikt nawet nie podejrzewał, że w u
tworzonej przez siebie szkole dla wysoko sytuowanych
kobiet, Lady Elisabeth Bathory
będzie torturować zarudnione sługi, ponieważ
cieszyła się znakomitą opinią w środowisku.
Skutecznie przekonywała postronnych do
przyjęcia zmyślonych powodów śmierci.
Uchodziło jej to na sucho, ale tylko do momentu,
gdy wyznaczyła sobie za cel dzieci
swoich uczennic. W końcu zamknięto ją w
wieży.
Czyli nie wszystko złote, co się świeci. Czy
uważasz "The Dark Tower" za jeden z Waszych
najbardziej urozmaiconych albumów?
Nie, bo dawniej nagrywaliśmy bardziej urozmaicone
krążki, a ja już wcześniej zmieniałam
dynamikę podczas śpiewania. W tym przypadku
też mieliśmy różnorodne pomysły, ale to
ciężar brzmienia oraz mroczna atmosfera najbardziej
wyróżnia "The Dark Tower".
Tower": w Belgii, w Szwajcarii oraz w
Niemczech. Nie nalegałaś na swoją Holandię?
Belgia znajduje się bardzo blisko, niemiecki
Oberhausen też, więc nie widziałam konieczności
dodawania na siłę koncertu w Holandii.
Zainteresowani z łatwością mogą dojechać.
Niderlandy wydają się bardziej zorientowane
na symfoniczny metal niż na tradycyjny
heavy?
Wolałabym tak nie uogólniać. Uczestniczyłam
w koncertach heavy metalowych w Holandii i
myślę, że dalibyśmy tu radę. W zeszłym roku
graliśmy w Rotterdamie i nie mogliśmy narzekać
na frekwencję. Obecnie bardziej stawiamy
na festiwale.
Foto: Burning Witches
siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście,
dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście!
Domyślam się, że niektóre są starsze, a niektóre
nowsze?
Tak.
Nakręciliście niesamowite wideoklipy do
najnowszej płyty "The Dark Tower". Czy
mogłabyś mi trochę więcej o nich opowiedzieć?
Dreamfilm Factory pomogło nam w realizacji
teledysków do utworu tytułowego oraz
"Unlease the Beast". Jestem szczególnie zadowolona
z ustawienia świateł. Jako dziewczyna
zawsze bardzo przejmuję się oświetleniem, bo
zależy mi, aby dobrze wyglądać, a z byle jakim
oglądałabym efekt końcowy z zażenowaniem:
Okej, jednak zauważyłem, że mamy tutaj
jedną optymistyczną i podnoszącą na duchu
balladę: "Tomorrow". Sporo na albumie również
rock'n'rolla, a z drugiej strony pojawia
się wręcz thrashowa młócka. Obok mroku z
płyty bije również odrobina światła. Bywa
przerażająco, ale bywa również przebojowo.
W "Tomorrow" życzę wszystkiego, co najlepsze
mojemu znajomemu, który nie czuje się we
własnym domu oraz w tym świecie na właściwym
miejscu. Odrzuca panujący system społeczny.
Myślę, że wielu ludzi może z tym opisem
się zidentyfikować. Radzę, żeby się nie
poddawać, bo jutro nastanie lepszy dzień.
Jednak to Romana jest główną kompozytorką?
Romana przynosi podstawowe struktury
utworów, rozbudowywane następnie przez
każdego muzyka Burning Witches. Ja piszę
liryki oraz większość linii melodycznych. Pozostali
jammują wspólnie w sali prób.
Ostateczny kształt naszej muzyki jest więc
efektem wspólnych starań. O ile wiem, Romana
i Larissa współpracowały zdalnie. Ja nie
mieszkam w Szwajcarii, więc zazwyczaj komunikuję
się z zespołem za pośrednictwem aplikacji
WhatsApp. Przedstawiam Romanie
własne pomysły i pytam ją o opinię. Komponuję
w zaciszu domowym, ale nagrywam już w
studiu. Wspaniale jest się spotkać z dziewczynami
i działać na żywo. Łatwo się dogadujemy
podczas sesji nagrań, dlatego że każda z nas
przychodzi przygotowana z już przemyślanymi
rozwiązaniami. Nie jestem pewna, na ile
komfortowe byłoby dla mnie pisanie utworu
od nowa w ich obecności, bez zatapiania się w
mój indywidualny stan skupienia.
"Tomorrow" znacznie różni się klimatem od
pozostałych utworów z nowej płyty. Czy
30
BURNING WITCHES
pracując nad "Tomorrow" podzielałaś nastrój
Romany?
"Tomorrow" to ballada z wyjątkowo pozytywną
atmosferą w refrenie, ale też ze znaczną dozą
melancholii. Napisałam ją o konkretnym facecie,
którego znam od dziecka. Niepokoją mnie
jego egzystencjalne rozterki, ponieważ kierowany
nimi wylądował na ulicy. Nie czuje się
dobrze otoczony czterema ścianami. Miewa
myśli samobójcze. Pewnej nocy wdał się w bójkę
i przysłał mi zdjęcia swojej pobitej twarzy.
Och, dotąd myślałem, że bezdomność jest
oznaką sabotażowania rynku pracy przez
kapitalistów. W Holandii tym ciężej przetrwać
na ulicy, że policja nie pozwala bezdomnym
zmróżyć oka. Policjanci wolą natarczywie
budzić śpiącego niż pozwolić mu nabrać
sił na walkę o byt kolejnego dnia.
Mój znajomy dostał możliwość przespania się
jednego dnia w schronisku, ale nie więcej. Holenderskim
bezdomnym odmawia się prawa do
snu, więc musiał znaleźć ukryte miejsce. Uważam
go za szczególną osobę, dlatego że nie
chodzi mu o brak kasy na wynajem pokoju,
lecz przede wszystkim o nieodpartą pokusę
ucieczki od czterech ścian. Analogicznie, wielu
ludzi nie zgadza się na zamknięcie w klatce
narzuconego systemu społecznego.
W kawałku "Tomorrow" używasz zwrotu
"you" oraz "your" aż dziesięć razy, zaś w
"Unleash The Beast" dokładnie pięć razy.
Czy w obu przypadkach zwracasz się do tej
samej osoby?
Te teksty są wyrazem swobodnego przepływu
rzeki myśli, nie zaś formą celowego zwracania
się do drugiej osoby liczby pojedynczej.
"Unleash The Beast" również opowiada o Elisabeth
Bathory. Dorastała w niezwykle dziwnej
społeczności. Jeśli ktoś popełnił zbrodnię
i został skazany, mógł trafić na zorganizowane
tortury. Wobec tego, znęcanie się nad innymi
nie wynikało wyłącznie z choroby umysłowej,
ale było elementem świadomej organizacji grupy
ludzi. Możliwe, że tortury były ulubionym
hobby Elisabeth Bathory. Niektóre spośród
krążących o niej historii są prawdziwe, inne
zmyślone. Podobno nie mogła ona przetrwać
bez torturowania kogoś dłużej niż dwa tygodnie,
miała więc setki ofiar. Inne źródła
wskazują jednak, że tych ofiar nie było aż tak
wiele - maksymalnie osiemdziesiąt. Nie zamierzam
jej bronić, bo nie była normalna, ale
doprowadziły ją do tego okoliczności, w jakich
dorastała. Dostrzegam w niej analogię do
osób, które czują się wypalone zawodowo i
uciekają od przytłaczającego kieratu w coś, co
nie do końca jest dla nich zdrowe lub co wcale
nie przynosi korzystnych skutków. Znów wyrażam
antysystemowy pogląd.
Natknąłem się wczoraj na raport, w którym
UNESCO ostrzega przed rosnącą liczbą
przypadków naruszania wolności artystycznej
na świecie. Coraz więcej artystów trafia
do więzienia, a niektórzy są zabijani z powodu
nader odważnych kreacji. Organizacja
naliczyła się aż 1200 naruszeń wolności artystycznej
w 2021 roku, od cenzury po osobisty
atak. Aż 39 artystów straciło życie a 119 trafiło
za kratki. Jak odniosłabyś się do tego
problemu?
Zastanawiające. Od stuleci artyści borykają się
z prześladowaniami. Toczą się konflikty o wolność
słowa oraz o wolność opinii. Zawsze sytuacja
wyglądała tragicznie. Oczywiście, publikowanie
takich raportów stwarza nadzieję na
ekspozycję problemu oraz na próbę mierzenia
się z nim. Zastanawiam się, czy wzrost ataków
nie wynika aby z mniejszej anonimowości w
dzisiejszych czasach. Być może obecnie łatwiej
rozchodzi się informacja, że ktoś zajmuje się
sztuką, ze względu na bezprecedensowe
rozpowszechnienie się dostępu do mediów
społecznościowych. Ja tam nie wiem, tak tylko
przypuszczam. Natomiast inna sprawa, że w
Szwajcarii cieszymy się wolnością, a przecież
bardzo długo walczyliśmy o zrównanie praw
kobiet i mężczyzn. W Holandii też jest pod
tym względem dobrze. Social media stosują
skandaliczną cenzurę, która jednak wyrządza
nieporównanie mniejszą szkodę od tej wskazanej
w przywołanym przez Ciebie raporcie.
Zdarzają się ponadto niepotrzebne kłótnie pomiędzy
użytkownikami Internetu na płaszczyźnie
wolności wypowiedzi.
Twoje liryki są często dramatyczne, przewijają
się w nich teatralne koncepty, ale sama
muzyka brzmi tradycyjnie heavy metalowo.
Czy tęsknisz za symfoniczno - powerowym
stylem Twojego poprzedniego zespołu, Shadowrise?
Nie tęsknię za Shadowrise, ale lubię zaśpiewać
czasami coś innego, nawet jazz.
Jak powinniśmy rozumieć fakt, że jesteś nie
tylko wokalistką, ale też wokalnym coachem?
Udzielam lekcji śpiewu. Jeśli ktoś potrzebuje
wsparcia w nauce, chętnie pomagam.
Czyli jesteś nauczycielką śpiewu. W jaki
sposób wykształciłaś własny styl?
Próbowałam śpiewać utwory, które mi się
podobały. Zaczęłam od metalu lat osiemdziesiątych.
W.A.S.P. oraz Within Temptation
były jednymi z moich pierwszych ulubionych
zespołów. Posiadałam kompilację z pojedynczymi
numerami m.in. Slayera i Pantery. W
tamtych czasach rockowe i metalowe teledyski
ukazywały się jeszcze na kanale MTV. W okolicy
mojego zamieszkania do dziś funkcjonuje
ten sam sklep z płytami, dzięki któremu odkryłam
mnóstwo rock'n'roll-owej i metalowej
muzyki. Nie stroniłam również od wygładzonego,
słodkiego gothic metalu. Niemniej jednak,
nie śpiewałam niczego spośród wymienionych,
bo gothic był zbyt słodki jak na mój
głos, zaś W.A.S.P. zbyt szorstki. Pierwszym
utworem, który wykonałam na poważnie, był
Europe "The Final Countdown" (1986). Nie
wyszło mi, ale próbowałam. W międzyczasie
zapragnęłam zostać gitarzystką, ale ostatecznie
nie zapisałam się na lekcje gitary, tylko
śpiewu. Następnie udzielałam się w dwóch
chórach i wykonywałam rozmaite kowery w
przypadkowych konfiguracjach personalnych.
Lubię słuchać, jak śpiewasz, ponieważ doskonale
łączysz grozę z chwytliwością.
Miło mi to usłyszeć.
A co myślisz o sekcji rytmicznej w Waszym
utworze "World on Fire", która do złudzenia
przypomina partię Judas Priest "Judas
Rising" (2005)?
Ja nie zauważyłam podobieństwa, dopóki inni
ludzie mi o nim nie powiedzieli. Może dlatego,
że linia melodyczna wokalu jest inna, a zapożyczenie
dotyczy rytmu instrumentów. Zazwyczaj
podczas słuchania muzyki w największym
stopniu koncentruję się na melodiach.
Czułam klimat Judas Priest, ale sama nie dostrzegłam,
że chodzi dokładnie o "Judas Rising".
W ogóle przyznam, że utknęłam przy
tym numerze i koleżanki z zespołu zaproponowały
mi pomysły na moją część.
Czy grasz w jakieś gry komputerowe?
Owszem, gram. Mam PlayStation.
Pytam dlatego, że akurat w Twojej miejscowości,
Zoetermeer, mieści się największe
na świecie interaktywne muzeum gier komputerowych
(National Videogame Museum).
Można tam pograć w setki gier z lat
osiemdziesiątych. Zaciekawiło mnie to. Próbowałaś?
Zainspirowało Cię coś szczególnego?
O proszę. Mieszkałam przez jakiś czas w
Zoetermeer, ale nigdy tam nie zajrzałam. Nie
znałam tego miejsca. Fajnie wiedzieć, że w
ogóle istnieje.
Opowiedziałaś mi już co nieco o swoich
inspiracjach z XX wieku, więc dopytam jeszcze,
która kapela, powstała już w nowym
Millenium, wywiera na Tobie największe
wrażenie? Co wybrałabyś, gdybyś miała
zaśpiewać przeróbkę utworu napisanego w
dwudziestym pierwszym wieku?
(Laura bardzo długo zastanawia się, robi bezcenne
miny, nuci i szuka tytułu jednego
utworu Rhapsody) Kojarzysz to? Rhapsody
"Emerald Sword" (1998). Lubię DragonForce,
zwłaszcza melodię "Through The Fire And
Flames" (2005). Podoba mi się utwór tytułowy
Judas Priest "Firepower" (2018).
A zatem, Burning Witches jest jedynym
wspaniałym zespołem powstałym w dwudziestym
pierwszym wieku.
Wow, usłyszeć coś takiego to wielka sprawa.
Jeśli tak myślisz, dziękuję.
Właśnie, że tak nie myślę. Uważam za to, że
wiele dobrego mija zarówno osoby słuchające
wyłącznie muzyki z zamierzchłej przeszłości,
jak i tych, którzy interesują się wyłącznie nowościami.
Gdy ktoś mówi mi, że lubi wyłącznie
kapele z poprzedniej epoki, odpowiadam:
a co powiesz np. na Burning Witches?
W naszej muzyce jest sporo old-schoolowych
elementów. Mam nadzieję, że fani heavy metalu
lat osiemdziesiątych oraz początku lat
dziewięćdziesiątych odnajdują na naszych płytach
ciekawą muzykę.
Przyszłość tradycyjnego heavy metalu należy
do Was.
Sam O'Black
BURNING WITCHES 31
O wartościach, których w codziennym biegu nie dostrzegamy
Zaledwie pięć numerów temu ukazał się na łamach Heavy Metal Pages
bardzo obszerny wywiad z gitarzystą Scream Maker, Michałem Wroną. Bardzo
zależało mi, żeby moja wymiana zdań z nim na temat nowego albumu "Land of
Fire" również wniosła do HMP coś nowego. Na szczęście okazało się, że Michał
nie lubi się powtarzać. Podzielił się z nami niezwykle dojrzałymi przemyśleniami
o kondycji współczesnego świata, a także z pasją wypowiedział się o ambitnych
wyzwaniach, jakie intensywnie podejmuje jego zespół.
odpowiedzi na pytania dotyczące m.in. gitarowej
charakterystyki muzyki Scream
Maker. W jaki sposób Twoje podejście do
gry na gitarze różni się na "Land of Fire" w
porównaniu do "BloodKing" (2022)? Czy
wyznaczyłeś sobie inne założenia? Jak bardzo
zależało Ci, żeby zrobić coś nowego, a
jak bardzo na zachowaniu wypracowanej
stylistyki ku zadowoleniu fanów?
Ten album jak żaden poprzedni, miał konkretne
założenia od samego początku i konsekwentnie
starałem się pilnować ich realizacji.
Płyta miała być krótsza niż poprzednik,
numery bardziej melodyjne i bardziej zwarte
tylko dlatego, że ktoś tego oczekuje. Takie
postawienie sprawy jest uczciwe, i myślę, że
wiarygodne. Być może gdybyśmy żyli wyłącznie
z muzyki, to kalkulowałbym jaki układ
nut sprzeda się najbardziej i bym np. ajronował
bądź helloweenował bez umiaru. Na
szczęście nie muszę się nad tym zastanawiać.
Co dobrego mógłbyś powiedzieć o Waszym
nowym gitarzyście Bartoszu Ziółkowskim?
Gra już z nami ze dwa lata, to zdolny i bardzo
charakterny chłopak, fajnie wypada na
koncertach, które, jak mi się wydaje, uwielbia.
Ma też swój własny zespół, w którym gra
bardziej nowoczesny metal w tzw. dropie.
Poza tym uczy grać na gitarze i na próbach
regularnie podgrywa nam wszystkie "riffy",
które są obecnie na czasie, i które musi umieć
pod kątem uczniów. Mimo że pije zazwyczaj
piwo 0%, to czasem coś mu się tu pomyli i
wtedy mamy w busie prawdziwego wodzireja
(śmiech). My wszyscy, tak na co dzień, nie
mamy w zespole jakichś bardzo towarzyskich
relacji, w zasadzie tylko pierwszy skład
Scream Maker dużo razem imprezował, no,
ale wtedy przez ścianę z salą prób mieliśmy
hurtownię piwa. To były lata temu. Mamy
swoje kobiety, rodziny, czasem już dzieci,
obowiązki zawodowe, różne kręgi znajomych,
inne zainteresowania itd. W sumie to
najczęściej z wokalistą chodzimy na piwo.
Reasumując, Bartosz z zadań, które u nas
ma, wywiązuje się w sposób optymalny. Na
żywo naprawdę dobrze mi się z nim gra. Muszę
też wspomnieć o pozytywnym, choć może
i zabawnym, wpływie Bartka na zespół:
bardzo dużo ćwiczy na siłowni, regularnie
potem ściąga tiszerty na koncertach i my,
żeby nie wyglądać przy nim jak jakieś spasione
knury i pasibrzuchy, też ambitnie wzięliśmy
się za siebie, zwłaszcza Sebastian, który
łapę ma już prawie jak goście z Manowar
(śmiech).
HMP: Cześć Michale. Super, że znów możemy
przeprowadzić z Tobą wywiad na temat
nowej płyty Scream Maker. Jak się
miewacie? Wszyscy w zespole w najlepszej
formie mentalnej i fizycznej? Czy lato 2023
to dla Was okres pełen nowych i ciekawych
wrażeń?
Michał Wrona: Cześć, u nas wszystko ok.
Pierwszy raz wydajemy płytę w wakacje, ale
to wcale nie znaczy, że nastroje są wakacyjne.
Jesteśmy teraz skoncentrowani na medialnej
promocji "Land Of Fire", która potrwa
kilka następnych tygodni. Trochę też
gramy na żywo, ale być może w sierpniu złapiemy
kilka dni urlopu, bo koncertowo jesień
i zima dla zespołu zapowiadają się pracowicie.
W jakich okolicznościach przylgnął do Ciebie
pseudonim Ajronmajk?
Nie trzeba tu Sherlocka. Od dziecka uwielbiałem
Iron Maiden. Musiałbyś zobaczyć
mój pokój z podstawówki i szkoły średniej,
żeby to w pełni zrozumieć. Kumple z klasy
tak do mnie mówili; potem, gdy założyliśmy
Scream Maker, koledzy z zespołu też spontanicznie
zaczęli tak do mnie mówić. Nasz
pierwszy pałker Marek czasem tytułował
mnie wręcz "Alkomajkiem". Stare, dobre
czasy.
W poprzednim wywiadzie (HMP 82, str.
36, przyp.red.) udzieliłeś wyczerpujących
Foto: Scream Maker
tj. pozbawione niepotrzebnej "waty", refreny
naprawdę nośne, gitary, zwłaszcza te tzw.
melodyjkowe, mocniej niż zazwyczaj wyeksponowane.
"Land of Fire" to bardzo gitarowy
i komercyjny, ale w dobrym znaczeniu
tego słowa, album. Nie robimy tu rewolucji.
Sam nazwałbym to ewolucją, bo kompozycje,
zwłaszcza ich aranżacje, są ciekawsze,
bardziej treściwe i takie… "przyjemne" - to
ostatnie słowo chyba najlepiej oddaje ten album.
Płyta jest inna niż jej poprzedniczka, a
słuchacze ocenią, czy się podoba. Co do ostatniego
pytania, nigdy nie patrzymy na oczekiwania
fanów i staramy się robić coś, co w
stu pięćdziesięciu procentach zadowoli nas.
Potem to się może podobać innym albo nie.
Też nie zamierzamy stać w miejscu i nagrywać
kolejne wariacje "Liberty" (2013), "Black
Fever" (2016) czy "Mirror Mirror" (2022)
W jaki sposób, słuchając "Land of Fire", można
odgadnąć, kiedy słyszymy Cię, a kiedy
Bartosza?
Wiesz, muzykę do zespołu przynoszę ja i
realnie wszystkie nasze płyty zawierają numery
"made by Wrona & Stodolak". To nie
żaden wymuszony monopol, tak po prostu
jest, i to mimo regularnych zachęt do komponowania
dla kolegów na początku prac
nad każdą kolejną płytą. Bartek, póki co,
sam uważa, że jego numery nie pasują do klasycznego
metalu i stylu Scream Maker i
przyjmuję to do wiadomości. Jak masz już
muzycznie własny numer, to naturalnie
chcesz go też sam nagrać, chcesz mieć nad
nim stuprocentową kontrolę, bo wiesz, jak
on ma zabrzmieć, słowem: chcesz, żeby to,
co ci siedzi w głowie, w tym przypadku gitarowo,
później było na płycie i to z najmniejszymi
detalami. Dlatego od pierwszej długogrającej
płyty sam nagrywam wszystkie ślady
gitar. Tu też, z uwagi na to, że tym razem rejestrowałem
całość gitar w domu na tzw. suchych
impulsach, które później reampowaliśmy
w studio, to po ludzku tak jest zwyczajnie
wygodniej, bo np. na tej płycie jest gigantyczna
wręcz ilość gitar i masa było przy tym
dłubaniny: nagrywanie, kasowanie, analizowanie,
sprawdzanie, znowu nagrywanie, poprawianie
itd. Niektóre nowe numery mają
aż po kilkadziesiąt śladów gitar, różnych
32
SCREAM MAKER
nakładek, harmonii i detali, dosłownie cała
pajęczyna, którą na kilkunastu kartkach A4
miałem dokładnie rozpisaną jak jakiś szalony
naukowiec, co i jak i gdzie, i po prostu przez
to, że sam to robiłem, uniknęliśmy organizacyjnego
chaosu i sprawnie to poszło. Dodatkowo,
w przypadku gitar rytmicznych w muzyce
metalowej, uważam podobnie jak np.
James Hetfield, że jeśli jedna "łapa" je nagrywa,
to lepiej to potem brzmi w miksie całości.
To serio nie wynika z żadnego ego, ale z tego,
że komponując dany numer, aranżując tam
gitary i często dosyć złożone harmonie to "w
środku" słyszę dokładnie, co to ma być, jak to
osiągnąć, jak to ma brzmieć docelowo na płycie,
jaką techniką ma być zagrane itp. itd.
Trochę jakbyś sterował jachtem, a bardziej
nawet gotował zupę. Kolektywne działanie
czy nawet przyprawianie razem tej zupy po
prostu nie działa.
Zaciekawiła mnie również postać gitarzystki
Ady Kaczanowskiej. Często bywa tak,
że obecność płci przeciwnej w naszym
życiu, choćby chwilowa, pozwala nam spojrzeć
na rozmaite sprawy z innej perspektywy.
Czy istnieje choćby jedna konkretna
rzecz, której nauczyliście się od Ady? Czy
jej zaangażowanie wpłynęło w jakikolwiek
sposób na zawartość "BloodKing" lub "Land
of Fire"?
Obecność płci pięknej w naszym życiu często
wręcz wywala je do góry nogami, ale tu kompletnie
abstrahuję od pytania. Ada nie miała
wkładu w te płyty, bo materiał na "Blood
Kinga" powstał na długo przed jej dołączeniem
a prace nad "Land of Fire" ruszyły pół
roku po jej odejściu. Wspominam jej dwa
lata w zespole bardzo sympatycznie, choć
przez pandemię nie pograliśmy aż tyle na
żywo. Szczerze uważam, że opanowanie materiału
Scream Maker na gitarze nie jest
proste, a ona umiała go zagrać, zawsze też
była bardzo uśmiechnięta, wprowadzała dobrą
energię i wydaje mi się, że byliśmy przy
niej po ludzku łagodniejsi, co miało dużo
plusów. Bardzo lubiła grać na żywo. Czego
nas nauczyła? Ogłady i opanowania w relacjach
zespołowych np. na próbach - przy kulturalnej,
miłej dziewczynie jednak ciężko
rozmawiać "po męsku" z kolegami a w przeszłości
bywało różnie. Po jej odejściu nie
Foto: Scream Maker
mam już z nią kontaktu, ale
w międzyczasie sam też wyprowadziłem
się na dobre z
Warszawy. Fajnie byłoby
gdyby kiedyś gościnnie zagrała
z nami jakiś numer,
chętnie powspominałbym z
nią przy piwku stare czasy.
Pozdrawiam ją jeśli to czyta i
życzę wszystkiego najlepszego,
i prywatnie i zawodowo.
Siedem lat temu, w utworze
rozpoczynającym album
"Back Against the World"
(2016), pytaliście: "Can you
see the fire?" Teraz zaś
wskazujecie: oto "Land of
Fire". Co konkretnie płonie
w tytule Waszej nowej płyty
i jak to się ma do mediów
sprzedających ujednolicone
poglądy, przed którymi Sebastian
Stodolak ostrzega
od co najmniej siedmiu lat?
Pytam o relację pomiędzy
tytułem Waszej nowej płyty
a znaczeniem liryków kawałka
"Can You See The
Fire?" w odnowionym przez
upływ czasu kontekście.
Teksty w Scream Maker to
od samego początku działka
Sebastiana. Wyraża w nich Foto: Scream Maker
w stu procentach siebie, więc
myślę, że warto zapytać, co on miał w głowie,
choć podejrzewam, że odpowie, żeby każdy
sam sobie je zinterpretował. Moja interpretacja
jest taka: płonie cały świat. Obecnie dosłownie,
bo mamy skok temperaturowy i
masę pożarów, ale też metaforycznie płonie
od lat, bo jeśli popatrzysz na te wszystkie
kryzysy, wojny, konflikty w skali makro i
mikro, czy coraz bardziej powszechne,
przepraszam za słowo, ale schamienie i znieczulicę
zwyczajnych ludzi, to ciężko nie odnieść
wrażenia, że jako ludzkość zmierzamy
konsekwentnie ku zagładzie. Sam nie jestem
tu optymistą. Ludzie w swojej masie, i tu
media nie są bez winy, stają się niestety coraz
głupsi, coraz bardziej okrutni, egoistyczni i
podatni na manipulację. Poziom edukacji,
mimo wzrostu dobrobytu i dostępu do technologii,
jest paradoksalnie coraz niższy. Mamy
wszechobecny relatywizm moralny, a
bezwstydna głupota czy ignorancja, które w
czasach mojego dzieciństwa siedziały wstydliwie
w szafie, dziś brawurowo galopują i
tych zakłopotanych, zdezorientowanych,
normalnych ludzi próbują wręcz rozstawiać
po kątach. Konsekwentnie porzucane są fundamenty
naszej cywilizacji, takie jak etyka,
religia, rodzina itd. - a ten tzw. nowy wspaniały
świat nie ofiaruje tu w zamian nic poza
hedonizmem, samozadowoleniem, problemami
ze zdrowiem psychicznym, pobłażaniem
dla głupców i bezwstydników - chyba nawet
już na debiucie mamy o tym numer.
Na końcu utworu tytułowego zastosowaliście
ciekawy zabieg, bo przy pomocy tylko
jednego dźwięku, który sam w sobie jest
niewyszukany, udało Wam się wnieść nowy
wymiar do całej kompozycji. Wyjaśnij, proszę,
jaką rolę odgrywa ostatni dźwięk
utworu tytułowego w zrozumieniu jego
przesłania.
Przynosząc tę kompozycję, zasugerowałem
Sebastianowi frazę refrenu gdzie "serce w
środku płonie" i to płonie dosłownie, bo inspiracją
do powstania tego numeru było tragiczne
wydarzenie. Byłem świadkiem jak
starsza kobieta, denerwująca się w dodatku
nie jej własnymi problemami, nagle dostaje
zawału serca i niestety mimo szybkiej reanimacji
lekarzy umiera. Naprawdę wstrząśnięty
wróciłem do domu i tak z miejsca powstała
praktycznie cała muzyka. Bardzo rzadko
tak mam, bo zazwyczaj każdy numer, zanim
pokażę kolegom, tworzę dość długo, czasem i
miesiącami - po sto razy coś tam w nim dłubię,
zmieniam struktury i różne detale. Potem
zresztą i tak wykłócamy się niemiłosier-
SCREAM MAKER 33
nie, głównie z wokalistą, aż w końcu wszystko
zabrzmi, jak powinno. Całe to muzykowanie
dla mnie jest trochę jak układanie
kostki Rubika: wierzę, że w każdym utworze
istnieje tylko jedno najlepsze ustawienie
klocków, czy to w strukturze kompozycji, czy
w tzw. sinusoidzie melodii refrenu, czy jakiejś
niepozornej harmonii, czy zagrywce.
Kompozytor musi je odkryć, żeby numer był
finalnie dobry, a nie prawie dobry. I szczerze
uwielbiam do tego punktu dochodzić, często
po całej masie błędów, nieprzespanych nocach
przy zielonej herbacie, masie symulacji
innych alternatywnych rozwiązań, które musisz
sprawdzić, musisz nagrać, potem jednak
dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nich skasować,
żeby się dowiedzieć lub upewnić, że
wygra to najlepsze coś. Dla mnie ten proces
"tworzenia" czy malowania dźwiękiem autentycznych
emocji to najwspanialsza rzecz w
całym byciu w zespole i jedna z najfajniejszych
rzeczy w życiu. Tu konieczny jest też
czas, żeby dany numer złapał oddech i realnie
pokazał albo swój potencjał, albo swoje
dziadostwo. Bo zazwyczaj najpierw dosłownie
faszerujesz dany numer wszystkim na zasadzie
"popatrzcie ile umiem, i jak super
umiem i ile tu zmieszczę wszystkiego". Sam
się w tym niebezpiecznie wręcz nakręcam, a
potem redukuję tę całą przearanżowaną, przerażającą
kakofonię aż w końcu, i to nie zawsze,
wyłania się z tego muzyka. Dlatego na
każdy album robimy średnio po trzydzieści
kompletnie nowych numerów i od pewnego
momentu już tylko to wszystko redukujemy.
Najpierw wypadają te mniej pasujące klimatem,
potem w tych, co zostaną, eliminujemy
nadmiar dźwięków, czy jakichś zbędnych
rozwiązań bądź tzw. muzycznej waty, aż to
finalnie staje się smaczne, spójne i treściwe.
Wracając do tytułowego kawałka z tej nowej
płyty, bo trochę odjechałem: ten numer był
gotowy w godzinę. Później zmieniliśmy w
nim tylko parę detali pod kątem lepszej ekspozycji
wokali. Od początku wiedziałem też,
że musi on muzycznie obrazować pogarszający
się nagle stan zdrowia, prowadzący w finale
do zawału serca, i że aranżacyjnie musi
skończyć się tym zwiastującym śmierć, urwanym
sygnałem z EKG, który dodaliśmy już w
postprodukcji. Klimat tego numeru muzycznie
przypomina mi trochę dokonania niedocenianej
grupy Metal Church, a riff, który
go otwiera, to dosłownie pierwszy riff, jaki
ułożyłem w życiu. Miałem wtedy szesnaście
lat, co swoją drogą pokazuje, jak długo potrafią
fermentować pomysły.
Tytuły dwóch pierwszych utworów z Waszej
nowej płyty: "Perpetual Burning" oraz
opatrzony teledyskiem "Can't Stop the
Rain" stoją wobec siebie w opozycji. Aż
chciałoby się zapytać: to jaką w końcu
pogodę życzylibyście sobie, aby dominowała
za oknem?
Sam wiesz, że to zależy. Na plaży musi być
słońce, ale już jak żeglujesz to, żeby to było
"True" to musi być wiatr i chmury, a nawet
deszcz. Mieszkam w pobliżu lasu i bardzo
lubię i srogie zimy i ten mroczny okres jesieni
gdy mogę z żoną oglądać np. "Twin Peaks"
Foto: Scream Maker
przy czymś rozgrzewającym. Także generalnie
nie ma ze mną problemów - może tylko
roztopy po zimie są męczące. A poważniej,
nie ma tu opozycji: "Perpetual..." zaczyna całą
tę płytę, mamy ogień i to duży i dlatego
jako drugi numer na albumie jest zapobiegawczo
ten z deszczem tak, że logicznie to się
klei i, jak mówił As w "Hydrozagadce", jest
zgodne z przepisami BHP. A jeszcze bardziej
poważnie to życzyłbym sobie, choć wiem, że
to niezbyt heavy metalowe - tego rodzaju pogody,
że życzliwi, pełni empatii, ludzie doceniają
się nawzajem, autentycznie kochają,
szanują i wspierają. Brzmi naiwnie i wkurzająco,
zwłaszcza dla młodych, znerwicowanych
ludzi, ale to powinna być istota człowieczeństwa,
bo świat, w którym jesteś zamknięty
w złych emocjach, np. czekasz na
czyjś błąd czy nieszczęście albo wręcz komuś
szkodzisz to dehumanizacja tej planety i deprecjacja
ciebie jako jakiegoś smutnego, zakompleksionego
stworka. Nas naprawdę jako
ludzkość stać na więcej. Udało mi się poznać
mojego idola Dave'a Mustaine'a, on jest
właśnie teraz takim pogodnym, poukładanym
gościem, choć też trochę mu zajęło dojście
do tego punktu. Dobra energia, wielkoduszność,
spokój ducha, pozytywne nastawienie,
szacunek dla swojego czasu tu na ziemi.
Niektórym pomaga religia, innym trudne
doświadczenia życiowe bądź zmiana toksycznego
środowiska. Każdy musi tu znaleźć
swoją drogę sam.
Wydaje mi się jednak, że ciekawsza dychotomia
występuje pomiędzy przesłaniem
pary utworów: "A Nail in the Head" oraz
"Way to the Moon". Jakie nadzieje wiążecie
z przyszłością naszego świata?
Sam nie wiążę zbyt dużych. Jeśli dochodzi do
takich sytuacji, że mocarstwa atomowe w
ostatnich stu latach regularnie grożą bronią
jądrową, a wręcz już jej użyły i to na finiszu
dwóch najbardziej okropnych wojen światowych
w historii tej planety, to znaczy, że
niewiele się uczymy jako ludzkość i w perspektywie,
nie wiem, czy za sto, czy dwieście
lat, możemy skończyć jak dinozaury, tyle że
wbrew nim, na własne życzenie. Oby nie.
"Nail" to prawdziwy przecinak, bardzo dynamiczna
rzecz, w której interesująca jest
zwłaszcza końcówka, gdzie wprowadziliśmy
wariację podstawy wokalnej "normalnego"
refrenu. Na etapie aranżacji tego numeru
sam musiałem stoczyć prawdziwą wojnę, żeby
tu perkusja zwrotek była dokładnie tak
ostra, bo koledzy chcieli trochę zredukować
werbel i stopę, co być może byłoby bardziej
eleganckie i przyjemne. Pewno mieli rację co
do zasady, ale ten konkretny numer straciłby
całą moc i to szczególne "coś", bo, jak sam
możesz zauważyć, jest tu bardzo duża arytmia
dynamiki całości, przy czym dokładnie
taki był pomysł na ten numer. Kawałek
"Way to the Moon" bardzo lubię, bo paradoksalnie
daje on trochę nadziei, no ale naturalnie
pod warunkiem, że trzeba stąd uciekać i
to daleko. W nim wprowadziliśmy w środku,
po ostrzejszej metalowej części, eteryczny,
spokojny fragment: wyobraź sobie, że nagle
wychodzisz w skafandrze z rakiety w nieskończony
kosmos, a widok dosłownie zapiera
ci dech; doznajesz wówczas chwili takiej,
nie wiem, zadumy czy spokoju ducha;
zaczynasz łapać pewne rzeczy, których w codziennym
biegu, w dynamicznym życiu, nie
masz szansy dostrzec. Tak przynajmniej
chciałem to oddać dźwiękami. Pierwotnie
"Way to the Moon" był tytułem nowej płyty,
nawet w tym kierunku szły pierwsze projekty
okładki, ale uznaliśmy, że tytuł "Land of
Fire" jest bardziej heavy. Eksploracja kosmosu
to fascynująca rzecz, ludzie potrafią mieć
gigantyczny i twórczy potencjał i żal, że
głównie przez przysłowiowych polityków i
bankierów często cała para idzie w gwizdek.
Kontrastu nie zastosowaliście w samym tytule
płyty - wybraliście jednak ogień, a nie
deszcz lub cokolwiek innego. Osobiście ma
to dla mnie szalenie istotne znaczenie, ponieważ
od 2016 roku mieszkam na Islandii, o
której mówi się "Land of Fire and Ice". Prawie
nie zdarza się, żeby na Islandii zagrał
zagraniczny zespół heavy metalowy, mimo
że wiele zespołów chciałoby. Ostatnio zespół
Unto Others z Portland w stanie Oregon
wystąpił w Reykjaviku, ale w tym celu
musiał przeznaczyć sporo czasu, żeby wygooglować
odpowiednie miejsce, czyli klub
muzyczny Gaukurinn. Czy miałbyś ochotę
zatrzymać się kiedyś w drodze pomiędzy
34
SCREAM MAKER
Foto: Scream Maker
Europą i Ameryką Północną i zagrać koncert
dla islandzkiej społeczności metalowej,
np. wraz z lokalnymi kapelami Power
Paladin lub Dimma?
Tak w ogóle, "Fire and Ice" (1992) to niezła
płyta Yngwiego Malmsteena, nagrana, co
nie każdy może wie, w całości analogowo.
Szczerze ją polecam, jeśli ktoś nie zna. To
byłby przywilej zagrać w Islandii. Gdybyśmy
dostali propozycję, bez problemu byśmy tam
polecieli nawet i na małą trasę. Nigdy tam
nie byłem, ale jestem zachwycony tym, co
mogłem obejrzeć w programach przyrodniczych.
Taka ciekawostka przy okazji: przez
długie lata moja fotka tła w profilu na Facebooku
przedstawiała nieprawdopodobne
zdjęcie erupcji wulkanu właśnie z Islandii.
Wykonał je, o ile pamiętam, Albert Jacobsson.
Można je pewnie odnaleźć w internecie.
Jeśli on nie obrabiał go komputerowo i po
prostu udokumentował co zobaczył, to naprawdę
nie mam pytań.
Na globusie z okładki "Land of Fire" nie widzę
Chin. Jak doszło do tego, że działalność
koncertowa Scream Maker kojarzy się niektórym
fanom z objeżdżaniem Chin wzdłuż i
wszerz?
Chiny za mgłą na okładce, to fakt - ten obraz
malowała moja żona i zapytam o ten detal.
W tym roku mieliśmy propozycję kolejnej
trasy, ale po tej całej pandemii postanowiliśmy
jeszcze poczekać. Faktycznie możemy
kojarzyć się w Polsce z tym krajem, bo graliśmy
tam już sześć tras konsekwentnie przez
sześć lat, w kilkudziesięciu w sumie miastach.
Sam mam bardzo dobre wspomnienia. Fajnie
byłoby tam wrócić, choć podejrzewam, że
ostatnie zmiany społeczne bardzo zmieniły
Chiny. Być może trasa zimą albo wczesną
wiosną to byłby rozsądny pomysł, bo wczoraj
np. w Pekinie, jak gdzieś czytałem, padł kolejny
szalony rekord temperatury. Wyobraź
sobie teraz ile, przy tej morderczej wilgotności
powietrza, trzeba tam wypić dziennie tego
ich słabego piwa, żeby się nie odwodnić i
przeżyć.
Podobno Sebastian uczył się kiedyś języka
chińskiego, a może nadal się uczy. Czy Ty,
Michale, również próbowałeś zmierzyć się
z językiem chińskim? Gdybyś mógł wybrać
tylko jeden utwór Scream Maker do opracowania
jego chińskojęzycznej wersji, który
by to był i dlaczego akurat on?
Uczył się i chyba odpuścił, ale to piekielnie
trudny język. Ja w Chinach, poza grzecznościowymi
zwrotami, opanowałem podstawy
niezbędne do udanej trasy koncertowej tj.
"piwo", "wino", "whisky", "głośniej gitara" itd.
(śmiech). Co do kawałka po chińsku to myślę,
że numer "Scream Maker" (2022) mógłby
ciekawie, choć pewno zabawnie, wypaść. Na
którejś trasie w Chinach Sebastian śpiewał
"Far Away" (2016) po chińsku. Nasz tour
manager dokonał tłumaczenia. Chyba nawet
można zobaczyć takie wykonanie z jakiegoś
festiwalu w Internecie. Generalnie nie jestem
wielkim fanem śpiewania heavy metalu nie
po angielsku, choć nie wiem, może to jakieś
moje głupie uprzedzenie. Roman Kostrzewski
był bardzo wiarygodny po polsku w Kacie,
Grzesiek Kupczyk w Turbo i ja w ciemno
ich kupowałem, słuchałem np. płyty "Bastard"
(1992) i serio te teksty wchodziły jak
w masło. To generalnie bardziej chyba kwestia
jakości tekstu i talentu tekściarza niż samego
języka. My mamy tylko jeden numer
po polsku, w dodatku o poważnej rzeczy, tj.
utwór "Cisza" (2013), z którym wiąże się jednak
dosyć zaskakująca i zabawna historia,
którą zdradził mi niedawno Kazon, gdy graliśmy
z Nocnym Kochankiem i Turbo w
Chorzowie, ale nie chcę o tym mówić, bo publicznie
to może jednak zostać źle odebrane
(śmiech). Tak przy okazji, skoro już o tych
tekstach: zauważyłem, że niektórzy ludzie
mają spore problemy z interpretacją czegoś
SCREAM MAKER 35
takiego jak, jakby nie było, proste rockowe
teksty. Tekst trzeciego singla z "Land of
Fire", czyli "Everybody Needs Illussion", to
przecież jasny komunikat, że żyjemy sobie tu
wygodnie, nowocześnie, w iluzorycznym super
świecie pozbawionym przesądów, zabobonów
czy religii, gdzie świeci nam słonko i
jest nam super fajnie i wszystko wiemy najlepiej,
ale realnie jest to bardzo kruche życie
i "jak trwoga to do Boga", którego wtedy, gdy
robi się u nas naprawdę źle, to szybko odnajdzie
nawet i zaprzysięgły sceptyk, ateista czy
agnostyk. Zresztą tekst został napisany przez
osobę wierzącą i w dodatku do numeru powstał
klip, żeby to zobrazować. Natomiast obserwuję
ze sporym zdziwieniem, że dla niektórych
znajomych to jest "postępowy" tekst o
odrzuceniu religii, wiary czy czymś takim, co
jest przecież kompletną bzdurą. Sam w dodatku
też jestem osobą wierzącą i religia to
fundament mojego życia. To przypomina
historię sprzed lat, gdy nakręciliśmy "Wanna
Be a Star" (2013) i sporo ludzi podobno potraktowało
tekst dosłownie, nie dostrzegając,
że to cyniczna satyra na rolę i zakłamaną
pozę "wielkiej gwiazdy".
Czy do realizacji płyty "Land of Fire" zaprosiliście
gości z zewnątrz zespołu? Pytam,
bo odniosłem wrażenie, że początek
"Zombies" został zaśpiewany nietypowym
dla Was głosem.
To śpiewa Sebastian. Bardzo fajnie wyszło.
Myślę, że się ucieszy, jak mu powiem o tym
pytaniu, bo to pokazuje jego potencjalne możliwości
do kreowania zaskakujących wokali,
ich ciekawych barw i rejestrów. Na płycie nie
ma gości, zarówno jeśli chodzi o instrumentalistów,
jak i innych wokalistów. "Zombies"
to mój chyba ulubiony numer z "Land of
Fire", bo świadczy o naszym rozwoju. To
utwór w średnim tempie, w dodatku z tym
intrem, przez co może jest mniej radiowy, ale
i tak byłem bardzo zaskoczony, gdy wytwórnia
pominęła go w swoich sugestiach na pierwsze
trzy klipy promujące tę płytę.
Jak duże wsparcie i w których aspektach
funkcjonowania Scream Maker otrzymujecie
ze strony Frontiers Records? Jakie plany
wiążecie razem na przyszłość?
Współpraca z Frontiers Records to dla nas
wspaniała sprawa. To bardzo duża firma, pełna
zawodowców i ja pokornie ufam, że wiedzą,
co robią, bo sam nie znam się kompletnie
na sprzedawaniu czy promowaniu mojej
muzyki, nie słucham też radia, nie śledzę żadnych
serwisów, statystyk, trendów i kompletnie
nie trafiam, co masowo się może
spodobać a co nie. Na płycie "Back Against
the World" mieliśmy np. taki numer "Far
Away", dla mnie to był wtedy mega hit, murowany
przebój skrojony wręcz pod listy
przebojów i masowego fana hard'n'heavy w
całej galaktyce, a ledwo kto go zna. Nawet
Antyradio wtedy wybrało z tej płyty inny kawałek
do puszczania, co też było dla mnie
szokiem. Reasumując, zdaję się na zawodowców.
Frontiers mają odrębne działy na osobne
kontynenty do promocji swoich zespołów.
Dla mnie to spełnienie marzeń, że np. w Japonii,
Szwecji czy w Argentynie jakiś młodszy,
czy starszy fan muzyki metalowej może
sobie odkryć taki band jak Scream Maker z
Foto: Scream Maker
Polski i poznać jego muzykę. Dla mnie to inna
fizyka. Nasze dwa pierwsze klipy promujące
"Land of Fire" po miesiącu mają po siedemdziesiąt/osiemdziesiąt
tysięcy odsłon.
Kanały promocji Frontiers wydają się nieograniczone.
Przekłada się to też na wzrost
popularności poprzednich płyt, których zawsze
było mi żal, bo na świecie ledwie przemknęły
a w samej Polsce, jeśli nie jesteś zagraniczną
gwiazdą, to nie masz przecież aż tak
dużego rynku na takie retro granie, i to jeszcze
po angielsku. My jesteśmy proste chłopaki.
Mamy radochę, że gramy i tworzymy
dla siebie. Ale naprawdę fajnie jest móc
skutecznie dostarczać tę własną, autorską
muzykę ludziom, którzy mają podobny gust
i podobną wrażliwość muzyczną, ludziom,
do których nigdy byśmy bez Frontiers nie
dotarli, a których w skali planety jednak, jak
się okazuje, trochę jest. Co do wspólnej przyszłości,
nie wiem, co przyniesie życie. Tworzenie
całych płyt od etapu komponowania
przez aranżowanie, nagrywanie i produkowanie,
zabiera bardzo dużo energii, takiej
dosłownie życiowej. "Porody" okazują się coraz
trudniejsze, bo coraz mocniej się przy
nich czasem ze sobą "ścinamy", ale my naprawdę
staramy się nagrywać coraz lepsze i
ciekawsze płyty. Poprzeczka nieustannie
idzie do góry. Jeśli na nowy album nie będziemy
mieli dobrego muzycznie, ale przy
tym różnego od "Land of Fire" materiału, to
nie będziemy wchodzić do studia, bo po co.
Podobnie, jeśli nie dostarczymy, z perspektywy
wytwórni, dobrego w kategoriach rynkowych
materiału, to być może po wydaniu
"BloodKinga" i "Land of Fire" nam podziękują
i postawią na tych, którzy bardziej im
się podobają, i na których więcej i szybciej
zarobią. Muzyka w naszych czasach to przede
wszystkim biznes i nie mam z tym problemu.
Problem miałbym jedynie z tworzeniem
muzyki wbrew sobie, bo aż takim "zawodowcem"
nie jestem. Teraz jestem z kolegami
w dużej wytwórni. Mamy profesjonalną
promocję, przyznany budżet na nagrania, na
klipy itd., ale gdyby tego wszystkiego nie było,
to i tak dalej bym komponował i nagrywał,
bo to moja autentyczna, życiowa pasja i
bardzo fajne hobby po jednak normalnej zawodowej
pracy. Sam nie marzyłem, że nagram
w życiu aż pięć krążków, ani że skomponuję
tyle różnych numerów. Jeśli mam nagrać
kolejny album, na pewno nie będzie to
recycling tego, co już wydaliśmy, tylko autonomiczna
płyta, która pokaże, że zespół nie
stoi w miejscu, ma na siebie znowu jakiś pomysł
i że potrafi przy tym zachować też swój
styl, swoje korzenie. A czy to będzie wycieczka
w krainę naparzania, technicznego "progresywnego"
popisywania się czy może jeszcze
bardziej melodyjnego grania, tego teraz
nie wiem. Bardzo lubię maksymalnie różne
rodzaje metalu i nie tylko metalu, byle tylko
muzyka posiadała fajne melodie i dobre
wokale. Te dwie rzeczy to jest klucz tak naprawdę,
bo reszta to tylko potęga aranżacji:
jakbym puścił Ci pierwszą minutę "End of the
World" (2022) z "BloodKinga" w alternatywnej
wersji a la "Black Magic" Slayera
(1983), to pewno byłbyś w szoku, że to ten
sam numer, ale my serio robimy takie testy,
zanim coś ostatecznie wejdzie na płytę. Poza
tym nie jestem w zespole sam, bo to nie mój
solowy projekt, także to wszystko wyjdzie jak
zawsze naturalnie. Razem z kolegami siądziemy
i porozmawiamy. Póki co cieszę się nową
płytą. Po wakacjach będziemy na koncertach
promować ten album do końca roku i jak
ktoś chce nas posłuchać na żywo, zachęcam
do śledzenia fanpejdża, bo tam są aktualizowane
na bieżąco daty koncertów.
Bardzo Wam dziękuję za świetną muzykę
oraz za odpowiedzi na pytania.
Wielkie dzięki za miłe słowa i sorry, że się
tyle rozgadałem, ale to Twoja wina, bo pytania
naprawdę były ciekawe. Słuchajcie głośno
heavy metalu i bawcie się fajnie, nie tylko
w wakacje. Stay heavy!
Sam O'Black
36 SCREAM MAKER
Pozytywne uczucia wciąż płoną, choć serce złamane
Anthem, Loudness i Earthshaker tworzą tzw. "wielką trójkę japońskiego
heavy metalu". Nawet jeśli Ziemia jest okrągła, my i tak uważamy ich za pionierów
gatunku na wschodnim krańcu świata. A ponieważ nie często goszczą oni na
łamach Heavy Metal Pages, korzystamy z okazji premiery nowego albumu
Anthem pt. "Crimson & Jet Black" do wypytania o najbardziej podstawowe aspekty
ich historii i działalności. Na pytania odpowiada jedyny oryginalny muzyk
grający w Anthem od początku - basista Naoto Shibata, w którego dorobku znajdują
się również trzy albumy studyjne Loudness.
HMP: Ohayo. Czy ludzie nadal nazywają
Cię Magnum?
Naoto Shibata: Rzadko jestem nazywany
Magnum. Gdy zakładaliśmy zespół, nasz ówczesny
gitarzysta wymyślił, żeby ubarwić wizerunek
każdego muzyka pseudonimem. Brzmiało
głupio, więc bardzo szybko przestawiłem
się na prawdziwe imię "Naoto".
Według definicji britannica.com, hymn
(Anthem) to kompozycja z angielskimi słowami,
która rozwinęła się w kościele anglikańskim
jako forma muzyczna analogiczna
do rzymskokatolickiego motetu z łacińskimi
słowami. Współcześnie hymny kojarzą się z
Powszechnie wiadomo również, że nazwę
swojego zespołu zaczerpnąłeś z utworu Rush
"Anthem" (1974). Jak skomentowałbyś najbardziej
kontrowersyjny w kontekście naszej
dzisiejszej rozmowy wers występujący w ich
lirykach "Anthem": "Well, I know they've
always told you / selfishness was wrong / yet
it was for me, not you / that I came to write
this song" (w wolnym tłumaczeniu: "Cóż,
wiem że mówią Ci / egoizm jest zły / ale to
dla siebie, a nie dla Ciebie / zabrałem się na
komponowanie tego utworu".
Byliśmy tylko bandą niegrzecznych dzieciaków,
kiedy zdecydowaliśmy się na tę nazwę.
Myślałem, że tekst jest o esencji życia. Nie do
W innym wywiadzie powiedziałeś niedawno:
"Ważną rzeczą dla mnie jest skupienie się na
stylu, który początkowo chcę i wyobrażam
sobie". Takie podejście nie jest powszechne
wśród metalowych muzyków. Najczęściej
europejskie i amerykańskie zespoły nie nakładają
ram na swoją twórczość, a raczej pozwalają
ponieść się własnej wyobraźni. Jak
to jest w Waszym przypadku? Czy naprawdę
Anthem zawsze zaczyna każdy projekt
od ustalenia wstępnej wizji całości?
Za każdym razem, gdy kończę album, czuję się
usatysfakcjonowany, ale jednocześnie czuję, że
czegoś jeszcze brakuje. Nie dlatego, że jestem
perfekcjonistą, lecz dlatego, że mój twórczy
apetyt nie został w pełni zaspokojony. Nie
chcę wiecznie pozostawać w tym samym miejscu.
Wrażliwość muzyczna zmienia się wraz z
upływem czasu, prawda? Coś, co dla mnie pozostaje
stałe, to pragnienie wyrażania się w
metalowy sposób, żeby czuć coraz większą satysfakcję.
Nie wiem, czy moje podejście jest
wyjątkowe, czy nie, ale nie ograniczam własnej
kreatywności żadnymi ramami.
Według profilu Anthem na Metal Archives,
"Anthem jest uważany za jeden z najwcześniejszych
pionierskich zespołów japońskiego
heavy metalu, obok Loudness i Earthshaker".
Wszystkie te trzy zespoły wydały ogromną
liczbę albumów, których możemy słuchać w
dowolnym momencie, ale ponieważ japońska
kultura należy do szczególnie kontekstowych,
czy mógłbyś wyjaśnić, co sprawia, że
Anthem, Loudness i Earthshaker są zespołami
jedynymi w swoim rodzaju?
Trudno mi obiektywnie ocenić, co dokładnie
jest w nas wyjątkowe. Wymienione zespoły
posiadają swoje własne cechy i wydaje mi się,
że nasze cele są zupełnie inne. Prawdopodobnie
wszystkie realizują swoją muzykę bez podążania
za żadnymi trendami.
melodiami, którymi narodowe reprezentacje
rozpoczynają mecze piłki nożnej i które dzieci
śpiewają, gdy kończą rok szkolny, by cieszyć
się wakacjami. A Ty jak postrzegasz słowo
"hymn" w kontekście innym niż nazwa Twojego
zespołu?
Obraz jest silnie związany z muzyką. Moim
zdaniem, hymn to "reprezentowanie czegoś"
lub "symbolizowanie czegoś". Gdy słyszę słowo
Anthem, natychmiast widzę obraz "czegoś
bardzo świętego". Do tego stopnia zafascynowałem
się owymi obrazami, że wybrałem nazwę
"Anthem" z nieskrywanym pragnieniem,
by stworzyć zespół wyjątkowy i symbolizujący
coś szczególnego.
Foto: Anthem
końca rozumiałem o co chodzi w lirykach, ale
uważałem, że są fajne i głębokie. Inaczej niż
obecnie, niewielu ludzi w Japonii wiedziało, co
oznacza "Anthem". Ja nauczyłem się tego słowa
dzięki Rush i Deep Purple. Ceniłem oba
zespoły, a znaczenie tego słowa pasowało do
naszych uczuć, więc je przyjęliśmy. Nic więcej,
nic mniej. To słowo po prostu mnie poruszyło.
Dawniej zwykliście nadawać albumom i
utworom angielskie tytuły, ale w lirykach
mieszaliście angielski z japońskim. Wychodziło
tak przypadkowo czy celowo? Jak wiele
namysłu Wasi wokaliści wkładali w decydowanie,
kiedy lepiej pasuje język angielski, a
kiedy japoński?
Ponieważ moje pokolenie znało muzykę rockową
z USA oraz z Europy, angielski był dla
nas czymś naturalnym. Jednocześnie interesowałem
się muzyką japońską, więc japońskie
teksty też były dla mnie ważne. Używałem
angielski do wzbogacania dźwięku i rytmu, a
japoński do nadawania tekstom szczegółowego
znaczenia i ekspresji. Wszyscy wokaliści, z
którymi pracowałem, rozumieli to. Ponieważ
zawsze rozmawialiśmy o melodiach i rytmie
słów, myślę, że musieli zrozumieć, dlaczego
niektóre części były po angielsku, a inne po
japońsku.
Już pierwszy longplay Anthem z 1985 roku
został wydany w Europie przez Roadrunner
Records. Czy myślałeś o tym jako o ekscytującej
okazji do wejścia na rynek globalny,
czy była to tylko zwykła umowa dystrybucyjna?
Oczywiście byłem szczęśliwy, ale wtedy nie
rozumiałem, co to oznacza. Nigdy nawet nie
myślałem o wejściu na rynek międzynarodowy.
Gdybyśmy mieli wtedy Internet, lepiej
zorientowałbym się w sytuacji. W każdym razie,
nie mogliśmy otrzymywać wiadomości z
zagranicy w czasie rzeczywistym, więc po prostu
tworzyliśmy muzykę i koncertowaliśmy
dzień po dniu, aby przetrwać.
W pierwszym okresie istnienia Anthem wydawaliście
nowy album każdego roku. Jak
bardzo okazało się to dla Was obciążające?
38
ANTHEM
Ponieważ przez okres pierwszych trzech albumów
zawsze jeździliśmy od miasta do miasta,
nagrywałem pomysły na dyktafon w hotelu,
a po powrocie do Tokio składaliśmy je w
utwory. Byłem niesamowicie zajęty i na pewno
było ciężko, ale myślałem, że to jest coś, z
czym muszę sobie poradzić. Moje podejście
nie zmieniło się, ale z czasem zaczęliśmy poświęcać
więcej czasu na komponowanie.
Z których wczesnych albumów Anthem jesteś
najbardziej dumny i dlaczego?
Wskazałbym na "Bound to Break" (1987) i
"Gypsy Ways" (1988), jeśli mówimy o wczesnych
albumach. Na "Bound to Break" nie
chodzi tylko o moc i prędkość, ale bardziej o
brytyjski hard rock, który uważam za jeden z
moich korzeni. "Gypsy Ways" miał zaś inne
korzenie, był bardziej melodyjny. Oba te albumy
wymagały ciężkiej pracy, ale dzięki temu
oba są imponujące.
Foto: Anthem
Foto: Anthem
Anthem zniknął ze sceny w roku 1992. Niektóre
amerykańskie zespoły oskarżają grunge
o odebranie im szans na początku lat dziewięćdziesiątych.
W Polsce wyglądało to
inaczej, ponieważ w 1989 roku nastąpiła w
Polsce zmiana ustroju, a wraz z nią zmiana
społecznych priorytetów. W konsekwencji
niektóre zespoły rockowe rozpadły się, a buntownicza
muzyka straciła swoje wcześniejsze
znaczenie dla masowych odbiorców. Jak
to wyglądało w Japonii? Czy większe spustoszenie
wywołał u Was ruch visual kei od
grunge'u?
Kierunek, w jakim zmierza kraj i sposób, w
jaki narody dają upust swojej energii, zawsze
mają ze sobą silny związek. Można to wywnioskować
z historii. Obecnie ludzie mają o
wiele więcej możliwości spędzania wolnego
czasu niż w latach 60.-80. Mogą wyrażać siebie
na wiele innych sposób, niż tylko muzyka
i filmy. Ale każda muzyka, od klasycznej po
współczesną, posiada dobre i złe strony.
Oczywiście nie można oddzielić biznesu od
trendów, ale w każdej epoce niektóre pozostają,
a niektóre odchodzą. Generalnie można
powiedzieć, że borykaliśmy się ze złymi doświadczeniami
w latach 90. z powodu ówczesnych
trendów (śmiech). Ale nawet takie złe
doświadczenia pomogły nam dorosnąć. Wyciągnęliśmy
z nich wnioski i dlatego nadal
możemy trzymać się tego, co robimy, zacieśniając
więzi z innymi heavy metalowymi muzykami.
Podczas gdy Anthem nie istniał, nagrałeś z
Loudness jedną oficjalną koncertówkę "Loud
'n' Raw" (1995) oraz trzy longplaye studyjne:
"Ghetto Machine" (1997), "Dragon" (1998) i
"Engine" (1999). Jakie są twoje najcenniejsze
wspomnienia z gry w Loudness?
Mogłem tam skoncentrować się na graniu bez
myślenia o jutrzejszym harmonogramie lub
przyszłorocznym trendzie. Stymulowało mnie
granie ze świetnymi muzykami, takimi jak gitarzysta
Akira Takasaki.
W swojej karierze grałeś ze świetnymi instrumentalistami,
jak również z wybitnymi
wokalistami. Zwłaszcza jeden z nich należy
do ścisłej czołówki śpiewaków wszech czasów.
Czytałem gdzieś, że współpracę z
Grahamem Bonnetem uważasz za jedno z
najszczęśliwszych doświadczeń w historii
Anthem.
Powiedziałbym, że jest to najszczęśliwsze doświadczenie
w mojej osobistej historii, ale niekoniecznie
w historii Anthem. Śpiew Grahama
w Rainbow, MSG i Alcatrazz (zwłaszcza
na drugim albumie) to mój ideał. On jest moim
bohaterem.
Które wydarzenia wskazałbyś jako najważniejsze
w historii Anthem po wznowieniu
działalności w 2000 roku?
Mam wiele wspomnień, ale prawdopodobnie
najważniejsze okazało się skompletowanie w
2014 roku do dziś utrzymującego się składu.
Po kilku koncertach zacząłem myśleć "OK,
idźmy tak daleko, jak to tylko możliwe z tym składem
i wykorzystajmy każdą możliwość!".
Co zainspirowało Was do ponownego nagrania
swoich najlepszych utworów na "Nucleus"
(2019) i kowerów na "Explosive Studio
Jam" (2020)?
Celem "Nucleus" było wprowadzenie nas na
scenę międzynarodową. "Studio Jam" to zaś
jam nagrany z Grahamem, kiedy przyjechał
do Japonii. Chcieliśmy się z nim tylko przywitać
a skończyło się na jamie.
Wasza dyskografia składa się z niezliczonej
liczby krążków. Co nowi fani Anthem powinni
wiedzieć, kiedy podejmują decyzję,
czego posłuchać w jakiej kolejności?
To, co robimy, jest spójne, więc można zacząć
od dowolnej płyty. Ale prawdopodobnie najlepsze
są te z obecnym składem, czyli: Akio
Shimizu (gitara), Yukio Morikawa (wokal),
Isamu Tamaru (perkusja). Zawsze najbardziej
cieszę się z najnowszego albumu i również
tym razem szczerze go polecam.
"Myślę, że "Domestic Booty" (1992) posiada
bardzo podobny styl do obecnej muzyki
Anthem" - to również Twoje słowa. Czy dobrze
rozumiem, że na "Crimson & Jet Black"
(2023) zrobiliście dwa kroki w tył, by zrobić
trzy kroki wprzód?
Ponieważ przechodziliśmy ostatnio przez
ciężkie czasy, odpowiem, że to było jak osiem
kroków do tyłu i dwanaście do przodu
(śmiech).
Tytuł "Crimson & Jet Black" zupełnie z niczym
mi się nie kojarzy. Dlaczego jest podwójny?
"Crimson" reprezentuje pozytywne uczucia
płonące w nas, a "Jet Black" reprezentuje
nasze złamane serce. Nowy album zawiera
wszystko pomiędzy karmazynem a czernią.
Niesamowicie brzmią najszybsze i najbardziej
dzikie momenty "Crimson & Jet Black".
Jakie jest źródło tej Waszej energii?
ANTHEM
39
Od jakiegoś czasu myślałem o większym wyeksponowaniu
metalowych elementów zespołu.
W tym sensie jest to owoc mojej walki o stworzenie
idealistycznej muzyki metalowej bez
żadnych kompromisów.
Jednak moim ulubionym utworem z nowej
płyty jest utrzymany w średnim tempie
"Roaring Vortex".
O proszę, to również jeden z moich ulubionych
utworów. W pogoni za obrazem w mojej
głowie, jego napisanie i nagranie zajęło najwięcej
czasu. Wersja na albumie była trzecią.
Czy użyliście enki lub innych tradycyjnych
japońskich motywów na "Crimson & Jet
Black"?
Nigdy nie robiłem tego świadomie, ale ponieważ
jestem Japończykiem, lokalne motywy
mogły na mnie wpłynąć.
W składzie Anthem zawsze był tylko jeden
gitarzysta, jednak w moim odczuciu harmonie
w utworach takich jak "Void Ark" wymagają
podwójnego ataku gitarowego. Czy
rozważałeś zaproszenie specjalnych gości do
udziału w sesji nagraniowej "Crimson & Jet
Black"?
Foto: Anthem
Nigdy o tym nie myślałem. Nie sądzę, by wielu
gitarzystów mogło współpracować z Akio,
bo to on jest najlepszy. Najbardziej interesujące
jest demonstrowanie umiejętności wszystkich
stałych muzyków na żywo.
Dlaczego podczas ponownego nagrywania
starszych kompozycji zmieniliście nazwę
starego numeru "Wayfaring Man" na "Mystic
Echoes", a "On And On" na "Danger
Flight" (oba wieńczą zawartość "Crimson &
Jet Black" - przyp. red.)?
To proste. Zmieniłem każdą część, w tym klawisze
na początku, co oznacza, że są to nowe
utwory. Koniecznie musiałem więc zmienić
ich tytuł.
Co najmniej dwa teledyski towarzyszą najnowszemu
albumowi: "Wheels Of Fire" i
"Snake Eyes". Oglądając je zastanawiam się,
jak ważne było dla Ciebie wybranie optymalnego
ustawienia świateł?
Oczywiście ustawienie świateł jest bardzo
ważne. W stu procentach zaufaliśmy profesjonalistom.
Teledysk do "Wheels of Fire" został
nakręcony podczas moich nagrań wokalnych.
Po prostu zagraliśmy go z pełną mocą w
kilku sytuacjach, a nasza ekipa kamerowała
zgodnie z ustalonymi planami. Teledysk do
"Snake Eyes" został nakręcony na koncercie zaraz
po zakończonej sesji w studiu. Dodaliśmy
do niego kilka specjalnych akcentów. Myślę,
że udało nam się uchwycić koncertową ekscytację.
Czy w najbliższym czasie da radę zobaczyć
Anthem gdzieś w Europie?
Niestety nie uda nam się dotrzeć do Europy w
tym roku, ale w przyszłym roku będziemy
chcieli zagrać wiele koncertów w Europie.
Sam O'Black
HMP: Puk puk. Jesteś zajęty obchodami
koronacji króla Karola III, czy dasz się zaprosić
na rozmowę o Trespass?
Mark Sutcliffe: Kocham historię, więc interesują
mnie takie wydarzenia, lecz nie jestem
stronnikiem rodziny królewskiej! Jasne,
że opowiem Ci o Trespass, ale korespondencyjnie.
(…) A zatem jakie wydarzenia z historii
Trespass z ostatnich pięciu lat, czyli po wydaniu
"Footprints in the Rock" (2018), okazały
się dla Ciebie najbardziej ekscytujące?
Zagraliśmy kilka fajnych koncertów i otrzymaliśmy
pozytywne recenzje. Cieszę się, że w
2014 roku wróciliśmy na scenę.
Pod koniec 2020 roku zapowiadaliście "Wolf
at the Door" na 2021 rok. Dlaczego przełożyliście
premierę aż o dwa lata?
Zmagałem się z problemami rodzinnymi, ale
nie przestawałem komponować następnych
utworów.
Jak wyglądały ostatnie roszady personalne
w składzie Trespass?
W zasadzie musiałem stworzyć nowy zespół
na potrzeby "Footprints in the Rock". Perkusista
Jason Roberts i gitarzysta Joe Fawcett
okazali się fantastycznymi kandydatami
i znakomicie spisali się w nowych rolach.
Znam Jasona od lat, a o Joe również wiedziałem
nieco wcześniej. Dla mnie obaj są lokalsami.
Danny Biggin pomógł nam na basie
i wykonał inżynierkę "Footprints in the
Rock", ale później zajął się kompletnie innymi
sprawami. Dopiero Wil Wilmot (basista
i wokalista) zjednoczył zespół. Mamy obecnie
stabilny skład. Doskonale się dogadujemy.
Okładkę "Wolf at the Door" wykonał Mark
Wilkinson, a "wilk" w języku polskim
oznacza "wolf". Jak głęboko zapoznaliście
go z Waszą wizją, zanim przystąpił do
swojego zadania?
Mark jest geniuszem. Poznaliśmy się, kiedy
pewien pub w moim mieście, zwany Kings
Head, zmienił właściciela. Nowy gospodarz
umieścił wewnątrz obraz przedstawiający saksońskiego
króla. Nie wiedziałem wtedy, kto
go namalował, ani nie znałem Marka. Po
prostu spodobało mi się i natychmiast pomyślałem:
"okładka albumu!" Później przedstawiono
nas sobie, on wysłuchał albumu i porozmawialiśmy
o moich pomysłach oraz o tekstach.
Nawiązaliśmy stały kontakt. Wkrótce
Mark zaczął projektować okładkę. Po kilku
wstępnych szkicach narodził się zielony
40
ANTHEM
Tarnina wbiła mi się w głowę
Według miejskiej legendy Mark Sutcliffe zmienił się nie do poznania, gdy
podczas zabawy w żywopłocie tarnina wbiła mu się w głowę. Na szczęście wypadek
okazał się niegroźny, a kto wie, czy nie wzmógł jego artystycznej wrażliwości.
Na pewno nie będzie przegięciem, gdy przyjmiemy, że kilkadziesiąt lat później
incydent ten zainspirował żywą legendę NWOBHM Trespass do nagrania utworu
promującego jej nowy album pt. "Wolf at the Door". Z liderem, wokalistą i gitarzystą
formacji chciałem spotkać się osobiście w hotelu londyńskiej dzielnicy Pimlico,
poleciałem tam nawet samolotem, ale Mark Sutcliffe wybrał korespondencyjną
formę wywiadu.
wilk!
Kto lub co kojarzy Ci się najbardziej z tym
wilkiem?
To dość osobista opowieść. Nie spałem w
nocy i rozmyślałem o tym, że sytuacja, w której
się znajdowałem, zmierzała donikąd, lecz
nie mogłem nic z tym zrobić. Wilk wzywa do
ucieczki zanim będzie za późno. Jestem pewien,
że wiele osób może się z tym identyfikować.
Podejrzewam, że różni słuchacze będą mieć
różne ulubione utwory z "Wolf at the Door",
ponieważ cały album jest pełen unikalnych
melodii. Mnie najbardziej podobają się te
atmosferyczne numery: "Force Of Nature",
"Other Worlds", "Back To The Woods" i
"Unsinkable". Wolałeś zachować je dla odbiorców
całej płyty, zamiast wyodrębniać je
na single?
Cieszę się, że podobają Ci się te utwory. Niektórzy
mogą uznać album "Wolf at the
Door" za zróżnicowany, ale dla mnie całość
można określić jednym słowem: Trespass!
Wasz nowy album nosi tytuł "Wolf At The
Door", a od Jima Morrisona wiemy, że tytułowe
drzwi mogą mieć symboliczne znaczenie.
Pamiętasz te przedmetalowe czasy, gdy
brytyjscy muzycy wielbili amerykańską muzykę?
Zastanawiam się, czy na początku
ery NWOBHM brytyjscy tradycjonaliści
mogli wyobrażać sobie amerykański rock jako
wilka u brytyjskich drzwi?
No cóż, Amerykanie czasami przywłaszczają
sobie brytyjskie innowacje artystyczne i obnoszą
się z nimi. To Lars Ulrich i James
Hetfield byli w 1980 roku fanami Trespass!
(tylko, że akurat Lars Ulrich mówi o sobie
"100% Dannish citizen" - przyp. red.).
Jak to możliwe, że Trespass nazywał się na
początku Track IV?
Na tym przykładzie widać, jak bardzo byliśmy
zieloni. Mój brat Paweł wielbił Genesis.
Nazwa wzięła się od ich albumu o tej nazwie.
Dobrze, że chociaż od początku mieliśmy w
setliście autorskie utwory. Nasz pierwszy
koncert i pierwszy w historii występ na żywo
Track IV odbył się 11 marca 1979 roku!
Trespass wydał co najmniej trzy albumy
kompilacyjne: "The Works" (1992), "The
Works II" (2000) i "One of These Days: The
Trespass Anthology" (2004). Który z nich
najlepiej reprezentuje wczesną twórczość
Trespass?
Dlaczego wybrałeś utwór "Blackthorn" na
teledysk promocyjny? Czy ma to coś wspólnego
z faktem, że tytułowa tarnina jest
uważana za najbardziej złowrogą roślinę w
mitologii celtyckiej? Jeśli tak, to dlaczego
nosicie hełmy wikingów tylko na niektórych
zdjęciach, a na teledysku już nie?
Dotąd nie wiedziałem o celtyckim powiązaniu.
Dzięki za poinformowanie mnie. "Blackthorn"
również jest osobistym kawałkiem. W
dzieciństwie, bawiąc się w żywopłocie, w skórę
głowy wbiła mi się tarnina. Mój brat Paul
żartował, że po tym wydarzeniu już nigdy nie
byłem taki sam. Odtąd gdy coś mnie zafascynuje,
trudno się do mnie w ogóle zbliżyć. Jeśli
chodzi o hełmy Wikingów, to przerobiłem
na nie kilka plastikowych hełmów z daszkami,
ponieważ uczestniczyliśmy w koncerie
sylwestrowym z motywem wikingów. Zagraliśmy
tam covery, m.in. Black Sabbath "War
Pigs" (1990) i Led Zeppelin "Immigrant
Song" (1970)!
Apropos, Blackthorne to także nazwa twojego
kowerbandu. Co kowerujecie i dlaczego
do nazwy tego zespołu dodajecie ekstra
literę "e"?
Po prostu dla odróżnienia. To tylko taka zabawa.
Kowerujemy Deep Purple, Rainbow,
Thin Lizzy, itp.
Foto: Joseph Fairs
A o co chodzi z makietą samolotu prezentowaną
w zapowiedzi wideoklipu "Daggers
Drawn"?
"Daggers Drawn" opowiada o ewidentnej
skłonności ludzi do wynajdowania coraz bardziej
okrutnych sposobów zabijania się nawzajem:
od zaostrzonego kija i rozbitego kamienia
aż po głowicę nuklearną.
Czy celowo użyłeś tego samego grove'u na
początku "Force Of Nature" co Ritchie
Blackmore na początku Rainbow "Stargazer"
(1976)?
Odpowiem tylko tyle, że Rainbow "Rising"
to niesamowity album, a "Stargazer" to fenomenalny
utwór. Ritchie Blackmore jest
dla mnie bohaterem i ogromną inspiracją.
Prawdopodobnie antologia.
Co byś powiedział lub doradził Metallice
w hipotetycznej sytuacji, gdyby zabrali się
za "More Garage INC" (pstryczek w Saxon
zamierzony) z uwzględnieniem "One of
these Days" (1980)?
James Hetfield powiedział mi, że "One of
these Days" znalazło się na krótkiej liście numerów
do wykonania na "Garage Inc."
(1998). Zdecydowanie chciałbym usłyszeć
ich wersję.
Sam O'Black
TRESPASS 41
tych pierwszych latach Siren był cover bandem
grającym kawałki Priest, UFO, Accept,
Maiden itp. Graliśmy w lokalnych klubach,
barach i na imprezach. Minęły jakieś dwa lata,
zanim zaczęliśmy pisać i włączać niektóre z
naszych własnych utworów do setlisty tych
lokalnych występów.
Stara fala nowej fali tradycyjnego heavy metalu
W latach 80. nie mieli szczęścia, ale stali się zespołem kultowym. Powrót
przed kilku laty zaakcentowali dwoma premierowymi albumami, z których najnowszy
"A Mercenary's Fate" łączy przeszłość i współczesność, będąc najbardziej
dojrzałym albumem w dyskografii Siren. -To najmocniejsza i najbardziej spójna
muzyka, jaką kiedykolwiek stworzyliśmy - podkreślają muzycy i trudno się z tą
opinią nie zgodzić, bowiem zespół w żadnym razie nie odcina się od lat 80., ale
nie brzmi przy tym archaicznie, odróżniając się tym samym od wielu wypalonych
weteranów.
HMP: Cztery albumy dla zespołu o takim
stażu, nawet jeśli zanotował 25-letnią przerwę,
to niezbyt wiele. Biorąc jednak pod uwagę
fakt, że Siren był w latach 80. zespołem
praktycznie nieznanym w waszej ojczyźnie,
to i tak zakrawa na cud, że zdołaliście wydać
w tym czasie aż dwa albumy?
Siren: Nasze debiutanckie demo, siedmiocalowy
singiel "Metro-Mercenary" został wydany
w 1984 roku. Po kilku kolejnych kasetach
demo, nasz pierwszy album "No Place
Like Home" ukazał się w 1986 roku. "Financial
Suicide" został wydany w 1989 roku,
albumu. Następnie wydaliśmy "Back from
the Dead" w 2020 roku, a w ubiegłym album
"A Mercenary's Fate". Tak więc w ciągu ostatnich
czterech lat byliśmy dość zajęci wydaniem
dwóch pełnych albumów oraz EP-ki. Jesteśmy
bardzo wdzięczni za możliwość ponownego
wspólnego tworzenia muzyki i cieszymy
się, że nasze nowe utwory spotkały się z
tak pozytywnym przyjęciem.
W roku 1981, kiedy zakładaliście zespół, byliście
pewnie pełni entuzjazmu i optymizmu
co do jego dalszych losów, tym bardziej, że
Brandon, jak na amerykańskie realia, nie jest
jakąś metropolią, ale pewnie funkcjonowały
w niej wtedy jakieś nieźle zaopatrzone sklepy
płytowe, oferujące również wydawnictwa
importowane z Europy, czy też musieliście
wyprawiać się po nie gdzieś dalej, na przykład
do Tampy?
Siren: Wszyscy kupowaliśmy mnóstwo płyt
tak szybko, jak tylko mogliśmy. Niektóre sklepy
z płytami znajdowały się w Brandon, a inne
w Tampie, która jest tylko kilka minut jazdy
od nas. Często chodziliśmy do Asylum Records
w Tampie. Jeden z jego pracowników
był wielkim fanem rocka i wybierał nowe płyty
metalowe, o których mogliśmy nie wiedzieć.
Robił własnego pomysłu znaki i umieszczał je
tuż nad albumami, opisując muzykę. To tam
po raz pierwszy usłyszeliśmy Accept i kupiliśmy
album "I'm A Rebel", który był przełomem
dla wielu z nas jako fanów heavy metalu.
Natomiast w Brandon był mały, ale fantastyczny
niezależny sklep muzyczny o
nazwie Melody Records. Właściciel był super
fajnym facetem i niesamowicie wspierał
lokalną scenę muzyczną. W każdej chwili można
było tam znaleźć grupę lokalnych metalowców
i członków zespołów, którzy odkrywali
i kupowali najnowsze amerykańskie i zagraniczne
wydawnictwa. To był magiczny
czas.
więc mieliśmy całkiem niezłą passę z dwoma
LP w ciągu trzech lat, zanim w 1990 roku zawiesiliśmy
naszą działalność na czas nieokreślony.
Nasze nieoczekiwane ponowne spotkanie
miało miejsce w 2018 roku, kiedy wystąpiliśmy
na festiwalu Keep It True. To również
oznaczało nasz powrót do nagrywania.
Ogromny pakiet antologii "Up from the
Depths" zawierał cztery utwory, które zostały
nagrane tylko na potrzeby tego podwójnego
42 SIREN
Foto: Siren
na waszych oczach heavy metal nie tylko
powstawał, ale też z każdym tygodniem i
miesiącem rósł w siłę?
Siren: Kiedy Siren powstał w 1981 roku, byliśmy
młodzi, bardzo podekscytowani i entuzjastyczni.
Mieliśmy marzenia, aby stać się
wielkimi, tak jak nasi bohaterowie. Kochaliśmy
muzykę, która wtedy wychodziła: Accept,
Priest, Maiden, Ozzy, Riot, Def Leppard.
To była najlepsza muzyka w historii. W
Pytam o to nie bez powodu, bowiem wasze
brzmienie i stylistyka sugerują, że byliście
już w połowie lat 80. zespołem poszukującym,
nie takim typowo metalowym - pod
czyim wpływem wtedy byliście, jakie grupy
zainspirowały was do pójścia w takim właśnie
kierunku?
Siren: Byliśmy pod wpływem wszystkich
głównych zespołów hardrockowych i heavymetalowych
tamtych czasów: Priest, Scorpions,
Accept, Riot, UFO, Maiden, Black
Sabbath, Ozzy. Zespoły NWOBHM i klasyczne
zespoły heavymetalowe. Wydaje mi się,
że w pewnym momencie nasza setlista zawierała
około 15 utworów Judas Priest i całe
mnóstwo utworów Accept i Iron Maiden.
Granie tych wszystkich klasycznych już utworów
legend metalu dzień w dzień jest absolutnie
tym, co ukształtowało brzmienie Siren,
gdy zaczęliśmy pisać i wykonywać nasze oryginalne
kompozycje.
Stany Zjednoczone są nietypowe pod wieloma
względami i kwestia muzycznych gustów
nie jest tu żadnym wyjątkiem. Mieliście więc
na początku lat 80. prawdziwy boom heavymetalowy,
wiele zespołów sprzedawało milionowe
nakłady płyt, po czym upodobania
masowej publiczności poszły w innym kierunku,
przy metalu pozostali tylko nieliczni.
To dlatego doczekaliście się debiutanckiego
albumu "No Place Like Home" dopiero w
siódmym roku istnienia zespołu?
Siren: "No Place Like Home" został wydany
w 1986 roku, czyli zaledwie dwa lata po ukazaniu
się naszego debiutanckiego singla "Metro-Mercenary",
więc sprawy potoczyły się
dla nas dość szybko. Chociaż był to piąty rok
istnienia zespołu, były to tylko dwa lata w
składzie nagrywającym ten album. Masz jednak
rację co do rynku amerykańskiego. Jest
on bardzo podatny na trendy, a gusta często
się zmieniają. Jednak wielu z nas pozostało
fanami metalu od samego początku.
Paradoksem jest to, że wydała go niemiecka
wytwórnia Semaphore/Flametrader. Aż trudno
w to uwierzyć, bo mieliście wtedy w
USA dziesiątki, jak nie setki, niezależnych
firm parających się metalem, od większych
typu Metal Blade do bardzo niszowych -
naprawdę żadna nie była zainteresowana
waszym materiałem, demo "Dead Of Night"
zostało docenione tylko w Europie?
Siren: To prawda i szczerze mówiąc, nie wiemy
dlaczego tak było. Z jakiegoś powodu amerykańskie
wytwórnie po prostu nie chciały stać
za Siren. Nie dlatego, że nie próbowaliśmy nawiązać
tych kontaktów. Czuliśmy, że dema
"Iron Coffins" i "Dead Of Night" zawierały
świetne utwory, które z pewnością nadawały
się na album. Mieliśmy też mnóstwo innych
utworów. Była garstka amerykańskich wytwórni,
które wykazały pewne zainteresowanie, ale
umowy, które oferowały, po prostu nie miały
sensu finansowego. Niektóre z nich chciały
nawet, abyśmy zapłacili za całą produkcję.
Ostatecznie Flametrader zaoferował nam najlepszą
ofertę, a ponadto była to szansa na podróż
do Niemiec i spotkanie się twarzą w
twarz z naszymi fanami i przyjaciółmi. Pojechaliśmy
więc do Niemiec.
Dobre recenzje czy opinie fanów cieszą, ale
wtedy podstawą, nawet dla niezależnego zespołu,
była sprzedaż płyt, a pod tym względem
"No Place Like Home" nie była sukcesem
- to dlatego zatytułowaliście drugi album
"Financial Suicide"?
Siren: Kto powiedział, że "No Place Like Home"
nie odniosło sukcesu? Z tego, co nam powiedziano,
jest to kultowy klasyk. (Kultowość
to jedno, miałem jednak na myśli sukces komerccyjny
- red.). Czasami sukcesu nie mierzy
się w dolarach lub euro. Wielu purystów Siren
wciąż uważa ten album za nasz najlepszy. Z
pewnością był on instrumentalną częścią
naszej historii i doprowadził nas do miejsca, w
którym jesteśmy teraz, nawet jeśli nie podpalił
świata. Właściwie mieliśmy utwór o nazwie
"Financial Suicide", który nigdy nie znalazł
się na albumie, ale wciąż lubiliśmy ten tytuł.
Wszyscy w zespole dosłownie zaryzykowali
wszystko, co mieli, aby wrócić do Niemiec po
raz kolejny, aby nagrać jedne z najlepszych
utworów, które napisaliśmy do tego momentu.
Jak mówi refren tej niewydanej piosenki:
"For the rest of us it's do or die,
Sometimes when you play the game
You have to let it ride
If you lose, you have to pay the piper"
Financial Suicide
Tę płytę również wypuściła niemiecka wytwórnia,
tym razem Aaarrg Records - można
powiedzieć, że zadomowiliście się wtedy w
Europie na dobre, skoro właśnie tu było zainteresowanie
waszą muzyką?
Siren: Tak, Doug sporo przebywał w Niemczech
na początku lat 90. W 1990 roku był
tam przez sześć miesięcy, a także podczas
kilku krótszych wizyt. Siren miał sporą bazę
fanów w Europie, a większość z nich mieszkała
w Niemczech. W 1990 roku Doug pracował
nad preprodukcją trzeciego albumu Siren w
składzie, który w całości znajdował się w Europie.
Skład ten był następujący: niemiecki gitarzysta
Frank Fricke, grecki gitarzysta Georgie
Symbos, belgijski basista Johan Susant
i niemiecki perkusista Jörg Michael. Niektóre
z tych nazwisk są znane z innych zespołów,
takich jak Living Death, Holy Moses, Target,
Mekong Delta i Rage. Trzeci album miał
nosić tytuł "Take It".
To wszystko jednak nie wystarczało, zespół
nie przetrwał, bo czasy dla takiej muzyki nie
były już zbyt sprzyjające i w roku 1990 było
już właściwie po wszystkim - uznaliście, że
10 lat walki z przeciwnościami w zupełności
wystarczy?
Doug Lee: Nie! Nigdy się nie poddałem.
Foto: Siren
Nigdy nie miałem dosyć. Zawsze będę walczył
z przeciwnościami losu. Kiedy jedne drzwi się
zamykały, otwierały się kolejne. Jeszcze bardziej
radykalną formą metalu zajmowałem się
w latach 90. w Mekong Delta. Kiedy nie byłem
w Niemczech, byłem na Florydzie, próbując
ułożyć puzzle Siren z powrotem. Przebrnąłem
przez ponad trzydziestu muzyków, próbując
znaleźć odpowiednią chemię, która
przywróciłaby Siren do świata metalu. Trwało
to znacznie dłużej niż mogłem sobie wyobrazić.
Sytuacji nie ułatwiał też chyba fakt, że istniały
wtedy inne zespoły o nazwie Siren,
choćby ten z wokalistką Kristin Massey,
znany z LP "All Is Forgiven". Akurat oni
rychło zmienili nazwę Red Siren, ale wam już
w niczym to nie pomogło?
Siren: Za każdym razem, gdy istnieją zespoły
o identycznych lub podobnych nazwach,
może to powodować zamieszanie wśród fanów.
Jak na ironię, ten drugi Siren również
pochodził z Florydy, ale najwyraźniej nie był
świadomy naszego istnienia, mimo że istniał
od lat. Ich album "All Is Forgiven" ukazał się
w 1989 roku, czyli trzy lata po naszym debiucie
i w tym samym roku co nasz album "Financial
Suicide". Mieliśmy prawo do używania
tej nazwy, ponieważ wcześniej wydaliśmy
nasz materiał i posiadaliśmy do niego prawa
autorskie, więc musieli zmienić nazwę. To powiedziawszy,
Red Siren był dobrym zespołem
z solidnym albumem. Podobnie było w przypadku
Slayera i S.A. Slayer, którzy musieli
zmienić nazwę po otrzymaniu nakazu zaprzestania
działalności od prawników Metal Blade.
Jak to mówią w filmie "Nieśmiertelny" - może
być tylko jeden! I oto jesteśmy, teraz ponad 30
lat później, wciąż tworząc muzykę i będąc w
stanie rozmawiać z niesamowitymi magazynami,
takimi jak HMP!
Niewielu fanów wie jednak o tym, że po drugim
albumie i rozpadzie oryginalnego składu
Siren Doug Lee stworzył jego kolejną odsłonę,
werbując niemieckich muzyków, ale
ten etap nie trwał długo, skończyło się tylko
na nagraniach demo i zespół nieodwołalnie
zakończył działalność?
Siren: Niestety naszej wytwórni nie spodobały
się sesje przedprodukcyjne do trzeciego
albumu Siren. Właściwie to im się podobał,
ale powiedzieli, że nie wiedzą jak go sprzedać.
Powiedzieli: "Nie wiemy, w jakim pudełku to
umieścić". Technicznie rzecz biorąc, Siren
nigdy oficjalnie nie zakończył działalności. Po
prostu zeszliśmy głębiej do podziemia. Było
kilka falstartów i składów, które nie wypaliły.
Założenie zespołu i utrzymanie go razem nie
jest łatwe. Dodatkowo, w miarę upływu życia,
wiele dzieje się z nami jako jednostkami. Jest
to jednak dobry materiał do pisania kawałków.
Mamy jeszcze wiele utworów do napisania!
Jesteśmy razem w obecnym składzie od
sześciu lat i wydaliśmy to, co uważamy za
naszą najlepszą muzykę w historii.
Nie straciliście jednak kontaktu z muzyką,
choćby Doug na blisko dekadę zakotwiczył w
SIREN 43
Mekong Delta. A jak doszło do tego, że w
roku 2016 reaktywowaliście Siren?
Siren: To naprawdę niesamowita historia. Na
szczęście wszystko to zostało uchwycone w
filmie dokumentalnym zatytułowanym "I'm
Too Old for This Sh*t! A Heavy Metal
Fairy Tale", który śledził naszą podróż do
przygotowań i występu na Keep It True w
2018 roku. Wszystko zaczęło się pod koniec
2016 roku. Siren nie był wtedy razem od 26
lat! Przypadkiem, wiele osób skontaktowało
się z naszym perkusistą, Edem Abornem, na
Facebooku, zadając pytania dotyczące Siren.
Wszystkie te wiadomości miały miejsce w
ciągu zaledwie miesiąca i pochodziły od różnych
fanów z całego świata. To było dość dziwne.
Ed jest programistą, więc pisze bardzo
szybko. Zamiast odpowiadać każdemu z osobna,
napisał krótką historię wczesnych lat zespołu,
dodał kilka zdjęć i stworzył e-booka,
który wysłał do każdego, kto się do niego
odezwał. To właśnie podczas tego procesu ponownie
połączył się z naszym wokalistą, Dougiem
Lee, który od jakiegoś czasu nie mieszkał
w okolicy Brandon. Gdy Ed i Doug odnowili
swoją przyjaźń, wiadomość dotarła do
super fana Siren, Franka "Headbangera"
Hirnschala w Niemczech, który zwrócił się do
promotora Keep It True, Olivera Weinsheimera,
aby poprosił Siren o ponowne zjednoczenie
i występ. To właśnie wprawiło wszystko
w ruch. Przygotowując się do Keep It True
tak dobrze się bawiliśmy tworząc muzykę, że
postanowiliśmy nagrać nowe utwory do antologii
"Up from the Depths". A po naszym
niesamowitym doświadczeniu podczas występów
w Niemczech, zdecydowaliśmy się kontynuować
i nagrać kolejny album z nowym
materiałem.
Ważne jest to, że wróciliście w dawnym, niemal
kompletnym składzie, bo większość z
was grała w Siren już w latach 80. Wnoszę z
tego, że wciąż mieliście kontakt i zachowaliście
przyjacielskie relacje, co też było ważnym
aspektem tej reaktywacji?
Siren: To prawda. Wielu z oryginalnych
członków Siren nadal mieszka w rejonie Tampa
Bay na Florydzie i pozostało przyjaciółmi
przez lata. Kiedy pojawiła się szansa na ponowne
zjednoczenie, bardzo ważne było dla
nas zebranie składu jak najbardziej zbliżonego
do składu założycielskiego Siren i nagrywającego
w latach 80., co udało nam się osiągnąć.
Gitarzysta Hal Dunn był członkiem-założycielem
zespołu w 1981 roku, podobnie jak
perkusista Ed Aborn. Wokalista Doug Lee
dołączył do zespołu w ciągu zaledwie kilku
miesięcy po jego utworzeniu i jest wokalistą w
każdym utworze, jaki Siren kiedykolwiek nagrał.
Jego unikalne brzmienie i styl są dużą
częścią naszego brzmienia. Basista Gregg Culbertson
pojawia się zarówno na demo "Dead
of Night", jak i na debiutanckim albumie "No
Place Like Home". Obecny gitarzysta Todd
Grubbs, choć nie był w przeszłości członkiem
Siren, był bliskim przyjacielem i członkiem
zespołu Atomic Opera z Halem w latach 80.
Był jak rodzina.
Foto: Siren
Kolejnym przełomowym momentem był chyba
występ na festiwalu Keep It True w roku
2018. To wtedy tak do końca przekonaliście
się, że fani na was czekali i powrót miał sens?
Siren: Jeśli obejrzysz film dokumentalny o
naszym nieoczekiwanym zjeździe i przygotowaniach
do występu na Keep It True, z pewnością
zobaczysz, że nie mieliśmy pojęcia, że
gdziekolwiek pozostali nasi fani! Podczas rozmowy
z promotorem festiwalu, Oliverem, nasz
perkusista Ed zapytał go, czy ktokolwiek w
ogóle rozpozna Siren. Zapewnił nas, że tak i
że wiele osób będzie szczęśliwych mogąc nas
zobaczyć. Nie mieliśmy pojęcia, jak bardzo
okaże się to prawdą. To było jedno z najbardziej
niezapomnianych doświadczeń w naszym
życiu. To było dosłownie spełnienie
marzeń dla nas, a także dla niektórych fanów,
którzy nigdy nie myśleli, że będą mieli okazję
nas zobaczyć. Całe to wydarzenie było czymś,
czego nigdy nie moglibyśmy sobie wyobrazić.
Po kilkumiesięcznych przygotowaniach i nagraniu
kilku nowych utworów na potrzeby
antologii, nie chcieliśmy po prostu zazakończyć
wszystkiego i pójść swoją drogą. Ponowne
wspólne tworzenie muzyki sprawiało nam wiele
frajdy, więc postanowiliśmy to kontynuować.
Wydanie kompilacji "Up From The Depths -
Early Anthology & More" ucieszyło waszych
zwolenników, ale dla was ważniejszy
był ten premierowy materiał "Back From The
Dead", pokazujący, że wasz powrót jest
poważną sprawą, nie tylko odcinaniem kuponów
od przeszłości?
Siren: Dziękujemy. Tak, po naszych doświadczeniach
z Keep It True, kiedy zdecydowaliśmy
się kontynuować tworzenie muzyki, bardzo
poważnie chcieliśmy pokazać, że wciąż
mamy ogień i zdolność do tworzenia atrakcyjnych
utworów. "Back From The Dead" to
solidny materiał i absolutnie dobry album powrotny
po ponad 30 latach przerwy. Pozostał
wierny naszym wpływom, ale także zaktualizował
nasze brzmienie. Z naszym nowym albumem,
"A Mercenary's Fate", czujemy, że w
końcu pokazaliśmy na co nas stać. To najmocniejsza
i najbardziej spójna muzyka, jaką kiedykolwiek
stworzyliśmy.
Okładka tego albumu dobitnie sugeruje, że to
kontynuacja tego, co zapoczątkowaliście
jeszcze w latach 80., na demo "Dead Of
Night" - ten kosiarz stał się waszą maskotką,
znakiem rozpoznawczym, a Yannick
Bouchard rozwija jego postać na kolejnych
wydawnictwach?
Siren: Łał! Naprawdę odrobiłeś pracę domową!
To prawda. Okładka dema "Dead Of
Night" przedstawia naszego wokalistę, Douga
Lee, trzymającego nad głową ostrze S z logo
Siren. Kiedy tworzyliśmy antologię "Up from
the Depths", zleciliśmy stworzenie okładki fenomenalnemu
kanadyjskiemu artyście, Yannickowi
Bouchardowi. Obraz na tej okładce
przedstawia odzianą w skórzaną kurtkę postać
trzymającą ostrze S w górze, krzyczącą z oceanu
na zabytkowej łodzi podwodnej. Był to
ukłon w stronę naszych okładek demo "Iron
Coffins" i "Dead of Night". Ta maskotka to
tak naprawdę sam Metro Mercenary, który
nieprzypadkowo bardzo przypomina młodego
Douga Lee. W "Back from the Dead" postanowiliśmy
kontynuować ten motyw i pozwolić
Metro pojawić się ponownie. Ta okładka, podobnie
jak "A Mercenary's Fate", również została
namalowana przez Yannicka.
"Back From The Dead" - tytuł wyjaśnia
wszystko, nie ma żadnych niedomówień. Z
kolei w kwestiach muzycznych odnoszę
wrażenie, że zależało wam na podkreśleniu
ciągłości z dawnymi dokonaniami Siren, ale
przy jednoczesnym pokazaniu, że nie ugrzęźliście
w schematach, że zdajecie sobie sprawę,
iż od dawna mamy już XXI wiek?
Siren: Zgadza się. Chociaż na albumie znajduje
się utwór zatytułowany "Back from the
Dead", miał on również na celu uznanie faktu,
że Siren, jako zespół, powrócił. Staraliśmy się
zachować ciągłość między naszą muzyką z lat
80., a tym, co tworzymy teraz. Muzyka jest
zdecydowanie w tym samym, tradycyjnym
stylu melodyjnego metalu naszych bohaterów,
którzy zainspirowali nas do grania w tamtych
czasach. A pełne nastawienia i unikalne
brzmienie Douga są absolutnie nicią, która
łączy każdy fragment naszego katalogu - od
debiutanckiego singla w 1984 roku po dzisiejsze
"A Mercenary's Fate".
Minusem było to, że wydaliście ten powrotny
album na początku pandemii, wiosną 2020
roku. Data premiery była już ustalona wcześniej
i nie można było jej przełożyć, czy po
tylu latach przerwy nie chcieliście już czekać
nie wiadomo ile, podjęliście więc decyzję:
płyta gotowa, wydajemy?
44
SIREN
Siren: Ciężko pracowaliśmy nad płytą "Back
from the Dead", która miała ukazać się w
kwietniu 2020 roku, zbiegając się w czasie z
edycją festiwalu Keep It True. Nikt z nas nie
mógł sobie wyobrazić szaleństwa, które miało
się wydarzyć w odpowiedzi na pandemię. Tego
lata mieliśmy również wystąpić na festiwalu
Headbanger's Open Air, który oczywiście
musiał zostać odwołany. Zdecydowaliśmy się
wydać album, aby przynajmniej ludzie mogli
usłyszeć to,co stworzyliśmy. W tym momencie
nie chodzi o zarabianie pieniędzy. Prawda jest
taka, że wszystko to - nagrywanie, podróże itp.
- kosztuje nas mnóstwo pieniędzy z naszych
własnych kieszeni. Nagrodą dla nas jest po
prostu fakt, że żyjemy i świetnie się bawimy
jako zespół.
Nie możemy pominąć, akcentującego wasze
40-lecie, wspomnianego już, filmu "I'm Too
Old for This Sh*t! A Heavy Metal Fairy
Tale". Zakręciła wam się w oku łezka, kiedy
obejrzeliście go po raz pierwszy?
Siren: Wierzcie lub nie, ale naprawdę poruszył
nas wszystkich emocjonalnie, gdy zobaczyliśmy
go po raz pierwszy. To było dziwne.
To było tak, jakbyśmy oglądali innych ludzi, a
nie siebie. Więc wszyscy poczuliśmy te emocje
kibicowania nam jako zespołowi i uczucie
triumfu, gdy widzisz, jak nasze marzenia stają
się na ekranie rzeczywistością. Film naprawdę
wpłynął na wiele osób. Tak wielu komentowało
lub pisało do nas, mówiąc nam, jak mocno
odnoszą się do naszego doświadczenia.
Film nie jest o zespole Siren. Chodzi o obserwowanie
pięciu facetów w średnim wieku, którzy
mają szansę spełnić marzenie, które pojawiło
się znikąd. Szczerze mówiąc, nie wiedzieliśmy,
jak nam pójdzie. Czy uda nam się wystąpić
i jakoś się nie skompromitować? Tak jak
w filmie, nie mieliśmy pojęcia, jak to się potoczy.
Na szczęście ostatecznie była to historia
triumfu, a nie tragedii. Twórcy filmu, Nathan
Mowery i Chris Jericho, wykonali świetną robotę,
znajdując sedno historii w setkach godzin
materiału filmowego, który został zarejestrowany
w ciągu tych miesięcy.
Dożyliśmy dziwnych czasów: w mediach
królują zbrodnie i przemoc, a na okładce nie
można użyć słowa shit, trzeba "zneutralizować"
je konturem gitary. Nie uważasz, że
ta polityczna poprawność, przy jednoczesnej
dwulicowości, nie ma większego sensu?
Siren: Zdecydowanie nie jesteśmy fanami politycznej
poprawności, to pewne! Wiele z tego,
co dzieje się w dzisiejszym świecie, jest po prostu
śmieszne. Ale jeśli chodzi o tytuł dokumentu,
nie staraliśmy się być ostrzy, używając
barwnego języka itp. To producent filmu,
Chris Jericho, wymyślił ten tytuł, a my
wszyscy uznaliśmy, że idealnie pasuje do tego,
jak często wypowiadaliśmy to zdanie w ciągu
tych miesięcy.
"A Mercenary's Fate" na tle waszych poprzednich
albumów wydaje mi się wydawnictwem
przełomowym, do tego najbardziej
udanym jako całość. Sami też czujecie, że to
wasz najlepszy i najbardziej dojrzały materiał?
Siren: Dziękujemy bardzo. Tak, absolutnie
wierzymy, że "A Mercenary's Fate" zawiera jedne
z najlepszych utworów, jakie Siren kiedykolwiek
wydał. Jesteśmy znowu razem i piszemy
od sześciu lat. Podczas gdy nadal słychać
nasze wpływy, takie jak Priest, Accept, Ozzy,
Saxon i inne, utwory nadal mają nasze charakterystyczne
brzmienie. Zdecydowanie dojrzeliśmy
i rozwinęliśmy się jako autorzy piosenek
i naprawdę zjednoczyliśmy się w ciągu ostatnich
kilku lat, pracując razem jako zespół nad
pomysłami na piosenki, nagrywaniem i miksowaniem.
Czyli czasem jest tak, że musi przyjść na coś
pora, bo wcale nie jest powiedziane, że w roku
1992 udałoby się wam nagrać tak udaną
płytę?
Siren: Masz rację. Wydaje się, że na wszystko
jest czas i miejsce. Nie moglibyśmy stworzyć
tego albumu na początku lat 90. Jestem pewien,
że stworzylibyśmy dobry album, ale to,
co stworzyliśmy na "A Mercenary's Fate", jest
produktem naszych obecnych umiejętności i
doświadczeń, które rosły przez ostatnie 30 lat.
Ponownie, jesteśmy bardzo dumni z tego, co
stworzyliśmy, zwłaszcza teraz, gdy przekroczyliśmy
40 lat istnienia zespołu.
To zarazem jakby zatoczenie koła, powrót do
czasów debiutanckiego singla "Metro- Mercenary",
zaakcentowany w utworze tytułowym,
takie porozumiewawcze mrugnięcie do
starszych fanów?
Siren: Absolutnie! Nasz perkusista, Ed
Foto: Michael Honninger
Foto: Michael Honninger
Aborn, napisał tekst do oryginalnego "Metro-
Mercenary", a także napisał tekst i większość
muzyki do tytułowego utworu "A Mercenary's
Fate". Oryginalna piosenka była bardzo podobna
do "Killers" Iron Maiden i opowiadała o
mordercy grasującym nocą po ulicach miasta.
Teraz, gdy jesteśmy starsi i bardziej zastanawiamy
się nad tekstem, chciał nadać tej historii
lepsze zakończenie i dać głównemu bohaterowi
szansę na odkupienie. W "A Mercenary's
Fate" dowiadujemy się, że główny bohater był
tak naprawdę zabójcą dla przestępczego podziemia,
ale stał się zbyt potężny i szefowie
mafii nakazali jego egzekucję. Zostaje stracony
i trafia do piekła, ale ma szansę na odkupienie.
Wraca do świata, by szukać zemsty na szumowinach,
takich jak handlarze żywym towarem
itp. Mówiąc o mrugnięciach okiem do
fanów oryginału, podczas pisania tego utworu
Ed włączył główny riff z oryginalnego "Metro-
Mercenary" w mostku utworu, aby naprawdę
spuentować muzykę Siren z tych czterech dekad.
Ponadto na płycie CD i wydaniach cyfrowych
znajduje się udramatyzowany instrumental
zatytułowany "Prologue to Redemption",
który rzuca więcej światła na całą historię,
w tym scenę egzekucji, którą można zobaczyć
na okładce albumu.
SIREN 45
Liczycie jednocześnie, że ten album przyciągnie
też uwagę nowej, młodej publiczności,
w czym pewnie zamierzacie mu pomóc,
grając i promując go jak tylko się da?
Siren: Tak, bylibyśmy zachwyceni, gdyby
młodsza publiczność odkryła nasz nowy album
i cieszyła się nim. Wraz z rosnącym ruchem
NWOTHM, z pewnością nadszedł na to
odpowiedni czas. Jest cała grupa młodych ludzi,
którzy są zainspirowani tym stylem muzycznym,
tak jak my byliśmy w latach 70. i 80.
Lubimy myśleć o sobie jako o części starej fali
nowej fali tradycyjnego heavy metalu.
(śmiech) Szczerze mówiąc, jesteśmy po prostu
wdzięczni, że ktokolwiek poświęca chwilę na
słuchanie naszej muzyki - młodzi czy starzy.
Jesteście pewnie bardziej niż podekscytowani,
bo to powrót udany pod każdym względem,
a dla was też satysfakcja, że zdołaliście
pokazać, iż Siren nie był tylko jednym z wielu
zespołów lat 80., tylko wtedy nie mógł pokazać
w pełni na co go stać, co udało się
dopiero po latach?
Siren: Jesteśmy absolutnie zdumieni, że jesteśmy
znowu razem 40 lat po tym, jak
zaczęliśmy. Nigdy nie spodziewaliśmy się drugiej
szansy, ale to było niesamowite doświadczenie.
Sam fakt, że film dokumentalny "I'm
Too Old for This Sh*t! A Heavy Metal Fairy
Tale" i świadomość, że setki tysięcy ludzi
obejrzało naszą historię jest oszałamiająca. Co
więcej, prawie codziennie słyszymy, jak inspirująca
była nasza historia dla innych ludzi.
Jesteśmy po prostu niesamowicie wdzięczni za
to, że w ciągu ostatnich pięciu lat wydarzyły
Foto: Mario Lang
się te wszystkie niesamowite rzeczy. Daliśmy z
siebie wszystko i ciężko pracowaliśmy, by tworzyć
muzykę, z której możemy być dumni.
Kiedy otrzymujemy świetną recenzję lub ludzie
mówią nam, jak bardzo podoba im się nowy
materiał, to marzenie spełnia się na nowo.
Niedawno ukazało się nakładem waszego
obecnego wydawcy FHM Records obszerne
wznowienie "Financial Suicide". Mam rozumieć,
że "No Place Like Home" będzie kolejny,
bo nigdy nie straciliście praw do tych
materiałów, albo odzyskaliście je niedawno,
dzięki czemu te albumy mogą być znowu
dostępne na LP i CD?
Siren: Szczerze mówiąc, nie jesteśmy do końca
pewni, jaka będzie dalsza ścieżka dla jakichkolwiek
reedycji "No Place Like Home" -
zwłaszcza, że został on włączony jako część
naszej antologii "Up from the Depths" w
2018 roku. Ale nasi dobrzy przyjaciele Frank
i Holger z FHM Records wydają niesamowite
produkty, więc jeśli coś zostanie wydane, możesz
być pewien, że będzie to zestaw najwyższej
jakości. Bardzo dziękujemy wszystkim w
HMP za umożliwienie nam spędzenia czasu z
waszymi czytelnikami. Nigdy nie mieliśmy
okazji odwiedzić waszego niesamowitego
kraju, ale chcielibyśmy to kiedyś zrobić i usłyszeć
was wszystkich. Utworzyliśmy specjalny
link dla waszych czytelników, aby mogli obejrzeć
film dokumentalny za darmo na stronie
www.TooOldForThisMovie.com/HMP.
Ponadto nasze profile społecznościowe, muzykę,
płyty, koszulki i wszystko inne, co dotyczy
Siren, można znaleźć na stronie www.Siren-
Band.us. Stay heavy and keep the flame burning!
Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski i
Szymon Tryk
HMP: Po reaktywacji w roku 2015 w szybkim
tempie przygotowaliście dwa albumy "Awakening"
i "A New World", do tego wydaliście
nieopublikowany w latach 80. "Caught In A
Warzone". Wychodzi na to, że pandemia nieco
was przyhamowała, ale nie zdołała zatrzymać,
czego efektem jest najnowszy,
świetny album "The Sign Of Evil"?
Mark Duffy: Fakt, pandemia nas spowolniła.
Mieliśmy zamiar nagrać nowe utwory na kolejny
album i nawet mieliśmy zarezerwowane
studio, ale lockdown położył temu kres. Nie
widzieliśmy się przez siedem miesięcy.
Te wszystkie zawirowania miały też wpływ
na skład Millennium, bowiem w ciągu ostatnich
kilkunastu miesięcy zmienili się wszyscy
towarzyszący ci muzycy - odpuścili granie,
bądź, tak jak choćby Kenny Nicholson czy
Will Philpot, skoncentrowali się na swoich
innych zespołach?
Trzech członków Millennium grało również
w innym zespole, a kiedy wróciliśmy po lockdownie,
pojawiły się pewne problemy, które
myślałem, że uda nam się rozwiązać, ale tak
się nie stało. Postanowili więc odejść i skoncentrować
się na swoich innych projektach.
To też jakiś znak czasów i według mnie niezbyt
pozytywny, że z różnych względów, w
tym finansowych, muzycy grają teraz równocześnie
w kilku zespołach czy projektach -
kiedyś było to nie do pomyślenia, a na pewno
nie występowało na taką skalę?
Myślę, że jest mniej okazji do ciągłego grania
na żywo, ponieważ jest ograniczona ilość miejsc,
w których można grać, więc teraz ludzie
grają w więcej niż jednym zespole, aby móc
występować częściej na żywo.
Zmiany na taką skalę są czymś ryzykownym,
czy przeciwnie, dają zespołowi zastrzyk
świeżej krwi?
Myślę, że nowi członkowie zespołu dali mu
zastrzyk świeżej krwi i entuzjazmu, czego
Millennium właśnie potrzebowało.
Wolisz więc grać z młodszymi muzykami, bo
nawet jeśli nie są już młodzieniaszkami, to
nie są jeszcze wypaleni, nie mają określonych
nawyków, wciąż chcą coś osiągnąć, udowodnić
sobie i innym?
Tak, młodsi muzycy mają pragnienie, by coś
osiągnąć, występować, nagrywać albumy i dostawać
szanse. Mają też dobrą prezencję sceniczną
i są bardziej aktywni na scenie.
Wydaje mi się, że "The Sign Of Evil" jest
właśnie efektem takiego właśnie podejścia:
to nic, że w roku 1984 wydaliśmy album i w
kręgach najbardziej oddanych fanów
NWOBHM cieszy się on opinią kultowej
płyty, a po powrocie również pokazaliśmy, na
co nas stać, trzeba to wszystko przebić,
ponownie potwierdzić potencjał Millennium
- tak właśnie myślałeś, pracując nad tą
płytą?
Myślę, że nowy album pokazuje na co nas
stać. Dla mnie to nasz najlepszy album. Nie
by-łem zadowolony z ostatniego albumu "A
New World". Myślę, że za bardzo spieszyliśmy
się z jego wydaniem, a mój wokal mógłby
być lepszy. Miks tamtego albumu nie był
odpowiedni. Nowy album to miejsce, w którym
chcemy być jako zespół. Myślę, że na
"The Sign Of Evil" miks doskonale uchwycił
utwory i otrzymujemy świetne recenzje.
46
SIREN
Wiąże się to z jakimś stresem, obawami, czy
uda się sprostać wyzwaniu, szczególnie, że
nikt nie jest robotem, każdemu zdarzają się
dni, kiedy wena nie dopisuje i trudno o nowe,
dobre pomysły. Co robisz w takiej sytuacji?
Odkładasz dany tekst czy utwór, by wrócić
do niego po jakimś czasie?
Myślę, że kiedy masz album, który został dobrze
przyjęty, starasz się mu dorównać lub poprawić
go na następnym, więc może to powodować
pewien stres. Czasami kawałek może
powstać szybko, a innym razem może to zająć
trochę czasu i zostanie odłożona na bok, by
wrócić do niego innym razem.
Znam muzyków twierdzących, że z myślą o
nowym albumie przygotowują zwykle znacznie
więcej utworów niż ich potrzebują, po
czym wybierają te najlepsze. Jak wygląda to
u was: podobnie, czy mając 10 dobrych, zróżnicowanych
i wartych publikacji numerów,
przestajecie tworzyć kolejne, koncentrując się
ich na jak najlepszym dopracowaniu, żeby
efekt końcowy był jak najlepszy?
Napisaliśmy więcej utworów, ale nie zostały
one przećwiczone z nowym składem, więc zdecydowaliśmy
się napisać dwa nowe utwory z
nowym składem i wykorzystać je na albumie.
Niewykluczone, że wykorzystamy niektóre kawałki
pozostałe z tego albumu i umieścimy je
na następnej płycie.
Nie dostrzegam na "The Sign Of Evil" tak
zwanych wypełniaczy, a to w dzisiejszych
czasach sztuka nie lada. Do tego brzmicie na
tej płycie stylowo, ale nie archaicznie - takie
było założenie, żeby kontynuować to, co zacząłeś
wiele lat temu, ale bez posmaku retro?
Tak, chcemy zachować część naszego starego
stylu, nie brzmiąc zbyt przestarzale, ale także
nadając naszym utworom bardziej aktualny
charakter. Jeśli napiszemy kompozycję i przećwiczymy
ją, oraz jeśli poczujemy, że nie jest
wystarczająco mocna, zostawimy ją i będziemy
pracować nad kolejną.
Wciąż lubujecie się w dość długich, jak na
metalowe standardy, dopracowanych aranżacyjnie,
wielowątkowych kompozycjach - to
wasz swoisty znak rozpoznawczy, a do tego
swego rodzaju echa tego, że dorastałeś w
czasach rozkwitu hard i progresywnego
rocka?
Kiedy pracujemy nad utworem, patrzymy na
aranżację i przez większość czasu mamy poczucie,
jak długi powinien być utwór, ile powinien
mieć zwrotek, refrenów, solówek gitarowych
itp. Jeśli kompozycja wydaje się zbyt
długa, skracamy ją. Jeśli utwór jest długi, musi
mieć dobry feeling i nie może stać się nudny
pod jego koniec.
Bez zahamowań i
z nowym entuzjazmem
Mark Duffy to jeden z współtwórców nurtu NWOBHM, znany nie tylko
z Millennium, ale też z Toranaga, by wymienić tylko te najpopularniejsze zespoły.
Po licznych perturbacjach Millennium wróciło do pełnej aktywności w roku 2015,
a teraz, po niemal całkowitej zmianie składu, wydało kolejny album "The Sign Of
Evil", który na pewno nie rozczaruje ani fanów zespołu, ani też klasycznego, brytyjskiego
metalu.
Mamy teraz naprawdę dziwne czasy, gdzie z
powodu przesytu wszystkim ludzie, nawet
fani danego gatunku czy muzyki w ogóle, nie
mogą skupić się na jej słuchaniu; czynią to
fragmentarycznie, ciągle przeskakując z
utworu na utwór - uważasz, że szybkie tempo
życia i brak czasu może być usprawiedliwieniem
dla czegoś takiego? My oczywiście należymy
do innego pokolenia, bo piosenki w
radiu nie dało się przewinąć (śmiech), ale czy
ci młodzi ludzie czasem czegoś nie tracą?
Tak, myślę, że tracą poczucie albumu. Pomijając
niektóre utwory, mogą również przegapić
temat przewodni albumu. Niektóre utwory
mogą wymagać czasu, aby się do nich przyzwyczaić,
aż naprawdę je docenisz i polubisz.
Wydaje mi się, że najlepszą metodą walki z
taki podejściem jest nagrywanie długich,
dobrych utworów - choćby "Thy Kingdom
Come", bo taki delikwent zasłucha się, zapomni
o klikaniu na coś innego - może warto
to opatentować? (śmiech)
Może to działać w obie strony, jeśli jest to
dobra i długa kompozycja, która musi utrzymać
ich uwagę, w przeciwnym razie ją pominą.
Jeśli masz chwytliwą, krótką piosenkę, mogą
wysłuchać jej całej, a nawet odtworzyć ja ponownie!
Wielu reżyserów podkreśla, że to życie układa
najlepsze scenariusze; z tekstami jest podobnie,
stąd choćby na waszej najnowszej
płycie "Virus" oraz wiele innych odniesień do
rzeczywistości?
"Virus" to tylko moja opinia na temat tego, co
działo się w tamtym czasie. Napisałem go w
drugim tygodniu lockdownu. Miałem
kilka negatywnych opinii
na temat tekstów, ale
zbadałem wiele z tego, co
się wydarzyło i co naprawdę
się dzieje. Jeśli poszukasz
w odpowiednich
miejscach, możesz znaleźć
odpowiedzi!
Okładka "The Sign Of
Evil" ma dodatkowo podkreślać
wymowę tytułu i
mroczny charakter tego albumu,
dlatego jest prosta,
ale bardzo jednoznaczna w
wymowie?
Okładkę albumu wymyśliła
wytwórnia płytowa. Pomyśleliśmy,
że wygląda trochę retro,
co nam się podobało, a
także, że będzie dobrze wyglądać
na koszulce!
Od lat współpracujesz z grecką
No Remorse Records - brytyjskie wytwórnie
nie są już zainteresowane takim
zespołami jak Millennium, szczególnie premierowymi
materiałami, których nie można
reklamować określeniami "kultowy", klasyczny",
etc.?
Tak, No Remorse jest dla nas świetne. Dobrze
jest mieć wytwórnię, która chce wydawać
nasze albumy. Niektóre brytyjskie wytwórnie
wolą koncentrować się na młodszych zespołach!
Po Brexicie jesteście też w znacznie trudniejszej
sytuacji jako zespół koncertowy. Jak
widzisz to wszystko w dalszej perspektywie?
Świadomość faktu, że droga, choćby na niemieckie
festiwale, bardzo wam się wydłużyła,
jest frustrująca?
Niestety Brexit to naprawdę zła sprawa dla
zespołów, czego się nie spodziewaliśmy. Trasy
koncertowe stały się znacznie trudniejsze i
droższe. Jest też więcej wiz, o które trzeba się
ubiegać i granic, przez które trzeba przejść.
Masz również karnet, za który musisz zapłacić
i gdzie musisz wyszczególnić wszystko, co
masz, sprzęt, towary itp. Jeśli coś się nie
zmieni, wiele zespołów nie będzie w stanie
koncertować w Europie.
Trudno było świętować 40-lecie w sytuacji,
gdy okresy aktywności Millennium przeplatały
się z czasem funkcjonowania pod inną
nazwą czy długą przerwą, ale nie da się
pominąć milczeniem tego, że powstaliście w
1982 roku. Płytą "The Sign Of Evil" potwierdziłeś,
że w żadnym razie nie czujesz się
jeszcze weteranem, a co dalej? Skoro muzycy
znacznie starsi od ciebie są wciąż aktywni
również nie widzisz przeciwwskazań do tego,
by nadal tworzyć i wydawać kolejne albumy,
jeśli tylko zdrowie na to pozwoli?
Zamierzamy kontynuować naszą działalność
tak długo, jak to możliwe, uwielbiamy występować
na żywo, pisać i nagrywać albumy. To
wspaniałe, gdy ludzie doceniają to, co robimy!
Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski i
Szymon Tryk
EXUL 47
Nie znam albumu Saracen, o którym wspomniałeś,
więc oczywiście nie można go uznać za
wpływ, chociaż jestem teraz ciekawy, aby go
usłyszeć.
...czy gatunek ludzki kiedykolwiek się nauczy?
Hammerhead to ekipa związana na stałe z nurtem NWOBHM. Zdają
sobie sprawę, że ich czas powoli przemija, ale starają się wykorzystać go w miarę
ich możliwości. Podchodzą do sprawy jak najpoważniej, starając się przygotować
swoim fanom produkt najwyższej jakości, pod względem muzycznym, jak i lirycznym.
Myślę, że "Lords of the Sun" to jak najbardziej robota dla największych
fanów brytyjskiego hard 'n' heavy. Po prostu musicie sięgnąć po ten album...
HMP: Jeżeli dobrze zrozumiałem koncepcja
"Lords of the Sun" skupia się nad historią
kilku starożytnych bitew, w tym o oblężeniu
Tyru, ale przede wszystkim nad problemem,
jak łatwo religie (i nie tylko) mogą zmanipulować
zwykłego człowieka, który idzie walczyć
w imię wyimaginowanych idei, przeważnie
ginąc dla satysfakcji, władzy i niepohamowanej
chciwości szaleńca, któremu
wydaje się, że jest ponad wszystko i wszystkich.
Niestety ta kwestia jest ciągle aktualna
dla przykładu współczesna wojna Rosyjsko-
Ukraińska... Kto zainicjował ten pomysł?
Czy staraliście się skonfrontować z go z
opracowaniami naukowymi lub popularnonaukowymi?
Buzz Elliot: Steve Archer, basista Hammerhead,
przyniósł pomysł na "Lords of the Sun".
Czytając o takich wydarzeniach jak oblężenie
Tyru, zainspirował się do napisania utworu
opartego na tym, jak to musi być dla żołnierzy,
którzy są zaciągnięci do walki w takich
bitwach. Steve i ja pracowaliśmy nad tym pomysłem
przez długi czas, zanim został on
przedstawiony zespołowi i po prostu ewoluował.
Ostatecznie skończył się na długości jednej
strony albumu winylowego. Nie powiedziałbym,
że jakiekolwiek naukowe koncepcje
odegrały jakąkolwiek rolę w konstrukcji tej
kompozycji, ale zdajemy sobie sprawę, że kiedy
piszesz o wydarzeniach historycznych, takich
jak to, ważne jest, aby starać się zachować
zgodność z faktami, jeśli to możliwe, ale jednocześnie
uważam, że nie ma ścisłych zasad
w pisaniu utworów, dlatego użycie odrobiny
wyobraźni i fantazji jest całkowicie dopuszczalne,
masz artystyczną licencję na robienie
wszystkiego, co chcesz. Zaczęliśmy pisać tę
kompozycję na długo przed rosyjską inwazją
na Ukrainę, ale niestety obecna sytuacja
pokazuje, że to wciąż może się zdarzyć, trudności
i śmierć tysięcy ludzi, i po co? Wola jednego
obłąkanego egoistycznego szaleńca i
wielu ludzi na tyle oszukanych, by podążać za
nim i spełniać jego życzenia. Pomyślałbym, że
w dzisiejszych czasach, takich jak ten, a także
biorąc pod uwagę korzyści płynące z mądrości
płynącej z błędów przeszłości, że będziemy
żyć w świecie, który minęło całe to szaleństwo,
a jednak teraz zadaję sobie pytanie; "czy gatunek
ludzki kiedykolwiek się nauczy?"… Niestety
jakoś w to wątpię.
Czy treść pozostałych nagrań również łączy
się z pomysłem głównego utworu?
Początkowo nie było zamiaru łączenia wszystkich
utworów razem (jak w przypadku albumu
koncepcyjnego), ale czysty przypadek sprawił,
że wszystkie utwory są oparte lub inspirowane
tematami wojny, bitew i walki, więc ostatecznie
istnieje ciągłość między wszystkimi
utworami na albumie, choć niezamierzona.
W pewnym momencie słuchając "Lords of
the Sun" przypomniały mi się albumy "Argus"
Wishbone Ash i "Heroes, Saints And
Fools" Saracen...
Pierwszym kawałkiem, który Brian Hodgson
i ja zagraliśmy razem podczas naszego pierwszego
spotkania w latach 70., był "Errors of
My Ways" Wishbone Ash, to świetny utwór z
ich pierwszego albumu, podwójne brzmienie
gitary tego zespołu i ich styl pisania utworów
zawsze miały wpływ zarówno na Briana, jak i
na mnie. Ale tak jak Wishbone Ash mają tendencję
do czystych i klarownych brzmień gitarowych,
obaj jesteśmy również pod silnym
wpływem wczesnego Black Sabbath, więc nasze
wynikowe brzmienie jako zespołu jest rodzajem
mieszanki tych dwóch szkół myślenia.
Suitę "Lords of the Sun" uzupełniają trzy
kompozycje, które są zdecydowanie nakierowane
na dynamiczne NWOBHM. Każdy z
nich ma świetne riffy, wpadające w ucho melodie
i ma zadatki na przeboje. Mnie najbardziej
odpowiada otwierający album
"Waiting for the Daisies"...
Po napisaniu i nagraniu najpierw epickiego
utworu tytułowego zdecydowaliśmy się spróbować
wypełnić resztę albumu krótszymi
utworami o szybszych tempach. Chociaż moja
kompozycja "Crimson Tide" stała się dłuższa,
niż pierwotnie zamierzałem z powodu dodania
ponurej sekcji w połowie tempa na końcu,
która powstała po dłuższym namyśle. Steve
Archer przyszedł do mnie z "Waiting for the
Daisies" prawie ukończonym, wprowadzono w
nim tylko niewielkie zmiany w jego oryginalnych
aranżacjach. Naprawdę podobał mi się
pomysł wykorzystania prostej, przyziemnej
czynności koszenia trawy jako metafory niekończącej
się bitwy lub wojny. Gdybyśmy nadal
żyli w świecie, w którym single były wydawane
w celu promowania albumu, myślę, że
"Waiting for the Daisies" być może z "Cry As
I Fall" na stronie B byłby tym, który ładnie
pasowałby do mojej starej szafy grającej
Wurlitzer.
We wspomnianym wywiadzie twierdziłeś, że
"Lords of the Sun" będzie wypełniał pierwszą
stronę longplay'a, ale wydaje się, że coś wam
nie wyszło. Za bardzo poszaleliście ze suitą i
jest za długa, aby zmieściła się na jednej
stronie winylu. Musieliście dokonać innego
podziału nagrań...
Podczas planowania zawsze myślimy w kategoriach
winylu i dlatego jesteśmy świadomi, że
zalecany maksymalny czas trwania w tym formacie
to 22 minuty na stronę, więc gdy utwór
"Lords of the Sun" ewoluował podczas procesu
pisania, staraliśmy się zaprojektować rzeczy
tak, aby idealnie pasowały do jednej strony
albumu winylowego. Nie byliśmy pewni, czy
będzie to strona pierwsza, czy druga, dopóki
nie napisaliśmy i nie ukończyliśmy reszty materiału.
Skończyło się na około 24 minutach,
co wciąż jest możliwe do ściśnięcia na stronie
winylu, choć po przekroczeniu zalecanego limitu
zaczyna wpływać na jakość dźwięku.
Mogliśmy przyciąć utwór, aby pasował, ale
okazało się również, że "Lords of the Sun"
Foto: Mark Regan
48
HAMMERHEAD
składa się z dwóch oddzielnych, charakterystycznych
sekcji (z dwiema częściami do
każdej sekcji). To otworzyło możliwość podzielenia
utworu na dwie strony, rozważaliśmy
zrobienie tego jak "Wish You Were
Here" Pink Floyd, gdzie część pierwsza pojawia
się na początku albumu, a część druga
kończy album, myślę, że to mogłoby zadziałać,
ale kiedy wszystko było gotowe, zdecydowaliśmy,
że "Waiting for the Daisies" będzie
idealnym otwieraczem albumu. Od tego momentu
przyglądaliśmy się różnym opcjom co
do kolejności, ale gdy już mieliśmy "...Daisies"
na swoim miejscu jako otwieracz albumu, reszta
utworów po prostu znalazła swoje miejsca i
dopasowała się do dostępnego czasu bez żadnych
problemów. Kolejność, na którą się zdecydowaliśmy,
zadziałała i po prostu poczuliśmy
się usatysfakcjonowani.
Ogólnie pisanie materiału na album "Lords
of the Sun" zajęło wam sporo czasu. Jaki
macie teraz system pisania utworów? Jest to
ten sam system, co na początku waszej kariery,
czy też zmienia się on od okoliczności?
Krótkie streszczenie naszego zwykłego procesu
pisania muzyki w dzisiejszych czasach jest
takie, że Steve przedstawia mi swoje pomysły,
pracujemy razem nad aranżacją, ja tworzę
wstępne demo na własną rękę, to trafia do
zespołu, aby mogli usłyszeć nasze intencje, w
końcu spotykamy się, aby wypróbować wszystkie
pomysły na własne uszy. Przez cały ten
proces materiał może być poprawiany lub
zmieniany przez każdego członka zespołu a na
końcu wszyscy, oby, zgadzamy się, co jest najlepsze
dla utworu i ustalamy ostateczną wersję.
Steve'a Archera sklasyfikowałbym jako
dominującego autora większości tego albumu,
a ja prawdopodobnie spędziłem więcej czasu
niż ktokolwiek inny, pracując nad aranżacjami,
ale wszystko tak naprawdę nie doszłoby
do skutku, dopóki nie zaangażował się cały
zespół. Każdy odegrał swoją rolę w tworzeniu
utworów w takim stopniu, że Steve i ja
czuliśmy, że jest to uzasadnione i słuszne, aby
docenić wszystkich w pisaniu tego albumu. To
wszystko znacznie różni się od tego, jak było
na początku. Wtedy zwykle Steve Archer i
Brian Hodgson pracowali razem, wtedy napisałem
tylko kilka kawałków i kilka dodatkowych
sekcji do istniejących kompozycji.
Foto: Burning Starr
Foto: Hammerhead
Album narywaliście w Linden Studio w towarzystwie
waszego producenta Guy'a Forrester'a.
Jak tym razem przebiegała sesja nagraniowa?
Dla mnie kluczowy był powrót do Guya Forrestera,
jako producenta, którego zadaniem
jest sprawić, byśmy brzmieli tak dobrze, jak to
tylko możliwe, i mówiąc wprost, to właśnie
robi, nie tylko uchwycił nasze brzmienie, ale
także je wzmocnił. Praca w studiu Guya zawsze
jest świetną zabawą, a on naprawdę wie,
co robi. Jeśli wyjaśnię mu jakiś pomysł, automatycznie
nadaje na tej samej długości fali; na
przykład, dodanie efektu flangera do całego
miksu w sekcji tytułowego utworu z naszego
albumu "The Sin Eater". Przypuszczam, że
można powiedzieć, że tylko kopiowałem, jak
Ritchie Blackmore mógł to zaaranżować,
Rainbow i Deep Purple regularnie używali tej
sztuczki, ale efekt końcowy brzmi dla mnie
niesamowicie. Kiedy wyjaśniłem Guyowi, co
miałem w głowie, sprawił, że wszystko wydarzyło
się w ciągu kilku minut dokładnie tak,
jak to sobie wyobrażałem. Sesje do tego albumu
nie obyły się bez problemów, w rzeczywistości
pierwsze próby, które podjęliśmy przy
nagrywaniu tytułowego utworu "Lords of the
Sun" zakończyły się odrzuceniem, co kosztowało
zespół około 600 funtów. Z tego powodu
upewniliśmy się, że jesteśmy w pełni przygotowani
do podjęcia się tego zadania. Kiedy wróciliśmy
do studia, aby spróbować ponownie,
mieliśmy nawet próbną sesję nagraniową na
tydzień przed planowanym wejściem do studia
Guya. Nagrania te zostały wykonane w ośrodku
prób i nagrań "Osbourne's" należącym do
naszego dobrego przyjaciela Paula Sharpa.
Myśleliśmy, że wyszły całkiem nieźle, więc zasugerowałem
High Roller Records, że być
może te nagrania mogłyby zostać dodane do
ostatecznego pakietu jako materiał bonusowy
do głównego albumu. Spodobał im się ten pomysł,
ale musieli przesłuchać te nagrania. Gdy
tylko usłyszeli te nagrania, zgodzili się je dołączyć,
więc każdy, kto kupi wersję CD, może
również usłyszeć próby, a także gotowy produkt.
Wydaje mi się, że nie należycie do ludzi,
którzy dysponują nieograniczonymi środkami
finansowymi, każdy ruch dotyczący kapeli,
a który wymaga finansów, musicie dokładnie
przemyśleć i zaplanować?
Żadna wytwórnia płytowa nie płaci za czas
spędzony w studiu, więc staram się dbać o
finanse zespołu i staram się, aby zespół sam się
opłacał, abyśmy nie musieli indywidualnie
przeznaczać własnych funduszy na nagrywanie
itp. Z natury jestem bardzo oszczędny,
więc mam nadzieję, że nic nigdy się nie zmarnuje,
dlatego byłem dość zdenerwowany, że
straciliśmy 600 funtów na naszą pierwszą próbę
nagrania utworu "Lords of the Sun"! Jeśli
byłoby to konieczne, a nie było innego wyjścia,
użyłbym własnych funduszy, aby zapłacić
za czas spędzony w studiu, takie jest moje
zaangażowanie w zespół. W przeszłości osobiście
zapłaciłem wymagane opłaty za trzykrotne
pojawienie się na okładce CD Prog
Magazine, którego nakład wynosi około 20
000 sprzedanych egzemplarzy. Moim zdaniem,
było warto, aby zespół dotarł do szerszej
publiczności. Utwory, które się tam pojawiły
to "Psilocybin", "The Sin Eater" i "Feel I'm
Falling". Każdy z utworów, które przesłałem,
przekroczył zalecany czas trwania do umieszczenia
na płycie CD, więc wymagana była
dodatkowa opłata, aby to się stało. Nie żałuję,
że zaaranżowałem się w to lub zapłaciłem za
to, ponieważ włączenie "Psilocybin" na darmową
płytę Prog Magazine miało duży wpływ
na moje życie. To długa historia, ale ostatecznie
doprowadziła mnie do tego, że najpierw
zostałem poproszony o zostanie DJ-em w amerykańskiej
internetowej stacji radiowej o nazwie
Deep Nuggets w 2018 roku. Ostatecznie
doprowadziło to do tego, że zostałem poproszony
o dołączenie do zespołu Progzilla Radio
w Wielkiej Brytanii. Nic z tego nie wydarzyłoby
się bez "Psilocybin" na tej płycie. Moja
codzienna rutyna przez ostatnie pięć lat zawsze
obejmuje przygotowywanie materiałów
do moich audycji radiowych, które są głównie
oparte na scenie prog, dlatego moja decyzja o
przesłaniu tego utworu miała wpływ na mój
codzienny styl życia.
To wasze zdyscyplinowanie dotyczy się również
pisania muzyki. Wyczuwam, że bardziej
wam zależy na dobrze napisanych utworach,
w których nie ma miejsca na fuszerkę...
Jestem prawie pewien, że wiele zespołów
działa w ten sam sposób, że podczas procesu
pisania, jeśli coś nie spełnia określonego standardu,
zostaną wprowadzone zmiany lub jeśli
po prostu nie będą działać, zostaną całkowicie
usunięte. Czasami słuchasz czegoś, nad czym
pracujesz i zdajesz sobie sprawę, że albo dzieje
się za dużo, albo potrzebujesz czegoś dodatkowego.
W żadnym wypadku nie jesteśmy
doskonali i w przeszłości popełnialiśmy błędy,
zwłaszcza na tych bardzo wczesnych demach.
Wiele z tego, co było tam nie tak, można było
łatwo naprawić, ćwicząc więcej, dokładnie dostrajając,
bardziej koncentrując się, ponownie
nagrywając coś, jeśli nie jest w porządku, ale
zespół był młody i nieco naiwny w zakresie
technik studyjnych. Myślę, że można spokojnie
powiedzieć, że przez lata wszyscy uczyliśmy
się na naszych błędach i staraliśmy się grać
lepiej.
Jak zawsze w waszym wypadku świetnie
pracują gitary. Jak możesz opisać twoją
współpracę z Brianem Hodgsonem?
Dziękuję, że to powiedziałeś. Cieszę się, że
podoba ci się brzmienie naszej gry na gitarach.
Zarówno Brian, jak i ja mamy duże doświadczenie
w uzyskiwaniu najlepszych dźwięków z
naszego sprzętu. Zawsze lubiłem współpracować
z Brianem; oprócz tego, że jest świetnym
i dość wyjątkowym muzykiem, jest także
HAMMERHEAD 49
bardzo dowcipnym facetem i fajnie się z nim
spędza czas. Są chwile, kiedy mamy podobne
brzmienie i technikę, na przykład kiedy gramy
"I'll be Back", ale możemy się też bardzo od
siebie różnić, kiedy Steve Archer i ja planujemy
aranżację nowego utworu, wiemy, które
części będą pasować do Briana, a które do
mnie. Gra Briana ma tendencję do bycia wolniejszą,
uduchowioną i bardzo emocjonalną,
porównywalną do sposobu, w jaki grają Paul
Kossoff lub Dave Gilmour, podczas gdy ja
mam tendencję do grania szybszych partii i
wykorzystywania innych nietypowych skal w
tym, co gram. Uważam, że skale bliskowschodnie
są szczególnie atrakcyjne, zwłaszcza
gdy są połączone z bardziej tradycyjnymi
skalami bluesowymi. Utwory takie jak "Kashmir"
Led Zeppelin i "Gates of Babylon" Rainbow
to dla mnie wzorce. Części utworu "The
Sin Eater" zostały napisane z myślą o tym, a
także są tego dowody na całym nowym albumie,
jeśli się go posłucha, zwłaszcza w utworze
tytułowym.
Jacy gitarzyści was inspirowali? Którego z
nich chciałbyś zaprosić, aby zagrał którąś z
partii solowych na albumie Hammerhead?
Jest kilku gitarzystów, którzy mnie zainspirowali.
We wczesnych dniach, kiedy uczyłem
się grać, Rory Gallagher odegrał kluczową
rolę w zainspirowaniu mnie do grania w bluesowo-rockowym
stylu, a także w nauce korzystania
z wąskiego gardła. Starałem się również
naśladować sposób gry Micka Ronsona
(współpracował z Davidem Bowie w latach
1970-1973 - przyp. red.), zwłaszcza przy
użyciu pedału Cry Baby, aby nadać grze więcej
ekspresji. Na przykład solówka na końcu
"Moonage Daydream" Davida Bowiego na albumie
"Ziggy Stardust" brzmi dla mnie jak
czysta magia. Zawsze kochałem Led Zeppelin
od najmłodszych lat, więc nauka naśladowania
stylu Jimmy'ego Page'a wydawała się przychodzić
mi dość łatwo. Gramy mnóstwo kawałków
Zeppelinów w moim zespole coverowym
Slagbank, co jest świetną zabawą. Uwielbiałem
też improwizowany sposób grania
Tony'ego McPhee z The Groundhogs i wykorzystuję
to również jako źródło wpływu, ale
prawdopodobnie największy wpływ na to, co
staram się osiągnąć w dzisiejszych czasach, ma
nadal Ritchie Blackmore. Był jedną z pierwszych
osób, które słyszałem, łącząc te
bliskowschodnie skale ze swoją zachodnią muzyką
rockową i uważam, że to uzależnia. Deep
Purple był moim ulubionym zespołem w moich
nastoletnich latach. Ale każdy, kto mnie
zna, wie również o mojej miłości do prog
rocka, nie tylko starych klasycznych rzeczy,
ale także szerokiej gamy obecnych zespołów
na całym świecie, które wciąż tworzą zdumiewające
dźwięki i niesamowitą muzykę.
Uważam, że ta scena jest bardzo inspirująca
nawet teraz, a The Von Hertzen Brothers z
Finlandii, Wobbler i Arabs in Aspic z Norwegii
to tylko kilka z moich ulubionych obecnych
zespołów. Gdybym mógł poprosić kogokolwiek
(żywego lub martwego) o solówkę do
nowego utworu Hammerhead, poprosiłbym
Jimiego Hendrixa, co bardzo ucieszyłoby
Briana, zwłaszcza że mógłby pójść do baru,
podczas gdy Jimi wykonałby całą robotę! Nawiasem
mówiąc, posiadam wzmacniacz lampowy
Gibson Mercury z 1964 roku, na którym
grał Jimi Hendrix! Należał on kiedyś do niejakiego
Jimmy'ego Henshawa, który był jednym
z gitarzystów zespołu VIP z Carlisle, a
na jednym z ich koncertów w Londynie w latach
60., Chas Chandler przyprowadził Jimiego
do klubu, w którym rezydowali i zapytał,
czy mógłby z nimi pojammować. Jimi się
zgodził i użył wzmacniacza, który teraz posiadam.
Jest cały rozdział dokumentujący to
wszystko wraz ze zdjęciem mojego wzmacniacza
w książce zatytułowanej "Jimi Hendrix -
50 Years On - The Truth" autorstwa Roda
Harroda.
Mam wrażenie, że na "Lords of the Sun" jest
zdecydowanie więcej klawiszy niż zazwyczaj,
choć trudno o stwierdzenie, że jakoś
specjalnie narzucają się słuchaczowi...
Masz rację, podczas tworzenia tego albumu
użyto więcej dźwięków klawiszy niż zwykle i
gdyby to zależało ode mnie, byłoby ich więcej
we wszystkich utworach, a także byłyby
bardziej dominujące w miksie i może nawet w
niektórych partiach wiodących, ale jest to coś,
z czym reszta zespołu się nie zgadza, więc
mam tendencję do dodawania przypadkowych
partii tu i tam, aby stworzyć odrobinę atmosfery
tam, gdzie jest to potrzebne. Chciałbym
mieć możliwość nieco bardziej wyluzować z
kilkoma solówkami klawiszowymi itp. Uwielbiam
eksperymentować z syntezatorami i tworzyć
dziwne dźwięki, na przykład w środkowej
części mojego utworu "Psilocybin". Świetnie się
bawiłem, tworząc to.
Na CD znalazły się bonusy. Wśród nich są
nagrania wykonane "na żywo". Nie wiem,
czy dobrze to zauważyłem, ale na tych występach
Hammerhead brzmi zdecydowanie
mocniej?
Foto: Dave McManus
Utwory bonusowe zostały nagrane na żywo w
studiu, a nie przed publicznością, "Waiting for
the Daisies", "Faithful Heart" i "Crimson Tide"
zostały (jak wspomniałem wcześniej) nagrane
jako próba, aby przygotować się do głównej
sesji nagraniowej, którą mieliśmy zarezerwowaną
w studiu Guya Forrestera tydzień
później. Jak wiele zespołów, kiedy gramy na
żywo, jest głośniej i nieco bardziej ostro,
możesz się wyluzować i trochę poeksperymentować,
zwłaszcza jeśli improwizujemy sekcję
utworu. Wzmacniacze są tak głośne, że kontrolowane
sprzężenia harmoniczne przychodzą
dość łatwo. Wydaje się, że stało się to
dla nas znakiem rozpoznawczym, kiedy gramy
na żywo w dzisiejszych czasach. Uważam, że
nasze najlepsze nagranie na żywo powstało,
gdy pojawiliśmy się na Brofest w Newcastle
kilka lat temu. Nagrałem je profesjonalnie
przy pulpicie dźwiękowym, set trwał dokładnie
45 minut, więc byłoby idealne jako album
na żywo na winylu, jeśli kiedykolwiek
będziemy mieli szansę wydać go w ten sposób.
Co powiesz o dwóch pozostałych utworach
bonusowych, "Tears like Rain (for LJ)" i "Cry
As I Fall (Bitter Harvest)"? Czemu nie są
częścią integralną z podstawowym materiałem
"Lords of the Sun"?
"Tears Like Rain" został pierwotnie nagrany na
album "The Sin Eater", ale w tamtym czasie
zdecydowaliśmy się go nie używać. Napisał go
Steve Archer i byliśmy ciekawi, aby spróbować
czegoś innego niż to, co zwykle robimy,
więc Steven Woods i ja po prostu usiedliśmy
w studiu i zagraliśmy to bez prądu, aby
zobaczyć, jak to zabrzmi. W odniesieniu do
"Cry as I Fall" zawsze byłem sfrustrowany, że
po tych wszystkich latach nie mieliśmy przyzwoitego
nagrania studyjnego. Więc zasugerowałem
chłopakom, że pod koniec sesji nagraniowej,
gdy cały sprzęt jest na miejscu, zajmie
to tylko kilka minut, aby przebić się przez
kawałek i nagrać go. Nie wszyscy byli tak przejęci,
ale dla mnie to wiele znaczyło, więc poszliśmy
naprzód i nagraliśmy ją przed spakowaniem
sprzętu. Cieszę się, że to zrobiliśmy,
ponieważ moim zdaniem wyszło całkiem
nieźle. Te dwa utwory tak naprawdę nie mają
żadnego związku z materiałem, który miał
znaleźć się na albumie "Lords of the Sun" i są
po prostu materiałem bonusowym do samego
albumu. Istnieje szansa, że "Lords of the Sun"
może być naszym ostatnim albumem, więc jest
to kolejny powód, dla którego dołączono
dodatkowe utwory. Wszystko, co kiedykolwiek
zrobiliśmy, jest teraz dostępne, a od czer-
50
HAMMERHEAD
wca 2023r. wszystko jest też dostępne na
Spotify i dzięki Paulowi Sharpowi za pomoc
w załatwieniu tego dla nas.
Mam dobre i bardzo ciepłe odczucia odnośnie
"Lords of the Sun", a jak inni dziennikarze i
fani oceniają wasz najnowszy album?
Staraliśmy się, aby ten album był tak dobry,
jak to tylko możliwe i jesteśmy zadowoleni z
rezultatów, które osiągnęliśmy. Nie minęło
dużo czasu od jego wydania, więc w tej chwili
nie widziałem żadnych recenzji na jego temat,
ale trzymam kciuki, że zostanie pozytywnie
odebrany.
Kto tym razem jest autorem okładki do
"Lords of the Sun"? Czy jej przekaz współgra
z treścią wszystkich tekstów, czy tylko
nawiązuje do treści głównego nagrania?
Projekt okładki został wykonany przez Alexa
von Weidinga, który stworzył również okładkę
naszego albumu "The Sin Eater". Współpracuje
on z High Roller Records, obrazy z
przodu i z tyłu zostały zainspirowane tylko
tekstami i motywami tytułowego utworu.
Uważamy, że Alex wykonał bardzo dobrą robotę,
okładka wygląda świetnie i naprawdę się
wyróżnia, jego wybór kolorów był idealny.
Na okładkę powróciło logo z albumu "The
Sin Eater", to znaczy coś konkretnego czy to
tylko zabieg artystyczny?
Alex von Weiding również zaprojektował go
dla nas i pozostawiliśmy jemu i High Roller
Records decyzję o tym, jak powinien wyglądać
nowy album. Tradycyjnie zawsze używaliśmy
prostych, dużych białych liter na
czarnym tle, co jest bardzo proste, ale naprawdę
się wyróżnia, ale myślę, że projekt Alexa
wygląda świetnie i bardziej pasuje do tego projektu
okładki albumu.
W sprawie koncertowania nic się nie zmieni?
Nadal jesteście nastawieni na granie lokalnych
koncertów, ewentualnie na występy w
czasie dużych festiwali?
Lokalne koncerty są dla nas najlepszym
sposobem na generowanie funduszy bez żadnego
ryzyka. Nasz koncert z okazji premiery
albumu w zeszłym tygodniu w naszym rodzinnym
mieście został wyprzedany. Festiwale są
dla nas najbardziej idealnymi koncertami, gdy
gramy z dala od domu, ponieważ istnieje duża
szansa, że będziesz miał tłum, który będzie cię
oglądał. Zawsze zdobywamy nowych fanów,
gdy gramy tego typu koncerty, ale w przeciwieństwie
do tego, koncertowanie w mniejszych
rockowych miejscach w całym kraju
zawsze okazywało się dla nas ryzykowne.
Nawet w ostatnich latach wydaje mi się, że po
prostu nie jesteśmy na tyle znani, by przyciągnąć
większe tłumy, gdy gramy z dala od
domu. Zawsze chciałem móc pojechać w trasę
z dobrze znanym zespołem, to byłby dobry
sposób, by zupełnie nowa publiczność zobaczyła,
jacy jesteśmy na żywo, ale taka okazja
nigdy się nie nadarzyła i nie wiedziałbym, jak
coś takiego zorganizować.
Myślę, że wasi fani już czekają na wasze
kolejne nowe nagrania, ale znając wasz styl
pracy to, raczej będzie o trudno. A może da
się coś przyspieszyć?
W obecnej sytuacji nie mam pojęcia, co
przyniesie zespołowi przyszłość. Gdy tylko
skończyliśmy koncert inaugurujący album,
Brian już mówił o wycofaniu się z grania (chociaż
mówi to od 2009 roku), więc nigdy nie
wiem, czy żartuje, czy nie, ale dał swój kapelusz
koncertowy komuś z tłumu i powiedział,
że nie będzie go więcej potrzebował, a
potem sprzedał mi swoją kolumnę głośnikową
4 x 12. Więc może tym razem mówi to na serio?
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
co zawsze chciałem robić. Stara szkoła power
metalu jest kluczową częścią naszych wpływów
i w pewnym sensie filtrujemy ją przez
brzmienie brytyjskiego metalu, z naciskiem na
thrash.
Nie postrzegam nas jednak jako NWOTHM
Brytyjczycy z Tailgunner podchodzą do muzyki podobnie, jak Enforcer na
ostatnich swoich płytach, czy też kapele typu Roadwolf. Oprócz oldschoolu i tradycyjnego
heavy metalu mocno podkreślają melodie. Czy ta tendencja przyjmie
się szerzej na scenie współczesnego tradycyjnego heavy metalu? Pewnie wkrótce
się przekonamy. Tymczasem powinniście zapoznać się z ich EP-ką "Crashdive" i
albumem "Guns For Hire", bo po prostu są to całkiem niezłe wydawnictwa i zwyczajnie
warto je znać.
Są też bardziej współczesne akcenty znane,
chociażby z takiego HamerFall. Jakie zespoły
i artyści mieli jeszcze wpływ na waszą
muzykę?
Kilka osób zwróciło uwagę na King Diamond,
szczególnie na album "Abigail". Zespół
na tym albumie to jeden z najwspanialszych
zestawów muzyków, jaki kiedykolwiek powstał,
jest doskonały. Uwielbiamy też Megadeth,
mniej znane zespoły jak Demon i Warlord.
Z jednej strony możemy czerpać z Rainbow
"Rising", a z drugiej z Bathory.
HMP: Według kanału NWOTHM Albums
wasza EP-ka "Crashdive" znalazła się
wśród najlepszych wydawnictw roku 2022.
Czy czujecie się częścią nurtu NWOT
HM?
Thomas Hewson: To naprawdę fajna scena, a
my inspirujemy się garstką tych zespołów.
Myślę, że teraz jest najlepszy czas dla metalu
od wczesnych lat 90.! Oczywiście to, co robimy,
można określić jako oldschoolowe, choć
nigdy nie był to świadomy wybór, po prostu
tak powinien brzmieć metal! Nie postrzegam
nas jednak jako NWOTHM, z tego prostego
powodu, że choć czerpiemy z lat 70. i 80., nie
jesteśmy w tym tak purystyczni - nie staramy
się brzmieć jak demo z 1985 roku. Uwielbiam
zespoły, które to robią, ale jeśli chcemy podążać
dalej ścieżkami power metalu i thrashu,
mamy swobodę, by to robić.
Tak ogólnie wasze podejście do heavy metalu
bardzo przypomina mi ostatnie płyt Enforcer
lub dokonania kapel typu Roadwolf. Słowem
mocno kładziecie nacisk na melodie. Jak
myślisz, czy wraz z wymienionymi zespołami
stworzycie nowy odłam współczesnej oldschoolowej
sceny heavymetalowej? Jest
szansa, że pociągniecie za sobą innych muzyków
i kapele?
Zobaczmy! Melodia jest dla mnie najważniejsza.
Uwielbiam grać szybko, uwielbiam grać
technicznie, ale jeśli nie możesz podnieść pięści
w powietrze i śpiewać razem z nami, to czas
przestać pisać!
Jednak podstawą waszej muzyki to dokonania
Iron Maiden i innych kapel NWOB
HM. Czy tradycja w waszym wypadku
odgrywa jakąś rolę?
Z pewnością wiele czerpiemy z ruchu NWO
BHM. Mamy to we krwi! Jest tak szeroki
zakres dźwięków w zespołach z tamtej ery, że
jest to jak pierwotna zupa całego metalu na
Foto: Tailgunner
następne dwadzieścia i więcej lat. Postawa
DIY wielu z tych zespołów jest również bardzo
ważna, nie czekaj na pomocną dłoń, zrób
to sam i nie przyjmuj odmowy!
Niemniej wasze inspiracje są bardziej skomplikowane,
bowiem w waszej muzyce można
usłyszeć też oldschoolowy europejski metal
w stylu formacji Helloween, Running Wild...
Helloween był dla mnie momentem, genezą,
dzięki której założyłem zespół. Kiedy usłyszałem
ich pierwsze trzy albumy, a wkrótce
potem trafiłem na trasę Pumpkins United,
wiedziałem, że muszę założyć Tailgunner.
Kocham ich tak bardzo, ponieważ byli kluczem
do zrozumienia, że można pisać w różnych
stylach w ramach tego samego zespołu,
Obecnie gracie w okrojonym składzie, bez
drugiego gitarzysty Patrick van der Völleringa.
Pytam się o niego w kontekście utworów,
które znamy z EP-ki, a ponownie znalazły się
na "Guns For Hire". Nagraliście je powtórnie
czy są to te same nagrania z udziałem
Patricka?
To te same nagrania. Album został wytłoczony
na winylu w zeszłym roku, taka jest natura
realizacji takich rzeczy, więc po prostu nie
było czasu ani możliwości, aby zrobić coś takiego.
W ogóle zamierzacie w najbliższej przyszłości
współpracować z drugim gitarzystą?
Absolutnie, atak dwóch głównych gitar jest
istotną częścią naszego heavy metalu!
Wasze nagrania oprócz melodii wyróżniają
się tempami, które są szybkie albo bardzo
szybkie...
Jesteśmy coraz szybsi! Ten zastrzyk adrenaliny
jest zawsze zabójczy na żywo, a granie
kolejnych numerów z setlisty z karkołomną
prędkością dodaje tylko więcej energii
Niemniej oprócz powyższych składowych,
to w waszych kompozycjach sporo się dzieje,
oczywiście nie jest to progresywny metal, ale
zawsze przemycacie coś ciekawego. Choć o
takim "Rebirth" można mówić już o jako
bardziej rozbudowanej kompozycji...
"Rebirth" to zdecydowanie nasz najbardziej
power metalowy utwór na albumie. Pochodzi
z zupełnie innego punktu widzenia, ponieważ
to ja stałem za pozostałymi dziewięcioma
utworami, a ten pochodzi od Craiga. Chciałem
epickiego utworu na zamknięcie albumu,
a on przyniósł to jako w pełni uformowane
demo i po prostu rozwaliło nam to głowy! Te
techniczne zagrywki to coś, co również uwielbiamy,
popychanie siebie do sprawdzania jak
daleko możemy się posunąć, jak w ogóle techniczni
możemy być, dlatego nie uważam, że
przynależymy do NWOTHM. Wiązanie tego
rodzaju riffów z refrenami w stylu power metal
jest naprawdę fajną rzeczą do zabawy.
Kiedyś wystarczył jedno "fabularne" wideo,
ewentualne wspomagane drugim tzw. lyricvideo.
Obecnie coraz częściej zespoły heavy
metalowe wypuszczają dwa-cztery single
cyfrowe i dopiero album. Jest to pomysł ściągnięty
z rynku muzyki popularnej. Czy ten
pomysł sprawdza się w przypadku zespołów
takich jak Tailgunner?
Kręcenie teledysków to naprawdę ciężka praca,
ale nie możemy udawać, że nie kochamy
52
TAILGUNNER
ich robić. Do czasu wydania albumu będziemy
mieli na koncie cztery teledyski. Jako zupełnie
nowy zespół, możliwość ich wydania naprawdę
pomogła nam zbudować pozycję i dać
fanom coś więcej niż tylko sam utwór. To
kolejny sposób na pokazanie ludziom, o co
dokładnie nam chodzi i jakie wrażenia będą
mieli podczas koncertu. Sam zmontowałem
teledysk do "Crashdive", który nakręciliśmy na
naszym pierwszym wyprzedanym koncercie w
Liverpoolu. Istnieliśmy zaledwie od trzech
miesięcy i była to najbardziej surrealistyczna,
fajna noc dla nas jako zespołu, naprawdę cieszę
się, że udało nam się to uchwycić.
Na pochwałę zasługuje gitarzysta Zach
Salvini, który zachwyca świetnymi riffami i
solówkami oraz Craig Cairns ze swoimi
świetnymi wokalami. Niemniej gitary i
wokal nie zabrzmiałyby tak dobrze, gdyby
nie sekcja rytmiczna w postaci basisty, czyli
twojej osoby Tom i perkusisty Sama Caldwella.
Jednak my fani jesteśmy tak skonstruowani,
że pierwsze, na co zawracamy
uwagę to wokal i gitary...
Oczywiście! Wszyscy wiedzą, że są to dwie
osoby, na które naprawdę zwraca się uwagę.
Uwielbiam tę rolę jako basista, możesz robić
milion fajnych rzeczy pod powierzchnią i
nawet jeśli niektórzy nie zwracają na to uwagi,
nie zdają sobie sprawy, jak bardzo przyczyniasz
się do brzmienia, pozwalając innym
wykonywać swoją pracę. Poza tym nie muszę
grać trudnych riffów gitarowych, które oddaję
innym!
Od jakiegoś czasu Craig Cairns współpracuje
z Induction, nie widzicie w tym jakiejś
groźby dla dobrego funkcjonowania
Tailgunner?
Zupełnie nie. Craig został poproszony o zaśpiewanie
w Induction około roku po tym, jak
zaczęliśmy razem pracować, a on jest profesjonalnym
wokalistą, więc zawsze go wspieraliśmy,
co również daje mu wystarczająco dużo
czasu. Ma kilka projektów, czy to sesyjnych,
czy innych, ale Tailgunner to jest jego zespół.
Mamy też zupełnie inne brzmienie, więc to
nie jest tak, że bezpośrednio ze sobą konkurujemy.
Niesamowicie jest widzieć, jak daje czadu
w innych projektach! Induction będzie
koncertować z zastępcą, podczas gdy my będziemy
mieć własną trasę w październiku, ale
to naprawdę wszystko.
Przy okazji produkcji EP-ki współpracowaliście
z Olof'em Wikstrand'em, czy przy debiutanckim
albumie kontynuowaliście tę
współpracę? Jak oceniacie pracę Olofa?
Tak! EP-ka i album zostały nagrane jednocześnie,
połowa albumu to EP-ka. To dlatego,
że kiedy nagrywaliśmy płytę, nie planowaliśmy
wydawać EP-ki, ale kiedy podpisaliśmy
umowę, uzgodniono, że powinniśmy ją wydać,
aby wykorzystać emocje związane z zespołem
pod koniec ubiegłego roku i kontynuować ich
budowanie przed wydaniem albumu! Nagraliśmy
i wyprodukowaliśmy płytę sami, zamiast
pracować z Olofem osobiście, i wysłaliśmy
muzykę do niego w Szwecji, aby ją zmontował.
Wykonał zabójczą robotę, tak jak o tym
byliśmy przekonani!
Wzorem heavymetalowych herosów wy też
macie swoją maskotkę, jego ksywka to
Warhead. Jaka jest geneza tej postaci?
Pisząc materiał na ten album, chciałem mieć w
utworze postać tytułową, tak jak Judas Priest
mają wartownika. Warhead jest ucieleśnieniem
heavy metalu, nieubłaganą maszyną,
której nie można zabić, nie można zatrzymać,
bez względu na wszystko! Wspaniale było
mieć go w pobliżu podczas pracy nad tym albumem
i singlami, zobaczmy, jak długo się tu
utrzyma!
Jak dla mnie posiadanie takiej maskotki to
same plusy. Przede wszystkim to znak towarowy,
który bardzo ułatwia rozpoznawalność
wśród tłumu, no i można takiego gościa
zatrudnić do każdej roli, którą wymaga album...
Z pewnością ma już całkiem niezłe CV...
Warhead kojarzy mi się z plakatami do filmów
grozy i grafiką z komiksów. Jesteście
Foto: Tailgunner
zwolennikami horrorów i komiksów?
Tak, dokładnie taki niesie klimat. To było coś,
co naprawdę mi się podobało, już wtedy, gdy
zaczynałem opracowywać skład zespołu. Połączenie
stylów horroru z lat 50. i kina klasy B z
lat 80. i dokładnie to znalazło się na albumie
dzięki zabójczym projektom Sadist Art Designs.
Kiedy się z nimi skontaktowałem,
powiedzieli, że uwielbiają "Crashdive", więc to
był świetny początek. Oprawa graficzna jest
kluczowa dla naszego stylu muzycznego,
zwłaszcza na debiutanckim albumie, a ona
dostarczyła towar!
Bardzo dużo koncertujecie, czy występy na
żywo to wasz żywioł?
W stu procentach. Granie na żywo jest tym, o
co chodzi w byciu zespołem, sercem heavy
metalu. Nie ma nic lepszego na świecie niż
usłyszenie swojego intro i świadomość, że
zaraz wejdziesz na szczyt. Jesteśmy dumni z
naszych występów na żywo, chcemy być tak
intensywni, jak to tylko możliwe, prawdopodobnie
wykraczając poza typowy występ dla
naszego stylu. Naprawdę uwielbiam Airbourne
i bardzo ich cenię za występy na żywo, taki
jest nasz cel - pure fucking armageddon!
Niedługo czeka was trasa koncertowa, ale
także występy na festiwalach Wildfire Festival
i Keep It True-Rising III. Z czego ten
ostatni wydaje się najbardziej ekscytujący.
Tak, w chwili odpowiadania na te pytania do
Wildfire pozostał nieco ponad tydzień. To
naprawdę świetny, mały festiwal w Wielkiej
Brytanii, znany z tego, że wyznacza trendy
swoimi bookingami. Skontaktowali się z nami
bardzo wcześnie po tym, jak założyliśmy
zespół, praktycznie od razu i dali nam świetne
miejsce w zeszłym roku, wiara w nas nie
zostanie zapomniana. Zostać poproszonym o
powrót w tym roku jako headliner to zaszczyt
i będzie to pierwszy raz, kiedy zagramy debiutancki
album w całości, więc te show będzie
bardzo wyjątkowe! Zaproszenie na Keep it
True jest niesamowite, już jakiś czas temu mówiłem,
że to mój festiwal marzeń. To prawdziwy
znak, że zostaliśmy poproszeni o zagranie,
z kilkoma niesamowitymi, legendarnymi muzykami
na liście, nie możemy się doczekać,
aby przywieźć nasz występ do Würzburga!
Będziecie też grali koncert przed KK's Priest
& Paul Dio'Anno, co też wydaje się jak
spełnienie marzeń...
Kiedy dostaliśmy maila z informacją, że sam
KK słyszał nasz zespół i poprosił, abyśmy
otworzyli jego pierwszy koncert, to było dla
nas po prostu szalone. Iron Maiden i Judas
Priest to dwa największe zespoły heavymetalowe
w historii, nie możemy się doczekać, aby
zapalić lont w noc brytyjskiej stali!
Jeden z recenzentów opisał was jako: "Największe
objawienie brytyjskiego metalu od
półtorej dekady". Jesteście gotowi podjąć to
wyzwanie, aby przekuć je w stal i prawdę?
To pochodnia, którą z dumą niesiemy, a d-
opiero zaczynamy! Debiutancki album już
wkrótce, zobaczmy dokąd, zaprowadzi nas ta
droga!
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Tryk
TAILGUNNER 53
odkrywają młodą muzykę. Heavy metal
zawsze tam był. Kiedy w późnych latach 80.
stał się tak wielki dzięki fenomenowi MTV,
potrzebował pewnego rodzaju lekarstwa i wrócił
do podziemia, skąd pierwotnie pochodził,
aby pozostać tam przez prawie ostatnie dwie i
pół dekady. Może nadszedł czas, aby ponownie
wyjść na zewnątrz?
Wychowałem się na tej muzyce i będę się jej trzymał
do samego końca!
Nowa scena tradycyjnego heavy metalu ciągle się rozrasta. Ilość tych zespołów
może przytłoczyć. No i coraz trudniej zdecydować się komu powinno się
dopingować. Przynajmniej ja zaczynam mieć taki problem. W dodatku wszystkie
te formacje lepiej czy gorzej, próbują wypaść jak najciekawiej i oryginalnie. Ostatnio
pojawiły się formacje, które oprócz tradycji stawiają na wyjątkową melodyjność.
Do nich można zaliczyć Roadwolf. Niedawno wydali nowy album "Midnight
Lightning", co było bezpośrednią przyczyną poniższej rozmowy, do przeczytania
której zapraszam bez większych ceregieli...
HMP: Materiał na wasz debiutancki album
"Unchain the Wolf" pisaliście przez kilka lat
i w różnych składach. Czym różniło się pisanie
nowych utworów na "Midnight Lightning",
oprócz tego, że musieliście napisać je
szybciej? Jaki mieliście pomysł na to, aby
utrzymać świeżość i wiarygodność swojej
muzyki?
Franz Bauer: Niektóre pomysły na utwory
były od kilku lat już w naszych głowach lub
ukryte w "Laboratorium Frankensteina", jak je
nazywamy. Na przykład "Don't Deliver Us
From Evil" był w zasadzie gotowym utworem i
Udało się wam przygotować dziesięć naprawdę
bardzo dobrze zrobionych i chwytliwych
kawałków. Jednak płyta zaczyna się dynamicznym
i dość szybkim heavymetalowy utworem
"On The Run" zagranym w tradycyjny
sposób, który mocno zachęca fanów do zapoznania
się z zawartością całości "Midnight
Lightning"...
Dziękujemy. To był nasz cel. Album, na którym
chcesz usłyszeć każdy kawałek i słuchać
go na okrągło. Kiedy Valentin wymyślił "On
the Run", bardzo szybko stało się jasne, że jest
to ten utwór, który rozpocznie album. Ten
utwór chwyta za gardło i nie puszcza aż do samego
końca "Isolated Hearts".
Natomiast następny kawałek, tytułowy
"Midnight Lightning" przechodzi do średnich
temp, a także charakteryzuje się tym, że słychać
inspiracje zespołami grającymi bardziej
melodyjny heavy metal typu Scorpions czy
Ratt. Natomiast w szybszym "Sons Of The
Golden Horde" odnajdziemy wpływy znane
z Iron Maiden. Czy te nawiązania były
świadome, czy raczej powstały w drodze
przypadku?
To zawsze pojawia się przez przypadek. Nigdy
nie piszemy kawałka, którego celem jest brzmienie
jak ten czy inny zespół. To mieszanka
wszystkich wpływów, które są głęboko w nas,
całej muzyki, którą sami wchłonęliśmy. Jasne,
że każdy utwór, gdy już nabierze kształtu, daje
ci pewien nastrój, ale nigdy tego nie uwzględniamy.
54
był częścią naszej setlisty przez ostatnie kilka
lat. Pisanie kompozycji to dla nas ciągły proces,
wciąż jesteśmy zespołem typu "spotykamy
się dwa razy w tygodniu" w naszej sali prób,
gdzie jammujemy, zbieramy pomysły, riffy, teksty,
a nawet po prostu rzucamy tytuły utworów
na środek pokoju. Nasze inspiracje pochodzą
głównie z muzyki (czasami także z innych
gatunków!), książek, filmów akcji i horrorów
oraz wrażeń z codziennego życia.
ROADWOLF
Foto: Izaquiel Tomé
Pozostaliście przy melodyjnym oldscholowym
heavy metalu rodem z lat 80., klasycznych
riffach i wyśmienitych gitarowych solówkach.
W waszych utworach łatwo odnaleźć
inspiracje tradycyjnym heavy metalem,
wymieńmy chociażby Iron Maiden, Saxon,
Accept, ale także w tym bardziej melodyjnym
stylu Scorpions, Krokus czy Ratt. Taka
muzyka siedzi w waszych sercach, czy też
jest to kwestia mody?
To muzyka, która jest wyryta w naszych sercach.
Każdy z nas kocha tę muzykę i również
dlatego pisanie kawałków jest "łatwe". To porozumienie
bez słów, ponieważ wszyscy mówimy
tym samym językiem. Nie można tworzyć
szczerej muzyki tylko z pobudek modowych.
Kiedy ten zespół zaczynał, nie było czegoś takiego
jak "classic metal fashion". Roadwolf zawsze
stara się, aby ich "wewnętrzni fani" żyli i
byli szczęśliwi! Każdy członek zespołu kocha
ten styl i brzmienie. Chodzi o miłość do muzyki.
Ale nie zaprzeczycie, że coraz częściej pojawiają
się zespoły, które nie tylko odkrywają
tradycyjny heavy metal, ale także jego bardziej
przebojowe oblicze? Myślicie, że może
być to moda (w tym dobrym sensie), która
wkręci większą ilość zespołów i fanów?
Scena z roku na rok staje się coraz większa.
Jest więcej młodych fanów, którzy odkrywają
starą muzykę i więcej starych fanów, którzy
Pytam się, bo w innych kompozycjach, dla
przykładu wolniejszej "Don't Deliver Us
From Evil" czy szybszej "Savage Child" te
odniesienia jak są, to są dużo bardziej dyskretne.
Jak to odczytać? Rozwijacie się jako
kompozytorzy? Jesteście bardziej świadomi,
jak chcecie grać swój heavy metal?
Oczywiście rozwijamy się również jako autorzy
muzyki, ale jak już powiedziałem, to po
prostu do nas przychodzi. Chcemy grać heavy
metal jak Roadwolf. Jasne, że mamy inspiracje,
ale czasami wydaje się, że szukanie porównań
jest niepotrzebne. Chcemy być Roadwolf
i grać najlepszy heavy metal, jaki znamy, który
daje energię i dobrą zabawę. Nie wiem, czy w
1982 roku ktoś tam siedział i myślał, że "Maiden
brzmią tak bardzo jak Wishbone Ash" albo, że
ich wokalista śpiewa pod Iana Gillana. Ludzie
po prostu cieszyli się muzyką i o to w tym
wszystkim chodzi.
Album kończycie rockową balladą "Isolated
Hearts". Kiedyś to był standard i każdy
heavy metalowy album z lat 80. musiał mieć
swoją balladę. To kolejny wasz ukłon do tej
starej epoki?
Tak naprawdę nie ma to nic wspólnego z tym,
że kiedyś tak było. Od jakiegoś czasu chcieliśmy
spróbować napisać własną balladę, ale
wcześniej nam to nie wychodziło. Na tej płycie
znaleźliśmy inspirację i z pomocą naszego
przyjaciela Haralda Gneista, który grał na
pianinie w tym utworze, byliśmy w stanie zaaranżować
naszą pierwszą prawdziwą balladę.
Mam predyspozycje do emocjonalnego śpiewania,
więc pomyśleliśmy, że możemy wykorzystać
ten talent w "Isolated Hearts". Nie robimy
nic dla kalkulacji, hołdu czy czegokolwiek
innego. Robimy to, bo to kochamy i głęboko
w to wierzymy. Jesteśmy Roadwolf i gramy
naszą muzykę.
Skąd wzięło się u was zainteresowanie tradycyjnym
heavy metalem? Kto was nim zaraził?
Wychowałem się na tej muzyce i będę się jej
trzymał do samego końca! Pozostali odkryli
ten rodzaj muzyki we wczesnych latach młodzieńczych.
Czy uważacie, że jesteście częścią nurtu,
który nazywają NWOTHM?
Być może tak. Ale kiedy ten zespół zaczynał
to, termin NWOTHM tak naprawdę nie istniał
ani nie został ustanowiony. Roadwolf zawsze
chciał grać heavy metal. To nasza pasja.
Spora część muzyków tej sceny, oprócz tego,
że uwielbia grać i tworzyć tradycyjny heavy
metal rodem z 80. to fascynuje się filmami,
komiksami, sztuką, a nawet samochodami
czy modą z tamtego okresu. Też tak macie?
Cała estetyka tej dekady jest czymś, co ma
ogromny wpływ na zespół. To jest coś, do czego
dorastaliśmy.
Sadząc po reakcji na wasze albumy "Unchain
the Wolf" i "Midnight Lightning" to zainteresowanie
wami ciągle rośnie. Jak sadzicie,
czy któryś z zespołów aktualnie grający tradycyjny
heavy metal ma szanse stać się tak
popularny jak ich wielcy idole?
Jest bardzo niewiele zespołów, które zyskują
dużą popularność. Nawet jeśli scena się rozwija,
to wciąż jest to głęboki underground. Tak
długo, jak media i wielki przemysł nie zainteresują
się bardziej, zespołom takim jak my
lub bardziej uznanym zespołom będzie bardzo
trudno stać się tak dużymi, jak nasi idole z
tamtych czasów.
Wasze płyty "Unchain the Wolf" i "Midnight
Lightning" ukazały się we wszystkich
formach, kaseta, winyl i płyta CD. To jest
ważne dla was, aby wasi fani mogli nabyć
swój ulubiony nośnik? Czy to jest w ogóle
opłacalne? Które nośniki aktualnie najlepiej
się sprzedają?
Było i jest dla nas bardzo ważne, aby fani mogli
kupować różne nośniki. Z "Unchain the
Wolf" było tak, że CD i winyl były sobie równe.
Tym razem widzimy, że CD coraz bardziej
traci na popularności. Tak więc w przypadku
"Midnight Lightning" widzimy, że w tej chwili
winyl sprzedaje się znacznie lepiej. Kaseta to
raczej rzecz dla kolekcjonerów/fanów i jest
bardzo limitowana.
Jesteście kolekcjonerami? Na jakich nośnikach
najchętniej zbieracie muzykę?
Wszyscy lubimy kolekcjonować heavymetalowe
media, głównie winyle i płyty CD, ale także
koszulki naszych ulubionych zespołów!
Foto: homas Gobauer
Zdaje się, że utwory z "Unchain the Wolf"
nie za bardzo ograliście na koncertach. Jak
myślicie, czy teraz, wraz z ukazaniem się albumu
"Midnight Lightning" macie większą
szansę na granie koncertów i ogrywanie
materiału? Macie w planach jakieś trasy?
Wydanie "Unchain..." w samym środku pandemii
sprawiło, że naprawdę trudno było grać
na żywo. Tym razem zagramy kilka koncertów
latem i jesienią i już planujemy występy na rok
2024.
Na video wybraliście "On The Run". Przekaz
jego jest prosty. Valentin wpina się we
wzmacniacz i jazda!
O, tak. Podłączyć się do wzmacniacza i jazda!
W ten sposób chcieliśmy zaprosić ludzi do naszego
domu i wspólnie zaszaleć. Wideo zostało
zrobione w naszej sali prób. Jest to miejsce,
w którym Roadwolf wykuwa stal.
Na drugie video wybraliście "Supernatural",
tym razem to tzw. lyric video, kawałek wolny,
ale nadal dynamiczny i heavymetalowy.
Wybraliście go jako reprezentant waszego
drugiego muzycznego
oblicza?
Prosta odpowiedź. Bardzo
lubimy ten utwór i
uważamy, że jest bardzo
chwytliwy. Pomyśleliśmy
więc, że może słuchacze
czują to samo.
Ostatnio jeden z szefów
wytworni zwrócił mi
uwagę, że w heavy metalu
coraz większą rolę odgrywają
cyfrowe single, co
do niedawna było domeną
muzyki popularnej. Czy w
wypadku Roadwolf macie
podobne odczucia?
Hmm... Może to kwestia tego,
że starsze pokolenie również
odkryło dla siebie cyfrowy
streaming. Wcześniej
wszystko było na CD, więc
zawsze kupowało się cały
album. Teraz dzięki streamom i listom odtwarzania
gatunków jest to również kwestia
singli/ pojedynczych utworów.
Gdy rozmawialiśmy w czasie promocji
"Unchain the Wolf" wspominaliście, że już
pracujecie nad materiałem na kolejny album.
Czy teraz jest podobnie? Piszecie już utwory
na swoją trzecią płytę?
Mówiliśmy o tym już wcześniej. Pisanie kawałków
to dla nas ciągły proces i tak, mamy
już kilka nowych pomysłów.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
ROADWOLF 55
Nie, nie jestem za stary...
Killer zagrał w zeszłym roku w Polsce, ale innych pozytywnych wieści z
obozu belgijskiego zespołu nie można było uświadczyć. Dlatego z wielką radością
przyjąłem info, że z początkiem bieżącego roku Belgowie wydadzą swój kolejny
nowy album "Hellfire". Nie mam pojęcia, czy ten fakt jakoś zelektryfikował środowisko,
wszak co chwila mamy do czynienia z całą masą nowości. Mam jednak
nadzieję, że kilka wiarusów się ożywiło tak jak ja. Jakby nie było warto pamiętać
o starych kapelach. A że stary metalowiec jak wino im starszy, tym lepszy opowie
wam sam lider Killera, Paul Van Camp.
Falckenbacha oraz jego wytwórni Mausoleum
Records? Myślę, że mimo wszystko była
to firma ważna dla klasycznego heavy metalu...
Alfie był moim osobistym przyjacielem i wcale
nie byliśmy tak źle traktowani przez Mausoleum.
Niektóre plotki i zła reputacja nie są do
końca prawdziwe. Mausoleum wykonało kawał
dobrej roboty dla wielu zespołów, które
nie istniałyby bez ich wsparcia.
dwa boxy ze wszystkimi waszymi płytami.
Podejrzewam, że już wtedy były plany co do
wydania waszej nowej płyty studyjnej, ale
przyszedł covid i pandemia...
Tak, rzeczywiście oprócz dwóch boxów otrzymaliśmy
propozycję nowej umowy na zupełnie
nowy album. Podczas lockdownu miałem dużo
czasu na komponowanie utworów i nagrywanie
ich w moim domowym studiu wraz z
moim perkusistą Ivanem. On nagrał perkusję
i zrobił miks w swoim domowym studiu.
No i najważniejsze pytanie. Nie mieliście
wtedy dosyć? Nie pomyśleliście, że jesteście
za starzy na to wszystko i najlepiej rzucić
granie w cholerę? Prawie dwie dekady, a wam
rzucano tylko kłody pod nogi i przez ten czas
wydaliście jedynie jedną płytę...
Nie, nie jestem za stary, muzyka sprawia, że
wciąż czuję się jak 25-latek. A po tych wszystkich
latach gram nawet lepiej, mój głos jest
lepszy, mam więcej doświadczenia itd. W moim
przypadku wiek jest tylko czymś pozytywnym.
Oczywiście mogę nagle zachorować lub
zostać kaleką, ryzyko jest znacznie większe,
gdy jesteś starszy. Ale w takim przypadku poradzę
sobie z taką sytuacją, jeśli to nastąpi. A
fakt, że w ostatnich latach wydaliśmy tylko jeden
album, nie oznacza, że nie byliśmy zajęci
graniem wielu koncertów z Killerem czy jednym
z moich innych zespołów.
Powiem wam, że bardzo się ucieszyłem, gdy
usłyszałem, że będzie wasza nowa płyta. Od
wydania w Polsce w latach 80. waszego krążka
"Shock Wave" mam do was wielki sentyment.
"Hellfire" ukazał się w styczniu i z
pewnością otrzymaliście feedback. Jakie jest
zainteresowanie waszą nową płytą?
O ile czytałem recenzje, wszystkie były bardzo
pozytywne. Jest to dość wszechstronny album,
co oznacza, że niektórzy ludzie lubią bardziej
melodyjne utwory, podczas gdy inni są bardziej
fanami ciężkich, szybkich kawałków. W
ramach promocji nowego albumu odbyliśmy
trasę koncertową składającą się z czternastu
klubowych występów. Zagraliśmy wiele utworów
z albumu na żywo, a ludzie zareagowali na
nie bardzo entuzjastycznie.
56
HMP: Gdy w latach 2000. zaczęliście wydawać
albumy - "Broken Silence" (2003) i "Immortal"
(2005) - pomyślałem sobie, że uda się
wam wrócić na scenę przynajmniej w wymiarze
europejskim. Niestety na następny album
musieliśmy czekać aż 10 lat. Co się
wtedy stało? Co poszło nie tak?
Paul Van Camp: W rzeczywistości zagraliśmy
wiele lokalnych koncertów i kilka większych
festiwali, takich jak GMM (Graspop
Metal Meeting - przyp. red.) i Alcatraz, ale w
tamtym okresie zmagaliśmy się również z kilkoma
zmianami w składzie. Mieliśmy też sporo
pracy z naszym drugim zespołem, Blackjack
(klasyczny rockowy i metalowy cover
band), więc czasami mieliśmy inne priorytety.
W roku 2015 wydaliście płytę "Monsters of
Rock", ale po niedługim czasie - niecały rok -
niespodziewanie umiera Alfie Falckenbach
szef Mausoleum Records i wszystko znowu
wam się sypie...
Tak, to było zdecydowanie złe dla promocji tego
albumu.
Zostańmy na chwilę przy Mausoleum.
Biznesowo z pewnością nie była to wzorcowa
firma, szczególnie w latach 80., ale prowadzenie
interesu w show bussinesie nie jest
nigdy łatwe. Jak ogólnie oceniasz osobę
KILLER
Foto: Killer
Słyszałeś może jakieś plotki, aby ktoś interesował
się katalogiem Mausoleum? Moim
zdaniem fajnie byłoby, aby repertuar tej wytwórni
był cały czas dostępny...
Słyszałem kilka plotek, ale nic konkretnego.
W każdym razie nasz katalog Killer z Mausoleum
został ponownie wydany w dwóch
boxach po cztery płyty przez naszą nową wytwórnię
Cherry Red Records/ HNR z Wielkiej
Brytanii. Więcej informacji jest na naszej
stronie www.4-killer.be w zakładce "Discography".
Jesteśmy z tego zadowoleni.
Trochę czasu wam zeszło, aby znaleźć wytwórnię,
która byłaby zainteresowana wydawaniem
waszej muzyki. Okazała się nią
właśnie firma Hear No Evil Recordings, która
na początku skupiła się na przypomnieniu
waszej dyskografii, wydając wspomniane
Mnie bardzo ucieszyło, że muzycznie wróciliście
do swoich korzeni, nawet przy "Cuts
Me Like A Knife" zacząłem przeglądać wasze
pierwsze płyty, czy przypadkiem nie jest
to odświeżony jakiś wasz stary kawałek...
"Cuts Me Like A Knife" jest w rzeczywistości
specjalnym utworem i nie miał znaleźć się na
albumie, ale ostatecznie dodaliśmy go w ostatniej
chwili. Kompozycja jest inspirowana i dedykowana
jednemu z moich ulubionych gitarzystów
Frankowi Marino.
Udowodniliście też, że mimo stosowania
starej reguły możecie ciągle brzmieć świeżo.
Świadczy o tych, chociażby utwór "Rat
Race", który chyba jest też tym najlepszym
na płycie...
Ty może lubisz "Rat Race", ale niektórzy mają
odmienne zdanie na temat tego utworu, bo
jest dla nich za ciężki i ze zbyt surowymi wokalami.
Wszystko zależy od twojego gustu,
oczywiście. Jako muzyk jest to niemożliwe, by
zadowolić wszystkich. Doszedłem do tego
wniosku po latach doświadczenia.
Większość "Hellfire" wypełniają dynamiczne
kompozycje i powiem szczerze, że na ich tle
dość dziwie słucha się jedynej ballady "In A
Dream Within A Dream"...
Podobne wyjaśnienie, co powyżej, odnośnie
"In A Dream Within A Dream". Wiele osób
twierdzi, że to najlepszy utwór na albumie.
Niektórzy twierdzą nawet, że to najlepsza
piosenka, jaką Killer kiedykolwiek stworzył.
Inni pytają, po co robicie balladę? Ballada nie
jest stworzona dla Killera. Trudno jest poradzić
sobie z krytykami, którzy mówią, gdy robimy
coś innego lub wyjątkowego, po co to robicie,
przecież to nie jest Killer. Z kolei kiedy
robimy to samo, inni krytycy narzekają, że
Killer jest zawsze taki sam, bez elementu zaskoczenia.
Uważam, że to niesprawiedliwe!
Płyta jest bardzo długa, trwa ponad godzinę,
rozumiem, że przez tak długi czas mogłeś
przygotować wiele kompozycji, jednak ja
skłaniam się do ostatniej mody, że album powinien
mieć od ośmiu do dziesięciu utworów
i trwać czterdzieści minut, albo czterdzieści
parę minut...
Tak, masz rację... Ale mieliśmy tak wiele
utworów, że odrzucenie niektórych z nich nie
było łatwą decyzją. Przyszłe nasze albumy nie
będą tak długie.
Wasza płyta ma podtytuł "& The Best Of
Killer" związany jest on z drugim dyskiem,
gdzie umieściliście wybór kompozycji z całej
waszej kariery. Jest ich szesnaście, a płyta
trwa grubo ponad godzinę. Dla mnie przede
wszystkim jest dowodem, że z muzyką z
"Hellfire" wróciliście do swoich korzeni...
Tak, w rzeczywistości planowaliśmy ponownie
nagrać wiele naszych starych, klasycznych
utworów z początków Killer w aktualnym i
najnowszym składzie. Powinno to zostać wydane
na zupełnie osobnym albumie. Jednak z
powodu pandemii tak się nie stało i wytwórnia
zdecydowała się wydać dodatkową płytę CD
ze zremasterowanymi wersjami i wydać ją razem
z nowym albumem "Hellfire".
Ta kompilacja pokazuje także, jak świetną
muzykę tworzycie od samego początku, że w
swoim dorobku macie bardzo solidne fundamenty
i niezapomniane hity, jak chociażby
"Shock Waves" i "Kleptomania"...
Tak, rzeczywiście, a "Shock Waves" i "Kleptomania"
wciąż są w naszej setliście.
Ciekawostka tej części są na nowo nagrane
utwory "Backshooter", "Secret Love" i "Blinded".
Czy są to te wspomniane utwory, które
planowaliście odświeżyć z nowym składem?
W rzeczywistości są to próby demo do reedycji
kompilacji najlepszych piosenek, który normalnie
powinniśmy stworzyć, jak wyjaśniłem
to wcześniej. Więc umieściliśmy je na dodatkowym
dysku nowego albumu jako niespodziankę.
Obecnie na rynku jest cała masa kapel grających
tradycyjny heavy metal. Jak myślisz,
czy w tym całym tłoku jest miejsce dla Killera?
Macie jeszcze siłę i chęci, aby wywalczyć
swoje miejsce?
Tak, oczywiście, zawsze jest miejsce dla tradycyjnego
heavymetalowego zespołu. Wciąż stoimy
wysoko na festiwalach i mamy dobrą, solidną
reputację. Powinieneś usłyszeć ten tłum
śpiewający nasze kawałki razem z nami. Czasami
znają teksty lepiej niż ja. (śmiech). I nawet
wielu młodych i nowych fanów nas lubi.
Może znają nas dzięki swoim rodzicom, starszym
braciom lub siostrom... W każdym razie
bardzo zachęcające jest widzieć i czuć tę pozytywną
atmosferę wśród starych i nowych fanów.
Jak radzicie sobie z promocją? Młodzi muzycy
mają opanowaną obsługę różnych portali
społecznościowych w internecie i bardzo
sprawnie z tego korzystają. Macie też takie
umiejętności, czy ktoś wam w tym pomaga?
Jak w ogóle radzicie sobie ze współczesnym
światem?
Nie jestem nerdem, ale uczyłem się w liceum,
Foto: Killer
więc radzę sobie z większością współczesnych
sieci społecznościowych i oczywiście mamy
kilka pomocnych dłoni, jeśli zajdzie taka potrzeba.
W promocji bardzo ważne są również koncerty,
jednak aktualnie nie jest to łatwa sprawa
do zorganizowania. Jak sobie radzicie w tej
kwestii?
W Belgii jesteśmy jednym z najbardziej znanych
lokalnych zespołów metalowych, więc z
taką reputacją i historią nie jest trudno o występy
na żywo. Na scenie międzynarodowej
jest to trudniejsze, ale można do nas łatwo
dotrzeć za pośrednictwem Facebooka, strony
internetowej, wytwórni płytowej itp... To sprawia,
że świat jest mniejszy niż kiedykolwiek
wcześniej. W ciągu ostatnich kilku lat graliśmy
na festiwalach w USA, Szwecji, Niemczech,
Polsce, Portugalii, Hiszpanii, Włoszech, Austrii,
Francji...
W zeszłym roku swoją nową płytę "Stainless"
po wielu latach milczenia wydał Steelover.
Chyba wasi starzy znajomi z belgijskiej
sceny. Ich płyta "Glove Me" również
była wydana w latach 80. w Polsce. Starzy
fani o tych płytach pamiętają i prawdopodobnie
dzięki temu Steelover wystąpił na tegorocznym
polskim festiwalu Black Silesia
Open Air. Może wasz promotor wykaże się i
w przyszłym roku w Polsce zobaczymy
Killer?
W zeszłym roku graliśmy na festiwalu w Polsce
i było świetnie (było to w Goleniowie w
maju 2022r. - przyp. red.). Więc oczywiście
mam nadzieję przyjechać do Polski ponownie.
Możesz zasugerować promotorowi Black Silesia,
żeby się ze mną skontaktował. Na razie
nie mamy agencji bookingowej ani promotora,
wszystko robię sam.
Jak to było w latach 80. trzymaliście się
blisko z innymi zespołami jak Ostrogoth,
Crossfire, Steelover, Scavenger, Warhead,
Lion Pride czy Danger? Co pamiętasz z tamtego
czasu? Czy było coś w tamtych czasach,
co teraz nie ma szans na powtórzenie?
Lata 80. to były zupełnie inne czasy, wszystko
było nowe dla nas i dla innych zespołów, o
których wspomniałeś. Byliśmy pionierami
gatunku. To był wspaniały czas, ale nie powiem,
że był lepszy. Była mniejsza konkurencja,
ponieważ w świecie metalu było tylko kilka
zespołów. Teraz jest tysiące kapel metalowych,
które jedzą mały kawałek tego samego
tortu. To sprawia, że wszystkim formacjom
jest trudno. Z wyjątkiem największych zespołów,
takich jak Iron Maiden i Metallica. Oni
zawsze będą grać na wyższym poziomie, ale
dziś świat jest mniejszy dzięki komputerom i
mediom społecznościowym.
Podejrzewam, że ten cały czas, gdy mieliście
wolne to, do szuflady napisałeś materiału na
jeszcze dwa - trzy albumy. Jest szansa, że
wraz z Hear No Evil Recordings wykorzystacie
to i teraz regularnie i w niedługich odstępach
czasowych będziecie wydawać kolejne
studyjne albumy?
Rzeczywiście mam wiele gotowego materiału.
Mam też utwory na drugi solowy album pod
moim rodzinnym nazwiskiem Van Camp.
Mój pierwszy solowy album pochodzi z 1987
roku, więc nadchodzi część druga!
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
KILLER
57
Podczas gdy my gramy, motocykliści robią dym
Wardress należy do tych niemieckich zespołów heavy metalowych, które
wydawniczo uaktywniły się dopiero niedawno, choć powstały czterdzieści lat
temu. Pionierzy czy nie, pamiętają i chętnie wspominają stare, dobre dzieje. Wokalista
Erich Eysn szczodrze i nierzadko dowcipnie dzieli się swoimi opowieściami,
a także prezentuje najnowszy album formacji pt. "Metal 'til the End". Na końcu
rozmowy wyjawia również własne metalowe marzenia.
Jak ważny jest dla Ciebie heavy metal, kiedyś
i dziś?
Aby naprawdę opisać mój związek z heavy
metalem, chciałbym cofnąć się trochę w czasie.
To było na szkolnej imprezie, kiedy po raz
pierwszy w życiu usłyszałem Rainbow Ritchiego
Blackmore'a "Long live Rock'n'Roll"
(1978). Miałem wtedy 13 lat. Chociaż ten
utwór oczywiście nie zalicza się do heavy metalu,
lecz do hard rocka, jest on kwintesencją
potężnej energii, porywających melodii i muzycznego
mistrzostwa. Natychmiast i całkowicie
zawrócił mi w głowie. Koniecznie musiałem
zdobyć cały album, jak również wszystkie
trudnych latach. Wciąż kupowałem albumy i
chodziłem na koncerty, na przykład Saxon i
Motörhead, podczas gdy w wielu innych krajach
heavy metal był klinicznie martwy. Dochodzę
do wniosku, że gdy właściwa piosenka
raz znajdzie odpowiednie ucho, sprawy same
potoczą się swoim torem. Jeśli jesteś osobą z
takim uchem, heavy metal nieuchronnie stanie
się ścieżką dźwiękową Twojego życia... i
wiem, że inni członkowie Wardress mieli podobne
doświadczenia. Nawiasem mówiąc, to
dlatego Wardress nie sili się na tworzenie
"oldschoolowego metalu". Nasze utwory nie
mogłyby brzmieć inaczej, bo wynikają z naszych
długoletnich fascynacji.
Jakie są Twoje najlepsze wspomnienia z
okresu 1984-1986?
Mamy mnóstwo niesamowitych wspomnień.
Byliśmy młodzi, czuliśmy się wolni, pełni
energii i całkowicie beztroscy. Naprawdę
uwielbialiśmy być częścią tego nowego ruchu
muzycznego zwanego heavy metalem, całej tej
zabawy i imprezowania z naszymi przyjaciółmi.
Dobrze pamiętam mój pierwszy samochód,
który przywoził (lub nie) gitarzystę
Gora i mnie do naszej sali prób. Pomyśl tylko
o wszystkich fantastycznych debiutanckich albumach,
które ukazywały się niemal co tydzień:
Crimson Glory, Omen, Heir Apparent,
Malice, Liege Lord, Armored Saint,
Queensryche, Leatherwolf, Fifth Angel, Fates
Warning, Exodus i wiele innych. To był
niewiarygodnie kreatywny okres. Nigdy nie
zapomnę koncertu pierwszego składu Wardress
w 1984 roku na corocznym spotkaniu
klubu motocyklowego, w dużym namiocie
piwnym na leśnej polanie u stóp Szwabskich
Alp. Wszyscy tam dużo pili, naprawdę mam
na myśli dużo. Niespodziewanie musieliśmy
przerwać nasz występ z powodu "konkursu cycków",
jak go nazwano. Po tym, jak dziewczyny
zeszły ze sceny, pozwolono nam kontynuować
występ. Wtedy kilku chłopaków wpadło
na pomysł, by wjechać motocyklami do namiotu
i jeździć w kółko bezpośrednio przed
sceną. Wkrótce inni poszli za ich przykładem
i w końcu cały namiot był pełen ryczących
motocykli, nawet głośniejniejszych od nas.
Rozpętał się bałagan złożony z brudu i z trawy,
które koła zmieliły z ziemi i wypluły na
scenę. Jak dowiedzieliśmy się po koncercie od
prezesa motocyklistów, żadne z tych działań
nie było nieprzyjazne. Wręcz przeciwnie,
absolutnie podobała im się nasza muzyka. W
ten sposób okazali uznanie dla Wardress.
HMP: Jak tam Wardress w 2023 roku?
Erich Eysn: Obecnie sprawy Wardress mają
się bardzo dobrze, w szczególności, gdy spojrzymy
wstecz na ostatnie nieszczęsne lata.
Pod koniec 2019 roku rozpoczęliśmy naszą
"Eternal War Tour", ale w tym przypadku
"wieczność" sięgnęła tylko lutego 2020 roku,
kiedy to nadchodzące "środki" nas znokautowały.
W ten sposób straciliśmy dwa lata, podobnie
jak wiele innych zespołów. Nasz gitarzysta
Gor szybko wpadł na nowe pomysły i
riffy, a ja sam nawet zainspirowałem się tym
okresem, tworząc nowe i nieco mroczniejsze
niż zwykle teksty. Postanowiliśmy więc wykorzystać
wolny od koncertów czas na napisanie
i nagranie nowych utworów na drugi album.
Rezultat pokazał, że mieliśmy rację: album
"Metal 'Til The End" spotkał się z fantastycznymi
reakcjami w internetowych fanzinach
ze średnią oceną ponad 8 na 10 punktów.
Zdecydowanie większość recenzji i prawie
wszystkie komentarze fanów mogę opisać
jedynie jako entuzjastyczne. Osobiście jestem
więcej niż zadowolony, bo tylko w ciągu ostatnich
dwóch tygodni uczestniczyłem w koncertach
Heathen, Overkill, W.A.S.P. i legendarnym
Keep It True Festival z Halloween,
Leatherwolf, Fifth Angel, Vicious Rumors,
itd. Jak mi tego brakowało!
Foto: Wardress
pozostałe tego zespołu. Następnie wciągnąłem
się w Judas Priest, Black Sabbath, Motörhead,
a nieco później także w Iron Maiden,
Saxon oraz Angel Witch. Potem zacząłem regularnie
chodzić na koncerty, gdzie spotykałem
się z innymi fanatykami. Wkrótce okazało
się, że śpiewam w zespole. Oczywiście mój
kontakt ze sceną heavy metalową nie był ciągle
taki sam przez ostatnie dekady. Na początku
lat dziewięćdziesiątych wychowałem dwójkę
dzieci, co zebrało swoje żniwo, które
szczęśliwie spłaciłem. Ale nawet w tym okresie
intensywność mojego oddania heavy metalowi
nie spadła. Przeciwnie, byłem dumny z bycia
częścią niemieckiej społeczności fanów, która
pomogła muzyce metalowej przetrwać w tych
Jak porównałbyś proces powstawania Waszych
dwóch płyt: "Dress For War" (2019)
oraz "Metal 'til The End"?
Większość utworów na "Dress For War" napisaliśmy
we wczesnych latach osiemdziesiątych!
Jak wyjaśniłem w odpowiedzi na poprzednie
pytanie, byliśmy młodzi, dzicy i głupi.
Dziś jesteśmy starzy, dzicy i głupi, a "Metal
'Til The End" wydaje się być cięższy i bardziej
złożony niż "Dress For War". Niemniej
jednak, albumy oczywiście nie różnią się całkowicie
od siebie. Kiedy słuchasz utworów takich
jak "Dark Lord" czy "Metal League" z pierwszego
albumu, znajdziesz tego samego ducha
i te same typowe znaki firmowe Wardress, co
w tytułowym utworze z drugiego albumu.
Właśnie dotarliśmy do kolejnego etapu naszego
muzycznego rozwoju. Krótko mówiąc, oba
albumy to czysty wardressowski metal. Ale
tym razem pisanie przebiegało inaczej. Oczy-
58 WARDRESS
wiście już wcześniej korzystaliśmy z cyfrowej
wymiany danych, ale nie w takim stopniu, w
jakim byliśmy do tego zmuszeni na przełomie
2020 i 2021 roku. Mogliśmy się spotykać tylko
w ograniczonym zakresie. Rozwiązaniem
okazała się praca nad poszczególnymi etapami
w parach. Gor i ja spotykaliśmy się czasami
w moim prywatnym salonie. Wiele rzeczy
wymienialiśmy cyfrowo. Wstępną produkcję
zrobiliśmy w domu Gora, aby sprawdzić, jak
wszystko może na końcu zabrzmieć. "Motorlust"
był w zasadzie szkicem (riffy, groove)
napisanym przez gitarzystę Kimona i perkusistę
Andy'ego. Przesłali mu demo, a następnie
Gor sfinalizował utwór z Kimonem. Napisał
melodie wokalne w oparciu o mój tekst.
W rezultacie powstało prawie gotowe demo do
późniejszej obróbki studyjnej. Inne kawałki
robiliśmy w innych konstelacjach. Nigdy nie
konstruujemy kompozycji na białej tablicy.
Pisanie odbywa się niemal naturalnie. Nasze
uczucia decydują, czego utwór potrzebuje w
danym momencie, nawet gdy używamy nietypowych
sygnatur czasowych lub zmian rytmu.
Na przykład "The Serpent's Kiss" utrzymaliśmy
w metrum 15/16, a zupełnie inaczej brzmiałby
w metrum 4/4. Tytułowy utwór albumu posiada
mroczny, mistyczny nastrój, który wzmaga
się aż do punktu kulminacyjnego, zanim przejdzie
do następnej i ostatniej zwrotki. Aby to
osiągnąć, musieliśmy zwolnić tempo, zachowując
jednocześnie naturalny flow utworu.
Riff "Berserk" ma dodatek przeskakujący z 2/4
do 4/4. Granie go bez tego dodatku brzmiałoby
pospolicie i nie tak interesująco. Używamy
wszystkiego, by zintensyfikować dynamikę,
mroczny nastrój lub agresję - zawsze w
ramach potrzeby. Jesteśmy przekonani, że nasze
nowe wspólne wysiłki z Rolfem Munkesem
w studiach Empire nad nowym albumem
doprowadziły do jeszcze lepszego rezultatu niż
w przypadku debiutu. Tym razem weszliśmy
do studia z jasnym planem i pomysłami na
brzmienie, a producentem był sam Gor. Jak
wspomniałem wcześniej, zrobił on pre-produkcję
w oparciu o wkład wszystkich członków
Wardpress, zanim weszliśmy do Empire Studios.
Praca z Rolfem polegała na oszlifowaniu
już bardzo dobrze brzmiących demówek. Można
usłyszeć wynikającą z tego poprawę, jeśli
porówna się brzmienie nowego albumu z brzmieniem
debiutu. Poza tym, świetnie się bawiliśmy,
wszystko okazało się dobrze przygotowane,
a profesjonalizm Rolfa sprawił, że nagrywanie
przebiegło bardzo sprawnie. Praca z
Rolfem zawsze przypomina wakacje.
Wasz najnowszy album "Metal 'Til The
End" reprezentuje ciemnoniebieska okładka z
gitarą i krzyżem. Zadedykowałeś płytę
zmarłemu przyjacielowi. Czy mógłbyś nam o
tym opowiedzieć?
Tekst utworu "Metal 'til the End" posiada kilka
bardzo osobistych aspektów. Po pierwsze, refren
wspomina naszych przyjaciół, którzy niestety
już nie żyją, a którzy dosłownie do końca
kochali metal. Jeden z nich, Stefan "Gähle"
Kächele, zmarł w 2021 roku. Znałem go od
dzieciństwa i dopóki jeszcze to wytrzymywał,
przed jego śmiercią, wciąż spotykaliśmy się,
słuchając muzyki metalowej. Wcześniej uczestniczyliśmy
razem w niezliczonej ilości koncertów
i festiwali. Na przykład, jako że był
wielkim fanem Nevermore, pojechaliśmy na
ich jeden koncert w legendarnym "Zeche" w
Bochum, który później zespół wydał na DVD.
Czuł się również największym fanem Iron
Maiden i kolekcjonował wszystko, co tylko
mógł zdobyć, rozmaite nagrania oraz wszelkiego
rodzaju gadżety. Czy to w pracy, czy prywatnie,
zawsze miał na głowie starą, wybieloną
słońcem czapkę Iron Maiden. Cieszył się
jak dziecko, gdy pewnego razu podarowałem
mu na urodziny "Eddie's Archive Box"...
Osobiście wykuł zarówno miecz, jak i topór,
którym wymachuję w naszym teledysku do
"Dark Lord". Krótko mówiąc, Stefan był moim
stalowym bratem i dlatego zadedykowałem
mu ten utwór. W lirykach chciałem wyrazić
moje własne, bardzo silne i trwające całe życie
przywiązanie do muzyki heavy metalowej. Ponieważ
wszyscy członkowie Wardress czują
Foto: Wardress
podobnie i jest to fajny slogan, zdecydowaliśmy
się użyć tego tytułu piosenki również
jako tytułu albumu. Mamy nadzieję, że spotka
się z dobrym przyjęciem innych fanów metalu.
Dlaczego ponownie nagraliście kawałki
"Wardress" i "Metal Melodies"?
"Metal Melodies", jak również "Wardress",
zostały napisane w pierwszej połowie lat
osiemdziesiątych. Utwory te łączą w sobie
główne znaki firmowe, które pozostają typowe
dla Wardress do dnia dzisiejszego: mocny i
szorstki metal połączony z melodyjnymi, czasem
nawet hymnicznymi liniami zarówno
gitary, jak i głosu. Z lekką wariacją jednego
tytułu, można by również krótko powiedzieć
"Metal And Melodies", ponieważ o to właśnie
chodzi w utworach Wardress. Z drugiej strony
"Wardress" to hymn zespołu, na zawsze
nieodzowny w każdej naszej setliście. Po wydaniu
naszego pierwszego albumu wpadliśmy
na kilka nowych pomysłów, jak moglibyśmy
osiągnąć jeszcze mocniejsze brzmienie. Rezultatem
są wersje "80's-Re-Mix" tych i innych
starych utworów, a także, ogólnie rzecz biorąc,
nasze świadome podejście do tego, jak przygotować
się do kolejnej wizyty w studiu oraz
jakie mieć przyszłe oczekiwania dotyczące
brzmienia. Kiedy po powrocie do studia mogliśmy
usłyszeć, jak doskonale te nasze "stare"
utwory w ich zremiksowanych wersjach pasują
do nowych utworów, byliśmy powaleni. Koniecznie
chcieliśmy zademonstrować ten efekt
naszym fanom i dlatego zdecydowaliśmy, że
na nowym albumie znajdą się co najmniej dwa
ze starych kawałków w podrasowanych wersjach.
Jak dobrze bawiliście się podczas pracy nad
teledyskami do "Metal 'Til The End", "Berserk",
"Wardress" i "Metal League"?
Oczywiście, zawsze dobrze się bawimy podczas
kręcenia teledysków. A najzabawniejsze
rzeczy to te, których się wcześniej nie spodziewaliśmy
i nawet nie uważaliśmy ich za
zabawne w momentach, w których się zadziały...
Podczas nagrywania wstępu "Prelude To
War" na pierwszy album, nasz perkusista Andy
nie czuł się do końca zadowolony z brzmienia
werbla, który jego zdaniem nie był wystarczająco
jasny. Zrobiliśmy wiele prób z różnymi
mikrofonami i różnymi pozycjami mikrofonów.
W końcu udało się znaleźć rozwiązanie:
nagranie odbyło się w pustym przedpokoju
studyjnych toalet. Idealnie! Można to zobaczyć
w nieoficjalnej wersji wideo "Wardress -
Prelude To War/Wardress" na moim kanale
YouTube "Erich Eysn". Ale proszę, nie myślcie
sobie teraz, że mamy coś do toalet! W rzeczywistości
największą frajdę podczas kręcenia
wideoklipu "Metal League" mieliśmy... znowu
w toalecie. To nie wymaga dalszego opisu, po
prostu obejrzyjcie to na naszym kanale You
Tube "Wardress Metal Online". Natomiast
zdjęcia do "Berserk" odbyły się zeszłej zimy.
Przed rozpoczęciem zdjęć zadbaliśmy o wszystko:
odpowiednią lokalizację, oświetlenie,
mgłę... ale zapomnieliśmy o ogrzewaniu. W
starej hali przemysłowej panował siarczysty
mróz. Postanowiliśmy więc założyć kurtki na
czas zdjęć. Dopiero później, podczas przeglą-
WARDRESS 59
dania ścieżek wideo, zdaliśmy sobie sprawę, że
ten niezamierzony "dress code" idealnie pasował
zarówno do scenerii, jak i do samego
utworu. Najciekawszy incydent miał miejsce
podczas kręcenia "Metal 'Til The End". Rano
czułem się osłabiony. Ale ponieważ, oczywiście,
lokalizacja i ekipa zdjęciowa zostały zamówione
dużo wcześniej i wszyscy byli gotowi,
nie chciałem odwoływać zdjęć, więc zignorowałem
to. Podczas jazdy samochodem, jak i w
trakcie całej sesji, moje samopoczucie pogarszało
się z minuty na minutę. Po powrocie do
domu byłem naprawdę oszołomiony. Dzień
później okazało się, że już wcześniej przeziębiłem
się. Zadzwoniłem do pozostałych chłopaków
i powiedziałem im o tym. I rzeczywiście,
gitarzysta Gor też się przeziębił. Jak na
twardziela przystało, wykorzystał kolejne dni
na przycięcie pędów. Pewnego dnia zadzwonił
do mnie, mówiąc, że znalazł ten moment na
jednym z nagrań wideo, kiedy przeziębienie
najprawdopodobniej przeniósło się ze mnie na
niego. Możecie obejrzeć ten moment na You
Tube w wersji "Wardress - Metal Til The End"
na naszym kanale "Wardress Metal Official"
w minucie 4:37.
Foto: Wardress
Dlaczego Ozzy Osbourne "Mr Crowley"
(1980) jest dla Ciebie tak wyjątkowym utworem,
że to właśnie go skowerowaliście na
nowym albumie?
Krótka odpowiedź brzmi: po prostu kochamy
Ozzy'ego Osbourne'a i Randy'ego Rhoadsa,
a w szczególności ten numer. Po raz pierwszy
widziałem Ozzy'ego w latach osiemdziesiątych
jako support Whitesnake. Ku mojemu
zdumieniu wszedł na scenę całkowicie łysy.
Później dowiedziałem się, że miało to związek
z tym, że niedługo wcześniej odgryzł głowę
nietoperzowi. Jednak gdy oglądałem go ponownie
na Monsters of Rock w 1984 roku, jego
włosy już urosły... Ostatni raz widziałem go z
Black Sabbath w 2014 roku - to było spełnienie
marzeń. Kupiłem również bilet na jeden z
jego solowych koncertów w 2019 roku, który
był wielokrotnie przekładany aż do bieżącego
roku, a teraz, ku mojemu największemu żalowi,
został ostatecznie odwołany. Życzę mu
wszystkiego najlepszego w przyszłości. "Mr.
Crowley" jest częścią naszego setu na żywo już
od kilku lat. Od czasu do czasu koverujemy
również Iron Maiden "Prowler" (1980). Jednak
na potrzeby albumu, "Mr. Crowley" został,
jak to mówimy, nieco "przycięty". Środkowa
część została zaaranżowana z dwuczęściowymi
gitarami zamiast klawiszy. Nasza wersja
wydaje się nieco cięższa, a mój głos dodaje
utworowi więcej agresji. Inaczej niż w oryginalnym
utworze, intro składa się nie tylko z
klawiszy, tutaj granych przez Bernda Pfeffera,
ale ta linię melodyczną mocno wzmocnił
Mirco na basie. Pojawia się też miły hołd dla
Ozzy'ego w tekście. Oczywiście nie zmieniliśmy
solówek Randy'ego Rhoadsa, bo to
byłaby zbrodnia.
Czasami Twój wokal Ericha Eysna przypomina
mi Simonna Iffa z Arkham Witch.
Inspirowałeś się nim?
Znam i bardzo cenię Arkham Witch jako
młodszy zespół, który z całego serca przyczynia
się do rozwoju dzisiejszej sceny doom metalowej.
Naprawdę chciałbym dzielić z nimi
jedną scenę. Jednakże, zgodnie z początkiem
mojej "metalowej socjalizacji" już w późnych
latach siedemdziesiątych, moje główne inspiracje
sięgają daleko wstecz. Oczywiście zawsze
kochałem i nadal kocham wszystkich bohaterów
takich jak Rob Halford, Ronnie James
Dio, Bruce Dickinson, Eric Adams czy
Geoff Tate, ale tak naprawdę bardziej inspirowali
mnie ci, którzy wnieśli pewien chłód do
muzyki hardrockowej i metalowej, np. Phil
Lynott, John Bush, Jess Cox oraz potężny
Paul Di'Anno. Przy okazji, moim zdaniem
najfajniejszym i jednym z najbardziej niedocenionych
albumów w historii hard'n'heavy
rocka jest Thin Lizzy "Chinatown" (1980).
"Motorlust" idealnie pasowałoby do LP
Exciter "Speed Thrash Burn" (2008), "Wardress"
powinien zaśpiewać Harry Conklin z
Jag Panzer, a "Serpent Kiss" Blaze Bayley.
Co sądzisz o tych porównaniach?
Naprawdę masz zabawne pomysły. A skoro
już o tym mowa, to muszę przyznać, że masz
rację, "Motorlust" naprawdę ma podobny nastrój
do g. Ale, uwierz mi, kiedy po raz pierwszy
usłyszałem riffy "Motorlust", od razu przed
oczami stanął mi stary teledysk Motörhead
"Killed By Death" (1984). Pamiętacie, ten z
Lemmym wyjeżdżającym z własnego grobu na
motocyklu. To oczywiste, że kierowałem się
tym skojarzeniem podczas szukania tytułu i
pisania tekstu. "MotorLust" naprawdę jest hołdem
dla Lemmy'ego i jego gangu. Moim zdaniem
Harry Conklin i Ronnie Munroe to
obecnie najlepsi wokaliści metalowi na tym
świecie. Słuchałem Harry'ego śpiewającego na
żywo z Jag Panzer, Satan's Host i Titan
Force. Gdyby udało Ci się sprawić, że Harry
Conklin z którymś z tych zespołów wydałby
cover jakiegokolwiek utworu Wardress, z pewnością
byłbym winien Tobie i jemu więcej
niż jedno piwo. Najzabawniejszym skojarzeniem
jest to z Blaze'em Bayleyem, ponieważ
dzielisz je z tak wieloma osobami. W prawie
co drugiej recenzji "Metal 'Til The End" mogłem
przeczytać, że mój głos brzmi bardzo
podobnie do głosu Blaze'a. Nigdy wcześniej
tak nie myślałem, ale nawet szef naszej wytwórni
MDD Records & Black Sunset, Markus,
powiedział mi to samo. Ponieważ jestem
fanem Blaze'a i odwiedzałem jego klubowe
koncerty, kiedy tylko było to możliwe, absolutnie
mi to nie przeszkadza. Nie miałbym
więc nic przeciwko zaśpiewaniu z nim "The
Serpent's Kiss" w duecie.
Sam O'Black
Foto: Wardress
60
WARDRESS
HMP: Zacznijmy od tego, kto lub co was
ukształtowało jako muzyków? Co słuchaliście,
jakich artystów, jakich płyt? Na jakie
koncerty chodziliście, których gitarzystów i
wokalistów podpatrywaliście?
Leo Unnermark: Dorastałem w domu, gdzie
muzyka zawsze była obecna. Moi rodzice
puszczali płyty winylowe takich zespołów i
artystów jak John Mayall and the Bluesbreakers,
BB King, Joe Bonamassa, Joe Satriani,
The Scorpions, Thin Lizzy itp. Miało
to na mnie ogromny wpływ w późniejszych latach,
kiedy zacząłem zagłębiać się w takie zespoły
jak Free, Deep Purple, Whitesnake,
Van Halen i wiele innych. Niektóre z albumów,
które często przewijały się w tym czasie
to: "Black Rose" Thin Lizzy, "Love Hunter"
Whitesnake, "Van Halen 1" Van Halen,
"Burn" Deep Purple, "The Last in Line" Dio,
"Heart Attack" Krokus, "M.S.G" Michael
Schenker Group, "Mean Streak" Y&T. Uderzyły
mnie głosy takich wokalistów jak Paul
Rodgers, David Coverdale, Ronnie James
Dio, Steve Lee, Robin McAuley, Jeff Scott
Soto i Terry Ilous. Urodziłem się w Sztokholmie
w Szwecji, ale wychowałem się na wyspie
Gotlandia, położonej na południowy wschód
od Szwecji kontynentalnej na Morzu Bałtyckim.
Do miasta nie przyjeżdżały żadne wielkie
zespoły, więc większość czasu spędzałem
na lokalnych imprezach rockowych i oglądaniu
kaset VHS i DVD moich ulubionych artystów.
Jeden z moich ulubionych koncertów został
nagrany w Monachium w 1977 roku przez
zespół Rainbow.
Parker Halub: Moja muzyczna podróż rozpoczęła
się w wieku ośmiu lat, kiedy odkryłem
kawałek "Separate Ways" zespołu Journey.
Odkąd pamiętam, zawsze fascynowała mnie
gitara. Po próbie nauki gry na pianinie, w wieku
10 lat zacząłem brać lekcje i grać na gitarze.
Mniej więcej w tym czasie zacząłem również
odkrywać zespoły takie jak Metallica, Iron
Maiden, Europe, The Scorpions itp. i od tego
czasu moje muzyczne zainteresowania rozkwitły.
Niektóre z moich ulubionych utworów
w tamtym czasie (i do dziś) to takie klasyki jak
"Frontiers" Journey, "Ride the Lightning"
Metalliki, "Europe" Europe, "Powerslave"
Iron Maiden, "Blackout" The Scorpions,
"The Song Remains the Same (Live as Madison
Square Garden)" Led Zeppelin,
"Lightning to the Nations" Diamond Head,
"Tooth and Nail" Dokken, "Pyromania" Def
Leppard i wiele innych. Pierwszymi dużymi
koncertami, które widziałem w wieku 14 lat
były Mötley Crüe, Alice Cooper, Diamond
Muzyka jest formą komunikacji
Za Wings of Steel stoją, bardzo utalentowany wokalista Leo Unnermark
i równie niezwykły gitarzysta Parker Halub. Połączenie ich indywidualnych stylów
i energii wygenerowało niezwykłą muzykę. Wywodzi się ona z tradycyjnego
heavy metalu, lecz przeplatana jest białym mocarnym bluesem, co buduje niesamowite
wrażenie i niezwykły ogólny efekt. Czy taka wizja heavy metalu zostanie
zaakceptowana przez szerszą publiczność, na tę chwilę trudno powiedzieć.
Niemniej moim zdaniem warto dać szanse tej formacji, czyli Wings of Steel i ich
debiutanckiemu pełnemu albumowi "Gates of Twilight". Jednak zanim sięgniecie
po płytę, przeczytajcie to, co mieli do powiedzenia liderzy tej formacji.
Foto: Wings Of Steel
Head, Iron Maiden, Megadeth i Black Sabbath.
Zawsze inspirowali mnie gitarzyści, którzy
grali w moich ulubionych zespołach. Jimmy
Page, Michael Schenker, John Norum,
Neal Schon, George Lynch, Steve Murrary i
Adrian Smith, Toni Iommi i Brian Tatler to
tylko niektórzy z moich ulubionych gitarzystów.
Z wiekiem odkryłem innych niesamowitych
gitarzystów, takich jak John Sykes, Al Di
Meola, Gary Moore, Ritchie Blackmoore,
Uli Jon Roth, Doug Aldrige, Rowan Robertson,
Jason Becker, Estas Tonne, Guthrie
Govan, Tony Macalpine, Marty Friedman,
Bob Kulick, Dave Meniketti, Vivian Campbell,
Steve Clark, Zakk Wylde, Ulf Lagestam
i wielu innych.
Czy ty Parker możesz wymienić swoich
dwóch gitarowych mistrzów i czy mógłbyś
uzasadnić, dlaczego właśnie ich wybrałeś...
Parker Halub: Trudno jest mi wybrać, ponieważ
istnieją dziesiątki wpływów i inspiracji,
które ukształtowały mój dzisiejszy styl. Jednak
chyba wybiorę Johna Sykesa i Estasa Tonnego
(gitarzysta pochodzenia ukraińskiego,
określany jako "współczesny trubadur" - przyp.
red.). Sykesa, bo koleś jest wszechstronny. W
każdej dziedzinie kopie tyłki; unikalny i rozpoznawalny
styl, frazowanie, ton, ekspresja,
gra rytmiczna, muzykalność, pisanie utworów,
showmanship i ma doskonały głos. Był siłą napędową
najlepszych epok Tygers of Pan
Tang, Thin Lizzy i Whitesnake. Jego zespół
Blue Murder jest jednym z moich absolutnie
ulubionych. Jego gra na gitarze i muzyka miały
duży wpływ na mnie i mój własny styl muzyczny.
Jeśli chodzi o Tonnego, nie jest to jeden
z moich oczywistych wpływów, ale ten facet
jest absolutnie niesamowity. Chociaż mój styl
muzyczny bardzo się od niego różni, wybrałem
go, ponieważ jego styl gry jest bardzo wyraźnym
ucieleśnieniem twórczej pasji i ekspresji,
która jest podstawą muzyki. Gra prosto z
serca. Uwielbiam też hiszpański/klasyczny styl
gry na gitarze (co słychać w naszych utworach
"Stormchild" czy "Khamsin Riders"), a jego gra
jest w dużej mierze inspirowana tymi stylami.)
O to samo chciałbym prosić cię Leo, wymień
dwóch swoich ulubionych wokalistów i opowiedz,
dlaczego są to dla ciebie najlepsi śpiewacy?
Leo Unnermark: Gdybym miał wybrać
dwóch wokalistów, którzy byli dla mnie najbardziej
inspirujący i mieli wpływ na moją głęboką
miłość do muzyki, wybrałbym Ronniego
Jamesa Dio i Paula Rodgersa. Dio, bo to był
człowiek, który mógł kształtować swój głos w
dowolny sposób, który mówił i śpiewał z duszy,
który zainspirował setki tysięcy ludzi i
który napisał fantastyczne kompozycje z tekstami,
które opowiadały historie, jakich nikt
inny nie był i nie jest w stanie opowiedzieć w
świecie hard rocka/heavy metalu od tamtej pory.
To, co naprawdę wpłynęło na mnie w Dio,
to opowiadanie historii i sposób, w jaki pisał
teksty. Wolę pisać w sposób, w którym każdy
może wziąć udział w historii i namalować ją na
swój własny sposób. Jest wielu wspaniałych gawędziarzy,
ale w gatunku hard rock/heavy metal
to Dio rozpalił pochodnię. A Paul Rodgers
był dla mnie wokalistą, który dokonał przejścia
od bluesa do hard rocka. Są inne zespoły,
które to zrobiły, na przykład Led Zeppelin.
Paul Rodgers ma głos, który musiał zostać zanurzony
w benzynie bluesa i zapalony iskrą
ciężkiego rocka. Paul Rodgers jest głosem stojącym
za takimi zespołami jak Free, Bad
WINGS OF STEEL 61
Company i przecudnym The Firm, który był
efektem współpracy Paula Rodgersa i Jimmy'
ego Page'a z Tonym Franklinem na basie i
Chrisem Sladem na perkusji.
Twoja gra Parker jest niesamowita, aż trudno
uwierzyć, że to ogólnie jesteś debiutantem...
Parker Halub: Dziękuję. Gram od prawie 11
lat (zacząłem w wieku 10 lat i mam obecnie 21
lat). Wciąż jest wiele rzeczy, których muszę się
nauczyć i obszarów mojej gry, w których
chciałbym się doskonalić, ale to zawsze będzie
częścią piękna gry na gitarze. To powiedziawszy,
niezależnie od tego, gdzie są moje umiejętności
muzyczne, zawsze gram z serca.
Głos Leo najbardziej kojarzy mi się z Geoffem
Tate'em, ale także z Midnightem czy
Dio, generalnie twój głos to bardzo duży atut
Wings Of Steel...
Leo Unnermark: Dziękuję, to porównanie
pojawia się tak często, że tym razem postaram
się odnieść do niego nieco szerzej. Część dotycząca
Dio ma sens, ponieważ spędziłem dużo
czasu, ciesząc się jego podejściem do muzyki.
Jednak ze wszystkich zespołów z połowy i
końca lat 80., których słuchałem jako nastolatek,
tak naprawdę znam tylko jedną lub dwie
kompozycje z Geoffem Tate i Queensryche.
Po prostu nie pojawili się tak naturalnie na
moim radarze i nie miałem żadnej z ich płyt w
okresie dorastania. Pamiętam, jak miałem około
17 lat i starałem się być w stanie śpiewać takie
rzeczy jak Judas Priest czy Krokus. Aby
osiągnąć te wyżyny, musiałem wypróbować
różne doznania w moim głosie, które pozwoliły
mi śpiewać w wyższym rejestrze bez powodowania
zauważalnych uszkodzeń głosu. Zgaduję,
że Geoff Tate przychodzi wam na myśl,
ponieważ mam podejście "czystego głosu" z
dużą ilością dodatkowych emocji na wokalu
(tak samo jak on), a także być może anatomia
mojego ciała, która nadaje nam wszystkim unikalne
brzmienie naszego głosu. Inne częste porównania
(prawdopodobnie z podobnego powodu)
obejmują zespoły takie jak Crimson
Glory, Helloween, TNT, a nawet Bruce'a
Dickinsona. Każdy muzyk prawdopodobnie
(miejmy nadzieję) powie ci, że chce być sobą,
w przeciwnym razie, jaki to ma sens, wszyscy
gralibyśmy w cover i tribute bandach. Co
więcej, myślę, że jako artysta zawsze będziesz
porównywany do innych, którzy osiągnęli
wyróżniający się punkt w swojej karierze, w
którym można znaleźć pewne podobieństwa.
Myślę, że najlepszym sposobem na spojrzenie
na to jest potraktowanie tego jako komplementu,
ponieważ wszyscy są świetnymi wokalistami.
Wings of Steel to połączenie naszych
indywidualnych stylów i energii. Wokale
są rzeczywiście jednym z najbardziej zauważalnych
aspektów tożsamości zespołu.
Foto: Wings Of Steel
W jakich okolicznościach nawiązaliście
współpracę? Co przekonało was, że warto ze
sobą współpracować?
Wings Of Steel: Spotkaliśmy się w 2019 roku
podczas studiów muzycznych w Los Angeles i
wszystko od razu nabrało rozpędu. Mieliśmy
podobne inspiracje i wpływy, a nasze pisanie
kompozycji wydawało się, naprawdę dobrze
uzupełniać. Mentalność "wszystko albo nic"
dzielona między nami oboma sprawiła, że pokonaliśmy
wszelkie przeszkody i od tamtej pory
kontynuujemy naszą pasję. Oprócz wszystkich
muzycznych i kreatywnych aspektów,
które czynią nas siłą, którą jesteśmy oraz rzeczą,
która zrobiła największą różnicę, jest fakt,
że jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi i
łatwo się ze sobą dogadujemy.
Dlaczego pozostaliście przy duecie?
Wings Of Steel: Kiedy masz coś, co działa tak
dobrze we wszystkich aspektach twojej wizji,
wydaje się, że nie ma potrzeby tego zmieniać.
Pomiędzy pisaniem i produkcją muzyki, kierowaniem
kreatywnymi przedsięwzięciami i robieniem
wszystkich rzeczy związanych z biznesem
i promocją, zdaliśmy sobie sprawę, jakie
mamy szczęście, że mamy tak świetną równowagę
między nami dwoma. Jesteśmy otwarci
na zapraszanie ludzi do współpracy w pewnych
obszarach, ale fundamentem zespołu
będzie nadal nasza dwójka, abyśmy mogli zachować
integralność naszego brzmienia i wizji.
Wasza podstawa muzyczna to mieszanka
US heavy/power metalu w stylu Crimson
Glory i Queensryche z klasycznym heavy
metalem podobnym do Iron Maiden czy
Black Sabbath z ery Dio...
Wings Of Steel: Ciężko jest nam powiedzieć,
jaki jest styl naszej muzyki, ponieważ istnieje
wiele wpływów i inspiracji, które wpływają na
naszą muzykę. Rzeczywiście kochamy Iron
Maiden i Black Sabbath ery Dio i mamy silne
zakorzenienie w klasycznym heavy metalu.
Otrzymujemy wiele porównań do wielu świetnych
zespołów i to dla nas zaszczyt, że cieszymy
się takim samym szacunkiem jak ci tytani.
Kompozycje utrzymane w tym stylu, wyróżniają
się różnorodnością, złożonością, pomysłowością,
po prostu wkładacie w nie dużo
serca, wyobraźni, talentu i umiejętności...
Wings Of Steel: Dziękujemy. Zawsze piszemy
to, co jest dla nas inspirujące w danym momencie
i nie nakładamy żadnych ograniczeń
ani oczekiwań na rodzaj muzyki, którą chcemy
napisać. Chodzi o pasję, a wszystkie aspekty
utworów są sposobem na jej wyrażenie.
Drugą waszą muzyczną twarzą jest potężny
blues-rock, coś w rodzaj mieszanki wczesnego
Whitesnake z jego późniejszym wcieleniem,
tym glam-metalowym. Oczywiście
mo-żna dorzucić do tego Led Zeppelin czy
też Kingdom Come. Wiadomo blues to fundament
hard rocka i heavy metalu, jednak
skąd u was uwielbienie do takiej muzyki?
Wings Of Steel: W swej istocie, blues pochodzi
z miejsca, które ma niewiele wspólnego z
techniką czy muzykalnością, ale wszystko z
sercem i duszą. Muzyka bez duszy jest jak
kwiat bez kolorów. W każdym utworze muzycznym,
który piszemy, tłumaczymy to, czego
same słowa nie mogą powiedzieć. Nosimy tego
ducha ze sobą zarówno w muzyce, jak i w naszym
codziennym życiu. Kiedy połączysz dobrą
muzykalność i różnorodność utworów i
nastrojów z duchem bluesa, otrzymasz rodzaj
muzyki, która przetrwa próbę czasu i sprawi,
że włosy staną ci dęba. Muzyka jest formą
komunikacji, która pozwala nam wyrażać i łączyć
się z innymi ludźmi w głębszy i głębszy
sposób. Biorąc to wszystko pod uwagę, było
nieuniknione, że nasze inspiracje i podobieństwa
do tych zespołów będą widoczne w naszej
muzyce.
Słuchając waszych utworów "Garden of
Eden", "Lady of the Lost" czy "Leather And
Lace" przypomniały mi się opinie o Greta
Van Fleet, że zasługują na swoją pozycję, bo
jako nieliczni młodzi muzycy potrafią odtworzyć
klimat z czasów Led Zeppelin. Jesteście
ciekawi, co by ludzie odpowiedzialni
za promocję Greta Van Fleet powiedzieli po
przesłuchaniu waszych kawałków i czy byliby
gotowi w wypromowaniu was tak, jak to
zrobili z Greta Van Fleet?
Wings Of Steel: Mamy taką nadzieję! Wierzymy
w naszą muzykę i mamy silne podejrzenie,
że ci ludzie prędzej czy później się do niej
przekonają. Mamy wielki szacunek dla zespołów
takich jak Greta Van Fleet, ponieważ
czujemy, że tworzą coś nowego ze swoim brzmieniem,
a nie tylko je powielają.
Mimo wszystko zderzenie waszego US heavy/power
metalu z potężnym blues-rockiem
wywołuje pewien dysonans. Musiałem przesłuchać
album kilka razy, aby się do tego
efektu przyzwyczaić. Co z tym fantem macie
zamiar zrobić? Z jednej strony to pewna oryginalność,
z drugiej strony może spowodować
zniechęcenie fanów wobec waszej muzy-
62
WINGS OF STEEL
ki...
Wings Of Steel: Wierzymy, że jest to lepsza
rzecz niż zła. Wierzymy w autentyczność i jest
to po prostu manifestacja naszego stylu. Duża
dynamika w kompozycjach była powszechna
dla wielu zespołów w tamtych czasach, a obecnie
nie jest już tak powszechna (Led Zeppelin,
Rainbow, Thin Lizzy, itp.). Dodatkowo różnych
ludzi przyciągają różne utwory z naszego
katalogu i z tej perspektywy jesteśmy w stanie
dotrzeć do szerszej publiczności. Koniec końców,
choć możemy eksplorować wiele stylów i
klimatów w naszym brzmieniu, to wszystko
jest Wings of Steel.
Jak powstawała muzyka do "Garden of
Eden"? Ile czasu potrzebowaliście, aby wymyśleć
muzykę, zaaranżować ją, dopasować
teksty i linie melodyczne? Dopracowaliście
się jakiegoś schematu, który ułatwi pracę nad
muzyką w przyszłości?
Wings Of Steel: Chcieliśmy napisać coś naprawdę
powolnego z ciężkim bluesowym klimatem,
który pozwoliłby Leo wykorzystać
niższy zakres jego głosu. Napisanie i nagranie
tego kawałka zajęło około tygodnia. Jeśli chodzi
o pisanie utworów, to nie mamy jakiejś
ustalonej metody. Zaczynamy od pomysłu,
który miał jeden z nas, niezależnie od tego,
czy był to riff, melodia, sekcja, groove, atmosfera,
inspiracja, a kawałek od tego momentu w
zasadzie rozwija się sam. Indywidualnie (i kolektywnie)
wymyślamy pomysły przez cały
czas, więc zawsze mamy z czego czerpać, gdy
decydujemy się napisać więcej muzyki.
Album brzmi znakomicie! Czysty soczysty
dźwięk i to bardzo selektywny, choć muzykę
gracie ciężko. To brzmienie osiągnęliście sami
czy ktoś wam pomagał?
Wings Of Steel: Jeśli chodzi o produkcję,
nadzorowaliśmy cały proces od początku do
końca. Gitary i bas zostały nagrane przez Parkera,
a wokale na albumie zostały nagrane
przez Leo, a wszystko to w domowym studiu
zespołu. Perkusja została nagrana przez Mike'a
Mayhema w innym lokalnym studiu nagraniowym.
Wraz z naszym inżynierem miksu/masteringu
Damienem Rainaudem udało
nam się uzyskać brzmienie, do którego dążyliśmy.
Ostatecznie jesteśmy bardzo zadowoleni
z brzmienia albumu (jak i EP-ki).
"Garden of Eden" brzmi, jakby nagrywał go
kompletny zespół, jakby tworzyło go kilka
muzycznych indywidualności. Czy wszystko
faktycznie nagraliście we dwójkę, czy też
pomagali wam goście i muzycy sesyjni?
Wings Of Steel: Wszystko poza perkusją zostało
nagrane przez nas. Celem jest zawsze
tworzenie muzyki, która przekłada się tak
dobrze, jak to możliwe na scenariusz na żywo,
a po zagraniu utworu na żywo z przyjemnością
stwierdzamy, że tak jest. Przy tak dużej
kreatywności muzycznej płynącej w twoich
żyłach, wspaniale jest móc tworzyć utwory,
które wyróżniają się same w sobie, ale wszystkie
mają wspólne brzmienie zespołu. Mamy
jasną wizję tego, czego chcemy w naszym brzmieniu
i wprowadzamy to w życie, wykorzystując
nasze najlepsze umiejętności.
Album jest na rynku od jakiegoś czasu, jakie
opinie docierają do was od krytyków i fanów?
Wings Of Steel: Ogólnie rzecz biorąc, opinie
były niezwykle pozytywne. Niektórzy wolą jedne
utwory od drugich i wyrażają swoje obawy,
że utwory są zbyt różne. Co zabawne, jest
to również jedna z rzeczy, za które wielu nas
chwali. Z naszego punktu widzenia każdy ma
swój gust i nie widzimy powodu, dla którego
mielibyśmy unikać pewnej dynamiki w
naszym brzmieniu. Raczej decydujemy się na
eksplorowanie tego wszystkiego i włączanie
tego, gdy nadal ewoluujemy jako twórcy,
muzycy, ludzie i miłośnicy muzyki hard rockowej
i heavy metalowej. Uważamy, że sprzedalibyśmy
się za nisko, gdybyśmy zdecydowali
się ograniczyć do jednego konkretnego stylu/
rodzaju rocka; jest już wiele zespołów, które
właśnie to robią. Chcemy dostarczyć muzyczną
podróż, która wywodzi się z fundamentów
hard rocka oraz heavy metalu, a która
pasuje do wielu kieszeni. Wolność wyboru w
kreatywności jest dla nas bardzo ważna i wierzymy,
że to nieograniczone podejście jest sposobem,
w jaki najlepsza muzyka została napisana
i nadal będzie pisana.
Jakby nie oceniać "Garden of Eden" i pierwszego
naturalnego zaciekawienia to czeka
was cała masa pracy. Przede wszystkim, żeby
pchnąć kapele do przodu, musicie znaleźć
odpowiednich muzyków, którzy uzupełni
potrzebny skład. Podjęliście może jakieś kroki
w tej kwestii? A może pozostaniecie projektem
studyjnym? Aktualny rynek pozwala
na całkiem niezłą egzystencję takich kapel...
Wings Of Steel: Chociaż muzyka jest pisana
przez nas, Parkera i Leo, Wings of Steel jest
w rzeczywistości zespołem. Kiedy wychodzimy
na scenę, to razem z muzykami, którzy pasują
do zespołu zarówno pod względem muzycznym,
osobistym, jak i technicznym. Staramy
się dostarczać wrażenia na żywo, które oddają
sprawiedliwość muzyce i pozostawiają każdego
fana pragnącego więcej. Ten dźwięk jest
zbyt duży, by grały go tylko dwie osoby, zasługuje
na świetny zespół. Dzięki świetnej muzyce
i świetnemu składowi zyskujesz jeszcze
większą publiczność, z którą możesz się tym
wszystkim podzielić, a w końcu o to właśnie
chodzi. Nasz obecny skład obejmuje perkusistę
Mike'a Mayhema, gitarzystę Stefana Johna-Baileta
i basistę Johnny'ego Shankela.
Jak większość młodych kapel wystawiliście
swoją płytę na kanale NWOTHM Full Albums.
Czy czujecie się częścią nurtu NWO
THM?
Wings Of Steel: Tak, czujemy się częścią
NWOTHM. Jeśli spojrzeć na to, czym jest
"tradycyjny heavy metal", to obejmuje on szeroką
gamę inspiracji, od bluesa po neoklasykę.
W tym samym sensie obejmujemy szerokie
spektrum utworów, które w mniejszym lub
większym stopniu wywodzą się z korzeni
heavy metalu. I jesteśmy rzeczywiście częścią
nowej fali zespołów poświęcających się pisaniu
dobrej jakości muzyki.
Jak w ogóle w waszym wypadku sprawdziło
się wykorzystanie tego kanału do promocji?
Z jakich jeszcze nowych środków proponowanych
przez współczesne media chcecie
wykorzystać do promocji Wings Of Steel?
Wings Of Steel: Cieszymy się, że możemy
być częścią kanału, który pomaga promować
undergroundowe zespoły muzyki metalowej.
Nie ma kanału, który robiłby to lepiej i z większym
szacunkiem dla artystów i ich fanów.
YouTube i Facebook okazały się dla nas dwiema
najkorzystniejszymi platformami, jeśli chodzi
o zdobywanie fanów i komunikację z nimi.
Inne platformy, takie jak Bandcamp i Instagram,
również okazały się kluczowe w dotarciu
do naszych fanów. Mieliśmy również występy
w radiu i wiele świetnych recenzji, które
nadal pomagają nam rozpowszechniać informacje.
Do tej pory zagraliśmy tylko dwa koncerty
na żywo, więc świat cyfrowy był dla nas
punktem zerowym, jeśli chodzi o rozwój naszej
bazy fanów. Ale jak tylko nadarzy się
okazja, zamierzamy wyruszyć w długą trasę
koncertową i zagrać na żywo dla naszych fanów
na całym świecie.
Działacie na własny rachunek. Nigdy nie
myśleliście, aby podjąć współpracę z jakąś
wytwórnią?
Wings Of Steel: Jesteśmy naszą własną wytwórnią.
Po otrzymaniu kilku ofert kontraktów
i poznaniu działalności zespołu od podszewki
uważamy, że jest mało prawdopodobne,
abyśmy współpracowali z wytwórnią, chyba
że nasze wymagania zostaną spełnione. Z
pewnością nadal istnieją pewne korzyści ze
współpracy z wytwórnią, ale jeśli nie otrzymamy
doskonałej oferty, będziemy nadal działać
niezależnie, ponieważ do tej pory odnosiliśmy
wiele sukcesów.
Przeważnie materiał na pierwszy krążek powstaje
przez dłuższy czas. Teraz w krótszym
czasie będziecie musieli przygotować nowy i
premierowy program. Czujecie się na siłach
podjąć się tego wyzwania? Może macie już
pierwsze pomysły?
Wings Of Steel: Materiał na EP-kę był gromadzony
przez dłuższy czas, podczas gdy materiał
na pełny album został napisany (i nagrany
w większości) w niecałe 10 tygodni. Czujemy
się komfortowo, pracując z lub bez deadline'u,
więc tak, czujemy, że jesteśmy w stanie
sprostać wyzwaniu. Koncepcja czasu wydaje
się wyskakiwać przez okno, kiedy siadamy do
pisania muzyki; niektóre utwory mogą być
gotowe już po dniu lub dwóch, podczas gdy
inne powstają nieco dłużej. Ale niezależnie od
tego, ile mamy czasu, zawsze będziemy dostarczać
najlepszą muzykę, jaką możemy. Jesteśmy
bardzo podekscytowani możliwością pisania
kolejnych materiałów, ponieważ muzyka
jest fundamentem tego zespołu. Ciągle wpadamy
na nowe pomysły, niektóre sami, a niektóre
razem. Kiedy siadamy z jakimkolwiek
pomysłem, który wybieramy do pracy, utwór
materializuje się na swój własny sposób i to
prawie tak, jakby kompozycja pisała się sama.
Mamy nadzieję, że w przyszłym roku rozpoczniemy
proces pisania trzeciego albumu.
Michal Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski &
Szymon Tryk
WINGS OF STEEL
63
Armagh kiedyś takie miało; dopiero przy tej
płycie zaczęło to jakoś wychodzić.
HMP: Mam wrażenie, że mimo świetnych
recenzji i generalnie dobrego odbioru "Serpent
Storm" przeszła w ubiegłym roku bez większego
echa. Pewnie więc tym bardziej cieszy
was to, że dzięki Dying Victims Productions
ten album zyska teraz szansę szerszej promocji,
dotrze też do większej liczby fanów na
całym świecie?
Galin: Cześć. Czy ja wiem, czy bez większego
echa, jednak w porównaniu z poprzednim albumem,
którego promocja przypadła na czas
pandemii, nie było aż tak źle. Przede wszystkim
cieszy nas, że udało się nawiązać współpracę
z Florianem, to w porządku facet.
Dla was jest to wciąż coś świeżego, wywołującego
emocje czy trochę już one opadły,
Prawdziwy metal i pałac w ruinie
- Armagh powstało z fascynacji starą szkołą heavy, speed, thrash, black
metalu - deklaruje Jakub "Galin" Galiński i trudno się z tymi słowami nie zgodzić.
Na najnowszym albumie warszawskiej formacji na plan pierwszy wysunęły się te
bardziej tradycyjne elementy, dzięki czemu "Serpent Storm" jest jeszcze ciekawszy
w warstwie muzycznej, oferując przy tym dużą dozę agresji. Nic więc dziwnego, że
tegoroczne wznowienie tej płyty firmuje Dying Victims Productions, dzięki czemu
Armagh ma szanse wypłynąć na szersze wody, na co bez dwóch zdań zasługuje.
Foto: Piotr Franaszczuk
Za młodu woleliście grać ostrzej - z wiekiem
człowiek jednak łagodnieje, stąd ten powrót
do klasyki, do brzmień i patentów charakterystycznych
dla przełomu lat 70. i 80., kiedy
to tradycyjny heavy metal w jego najbardziej
klasycznej postaci dopiero się tworzył?
Dalej lubimy grać ostro. Robienie tego cały
czas jest po prostu nudne. Nie rozumiem, po
co tak generalizować. W mojej opinii to, co
nazywasz "tradycyjnym heavy metalem" jest
pod wieloma względami o wiele bardziej "ekstremalne",
niż w większości przypadków kuriozalne
darcie ryja do jazgotu, co w żadnym
wypadku nie ujmuje temu drugiemu bycia fajnym,
na swój sposób.
Pamiętam te czasy i nawet u nas, w zacofanym
i coraz biedniejszym PRL-u, ostra muzyka
z każdym kolejnym rokiem była coraz
popularniejsza, głównie dzięki audycjom
radiowym, bo kulejącą, rodzimą fonografię
było wtedy co najwyżej stać na wydanie singli
UFO i Whitesnake, co i tak było wielkim
wydarzeniem. Do tego w naszej prasie fachowej
jeszcze w roku 1980 pisano o "odradzaniu
się i nawrocie popularności hard
rocka", podając jako przykłady Iron Maiden
czy Saxon. A jak podchodzi do tych formatywnych
czasów metalu młode pokolenie, czyli
wy? Macie do nich sentyment, gloryfikujecie
je w jakikolwiek sposób, czy ta cała otoczka,
krajowa czy zachodnia, nie ma dla was żadnego
znaczenia, liczy się bowiem tylko muzyka?
Często jak rozmawiamy z ludźmi, którzy pamiętają
te czasy, to tworzy się nić porozumienia.
Myślę, że w środowisku związanym z tą
muzyką bezsensownym jest postrzeganie innych
ludzi przez pryzmat wieku, bo i tak każdy
tego mentalnego 15-latka w sobie gdzieś
tam ma. Żyjemy tutaj, to wynosi się z domu,
może dopaść w szkołach, na podwórkach.
Trzeba być kompletnie zamkniętym na świat,
żeby wychowując się w Polsce nie podłapać
czegoś, co stanowi o polskiej kulturze, a heavy
metal jest u nas akurat mocno zakorzeniony.
Kto lub co zainspirowało więc was najbardziej
do czegoś, co internetowa encyklopedia
heavy metalu określa jako black i heavy metal?
Bo są one oczywiście słyszalne w waszej
muzyce, ale sporo w niej również odniesień
do klasycznego hard rocka z pierwszej połowy
lat 70., a dłuższe, trwające często ponad
pięć minut utwory budzą też skojarzenia z
bardziej epickimi/retrorockowymi formami?
Armagh powstało z fascynacji starą szkołą
heavy, speed, thrash, black metalu. Wpływy
pierwszego i ostatniego były w naszym odczuciu
najmocniejsze w tym, co graliśmy na początku,
tak więc to opisywaliśmy.
bo ten materiał ma przecież kilka lat, a firmujący
go skład też należy już do przeszłości?
Obecnie jesteśmy na etapie wdrażania Atom
Smashera, naszego nowego perkusisty, więc
siłą rzeczy, odkrywamy stare numery na nowo.
Nowi muzycy interpretują je na swój sposób,
ja sam wiele rzeczy gram trochę inaczej niż na
nagraniach.
W tym kontekście od razu nasuwa się pytanie
o wasze dalsze poczynania, gdyż zakładam,
że zawartość nowego albumu to wypadkowa
muzycznych fascynacji całego tworzącego
go składu - ten nowy również ma ciągoty
do preferowania hard 'n' heavy starej szkoły?
Nowy skład to w większości moi wieloletni
kumple. Z Tomaszem wspólnie tworzyliśmy
Bestiality, jest jednym z ojców założycieli
First Wave Only. Z Wiktorem, oprócz
współpracy wydawniczej, przy organizacji wielu
koncertów i projektowaniu różnych grafik,
robimy od wielu lat projekt pod nazwą Fukkin'
Vengeance, w którym on śpiewa, a ja
gram na gitarze. Albert jest świeżą krwią w
towarzystwie, do tej pory obracał się w bardziej
ekstremalnych stylistykach, ale podobnie
jak reszta z nas wychował się na dobrych rzeczach,
między innymi Black Sabbath, Judas
Priest. Preferowanie hard 'n' heavy, w naszym
przypadku to nigdy nie wiem, jak się odnieść
do takich pytań, bo my lubimy dużo różnych
rzeczy, zarówno słuchać, jak i grać.
Jak doszło do tego, że tradycyjny metal wysunął
się waszej muzyce na plan pierwszy,
detronizując te bardziej ekstremalne elementy?
Przede wszystkim jest to zasługa wokali, dla
mnie to był cel od samego początku, żeby
Fani muzycznej ekstremy mogą zarzucić
wam, że łagodniejecie, etc., ale z drugiej strony
po "Serpent Storm" mogą sięgnąć ci słuchacze,
dla których black był czymś nie do
zaakceptowania, tak więc coś za coś?
Trudno się z tobą nie zgodzić.
Dostrzegam tu jednak pewną rozbieżność,
bowiem z jednej strony chętnie cofacie się w
przeszłość, jednak z drugiej nie szanujecie
zabytków, nawet jeśli chodzi o socrealistyczny
Pałac Kultury i Nauki - skąd pomysł,
64
ARMAGH
żeby na okładce "Serpent Storm" przedstawić
go w takiej właśnie formie? (śmiech)
Pałac w ruinie pierwotnie miał trafić na
okładkę splita kilku warszawskich kapel, który
chciałem wydać, ale straciłem zainteresowanie
tym przedsięwzięciem. Pomysł powrócił przy
okazji "Serpent Storm", mocno rezonując z
warstwą liryczną płyty i moją koncepcją
Satanic City, jakim to widzę Warszawę z jej
tempem życia oraz bezwzględnością, kontrastującymi
z atmosferą niektórych "wycinków"
tego miasta, gdzie czas jakby staje w miejscu,
a przestymulowanie, nadmierne bodźce wydają
się nie istnieć. Niestety, takich miejsc jest
już coraz mniej, nowoczesnych blokowisk za
to przybywa.
Roman Kostrzewski odszedł w lutym ubiegłego
roku. Te nawiązania do "Ostatniego
taboru" Kata w "Into The Fumes Of Deutero-Steel"
pojawiły się jeszcze za jego życia,
czy też wpadłeś na ten pomysł już po jego
śmierci?
Te tabory to mi się dośpiewały któregoś razu
"same" na jakiejś próbie i tak już zostało. Zaczęliśmy
grać ten numer na krótko przed United
Arts Festiwal w Gdańsku, między innymi
przed Katem właśnie.
Nigdy nie korciło was, żeby postawić na polskojęzyczne
teksty, adresujecie muzykę
Armagh do szerszego grona słuchaczy, gdzie
angielski jest językiem międzynarodowym?
Teksty naszych pierwszych kawałków były po
polsku. Zdecydowaliśmy się na przetłumaczenie
ich z myślą, że do pierwotnych wersji wrócimy
po latach, jeśli przetrwają próbę czasu.
Adresujemy naszą muzykę przede wszystkim
do każdego, kto chce jej słuchać.
Zastanawiam się tylko czy to w obecnych
czasach jest absolutnie konieczne skoro choćby
wasi kumple z wytwórni Sexmag wydali
w jej barwach MLP "Sex Metal" z polskimi
tekstami - może nasz język byłby czymś ciekawym
dla fanów ze świata, tak jak my słuchamy
często zespołów węgierskich, hiszpańskich
czy japońskich, nie mając pojęcia o
czym traktują ich teksty?
Myślę, że sam odpowiedziałeś sobie na to pytanie.
Ta płyta brzmi bardzo stylowo, nie cierpi na
to, co określam czasem "cyfrowym syndromem",
który jest problemem wielu obecnych
zespołów - nagrywaliście na taśmę, czy też
cyfrowo, ale starając się zabrzmieć jak najbardziej
organicznie?
Wiem o co chodzi z tym cyfrowym syndromem,
uciekamy od tego jak najdalej. Nagrywaliśmy
i produkowaliśmy tę płytę sami, podobnie
jak wiele innych, które ją poprzedziły i
pewnie nastąpią. To, że ona tak brzmi, to
masa różnych składowych, między innymi
efekt doświadczenia nabytego przy niezliczonych
sesjach nagraniowych, większej świadomości,
wielu nieprzespanych nocy.
Skoro "Serpent Storm" nagraliście na przełomie
2021/2022, po czym latem ubiegłego roku,
już po premierze albumu, firmujący go
skład stał się wspomnieniem, zakładam, że
w tym nowym pracujecie już nad nowym materiałem?
Owszem, równolegle obok ogrywania dotychczasowego
materiału aranżujemy nowe kawałki.
Są szanse, że ukaże się on również nakładem
Dying Victims Productions, może jeszcze w
tym roku, żeby podtrzymać dobrą passę
Armagh?
Myślę, że szanse na to są niemałe.
Wojciech Chamryk
Muzycznie wciąż mamy wiele do powiedzenia
Fani US metalu niewątpliwie już nazwę Kingdom Of Tyrants wpisali do
swoich notatników, inni z pewnością już zakupili ich debiutancki album "Architects
Of Power". Nie dziwię się, bo ich muzyka jest ekscytująca, ale jak może być
inaczej, gdy za formacją stoją starzy wyjadacze z Meliah Rage i Steel Assassin.
Jeżeli jeszcze nie słyszeliście zespołu i ich płyty, zróbcie to, ale wcześniej sięgnijcie
po poniższy wywiad z gitarzystą Kevinem Curranem.
inaczej niż Steel Assassin i Meliah Rage,
chcieliśmy stworzyć coś świeżego i nowego, co
nie byłoby porównywane do tych zespołów.
Foto: Sonia Ferreira
Czy zgodzisz się, że waszymi inspiracjami
są m.in. takie zespoły: Metal Church, Armored
Saint, Vicious Rumors, Megadeth, a
także Accept, Judas Priest czy Iron Maiden.
Może byś coś dodał?
Zgadzam się absolutnie. Wszyscy pochodzimy
z różnych środowisk. Mooney i ja kochamy
europejski metal, taki jak Accept i Helloween,
a także wszystkie wpływy NWOBHM.
Angel Witch, Tygers of Pan Tang itd. Stu po
prostu kocha metal. Uwielbia o nim rozmawiać,
słuchać go... Jest pod wpływem Maiden
i Priest, a także thrashu. Jest też wielkim fanem
nowego melodyjnego metalu, takiego jak
Ghost. Mike Munro jest fanatykiem Saxon,
w sumie wszyscy jesteśmy, ale może Mike
szczególnie. Dave jest głównie pod wpływem
thrash i progresu. Kansas i ELP, Armored
Saint i Slayer. Najważniejsze jest to, że
wszyscy mamy tak różne zainteresowania, ale
każde z nich przyczynia się do naszego podświadomego
procesu twórczego.
Niemniej wasza muzyka, co najwyżej jest
zakorzeniona w dawnym tradycyjnym heavy
metalu, a dzięki swojemu doświadczeniu i talentom
tworzycie własna oryginalną muzykę...
Tak, zdecydowanie powiedziałbym, że jesteśmy
dobrze zakorzenieni w tradycyjnym heavy
metalu i wszyscy uważamy, że tradycyjny metal
jest nadal aktualny, ale nie jesteśmy też
zbyt starzy, by wiedzieć, że doświadczenie
życiowe może wnieść świeże pomysły do starego
stylu. Muzycznie wciąż mamy wiele do
powiedzenia.
W jaki sposób pracowaliście nad materiałem
na "Architects Of Power"?
W bardzo kooperatywny sposób. Mieliśmy
bardzo kreatywne sesje twórcze, podczas których
wymienialiśmy się ideami i pomysłami,
świetnie się przy tym bawiąc. Zwykle miałem
pomysły na teksty i albo miałem już pomysł
na to, jak powinny wyglądać riffy i muzyka,
albo dzieliłem się nimi z Mooneyem, aby
uzyskać świeże spojrzenie. Razem stworzyliśmy
fundamenty dla wszystkich dziewięciu
kompozycji, a następnie sprowadziliśmy
Munro, aby dodał swój własny, unikalny
stempel do kawałków. To był bardzo płodny
czas.
HMP: Jak w ogóle do tego doszło, że zdołaliście
skrzyknąć się właśnie w takim składzie?
Kevin Curran: Oba zespoły przyjaźnią się od
lat 80. Wszyscy byliśmy w kontakcie, spotykaliśmy
się i okazjonalnie tworzyliśmy razem
muzykę. Kilka lat temu Mike Mooney, Mike
Munro, Stu i ja zagraliśmy koncert w hołdzie
Saxon i to zapoczątkowało plan na to, co mogliśmy
wspólnie zrobić, więc kiedy wpadłem
na pomysł zupełnie nowego, oryginalnego projektu,
wiedziałem, kogo chcę zwerbować. Ponadto
na YouTube jest świetny "mini-dokument"
zatytułowany "A Boston Metal Story"
- opowiada on całą historię tego projektu, jak
wszyscy doprowadziliśmy go do skutku, z
punktów widzenia każdego z nas.
Kingdom Of Tyrants gra typowy US heavy/
power metal, ale co ma grać, jak jej muzycy
tworzyli lub tworzą Meliah Rage i Steel
Assassin?
Wszyscy kochamy muzykę i wszyscy lubimy
też wiele różnych stylów muzycznych. Ja i Dave
gramy w zespole opartym na bluesie, a
Mooney i Dave przez kilka lat grali hard rockowe
covery. Wszystko to działo się, gdy Stu
wciąż był aktywny w Meliah Rage i Bad Karma,
a Munro wciąż śpiewał. Wiedzieliśmy, że
połączenie stylów Meliah Rage i Steel Assassin
zaowocuje czymś innym. Nie wiedzieliśmy
dokładnie, jak się połączą, ale chcieliśmy się
tego dowiedzieć. Spotkaliśmy się pod koniec
2021 roku, aby zobaczyć, jaka jest chemia.
Okazało się, że od razu się dogadaliśmy. Jednym
z naszych głównych celów było brzmieć
Czy doświadczenia z Meliah Rage i Steel
Assassin miały jednak jakiś wpływ na muzykę
Kingdom Of Tyrants?
Zdecydowanie. To wszystko, co dzieje się teraz
oraz kilka dekad życia, które minęły od powstania
tych zespołów. Kumulacja doświadczeń
związanych z graniem metalu przez większość
naszej muzycznej kariery również pomogła
w stworzeniu nowych utworów. Ale tak jak
powiedzieliśmy wcześniej, chcieliśmy wyjść
poza granice tych dwóch obozów.
Czego nie mogliście zrobić w Meliah Rage i
Steel Assassin, a możecie swobodnie zrobić
w Kingdom Of Tyrants? Jest coś specjalnego,
co wyróżnia Kingdom Of Tyrants?
Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek były jakieś
restrykcyjne w Meliah Rage lub Steel
Assassin, ale ten zespół powstał jako grupa
przyjaciół, którzy znają się od dłuższego czasu
i jest dużo swobody i poczucia komfortu w
byciu w sali prób z ludźmi, których już znasz.
To usuwa wszelką presję. Wchodząc do zespołu
wiedzieliśmy, na co stać każdego z muzyków,
a także znaliśmy ich nastawienie i etykę
pracy. To z pewnością coś wyjątkowego.
Ponadto, mamy dodatkowe poczucie wolności,
w którym nie jesteśmy ograniczeni do stylów
żadnego z zespołów. Możemy pisać nowe
teksty i riffy, które są niezależne od tego, co
robiliśmy w przeszłości.
Dbacie, aby wasze utwory trafiły do słuchacza
w sposób bezpośredni, dlatego mają one
moc, świetne riffy, znakomite melodie, ale
także staracie się, aby zaintrygować budową
utworu, aranżacjami, czy innymi ciekawymi
zagrywkami. Wasza muzyka ma być szczera,
ale nie nudna...
Dziękuję za miłe słowa. Czasami podczas pisania
nowych utworów Mike Munro śpiewał
coś nieoczekiwanego. Wszyscy patrzyliśmy na
siebie i automatycznie zdawaliśmy sobie sprawę,
że genialne pomysły pojawiają się organicznie.
Przyjmowaliśmy nieoczekiwane i podążaliśmy
tym kursem. Nigdy nie było żadnego
prawdziwego planu na stworzenie określonego
rodzaju nagrania, te utwory są po prostu reprezentacją
tego, gdzie byliśmy w danym momencie
naszego życia.
Bardzo ciekawie jest w kompozycjach
"Architects Of Power" i "Ghosts Of Industry",
mają one bardziej rozbudowana formę,
z wieloma tematami muzycznymi, kontrastami
oraz zmianami temp, są bogato zaaran-
66
KINGDOM OF TYRANTS
żowane, niekiedy epatujące techniką (przede
wszystkim "Ghosts Of Industry"). Czy można
mówić, że wasza muzyka ma wiele twarzy,
a jedną z nich jest progresywny metal?
Ze wszystkimi naszymi różnymi wpływami, w
naszej muzyce są zdecydowanie pewne progresywne
aspekty, które również całkowicie przyjęliśmy.
Jak już wspomniałem, wszyscy mamy
tak interesujące muzyczne historie, że nie może
to nie wyjść na jaw podczas pisania muzyki,
a fakt, że można to docenić, sprawia, że jest
to jeszcze bardziej satysfakcjonujące.
Czy zgodzisz się, że Mike'a Munro na
"Architects Of Power" zaśpiewał najlepiej w
całej swojej karierze?
Całkowicie się z tym zgadzam. Był taki moment,
w którym Mike wszedł do kabiny, aby
wykonać swój pierwszy wokal, a reszta z nas
siedziała w pokoju kontrolnym i była absolutnie
zdumiona. Moc, którą potrafi wydobyć,
była zadziwiająca. I to samo mówiło wielu naszych
muzycznych kolegów i przyjaciół, więc
tak, zgadzam się z tym stwierdzeniem.
Należy też pochwalić duet gitarzystów Steel
Assassin, czyli ciebie i Michaela Mooney'a.
Wykonaliście na "Architects Of Power" niesamowitą
robotę...
Między Mike'iem a mną jest chemia, która
była doskonalona przez lata i stale ewoluuje,
co z pewnością jest widoczne na albumie.
Tworzymy razem muzykę od ponad czterdziestu
lat w taki czy inny sposób, a więź, którą
stworzyliśmy zarówno muzycznie, jak i osobiście,
jest widoczna za każdym razem, gdy
wchodzimy na scenę! Staliśmy się rodziną i jak
w każdej rodzinie, są dobre i złe chwile, ale to
doświadczenie wyniesione z tamtych czasów i
obecna historia przelewa się przez nas, szczególnie
na nowej płycie. Jeszcze raz bardzo
dziękuję za tę uwagę i komentarz!
"Masque Of Red Death" (Maska Czerwonego
Moru) kojarzy mi się z opowiadaniem
Edgara Allana Poe oraz z filmem o tym samym
tytule opartym na tym opowiadaniu.
Jesteście zwolennikami mrocznych opowieści
Poe, czy raczej jego filmowych adaptacji?
Czy w ten sposób próbujecie rozliczyć się z
okresem pandemii?
Najciekawsze jest to, że pandemia nie miała
żadnego wpływu na tę kompozycję. Po prostu
mam głęboki szacunek dla twórczości Poego,
a pomysł, by ta historia stała się metalowym
kawałkiem, był w moim notatniku już od kilku
lat.
Ogólnie, o czym są wasze teksty i co chcecie
w nich przekazać w swoim fanom?
Jest w nich dużo mitologii i historii. Głównie
staramy się przekazać poczucie narracji historii
oraz poczucie władzy. Są to teksty, które
płynnie i tematycznie wplatają się w gitarowe
riffy. Nigdy tak naprawdę nie pisaliśmy o "szybkich
samochodach" czy "szybkich kobietach",
jest wystarczająco dużo zespołów, które to
robią i robią to prawdopodobnie o wiele lepiej
niż my, więc jest to po prostu naturalna nisza,
którą znaleźliśmy i myślę, że będziemy się jej
trzymać!
Na video wybraliście "Ghosts of Industry",
dlaczego właśnie ten utwór? Uważacie go za
najbardziej reprezentatywny dla płyty?
Wręcz przeciwnie. Czuliśmy, że jest to być
może najbardziej odmienny kawałek na całej
płycie, a jednocześnie taki, który być może
najlepiej nadaje się do wizualnej prezentacji w
połączeniu z dźwiękiem. Czuliśmy, że historia
drugiej rewolucji przemysłowej to bardzo silny
koncept. Im bardziej rozwijaliśmy utwór, tym
silniej czuliśmy, że ta historia staje się namacalna.
To był naturalny wybór do stworzenia
teledysku.
Nie zdziwię się jak "Architects Of Power" w
najbliższym czasie stanie się małą sensacją.
Myślę, że to płyta jest skazana na sukces.
Macie podobne odczucia?
Miło to słyszeć. Dziękujemy! Jesteśmy optymistycznie
nastawieni, co do losów "Architects
Of Power". Część materiału jest bardzo
chwytliwa z melodiami i haczykami, które
utkwią w umysłach metalowców na całym
świecie! Kiedy nagrywaliśmy ten album, przyszedł
moment, kiedy wszyscy wiedzieliśmy, że
tworzymy coś wyjątkowego i szczerze mówiąc,
jesteśmy bardzo dumni z końcowego produktu.
Naszą jedyną nadzieją jest to, że inni usłyszą
w tych utworach to samo co my, to byłby
wtedy metal!
Nie ma co ukrywać macie swoje lata, a wokół
was jest pełno młodych zespołów grających
różne odmiany tradycyjnego heavy metalu,
myślicie, że zdołacie zdobyć miejsce dla
Kingdom Of Tyrants na tej scenie?
Czujemy się bardzo swobodnie w tym, co robimy.
Obecnie nie odczuwamy żadnej presji
czy stresu związanego z zespołem. Po prostu
cieszymy się tym i obserwujemy, co przyniesie
przyszłość. Nie ma podręcznika dla tego rodzaju
rzeczy, jeśli muzyka jest wystarczająco
dobra, to będą jej słuchać. Piękno tego projektu
polega na tym, że nie ma presji ze strony
nikogo, więc jakiekolwiek "miejsce na scenie"
będziemy mogli osiągnąć, będzie piękne.
Niemniej obecnie nie jest łatwo promować
takie zespoły jak wasz. Macie może jakiś
sposób na to, aby trafić do jak najszerszej publiczności
i odbiorców?
Chociaż nie mamy ustalonego schematu działania,
badamy wszystkie możliwości promowania
zespołu. Wszyscy jesteśmy aktywni w mediach
społecznościowych, a także mamy przyjaciół
i współpracowników, którzy kooperują z
nami i pomagają nam dotrzeć do właściwej
publiczności, a także być może do kilku osób
spoza naszej typowej bazy fanów. Będziemy
nadal szukać nowych sposobów na rozpowszechnienie
naszego materiału. Myślimy o
tym, że może artykuł na okładkę twojego autorstwa
naprawdę sprawiłby, że znaleźlibyśmy
się na właściwej mapie! (śmiech)
Ewentualny sukces "Architects Of Power"
nakręci was do następnych działań z Kingdom
Of Tyrants? A może nie czekacie na
rezultaty i już teraz pracujecie nad kolejnym
albumem zespołu?
Tak bardzo podobało nam się nagrywanie
"Architects Of Power", że rozmawiamy o napisaniu
kolejnego, nowego materiału. Zobaczymy,
jak sprawy się potoczą w nadchodzących
miesiącach, jesteśmy pełni optymizmu.
A co z Meliah Rage i Steel Assassin. Doczekamy
się coś nowego od tych zespołów?
Steel Assassin swoją ostatnią płytę "WWII:
Metal of Honor" wydał w 2012 roku, a
Meliah Rage "Idol Hands" w 2018 roku...
Trudno przewidzieć, co może się wydarzyć z
każdym z tych zespołów, ale jak lubimy mawiać,
nigdy nie mów nigdy!
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
KINGDOM OF TYRANTS 67
służyły te budynki? Jest to oczywiście opowieść
fikcyjna…
Staramy się przenieść was do innego świata
Atlantean Kodex wystąpił niedawno u nas w ramach Helicon Metal Festival
III jako gwiazda główna. Organizatorzy festiwalu wiedzieli co robią. Bawarski
kwintet bowiem w kręgach fanów epickiego metalu jest nie tyle lubiany, co
wręcz czczony. Styl muzyczny, zwany przez samych muzyków "metalem regresywnym",
został już dostatecznie zdefiniowany w branżowej prasie. Ja chciałbym
jeszcze dowiedzieć się co ukształtowało wokalistę Markusa Beckera. Jego interpretacja
epickich pieśni jest bowiem kompletnie inna niż w np. Manowar, a dużo
bliższa Morrisowi Ingramowi z Solstice.
HMP: Czy z tym stylem można przebić się
w USA? Mam wrażenie, że on jest tak europejski,
że tamtejsi fani mogą was nie zrozumieć.
Tak daleko bym się nie posunął. Mamy tam
całkiem spore grono fanów, ktoś próbuje nas
nawet ściągnąć na festiwal - nie będę na razie
zdradzać szczegółów kto to taki. Z czym się
zgodzę to fakt, że jesteśmy powiązani w stu
procentach z europejskimi mitami - Europejczykom
łatwiej zatem wczuć się w nasz klimat,
bo uczyli się w szkołach podstawowych o
mitach, które my po swojemu interpretujemy.
Biblijne olbrzymy twórcami anatolijskiej
cywilizacji rolniczej…
Tak. Celowo zmieszałem tą opowieść z mitem
o Nefilim. Nie chcę aby ludzie twierdzili, iż
giganci istnieli naprawdę i przemierzali Bliski
Wschód przed tysiącami lat. To nie jest lekcja
historii - to byłoby w przypadku tekstu metalowego
nudne.
Jak często spotykasz ludzi, którzy z uporem
maniaka przypominają Ci, że przecież giganci
nie istnieli naprawdę?
Często. Dlatego powtarzam, że nasze teksty są
w większości literacką fikcją. Mogą jednak zainteresować
kogoś do głębszego zainteresowania
się historią, zastanowienia się co tu jest
prawdą. W pierwszej kolejności chodzi jednak
o to byś wgłębiając się w nasz album uciekł na
chwilę od tego świata.
Zdarzyło ci się, że im głębiej badałeś jakieś
zamierzchłe zagadnienie lub wydarzenie historyczne,
to tym bardziej rozczarowujący,
zwykli, prozaiczni wydawali ci się ludzie,
którzy je tworzyli lub byli jego uczestnikami?
Zdarza się. To ma wiele wspólnego z dorastaniem
i utratą złudzeń co do dawnych młodzieńczych
fascynacji. Najpierw w życiu docierasz
przecież do wydawnictw popularnych,
powieści historycznych, mitów, a dopiero
potem sięgasz po podręczniki. I magia znika.
Zostaje tylko nostalgia za dzieciństwem - i
stąd wziął się pomysł na Atlantean Kodex,
który polega na tym, aby opowieści z dzieciństwa
uczynić ponownie fascynującymi.
Wspomniałeś Howarda, i to dobrze - on też
mieszał historię z fikcją i tak stworzył swoją
wersję Piktów. Pełnego melancholii plemienia,
które wyparte zostało z powrotem na dzikie
wzgórza w starciu z cywilizacją.
68
Manuel Trummer: To pasuje lepiej do historii,
które tworzymy. Nie jesteśmy tak barbarzyńscy
jak Ironsword czy Wrathblade.
Stanowimy inny fundament epickiego metalu,
nostalgiczny, eskapistyczny, melancholijny,
emanujący smutkiem i zatraceniem. Eric
Adams jest dla mnie jednym w najlepszych
wokalistów wszechczasów, ale jego styl niezbyt
pasowałby do atmosfery, którą staramy
się wytworzyć. My staramy się przenieść was
do innego świata, spowodować byście śnili.
Jestem również fanem brytyjskiego folk rocka
z lat 60. i 70., gdzie również śpiewano tak czysto
jak robi to Marcus. Wspomniany przez
ciebie Solstice i ich płyta "New Darg Age" też
należy do moich ulubionych, również z powodu
czystego, melancholijnego wokalu. Cały
nasz styl został zatem wcześniej obmyślony i
podporządkowany jednemu celowi.
ATLANTEAN KODEX
Foto: Rexor
Na ostatniej płycie "Curse of Empire" mamy
znanych już z waszych wcześniejszych płyt
Piktów, ale i mit o Nefilim, Ormian, Gutejów
z Zagros. Bazowanie na mitach bliskowschodnich
jest dość nietypowe dla epic metalu.
Ta cześć świata fascynuje mnie od bardzo dawna.
To kolebka cywilizacji, nie da się napisać
historii naszego świata bez gór Zagros, Anatolii,
Mezopotamii. Cały album "Curse of
Empire" traktuje o wzroście i upadku cywilizacji.
Utwór "People of the Moon" zaczyna się od
opisu stanu barbarzyństwa, w którym posłużyłem
się Piktami, ale nie w wersji historycznej,
tylko howardowskiej, fikcyjnej, dzięki
czemu mogłem umieścić ich jeszcze w środkowej
epoce kamienia, w mezolicie. I pozwolić
przemierzać całą Europę i polować nocą - stad
tytułowe "księżycowe plemię". "Lion of Chaldea"
przechodzi już w czasy późniejsze, do
początków neolitu i słynnej świątyni megalitycznej
w Göbekli Tepe. Fascynuje mnie to, iż te
budowle mają już 12 000 lat. Kim byli jej
twórcy, którzy pojawili się jak dyby znikąd?
Kim byli rzeźbiarze, którzy wyryli figury ludzi
szakali, węży i innych drapieżników, do czego
Mam teraz pytanie do utworów z poprzedniej
płyty - "The White Goddess". Utwór
"Enthroned in Clouds and Fire" bazuje na
przepowiedniach lokalnego bawarskiego wieszcza
Matthäusa Langa. Jego wizje dotyczyły
I wojny światowej, jednak gdy pierwszy
raz czytałem tekst myślałem, że mówi o
upadku współczesnej Europy. Myślisz, że
cześć jego przepowiedni można by tak zinterpretować?
Tolkien używał często słowa "zdolność adaptacji".
On nie chciał aby jego trylogia była metaforą
Europy, ale dopuszczał, aby jego dzieła
można było adoptować do różnych życiowych
sytuacji. Podobnie jest z tekstami Atlantean
Kodex. Gdy pisałem ten utwór to miałem to
głęboko wryte w głowie. Przepowiednie Mühlhiasla
- bo taki pseudonim nosił Lang, były
najprawdopodobniej spisane przez jakiegoś
katolickiego księdza na krótko przed I wojną
światową jako pamflet antykomunistyczny i
antysocjalistyczny. Nie o przesłanie mi jednak
chodziło. Podobał mi się ich mroczy wydźwięk.
Tytuł naszego utworu nawiązuje na
przykład do wojny nuklearnej, więc nie ma
wiele wspólnego z przepowiednią z przed I
wojny światowej. Dwa tygodnie temu w rosyjskiej
TV mówiono o możliwości zbombardowania
nuklearnego polskich miast, więc jak
najbardziej można by odnieść ten utwór do
czasów współczesnych.
Przejdźmy do "Twelve Stars and an Azure
Kawałek tortu na surowo
Obecny wokalista Omen nazywa się Nikos Antonogiannakis i pochodzi z
Krety. Zapowiada, że następny album Omen znajduje się w zaawansowanej fazie
przygotowań, a stylistycznie zespół powróci do swych korzeni. W międzyczasie
Nikos zaśpiewał na drugim albumie Darklon pt. "The Redeemer", który pomimo
powstania w Grecji można zaklasyfikować do US power metalu.
Gown". Wierzysz w europejską tożsamość?
Tak, wierzę że istnieją wartości, które podzielasz
ty i ja. Indywidualizm, tolerancja wywodząca
się z epoki oświecenia, oparta też na
filozofii reckiej i prawie rzymskim. Tak są kluczowe
pojęcia, które trzymają nas razem. Europejska
demokracja jest też takim elementem,
i co by tu nie mówić jest nim również
chrześcijaństwo.
No właśnie zacząłem liczyć te fundamenty i
jednego mi brakowało...
(śmiech) …A twoja koszulka Impaled Nazarene
nie ma tu nic do rzeczy. Działalność kościoła
nie była częstokroć chwalebna, ale chodzi
o zachowanie wiedzy z przeszłości, o dorobek
antyku, i rozniesienie go na Europę, której
duża część nigdy nie znajdowała się w granicach
Rzymu. Możesz powiedzieć o kościele
co się podoba, ale jego roli w utworzeniu tożsamości
europejskiej nie można przekreślić.
Goglota, Akropol, Kapitol. To bez wątpienia
trzy wzgórza, na których zbudowano Europę.
Czy ona jest zagrożona? Często powtarzasz,
że największym, dla niej wrogiem są media
społecznościowe?
Wina mediów antyspołecznych jest tu ogromna.
Oni robią pieniądze na dzieleniu ludzi. Im
więcej zasieją chaosu, nienawiści, braku zrozumienia,
im więcej ludzie będą na siebie bluzgać,
tym lepiej dla nich. Algorytmy wspierają
te awantury z powodu lajków, wielkie koncerty
destabilizują w ten sposób debatę i tym samym
demokrację. Nawet poważne wydawało
by się agencje medialne biorą w tym udział i
karmią maszynerię. Nikt nie moderuje sekcji
komentarzy. Każdy powinien mieć obowiązek
trzymania porządku na profilach FB. Nie jestem
zwolennikiem regulowania wszystkiego,
ale tutaj musi panować porządek, aby wykluczyć
internetowa nienawiść.
Można zabronić bycia anonimem.
Dokładnie, ale to się sprawdzi u nas, a pamiętaj
że w reżimach autorytarnych czy totalitarnych,
w karach arabskich czy ChRL ruchy
opozycyjne mogą głosić swoje poglądy tylko
dzięki anonimowości... Internet może być też
pro-demokratyczny, zbyt wielu ludzi używa go
jednak w celach niszczycielskich. Internet to
nie narzędzie dla głupków. Jeśli do tego nie
kontrolujesz swoich emocji to doprowadzi cię
do jeszcze gorszego stanu.
HMP: Jak Ci się mieszka na Krecie?
Nikos: Kreta to wspaniałe miejsce. Możesz
dostać się ze szczytu góry na plażę w ciągu
pół godziny.
Kreta jest czasami nazywana "małym kontynentem".
Jak opisałbyś specyfikę heavy
metalowej sceny na Krecie?
Kiedyś była o wiele bardziej aktywna, niemniej
fajnie, że ostatnio kilka młodych grup
zaczęło się pojawiać.
Ostatnio występowaliście na fetiwalu
Open the Gates. Czy jest to największa
metalowa impreza na Krecie?
Open the Gates wymiata, ale odbywa się na
Cyprze. Na Krecie od 2002 roku mamy Chania
Rock Festival i jest to zdecydowanie największy
festiwal w naszej okolicy. Poza nim,
w tym roku odbędzie się druga edycja Rethymno
Rocks - ciekawe, jak to się potoczy.
Dlaczego muzyka Darklon jest tak surowa?
Prosta sprawa. Naprawdę kochamy surowość
w naszej muzyce. Kochamy barbarzyńskość,
ale z dużą ilością melodii. Usuwamy niepotrzebne
rzeczy z naszej muzyki, aby słuchacz
mógł poczuć się, jakby zespół występował
przed nim.
Co nowego wnosi Darklon do epickiego
heavy metalu? Jak chcielibyście, aby Darklon
został rozpoznany i zapamiętany przez
fanów?
To trudne pytanie. Przejmujemy się wyłącznie
pisaniem jak najlepszej muzyki i przekazywaniem
jej metalowemu światu. Jeśli
chodzi o uznanie, to fani decydują, który kawałek
tortu Darklon otrzyma. Mam nadzieję,
że dadzą nam dużą porcję.
Pochodzący z Seattle artysta Jerry Chris
Van Dyke został niedawno skazany na 18
miesięcy więzienia w zawieszeniu za reklamowanie
swojej sztuki jako rdzennie amerykańskiej.
Może powinniśmy bardziej
uważać z terminem US metal? Czy Twoim
zdaniem ten termin jest nadużywany?
Nie lubię nadawać muzyce etykietek. Niestety
trzeba to robić, aby słuchacze wiedzieli,
czego będą słuchać. Posługujemy się terminem
US power metal, oddając szacunek ojcom
gatunku. Nic więcej, nic mniej.
W jednej z recenzji ktoś porównał Darklon
do Judas Priest i Halforda. Co myślisz o
tym porównaniu? Zupełnie nie słyszę podobieństwa.
Całkowicie się z Tobą zgadzam. Nawet nie
zbliżamy się do potężnego Judas Priest.
Czy przyjąłeś inne podejście do pisania tekstów
i śpiewania na "The Redeemer" w porównaniu
do pracy Twojego poprzednika w
Darklon, Nicka Protonotariosa?
Nie porównywałbym mojego stylu ze stylem
Nicka. Teksty idą zupełnie inną ścieżką.
Jakub "Ostry" Ostromecki
Foto: Elena Vasilaki
DARKLON
69
Foto: Darklon
W jakich okolicznościach nagraliście teledysk
do tytułowego utworu Darklon "The
Redeemer"?
Chcieliśmy wyjaśnić światu, że jesteśmy
zespołem "live". Surowość i nic więcej.
Jak powinniśmy interpretować okładkę
Waszego albumu "The Redeemer"?
Uwielbiamy sposób, w jaki malował Frank
Frazetta, więc chcieliśmy do niego nawiązać.
Na okładce można zobaczyć "Odkupiciela",
który od teraz prawdopodobnie będzie twarzą
Darklona.
Kenny Powell powiedział dla naszego magazynu
(HMP 84, str. 12 - przyp. red.): "Po
tym, jak Kevin opuścił zespół, nie byłem
pewny co robić z wokalistą. Nikos skontaktował
się ze mną i powiedział: "Jestem
twoim zbawcą". Pomyślałem sobie: "No, na
pewno". Nie znałem go, ani nie słyszałem
jak śpiewa. Moja odpowiedź brzmiała:
"Jeśli tak, to wsiadaj do samolotu i pokaż,
co potrafisz. Odebrałem go późno z lotniska,
a gdy obudziłem się następnego
ranka, był w moim studio i rozgrzewał się.
Byłem tak zdumiony, że włosy stanęły mi
dęba. To był facet, którego szukałem od
końca ery J.D.Kimballa!" Jak to wyglądało
z Twojej perspektywy?
Kenny powiedział wszystko! Tak to dokładnie
było. Zobaczyłem na Facebooku, że
Kevin opuścił zespół i natychmiast powiedziałem
sobie: "A co mi tam, nie mam nic do
stracenia. Idę na całość". Reszta jest historią.
Jak dobrze dogadujesz się z Kennym Powellem?
Świetnie. Dużo rozmawiamy przez telefon,
piszemy sms-y, itp. Ja, Kenny, Reece i Justin
jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi.
Ile koncertów zagrałeś z Omen? Jak ekscytujące
były te doświadczenia?
Nie jestem pewien dokładnej liczby, ale
zagraliśmy wiele koncertów. W październiku
znów będziemy w trasie, ponownie przez
ponad miesiąc. To niesamowite śpiewać z
zespołem, którego kochało się od małego. Za
każdym razem panuje wesoła atmosfera.
Graliśmy już w Chile, Brazylii, Argentynie,
Norwegii, Szwecji i w Polsce.
Czy brałeś udział w pisaniu singla "Alive /
Evil Seductress" (2018)?
Oczywiście. Napisałem linie wokalne i teksty.
Właściwie zaczęliśmy pisać "Alive" drugiego
dnia podczas pierwszego spotkania.
Czy pracujecie nad nowym albumem długogrającym
Omen? Jeśli tak, to jak bardzo
będzie się on różnił od poprzednich albumów
Omen?
Ukończyliśmy wersje demo. Nowy album
zabrzmi inaczej od poprzednich. Zamierzamy
pracować z Billem Metoyerem, producentem
pierwszych trzech płyt Omen, więc
powracamy do korzeni.
Co jeszcze planujesz robić w przyszłości?
Uwielbiam koncertować. Szczerze mówiąc,
nie bardzo lubię spędzać czas w studiu,
więc... trasy, trasy, trasy...
Sam O'Black
HMP: Simon, mówiłeś nam ostatnio, że
wczesny Manowar ma na Ciebie wielki
wpływ. Mam wrażenie, że na drugiej płycie
Megaton Sword tych inspiracji Manowar
jest dużo więcej. Mam na myśli zarówno
sam tytuł płyty, jak i utwory, takie jak choćby
"The Raving Light od Day".
Simon the Sorcerer: Jeśli chodzi o naszą nową
płytę, "The Raving Light of Day" to rzecz
jasna najbardziej oczywista deklaracja miłości
do Manowar. Inne kawałki także przypominają
Manowar, ale moim zdaniem głównie ze
względu na rozbudowane wokale Uzzy'ego.
Nie chodzi mi tu o jego styl śpiewania, ale to,
z jakim patosem prezentuje te kawałki.
Płyta wydaje się bardziej jednorodna i bardziej
przystępna, niż debiut. To efekt naturalnego
rozwoju, czy założyliście sobie taki
cel?
Simon the Sorcerer: Też uważam, że nowy
album jest bardziej jednorodny i przystępny
niż "Blood Hails...". Zabawne, że można przeczytać
zupełnie odwrotne opinie, czego do
końca nie rozumiem. Tym razem użyliśmy
drugiej gitary i położyliśmy większy nacisk na
szczegóły. Utwory mają przez to więcej głębi,
ale jednocześnie są bardziej spójne i lepiej
skomponowane. A to zdecydowanie był nasz
cel.
Zastanawiam się czy ta różnica nie wynika
też z faktu, że zespoły wydając debiut,
umieszczają na nim zwykle pomysły zbierane
latami. Na drugą płytę piszą z reguły kawałki
w krótszym czasie.
Dan Thundersteel: Po części to może być
prawda. Na "Blood Hails Steel" jest kilka
utworów, które pochodzą z tego samego okresu,
co kawałki z "Niralet". Tym razem wszystko
zostało napisane specjalnie na "Might &
Power", co zaowocowało bardzo dobrze dopracowanym
albumem. Jednak nasz warsztat
jest taki sam od samego początku. Simon jest
jedynym autorem utworów i to jest sekret tego,
dlaczego jesteśmy tak skuteczni jako zespół.
Mimo wielu skojarzeń z klasycznym epic
metalem oraz współczesnymi zespołami
uprawiającymi ten gatunek, nie da się znaleźć
drugiego zespołu, którzy brzmi jak Megaton
Sword. Często słyszycie, że jesteście
wyjątkowo oryginalni?
Dan Thundersteel: Tak, wiele osób nam to
mówi, a i my mamy podobne odczucia. Na
nowej scenie klasycznego metalu jesteśmy bardzo
nieszablonowym zespołem, ponieważ skupiamy
się na riffie i samym utworze, a nie na
solówkach. Dodatkowo Uzzy Unchained to
nie jest taki tradycyjny metalowy wokalista.
Jego głos rozbrzmiewa wszędzie, nie boi się
niczego. To samo tyczy się muzyki; wiele zespołów
z New Wave of True Heavy Metal
zamknęło się w klatce gatunku. My się z tego
dość często wyłamujemy i bawimy się ekstremalnymi
odmianami metalu, progiem, a nawet
popem. Wszyscy mamy bardzo różne doświadczenia
muzyczne i wnosimy je do zespołu.
Wasza płyta jest bardzo podniosła i potężna,
ale nie ma w niej cienia kiczu i tandety czasem
kojarzonej z epic metalem. Jak to robicie?
Dan Thundersteel: Dzięki. Super jest widzieć,
że ludzie też myślą w ten sposób, ponieważ
do tego właśnie dążymy. Nie osiągamy
70
DARKLON
Naturalna epickość
Szwajcarzy w pełnym poszanowaniu tradycji epic metalu stworzyli coś na
wskroś oryginalnego. Jeśli debiut wydawał Wam się mało przystępny i aż nazbyt
nieszablonowy, posłuchajcie "Might & Power". Dan i Simon w wywiadzie ciekawie
tłumaczą, w czym tkwi ta przystępność nowej płyty. A jeśli zaskoczy, zapiszcie
w kalendarzu 15-16 marca 2024, bo Megaton Sword zaszczyci swoją obecnością
IV edycję niezrównanego Helicon Metal Festival!
tej epickości w sztuczny sposób, używając chórów
czy klawiszy. Wolimy przyziemną epickość
i staramy się wywołać to uczucie za pomocą
instrumentów i głosu Uzzy'ego. Jeśli o mnie
chodzi, ten rodzaj epickości uderza znacznie
głębiej, Porównaj sobie "Necropolis" z czymkolwiek,
co wydało Rhapsody of Fire...
Teksty opieracie na napisanej przez Was historii.
Co daje stworzenie takiego uniwersum?
Kopalnię tekstów, czy może jakąś dodatkową
wartość?
Simon the Sorcerer: Tak, myślę, że przede
wszystkim o to, że można pisać naprawdę o
tym, o czym chce się pisać. Oczywiście Uzzy
mógłby wykorzystać dobrze znaną franczyzę,
taką jak "Władca Pierścieni" czy "Conan", ale
myślę, że wtedy w pewnym stopniu sam by się
ograniczał. Mając własny, wykreowany świat,
nie musi trzymać się żadnych granic czy zasad.
zespołów z dzieciństwa, takich jak Demon czy
Blind Guardian, było po prostu surrealistyczne.
To była naprawdę fantastyczna noc.
Jakieś 20 lat temu było dla mnie oczywiste,
że pula zespołów heavymetalowych jest
skończona. Myślałam, że jak moje ulubione
zespoły przejdą na emeryturę, to nie będzie
na jakie koncerty chodzić. Jakby ktoś mi wtedy
podał nazwy takie jak Visigoth, Eternal
Champion, Ambush, Traveler, Atlantean
Kodex Venator, czy Megaton Sword i
powiedział, że kilka z nich wejdzie do grona
ulubionych kapel, uznałabym, że to jakaś
fikcja i bajka. Jednak tak się stało. Przeglądam
plakaty i ogłoszenia różnych koncertów
i mam wrażenie, że powstała jakaś
jednocześnie niszowa i jednocześnie potężna
scena świetnego heavy metalu. Dobra, wiem,
że czekasz na pytanie. Jak to jest być częścią
tej nowej sceny? Czujesz to w ogóle w jakiś
sposób?
Dan Thundersteel: Heavy metal będzie żył
wiecznie. Będzie miał swoje wzloty i upadki,
ale jestem pewien, że zawsze będzie obecny.
DNA klasycznego heavy metalu będzie takie
samo w 2095 roku jak w 1978. Myślę też, że
heavy metal nigdy w pełni nie zniknął, ale po
prostu najpierw wstąpił w głębokie podziemie,
aby potem się wzmocnić. Stare zespoły, które
zbudowały ten gatunek, były jednocześnie
tymi, które doprowadziły go do upadku w latach
90. Chylę czoła przed Hamerfall za podtrzymywanie
płomienia true metalu także w
czasach, gdy heavy metal uważano za martwy.
Utrata nadziei na to, że heavy metal, czy
jakakolwiek dobra sztuka, jest stracona na zawsze,
to nie jest właściwe podejście. Gdyby
wszyscy, łącznie z zespołami, o których
wspomniałaś, myśleli w ten sposób, dziś nie
byłoby żadnego odrodzenia. Odpowiadając na
Twoje pytanie: to wspaniałe i przytłaczające
uczucie, że tak wielu ludzi w ogóle obchodzi
to, co robimy i co więcej, lubi to! Jesteśmy
zdumieni reakcjami na wszystkie trzy dotychczasowe
wydawnictwa. To naprawdę dobry
czas dla klasycznego heavy metalu, a jazda na
fali w tym właśnie momencie to cholerny fun!
Oczywiście ludzie postrzegają nas jako część
tej Nowej Fali True Metalu, ale nie jestem pewien,
czy my postrzegamy siebie jako jej część.
Megaton Sword składa się z pięciu osób o
bardzo zróżnicowanym doświadczeniu muzycznym.
Jak się gra heavy metal w Szwajcarii? Zagraliście
już trochę koncertów poza granicami
swojego kraju. Jest w Szwajcarii coś, czego
nie doświadczacie na koncertach za granicą?
Dan Thundersteel: Tak, nie doświadczamy
szwajcarskiej sztywności! Występy w Szwajcarii
są świetne pod względem doskonałych
miejsc, świetnej organizacji, dobrego cateringu
i sprzętu technicznego, ale ludzie nie chcą się
za bardzo ruszać. Uwielbiamy więc grać za granicą
i widzieć ten ruch w tłumie.
Dzięki za poświęcony czas dla Heavy Metal
Pages!
Na pewno Waszym atutem są nietypowe i
urozmaicone linie wokalne. Domyślam się,
że skoro Uzzy jest autorem tekstów, które
sam śpiewa, jest też autorem tych niesamowitych
linii wokalnych?
Simon the Sorcerer: Tak, Uzzy pisze zarówno
teksty jak i linie wokalne. Zanim jednak
zabierze się za swoje partie, nasze kawałki są
już w zasadzie ukończone pod względem instrumentalnym.
Za każdym razem jesteśmy
ogromnie ciekawi, jakie pomysły wyczaruje
tym razem.
Okładka Waszej drugiej płyty jest zaskakująco
odmienna od okładki debiutu. Skąd pomysł
na takie odejście od estetyki malarstwa
olejnego?
Dan Thundersteel: Właściwie to obrazu olejnego
jako grafiki używamy po raz pierwszy.
Grafiki do "Niralet" i "Blood Hails Steel"
zostały wykonane w technice akrylu. Aczkolwiek
rzeczywiście aktualna okładka bardzo różni
się od dwóch pierwszych. Nie chcieliśmy
się powtarzać i chcieliśmy, aby tym razem
grafika była bliższa fabuły płyty. Girardi wykonał
fantastyczną robotę, oddając całą ohydę
wizji Uzzy'ego.
Wiem, że czekaliście na wspólny koncert
wraz z Atlantean Kodex (przekładany z
powodu pandemii). Odbył się?
Dan Thundersteel: Tak, pierwotnie mieliśmy
zagrać z nimi i z The Night Eternal. Koncert
został odwołany w 2020 roku z powodu Covid,
ale został przełożony na 2021 rok i jednocześnie
przerodził się w pierwszą edycję festiwalu
Keep It True Rising. To był nasz pierwszy
występ na większej scenie, a bycie na tej
samej liście, co niektóre z moich ulubionych
Dan Thundersteel: Dzięki za zaproszenie! Z
niecierpliwością czekamy na polskie legiony na
Helicon Metal Festival 2024!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski
MEGATON SWORD
71
Hipnotyczny, mityczny i
magiczny epicki heavy metal
Zaskakujące jak dużymi wydarzeniami w metalowym światku stają się
kolejne wydawnictwa zespołów, które jeszcze wczoraj zdawały się być
raczkującymi debiutantami. Czy nie wyczekiwaliście na nowe Riot City, Wytch
Hazel czy Visigoth z wypiekami na twarzy i niecierpliwością, jakby chodziło o
herosów formatu Iron Maiden? Muszę przyznać, że jeśli o mnie idzie, dokładnie
tak było. Do grona tej "młodej elity" musimy też zaliczyć Smoulder. Kanadyjczycy
z charyzmatyczną wojowniczką Sarą Ann na czele, przebojem wdarli się na szczyt
"undergroundowego Olimpu", a nowy krążek "Violent Creed of Vengeance" ugruntował
ich pozycję. Powiem więcej - zapowiada się, że potencjał zespołu dopiero
ujawnia się przed nami w pełnej krasie. Z niekrytą ekscytacją przystąpiłem do
przygotowania tego wywiadu, wiedząc że Sarah, to nie tylko zdolna wokalistka i
bestia sceniczna, ale i świetna dziennikarka, a także osoba o bardzo ciekawych
poglądach i wszechstronnych zainteresowaniach. Tematów do rozmowy siłą
rzeczy nie mogło zabraknąć…
szaleć i stało się tak, jakby otworzyły się wrota,
a po koncercie wiele osób poczuło się do
tego, by powiedzieć mi, że ich kupiliśmy.
Koniec końców okazał się to mój ulubiony
show, jaki graliśmy do tej pory - nie ma nic
lepszego niż zdobycie tłumu. Wrócimy we
z perspektywy fana muszę jednak powiedzieć,
że zdążyłem się stęsknić (śmiech). Ale gdy się
nad tym zastanowić, w dzisiejszych czasach to
faktycznie dosyć standardowa "różnica wieku"
miedzy albumami. Podzielasz moje spostrzeżenie,
że czasy gdy nasi ulubienie artyści rokrocznie
wydawali kolejne, świetne płyty chyba
przeminęły? Masz pomysł z czego to wynika?
Mam sporo odczuć na ten temat. (śmiech) Ale
pracuję też na pełny etat w przemyśle muzycznym
i prześledziłam wiele trendów branżowych.
Porozmawiajmy o zespołach metalowych
z lat 70-tych i 80-tych, które były w stanie
nagrywać albumy co rok lub co dwa lata,
gdy zespół był ich pełnoetatową pracą. Pomyśl
o takich nazwach jak Black Sabbath, Judas
Priest, Iron Maiden, Manowar, Slayer, Metallica,
Helloween, Voivod, Running
Wild… Tak, wszystkie odniosły różny stopień
sukcesu w stosunku do siebie nawzajem,
ale przez pewien czas wszystkie z nich nieustannie
koncertowały, wydawały co roku lub
co dwa lata i zasadniczo żyły z kontraktów
płytowych. Spójrzmy, gdzie jesteśmy w latach
2010 i 2020. Wytwórnie są porażką "ekonomii
skapywania" z rozdętymi działami marketingu.
Oczekuje się, że artyści będą żyć z
wypłat ze Spotify (co jest czystą bzdurą i kompletnym
żartem), rynek jest niewiarygodnie
zalany (powszechny dostęp do muzyki jaką
daje internet jest świetny, ale oznacza również,
że masz o wiele więcej artystów próbujących
się przebić i znacznie większą konkurencję
o fanów), a teraz dodaj do tego inflację
i ogromny regres jakości życia spowodowany
globalną pandemią. Więc tak - ta epoka jest
skończona. Jasne, nadal jest kilku wybranych
artystów, którzy wydają płyty każdego roku,
ale jest ich bardzo niewielu i bardzo niewielu z
nich zarabia na życie bez koncertowania do
upadłego.
HMP: Cześć Sarah! Bardzo się cieszę że
mam okazję zadać kilka pytań liderce potężnego
Smoulder! Po pierwsze - wspaniale
było Was zobaczyć na żywo minionej wiosny,
na deskach Helicon Metal Festival. Jak
wspominacie ten koncert? Jesteście zadowoleni
z wizyty w naszym kraju? I czy pokazaliśmy
się z wystarczająco dobrej strony żeby
zachęcić Was do kolejnych wizyt?
Sarah Ann: Hej Piotr, dzięki za wywiad! Helicon
był bardzo ciekawym festiwalem. Organizatorzy
wykonali niesamowitą robotę i czuliśmy
się bardzo mile widziani. Bardzo podobał
nam się line-up. Jednak w pewnym sensie wizyta
trochę otworzyła nam oczy na kilka rzeczy.
Z pewnością odczuliśmy, jak konserwatywny
i religijny jest ten kraj. Osobiście miałam
kilka bardzo dziwnych interakcji z ekstremalnie
seksistowskimi mężczyznami, którzy byli
bardzo agresywni zarówno przed festiwalem,
jak i przez kilka dni, które spędziliśmy w kraju
potem. Nawet kiedy zaczęliśmy grać, publiczność
była bardzo wrogo nastawiona. Jednak po
mniej więcej trzech utworach publika zaczęła
72 SMOULDER
wrześniu!
Foto: Kimo Verkindt
Na Wasz nowy album czekaliśmy aż cztery
lata. No właśnie - czy na pewno "aż"? Z
Waszej perspektywy to długa przerwa wydawnicza,
czy raczej taka, do której powinienem
się przyzwyczaić, jako do odpowiadającego
Wam tempa?
Zdecydowanie musisz się do tego przyzwyczaić!
(śmiech) Prawdopodobnie będziemy potrzebowali
kilku lat między każdym albumem.
Mamy pracę, życie i inne hobby, i cieszymy się
wolnym czasem. Odmawiamy też wydawania
kolejnego materiału, zanim nie będzie naprawdę
gotowy. Ponadto zdecydowana większość
naszych ulubionych zespołów nowszej generacji
również ma kilkuletnie przerwy między
albumami. To dobre dla kontroli jakości. Cóż,
Z drugiej strony - wspomniałaś o kontroli
jakości. Być może to jeden z tych czynników,
który pozwala nam być spokojnymi o poziom
każdego kolejnego albumu Smoulder, Atlantean
Kodex czy Eternal Champion?
Doceniam, że umieszczasz nas w takiej miłej
grupie. Jest też coś, co należy wziąć pod uwagę:
żadne z nas nie wydaje się polegać na
undergroundowej muzyce heavymetalowej
którą tworzymy, jako na głównym źródle dochodu.
Arthur z Eternal Champion jest
uznanym inżynierem i producentem pracującym
z wielkimi artystami (w tym z nami, choć
nie jesteśmy wielcy!); Jason z Eternal Champion
jest kowalem; niektórzy ludzie w Atlantean
Kodex są nauczycielami; wszyscy w
Smoulder pracujemy w branżach technologicznych
lub edukacyjnych. Wszyscy tworzymy
tę muzykę, ponieważ ją kochamy i nikt z nas
nie koncertuje tak intensywnie. Nie mogę mówić
ani za Eternal Champion, ani za Atlantean
Kodex, jeśli chodzi o ich cele czy intencje,
ale podejrzewam, że mają podobną filozofię
do swojej muzyki, co my: wydają ją, gdy
jest gotowa i przejdzie wewnętrzną kontrolę
jakości.
Wiem, że przy "Times of Obscene Evil and
Wild Daring" i "Dream Quest Ends" wykorzystaliście
dawne prace Michaela Whelana.
Jak było w tym przypadku? Czy okładka
zdobiąca "Violent Creed of Vengeance" to
również wykopalisko z jego przepastnej
skarbnicy podobnych perełek, czy obraz powstał
specjalnie na potrzeby albumu?
Obraz na okładce "Violent Creed..." pochodzi
z "Amazons II" - świetnego kompendium opowiadań
z 1982 roku. Pozyskaliśmy ją w tym
samym czasie, co okładkę "Dream Quest
Ends", co bardzo pomogło nam ukształtować
kierunek i tematykę nowego albumu.
Muszę przyznać, że zanim dotarłem do
właściwych źródeł, myślałem że grafiki z
poprzednich płyt były pracami robionymi
specjalnie dla Was, a nawet że obydwa
przedstawiają tę samą postać. Podobieństwo
wojowniczki z "Times of…" i wiedźmy z
"Dream Quest…" jest przypadkowe, czy
mieliście w głowie podobny koncept?
Nie jest to całkowicie przypadkowe, miałam tę
samą myśl. Ostatecznie każda z tych kobiet
została zrealizowana jako inna postać odpowiednio
do albumu, na którym się pojawiła.
Ostatnią rzeczą, która wiązała kobietę z
okładki "Dream Quest Ends" z samą treścią
EP-ki, był wers z "Cage of Mirrors" Manilla
Road, który na niej coverowaliśmy: "I found the
castle on the hill, where is said to be, the necromancer's
gate to hell, the cage of sorcery!" (tłum. "Znalazłem
zamek na wzgórzu, gdzie jak mówią, jest
brama nekromanty do piekieł, klatka czarów!").
Co do zmiany stylistycznej - nie jest może
radykalna, ale "Violent Creed…" to album na
którym wpływy poweru są już nie tylko
słyszalne, ale stanowią jego lwią część. Czy
mówimy tu jeszcze w ogóle o stricte doom
metalowym albumie, tak jak w poprzednich
przypadkach?
Myślę, że tak! "Midnight in the Mirror World",
"Victims of Fate" czy "Dragonslayer's Doom" to
typowo epic doom'owe kawałki. To dość interesujące
gdy słyszę, że ludzie nie słyszą
doom'u na albumie, na którym znajdują się te
utwory.
Foto: Emma Gronqvist
Foto: Kimo Verkindt
Przyznam, że nie spodziewałem się, że pójdziecie
tą drogą. Na debiucie, jedynym
"mało-doom'owym" momentem było "Bastard
Steel". Rok później, na "Dream
Quest..." znalazły się same wolne, ciężkie i
posępne dźwięki. Nic nie zapowiadało, że
dalej mogą pojawić się niemal thrashowe
inklinacje, jak te w "Path of Witchery".
To dobrze! Wolę zaskakiwać ludzi, niż robić
dokładnie to, czego oczekują. Chcemy się rozwijać,
ulepszać, zmieniać i odkrywać jako zespół,
i mamy nadzieję, że ludzie będą nam towarzyszyć
podczas tej podróży. To zabawne,
bo wszystkie nowe utwory, które piszemy, to
wielkie epic doomowe wałki, ale kto wie co
będzie dalej.
Sarah, jestem bardzo ciekaw tego, w jaki sposób
układasz linie wokalne. Twój sposób
śpiewania przywodzi mi skojarzenia z balladami/pieśniami
średniowiecznych bardów.
Tak jakby to nie melodia, a tekst odgrywał tu
pierwsze skrzypce. Dopiero refren lub bridge
wprowadzają bardziej melodyjną, powtarzalną
formę, podczas gdy reszta jest bardziej
"opowiadana" niż "śpiewana". Słychać to
dobrze np. w "Ilian of Garathorm", "Dream
Quest Ends" albo "Midnight in the Mirror
World". Brzmi to trochę, jakby w Waszym
procesie twórczym najpierw powstawał tekst,
pod który następnie nagrywacie nastrojowy,
riffowy podkład.
To interesujące spostrzeżenie! Zwykle piszę
teksty po tym, jak chłopaki skończą pisać
utwór, ale zdecydowanie masz rację, że bardziej
lubię występować w roli barda niż jako
tradycyjnego wokalisty. Myślę, że ekscytujące
jest używanie głosu jako unikalnego instrumentu
z własnym rytmem; ponadto naprawdę
lubię pisać złożone historie z nietypową nomenklaturą,
które opowiadają kompletną historię.
Osobiście uważam, że takie kompozycje
sprawdzają się świetnie, ale raczej nie mają
potencjału rockowej "przebojowości". Z jednej
strony rozumiem, że chyba nie takie jest
założenie zespołu, z drugiej - nigdy nie ciągnęło
Was do robienia "bangerów" w stylu
"Necropolis", "Death Rider" czy "Join The
Legion"?
Lubię epickie hity z dużą ilością powtórzeń.
Zrobiliśmy kilka piosenek w takiej tradycji, jak
np. "Sword Woman" czy "Warrior Witch of
Hel". Myślę, że na tym albumie "Spellforger"
mógłby pełnić podobną rolę, ale jest zbyt
"pełny". Nie jestem zbyt dobra w prostych
kompozycjach. Może pewnego dnia!
Na "Violent Creed…" tej melodyjności jest
więcej, zwłaszcza w szybszych utworach
(pełna zgoda co do przebojowego potencjału
"Spellforger"!), ale to wciąż bardziej rozbudowane
kompozycje, skrojone raczej pod
opowieść niż pod piosenkę per se. Wymienię
choćby wspominane "Midnight in the Mirror
World", "Victims of Fate" czy "Dragon-slayer's
Doom".
Dziękuję! Album jest dość nietypowy i ośmielę
się powiedzieć, że wręcz progresywny. Cieszę
się, że wybraliśmy tę ścieżkę zamiast drogi
prostych bangerów. Nie żeby było coś złego w
prostych bangerach - są fajne, ale po prostu to
nie jest to, co chcemy robić. Lubimy hipnotyczny,
mityczny i magiczny epicki heavy metal.
Wracając do tematu "współczesnego" heavy
metalu - zauważyliście, że zespoły które do
niedawna uznawane były za młodzików, tak
jak Wy, Visigoth albo Night Demon, dziś
bywają już headlinerami festiwali i są wymieniani
wśród inspiracji dla nowopowstałych
kapel, obok wielkich nazw z lat 80.?
Jakie to uczucie wskoczyć do takiego, "elitarnego"
grona?
Szczerze mówiąc, to dość szalone uczucie! Z
pewnością nie spodziewaliśmy się tego, ale jesteśmy
zaszczyceni, że możemy być częścią takiego
grona.
Normalnie nie uznałbym tego tematu za
wybitnie interesujący, ale uważam Was za
wyjątek, przy którym warto go poruszyć.
Smoulder to taki zespół, przy którym określenie
"female-fronted"… naprawdę coś oznacza
SMOULDER 73
(śmiech). Nie żebym patrzył na muzykę
przez pryzmat płci twórcy, ale mamy tu do
czynienia nie tylko z charyzmatyczną liderką,
ale także kobietami jako głównymi bohaterami
utworów, a nawet a dbałością o takie
szczegóły, jak przełożenie tekstu w coverach
na wersję żeńską (w "Cage of Mirrors"). To
odgórne założenie, do którego przywiązujecie
wagę, czy doszukuję się teorii tam, gdzie jej
nie ma?
To zabawne że o tym mówisz, bo kiedyś przeczytałam
recenzję, w której napisano, że mój
śpiew przyczynia się do zacierania granic między
płciami w heavy metalu. Nigdy nie opisałabym
Smoulder jako zespołu "femalefornted".
Jest to tak samo naturalne, jak nazwanie
Visigoth zespołem "male-fronted".
Ale... bawię się tą koncepcją bardzo celowo i w
bardzo samoświadomy sposób, który odzwierciedla
i wyśmiewa to, jak bardzo zespoły metalowe
z męskim frontem pozornie kochają
wykorzystywać wojownicze kobiety w swojej
ikonografii i tekstach, jako obiekty seksualne,
zamiast jako autonomicznych ludzi. Mówiąc
dokładniej, dorastając brzydziłam się, widząc
etykietę "female-fronted" dołączoną do zespołów.
To nic nie znaczy. Czy to oznacza, że
zespół brzmi jak Girlschool? A może jak
Thorr's Hammer? Warlock? Albo Arch Enemy?
Albo Plasmatics? Albo jakikolwiek inny
z setek zespołów, w których wokalistkami były
kobiety? Więc tak. Częściowo się z tego nabijam,
a częściowo próbuję to odbrązowić.
Obrazkiem, który szczególnie zapadł mi w
pamięć w tym temacie był Wasz ostatni
występ na Keep It True i wykonanie "The
Sword Woman" wespół z Amy Lee Carlson
[Solicitor], Madeline Smith [Blood Star] i
Eriką Stoltz [Sanhedrin]. Efekt był fantastyczny,
a zarazem wyglądał jak rodzaj manifestu,
że kobieca reprezentacja w metalu jest
silna jak nigdy, a dzielenie zespołów na malealbo
female-fronted jest po prostu absurdalne.
Nazwałbym to takim "Metal Sisterhood
of Steel" (śmiech).
Bardzo się cieszę, że przekaz był głośny i
wyraźny.
Chciałbym, żebyśmy jeszcze spojrzeli na
temat tych podziałów z drugiej strony.
Można przecież powiedzieć że ostatecznie
mówimy tu tylko o kwestii gustu, czyż nie?
Jeżeli są np. osoby, dla których przeszkodą
Foto: Emma Gronqvist
jest bariera językowa (sam znam takich, którzy
mają problem z rosyjsko- albo francuskojęzycznym
metalem), to w czym problem gdy
podział przebiega między żeńskimi i męskimi
wokalami? W końcu wszystko rozbijałoby się
wówczas o barwę głosu, którą można lubić
lub nie.
Nie sądzę, aby ta odpowiedź naprawdę zagłębiała
się w to, jak i dlaczego głosy mężczyzn i
kobiet są cenione inaczej. Pod względem funkcjonalnym
i naukowym głosy mężczyzn i kobiet
są bardzo podobne, ale to, co często je
zmienia, to oczekiwania kulturowe i uwarunkowania
płciowe. Słyszałam (i zawsze mówią
to mężczyźni), że po prostu nie podoba im się,
jak kobiece głosy brzmią w heavy metalu. To
po prostu niekwestionowana mizoginia. Im
więcej kobiet śpiewa i gra w zespołach heavymetalowych,
a coraz więcej z tych głosów staje
się nieokiełznanych, dziwacznych, potężnych i
wyjątkowych, tym samym to, co proponujemy
staje się bardziej znormalizowane i mamy więcej
miejsca, aby uwolnić się od własnych uwarunkowań
kulturowych i po prostu dać czadu,
będziesz nadal obserwować zmianę tego nastawienia.
Na koniec jeszcze trochę o lirykach - "Violent
Creed…" jest pełne odniesień do literatury
sword & sorcery. Panujący kult Michaela
Moorcocka jest oczywisty, ale wiem że
ujawniliście tu też trochę innych inspiracji.
Szczerze mówiąc nie jestem w stanie wyłapać
ich zbyt wiele, ale moje strzały padłyby
na Fritza Leibera i Franka Herberta - trafiłem
choć z jednym?
Trafiłeś w dziesiątkę! Bardzo lubimy też Margaret
Atwood, Roberta E. Howarda, Tove
Jansson, serię "Enchanted World", Barringtona
J. Bayleya, Margaret Weis, Tracy'ego
Hickmana i Philipa K. Dicka.
Miałaś może jakąś styczność z polskim fantasy?
Mamy całkiem sporo utalentowanych
autorów w tej dziedzinie (polecam np. Andrzeja
Ziemiańskiego, Andrzeja Pilipiuka,
Jacka Piekarę i serię komiksów o Thorgalu z
ilustracjami Polaka - Grzegorza Rosińskiego).
Co prawda ich literatura charakteryzuje
się pewnym lokalnym stylem, którego nie da
się postawić obok klasyków w rodzaju Moorcocka
czy Howarda, ale jestem ciekaw czy
moglibyście znaleźć tu coś inspirującego dla
siebie. Po naszego "Wiedźmina" sięgnęli
ostatnio choćby panowie z Blind Guardian.
Nie jestem zbyt zaznajomiona z polską fantastyką,
ale sprawdzę! Obecnie, odkąd mieszkamy
w Europie, zagłębiam się w fiński folklor i
fantastykę.
To było moje ostatnie pytanie. Bardzo dziękuję
za ciekawą rozmowę - mam nadzieję, że
Cię nie zanudziłem (śmiech). A teraz przekazuję
Ci ostatnie słowo, jeśli masz coś do
przekazania czytelnikom Heavy Metal Pages
i wszystkim polskim fanom!
Wielkie dzięki za wsparcie! Nie możemy się
doczekać powrotu do Polski we wrześniu. Jeśli
chcesz nas sprawdzić, odwiedź smoulder.bandcamp.com.
Gramy epicki heavy metal w tradycji
Blind Guardian, Chastain, Manilla Road
i Solitude Aeternus. Dzięki!
Piotr Jakóbczyk
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
Foto: Emma Gronqvist
74
RSMOULDER
razie nie stracić siły rozpędu? Wydaliśmy więc
EP "Forge Your Future", które jest jednym z
moich ulubionych wydawnictw Spirit Adrift.
Potem nasz menager wpadł na pomysł, żebyśmy
nagrali płytę z coverami. Tak powstało EP
"20 Centuries Gone". Nie jest więc tak, że
milczeliśmy przez cały okres pandemii, celowo
wstrzymywaliśmy się jednak z wydaniem następcy
"Enlightened in Eternity".
Z pasji do muzyki
Słyszy się głosy, że metal staje się muzyką dla starszych panów, a przy
tym jest jałowy, gdyż wśród młodych zespołów brak takich, które mogłyby pretendować
do zastąpienia Wielkich. Rozmowy z takimi muzykami jak Nate Garrett
pozwalają jednak podtrzymać nadzieję na to, że ta muzyka nadal ma się dobrze i
przetrwa tak długo, jak ogień będą podtrzymywać tacy pasjonaci i profesjonaliści,
jak ten sympatyczny Amerykanin. Zapraszam do lektury wywiadu, z którego dowiecie
się między innymi, jak w 2023 roku gra się tradycyjny heavy metal tak,
żeby nie trącił myszką.
HMP: Cześć Nate! Co słychać? Jak się odnajdujesz
w Teksasie?
Nate Garrett: Cześć, wszystko w porządku.
Kocham Teksas! Wcześniej mieszkałem przez
dziewięć lat w Phoenix w Arizonie, które jest
bardzo dużym miastem. Dorastałem natomiast
w mieścinach na Południu. Cieszę się więc
z powrotu na Południe oraz na prowincję.
Mieszkamy w lesie na przedmieściach małego
miasteczka, ale wielkie Austin jest zaledwie
pół godziny drogi stąd. Lepiej być nie może!
Jeśli mówić o mniej oczywistych atutach Teksasu,
to w marcu 2024 roku w Houston Solitude
Aeturnus ma zagrać pierwszy od wielu
lat koncert, w dodatku w klasycznym składzie,
na festiwalu Hell's Heroes. To trzeba
zobaczyć!
Żałuję, że my nie zagramy na tym festiwalu,
ale może innym razem się uda. Co do Solitude
Aeturnus, to masz rację, takiego widowiska
nie można przepuścić.
kiedy zaczęło się covidowe szaleństwo. Wprowadzono
lockdown, więc w naszym lesie czułem
się jak na bezludnej wyspie. Zacząłem pisać
muzykę. W przeciągu dwóch lat powstało
jakieś dwadzieścia, trzydzieści kawałków. Trzy
z nich trafiły na EP "Forge Your Future", dwa
na EP "20 Centuries Gone", a osiem na
"Ghost at the Gallows". Chwilę to więc trwało.
Jeszcze nigdy tak długo nie pracowałem
nad albumem, ale jestem zadowolony z efektu
końcowego.
Zauważyłem, że trzyletnia przerwa między
Czy powiedziałbyś się, że pandemiczne
okoliczności powstawania "Ghost at the
Gallows" tłumaczą to, dlaczego teksty na
albumie mówią o żałobie, przepracowywaniu
traumy, szukaniu światła w tunelu?
Zdecydowanie! Osobiście nie straciłem nikogo
bezpośrednio z powodu koronawirusa, ale wielu
moich przyjaciół odeszło z przyczyn pośrednio
związanych z pandemią: zmagali się oni z
problemami psychicznymi, alkoholizmem,
narkomanią. Wiesz, jestem koncertującym
muzykiem - to moje życie. Mam wielu przyjaciół
w tej branży. Tymczasem powiedziano
nam, że nie jesteśmy niezbędni. Rozumiem, że
podczas lockdownu wprowadzenie podziału
na pracowników niezbędnych oraz pozostałych
było podyktowane względami bezpieczeństwa,
ale z drugiej strony, jeśli powiesz ludziom,
że ich wkład w społeczeństwo nie jest
potrzebny, to nie dziw się, jeśli wiele osób
straci poczucie sensu swojego istnienia. Obserwowałem
więc, jak moi przyjaciele umierali.
Jedni przedawkowali, drudzy popełnili samobójstwo.
Zawsze piszę teksty o tym, czego doświadczam
tu i teraz, a przez ostatnie trzy lata
Ostatnie teksańskie pytanie: czy "King of the
Hill" (serial animowany w Polsce znany
również pod dziwnym tytułem "Bobby kontra
wapniaki" - przyp. red.) przedstawia życie w
Teksasie tak realistycznie, jak mówią?
W stu procentach! Moja żona nigdy nie była
w Teksasie dopóki się tu nie przeprowadziliśmy,
więc żeby ją przygotować, pokazałem jej
ten serial. Wypisz, wymaluj Teksas (śmiech).
Cieszysz się na jego kontynuację?
Słyszałem, że w nowym sezonie Bobby będzie
już dorosły. Nie wiem, co o tym myśleć… Nie
widziałem jeszcze najnowszych odcinków
"Beavisa i Buttheada", więc mam zaległości,
jeśli chodzi o ostatnie produkcje Mike'a Judge'a.
Pozostaje mieć nadzieję, że Judge nadal jest
w formie. W każdym razie, przejdźmy już do
kwestii muzycznych. Wielkie dzięki, iż znalazłeś
czas na ten wywiad. "Heavy Metal
Pages" specjalizuje się w tradycyjnym metalu,
a w tych kręgach Spirit Adrift zdążył już
wyrobić sobie świetną markę. Macie na koncie
same dobre albumy, a najnowszy, "Ghost
at the Gallows", podtrzymuję tę passę. Opowiesz
nam o tym, jak powstawał?
Wielkie dzięki! Bardzo miło mi to słyszeć.
"Ghost at the Gallows" powstawał bardzo powoli.
Przeprowadziliśmy się do Teksasu pierwszego
marca 2020 roku, czyli dokładnie,
Foto: Spirit Adrift
tym a poprzednim pełniakiem jest najdłuższa
w historii Spirit Adrift. Wszystko to wina
koronawirusa?
W dużej mierze tak. "Enlightened in Eternity"
(poprzedni, czwarty album Spirit Adrifr
- przyp. red.) nagraliśmy w styczniu 2020
roku. Świat zaczął się zamykać na naszych
oczach. W grę nie wchodziły żadne koncerty,
trasy, więc zrobiliśmy sobie przerwę aż do października,
licząc, że do tej pory wszystko wróci
do normy. Oczywiście tak się nie stało. Album
poradził sobie na rynku tak dobrze jak mógł,
ale nasz timing był bardzo niefortunny. Nie
widziałem sensu w tym, żeby nagrywać nowy
długograj w trakcie pandemii, ale jak w takim
doświadczyłem śmierci wielu bliskich osób.
Faktem jest, że narracja w mediach koncentrowała
się na ryzyku, jakie koronawirus stanowił
dla zdrowia fizycznego, natomiast innego
rodzaju zagrożenia towarzyszące pandemii
długo były ignorowane. Swoją drogą,
jeśli mówić o ofiarach koronawirusa, to w
2021 roku straciliśmy Erica Wagnera z Trouble.
Tak. Nie znałem go osobiście, ale miał na
mnie duży wpływ. Wiem, że był przeciwny
szczepieniom. Ten temat podzielił ludzi, ale
mam to wszystko gdzieś. Wagner był świetnym
wokalistą i tylko to się dla mnie liczy.
SPIRIT ADRIFT 75
Gdzieś czytałem, że swego czasu dogłębnie
analizowałeś albumy wyprodukowane przez
Ricka Rubina, w tym oczywiście "Trouble" z
Wagnerem za mikrofonem.
Tak było! Niedawno przeczytałem też książkę
Rubina. Jest naprawdę dobra. Ciekawie przekonać
się, co bardziej komercyjny producent,
jakim jest Rubin, może zrobić z takimi kapelami
jak Slayer, Danzig lub Trouble właśnie.
Uwielbiam "Trouble", ale moje ulubione albumy
zespołu to debiut (obecnie znany pod tytułem
"Psalm 9" - przyp. red.) oraz "The
Skull". Zwłaszcza ten ostatni.
Nie wiem, kto w Century Media odpowiada
za wasze materiały promocyjne, ale w notce
prasowej towarzyszącej "Ghost at the Gallows
"pada świetna uwaga: "Spirit Adrift to
zespół wolny od sztuczek". To święta prawda!
Współcześnie coraz więcej zespołów zamiast
myśleć o muzyce, skupia się na tym,
jak ją sprzedać, na przykład podpinając się
pod określony trend lub kreując kontrowersyjny
wizerunek. Tymczasem po "Ghost at
the Gallows" słychać, że ten album napisał
prawdziwy meloman, koncentrujący się wyłącznie
na tym, żeby pisać jak najlepszą
muzykę.
Raz jeszcze dziękuję! Ta notka prasowa powstała
na bazie krótkiego wywiadu, który
przeprowadził ze mną gość zajmujący się promocją,
więc chyba ja powiedziałem, że jesteśmy
wolni od sztuczek. Wiesz, zespoły takie
jak Kiss, Gwar, czy Ghost są w porządku, ale
mam wrażenie, że zwłaszcza tutaj, w Stanach
Zjednoczonych, trudno znaleźć młody zespół,
który po prostu robiłby swoje i nie oglądał się
na trendy; zespół taki jak Pantera, Trouble,
czy stara Metallica. Kiedy Metallica stawiała
pierwsze kroki, wszyscy wokół grali pudel metal,
nosili obcisłe wdzianka i malowali się. A ci
goście powiedzieli: jebać to, będziemy grać po
swojemu. Nawet Slayer wychodził na scenę w
makijażu, aż zawitali do San Francisco i goście
z Exodus wybili im te sztuczki z głowy. I całe
szczęście! Ulubione zespoły mojego dzieciństwa,
jak Black Sabbath, Trouble, Metallica,
wyglądały fajnie, ale były w kontrze do głównego
nurtu. Ci goście nie nosili kostiumów czy
masek. Dorosły facet nie powinien malować
Foto: Luca Viola
oczu kredką. Mnie to nie kręci. Mnie kręci
muzyka.
To słychać! Na podstawie Ghost at the
Gallows można wywnioskować, że lubisz
bardzo różne gatunki muzyki, a pisząc własną,
starasz się zawrzeć w niej wszystko to, co
w nich najlepsze.
Dzięki! Wiesz, kiedyś zapisałem się na warsztat
Dave'a Lombardo. Podczas niego Dave
ciągle powtarzał nam, że każdy muzyk musi
mieć otwartą głowę i być gotowy czerpać
inspirację z różnych źródeł. Tylko tak można
samemu napisać coś wyjątkowego. Mówił, że
wszyscy czterej goście w Slayerze lubili
Mercyful Fate i Judas Priest, ale gdyby nie
słuchali nic więcej, to brzmieliby jak ich kopia.
Ale ponieważ Jeff Hanneman kochał hardcore
punka, a Dave Lombardo jest Kubańczykiem
i muzyka latynoska płynie w jego żyłach,
to we czterech mogli stworzyć prawdziwie unikalne
dźwięki. Przy czym znalezienie własnego
brzmienia chwilę im zajęło. Debiut Slayera
bardzo trąci przecież Mercyful Fate, ale potem
napisali absolutnie wyjątkowy album jakim
jest "Reign in Blood"!
Skądinąd to jeszcze jeden album wyprodukowany
przez Ricka Rubina.
Zgadza się! (śmiech)
A propos wypracowywania własnego stylu,
to Spirit Adrift zaczynał przecież od grania
doom metalu. Czy zmiana waszego brzmienia
na rzecz heavy metalu była wynikiem
ewolucji, czy świadomej decyzji?
To była naturalna ewolucja, na którą złożył się
szereg czynników. Po pierwsze, koncerty.
Wiesz, im więcej graliśmy na żywo, tym więcej
ludzi przychodziło nas zobaczyć, a ja chciałem
móc zaoferować tak im jak najbardziej porywające
show. Po drugie, założyłem Spirit Adrift
po jakichś piętnastu latach bycia ciągle nawalonym.
Przechodziłem przez drastyczne życiowe
zmiany, a jak już mówiłem, pisząc, zawsze
skupiam się na chwili obecnej. Wczesne,
bardziej doomowe płyty są więc odzwierciedleniem
moich ówczesnych zmagań fizycznych
i emocjonalnych. Rosłem jednak w
siłę, nabierałem pewności siebie, za czym poszła
zmiana pisanej przeze mnie muzyki.
Wreszcie po trzecie, postanowiłem wrócić do
swoich korzeni, czyli zespołów, za sprawą których
zacząłem słuchać metalu. Moim numerem
jeden zawsze było Black Sabbath, ale
uwielbiałem też wczesną Metallicę, Slayera,
Thin Lizzy, Judas Priest, Iron Maiden,
Trouble. Te wpływy coraz wyraźniej zaczęły
dochodzić do głosu. Swoją drogą, niedawno
przeczytałem jedną opinię na nasz temat, która
moim zdaniem trafia w sedno. Otóż w czasach,
kiedy muzyka metalowa dopiero się rodziła,
nikt nie rozgraniczał jej na klasyczny
heavy metal, speed metal, doom metal itd.
Różne podgatunki przenikały się i tworzyły
jedność. My kontynuujemy tę filozofię.
Zdecydowanie coś jest na rzeczy. Czasem
ręce opadają, gdy widzi się na YouTubie filmiki
pokazujące znikome różnice między
wszystkim dwudziestoma, trzydziestoma,
czterdziestoma gatunkami metalu…
(śmiech) Dokładnie! Całe to szufladkowanie
jest takie nudne. Kiedy ja słucham muzyki, interesuje
mnie tylko, czy mi się podoba, czy nie
(śmiech).
Przy okazji różnych wywiadów sporo już powiedziałeś
na temat swojej miłości do gitary,
ale przecież jesteś też wokalistą. Czy do
śpiewu podchodzisz z podobną pasją?
Nigdy mnie ono szczególnie nie interesowało
póki nie założyłem Spirit Adrift. Jasne, w
szkole śpiewałem w chórze, ale traktowałem te
zajęcia głównie jako pretekst do wagarów, bo
zwykle nie wracałem po nich na lekcje, tylko
upijałem się (śmiech). Czegoś się tam nauczyłem,
chociaż kiedy zacząłem śpiewać w zespole
metalowym, niektórych rzeczy musiałem
się oduczyć. W każdym razie już wcześniej
zdarzało mi się być wokalistą. W Arkansas
miałem taki zespół, próbowałem w nim naśladować
Wino z Saint Vitus. Kiedy założyłem
Spirit Adrift, każdy album i każdy koncert
był okazją do nauki. Dopiero jednak
gdzieś na etapie "Curse of Conception" lub
"Divided by Darkness" (drugi i trzeci album
Spirit Adrift - przyp. red.) zacząłem podchodzić
do śpiewania tak samo poważnie, jak do
gry na gitarze. Zacząłem analizować swoich
ulubionych wokalistów, przy czym nie tylko
rockowych. Uczyłem się na przykład słuchając
śpiewaka country George'a Jonesa, który miał
nie mniej potężny głos niż Dio.
Czy myślisz, że bycie śpiewającym gitarzystą
pozwoliło ci być lepszym kompozytorem?
Świetne pytanie! Nigdy o tym szczególnie nie
myślałem, ale tak na pewno jest. Od pewnego
czasu pisząc muzykę zwracam uwagę na to, że
niektóre z tych kawałków będziemy przecież
76
SPIRIT ADRIFT
wykonywać na żywo, muszę je więc tak
aranżować, żeby dało się je odegrać. Wcześniej
bywało z tym różnie, bo na przykład zdarzało
mi się nakładać skomplikowane partie gitary
na równie skomplikowaną linię melodyczną
dla wokalu. Brzmi to fajnie, ale co potem z
tym zrobić na koncercie? Obecnie staram się
nie popełniać takich błędów.
Spirit Adrift początkowo był twoim projektem
solowym, ale wydaje się, że stopniowo
coraz bardziej przypomina prawdziwy zespół.
To prawda, choć myślę, że zawsze będziemy
funkcjonować gdzieś pośrodku. Nadal piszę
cały materiał i nagrywam demówki sam, ale
Michael (Arellano - przyp. red.), nasz perkusista,
jest niesłychanie ważnym członkiem zespołu.
W życiu nie zagrałbym tak jak on. Za
jego partiami stoi osobowość, doświadczenie i
talent. Moim zdaniem to światowej klasy perkusista.
Bardzo też cieszę się, że jest z nami
Tom Draper. Grał na gitarze z Carcass i Angel
Witch. To także fantastyczny muzyk. Nowemu
albumowi najbliżej ze wszystkich do
miana zespołowego. Tak jak wcześniej, zagrałem
wszystkie partie gitary rytmicznej i basu,
ale podzieliłem się z Tomem partiami gitary
prowadzącej. Musiałem się naprawdę spiąć,
żeby dotrzymać mu tempa (śmiech).
To mi brzmi na zespół. Razem gracie, motywujecie
się nawzajem do lepszej gry.
Dokładnie!
Foto: Steel Inferno
Foto: Spirit Adrift
Czy ta ewolucja ma również związek z tym,
że gracie coraz więcej koncertów?
Tak sądzę. Od momentu wydania "Curse of
Conception" zależało nam na jak najbardziej
intensywnym koncertowaniu, przy czym wtedy
dzieliłem czas pomiędzy dwa zespoły, bo
grałem także w Gatecreeper. Mimo to byliśmy
tak aktywni ze Spirit Adrift jak tylko było
to możliwe. Byliśmy na trasach promujących
"Curse of Conception" oraz "Divided by
Darkness". Mieliśmy wielkie plany w związku
z wydaniem "Enlightened in Eternity", ale
nic z tego nie wyszło z wiadomych względów.
Dodam jeszcze, że odkąd podjęliśmy decyzję,
że będziemy koncertować, pozostajemy na fali
wznoszącej. W zeszłym roku byliśmy na trasie
europejskiej z Yob, jednym z moich ulubionych
zespołów, oraz amerykańskiej z Crowbar.
Jesteśmy gotowi na podniesienie poprzeczki
przy okazji promocji "Ghost at the Gallows".
Macie już zaplanowaną trasę?
Jeszcze nie, ale rozmowy trwają. Tymczasem
piszę nowe utwory oraz przechodzę rehabilitację.
Mam problemy z kręgosłupem, a te rozłożyły
niejednego muzyka, jak choćby Phila
Anselmo czy mojego przyjaciela Riley'a z
Power Trip (Gale'a, byłego wokalistę zespołu,
zmarłego w 2020 roku - przyp. red.). Traktuję
więc tę sprawę bardzo poważnie. Chwilowo
dbam zatem o zdrowie, komponuję, siedzę też
nad jeszcze jednym projektem studyjnym, ale
jednocześnie prowadzę rozmowy na temat
trasy po Europie. Wiem, że High on Fire
przygotowują się do wydania nowego albumu,
a to nasi przyjaciele, więc moglibyśmy połączyć
siły. Mam długą listę zespołów, z którymi
chciałbym zagrać. Bardzo też lubię Tribulation.
To mogłaby być fajna trasa. Gdyby tylko
Maideni zapraszali do roli supportu zespoły,
w których nie grają ich dzieci, to na pewno
stanęlibyśmy na wysokości zadania. Mam nadzieję,
że załapiemy się, póki nie przejdą na
emeryturę, o czym już przebąkują. Na Hellfest
dzieliliśmy z nimi scenę i byli niesamowici!
Potwierdzam. Widziałem ich na żywo parę
tygodni temu. Nadal są w wyśmienitej formie.
Jeszcze odnośnie grania koncertów, to
czy dorobiłeś się już jakiejś rutyny scenicznej?
Tak, zawsze zaczynamy grać od słów: "Jesteśmy
Spirit Adrift i gramy heavy metal". To nawiązanie
do Lemmy'ego z Motorhead. Z kolei Kirk z
Crowbar mawia: "Jesteśmy Crowbar z Nowego
Orleanu i skopiemy wam tyłki". Podtrzymuję więc
tę tradycję. Ostatnio też, na trasie po Stanach,
spontanicznie zdarzyło mi się wrzeszczeć do
publiczności. Nie do mikrofonu, tylko stanąłem
na skraju sceny i zacząłem krzyczeć do
pierwszych rzędów ile sił w płucach. To fajne
uczucie, takie oczyszczające. Będę do tego
wracał.
Ostatnie pytanie. Podczas sesji zdjęciowej
towarzyszącej "Ghost at the Gallows" pozujesz
w bluzie z logiem "Czarownicy". Jesteś
fanem filmografii Roberta Eggersa?
Absolutnie! To jeden z najbardziej inspirujących
artystów naszych czasów. Uwielbiam
"Wiedźmę". Widziałem ten film w kinie wiele
razy akurat, kiedy zakładałem Spirit Adrift.
Jego filmy przemawiają do mnie. Widziałem
też w kinie "Lighthouse", kiedy byłem na trasie
z Gatecreeper. Kiedy zobaczyłem zwiastun
"Wikinga", obawiałem się, że Hollywood
go złamał, ale ostatecznie film bardzo mi się
spodobał. Eggers pozostał wierny swojej wizji.
No to czekamy na jego "Nosferatu", który
wejdzie do kin w 2024 roku.
Nie mogę się doczekać!
Wielkie dzięki za wywiad!
To ja dziękuję. Mam nadzieję, że dotrzemy z
koncertami do Polski. Niewiele brakowało, a
byśmy u was zagrali, ale wiesz, pandemia.
Adam Nowakowski
Foto: Spirit Adrift
SPIRIT ADRIFT 77
go męczącej listy różnych zespołów i ludzi,
dlatego powiem tylko: Rush!
Wysłannicy kosmicznych pożeraczy hipsterów!
Sympatyczne i odjechane power trio z Helsinek ma na swoim koncie, póki
co jedną EP-kę, ale ma duży apetyt na międzygwiezdny podbój. I kto wie, może
im to się uda, bo oprócz tego że są dosyć sprawnymi muzykami, przemawia przez
nich entuzjazm, duży luz i fajne poczucie humoru. Nawet jeżeli tak jak ja, nic nie
wiecie o Star Trek, to warto dać Panom szansę i przynajmniej przeczytać co mają
do powiedzenia.
HMP: Witajcie na planecie Ziemia. Jesteście
dość młodym zespołem, więc czy moglibyście
się przedstawić i powiedzieć kilka słów o sobie?
Emissary: Witaj i bądź pozdrowiony. Jesteśmy
Emisariuszami. Nie przybywamy w pokoju.
Nasza muzyka jest nieokiełznana i sroga
jak ognista bestia z Korvak (w oryginale "Korvakian
fire-beast" - nie mam pojęcia co to jest.
Jak wy wiecie to piszcie do redakcji - przyp.
red.) i czysta jak gwiezdny pył. Jesteśmy siłą,
z którą trzeba się liczyć.
Podejrzewam, że jesteście ludźmi w okolicach
trzydziestce. Co więc skłoniło Was do
grania muzyki, która ma swoje korzenie w
harmonii z wszechmocnym Ranger (speed
metalowy zespół gitarzysty, Dimi'ego Pontiaca
- przyp. red.). Uważamy ich za potężnego
sojusznika i źródło siły, a nie za przeszkodę.
Jak opisałbyś Waszą muzykę? Nazywacie
siebie power metalem, ale moim zdaniem
bliżej Wam do jego ostrzejszej, amerykańskiej
wersji.
Nie mylisz się! Dużo zespołów z USPM zdecydowanie
nas zainspirowała, chociaż jesteśmy
też miłośnikami klasycznego europejskiego
power metalu. Och, przy okazji, uzyskuję teraz
dostęp do bazy słów kluczowych Emissary
przez czaszkowo-międzygalaktyczne łącze danych.
(Następne zdanie przeczytajcie sobie
Gracie bardzo intensywną muzykę, czy więc
power trio jest dla was optymalnym składem?
Nie myślicie czasem o dodatkowej gitarze?
Power trio to odpowiednia droga dla nas. Słuchanie
zespołów takich jak Raven, Venom i
The Rods, zwłaszcza na żywo, pozwala spojrzeć
na to z innej perspektywy. Każdy w zespole
musi dać z siebie wszystko, a nawet trochę
więcej. Ponadto załoga składająca się z
trzech osób jest bardziej mobilna niż załoga
składająca się z czterech lub więcej osób.
Przypadek Waszej debiutanckiej EP-ki jest
dosyć nietypowy. Materiał pochodzi z 2022
roku i najpierw wydaliście go na kasecie.
Teraz wydajecie to na CD i winylu. Jaki jest
powód tego rozciągnięcia w czasie?
Kiedy po raz pierwszy wydaliśmy ten album w
wersji cyfrowej, nie mieliśmy za sobą żadnej
wytwórni, a EP-kę chcieliśmy wydać fizycznie
tak szybko, jak to możliwe. Wybraliśmy więc
małą partię kaset, ponieważ produkcja jest tania
i łatwa. Ponadto mogliśmy wytłoczyć kasetę
lokalnie tutaj, w Finlandii. Na początku
chcieliśmy mieć wszystko w swoich rękach.
Jako że EP-ka jest też w pewnym sensie uduchowioną
wersją taśmy demo, nie czuliśmy
potrzeby samodzielnego wydania płyty na winylu,
mimo że osoby, które wcześnie nas odkryły,
pytały o możliwość wydania winylowego.
Trochę czasu zajęło nam znalezienie wytwórni,
która by nam odpowiadała i chciała
wydać EP-kę na innych formatach niż kaseta.
Poza tym tłoczenie płyt winylowych trwa obecnie
dość długo, więc po prostu wszystko się
wydłużyło.
78
czasach przed Waszymi narodzinami?
Nie mieliśmy żadnego wyboru. Kiedy się odnaleźliśmy,
tak naprawdę nie potrzebowaliśmy
długiej dyskusji na temat muzycznego kierunku,
w którym zamierzamy podążać. Kiedy
widzisz faceta nadmiernie podekscytowanego
utworami Virgin Steele to po prostu wiesz, że
chcesz założyć z taką osobą zespół.
Zespół jest młody, ale jako muzycy macie już
za sobą spore doświadczenie. Graliście i
nadal gracie w kilku zespołach. Czy Emissary
to wasz najważniejszy zespół, czy projekt
poboczny? Jakie są Wasze priorytety?
Emissary jest naszym głównym celem i nic nie
może odwrócić naszej uwagi od naszej misji.
Należy wspomnieć, że żyjemy w doskonałej
EMISSARY
Foto: Emissary
komputerowym głosem robota - przyp. red.):
Znaleziono pięć słów najlepiej opisujących
Emissary: heavy, metal, power, thrash, progressive.
Transmisja danych zakończona.
Jakie są Wasze inspiracje? Na kim się wzorujecie?
Kto jest Waszym muzycznym bohaterem?
Nasze muzyczne inspiracje rozsiane są po
całym świecie. Ostatnio inspirujemy się takimi
zespołami jak Kansas, Styx czy Jethro Tull.
Słuchanie muzyki, która brzmi jak nic, co
kiedykolwiek wcześniej słyszałeś jest bardzo
inspirujące. Z drugiej strony czasami inspirujące
jest słuchanie na żywo ulubionego zespołu
wszechczasów, który wciąż kopie tyłki. Mówię
o Tobie, Iron Maiden. Na koniec trudno nazwać
muzycznych bohaterów i nie zrobić z te-
Jaki jest twój stosunek do kaset? Czy naprawdę
uważacie to za dobry nośnik muzyki?
A może to raczej hipsterski gadżet?
Kasety są świetne. Myślę, że większość ludzi
pamięta z czasów dzieciństwa wielokrotne nagrywanie
kasety zawierającej zmiksowane piosenki
z radia, które brzmiały jak totalne gówno.
Porządnie nagrana kaseta odtwarzana z
odpowiedniego odtwarzacza kasetowego, podłączonego
do fajnego systemu audio brzmi niesamowicie
i potężnie. Ponadto kasety są tanie,
kompaktowe i wygodne. Czego tu nie lubić?
Kupujcie kasety. Na marginesie, Emissary zjada
hipsterów na śniadanie.
Waszą EP-kę wydało Dying Victims - wytwórnia
o wyrobionej reputacji w undergroundzie.
Jak oceniacie tę współpracę?
To dosyć mało ekscytująca historia, ale wyglądało
to mniej więcej tak: Dying Victims skontaktowało
się z nami i na szczęście mieliśmy
możliwość odbioru ich częstotliwości. Wymieniliśmy
się istotnymi informacjami o wzajemnym
zainteresowaniu, omówiliśmy warunki i
w końcu wykuliśmy umowę. Koniec opowieści.
Mówiąc poważniej, jesteśmy bardzo zadowoleni
ze współpracy z Dying Victims. To
bardzo honorowi ludzie.
Czy planujecie jakieś działania promocyjne
tej płyty? Jakieś koncerty? Teledyski?
Zagraliśmy już kilka koncertów w Finlandii i
planujemy kolejne w tym roku. W przyszłym
roku planujemy zagrać koncerty w Europie.
Jeśli chodzi o teledyski, to mamy na nie kilka
szalonych pomysłów, ale potrzebujemy
ogromnej ilości zasobów, aby zrealizować naszą
wizję. Prosty film z tekstami piosenek nie
wystarczy. Teledysk sam w sobie powinien być
dziełem sztuki (z braku lepszego słowa) i sam
w sobie służyć wyższemu celowi. Tekst piosenki
każdy może wyszukać sobie w Metal Archives
podczas słuchania utworu.
Przejdźmy teraz do Waszych tekstów. Mamy
tu do czynienia z typową mieszanką podróży
kosmicznych, bitew i magii. Czy należy
szukać w nich głębszego sensu, czy jest to
tylko dodatek do muzyki?
Jeśli słowa są tylko dodatkiem do muzyki, to
moim zdaniem lepiej ich nie pisać. Niektóre
piosenki są bardziej osobiste niż inne, ale zawsze
jest jakiś głębszy sens i szerszy temat
podczas pisania tekstów.
Co Ciebie inspiruje do pisania tekstów?
Skąd czerpiesz pomysły? Literatura i filmy
science-fiction?
Zbieram motywy, zwroty i pomysły to tu, to
tam - głównie z różnych form ziemskiej rozrywki,
takich jak gry wideo, filmy, książki i seriale
telewizyjne. Jestem dość intuicyjnym tekściarzem
i trudno mi od razu ubrać moje
pomysły w rzeczywiste słowa. To chaotyczny
proces.
Mówiąc o współczesnym heavy/power metalu,
Finlandia słynie głównie z bardzo melodyjnej
muzyki jak Stratovarius czy Nightwish.
Wy gracie o wiele bardziej dziko i ciężko.
Jak oceniasz scenę heavy/power metalową
w swoim kraju?
Scena heavy metalowa w Finlandii kwitnie.
Poza dużymi festiwalami i innymi wydarzeniami,
mamy wiele undergroundowych
koncertów metalowych,
przynajmniej tutaj,
w Helsinkach. W
niektóre weekendy aż
trudno jest wybrać na
jaką imprezę pójść. Potem
musisz już tylko machasz
głową. Mieszkańcy Ziemi:
wspierajcie lokalną, undergroundową
scenę metalową.
Jest wiele świetnych
nowych zespołów speed,
heavy, death i black metalowych
pochodzących z Finlandii.
A zadaniem Emissary
jest przywrócenie mocy
power metalowi.
Generalnie w Finlandii jest
dużo zespołów metalowych,
od power metalu po black,
death czy nawet grind core.
Wiele odnoszących duże sukcesy.
Z czego to wynika?
Wydaje się, że w Finlandii nie
ma metalowca, który nie byłby jednocześnie
muzykiem.
To musi mieć coś wspólnego z zaburzoną równowagą
między światłem a ciemnością. Kiedy
zima się kończy i pierwszy promień słońca, po
tych wszystkich miesiącach, w końcu uderza
cię w oczy, po prostu chcesz odpalić się jak
Judas Priest. To siła natury.
Dziękuję bardzo za rozmowę. Ostatnie słowa
należą do ciebie. Jak zareklamowałbyś
swój zespół potencjalnym słuchaczom?
Padnijcie na kolana przed Emisariuszem!
Grzegorz Putkiewicz
Mike Leprosy: Z tej strony Mike (wokal/
gitara)! Witam wszystkich czytelników Heavy
Metal Pages! Heavy metal bez znieczulenia!
Udzielam tego wywiadu słuchając longplaya
Victim "Power Hungry" z San Diego.
Antropologia heavy metalu
Piet Sielck śpiewał kiedyś, że nie do grania
heavy metalu nie potrzeba żadnych
skór i ćwieków. Mike z Iron Curtain stawia
sprawę inaczej. Heavy metal to rodzaj
kultury i pewne rzeczy idą z nią
w pakiecie. Co prawda nie rozmawialiśmy
o ćwiekach, ale o sposobach
czy formatach wydania muzyki, ale
jego punkt widzenia z pewnością
jest inny niż Pieta. Na czym polega ta "antropologia
heavy metalu" i dlaczego warto być wdzięcznym ekstremalnej
scenie lat 90., przeczytacie w poniższym wywiadzie.
wydawnictwo z taką samą powagą jak LP.
Doczekało się także winylowej wersji. Zgaduję,
że w przypadku Iron Curtain więcej
osób jest zainteresowanych taką wersją, niż
CD?
Tak, jak najbardziej, odpowiednio traktujemy
każdą premierę i promocję, to część tej gry. W
dzisiejszych czasach trzeba codziennie pokazywać
i oferować swoje produkty i dbać o każdy
aspekt czy szczegóły każdego formatu - grafika,
kolor, drobne detale, dodatkowe rzeczy,
fajne wkładki. Myślę, że przemyśle muzycznym
winyl jest i teraźniejszością i przyszłością.
W ostatniej dekadzie liczba wydań winylowych
rośnie z każdym rokiem. Jesteśmy maniakami
heavy metalu, kolekcjonerami, mamy
inny. Oczywiście zawiera kawałki czysto speed
metalowe, ale napisaliśmy też wielki utwór,
który trwa prawie siedem minut, to heavy/
speed w najlepszym wydaniu!
EP zaczyna się od intra o znamiennym tytule
"Crossing the Acheron". Włączenie tego
krążka to zatem symboliczne wstąpienie do
podziemi?
Dobre pytanie i absolutnie tak. Po kilku latach
wróciliśmy do piekła, mając wiele wątpliwości.
Czas pomiędzy 2016 a 2020 był lata dla nas
dziwny, rodzina, studia, praca.... z "Metal
Gladiator" wracamy do korzeni, do naszych
wielkich inspiracji, naszego naturalnego i komfortowego
obszaru, bardziej ekstremalnego i
mrocznego. Więcej Venom, Destructor, Exciter,
Tank... więcej podziemia i więcej zaświatów
- obu obszarów. Poza tym kochamy
historię i od samego początku piszemy utwory
związane z nią, a także z mitologią. Szczerze
mówiąc zarówno ja, jak i JuanMa, nasz nowy
gitarzysta prowadzący, uwielbiamy wszystkie
greckie mity. On napisał utwór, ja miałem pomysł
na tytuł i koniec końców uznaliśmy: stary!
Pasuje idealnie! Śmiało!"
Ciekawy jest tytuł EP i zarazem jednego z
kawałków. Gladiatorzy byli niewolnikami,
którzy zabawiali publikę swoimi umiejętnościami
i walką. Wasz "Metalowy Gladiator"
to raczej chyba ten, który wszczyna bunt niż
ten, który jest niewolnikiem?
(śmiech) Nasz Metalowy Gladiator zapewne
wszcząłby zamieszki lub bójkę, o tak, absolutny
wojownik Heavymetalowego Podziemia.
Kiedy pisałem ten utwór chodziło mi o przetrwanie
metalowców w świecie (niczym arenie),
który ich nie akceptuje. Kogoś, kto walczy o
swoją muzykę, o swoje idee i jest przeciwko
niewolnictwu współczesnego świata, jakimi
jest gówniana muzyka, polityka, która rujnuje
świat... Nasza muzyka potrzebuje więcej
Heavymetalowych Gladiatorów, a szczególnie
tych młodych, wspierających zespoły poprzez
fanziny, festiwale, koncerty, mailingi,
kluby, Streaming, Radio, TV...... Wy jako
Heavy Metal Pages jesteście właśnie prawdziwymi
Heavymetalowymi Gladiatorami! Dla
nas było to całkowitym zaskoczeniem, bo wygląda
na to, że ludzie bardzo polubili ten kawałek!
HMP: W tym roku wydaliście EP "Metal
Gladiator". Macie na koncie kilka pełnych
płyt, jednak tym razem zdecydowaliście się
na wydanie krótszej formy. Chciałeś wydawać
kawałki, które nie pasowały muzycznie
lub tekstowo na żaden LP?
Uwielbiamy EPki, Splity, Single.... To część
kultu heavy metalu i ducha podziemia. Poza
tym był to dla nas naturalny ruch po pandemii,
tym bardziej że mamy nową gitarę prowadzącą
i fajne pomysły, więc lepiej było wydać
EP-kę przed LP. W 2020 roku napisaliśmy 6
nowych kawałków. Ponadto latem 20. zremiksowaliśmy
i zremasterowaliśmy "Danger Zone"
z ośmioma gościnnymi specjalnymi gitarami
prowadzącymi: RAM, Enforcer, Abigail,
Metal Inquisitor, Vulture Vengeance... Mieliśmy
więc osiem kawałków z zupełnie nowym
brzmieniem, lepszym, świeżym no i z tym dodatkowym
gościem... Nagraliśmy zatem kilka
nowych pomysłów (strona A), które połączyliśmy
z wybranymi utworami z "Danger Zone"
2.0 (strona B). Rezultat: "Metal Gladiator"
EP - 3 nowe utwory, 1 utwór premierowy
i 3 utwory zremiksowane, zremasterowane i z
gośćmi z RAM, Metal Inquisitor oraz Abigail.
Widać, że lubicie EP, bo traktujecie to
80 IRON CURTAIN
Foto: Iron Curtain
hopla na punkcie metalu i myślę, że nasza publika
jest tego samego zdania co my, a my to
uwielbiamy. Tak czy inaczej, CD wciąż jest
całkiem przyjemne, a Dying Victims wykonało
świetną robotę z obydwoma formatami.
Oferujemy rzeczy, które sami chcielibyśmy kupować
i wspierać.
Żaden z kawałków nie trwa więcej niż trzy
minuty. Przy graniu speed metalu nie da się
inaczej, samo wychodzi, czy postawiłeś sobie
za cel - 3 minuty i basta? (śmiech)
(śmiech) Można robić i dłuższe utwory grając
speed metal, ale prawdą jest, że to nie jest
standard. Na EP chcieliśmy prostych utworów,
klasycznych rzeczy, powrotu do podstaw, pełnych
adrenaliny i szalonych utworów, z tego
powodu każdy utwór nie przekracza trzech
minut (śmiech). Misja zrealizowana. LP jest
Okładka "Metal Gladiator" jest bardzo
retro. Naprawdę wygląda jak okładka młodego
zespołu w latach 80. Kto ją stworzył?
Jej autorem jest mój dobry przyjaciel imieniem
Arturo Abysmalth. To młody projektant,
który mieszka blisko naszego rodzinnego miasta,
robi świetne rzeczy, znów przyjrzał się
naszemu logo. Będziemy z nim współpracować
w przyszłości. Chcieliśmy czegoś oldschoolowego
jak cholera, nie więcej niż dwa
kolory, ultra metal, w lochu... Arturo bardzo
szybko wpadł na pomysł i go zrealizował.
Ożywiliśmy część grafiki Metal Gladiator
czaszkami, włóczniami, hełmami.... Jak na EPkę,
powrót do podstaw, uważamy, że był to
właściwy ruch, a efekt końcowy był oszałamiający!
Rok wcześniej wydaliście jeszcze bardziej
klasyczne wydawnictwo - "Demo Advance
Tape 2022". Rzeczywiście pierwotnie zarejestrowaliście
te kawałki na kasecie? Organicznie,
analogowo, tak, jak robiło się to 30-40
lat temu?
Nagrywaliśmy sami, w naszej sali prób, ale
oczywiście cyfrowo. Nauczyliśmy się nagrywać,
zdobyliśmy kilka mikrofonów i każda nuta
w tym demo została nagrana przez zespół i
edytowana przeze mnie. Oczywiście później
wysłaliśmy wszystkie ścieżki do kumpla, aby je
zmiksował i zmasterował. Miks i mastering
był wykonany oczywiście z myślą o wydaniu
analogowym, więc kompresja, korekcja i mastering
były zrobione w organiczny sposób.
Patrząc na to, jak wydajecie płyty, jaki rodzaj
heavy metalu gracie, jak wyglądają
Wasze grafiki, można odnieść wrażenie, że
spokojnie moglibyście wydawać płyty w latach
80. Jak sądzisz, co zdradza, że Iron Curtain
to jednak zespół z XXI wieku?
Dobre pytanie, oczywiście jesteśmy zespołem
XXI wieku i jesteśmy z tego dumni. Wiemy
jednak, gdzie są nasze główne korzenie i inspiracje.
W każdym razie słuchamy i kochamy
dużo współczesnych zespołów, bardzo młodych,
które podtrzymują ducha heavy metalu.
Poza tym uważam, że na tej scenie ważne jest
przestrzeganie zasad oraz poświęcenie. Jeśli
coś jest fajne, to niechaj będzie fajne, a nie
zwyczajne. Myślę, że jeśli ktoś uważa, że nasza
muzyka lub estetyka mogłaby być z łatwością
w latach 80., to znaczy że jesteśmy na dobrej
drodze. Muzyka heavymetalowa jest sztuką
i ma też swoją część teatralną, więc wizerunek
jest ważny. Pomyślmy o latach 90. jako
o brutalnej zmianie. Jesteśmy metalowcami
24/7, którzy kochają klasyczny metal, ale żyjemy
w XXI wieku. Szczerze mówiąc, jesteśmy
po czterdziestce (śmiech).
Właśnie, wiele młodych zespołów z bardzo
młodymi muzykami jest zachwyconych erą
metalu sprzed Internetu i cyfrowego rejestrowania
dźwięku. Dla tych młodych muzyków
lata 80. to jakiś magiczny świat z przeszłości.
Wy jesteście w takim wieku, że na pewno
sami dobrze pamiętacie czasy analogowego
nagrywania. Skąd zatem ten sentyment do
korzeni technologii? Heavy metal bez kaset i
winyli nie jest w pełni prawdziwy?
Zacząłem słuchać heavy metalu pod koniec lat
80. i w latach i 90. Miałem szczęście, że wskoczyłem
do ekstremalnego metalu, gdzie tape
trading i całe podziemie żyło i dawało czadu.
Obecna scena podziemnego heavy metalu powinna
dziękować ekstremalnej scenie metalowej
lat i 90., bo to ona podtrzymywała płomień
i żyła. Muzycznie, estetycznie i co najważniejsze
- metodologią. Demo musi być wydane
na taśmie, winyl jest lepszy, ponieważ
grafika może być wyrażona w dużym formacie....
Wszystkie te elementy są częścią rytuału
i zasad. W antropologii każda kultura ma swoje
własne elementy i metody. W kulturze muzycznej
i subkulturze heavy metalu naszymi
elementami są formaty wydań i zasady w tym
stylu, które dopełniają cały rytuał. Tak czy
inaczej, ja też kocham technologię, ten wywiad
jest przeprowadzony internetowo, w samochodzie
włączę sobie Spotify i korzystam z
Amazona. Nie możemy odżegnywać się od postępu,
kluczem jest korzystanie z postępu pod
kontrolą.
Nosisz elektroniczny zegarek. To oryginał z
lat 80. czy jakaś współczesna replika?
To zegarek Casio, zgadza się, w klasycznym
stylu, ale nie z lat 80.! Kilka lat temu dostałem
go od żony na święta. Kochamy klasyczny
metal i starą szkołę, ale nie mieszkamy w jaskini,
czy coś (śmiech). Pragnąłem go dostać, ponieważ
nie chcę używać telefonu do sprawdzania
godziny. To taki mój sposób na zapomnienie
trochę o nowych technologiach, nie lubię
powiadomień i całego tego gówna... Pracuję
jako nauczyciel i muszę pilnować czasu swoich
lekcji. A nie chcę zegarka, który kontroluje
mój puls, moje serce lub umożliwia czytać wiadomości...
Może w przyszłości? Ale na razie
tylko zegarek (śmiech).
Trzy na cztery okładki Waszych LP ukazują
fragmenty postaci. Przyznaję, że ta estetyka
kojarzy mi się z klasycznymi okładkami
"Balls to the Wall" Accept lub "Born in the
U.S.A." Bruce'a Springstina.
Naszą inspiracją dla artworków do pełnych
płyt były albumy takie jak Running Wild
"Gates of Purgatory", Exciter "Violence &
Force", The Rods "Let them eat Metal", Savage
Grace "Masters of Disguise"... To prawdziwe
zdjęcia, bez photoshopa, bez przesadzonej
produkcji. Od samego początku chciałem
stworzyć coś w ten sposób. Kolejna płyta będzie
kontynuować ten styl, będzie na niej
mnóstwo postaci. Bez wątpienia jak dotąd najlepsza,
będzie nosić tytuł "The Aftermath".
Wasza nazwa jest absolutnie metalowa, jednak
oczywiście kojarzy się z nazwą granicy
między Związkiem Radzieckim, a Zachodnią
Europą. Wybraliście tę nazwę, bo dobrze
brzmiała, czy kryje się za nią jakiś związek
właśnie z tą polityczną "żelazną kurtyną"?
Dzięki! Absolutnie! Nazwę zaczerpnęliśmy z
przemówienia Winstona Churchilla z 1946
roku. Po jego przemówieniu ktoś powiedział,
że oto oficjalny początek zimnej wojny. Jestem
nauczycielem historii (śmiech). Jednocześnie
jako fan Destructora przyznam, że następny
kluczowy wpływ ma płyta "Maximum Destruction"
i pochodzący z niej kawałek "Iron
Curtain". Posłuchaj też samego przemówienia!
Dzięki za poświęcony czas dla Heavy Metal
Pages! Stay heavy!
Dzięki za ten ciekawy wywiad! Podziękowania
dla wszystkich czytelników Heavy Metal Pages!
Dzięki za wsparcie i szerzenie imienia unholy
Heavy Metal & Hell! Mega pozdrowienia
dla polskich fanów heavy metalu zza żelaznej
kurtyny!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań: Szymon Tryk
IRON CURTAIN 81
Dookoła świata z przesiadką w Islandii
Bardzo rzadko zdarza się heavy metalowym zespołom spoza kraju zagrać
koncert w Islandii. Jeśli już do takiej sytuacji dojdzie, jest to w lokalnej
społeczności metalowej postrzegane jako wielkie wydarzenie, którego nie sposób
ominąć. Przylatują bardziej ekstremalne kapele (death / black metalowe), ale nie
heavy metalowe. Dlatego gdy Unto Others ogłosił, że w poniedziałek 12 czerwca
2023r. wystąpi w Reykjaviku, natychmiast pomyślałem o przeprowadzeniu wywiadu.
Podczas samej imprezy, najpierw dwa lokalne zespoły Ormar oraz Power
Paladin zaprezentowały godzinne sety, a następnie na scenę wtargnęła gwiazda
wieczoru: Unto Others. Koncert wypadł znakomicie. Na scenie było dużo ruchu,
publiczność reagowała entuzjastycznie, a Oregończycy bisowali aż trzykrotnie.
Niniejsza rozmowa z wokalistą i gitarzystą Unto Others, Gabrielem Franco,
odbyła się tuż przed wejściem do klubu Gaukurinn.
HMP: Jakie pierwsze wrażenie wywarła na
Tobie Islandia?
Gaba: Przyjemnie zaskoczyła mnie pogoda.
Przyleciałem o trzeciej w nocy, a słońce świeciło
jak za dnia. U mnie, w Stanie Oregon,
noce są długie i zawsze przed godziną dwudziestą
pierwszą zapada zmrok. Zdziwiłem
się, że u Was może w ogóle nie zapaść. Poza
tym, spodobały mi się unoszące się w powietrzu
zapachy oraz piękne krajobrazy roztaczające
się w drodze między lotniskiem a
globalnej. Występowałeś m.in. w Australii,
Japonii, Tajlandii, a i Wielka Brytania nie
zalicza się do kontynentalnej części Starego
Kontynentu.
Nasze kalendarze na bieżący rok świeciły
pustymi kartkami do wypełnienia, aż pewnego
razu zapragnąłem zrobić coś, czego nigdy
dotąd nie robiłem. Wpadłem na pomysł, żeby
wyruszyć w podróż dookoła świata, przy
czym najpierw pomyślałem wyłącznie o wizycie
w Chinach. Okazało się, że nie dam
do planu Islandii? Linia lotnicza Icelandair
umożliwia opcję przesiadki bez dopłacania
do ceny biletu. W związku z tym zatrzymujemy
się przez dwa dni na Islandii i dzisiaj
gramy u Was koncert.
Czy napotkałeś na jakiś problem związany
z barierą językową?
Nie. Z wszystkimi dogadujemy się po angielsku.
Nie potrzebujemy uczyć się żadnego
języka.
Publiczność wszędzie dopisywała?
W Japonii przyszło około sto osób, w Brisbane
dwieście, w Sydney dwieście pięćdziesiąt,
w Adelaide sto, a w Melbourne trzysta.
Inaczej sprawa wyglądała w przypadku
Tajlandii. Czuliśmy, że to egzotyczny kraj
dla muzyki heavy metalowej. Zjawiło się
trzydzieści ludzi, ale każdy świetnie się bawił.
Jesteśmy zadowoleni z tajskiego występu.
Reykjavikiem (jedyne międzynarodowe lotnisko
w kraju, KEF, znajduje się w miejscowości
Keflavik, około 56 km na południowyzachód
od Reykjaviku - przyp.red.). Widoki
nie z tej ziemi. Czułem się, jakbym wylądował
na księżycu.
Sporo podróżujesz. Sprawdziłem, że nie
jesteś teraz na europejskiej trasie, tylko na
Foto: Unto Others
rady przekroczyć chińskiej granicy, więc
zmieniłem azymut na Australię. Przy okazji
udało się z Japonią oraz zaproponowano nam
występy w Wielkiej Brytanii. Po drodze z
Australii zaciekawiła mnie również Tajlandia.
Islandia jest krajem transferowym pomiędzy
Wielką Brytanią a Stanami Zjednoczonymi,
więc zamiast wracać bezpośrednio
do domu, pomyślałem: dlaczego by nie dodać
Jak udało Wam się zorganizować show w
Islandii?
O wiele łatwiej niż w Tajlandii, ponieważ
nikt nas tam nie znał. Poprosiłem właściciela
jednego tajskiego baru o możliwość zagrania
bez żadnego wynagrodzenia.
Natomiast co do Gaukurinn, od razu
wiedziałeś, że jest to właściwe miejsce?
Musiałem trochę poszukać. Islandczycy mi
pomogli, ale spędziłem sporo czasu na rozsyłaniu
e-maili. Właściciel Gaukurinn początkowo
nie wydawał się za bardzo zainteresowany.
Czego oczekujesz od islandzkiej publiczności?
Oczekuję, że dadzą mi zagrać (śmiech).
Niczym więcej się nie przejmuję. Gdyby nikt
nie przyszedł, uznałbym, że po prostu nie
mamy żadnych fanów w Islandii. Prawdopodobnie
nie wypełnimy klubu do granic możliwości,
ale sam widzisz, że każdej minuty
dołączają następni metalowcy.
Chcą posłuchać zarówno Was, jak i Power
Paladin oraz Ormar.
Kto wie, może tylko ich? (śmiech) Poprosiłem,
żeby nas supportowali, ponieważ lubię
oba zespoły. Grają inaczej od nas, ale osobiście
pochodzę ze środowiska zasłuchanego
również w ich odmianach ciężkiego grania.
Moja poprzednia kapela, Spellcaster, wykonywała
tradycyjny power metal.
Muzyka Power Paladin brzmi o wiele wese-
82
UNTO OTHERS
lej.
Kojarzą mi się ze skrzyżowaniem Kamelot z
Helloween. Słychać u nich też inspirację
Blind Guardian oraz DragonForce. Uwielbiam
to wszystko. Moim zdaniem, mają dobry
gust. Słyszałem też kilka utworów Ormar
- dają czadu.
Jakie jeszcze islandzkie zespoły kojarzysz?
Zrobiłem mały research, więc mogę wymienić
Volcanova, Björk, Sólstafir i The Vintage
Caravan. Wydaje mi się, że Islandia
jest całkiem rock'n'rollowa. Przypomina mi
Helsinki, równie odizolowane miejsce, położone
na północy, ceniące heavy metal.
Akurat w Helsinkach nigdy jeszcze nie
byłem, natomiast ten wywiad trafi do polskiego
periodyku, a Unto Others występowało
też swego czasu w Polsce. Co
chciałbyś przekazać swoim polskim fanom?
Jedno słowo: "kurwa" (śmiech). W zeszłym
roku spędziliśmy w trasie 75 dni. Szczególnie
dobrze dogadywaliśmy się z zespołem oraz z
ekipą Behemoth. Polski kierowca pokazał
nam niektóre urokliwe miejsca.
Pomówmy o Waszej twórczości. Dlaczego
album "Mana" (2019/ 2021) ukazał się dwukrotnie
- najpierw pod szyldem Idle Hands,
a później jako Unto Others?
Podpisanie kontraktu z Roadrunner Records
wymaga formalnej rejestracji nazwy
zespołu. Gdy chcieliśmy zarejestrować Idle
Hands, okazało się, że ta nazwa jest już zajęta.
Sytuacja zmusiła więc nas do zmiany nazwy.
Nie chcieliśmy, aby postrzegano nas
jako nowy zespół, skoro pozostajemy dokładnie
tą samą formacją. Wydaliśmy wszystkie
nasze dotychczasowe płyty pod nowym szyldem,
żeby nie przepadły. Niektórzy fani mogli
się poirytować, że posiadany przez nich
egzemplarz Idla Hands "Mana" stracił na
aktualności, ale nam zależy, żeby ta muzyka
trafiała również do wszystkich przyszłych fanów
Unto Others.
"Mana" również jest zarezerwowaną nazwą.
Dwa lata temu Wasz gitarzysta Sebastian
Silva, udzielając mi wywiadu na
Foto: Unto Others
temat Silver Talon (HMP 79, str. 50 -
przyp. red.), wspomniał, że Mana to jeden z
jego ulubionych meksykańskich zespołów.
Zgadza się, niemniej "Mana" dobrze pasowała
na tytuł, ponieważ jest to magiczne słowo,
a płyta zabiera słuchaczy w magiczną
krainę.
Czy mana to jakieś magiczne zaklęcie?
Raczej forma energii (wg słownika PWN:
"mana "w wierzeniach ludów Oceanii: bezosobowa,
nadnaturalna siła przenikająca
wszelkie byty"" - przyp. red.). Dobrze wpisuje
się w charakter zwłaszcza takich utworów,
jak "Double Negative" czy "Cosmic Overdrive".
Wielu ludzi uważa Wasz drugi album
"Strength" (2021) za mniej chwytliwy.
Zgadzam się z tym poglądem, ale "Strength"
posiada inne zalety. Osiągnąłem na
"Strength" dokładnie to, co chciałem. Nie
każda muzyka musi być przebojowa. Czasami
muzycy chcą dokonać autoekspresji lub
wyrzucić z siebie frustrację.
Skąd na "Strength" frustracja?
Z zamieszania wokół nowej wytwórni oraz z
zaangażowania w twórczość nowych osób.
"Mana" pisałem sam i nikt z zewnątrz się w
"Manę" nie angażował. Zaś podczas pracy
nad "Strength" mieliśmy agencję koncertową,
management, label i fanów. Każdy z nich
osądzał nasze pomysły. Stawialiśmy czoła
nowym emocjom, które dotąd były nam nieznane.
Wcześniej nikogo nic nie obchodziło,
a teraz działamy pod presją. Musimy zważać,
czego sobie w ogóle życzymy, bo patrzy się
nam na ręce i krytycznie nas się obserwuje, a
w Internecie pisze się o nas rozmaite głupoty.
Czasami opinie ranią. "Strength" odwołuje
się do towarzyszących nam emocji. Odbił się
na nim odczuwany przez nas stres, a także
presja.
Podoba mi się, że w lirykach przekazujesz
konkretne wartości, np. "nie marnuj swojego
czasu", "zrób ze swoim życiem najlepsze, co
się da".
Dziękuję. Pisząc je, otworzyłem się (śmiech).
Jakie macie plany na przyszłość?
Tego lata weźmiemy się za intensywniejsze
komponowanie. Na jesieni zamierzamy wejść
do studia. Jeśli dobrze pójdzie, następny album
ukaże się w przyszłym roku. Mamy więcej
show w planach: m.in. w Stanie Teksas
oraz w Meksyku.
Napisałeś mi na WhatsApp, że jeśli dzisiejsza
impreza wypadnie fajnie, będziecie
wracać na Islandię co roku.
Niczego takiego nie deklarujemy ani oficjalnie
nie planujemy, ale bez trudu możemy
zatrzymać się na Islandii podczas drogi
powrotnej z europejskiej trasy. Jeśli wywrzemy
pozytywne wrażenie i wzbudzimy zainteresowanie
większej liczby osób, to możliwe,
że z roku na rok będzie coraz łatwiej o udany
występ na tej wyspie. Chodźmy posłuchać
Ormar, bo właśnie zaczęli grać.
Sam O'Black
Foto: Unto Others
UNTO OTHERS 83
Najbardziej wspólna płyta
Niektóre zespoły nie lubią porównań. Tymczasem Gatekeeper sam się o
nie prosi. Jeff wprost mówi, że gościu, który zagrał w teledysku, załapał bakcyla
Gatekeeper, bo "lubi Manowar i Blind Guardian". Co więcej, nową płytę promowali
m.i.n kawałkiem - jak się okazuje - jawnie inspirowanym Twisted Tower
Dire. Jeśli i Wam te zespoły są bliskie - czytajcie rozmowę z Gatekeeper! Dowiecie
się, jak powstawała, dlaczego jest "najbardziej wspólna" I dlaczego tak różni się od
poprzednich wydawnictw.
HMP: Ostatnio rozmawialiśmy przy okazji
EP "Grey Maiden". Mówiłeś wtedy, że w
przeciwieństwie do EP album wymaga dużo
więcej czasu, planowania i pieniędzy,
zwłaszcza przy ilości warstw, których lubicie
używać w utworach. Co sprawiło, że właśnie
teraz, w roku 2023 nadszedł czas na pełny
album?
Jeff Black: Pierwotny plan zakładał, że album
zostanie nagrany w 2020, a następnie wydany
w 2021 roku, ale po drodze napotkaliśmy kilka
przeszkód, więc w zasadzie to nie celowaliśmy
w 2023.
Nie da się ukryć, że pierwsze, na co zwraca
się uwagę, to fakt, że nie śpiewa już z Wami
JP. Chciał się poświęcić w pełni Travelerowi
Kodex.
Te kapele mają z pewnością bardzo fajnych
wokalistów. My chcieliśmy kogoś, kto potrafiłby
poradzić sobie z każdą nutą - od dzikich
krzyków, przez majestatyczne refreny, bardowską
atmosferę, aż po łagodniejsze tony. Tyler
Anderson jest w stanie zrobić wszystko,
czego potrzebujemy i naprawdę dobrze rozumie,
jak powinien brzmieć nasz zespół. Odbyliśmy
wiele przesłuchań i to słuchając jego,
mieliśmy najlepszą zabawę.
niem w pisaniu "From Western Shores".
Dzięki, zdecydowanie staram się, aby te
szczegóły było widać. Prawdę mówiąc, reszta
chłopaków ma duży wpływ na aranżowanie
własnych partii i wymyślanie własnych pomysłów
na kawałki. Tak naprawdę ten album
jest naszym najbardziej wspólnym dziełem.
Wystarczy spojrzeć na listę autorów. Ale jeśli
chodzi o Twoje pytanie, jednym z wyzwań jest
próba zachowania ducha starszych utworów,
które ludzie bardzo lubią przy jednoczesnym
kroku naprzód, poprzez wprowadzanie nowych
pomysłów i upewniając się, że słychać
również wkład innych członków zespołu.
Wokal był prawdopodobnie najtrudniejszą
częścią, ponieważ po odejściu JP zdecydowaliśmy
się wyrzucić wszystko, co wymyślił i
zacząć od zera. Było trochę nerwów, ale ostatecznie
myślę, że było to coś najlepszego dla
tej płyty.
Tytuł sugeruje, że płyta może tworzyć jedną
opowieść albo być zbiorem opowieści z jednego
"uniwersum". Utwór "Exiled King" jasno
wskazuje, że chodzi o wschodnie wyprawy
Skandynawów. Nazwanie "From
Western Shores" koncept-albumem to chyba
jednak przesada?
Tak, z pewnością nie nazwałbym żadnej z naszych
płyt koncept-albumem. Dla mnie są one
bardziej zbiorem krótkich historii, które rozwijaliśmy
przez pewien czas. Tytuł albumu nawiązuje
do tego, że jesteśmy bandą heavy metalowych
kolesi z zachodniego wybrzeża plus
trochę wikingów I motywów fantasy.
W muzyce "Keepers of the Gate" słychać
wyraźnie inspiracje klasycznym Manowar z
lat 80. Utwór z takim znamiennym dla Was
tytułem musiał być na pewno wyjątkowy?
Ten utwór to prawdopodobnie najstarszy pomysł
na płycie. Myślę, że wiele z tych riffów
napisałem jeszcze przed wydaniem "East of
Sun". To wielka, rozległa epopeja ze zmianami
tempa i wieloma ukłonami w stronę naszych
inspiracji. Chciałem uchwycić wspaniały klimat
utworów takich jak "Battle Hymn" czy
"Hallowed be Thy Name". Świetnie jest ten kawałek
zobaczyć na żywo!
i dlatego odszedł z Gatekeeper?
Mieliśmy wiele trudności w 2020. JP mieszkał
bardzo daleko od nas, pandemia bardzo go
dotknęła. Dodatkowo nie zgadzaliśmy się na
polu kreatywności, w kwestii linii wokalnych,
tekstów i struktury kawałków, więc zdecydował
się odejść z zespołu.
Ciekawe jest też to, że wybraliście wokalistę
o zupełnie innej barwie, wprowadzającym inną
atmosferę. Mam wrażenie, że jest to typ
wokalisty w stylu Warlord czy Atlantean
Foto: Gatekeeper
Wiem, że bardzo przykładasz się do komponowania
kawałków i zwracasz uwagę na
detale. To zdecydowanie słychać na "From
Western Shores". Biorąc pod uwagę Twój
perfekcjonizm - co było największym wyzwa-
Mam wrażenie, że bardzo przemyślany jest
układ kawałków na płycie. Pierwszy i ostatni
są potężnymi epic metalowymi kolosami, a
w środku płyty jest dużo więcej smaczków i
utworów o innej strukturze i klimacie.
Fajnie! Cieszę się, że to słychać. Ważne jest
dla mnie, aby albumy miały dynamikę i zwroty
akcji, aby wszystko było interesujące. Nie
jesteśmy zespołem, który pisze masę szybkich
kawałków, więc musimy używać ich jako
gwoździ programu w środku płyty. Lubię też,
jak są wolniejsze, bardziej epickie utwory na
końcach każdej strony LP. Wydaje mi się, że
to klasyczne posunięcie.
Jak wypuściliście kawałek "Twisted Towers"
od razu pomyślałam o Twisted Tower Dire.
Jakiś czas temu muzycy Visigoth mówili, jak
ważny jest to dla nich zespół. Biorąc pod
uwagę wiele podobieństw między Wami a
Visigoth, domyślam się, że dla Ciebie również.
Zastanawia mnie tylko, czy to moje
skojarzenie nie jest na wyrost (śmiech).
Wcale nie, masz nawet rację. Jesteśmy wielkimi
fanami Twisted Tower Dire. Piszą bardzo
chwytliwe, a czasem nawet podniosłe kawałki
i ze świetnymi momentami wprost stworzonymi
do śpiewania, więc tym utworem chcieliśmy
złożyć im mały hołd. To jeden z moich
ulubionych kawałków z albumu i mam nadzieję,
że inni też się nim zachwycą. I mam też
nadzieję, że przypomni ludziom o tym, żeby
słuchać Twisted Tower Dire!
Nie trzeba zaglądać do bookletu, żeby
domyśleć się, że okładkę znów narysował
Wam Duncan. Jest tak charakterystyczny i
tak świetnie pasuje do Waszej muzyki, że
chyba zostanie z Wami na dłużej?
84
GATEKEEPER
Mam taką nadzieję! Duncan jest najlepszy.
Czasami czuje się jak dodatkowy członek zespołu.
Jego styl jest bardzo wyjątkowy, a praca
z nim i rozmowa to czysta przyjemność. Mam
nadzieję, że uda nam się wydać więcej płyt z
jego okładkami. Tak naprawdę nawet nie dajemy
mu żadnych wskazówek, po prostu wysyłamy
mu dema kawałków plus luźne teksty lub
motywy, które przychodzą nam do głowy, a
on wraca z najfajniejszymi szkicami, jakie kiedykolwiek
widziałaś.
Teledysk do tytułowego kawałka ma świetny,
klasyczny klimat. Nie było Wam zimno,
gdy go kręciliście?
Tak, było zimno jak cholera! Pojechaliśmy w
góry do miejsca zwanego Jones Lake w połowie
stycznia. To niesamowite miejsce. Wiedzieliśmy,
że będzie zimno, ale nie spodziewaliśmy
się, że podczas zdjęć złapie nas prawdziwa
śnieżyca. Było naprawdę niebezpiecznie. Nasz
basista David przewrócił się na kawałku lodu,
a jego stopa utknęła w błocie podczas jednego
z ujęć. Odmroził sobie również stopę i
musieliśmy umieścić go w jednej z ciężarówek
z ogrzewaniem. Zrujnowaliśmy drogi mikser,
który wypożyczyliśmy do naszych bezprzewodowych
monitorów a jazda do domu była
naprawdę przerażająca, kiedy śnieg padał na
boki. Na szczęście dzień, w którym kręciliśmy
fabułę, był znacznie jaśniejszy i cieplejszy.
Czytałam na Waszym FB, że szamana
zagrał muzyk Archspire. Kumplujecie się,
czy wygrał casting na najlepszego szamana
do epic metalowego teledysku? (śmiech).
Tak, Oli z Archspire gra jeden z czarnych
charakterów w teledysku. Archspire to bardzo
popularny zespół w mieście i znaliśmy ich
trochę, a że reżyser naszego teledysku robi
również teledyski Archspire, więc zapytał
Oli'ego, czy jest zainteresowany. Okazało się,
że Oli uwielbia Manowar i Blind Guardian,
więc świetnie się dogadywaliśmy!
Coś nierealnego
Na niesamowicie już zatłoczonej metalowej scenie pojawił się kolejny zespół.
Warto dać jednak Century szansę, bowiem Staffan i Leo pokazują na "The
Conquest Of Time", że tradycyjny hard'n' heavy wciąż może być czymś świeżym i
ekscytującym, nawet jeśli brzmi tak, jakby powstał na przełomie lat 70. i 80.
HMP: Kiedy rozmawialiśmy przy okazji promocji
"Under Siege" T?ronto wspominaliście,
że lubicie również inną muzykę. Założenie
Century jest chyba kolejnym potwierdzeniem
tego faktu oraz tego, że speed metal w dość
surowym wydaniu przestał wam wystarczać,
postanowiliście więc spróbować swych sił w
czymś bardziej klasycznym i melodyjnym?
Staffan: Zawsze lubiliśmy i graliśmy klasyczny
heavy metal, nie tylko w Century. Przez wiele
lat głównym zespołem Leo był na przykład zespół
heavymetalowy Lethal Steel! Założyliśmy
Century, ponieważ miałem kilka pomysłów
na utwory heavymetalowe, które chciałem
nagrać. Leo też miał dużo riffów, więc zebraliśmy
się i napisaliśmy demo.
To jednak wciąż lata 80. - jak by na to nie
patrzeć, to właśnie w tamtej dekadzie powstały
wszystkie rozwiązania i kanony, które
definiują tradycyjny heavy metal do chwili
obecnej?
Wiele z nich istniało już w latach 70., ale rozumiem,
co masz na myśli! Wiele z moich ulubionych
płyt metalowych pochodzi z późnych
lat 70. lub wczesnych 80. Myślę, że "Heaven
and Hell" i "Mob Rules" to świetne przykłady
heavy metalu z tamtych czasów.
Wielu fanów, zafiksowanych na punkcie
dokonań zespołów nurtu NWOBHM, sceny
niemieckiej czy amerykańskim epic/power
metalu zdaje się zapominać o tym, że Szwecja
również miała w latach 80. bardzo silną
scenę hard 'n' heavy. Wy jednak zdajecie się
być fanami takich grup jak: Heavy Load, Syron
Vanes, Gotham City czy Silver Mountain,
żeby wymienić tylko kilka nazw, co słychać
też na "The Conquest Of Time"?
Tak, jesteśmy ich wielkimi fanami! W dzisiejszych
czasach wydaje się, że wielu ludzi docenia
szwedzką scenę, ale myślę, że powodem,
dla którego w przeszłości nie zyskała zbytniego
uznania, było to, że bardzo niewiele zespołów
odniosło sukces i nie kontynuowało nagrywania
płyt. W latach 80. w Szwecji istniały
setki zespołów, ale wiele z nich wydało tylko
dema i zostało całkowicie zapomnianych. Jest
wiele dobrych rzeczy, jeśli wiesz, gdzie szukać!
Można obecnie mówić o czymś takim jak
renesans popularności w waszym kraju zespołów
tworzących przed laty tę metalową
scenę, tym bardziej, że niektóre z nich są
wciąż aktywne; reaktywują się też takie, które
kiedyś nie wyszły poza etap nagrań demo,
jak Peterson, albo powstają nowe, złożone ze
starych wyjadaczy, jak Blakk Ledd?
Masz rację, wiele zespołów ponownie się zjednoczyło.
Wygląda na to, że większość bardziej
znanych zespołów powróciła, jak Heavy Load,
Mindless Sinner, Zone Zero, Overdrive itp.
Chyba największy, którego wciąż brakuje to
Gotham City, ale myślę, że to może zawsze
zmienić się na lepsze.
Century powstał trzy lata temu - to przypadek,
bo myśleliście o czymś takim już
wcześniej, czy też wykorzystaliście fakt pandemicznego
zwolnienia, czego efektem był
właśnie ten zespół?
W czasie pandemii straciłem pracę, więc lato
spędziłem budując z kolegą studio nagraniowe
w starym schronie przeciwlotniczym. Kiedy
skończyliśmy prace nad studiem, chciałem nagrać
coś nowego i wtedy poprosiłem Leo, żeby
do mnie dołączył. Od wielu lat myślałem o
zrobieniu czegoś podobnego, ale dopiero wtedy
poczułem, że to dobry moment.
"Demo MMXX" utwierdziło was pewnie w
Doskonała wskazówka! Dzięki za poświęcony
czas dla Heavy Metal Pages!
Bardzo dziękujemy za miłe słowa i ciekawy
wywiad. Mamy nadzieję, że wkrótce wrócimy
do Polski!
Pytania: Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań: Szymon Tryk
CENTURY 85
przekonaniu, że obraliście słuszny kierunek,
szczególnie kiedy pojawiły się oferty wydania
go w profesjonalnej postaci na kasecie i 12"
EP?
Tak! Wypuściłem demo w ostatnich dniach
2020 roku bez żadnego marketingu. Kiedy
obudziliśmy się następnego dnia, wszystkie
100 taśm zniknęło, a do tego otrzymaliśmy już
oferty od kilku wytwórni. Odpowiedź była naprawdę
błyskawiczna i zaskakująca.
Ubiegłoroczny singiel "The Fighting Eagle"
jest kolejnym dowodem na fascynację szwedzką
sceną metalową sprzed lat, bo jego strona
B to cover Witch "Still Alive". Celowo
wybraliście mniej znany utwór, do niedawna
znany tylko tylko z kasety demo, wydanej
niemal 40 lat temu?
Chcieliśmy wybrać stary szwedzki kawałek,
którym moglibyśmy oddać hołd tej scenie i
czuliśmy, że "Still Alive" dobrze pasuje do naszego
stylu. Skontaktowaliśmy się z oryginalnym
członkiem Witch, aby poprosić o pozwolenie
na wykorzystanie utworu; wysłuchał go i
zatwierdził naszą wersję. Teraz rzeczywiście
pojawiła się świetna kompilacja ze wszystkimi
nagraniami Witch, sprawdźcie to koniecznie!
Było tak w latach 80. i 90., jest tak i teraz:
siłą podziemnej sceny wciąż są single i EP-ki,
dlatego wiedząc już, że niebawem wydacie
debiutancki album, wypuściliście "Master Of
Hell", ale dopełniony najnowszym, nagranym
już w tym roku, utworem?
To prawda! Chcieliśmy nowy utwór na singiel,
więc nagraliśmy go w styczniu tego roku.
"Stronghold" pozostanie tylko stroną B tego
kasetowego singla, czy trafi też na wasz kolejny
album, bo jednak szkoda marnować taki
numer na niszowe wydawnictwo?
Będzie to dodatkowy utwór na japońskim wydaniu
LP, który ukaże się tam wkrótce. Poza
tym prawdopodobnie pozostanie tylko stroną
B. Mamy tak wiele innych i nowych utworów,
które chcemy nagrać, że nie zamierzamy ponownie
wykorzystywać rzeczy, które już wydaliśmy.
Z jednej strony jest niezaprzeczalnym faktem,
że fizyczne nośniki nie sprzedają się już
tak jak kiedyś, stąd nakłady CD czy LP
liczące zwykle 300-500 kopii. Ale z drugiej
strony wydawanie kaset czy 7" singli w ilości
30, 50 czy nawet 100 egzemplarzy wydaje mi
się nieporozumieniem, bo mimo wszystko na
całym świecie jest znacznie więcej kolekcjonerów
i pasjonatów, a w razie przegapienia takiego
limitowanego unikatu nie ma już wyjścia,
trzeba przepłacać na eBay?
Zwykle robię takie małe nakłady, kiedy wydaję
rzeczy w mojej własnej wytwórni kasetowej
The End Times Recordings. Powodem jest
po prostu to, że produkcja, sprzedaż, pakowanie
i wysyłanie wszystkiego wymaga dużo pracy.
Gram już w kilku zespołach, nagrywam i
miksuję muzykę, tworzę okładki, projekty ulotek
i koszulek, ćwiczę i koncertuję. W dni powszednie
mam pracę od 9 do 17. Po prostu nie
mam czasu na większe produkcje, inaczej bym
to zrobił!
"The Conquest Of Time" nagraliście latem
2021 - tak długo trwało szukanie wydawcy,
skoro wydaliście go dopiero wiosną tego roku?
Nie, umowę mieliśmy podpisaną już na zimę
2021 roku, ale wyprodukowanie płyty zajęło
nam więcej czasu. Zaczęliśmy nagrywać latem,
ale potem mieliśmy próby przed występami na
żywo, a ja byłem w trasie z innym zespołem,
więc nie mogliśmy skończyć albumu aż do
końca 2021 roku. Ostateczny miks skończyłem
na początku 2022 roku, ale potem musieliśmy
czekać rok na wersję winylową. Czas
oczekiwania na wykonanie płyt winylowych
jest ostatnio niesamowicie długi, o czym na pewno
wiesz.
Wiele zespołów woli pod tym względem pełną
samodzielność, ale to nie dla was, wolicie
zdać się na kogoś z doświadczeniem, kto
wszystko zorganizuje, od wydania płyty do
jej promocji i dystrybucji?
Dokładnie, i tak mam dużo roboty z pisaniem,
graniem, nagrywaniem, tworzeniem grafiki itp.
Wspaniale jest, gdy ktoś inny organizuje i rezerwuje
koncerty. Podpisaliśmy również umowę
z Electric Asssault, którą prowadzi nasz bardzo
dobry przyjaciel, Henry Yuan.
Ciekawe jest jednak to, że każdą z wersji
tego albumu firmuje inne wydawnictwo - to
też jest jakiś znak czasów, swoistej specjalizacji
wydawców, koncentrujących się na
przykład wyłącznie na kasetach, tak jak ty?
Jeśli z korzyścią dla nas jest rozdzielenie produkcji
wydań fizycznych na różne wytwórnie,
to dlaczego nie? Jeśli masz kontrakt z dużą
wytwórnią to może ona z łatwością wydawać
duże ilości w każdym formacie, ale wszystkie
te wytwórnie są stosunkowo małe, więc sensowne
jest, aby miały one swoje określone obszary
działania i formaty do wydania, na których
mogą się skupić.
Wypromowanie zespołu w obecnych czasach
nadmiaru i przesytu wydaje się zadaniem
dość trudnym, aczkolwiek nie niewykonalnym.
Wiele młodych zespołów marzy choćby
o koncertach w Stanach Zjednoczonych, a
wam już udało się tam zagrać - jak do tego
doszło?
Wyglądało na to, że jest tam zainteresowanie
nami, więc Henry zaplanował trasę koncertową
obejmującą trzynaście koncertów. Oprócz
wydawania płyt jest także tour managerem i
kierowcą. To był dla nas wielki zaszczyt, że
mogliśmy to zrobić i otrzymać tak wspaniały
odzew. Podróżowanie po całym świecie i spotykanie
ludzi, którzy nauczyli się tekstów naszych
kawałków, wydawało się nierealne. Nie
możemy się doczekać, aby tam powrócić!
Chyba nieprzypadkowo wybraliście na
miejsce tych dwóch koncertów Chicago,
słynące z silnej sceny metalowej?
Niestety w Chicago zagraliśmy tylko jeden
koncert, ale było świetnie! W trasie staraliśmy
się zahaczyć o jak najwięcej miast i zagrać w
jak największej liczbie klubów.
Widziałem na zdjęciach i na koncertowym
nagraniu, że jest was na scenie czterech.
Oznacza to, że powiększyliście skład do
kwartetu, czy też nadal wspierają was kumple
z Toronto jako muzycy sesyjni, a Century
wciąż pozostaje oficjalnie duetem?
Century to wciąż duet, jeśli chodzi o tworzenie
i nagrywanie. To świat wręcz idealny dla nas,
więc zamierzamy utrzymać go w ten sposób.
Natomiast nasz skład na żywo jest również
stały! Edvin Aftonfalk (człowiek stojący za
Toronto) gra na basie, a Isak Koskinen Rosemarin
na drugiej gitarze i śpiewa w chórkach.
Wojciech Chamryk & Szymon Tryk
HMP: Ostatnio rozmawialiśmy przy okazji
"Meat we're made of". "Tapes from the
Crypt" to Wasze poprzednie wydawnictwo,
ale teraz postanowiliście je wydać na winylu.
Ostatnio Niels mówił, że ta EP sprawiła, że
staliście się widoczni dla fanów metalu i to
przełożyło się na koncerty. Kujecie żelazo,
póki gorące?
Jessy: "Tapes From The Crypt" został już wydany
na winylu, w 2020 roku. Nawiasem mówiąc,
było to jego pierwsze i jedyne wydanie.
300 egzemplarzy, które zostały wyprzedane w
ciągu kilku miesięcy, w czasie lockdownu we
Francji. Wielu naszych nowych fanów pytało
o niego, a Dying Victims zaproponowało nam
ponowne wydanie. Dzięki nim mogliśmy ją
wydać niecały rok po "Meat We're Made Of".
Powiedzmy sobie szczerze, żelazo jest gorące!
Wiem, że z uwagi na Waszą fascynację starymi
filmami grozy wolicie umieszczać na
okładkach zdjęcia, nawet mimo tego, że może
się to okazać mniej popularne w heavymetalowym
światku. Teraz tę świetną fotografię
z okładki "Tapes from the Crypt" możecie
podziwiać w pełnym wymiarze.
Jessy: Masz rację, kochamy stare horrory, powiem
jednak, że w ogóle kochamy filmy vintage.
Takie okładki są po prostu świetne. I nie
Foto: Animalize
86
CENTAURY
Na Waszym profilu Metal-archives w
zakładce "lyrics" jest informacja:"extinction
of humanity". To rzeczywiście główny wątek
Waszych tekstów? (śmiech)
Niels: Jako autor tekstów zachęcam do ich
poczytania i podzielenia się tym, co wycytasz
między wierszami (śmiech). Ale masz rację, to
jest główny temat ideałów zespołu. Rzecz w
tym, że jest on opowiedziany na różne sposoby.
To nie tylko stare "zabij i giń". Przez większość
czasu jest on bardziej psychologiczny,
bardziej zagłębiający się w ludzkie zachowanie.
Na początku można pomyśleć, że niektóre
teksty to tylko historie. Ale jeśli przeczytasz
je z innej perspektywy, może znajdziesz
coś innego. A może nie!
Idealny rok
Francuzi przyznają, że bieżący rok jest idealny. Grają dużo koncertów,
zwłaszcza za granicą. Właśnie ponownie wydają na winylu swoje debiutanckie EP
(które - niech Was nie zmyli tytuł "Tapes from the Crypt" - nigdy nie wyszło w
innym formacie), a zapytani o porównanie do kapel lat 80. mówią, że nigdy żaden
francuski zespół nie miał takiego brzmienia bębnów, jak oni mają teraz. Animalize
to kolejny zespół, który kocha lata 80., ale zdaje sobie sprawę, że przyszło im grać
w naprawdę dobrych czasach dla heavy metalu. Nie wiem jak Wy, ale ja naprawdę
lubię takie rozmowy.
wydaje mi się, żeby było to mniej popularne w
kulturze heavymetalowej (Niels w poprzednim
wywiadzie był innego zdania - przyp. red.).
Spójrz na albumy z lat 80. Wiele okładek to
zdjęcia - Girlschool, AC/DC, Pretty Maids,
Exciter, W.A.S.P., Ratt... A wszystkie wyglądają
jeszcze lepiej na okładce winylowej.
Do najbardziej znanych współczesnych
heavymetalowych kapel, które inspirują się
starymi filmami grozy należy Night Demon.
Znacie? Lubicie? Inspirujecie się?
Jessy: Jasne, że ich znamy, dobry zespół. Ale
nie jesteśmy nimi szczególnie zainspirowani.
Niels: Jak wiele zespołów, musieliśmy zaczynać
absolutnie od zera. Żadnej wytwórni, prawie
żadnej sieci muzycznej. Tak więc "Tapes
From The Crypt" to dobry tytuł na debiutanckie
wydawnictwo wypuszczone własnym
sumptem. Nawet jeśli to pierwsze wydanie
było na winylu, a nie na kasecie (śmiech). I
tak, powtarzam chłopakom, że nigdy nie możemy
zapomnieć o tym wszystkim, przez co
wcześniej przeszliśmy. Zdecydowaliśmy się
grać na żywo przed wydaniem "Tapes from
the Crypt". I uwierz mi, tamten okres nie był
pełen chwały! Mieliśmy dobre chwile, ale mieliśmy
też złe doświadczenia wszelkiej maści.
Gracie tyle koncertów, ile chcecie, czy
mogłoby być lepiej?
Niels: Cóż, chyba jesteś pierwszą osobą, która
nam tak mówi (śmiech). Ludzie zazwyczaj
mówią "Wow, dużo gracie w tym roku!". Szczerze
mówiąc, to dla nas idealny rok. Mamy dokładnie
tyle koncertów, ile potrzebujemy, by dobrze
się bawić i promować naszą muzykę. A
także wystarczająco dużo wolnego czasu, aby
pracować nad nowym materiałem (śmiech).
Wystąpiliśmy przed Hammerfall i zproszono
nas do grania w Niemczech, na przykład na
festiwalu "Trveheim", "Steel Held High" w
Braunschweig. Zagramy też w Oberhausen z
Metalucifer i w Stuttgarcie z Amethyst. Mamy
prawie więcej koncertów w Niemczech niż
w naszym kraju (śmiech). Jako mały francuski
zespół nigdy nie spodziewaliśmy się, że inny
kraj będzie tak zainteresowany naszą muzyką.
Oczywiście jesteśmy również zapraszani na
świetne francuskie festiwale, takie jak "Rising
Fest" i "Vouziers", ale Niemcy dały i nadal dają
nam największe możliwości, jakich nigdy
nie mieliśmy. Nigdy tego nie zapomnimy.
Zwykły fan heavy metalu powiedziałby, że
Na "Tapes from the Crypt" słyszę inspiracje
Enforcer i Riot City. To możliwe, że w jakiś
sposób na Was wpłynęły? Wiele zespołów
mi mówi, że czasem inspiracją do grania
heavy metalu były dla nich nie tylko stare
klasyczne kapele, ale właśnie też Enforcer,
który był jednym z pierwszych znanych zespołów
przywracających popularność klasycznemu
heavy czy speed metalowi.
Jessy: Oczywiście, że kochamy Enforcer! Bardzo.
Są jednym z niewielu "ostatnich" zespołów,
które zainspirowały nas do podtrzymywania
heavy metalu. Dzięki nim heavy metal
wrócił do łask. (Enforcer, jeśli to czytacie:
Dziękujemy!)
Zauważam też, że "Tapes from the Crypt"
wydaje się prostsza i bardziej bezpośrednia
niż późniejszy LP - "Meat we're made of". To
naturalny rozwój, czy już na początku działalności
Animalize uznaliście, że EP będzie
się różnić od pełnej płyty? A może moje
spostrzeżenie jest kompletnie nietrafione?
Jessy: Nie mylisz się całkowicie. Rzeczywiście
nastąpił rozwój muzyczny. Jak w przypadku
"Esprit de l'Asile" czy "Escorte Funebre". Ale
rzecz w tym, że przed wydaniem "Tapes from
the Crypt", naszej debiutanckiej EP-ki, istniało
już kilka utworów z "Meat we're made
of", które graliśmy już od pierwszego koncertu.
Na przykład "Pigs From Outer Space" i "The
Witch You Are", który właściwie jest pierwszym
kawałkiem zespołu. Nie mieliśmy wystarczająco
dużo pieniędzy, aby nagrać pełny
album, więc musieliśmy dokonać pewnych
wyborów.
Niels, podczas ostatniego naszego wywiadu
wspomniałeś o "Tapes from the Crypt", że
tytuł tego wydawnictwa (pomijając nawiązanie
do "Tales from the Crypt") ma przypominać,
że zaczynaliście w głębokim podziemiu
i nie wolno wam tego zapomnieć.
Foto: Animalize
Ale wcale tego nie żałujemy! Wiesz, często
trzeba zasmakować ciężkiej drogi, aby wzmocnić
swój umysł.
"Tapes from the Crypt" spokojnie mogłoby
wyjść 40 lat temu. Wy jako twórcy tego EP,
znacie go od podszewki. Co zdradziłoby, że
to jednak wydawnictwo z XXI wieku?
Niels: To dobre pytanie, którego jeszcze nigdy
nam nie zadano! Powiedziałbym, że to niemożliwe,
aby "Tapes From The Crypt" ukazało
się w latach 80. z jednego powodu: żaden francuski
zespół z lat 80. nie mógł mieć takiego
brzmienia perkusji.
Katarzyna "Strati" Mikosz,
Tłumaczenie pytań: Szymon Tryk
ANIMALIZE 87
Narodziny Gasbreathera
Aura tajemniczości zawsze przyciągała uwagę publiczności. W dodatku
kiedy połączymy to z okultystycznym przesłaniem. Niedomówienia
rodzą plotki, które przy odpowiednich okolicznościach mogą ewoluować
w kierunku historii żyjącej własnym życiem. Czasami samoistnie, ale częściej
umiejętnie podsycane przez samych zainteresowanych. Przykładów
jest na prawdę wiele, ale ten najjaskrawszy to niesamowita kariera Bathory,
gdzie legenda przez długi była przyjęta za prawdę. Wydaje się, że podobną
drogą kroczy szwedzki MDXX, dlatego podczas wywiadu z zespołem,
postanowiłem wcielić się detektywa i dociec ich prawdziwych intencji.
HMP: Cześć, na początku pozwól sobie pogratulować
bardzo udanego debiutanckiego
albumu. Jak Ty go odbierasz? Czy jesteś z
niego zadowolony? Jakie są pierwsze reakcje
sceny?
V: Dziękujemy, jesteśmy bardzo zadowoleni z
efektu końcowego, a opinie są lepsze niż oczekiwaliśmy.
Wygląda na to, że ludzie czekali na
podobną muzykę i trafia ona w gusta pewnych
fanów metalu.
Jesteście dosyć tajemniczym zespołem i
ciężko znaleźć o Was jakiekolwiek informacje.
Zacznijmy zatem od rozszyfrowania nazwy
- MDXX. Czy jest to nazwa związku
chemicznego, od którego pochodzi ecstasy?
Czy może chodzi o rok 1520, kiedy to miała
miejsce Krwawa Łaźnia Sztokholmska?
MDXX oznacza rok 1520, rok rzezi w Sztokholmie,
to prawda. Jedno z najbardziej brutalnych
wydarzeń w historii Szwecji, które niesie
ze sobą pewną ciemność.
Dlaczego ta data jest dla Ciebie tak ważna,
że poświęciłeś jej nazwę zespołu? Czy
możesz powiedzieć coś więcej na ten temat?
Dla mnie rzeź w Sztokholmie jest wydarzeniem,
które niesie ze sobą pewne poczucie brutalności
i ciemności. Chcę również, żeby te
uczucie owładnęło MDXX.
Konsekwencją Krwawej Łaźni było powstanie
przeciwko Duńczykom i powstanie
dynastii Wazów. Dynastii, która doprowadziła
do stworzenia protestanckiego, narodowego,
nowoczesnego i agresywnego państwa
szwedzkiego. Czy przemawia przez Was
sentyment do czasów Wielkiej Szwecji?
Nie, nie mam żadnych sentymentalnych uczuć
wobec żadnego narodu ani granic. Jeśli o mnie
chodzi, narody i granice to wynalazki ludzi,
które doprowadziły raczej do cierpienia niż
dobra. To zdecydowanie dotyczy czasów, kiedy
Szwecja była uważana za mocarstwowego
gracza na mapie politycznej.
Ok, to nazwę mamy rozszyfrowaną. Zajmijmy
się zatem Waszymi osobami. Jesteście
znani tylko z pojedynczych liter. Przeszukując
sieć, można doszukać się poszlak, że V
to niejaki Viktor Svensson. To dowodzi, że
jesteście ludźmi, a nie duchami. Przynajmniej
jeden z was. Czy możesz przedstawić
zespół, czy wolisz zostać anonimowym?
Powodem, dla którego wkładamy tak mało
wysiłku w promowanie nas, jako ludzi jest to,
że nie jesteśmy zainteresowani wpływaniem
na umysł słuchaczy i ich reakcję na muzykę
naszymi osobami. Chcemy, żeby muzyka przemawiała
do słuchacza sama przez siebie.
MDXX jest bytem samym w sobie i w ten
sposób chcemy go zachować. Przynajmniej tak
długo jak to możliwe.
Czy Twój anonimowy wizerunek to poza,
chwyt marketingowy, żart czy autentyczna
ekspresja artystyczna?
Wierzę, że powyższa odpowiedź odpowiada
również na to pytanie.
Kim lub czym jest Gasbreather? Wydaje się,
że jest to kluczowa osoba na tej płycie. Czy
to po prostu Szatan?
Gasbreather to demon stworzony przez Anioła
Ciemności - Szatana, który ma na celu oczyszczenie
świata z tego, czym się obecnie stał.
Został stworzony i narodzony z czarownicy,
zapłodnionej przez Szatana. Bóg nie mógł
tego zrobić, więc Szatan musiał zrobić to, co
należało zrobić.
Foto: MDXX
Wbrew swojej nazwie nie opisujecie tematów
historycznych. Twoje teksty są głównie
o Szatanie i okultyzmie (Oblivion; Submission,
Enforcer), sabatach (Blakulla) i mitologii
nordyckiej (Decimation; Sanctum). Zastanawiam
się, jak ważne są dla Ciebie teksty?
Jak bardzo zagłębiasz się w te tematy,
studiujesz traktaty okultystyczne, itp.? A
może to raczej zbiór chwytliwych klisz, które
dobrze brzmią w piosenkach?
Świat MDXX to świat starej Skandynawii,
stworzony przez V. Bierze wszystkie powyższe
tematy i przekuwa je w unikalny, fantastyczny
świat. Dla nas teksty są bardzo ważne, jeśli
chodzi o MDXX i tworzenie albumu. Debiutancki
album opowiada o tym, co dzieje się,
gdy Gasbreather budzi się do życia. Jak to
wpływa na ludzi wokół niego. Jak zaciera
88
MDXX
przekonania i wiarę oraz zakłóca otaczający
świat. Niektóre teksty dotyczą konkretnych
ludzi, inne są bardziej uniwersalnymi tekstami
o świecie, jako całości.
Powiedziałem piosenki nie bez powodu.
Każdy utwór jest zamkniętą formą, która może
istnieć samodzielnie. Poza tym muzycznie
są to typowe piosenki - bardzo melodyjne i
łatwe do słuchania. Bardzo mi się podobają.
Czy kierujesz waszą twórczość do szerokiego
grona odbiorców? Myślisz, że Wasz pomysł
na zespół przyniesie Wam sławę i popularność?
Nie mamy złudnych nadziei na sławę i pieniądze.
Robimy to, co robimy, ponieważ nasze
umysły tego wymagają i pragną. Dlatego właśnie
MDXX istnieje. Melodyjna strona naszej
muzyki jest oczywiście zamierzona, ale w
żaden sposób nie jest obliczona na stworzenie
czegoś, co przemawia do większej liczby ludzi.
Jeżeli jednak tak się stanie, jeżeli ewangelia
Gasbreathera osiągnie więcej niż się spodziewaliśmy,
to oczywiście będziemy z tego bardzo
zadowoleni.
W materiałach promocyjnych jest napisane,
że czerpiecie garściami z epickiego heavy metalu
i tradycyjnego doomu. Ale myślę, że jest
jeszcze trzecia część - occult rock, zarówno
ten z przeszłości, jak i współczesny. Jak
odbierasz porównywania waszej twórczości
do Ghost?
Rozumiem porównania do Ghost, chociaż
uważam, że mamy od nich bardziej tradycyjne
brzmienie. Wierzę jednak, że Tobias i ja mamy
podobny sposób patrzenia na muzykę.
Słucham bardzo szerokiej gamy muzyki i gatunków
i nie boję się czerpać dość mocno z
tych wpływów, a także bardziej tradycyjnych i
oczywistych zespołów. Podobnie jak w przypadku
Ghost, niektóre piosenki MDXX mogłyby
być doskonałymi popowymi piosenkami
i refrenami, gdyby zostały inaczej nagrane.
Więc jakie są Twoje inspiracje? Jeśli chodzi o
heavy metal powiedziałbym, że wczesne
NWOBHM, plus dużo muzyki z lat 70., a
nawet 60. Czy to dobry kierunek?
Zdecydowanie czerpiemy z bardzo różnych
miejsc, jeśli chodzi o inspirację. NWOBHM
zawsze będzie dla nas ważnym źródłem, ale
myślę, że najważniejszą rzeczą dla mnie jest
Foto: MDXX
nie tylko czerpanie inspiracji z gatunków,
które brzmią podobnie do MDXX. Dla mnie
to byłoby tylko kopiowanie, a nie jest to coś,
co mam zamiar robić. Zamiast tego próbuję
obrać inną drogę niż gdybym słuchał, na przykład
wyłącznie NWOBHM. Mogę usłyszeć
piosenkę zespołu Abba, wziąć coś z tej piosenki
i sprawić by brzmiała tak, jak lubię. Jest to
dla mnie o wiele bardziej interesujące niż tworzenie
czegoś, co "pasuje" do określonego gatunku
metalu.
Kawałek "Sanctum" brzmi niczym spowolniona
piosenka Iron Maiden. Czy jest to
celowy zabieg? Czy to forma hołdu?
Nigdy za wiele hołdów dla Iron Maiden, ale
nie było to zamierzone. Jestem zaszczycony,
że jesteśmy wymienieni w tym samym zdaniu,
co wielcy.
Jak zaczęła się Wasza współpraca z No Remorse
Records? Czy inne wytwórnie też
były zainteresowane Waszą muzyką?
Nasza współpraca z No Remorse rozpoczęła
się, w momencie gdy wysłałem im demo z 4-5
utworami. To był pierwszy raz, kiedy mieliśmy
z nimi jakikolwiek kontakt, ale wiedziałem, że
No Remorse to wytwórnia, z którą chcę pracować.
Nie szukałem dalej, kiedy okazało się,
że są zainteresowani wydaniem MDXX. Wydali
wiele z moich ulubionych płyt z ostatnich
5-10 lat, więc wiedziałem, że będziemy do
siebie pasować.
A co z występami na żywo? Gracie jakieś
koncerty? Nigdzie nie mogłem znaleźć Waszych
koncertów. Czy to pomysł na zespół,
który nie gra na żywo, czy po prostu nie
miałeś jeszcze okazji?
Nie zagraliśmy jeszcze żadnego koncertu i nie
jest to w tej chwili naszym priorytetem. Chociaż,
jeśli nadarzy się okazja to zagramy. Nic
nie jest przesądzone w przypadku występów
na żywo, ale jeśli mamy grać na żywo, to chcemy
zrobić z tego coś wyjątkowego. Nie jesteśmy
zainteresowani graniem koncertów tylko
dla samego grania. Chcemy, żeby to coś znaczyło
i było zapamiętane przez ludzi.
Ciągle zastanawiam się, na ile jesteście
prawdziwym zespołem, a na ile wykalkulowanym
projektem. Są na to pewne poszlaki:
brak koncertów, żadnych wcześniejszych
nagrań, żadnych informacji. Nagle pojawiacie
się znikąd. Można odnieść wrażenie, że
podążacie ścieżką wytyczoną niegdyś przez
Bathory. Nie wiadomo nawet, czy ten zespół
faktycznie ma członków, czy też stoi za nim
jedna osoba. Czy moje podejrzenia są słuszne?
MDXX nie jest wyrachowanym projektem.
Czym jednak jest, tego Ci nie powiem. Jak myślisz,
czym jest? Cokolwiek czujesz, czym
MDXX jest, to tym właśnie zarówno jest, jak i
nie jest. W ten sposób nasza muzyka jest wyjątkowa.
Może wpływać na ludzi bardzo różnie
i na tym polega jej piękno. Nie sądzisz, że
właśnie o to powinno chodzić?
Owszem, w końcu to muzyka jest najważniejsza.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Chcesz coś dodać? Jak chciałbyś zachęcić
naszych czytelników do zapoznania się z
Waszym albumem?
Oczyśćcie swoje umysły. Niech muzyka i
ciemność je owładnie i nie przeciwstawiajcie
się temu.
Grzegorz Putkiewicz
Foto: MDXX
MDXX 89
obecną i przyszłą rolę w budowaniu tej
sceny?
Red Lotus of The Sacred Garden: W Rochester
w Nowym Jorku cały czas pojawiają
się nowe epickie zespoły. Gates of Paradox to
zespół power metalowy, który łączy w sobie
wiele różnych elementów metalu. Są naszymi
braćmi ze stali, a ich gitarzysta Zane Knight
wyprodukował album "Temple Heights".
Stalowa siła Kung Fu
Nowy heavy/ power metalowy zespół z Nowego Jorku, Dyspläcer, debiutuje
albumem zatytułowanym "Temple Heights". Wcześniej większość muzyków
formacji udzielała się w Nuclear Winter lub w Das Brute. Wraz z nowym szyldem,
Amerykanie przyjęli wizerunek nawiązujący do japońskiej społeczności anime i
manga. Na pytania odpowiada wokalista Red Lotus of The Sacred Garden i gitarzysta
Dragon of the Mystic Peaks.
HMP: Jaka historia kryje się za nazwą
Dyspläcer?
Red Lotus of The Sacred Garden: Dyspläcer
to ktoś, kto został wysiedlony ze swojego
środowiska lub ojczyzny. My zostaliśmy
przesiedleni najpierw, gdy przenieśliśmy się
do Temple Heights, a następnie gdy zostaliśmy
zmuszeni do opuszczenia Temple
Heights za używanie zakazanej techniki
Lightning Fury Fist. Metalowcy również
znają uczucie bycia poza swoim środowiskiem
przez cały czas, za wyjątkiem sytuacji,
przypominać o naszym domu - Temple
Heights. Być może nasze opowieści Shonen i
użycie japońskich znaków przyciągną do naszej
muzyki społeczność anime i mangi.
Co macie wspólnego ze sztukami walki?
Dragon of the Mystic Peaks: Wszyscy wykorzystujemy
nasze umiejętności kung fu i
przekładamy je na muzykę. Nasze utwory
traktują o naszych bitwach, triumfach i przygodach,
które przeżyliśmy, odkąd staliśmy
się mistrzami kung fu metalu. Każdy z nas
Czy zagraliście już jakieś niezapomniane
koncerty?
Dragon of the Mystic Peaks: Dzielenie
sceny z Raven, Midnight i Riot było zdecydowanie
jednym z najbardziej niezapomnianych
występów, ale nasza trasa po wschodnim
wybrzeżu War of the Gargantuas stała
się legendarna. Rozdzieranie wschodniego
wybrzeża i szlifowanie naszych umiejętności
w pijanych pięściach naprawdę okazało się
punktem kulminacyjnym mojego życia.
Które utwory Iron Maiden lubicie kowerować
najbardziej?
Dragon of the Mystic Peaks: Jak dotąd
"Phantom of the Opera" (1980) jest naszym
jedynym kowerem Maidenów, ale do naszego
setu chcemy dodać "Deja Vu" (1986).
Co lubicie bardziej: komponować nowe
utwory czy występować na żywo przed publicznością?
Red Lotus of The Sacred Garden: Żyję dla
chwil, które dzielę ze społecznością metalową
podczas każdego występu. Możliwość
spojrzenia w oczy tłumu, podzielenia się melodią
wokalną i poprowadzenia ich przez nasze
pełne akcji opowieści o walce Kung Fu to
sposób, w który moje Chi i Chakra są najlepiej
pożytkowane.
gdy znajdują się w sali koncertowej ze swoją
metalową rodziną. Ze względu na to wspólne
uczucie uważam, że Dyspläcer jest również
synonimem terminu metalhead, a Dyspläcer
to nie tylko członkowie zespołu, ale także
cała nasza baza fanów: jedna stalowa siła
Kung Fu.
Dlaczego używacie japońskich liter w
swoim logo?
Red Lotus of The Sacred Garden: Podczas
naszych treningów w Temple Heights nasz
wolny czas polegał na graniu oldschoolowego
metalu, jammowaniu i czytaniu japońskiej
mangi po raz pierwszy. Robimy to wszystko
do dziś, ale japońskie litery zawsze będą nam
Foto: Dyspläcer
ma unikalny styl walki, który łączymy w niepowstrzymaną
Dyspläcer Force!
W nawiązaniu do tytułu jednego z Waszych
utworów, "Forgotten Victories", zapytam,
których zwycięstw nie chcecie zapomnieć?
Dragon of the Mystic Peaks: Idealnie byłoby
pamiętać wszystkie nasze zwycięstwa.
Niestety, wszyscy opanowaliśmy pijacką
pięść i to jest cena, którą płacimy.
Jak wygląda scena heavy metalowa w Nowym
Jorku? Kogo uważacie za swoich
najlepszych przyjaciół na nowojorskiej scenie
metalowej? Jak postrzegacie swoją
Jak wspominacie sesję "Temple Heights"?
Red Lotus of The Sacred Garden: Kabina
wokalna stanowiła moje osobiste dojo, a mój
brat uchwycił moje serce i duszę. Duch
Bram, Sentinel Knight, kierował moim występem
i pomógł odblokować nowe harmonie
wokalne. Pokój, harmonia i pasja odgrywały
rolę mojego światła przewodniego.
Okładka Waszego pełnometrażowego albumu
wygląda ciekawie. Czy przeprowadziliście
oddzielną sesję burzy mózgów w celu
ustalenia elementów do ukazania na okładce?
Dragon of the Mystic Peaks: Nasz perkusista,
Northern Sage of the Rising Moon,
jest grafikiem naszego zespołu. Dostał pełną
swobodę twórczą przy projektowaniu szaty
graficznej albumu i merchu. Chcieliśmy, aby
okładka wyglądała jak plakat filmowy z lat
osiemdziesiątych z motywami z każdego
utworu. On wszystko namalował ręcznie.
Dlaczego wybraliście CD jako główny format
wydania "Temple Heights"?
Dragon of the Mystic Peaks: Ponieważ
nasz odtwarzacz kasetowy się popsuł.
A dlaczego Wasze utwory są takie długie?
Dragon of the Mystic Peaks: Nie planujemy,
by były tak długie. Kiedy komponujemy,
zastanawiamy się nad długością utworów, ale
nade wszystko zależy nam, aby podążać zgodnie
z naszym muzycznym flowem i wyczer-
90
DYSPLÄCER
pująco przedstawić zawarte w lirykach historie.
Jak wymyśliliście najdłuższą kompozycję,
czyli tytułową?
Red Lotus of The Sacred Garden: Temple
Heights to miejsce, w którym muzycy Dyspläcer
po raz pierwszy się spotkali i stworzyli
nierozerwalną więź na plecach metalowych
bogów. Nasze niezliczone bitwy i starożytne
techniki Kung Fu, które stanowią podstawę
naszych tekstów, wywodzą się z naszych
treningów w legendarnym dojo Temple
Heights.
Z których melodii, riffów i solówek jesteście
najbardziej dumni?
Dragon of the Mystic Peaks: Jestem bardzo
dumny z riffów w "Dyspläcer vs Dyspläcer" i
obu naszych solówek w "Forgotten Victories",
ale najbardziej podoba mi się grupowy wokal
w "The Way of the Ninja". Nagraliśmy go z
udziałem przyjaciół i fanów.
Skoro główne tematy Waszych tekstów są
fantastyczne, co sprawia, że są one również
autentyczne?
Red Lotus of the Sacred Garden: Nasze
epickie opowieści o Kung Fu Steel są osadzone
w naszej sile życiowej i przemawiają do
dzikiego, nieokiełznanego ducha wojownika
niesionego przez metalową społeczność.
Jestem pewien, że słuchacze wyniosą z naszego
debiutanckiego albumu wiele koncepcji,
które będą z nimi rezonować.
Czy pracujecie już nad drugim albumem?
Red Lotus of the Sacred Garden:
Opuszczając Temple Heights i skupiając się
na naszej muzyce, zostaliśmy ponownie poprowadzeni
na ścieżkę niekończącej się bitwy
i walki. Dla bezpieczeństwa innych mogę
tylko wspomnieć, że jesteśmy na tropie tajemnicy
i możliwej aktywności kultu. Powinien
to być niezły album, gdy już zatriumfujemy
i zapewnimy pokój w The Natural Realm.
Psychodeliczna przestrzeń na modlitwę Polaka
DethOps łączą na debiutanckim
albumie "Myślonur" różnorakie
wpływy, od tradycyjnego
do progresywnego metalu,
nie unikając przy tym
mniej oczywistych rozwiązań.
Są przy tym fanami
"Dnia świra", co zaowocowało
współpracą z samym
Markiem Koterskim, czego
efektem końcowym jest singlowy utwór "Adaś",
lubią też puścić oko do słuchacza, nagrywając zaskakujący
cover.
HMP: W notce otrzymanej razem z płytą
znalazłem informację, że istniejecie od 2017
roku. Z kolei internetowa encyklopedia metalu
doprecyzowuje, że do niedawna zwaliście
się Menttor - zaczynając grać już tak na poważnie
postanowiliście zmienić ją na bardziej
oryginalną?
DethOps: Nie, to nie był powód, dla którego
zmieniliśmy nazwę. Zawsze podchodziliśmy
na poważnie do tworzenia muzyki, koncertowania
i spraw związanych z zespołem. Wiadomo,
że nie da się od razu wypalić z czymś
profesjonalnym i wszystko potrzebuje czasu,
zdobycia doświadczenia i dużo, dużo pracy.
Wcześniejsza nazwa nieumyślnie spowodowała
zgrzyt wśród fanów zespołu o bardzo podobnej
nazwie, więc postanowiliśmy ją zmienić -
w końcu muzyka ma łączyć, a nie dzielić.
Nie da się nie zauważyć, że w Polsce najpopularniejsze
są wszelkie odmiany ekstremalnego
metalu, tymczasem coraz więcej młodych
zespołów chce grać tradycyjny hard 'n'
heavy lat 80. Wy nie jesteście tu wyjątkiem;
takie dźwięki pasjonowały was od najmłodszych
lat i wybór innej stylistyki po prostu
nie wchodził w grę?
Igor Bobek: Już od małego byłem katowany
metalem przez rodziców i wujków (Dominika
i Michała), przede wszystkim Judasami, Ironami,
Deathem i Angrą, AC/DC. Po drodze
znalazła się jeszcze bardzo duża fascynacja
Bon Jovim i kapelami glammetalowymi, więc
myślę, że cała płyta ma dużo inspiracji nie
tylko z heavy metalu. Tworząc materiał na
pierwsza płytę kierowałem się tym co siedzi w
mojej głowie, jeśli jakiś riff mi się spodobał i
pasował do utworu, to po prostu do niego
trafiał. Chciałem przelać w muzykę to, co od
małego siedziało mi na sercu. Dużą inspiracją
była twórczość Chucka Schuldinera, który
miał niesamowicie oryginalne podejście do
komponowania - bardzo chciałem zastosować
tą nieregularność budowy utworu i myślę, że w
większości kawałków się to udało.
Poruszając się w takiej stylistyce nie mieliście
większego wyboru, chcąc zaistnieć szerzej
trzeba było stworzyć i zarejestrować długogrający
materiał, co było pewnie z jednej
strony wyzwaniem, ale z drugiej też twórczą
przygodą?
DethOps: Od początku mieliśmy w głowie to,
że chcemy mieć długogrającą płytę, dużo czasu
poświęciliśmy na jej dopracowanie. Z niecierpliwością
czekaliśmy na premierę naszego
pierwszego dziecka, ale też bardzo cieszyliśmy
się całym jego przygotowaniem, tą ciężką drogą,
podczas której wiele się nauczyliśmy, nabraliśmy
doświadczenia i poznaliśmy wspaniałych
ludzi.
Słychać, że macie też takie progresywne
ciągoty. Nie licząc tytułowego intro tylko
"Podróż" z tego zestawu to krótszy, trwający
cztery minuty, utwór. Cała reszta ma po 5-6
minut, niekiedy dochodząc niemal do siedmiu.
W dłuższych formach wypowiadacie się
najpełniej, to w żadnym razie nie przypadek?
Igor Bobek: Chciałem, aby te utwory czymkolwiek
się wyróżniały, żeby mieszały ze sobą
różne inspiracje, posiadały unikalną budowę -
czegoś takiego nie da się uwzględnić w krótkich
kawałkach, każdy motyw potrzebuje cza-
White Sam O'Black of the Mystic Bush
Foto: Dethops
DETHOPS 91
su na wybrzmienie i zaciekawienie słuchacza.
To nie jest to, że wypowiadamy się najpełniej,
po prostu tego typu muzyka wymaga rozbudowania,
chociaż według mnie "Podróż" też
jest ciekawym i zmiennym utworem, a wcale
nie trwa długo. Utwór ma trwać tyle, ile potrzebuje,
aby przekazać całą historię i emocje.
Nie doszukałem się jednak w waszej muzyce
owych prasłowiańskich korzeni, wspomnianych
we wspomnianym już tekście - w czym
rzecz, bo przecież nie gracie folk metalu?
DethOps: Ta muzyka nie jest czystym rock 'n'
rollem, w kompozycjach słychać słowiańską
duszę, przede wszystkim w melodyce. Prasłowiańskie
elementy to nie tylko stricte elementy
folkowe - można spojrzeć na nie z perspektywy
sposobu budowania utworu i melodii.
Swoją drogą jesteśmy otwarci na eksperymentowanie
z muzyką, dlaczego by nie spróbować
w przyszłych utworach zastosować jakichś elementów
folku?
W opisie płyty widnieje określenie mastering
vintage - cóż to takiego, czyżby był to na tym
etapie proces w pełni analogowy, tak jak było
to powszechne do połowy lat 80., albo jak
najmniej cyfrowy?
DethOps: Chodziło o jak najmniejsze wykorzystanie
technologii cyfrowej. Album przeznaczony
jest także do wydania na płycie winylowej.
"Myślonur" - skąd taki właśnie tytuł tego albumu
i zarazem pewna przewrotność, skoro
numer tytułowy to otwierające płytę, krótkie
intro?
DethOps: "Myślonur" ma być zanurzeniem
się w głąb ludzkiej świadomości, zakątków
umysłu i czeluści ludzkiej psychiki. Tytuł płyty
był wymyślony przed napisaniem intra, jednak
kompozycja tak bardzo pasowała do całej
otoczki tego tematu, że zdecydowaliśmy się
nadać jej taką nazwę. Słuchając intra możemy
wyobrazić sobie jak płyniemy w głąb pewnej
psychodelicznej, pełnej niezbadanych miejsc,
przestrzeni w której istnieją rzeczy, których
tak naprawdę możemy nigdy nie doświadczyć,
a o których dużo ludzi mówi. Kto wie co nasz
mózg jeszcze potrafi? (śmiech)
Postawiliście na życiowe, bardzo prawdziwe
teksty, jak na przykład "WaŻywo" - mimo
wykorzystywania pewnych elementów powermetalowych
smoki i czarnoksiężników
zostawiacie innym?
DethOps: Nie, nie jest to przypadek. Fascynują
nas złożone melodie i riffy. Power metal
daje dużo miejsca do budowania dynamiki
utwo-ru oraz skomplikowanych solówek,
uwielbianych przez naszych gitarzystów.
Każdy tekst niesie jakiś przekaz, jeśli będzie
pomysł, aby wykorzystać do tego smoki i
czarnoksiężników, to dlaczego by nie?
Pierwszy singiel z tej płyty to "Adaś" z tekstem
Marka Koterskiego. Jesteście fanami
jego twórczości i "Dnia świra"? Jak doszło do
tej współpracy?
DethOps: Tak, jesteśmy wielkimi fanami
"Dnia świra". Do współpracy doszło za pośrednictwem
naszego kochanego Staszka
Głowacza. Zapragnęliśmy mieć w kawałku
"Modlitwę Polaka", ponieważ idealnie wpasowała
się w wolniejszy motyw w utworze.
Staszek skontaktował się z Markiem, wysłał
mu utwór, który bardzo mu się spodobał i
postanowił mieć też w nim swój wkład. Zaprosił
nas nawet do siebie na pizzę - to było
świetne spotkanie. (śmiech)
Ryzykanci z was: streaming ma swoje zasady,
a tu singlowy numer, mający 6'59''...
Liczycie, że słuchacze wciągną się na tyle, że
nie zauważą ile ten utwór naprawdę trwa,
szczególnie jeśli odpalą, nawiązujący do
filmu, teledysk?
DethOps: Nie przywiązujemy uwagi do czasu
trwania utworów. Przede wszystkim ma on
być dopracowany kompozycyjnie, dlatego też
nie przejmujemy się "zasadami" platform
streamingowych. Jeśli komuś się spodoba,
przesłucha całość. Muzyka sama się obroni.
To nieczęsta sytuacja, że producent nagrania
gra jednocześnie główną rolę w promocyjnym
teledysku, ale byłoby grzechem nie wykorzystać
potencjału i emploi wspomnianego już
Staszka Głowacza?
DethOps: Staszek jako producent płyty zadbał
o dopracowanie jej wydania od A do Z. Jesteśmy
mu wdzięczni za całokształt, który
ostatecznie pojawił się na rynku. Również ze
swoim talentem aktorskim okazał się niezastąpiony
w roli Adasia.
Końcówka płyty to pewnie, nieprzypadkowo,
nie tylko "Adaś", ale też "Niedźwiedź Janusz"
Mirosława Jędrasa. Jesteście fanami
Zaciera, stąd ten wybór?
DethOps: Chyba nie da się ustalić kolejności
utworów na płycie przypadkowo (śmiech).
Płyta jest tematyczna, więc każdy utwór jest w
jakiś sposób ze sobą powiązany, docelowo
"Niedźwiedź Janusz" miał być drugim lub trzecim
utworem na płycie, lecz zdecydowaliśmy,
że ten humorystyczny utwór powinien znaleźć
się na końcu. Januszek stanowi idealne rozluźnienie
atmosfery, a na koncertach to prawdziwy
łomot i dla nas, i dla fanów. Na pomysł
zrobienia coveru tego utworu wpadł Dominik
na samym początku istnienia kapeli - wysłał
Igorowi link do utworu z podpisem "fajny pomysł
na cover", Igor usiadł, przerobił utwór na
swój sposób i tak to się skończyło, że Januszek
znalazł się na płycie.
Zapowiadaliście ten album już ponad rok
temu - jak sądzę dała tu o sobie znać proza
życia, ale teraz nadrabiacie ten poślizg,
grając koncerty i promując "Myślonura"?
DethOps: Zależy nam, aby płyta dotarła do
jak największej liczby słuchaczy. Między audycjami
planujemy trasę koncertową, aby
znów mieć możliwość zagrać dla ludzi.
Wojciech Chamryk
HMP: Twoja muzyka jest często opisywana
jako klasyczny heavy metal. Co przyciągnęło
Cię do tego konkretnego gatunku i wpłynęło
na twoje brzmienie?
Ángelo Munozo Corcuera: Słucham heavy
metalu od dziecka, teraz mam 38 lat, więc to
kwestia miłości do tego gatunku.
Frenzy działa już od wielu lat. Jak zespół
ewoluował od momentu powstania, zarówno
pod względem muzycznym, jak i osobistym?
Pod względem muzycznym nie sądzę, by zaszło
wiele zmian w naszej propozycji. Tworzymy
heavy metal z silnymi wpływami amerykańskich
zespołów heavy metalowych i hard
rockowych. Były jakieś zmiany w składzie, ale
kompozycją zawsze zajmował się Anthony
(Stephen, wokalista - przyp. red.) i ja, więc nie
miały one większego wpływu.
Do tej pory wydaliście dwa pełnometrażowe
albumy, "Blind Justice" i nowy, "Of Hoods
and Masks". Czy możesz opowiedzieć nam o
inspiracjach stojących za tymi albumami i o
tym, czym się od siebie różnią?
"Blind Justice" to dłuższy album, nieco cięższy.
Piosenki dotyczą wielu różnych komiksów,
takich jak Daredevil, From Hell, Bat-
Foto: Frenzy
92
DETHOPS
zagłębisz się w teksty, przekonasz się, że mają
one głębsze znaczenie.
Jakie są inne twoje zainteresowania i hobby,
nie związane z muzyką?
Oczywiście komiksy są również jednym z
moich hobby, dużo czytam i jestem też miłośnikiem
koszykówki, lubię grać i oglądać dobre
mecze.
Komiksy, koszykówka i heavy metal
Chociaż Hiszpania kojarzy się wam pewnie bardziej z Wybrzeżem Słońca,
winem i dobrym jedzeniem, względnie świetnymi piłkarzami, to nie zapominajmy,
że ten leżący na zachodnim krańcu Europy, w kwestii muzyki dał nam nie tylko
flamenco. Bohaterowie niniejszej rozmowy są solidną drużyną heavy metalową,
która wydała niedawno swój drugi album. O zespole opowiada basista, zwany
przez kolegów po prostu Choco.
man. Natomiast gdy "Of Hoods And Masks"
jest krótszy, ma bardziej hardrockowe wibracje
i jest albumem koncepcyjnym opartym na
powieści graficznej "Watchmen" (autorstwa
Alana Moore'a i Dave Gibbonsa, znanej w
Polsce jako "Strażnicy" - przyp. red.), więc jest
bardziej spójny i z historią łączącą wszystkie
utwory.
Czy możesz podzielić się jakimiś szczegółami
na temat procesu pisania piosenek? Jak
podchodzicie do tworzenia nowej muzyki
jako zespół?
Jak większość zespołów, riffy są rdzeniem większości
piosenek, ale czasami zaczynamy od
melodii refrenów, które napędzają całą kompozycję.
To kwestia inspiracji, czasami pochodzi
ona z gitary, innym razem z mocnej linii
wokalnej...
Frenzy grało na różnych festiwalach i dzieliło
scenę ze znanymi zespołami. Czy jest jakiś
szczególny koncert lub występ, który wyróżnia
się dla ciebie jako niezapomniane doświadczenie?
Frenzy jest znany ze swoich energicznych
występów na żywo. Czego mogą spodziewać
się fani podczas jednego z waszych koncertów?
Dużo gitarowego shreddingu, wznoszenia
pięści, krzyków, tego co zwykle. Lubimy, gdy
tłum wchodzi z nami w interakcję. Wkładamy
wiele wysiłku w solidny występ, a wokale są
bardzo ważną częścią naszej muzyki. Gramy i
śpiewamy naprawdę, bez podkładów, jak robi
to obecnie wiele zespołów.
Oprócz muzyki wydaliście także komiksy i
powieści graficzne. Jak doszło do tej współpracy
ze sztukami wizualnymi i jaki jest
związek między waszą muzyką a opowieściami?
Wszystkie piosenki są oparte na komiksach i
powieściach graficznych, więc od samego początku
tworzyliśmy książeczki z rysunkami w
stylu komiksowym i osadzonymi w nich tekstami.
Dla nas są one istotną częścią naszej
artystycznej wizji i muszą być zawsze ze sobą
powiązane. Nie jest to łatwe w kulturze streamingu.
Czy są jakieś ciekawe lub zabawne anegdoty
z waszych tras koncertowych, którymi możecie
się z nami podzielić?
Zabawna sytuacja miała miejsce w Niemczech,
kiedy podróżowaliśmy vanem między koncertami
i stanęliśmy w dużym korku. Perkusista
Tato wyszedł z vana zapalić i po chwili korek
się rozluźnił, mieliśmy możliwość podjechania
sporo do przodu. Zaczęliśmy jechać szybciej, a
on musiał wbiec do vana. To było zabawne.
Muzyka Frenzy często oddaje hołd klasycznym
zespołom heavy metalowym. Czy
miałeś okazję spotkać się lub występować z
którymś ze swoich muzycznych inspiracji?
Powiedziałbym, że granie z Riot V było świetne,
są tak zgrani, że jest to inspiracja dla zespołu
takiego jak my. Mieliśmy również okazję
zagrać z Leather Leone, jako fani starych
albumów zespołu Chastain, to było coś wyjątkowego.
Foto: Frenzy
Jako hiszpański zespół metalowy, jakie wyzwania
i zalety napotykacie na międzynarodowej
scenie metalowej?
Najtrudniejszą częścią jest życie na krańcu
kontynentu, co sprawia, że granie w Europie
Środkowej jest naprawdę drogie. Musimy uporać
się ze znacznie większymi kosztami, co
sprawia, że całość jest trudna do ogarnięcia.
W jaki sposób zachowujecie równowagę pomiędzy
honorowaniem korzeni gatunku przy
jednoczesnym dodawaniu własnego, unikalnego
charakteru?
To kwestia poszukiwania riffów i melodii, które
nie brzmią banalnie i przesadnie. Mam wrażenie,
że wiele zespołów po prostu kopiuje te
same schematy i nie próbuje się wysilać w pisaniu
riffów.
Wasze teksty często poruszają tematy sprawiedliwości,
władzy i wolności. Czy jest jakieś
konkretne przesłanie, które chcecie przekazać
poprzez swoją muzykę?
Cóż, większość klasycznych komiksów mówi o
tych kwestiach, ale powiedziałbym, że jestem
bardziej zainteresowany osobistymi odczuciami
bohaterów niż tymi tematami, więc kiedy
Nasz ostatni występ w Almerii był naprawdę
wyjątkowy, był to nasz pierwszy występ poza
naszym rodzinnym miastem po pandemii i
wypadku naszego gitarzysty. Był to dla nas
wyjątkowy dzień i naprawdę daliśmy jeden z
naszych najlepszych występów w historii, tłum
był gorący i wynieśli nas na inny poziom.
Jakie są twoje plany i aspiracje na przyszłość
zespołu? Czy są jakieś nadchodzące projekty
lub współprace, o których możesz nam powiedzieć?
W tej chwili skupiamy się na koncertowaniu i
promocji albumu. Po zakończeniu lata zabierzemy
się do kończenia piosenek na trzeci album,
którego nagranie nie powinno zająć zbyt
wiele czasu. To sprawi, że będziemy zajęci.
Igor Waniurski
FRENZY 93
Dzięki fanom jesteśmy uprzywilejowani
Rebellion to już weterani, którzy niedawno obchodzili swoje dwudziestolecie.
Choć początki grupy związane są z kryzysem, jaki zaistniał w Grave Digger
po wydaniu pamiętnego "Excalibura" (Tomi oraz nie będący już członkiem grupy
Uwe Lulis założyli ją po odejściu z Diggera), to szybko znalazła ona swój styl i
fanów. W tym roku zespół postanowił podzielić się z nami albumem koncertowym
nagranym w Hiszpanii. Wykorzystajmy więc okazję i sprawdźmy, co do
powiedzenia mają basista i gitarzysta Rebellion.
Jak zrodził się pomysł wydania albumu live?
Fabrizio Costantino: Pewnego dnia zaczęliśmy
nagrywać każdy koncert, który graliśmy,
aby móc go odsłuchać i poprawić niektóre
utwory itp. Pamiętam, jak dzieliliśmy z Martinem
(Seifert, wokal - przyp. red.) pokój hotelowy
po naprawdę dobrym koncercie i chcieliśmy
szybko sprawdzić, czy nagrane dane nie
są uszkodzone lub coś w tym stylu. Ostatecznie
przesłuchaliśmy cały koncert jeszcze raz,
leżąc w ciemnym pokoju hotelowym i trzymając
się za ręce. Żartuję, ale naprawdę myślę,
że wtedy po raz pierwszy pomyśleliśmy, że album
na żywo może być dobrym pomysłem.
Dlaczego zdecydowaliście się wydać akurat
ten z Hiszpanii?
Fabrizio Costantino: Jak już wspomniałem,
nagrywaliśmy też prawie każdy inny koncert,
Wasz album "Arise: From Ginnungagap to
Ragnarok - History of the Vikings, Vol. III"
spotkał się ze sporym uznaniem. Czy możesz
podzielić się kilkoma spostrzeżeniami
na temat koncepcji tego albumu i związanego
z nim procesu twórczego?
Tomi Göttlich: Jest to trzeci album z naszej
trylogii wikingów i obejmuje mitologię nordycką.
Jak w przypadku większości albumów, wykonałem
pracę badawczą, co w tym konkretnym
przypadku oznaczało czytanie źródeł lub
tego, co z nich pozostało (głównie w pracach
Snorriego Sturlsona), a następnie czytanie
prac historycznych, aby zobaczyć, co inni historycy
myślą na ten temat. Następnie narysowałem
szkic albumu, o których tematach mogłyby
być piosenki i jak powinny one brzmieć.
Z tymi informacjami Uwe (Lulis, gitara, obecnie
w Accept - przyp. red.) zaczął pisać utwory
i tak dodawaliśmy kawałek po kawałku, aż
mieliśmy pełny album.
Rebellion jest aktywny od ponad dwóch dekad.
Jak wasza muzyka i brzmienie ewoluowały
na przestrzeni lat?
Tomi Göttlich: Nie jestem dobrym sędzią na
temat własnej muzyki, ale staramy się, aby
każdy album brzmiał nieco inaczej niż poprzednie
i dostosowujemy muzykę do tematów,
które nas interesują. Uważamy, że jest
zbyt wiele zespołów, które wydają w kółko ten
sam album. Ale jeśli uda nam się tego uniknąć,
będzie to raczej wasza zasługa niż nasza.
HMP: Rebellion jest znany ze swoich historycznych
i epickich tematów. Co was pociąga
w tych tematach i jak włączacie je do swojej
muzyki?
Tomi Göttlich: Jestem historykiem i obecnie
wykładam historę na Uniwersytecie w Giessen.
Uważam, że tematy historyczne tworzą
dobre opowieści i dlaczego miałbym pisać o
fikcyjnych sprawach, skoro jest tak wiele fascynujących,
które wydarzyły się naprawdę?
Fabrizio Costantino: Kiedy piszemy muzykę,
przeważnie zaczynamy w sposób akademicki,
badając muzykę współczesną lub wzmianki o
muzyce, które pomagają nam zrozumieć estetykę
danego stulecia. A potem zaczyna się
chaos. Mamy mnóstwo dyskusji na temat tego,
jak powiązać historyczne lub mitologiczne
wydarzenie z tym co chcemy przekazać, jakie
pomysły muzyczne mogą je ożywić i jak mogą
być postrzegane w dzisiejszym świecie. Jako
autor piosenek masz dużą władzę. Jeśli nie
chcesz, by ludzie śpiewali na temat pewnych
wydarzeń, po prostu nie umieszczaj takiego
refrenu w piosence. Tak zrobiliśmy na przykład
w "Verdun".
Foto: Rebellion
ale w Hiszpanii po prostu dobrze nam się koncertowało.
Może to trochę samolubne z naszej
strony, ale za każdym razem, gdy sami słuchamy
tego albumu, przywołuje on piękne
wspomnienia. No i graliśmy tam naprawdę,
na-prawdę dobrze. (śmiech)
Rebellion ma lojalną bazę fanów. W jaki
sposób utrzymujecie silną więź z fanami i jak
ważne jest dla Was ich wsparcie?
Fabrizio Costantino: Myślę, że jesteśmy bardzo
uprzywilejowani jeśli chodzi o naszych
fanów, ponieważ są to naprawdę wspaniali ludzie.
Łatwo ich polubić! Ja osobiście nie jestem
zbyt dobry w kontaktach towarzyskich, więc
jestem naprawdę wdzięczny, że mamy wspaniałych,
wyluzowanych fanów. I myślę, że to
uczucie działa w obie strony. Bo wiesz, my też
jesteśmy lojalni. W czasach Covida wiele zespołów
odwoływało swoje występy z powodu
słabej sprzedaży biletów. My tego nie zrobiliśmy.
Ponieważ szanujemy każdego, kto chce
zobaczyć nasz występ i czuliśmy, że rodzina
Rebellion nie powinna sama przechodzić
przez to całe gówno.
Czy możesz opisać swój proces pisania piosenek?
Jak zazwyczaj rozwijacie pomysły i
przekładacie je na w pełni uformowane
piosenki?
Fabrizio Costantino: Cóż, prawie wszystkie
nasze albumy to albumy koncepcyjne, więc
znalezienie ogólnego tematu jest dla nas
zazwyczaj pierwszym krokiem. Przeważnie
wpadamy na kilka muzycznych pomysłów,
które inspirują Tomiego do napisania 5 piosenek
z rzędu, a potem jest szalona wymiana
pomysłów. Trudno jest odpowiedzieć na to
pytanie, ponieważ podczas pisania muzyki
masz tak wiele opcji. Martin i ja, a nawet
Sven, mimo że jest perkusistą, mamy sporą
wiedzę na temat teorii muzyki, ponieważ
wszyscy ją studiowaliśmy. Ale ostatecznie pisanie
muzyki daje ci możliwość zniszczenia
94
REBELLION
każdego narzędzia, jakie masz i czerpania z
tego wielkiej przyjemności.
Czy są jakieś szczególne wyzwania lub przeszkody,
przed którymi stanęliście jako zespół
i jak je pokonaliście?
Tomi Göttlich: Najgorszym kryzysem było
odejście z zespołu Uwe, Gerda i Simone.
Właściwie wszyscy, łącznie ze mną i Michaelem,
myśleli, że to koniec zespołu. Ale otrzymaliśmy
tak wiele maili od fanów dosłownie z
całego świata, zachęcających nas do kontynuowania
i odbudowania zespołu. Ostatecznie
dokonaliśmy wielkiego powrotu z nowym
składem i zabójczym albumem "Arminius,
Furor Teutonicus".
Fabrizio Costantino: Nie przypominam
sobie żadnych. Szczerze mówiąc, ten zespół
działa bardzo płynnie. Myślę, że to dlatego, że
każdy wykonuje swoją część i wkłada wiele
wysiłku w zespół. Mamy też regularne próby,
podczas których dużą częścią spotkania jest
picie piwa i rozmawianie o zabawnych śmieciach.
To bardzo zdrowe doświadczenie, a czasem
nawet terapia.
Wasze występy na żywo są znane ze swojej
energii i intensywności, a album live jest tego
dowodem. Co najbardziej lubicie w graniu na
żywo i czy macie jakieś niezapomniane momenty
z występów?
Fabrizio Costantino: Naprawdę uwielbiam
ten moment, kiedy zmienia się nastrój. Wchodzimy
na scenę, podłączamy gitary, zaczyna
się intro i wszystko robi się ciemne. W ciągu
tej jednej minuty jest to jak transformacja. A
gdy tylko zaczynamy grać, to tak jakbyśmy
wyważyli drzwi i kompletnie oszaleli. Tego
uczucia nie da się opisać. Najbardziej zapadł
mi w pamięć moment, gdy Michael trzymał
piwo w tej samej ręce co mikrofon i zupełnie o
nim zapomniał. Potem, gdy zaczął śpiewać,
przyłożył mikrofon i piwo do twarzy, więc
mieliśmy przezabawne efekty specjalne na początek
występu.
Jakie są wasze cele i aspiracje na przyszłość
jako zespołu? Czy są jakieś konkretne kamienie
milowe lub osiągnięcia, które macie nadzieję
osiągnąć?
Fabrizio Costantino: Po Hiszpanii staramy
się zagrać więcej międzynarodowych koncertów.
Szczególnie Martin chciałby zagrać w
Foto: Rebellion
Foto: Rebellion
Polsce, ponieważ wciąż ma tam rodzinę. Znam
tylko kilka przekleństw, ale powinno się udać.
Chcemy też zagrać na kilku większych festiwalach.
Nadal uwielbiamy występy w klubach,
ale myślę, że więcej ludzi musi zobaczyć, jak
rozwinęliśmy się jako zespół i jak energiczne
są nasze występy nawet po ponad 20 latach
istnienia.
Czy jest jakiś konkretny album lub utwór,
który zajmuje szczególne miejsce w waszych
sercach? Jeśli tak, to dlaczego?
Fabrizio Costantino: "Miklagard" po prostu
spełnia moje oczekiwania. Naprawdę oddaje
uczucie odejścia i niepokoju, jednocześnie czyniąc
nas świadkami tych wszystkich niewiarygodnych
wydarzeń historycznych.
Tomi Göttlich: Dla mnie każdy album jest
jak moje dziecko, a ja kocham moje dzieci tak
samo, bo każde ma swoje specyficzne cechy.
Jak godzicie życie osobiste z karierą muzyczną?
Czy są jakieś konkretne rutyny lub
strategie, których przestrzegacie, aby utrzymać
tę równowagę?
Fabrizio Costantino: Nie, nie ma równowagi.
Po prostu idziesz o krok dalej, gdy masz zespół.
Ale nie chciałbym wykorzystywać swojego
czasu w żaden inny sposób. Trzeba jednak
czuć, że koledzy z zespołu są w nim z takich
samych powodów. Wtedy nie ma problemu,
jeśli ktoś od czasu do czasu lubi się
pokłócić.
Czy możecie podzielić się jakimiś spostrzeżeniami
na temat swojego procesu twórczego,
jeśli chodzi o oprawę graficzną albumów
i estetykę wizualną?
Tomi Göttlich: Nie jesteśmy ekspertami w tej
dziedzinie. Raz miałem wpływ na ten proces,
przy albumie "Born a Rebel", i oprawa graficzna
została odrzucona przez prawie wszystkich.
Dziś przedstawiamy artystom nasze pomysły,
ale zachęcamy ich do tworzenia własnych projektów,
stąd okładki zawsze wyglądają zupełnie
inaczej niż to sobie wyobrażaliśmy.
Czy są jakieś plany dotyczące nadchodzących
tras koncertowych lub nowych albumów,
którymi możecie się z nami podzielić?
Czego fani mogą oczekiwać od Rebellion w
najbliższej przyszłości?
Fabrizio Costantino: Tego lata zrobimy sobie
małą przerwę, by skupić się na rodzinach i
pisaniu piosenek. Zaczniemy koncertować pod
koniec września. Będziemy was informować na
bieżąco za pośrednictwem naszych mediów
społecznościowych, więc zapraszamy do śledzenia
nas na Facebooku, Instagramie, a nawet
Spotify. W październiku będziemy koncertować
w Chorwacji i Słowenii. Mamy nadzieję,
że mniej więcej w przyszłym roku zobaczymy
się w Polsce!
Na koniec, czy jest jakaś wiadomość lub coś,
co chcielibyście powiedzieć swoim fanom,
którzy wspierali was przez te wszystkie lata?
Fabrizio Costantino: Dzięki za przeczytanie
tego wszystkiego. Uwielbiamy grać na żywo i
będziemy dzielić się tą radością z każdym, kto
przyjdzie na nasze koncerty. Na albumie usłyszysz
mniejszy tłum w zwykle wypełnionym
po brzegi klubie. Od czasu Covid wiele klubów
cierpi z powodu mniejszej publiczności i potrzebują
ludzi, aby utrzymać scenę metalową
przy życiu. Dziękujemy więc wszystkim, którzy
nadal chodzą na klubowe koncerty. Jeśli
potrzebujesz odrobiny motywacji, możesz
oczywiście posłuchać naszego najnowszego
albumu "-X- Live in Iberia", aby się napompować
i być gotowym na szaleństwo z nami.
Igor Waniurski
REBELLION 95
tej historii. To pozwoliło nam wybrać kawałki
idealnie pasujące do drugiego i do trzeciego
rozdziału.
HMP: Nowy album Elvenking z mroczną,
zimową okładką wychodzi w samym środku
wiosny. Nie woleliście wydać tej płyty
wtedy, gdy nocne ciemne i długie? (śmiech)
Aydan: Zdecydowanie się z Tobą zgadzam.
Myślę, że nasza muzyka znacznie lepiej pasuje
do ciemniejszych i chłodniejszych pór roku.
Zwłaszcza "Rapture" ze względu na swoją
mroczną atmosferę i cały koncept fabularny,
świetnie słuchałoby się podczas śnieżnej zimy.
Ale wiesz, nie mamy kontroli nad terminami
wydawniczymi. To już w rękach wytwórni i
dystrybutorów. Mimo to jestem pewien, że fani
i tak będą cieszyć się naszymi albumami,
szczególnie "Rapture", podczas mrocznych i
Coraz lepiej
Elvenking to jeden z najciekawszych włoskich zespołów i jednocześnie
najmniej popularnych w naszym kraju. Jeśli czytasz to zdanie, to pewnie jesteś w
tej dwudziestce osób w Polsce, które chętnie kupią "Rapture". A skoro jesteś, to
Elvenkinga nie trzeba Ci przedstawiać. Jeśli jednak drogą jakiegoś przypadku nie
jesteś z muzyką Włochów na bieżąco, przypomnę, że Elvenking po wyboistych i
krętych drogach kariery prawie 10 lat temu znów wrócił do korzeni i jest w szczytowej
formie. Aktualnie jest w połowie wydawania trylogii "Reader of the Runes"
(część pierwsza "Divitation", druga "Rapture") i sięga po wszystko, co najlepsze w
swojej muzyce. Jak to tego doszło, dowiesz się z naszej rozmowy z Aydanem!
W każdym razie okładka bardzo pasuje do
zawartości płyty. Wydaje się, że i teksty są
mroczniejsze niż na pierwszej części "Reader
of the Runes", a i w samej w muzyce jest
więcej mroku. Wszystko do siebie pasuje jak
w idealnych puzzlach. Od początku mieliście
taką koncepcję?
Już od wielu lat nosiliśmy się z napisaniem
koncept albumu. Musieliśmy mieć jednak odpowiednią
historię, od której w ogóle moglibyśmy
zacząć. W końcu wpadliśmy na pomysł,
który wydawał nam się zadowalający i
zaczęliśmy nam nim pracować. Od samego początku
stało się jasne, że ze względu na rozmiar
narracji niemożliwe byłoby zmieszczenie
wszystkiego w jednym krążku. Postanowiliśmy
więc podzielić historię na więcej płyt, niczym
książkę na rozdziały. Tak więc wszystkie trzy
krążki konceptu "Reader of the Runes" można
postrzegać jako jeden album podzielony
na różne etapy.
Rozumiem, że jeśli chodzi o samo pisanie
koncept-albumu tym razem, przy "Rapture",
Do tej pory najwięcej "ekstremalnego" metalu
w Waszej historii było na "The Scythe".
Tym razem jednak też pojawia się nieco więcej
elementów zaczerpniętych z cięższych odmian.
Na pewno jednak pracowaliście z tymi
wątkami zupełnie inaczej niż w przypadku
"The Scythe"?
Tak, "The Scythe" jest ogólnie uważany za
nasz cięższy album, ale jednocześnie jest też
jednym z bardziej krytykowanych przez część
naszych fanów za zbyt nowoczesne brzmienie.
Mogę się w pewien sposób odnieść do tych
opinii. Uwielbiam ten album, ale jest kilka
rzeczy, które dziś zrobiłbym inaczej, zwłaszcza
jeśli chodzi o niektóre aranżacje elektroniczne.
"Reader of the Runes - Rapture" jest
przypuszczalnie co najmniej tak ciężki jak
"The Scythe", ale jak słusznie zauważyłaś, w
inny sposób: jest tu wiele wpływów death metalu
z lat 90., oraz trochę black metalu, ale są
one lepiej wtopione w typowe brzmienie
Elvenking i odznaczają się jako silna część klimatu
muzycznego. Powiedziałbym, że jest to
nasz najlepszy album jeśli chodzi o łączenie
różnych inspiracji i jednocześnie tworzenie
czegoś, co najchętniej nazwałbym własnym
brzmieniem.
Niedawno wydaliście ponownie kilka starszych
krążków (nie pytam o nie, bo rok temu
o nich rozmawialiśmy). Czy odświeżenie sobie
starych płyt wpłynęło jakoś na songwriting
nowej płyty?
Zdecydowanie. Wspaniale było przejrzeć
starsze płyty i w ten sposób w pewnym sensie
znów zjednoczyć się z naszymi korzeniami.
Szczególnie nasz debiut, "Heathenreel", jest
moim zdaniem bardzo ważny w naszej dyskografii
i ważny dla kształtowania obecnego brzmienia
zespołu.W tamtym czasie krążek ten
nie został dobrze przyjęty przez część prasy,
zwłaszcza w Niemczech. Obecnie jednak osiągnął
status albumu kultowego i dla mnie nadal
brzmi jak dzieło magiczne, które ma w sobie
cały ten entuzjazm i butę dzieciaków mających
głowy pełne pomysłów. Jak posłuchasz
"Heathenreel", to zobaczysz, jak bardzo podobne
do niego jest nasze muzyczne podeście
na czterech ostatnich płytach, Dokładnie tam
chcieliśmy się udać i wrócić do naszych początków
i korzeni.
mroźnych dni.
Foto: Elvenking
na pewno było już łatwiej go tworzyć?
Cóż, jest to część tej samej historii. Jako że jest
ona podzielona na trzy albumy, wykonaliśmy
taką samą robotę, jak na "Divination". Nawiasem
mówiąc, tym razem było łatwiej, ponieważ
z powodu covidowej przerwy w tym samym
czasie napisaliśmy kawałki na rozdział
drugi i trzeci. Utknęliśmy w domach i jedyne
co mogliśmy robić, to pisać muzykę. Nic dziwnego,
że pisaliśmy utwory tak długo, aż nie
ukończyliśmy drugiego i trzeciego rozdziału
W niektórych kawałkach wydaje się, że
słychać niemal cytaty ze starszych płyt, jak
na przykład początek " The Cursed Cavalier".
Uwielbiamy włączać do naszych tekstów i muzyki
wiele odniesień do starszych utworów.
Daje to wrażenie tekstowej i muzycznej podróży,
która nie kończy się wraz z ostatnim
utworem na płycie, a trwa nadal. Zwłaszcza w
trylogii "Reader of the Runes" można znaleźć
aluzje i odniesienia do głównych melodii.
Mówiliście kiedyś, że w pierwszym okresie
działalności Elvenking bardzo się staraliście
odciąć od rodzącego się ruchu folk metalu, żeby
nie wylądować w tym samym worku co
Ensiferum czy Eluveitie. Mam wrażenie, że
owocowało o tym, że ograniczaliście elementy
folku. Teraz słucham "Reader of the Runes
- Rapture" i mam wrażenie, że nic Was nie
powstrzymuje, folku jest dużo, od kameral-
96
ELVENKING
nego po niemalże orkiestracje.
Tak, to prawda. Zaczęliśmy grać nasz własny
folk metal w 1997 roku, kiedy założyliśmy zespół,
naśladując brytyjskich mistrzów ze Skyclad
- jednej z naszych największych inspiracji
i jednego z najbardziej niedocenianych zespołów
na scenie metalowej. Nawet biorąc pod
uwagę fakt, że nasz debiutancki album "Heathenreel"
z 2001 roku był jednym z pierwszych
albumów folkmetalowych, już około 2007 roku
poczuliśmy, że nasza nazwa nie jest wystarczająco
rozpoznawalna na scenie. Jednocześnie
inne zespoły założone po nas, takie jak na
przykład Eluveitie, odniosły znacznie większy
sukces. Poczuliśmy więc potrzebę zdystansowania
się od folkmetalowego świata i pokazania
ludziom, a zwłaszcza sobie jako autorom
utworów, że jesteśmy w stanie pisać muzykę
wysokiej jakości także w innych kontekstach.
W każdym razie zawsze mieliśmy wrażenie, że
nasze podejście do folk metalu jest odległe od
podejścia innych zespołów. Wynika to z tego,
że nie chcemy brać niektórych ludowych melodii
i grać ich na kontrabasie i gitarach elektrycznych,
ale chcemy, aby muzyka archaiczna
była integralną częścią naszej muzyki. Kiedy
od "The Pagan Manifesto" zdecydowaliśmy
się powrócić do naszego oryginalnego brzmienia,
kontynuowaliśmy ten sam pomysł, który
mieliśmy na "Heathenreel": granie metalu z
silnymi wpływem folku, tak, żeby nadać naszej
muzyce mistyczny i tajemniczy klimat,
który pasuje do tego, w jaki sposób piszemy
historie.
Przy poprzedniej płycie Damna śmiał się z
moich pytań, że jest to "wywiad porównawczy".
Rzeczywiście lubię pytać o nawiązania.
Nie uniknę ich i tym razem (śmiech). Ostatnio
w "Silverseal" słyszałam motyw z serialu
"Gra o tron". Co ciekawe, mam wrażenie, że
znów go słyszę, tym razem w intro do nowej
płyty.
Nie wiem, o czym Damna wspominał wcześniej
(śmiech). Skoro już mowa o "Silverseal",
muszę przyznać, że prawdopodobnie jesteśmy
jednymi z niewielu ludzi na tej ziemi, którzy
nie są wielkimi fanami serialu. Jak już go niedawno
obejrzeliśmy, to było w zdecydowanie
w późniejszym czasie niż wtedy, kiedy pisaliśmy
ten utwór. Mogę się zgodzić, że pierwsze
trzy nuty mają ten sam interwał co motyw z
"Gry o Tron" ale myślę, że na tym podobieństwa
się kończą. Jeśli chodzi o intro do "Rapture",
nie wiem dokładnie, do której części
motywu się odnosisz, ponieważ jak powiedziałem,
nie jestem wielkim fanem serialu.
To zapytam o inne porównanie. "Covenant"
zaczyna się nietypowo jak na Elvenking, bo
niemal jak Accept, a kiedy wchodzą smyczki,
brzmi przez moment jak ciekawsza wersja
Wolfa Hoffmanna z orkiestrą. Ktoś już Ci
na to zwrócił uwagę?
Nie bardzo, ale ciekawie to słyszeć! "Covenant"
jest z pewnością najbardziej nietypowym
utworem na albumie przez to, że zastosowaliśmy
w nim atmosferę i motywy z
Bliskiego Wschodu. Utwór jest silnie związany
z opowiadaną historią. Nawiązuje do mrocznych
zwyczajów opatów w klasztornych celach,
więc potrzebowaliśmy jakiegoś ezoterycznego,
posępnego brzmienia. Powiedziałbym,
że ma złowrogi nastrój, ale potem w refrenie i
Foto: Elvenking
środkowych orkiestracjach staje się super epicki.
Jeśli przypomina Ci Accept to dla nas nic
innego, jak tylko komplement!
Wiemy już, że macie już pomysł na teksty i
historię do trzeciej części "Reader of the
Runes". Sądząc po tym, że "Divination" różni
się nieco nastrojem od "Rapture" domyślam
się, że i następnym razem pokombinujecie z
aranżacjami i klimatem. Macie już pomysł
czy to kwestia przyszłości?
Jak najbardziej. Jak już wspomniałem, cała
historia została napisana przed rozpoczęciem
prac nad muzyką do "Divination", więc doskonale
znaliśmy wcześniej fabułę kolejnych
dwóch rozdziałów. Druga część historii jest
najbardziej brutalną i mroczną częścią narracji,
więc doskonale wiedzieliśmy, że potrzebujemy
bardzo ciężkich i mrocznych utworów,
aby pasowały do atmosfery opowieści.
Wiele zespołów, które ma na koncie dużo
płyt nagrywa powtórki, zjada własny ogon,
odcina kupony. Wy jesteście w szczytowej
formie. Jak sądzicie, czemu zawdzięczacie
ten efekt?
Dziękuję za te słowa. Jestem mocno przekonany,
że ostatnio nagrywamy wysokiej jakości
płyty i że krok po kroku rozwijamy się jako
zespół i jako autorzy muzyki. Oczywiście z
wielu powodów każdy ma swoją opinię i swój
ulubiony album. Jednak jeśli popatrzę na ogólny
obraz zespołu, to widzę, że z każdym albumem
jest coraz lepiej, przynajmniej z pewnej
perspektywy. W przyszłości chcielibyśmy podążać
właśnie tą ścieżką.
W zeszłym roku widziałam Was we Wrocławiu
wraz z Gloryhammer i Warkings. To
był świetny koncert! Miałam jednak wrażenie,
że jesteście na tym koncercie jedynym
prawdziwym zespołem z krwi i kości. Pozostałe
dwie kapele odgrywały przedstawienie
teatralne. Nie czuliście się na tej trasie nieswojo
w tym zestawieniu?
Rozumiem, co masz na myśli. Chcemy dać
ludziom heavy metal taki, jaki był dawniej,
zrodzony z agresji, awantury, buntu i czystej
energii. Dorastaliśmy z wielkimi metalowymi
zespołami z lat 80. i 90. i według nas to jest jedyna
słuszna droga. Przyglądając się dzisiejszej
scenie metalowej, jestem nieco zniesmaczony.
Wygląda na to, że jeśli nie nosisz głupich
kostiumów, nie piszesz o dinozaurach,
nie strzelasz laserami z tyłka, albo - co gorsza
- nie masz półnagiej frontmanki świecącej cyckami
i stopami, to nie ma dla ciebie miejsca na
metalowej scenie. To sprawia, że po prostu
chce mi się rzygać. Nie oznacza to oczywiście,
że istnieją dobre zespoły, które robią to, co
robią, nie zrozum mnie źle, ale dla mnie nie
jest to heavy metal - czysty i prosty!
Ostatnio mówiliście, że pogaństwo to filozofia,
nie religia. W jakim stopniu ta filozofia
jest częścią Elvenking?
Z zasady jesteśmy przeciwni religiom, rozumianym
jako zestaw nakazów i praw do naśladowania.
Naszym zdaniem pogaństwo jest formą
wolności intelektualnej, więc uważamy je
bardziej za filozofię, przynajmniej w naszym
sposobie życia. "Ci, którzy zmuszają cię do uwierzenia
w absurdy, mogą też zmusić cię do popełnienia
nikczemności" - powiedział poeta, w tym przypadku
Voltaire.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań: Szymon Tryk
ELVENKING 97
Chris Bartolacci: "Rhapsody of Fire to typowy
przedstawiciel włoskiego speed metalu, podczas gdy
na początku XXI wieku nie istniał we Włoszech drugi
zespół, który grałby tak jak Sergio Ciccoli i Riccardo
Ricci w Scala Mercalli. Brzmieli fantastycznie".
Scala Mercalli powstała w 1992 roku. Jedynym
pozostającym w jej składzie oryginalnym
muzykiem jest perkusista Sergio Ciccoli,
wśród przyjaciół nazywany żartobliwie Ciccoli
Airlines, dlatego że czasami sprawnie podwozi
ludzi do różnych części Włoch. Co ciekawe,
Sergio jest nie tylko perkusistą, ale też
Metalowe trzęsienie ziemi
Stereotypowo włoski metal kojarzy się z ultramelodyjną muzyką.
Każdy słyszał przecież o takich nazwach, jak Lacuna Coil, Rhapsody
of Fire, Trick Or Treat, Secret Sphere lub Elvenking. W rzeczywistości
jednak Włosi grają rozmaite odmiany heavy metalu: zdecydowanie
mroczniejszy (np. Death SS, The Black, Doomsword), progresywny
(np. Dark Quarterer, Labirynth), epicki (np. Wotan, Holy Martyr),
jak również tradycyjny heavy (np. Vanexa, Scanner, Strana Officina).
Z młodszego pokolenia adeptów tradycyjnego heavy wymieniłbym
przede wszystkim Ibridomę oraz Scala Mercalli. Ci ostatni ukończyli
niedawno nowy album studyjny, który wkrótce ma się ukazać.
Chrisem na wokalu. Innym wokalistom nie brakowało
wcale techniki. Nawet jeśli różnili się od Chrisa
pod względem barwy głosu, to jak najbardziej byli
technicznie dobrzy. Brakowało im natomiast wytrwałości,
by kontynuować nawet w trudnych chwilach,
jakie zespół siłą rzeczy napotykał na swej drodze.
Chris jest świetnym frontmanem, zwłaszcza
podczas koncertów. Jest szybki, biega, skacze, przyciąga
dużo uwagi, przypomina mi młodego Bruce'a
Dickinson'a. Uważam Chrisa za bardzo rzetelną i
szczerą osobę. Od 2001 roku do dziś ze składu zostałem
tylko ja i on, tymczasem zmieniliśmy czterech
basistów i aż ośmiu gitarzystów. To pokazuje jak
bardzo Chris jest stały w tym co robi i jak ważny jest
dla Scala Mercalli. Chris zebrał zespół. Świetnie
komponuje, ale wie też, jak dać każdemu przestrzeń
do wypowiedzenia się. Zawsze szukałem członków,
którzy nie są gwiazdami rocka, ale potrafią dobrze
współpracować, a Chris jest w tym bardzo dobry".
Chris Bartolacci urodził się 16 października
1979 roku w prowincji Macareta we włoskim
regionie Marche (czytaj: przy wschodnim wybrzeżu
kraju, w połowie odległości między
Rzymem a Chorwacją). Ma starszą o pięć lat
siostrę, o pięć lat mlodszego brata oraz drugiego
brata o cztery lata starszego.
"Gotowała, krzątała się, zajmowała się domem, podczas
gdy ja wymykałem się przez niedomknięte drzwi
tak, by nie słyszała ich otwierania. Czasami uchylała
okno, żeby zapytać, dokąd się wybieram" - Chris
Bartolacci wspomina relację ze swoją mamą.
"Zwykle nie miałem konkretnego planu, ale wolałem
przebywać na zewnątrz. Przyznam, że moim rodzicom
nie było łatwo. Ja np. nieraz upadłem i rozwaliłem
sobie głowę, bo za szybko biegałem. W wieku
sześciu lat pędziłem ze swojego pokoju na trzecim
piętrze i nie wyrobiłem na schodach. W ten sposób
dorobiłem się szramy na środku czoła. Mama zadzwoniła
na farmę do ojca, żeby przyszedł, bo zdarzył
się wypadek. Zabrał mnie do szpitala. Do dziś mam
tu znak na głowie, który przypomina mi, żebym nigdy
więcej nie biegał po schodach. Nie wyciągnąłem
nauczki. Później znów rozwalałem sobie głowę: tu
(na czole), tu (bardziej z tyłu) i tu (przy lewej skroni).
Pod tym względem, byłem okropnym urwisem.
Mama nazywała mnie "rudy kot". Spędziła młodość
w otoczeniu wielu kotów. Zauważyła, że rude są zazwyczaj
bardziej ruchliwe. Prawie wszystkie reprezentują
płeć męską. Nie potrafią usiedzieć w miejscu,
wspinają się po drzewach i rozrabiają - zupełnie tak,
jak ja (śmiech). Często spędzałem wieczory na grze w
piłkę nożną, po czym wracałem do domu i jadłem
wszystko, co tylko znajdowało się w lodówce. Tu też
widać analogię. Nie można uchronić zawartości lodówki
przed rudymi kotami, ponieważ znajdują swoje
sposoby, by dostać się do jej wnętrza i rozgrzebać
trzymane w niej produkty. Mama komentowała przy
kolacji, że zachowuję się jak rudy kot. Kiedyś zauważył
to kolega, rozpowiedział na osiedlu i odtąd przylgnął
do mnie pseudonim "rudy kot"".
mistrzem i profesjonalnym trenerem kung-fu.
Foto: Scala Mercalli
Sergio Ciccoli: "Nasza pierwsza oficjalna taśma
demo nazywała się "Hellbringer". Nagraliśmy ją w
1995 roku, a wydaliśmy w 1996 roku. Graliśmy
na niej klasyczny heavy metal. Została świetnie
przyjęta zarówno przez prasę, jak i przez publiczność.
W tamtych czasach nagrywanie kosztowało mnóstwo
pieniędzy. Zarejestrowanie czterech utworów kosztowało
tyle, co dzisiaj zrobienie całego longplay'a.
Nakład kaset z czarno - białą okładką wynosił pięćset
egzemplarzy. Sprzedaliśmy je we Włoszech oraz
w innych europejskich krajach drogą pocztową. Błyskawicznie
rozeszły się niemal wszystkie egzemplarze.
Bardzo cieszyliśmy się z tego powodu. Prawie podpisaliśmy
kontrakt z pewną wytwórnią, ale nie doszło
do jego realizacji, ponieważ zmienił się skład Scala
Mercalli: pojawiło się dwóch nowych gitarzystów
oraz nowy wokalista. W tym składzie nagraliśmy
kolejne demo na kasecie pt. "Gargoyle" (1999) Stylistycznie
znacznie bliżej mu było do power metalu,
który w 1998 roku zyskiwał na popularności. Znów
nasze wydawnictwo okazało się sukcesem, nawet jeszcze
większym. Mieliśmy super okładkę w kolorze.
Płyta zebrała niesamowicie pozytywne recenzje, cieszyła
się zainteresowaniem odbiorców, a także dzięki
niej znacznie więcej osób zaczęło przychodzić na nasze
koncerty. Sprzedaliśmy osiemset sztuk w całej
Europie. Znów na drodze do podpisania kontraktu
stanęły zmiany personalne w składzie Scala Mercalli:
z powodów osobistych zespół opuścił wokalista,
gitarzysta i basista. W 2001 roku za mikrofon
chwycił Chris Bartolacci. Był bardzo młody, a już
wykazywał się talentem wokalnym. Okazał się osobą
bardzo wytrwałą i konsekwentną. Całkiem szybko
zrealizowaliśmy EP "My Daemons" (2004). Dzięki
Internetowi nasze utwory rozeszły się po całym świecie.
Sprzedaliśmy tysiąc kopii on-line oraz podczas
koncertów. Po tej EP-ce otrzymaliśmy propozycję nagrania
pierwszego albumu "12th Level" (2005) z
Chris Bartolacci: "Ojciec jeździł Mercedesem wyposażonym
w odtwarzacz kasetowy, w którym słuchaliśmy
piosenek w rodzaju "Vamos a la Playa"
(Righeira, 1983). Lecz dopiero, gdy ukończyłem
osiem bądź dziewięć lat, zetknąłem się z hard rockiem
i z heavy metalem. Kuzyn podarował mojemu starszemu
bratu kasetę magnetofonową z kompilacją
utworów hard'n'heavy (Scorpions, Helloween, Iron
Maiden, Mötley Crüe, Queensryche, itp). Dzieliliśmy
wspólny pokój ze sprzętem stereo, albumami muzycznymi
i z biblioteczką. Chętnie towarzyszyłem
bratu za każdym razem, gdy czegoś słuchał. Kiedy
moi rówieśnicy zachwycali się w szkole Jovanotti'm,
ja nie podzielałem ich fascynacji, zresztą do dziś się
do niego nie przekonałem. Analogicznie sytuacja wy-
98
SCALA MERCALLI
glądała odnośnie Raf'a (Raffaele Riefoli). Ostatnio
w naszej okolicy bardzo popularny jest Alfredo
Mazzilli, który też nie trafia w mój gust. Zamiast
nich od dziecka wolę Scorpions, Helloween, Iron
Maiden, Led Zeppelin, Deep Purple, itp. Polubiłem
ten styl, gdy byłem bardzo młody. Imitowałem
zwłaszcza Bruce'a Dickinson'a. Nadal to robię podczas
koncertów. Zamarłem, gdy zobaczyłem go po raz
pierwszy. Postanowiłem, że pójdę w jego ślady i gdy
dorosnę, będę robić to samo, co on".
Portugalczyk Flávio Lino, Włoch Claudio
Cesari oraz Grek Artur Almeida śpiewają głosem
do złudzenia przypominającym Bruce'a
Dickinsona, ale główny motor napędowy pionierów
włoskiego speed metalu, Scala Mercalli,
posiada głos o zdecydowanie innej barwie.
Chris Bartolacci: "Uczyłem się technik prawidłowego
śpiewu, żeby się nie nadwyrężać. Kiedyś nauczyciel
skomentował mój scream w utworze "My
Daemons" (2004): "czy naprawdę myślisz, że możesz
tak śpiewać bez uszczerbku na zdrowiu?". Przyłożyłem
się więc do nauki. Moją pierwszą nauczycielką
śpiewu była Rosita Ramini z lokalnej opery. Poznałem
ją w 2003 roku za sprawą Sergio Ciccoli'
ego. Zanim zaczęła mnie uczyć, posłuchała, jak śpiewam,
aby odnaleźć sekret mojego głosu i na tej podstawie
określić właściwe podejście edukacyjne.
Wykonałem dla niej solowy kawałek Bruce'a Dickinsona
"Man of Sorrow" (1997). Skomentowała, że
potrafię to robić prawie idealnie, ale byłbym w stanie
zabrzmieć jak Massimo Ranieri. Zaproponowała,
żebym następnym razem zmierzył się z jego utworem
"Rose Rosse" (1970). W tym celu potrzebowałem
pogłębić znajomość technik oddychania i zacząć
więcej ruszać ustami - przydaje się to zarówno podczas
śpiewania, jak i podczas mówienia. Bardzo ceniłem
lekcje u Rosity. W grudniu 2015 roku zapisałem
się również do prywatnej szkoły muzycznej "Orto
Magico", prowadzonej przez Dyrektora Paolo Dall'
acqua. Przez cały rok miałem więc nie jednego, a
dwóch nauczycieli. Drugim był Simone Polacchi (tak
naprawdę w międzyczasie prowadziła mnie również
Lena Biorcadi), który wymagał ode mnie śpiewania
roli Anny w musicalu "Jesus Christ Superstar".
Dzięki temu nauczyłem się robić właściwy użytek z
mojego naturalnego instrumentu, czyli z głosu. Poszerzyła
się moja skala, znacznie pewniej zacząłem
wzbijać się zarówno na najwyższe, jak i na najniższe
rejestry. Wcześniej śpiewałem z zaciśniętymi ustami
jak Dave Mustaine. Chodziłem dwa razy w tygodniu
na lekcje i dopiero na nich przyswoiłem sobie
prawidłowe nawyki".
Chris Bartolacci: "W studiu koncentruję się na
technice wykonawczej, natomiast kiedy mam przed
sobą publiczność, wszystko zdaje się eksplodować, doznaję
przypływu adrenaliny, biegam, skaczę, wdzieram
się na kilka metrów wgłąb publiczności. Pytają
mnie, co do cholery wyprawiam (śmiech). Kiedyś
podczas supportowania Blaze Bayley'a wybiegłem ze
sceny wprost ku ciemności. Obszar przeznaczony na
widownię był podzielony na lewą i prawą część, a
pośrodku panowała ciemność. Zatopiłem się w niej
ku przerażeniu pozostałych muzyków Ibridomy.
Obawiali się, że złamię sobie nogę. Po dłuższej chwili
ukazałem się im się na pierwszym piętrze balkonu
cały i zdrowy (śmiech). Później zagadywali mnie:
"Bruce, jak się masz?", "Bruce, wszystko w porządku?".
Oczywiście nawiązywali w ten sposób do mojej
inspiracji Bruce'm Dickinson'em".
Blaze Bayley napisał na swojej oficjalnej stronie
internetowej: "Planowaliśmy zrobić sobie przerwę,
ale nasz gitarzysta Luca Princiotta przekonał
nas do wzięcia udziału w organizowanej przez Casa
Issakar/ O.N.L.U.S. imprezie charytatywnej Metal
Battle For Children na rzecz dzieci pozbawionych
rodzin". Gitarzysta Luca pochodzi z Como w
Lombardii. Odnośnie tego charytatywnego
koncertu, Chris Bartolacci wspomina: "Dnia
12 lutego 2005 roku Scala Mercalli miała wielką
przyjemność supportować zespół Blaze'a Bayley'a w
Circolo RGB w okolicznym miasteczku Montegranaro.
Daliśmy wspaniałe show przed sporą publicznością.
Po wszystkim Blaze zapytał mnie, czy ja
również nie słyszałem siebie podczas występu? Słyszałem,
ale z innego głośnika niż powinienem. Sprzęt
nie był w pełni sprawny. W odpowiedzi Blaze zaproponował
lepsze miejsce, do którego możemy udać się
na afterparty. Muzycy Blaze'a nie chcieli dołączyć,
dlatego że potrzebowali zregenerować siły przed wylotem
z lotniska obok Ancony (Falconara Marittima
AN) następnego dnia, a poza tym przywykli, że
wiele angielskich pubów zamyka drzwi o dziesiątej
lub o jedenastej godzinie. We Włoszech jednak takie
miejsca są otwarte zazwyczaj znacznie dłużej, nawet
do trzeciej nad ranem. Pojechaliśmy więc, a ja kierowałem
vanem. Później oni poszli spać do bed &
breakfast nieopodal mojego domu, gdzie nazajutrz
pojawiłem się, żeby zabrać dwóch z nich na lotnisko.
Mieli tylko sesyjnego basistę, więc ten basista wrócił
do domu w Anglii, a ktoś inny wtedy do nich dołączył.
Blaze wybrał pociąg. Bardzo cieszyłem się, że
Foto: Scala Mercalli
mogłem osobiście przebywać w towarzystwie wokalisty,
który śpiewał dawniej w Iron Maiden. To surrealistyczne
doświadczenie (...). Widziałem Maidenów
na żywo z Blaze'm w mojej okolicy dnia 2 maja
1998r w Pesaro, gdy grali trasę promującą album
"Virtual XI" (1998). Zaśpiewał znakomicie i cały
zespół wywarł na mnie wielkie wrażenie. Pozostali
wymagali od niego, żeby nie imitował Bruce'a
Dickinson'a. Nie trzeba było mu tego powtarzać, bo
posiada kompletnie inny charakter i głos. Na świecie
istnieje tylko jeden Bruce Dickinson i nikt nie może
się z nim równać".
Dawniej wydawało mi się, że, analogicznie do
Bruce'a Dickinson'a, Chris Bartolacci daje w
ramach Scala Mercalli upust swoim zainteresowaniom
historycznym. Coś w tym jest, choć
nie do końca. Chris Bartolacci: "Liryki pisali
również Sergio oraz Riccardo. W przypadku włoskiej
historii było tak, że Sergio kolekcjonował informacje,
napisał teksty po włosku, później ja przetłumaczyłem
je sobie na angielski, a jeszcze ktoś inny dokonał ich
korekty. Dwie najnowsze płyty Scala Mercalli opowiadają
o historii Włoch, ale kiedy do nich dołączyłem,
byliśmy bardziej skoncentrowani na współczesnych
problemach naszego narodu. Głównym tematem,
który poruszaliśmy w lirykach, było olbrzymie
trzęsienie ziemi, jakie nawiedziło nasz region w
1997 roku. Czy znasz znaczenie terminu "scala
mercalli"? No właśnie, Scala Mercalli to oficjalna,
globalna miara trzęsienia ziemi. Skala Richtera informuje
o natężeniu zjawiska, zaś Scala Mercalli o
rozmiarze wywołanych przez nie zniszczeń w dwunastopunktowej
skali - stąd debiutancką płytę nazwaliśmy
"12th Level" (2005), a kapelę Scala Mercalli.
Sergio miał silną osobowość. Grał tak szybko,
że metronom wskazywał do 220. Pierwsze próby zespołu
w 1992 roku kojarzyły mu się z metalowym
trzęsieniem ziemi. Pięć lat później dom naszego gitarzysty
Riccardo Ricci został poważnie zdewastowany
w wyniku ogromnego trzęsienia ziemi".
A z powodu dołączenia Chrisa Scala Mercalli
grała wolniej czy szybciej?
Sergio Ciccoli: "Z Chrisem graliśmy znacznie szybciej".
Chris Bartolacci: "Madafaka (śmiech). Musisz
koniecznie wiedzieć, że Sergio pędził nawet przy kowerze
Iron Maiden "Wasted Years" (1986). Nie
mogłem za nim nadążyć, więc powiedziałem mu
wprost: "Sergio, zwolnij, bo w przeciwnym razie nie
dam rady zaśpiewać całego tekstu". Dotyczyło to w
równej mierze wirtuoza Riccardo Ricci. Dosłownie
biegałem po okolicy dla rozgrzewki. Lubię słuchać
speed metalu w stylu Helloween, ale nie śpiewa mi
się tego najlepiej. Ponadto Riccardo był fanem
Yngwie'ego Malmsteen'a i lubił grać muzykę fushion,
w związku z czym jego gitary brzmiały wyjątkowo.
Ze wszystkich sił starałem się dopasować, a jednocześnie
prosiłem, żeby dali mi szansę się wykazać.
Recenzenci określali nasz styl mianem speed metal".
Poprosiłem, żeby Chris opowiedział mi o katastrofie,
w wyniku której dom Riccardo został
zdewastowany. Chris Bartolacci: "Do potężnego
trzęsienia ziemi we Włoszech doszło w 1997
roku w centralnej części kraju, w regionach Umbria i
Marche. Magnituda trzęsienia wynosiła 6.0 w skali
Richtera. Wywołało ono druzgocące zniszczenia.
Wiele osób straciło dach nad głową, niektórzy do
dziś mieszkają w kontenerach, były ofiary śmiertelne.
SCALA MERCALLI 99
100
Zawaliło się tysiące domów, a także zniszczyły się
architektoniczne zabytki, takie jak stare kościoły, katedry,
ratusze, pałace. W 2016 roku ziemia znów
zadrżała. Basista Ibridomy, Leonardo Ciccarelli,
stracił dom i zamieszkał tymczasowo u swojej mamy
w miejscowości Civitanova. Do własnego domu powrócił
dopiero po gruntownym remoncie".
W tym miejscu warto dodać, że Chris Bartolacci
nie tylko empatycznie mówi i śpiewa, ale
też działa na rzecz poprawy bezpieczeństwa
lokalnej społeczności. Od 1997 roku udziela
się w wolontariacie Zielonego Krzyża. Zazwyczaj
w niedzielę między ósmą rano a drugą po
południu jeździ z karetką pogotowia, udziela
pierwszej pomocy, umieszcza potrzebujących
na noszach i transportuje ich do szpitala.
Miałem zaszczyt otrzymać płytę "12th Level"
bezpośrednio od Chrisa, ale w powszechnym
obiegu nie jest ona dostępna ani w formie fizycznej,
ani nawet w cyfrowej. Chris Bartolacci:
"Potrzebujemy dopiero umieścić "12th Level" (2005)
w Internecie. Prędzej czy później, na pewno to zrobimy.
Uważam, że ten album jest na tyle dobry, że
powinien być powszechnie dostępny. Wprawdzie
mógłby dziś wiele zyskać na remasteringu, ale jak na
okoliczności, w których powstawał, brzmiał całkiem
nieźle".
Debiutancki longplay Scala Mercalli (2005)
brzmi nad wyraz surowo, ale za to zawiera
niesamowitą energię graniczącą z gniewem.
Jak wiele uzasadnionego gniewu zostało wyrażone
w owym materiale? Chris Bartolacci:
"Riccardo oraz Sergio przechodzili w tamtym okresie
przez osobiste problemy. Szczególnie Riccardo padł
ofiarą konfliktu między jego rodzicami. Zamieszkał
samotnie w oddzielnym miejscu bez ogrzewania. Rodzina
kompletnie się tym nie przejmowała. Przepełniała
go złość. Pewnego razu pobił dozorcę w szkole.
W efekcie z niej wyleciał i ukończył edukację prywatnie.
Później w wyniku trzęsienia ziemi w 1997 roku
stracił mieszkanie. Śpiewam o tym w utworze tytułowym.
Natomiast Sergio stracił mamę w wypadku
samochodowym. Ciężko mu z tym. Cała płyta "12th
Level" (2005) została naznaczona cierpieniem".
Okładki "New Rebirth" (2015) oraz "Independence"
(2019) wyglądają elegancko, natomiast
te reprezentujące "12th Level" (2005) i
SCALA MERCALLI
"Border Wild" (2009) przeciwnie - są dość
obskurne. Chris Bartolacci: "A to dlatego, że na
"12th Level" (2005) potrzebowaliśmy ukazać trzęsienie
ziemi, w wyniku którego Riccardo stracił dwa
domy. Poprosiliśmy grafika, żeby fachowo przedstawił
nasz zamysł. Najpierw znalazł właściwy wzór w
otwartej bibliotece internetowej, a następnie zmodyfikował
obraz na nasz użytek. Wersja digipack posiada
zdecydowanie ciemniejszą wersję okładki na zewnętrznej
stronie opakowania oraz jaśniejszą na
froncie kryjącego się pod nim pudełka (…) Grafika
"Border Wild" (2009) dotyczy zupełnie innego tematu.
W obecny konflikt pomiędzy Rosją a Ukrainą
angażują się światowe mocarstwa, co może eskalować
do trzeciej wojny światowej z tragicznymi skutkami.
Już pod koniec pierwszej dekady dwudziestego pierwszego
wieku obawialiśmy się zniszczeń wywołanych
bombą atomową. Raz, że jej użycie wywołałoby niewyobrażalne
zniszczenia, a dwa, że nawet jeśli nikt
jej nie użyje, to po zakończeniu eksperymentów nie
ma gdzie składować promieniotwórczych materiałów.
Utwór tytułowy "Border Wild" (2009) opowiada o
konsekwencjach użycia bomby atomowej podczas wojny.
(...) Pamiętam z młodości, że Francja kiedyś
próbowała wykorzystać Ocean Spokojny do badań
nad bombą atomową (operacja Canopus). Koniecznie
trzeba mieć na uwadze, że odległe Oceany stanowią
część naszego świata, więc jeśli je zanieczyszczamy,
to dokonujemy tym samym szkód we własnym
świecie. Może odbić się to na zdrowiu przyszłych
pokoleń, które urodzą się w okolicy zanieczyszczenia
Foto: Massimo Plessi
ze zdeformowanymi ciałami. Nie wolno przeprowadzać
eksperymentów z bombą atomową. Robiąc to,
przekracza się tytułową "granicę dzikości"/ "Border
Wild" (2009)".
Ciekawość nasuwa pytanie, jak Chris wspomina
słynny wypadek jądrowy w Czarnobylu?
"W 1986 roku doszło na Ukrainie do wypadku jądrowego
w elektrowni w Czarnobylu. Przegrzał się
rdzeń reaktora, buchnęło wodorem i w znacznej części
Europy rozprzestrzeniły się substancje promieniotwórcze.
Miałem wtedy szesnaście lat. Mieszkańcy
Włoch zostali poinformowani, że chmura radioaktywna
dotarła do naszego kraju, dlatego ojciec zakazał
nam wychodzić z domu przez kilka dni, a także
jeść pomidorów oraz niektórych innych owoców i warzyw
pochodzących z naszej części świata. Energia
nuklearna nie nadaje się do wykorzystywania i ze
względów humanitarnych nie powinno się nawet próbować".
Chris Bartolacci: "Na przełomie 2007 i 2008
roku Sergio pojechał do studia w Rzymie, aby nagrać
partie perkusji na drugi album Scala Mercalli. Następnie
Giusy Bettei zrobiła to samo z basem. Wokale
zarejestrowałem gdzie indziej. Celowo nie podaję
teraz szczegółów, bo te pierwsze nagrania poszły na
marne. Studio było związane z naszym ówczesnym
labelem. Gdy już myśleliśmy, że zrobiliśmy swoje,
oni zwinęli interes. Nie wiedzieliśmy, co począć.
Wcale się naszymi nagraniami nie przejmowali.
Płaciliśmy za nie, więc podejrzewam, że usiłowali
wykorzystać nas finansowo. Pojechałem z Sergio do
Rzymu, żeby zapytać o co chodzi i przejąć zarejestrowane
ścieżki. Okazało się, że nie wykonali do końca
pracy, ponieważ zamknęli label. Rozzłościliśmy się.
Dobrze, że nie było tam z nami Riccardo, bo mogłaby
wywiązać się bójka. Po powrocie do domu sprawdziliśmy,
czy perkusja prawidłowo nabija rytm. Niestety
znaleźliśmy niedociągnięcia. Wstępny miks
uświadomił nam, że poszczególne instrumenty nie
współgrają ze sobą. Prawdopodobnie producent zdawał
sobie sprawę, że firma zostanie zamknięta, więc
nie oczekiwał od nas ponownego wykonania błędnych
fragmentów. Liczyło się dla nich tylko otrzymanie
kasy we właściwym terminie".
Czy nie kusiło muzyków Scala Mercalli, by
wyrzucić wszystko do kosza i przystąpić do
całej sesji "Border Wild" (2009) od nowa?
Chris Bartolacci: "Sporo nad tym rozmyślałem.
Producent w Rzymie używał autotune. Próbował
przekonać mnie, że uzyska w ten sposób najlepsze
możliwe brzmienie mojego głosu. Ale ja sprzeciwiałem
się, dlatego że latami uczyłem się u profesjonalnych
nauczycieli i potrafię bezbłędnie zaśpiewać bez
technologicznych sztuczek. Po wszystkim okazało się,
że to on popełnił błąd przy używaniu autotune.
Zwróciłem mu uwagę, że na nagraniu słychać dziwne
partie, że ja w taki sposób nie śpiewałem. Nie wiem,
co oni dokładnie wyrabiali, prawdopodobnie eksperymentowali
z moim głosem na rozmaite sposoby. Nie
podobało mi się to i nie zgadzałem się na autotune,
co jeszcze bardziej zmotywowało mnie, by zarejestrować
wokale od nowa. Dobry drugi producent Jack z
Bob Studio wytłumaczył mi na początku naszej
współpracy, że jest uczciwy i przyłoży się, żeby płyta
w pełni spełniała nasze oczekiwania, ale jego zdaniem
powinniśmy nagrywać całość ponownie. Uznałem,
że tak będzie najlepiej. Potrzebowałem tylko
półtorej godziny na zaśpiewanie pojedyńczego utworu.
Nie stanowiło to dla mnie trudności, bo opanowałem
już wcześniej wszystkie własne partie. Czułem
się doskonale przygotowany. Gniewałem się jeszcze
na wtopę w Rzymie, więc z tym większym zapałem
przystąpiłem do dzieła. Zadanie sprawiło mi wiele
przyjemności".
Zwraca uwagę długość ostatniego utworu na
drugiej płycie Scala Mercalli. "Midnight
Sun" trwa ponad 15 minut. Chris Bartolacci:
"Zamykający album utwór jest tak długi, dlatego że
zawiera dodatkowe, ukryte nagranie. Po zakończeniu
właściwej części następuje długa cisza, po której słychać
doniosłe kroki zdecydowanie kroczącej osoby, a
także szczekanie psa. Następnie Riccardo gra wspaniałą
solówkę na gitarze. Riccardo uwielbia swojego
potężnego pitbulla o imieniu Toki, dlatego zamysł
polegał na ukazaniu gościa wybierającego się na spacer
z psem. Track przygotował nasz poprzedni gitarzysta
Mauro Mancinelli". Czy można zatem
powiedzieć, że podczas gdy Chris jest rudym
kotem, Riccardo to czarny pies? Chris Bartolacci:
"(śmiech) Jasne. Nawet tak się do nas zwracano.
Scala Mercalli to świetny zespół, ponieważ w
jego skład wchodzą dwa zwierzaki (śmiech)".
Jak Chris Bartolacci porównałby "12th Level"
(2005) z "Border Wild" (2009)? Którą płytę
lubi bardziej? "Z mojej perspektywy, główna różnica
pomiędzy "12th Level" (2005) a "Border
Wild" (2009) polegała na znacznie większym moim
zaangażowaniu w proces kompozytorski. Napisałem
o wiele więcej liryków oraz melodii. "Border Wild"
(2009) otrzymało też lepszą produkcję. Mimo tego,
bardziej emocjonalnie przywiązany jestem do "12th
Level", ponieważ tylko na nim grali moi bliscy przyjaciele:
basista Lorenzo Petrini oraz gitarzysta Mauro
Mancinelli. Szczególnie Lorenzo jest dla mnie
jak brat. W latach 2001-2008 wchodził również w
skład Ibridomy, pojawił się na EP "Lady of Darkness"
(2005) i "Page 26" (2008). W połowie pierwszej
dekady XXI wieku dawaliśmy wspólnie wspaniałe
show Scala Mercalli. Komentowano, że nasza
trójka niesamowicie wymiata na żywo. Wszyscy nosiliśmy
w tamtym okresie długie włosy i uprawialiśmy
ostry headbanging. Publiczność szalała na nasz
widok. Dziewczyny, przyjaciele i koledzy z mojej
szkoły muzycznej chętnie przychodzili obserwować
nas w akcji. Udzielała im się nasza porywająca
energia. Bardzo pozytywnie komentowali naszą prezencję
oraz nasze występy. Pewnego razu supportowaliśmy
mediolańską legendę thrashu Extrema.
Usłyszeliśmy od nich, że niełatwo wychodzi się na
scenę po Scala Mercalli, gdyż jesteśmy tak świetni.
Im więcej koncertowaliśmy, tym więcej osób zaczęło
nas kojarzyć. Stopniowo wieść o Scala Mercalli roznosiła
się po Włoszech, a nawet po całej Europie.
Skład z "12th Level" (2005) był naszym najsilniejszym".
Foto: Paolo Manzi
Albumy "New Rebirth" (2015) oraz "Independence"
(2019) zostały znacznie lepiej wyprodukowane
w porównaniu z wcześniejszymi
wydawnictwami Scala Mercalli. Bliżej im do
heavy niż do speed metalu. W warstwie lirycznej
dotyczą głównie dziewiętnastowiecznych
walk o zjednoczenie narodu włoskiego.
Poprzez odwołanie się do historii, zespół
zwraca uwagę na wartości, których często brakuje
we współczesnym włoskim społeczenstwie.
Obu płytom towarzyszy sporo ciekawych
teledysków, na których muzycy występują w
strojach inspirowanych oryginalnymi XIXwiecznymi
strojami używanymi na polach bitewnych,
np. mundur Chrisa Bartolacciego
wygląda, jakby należał do oddziału ochotników
obywatelskich, ktorzy dołączyli do Garibaldiego
jako Batalion Śmierci. Wideoklipy
zostały opatrzone zwięzłymi opisami konkretnych
zdarzeń historycznych. W teledysku do
utworu pt. "September 18, 1860" Chris wspina
się na posąg i dumnie ukazuje zielono-biało-czerwoną
flagę. Oba krążki kończą się włoskim
hymnem, przy czym na "New Rebirth"
słyszymy wyłącznie instrumentalny fragment,
zaś na "Independence" cały, i to z udziałem
chóru Corale Angelico Rosati.
Powyższy tekst został opracowany w oparciu o
cytaty pochodzące z pisanej przeze mnie
książki o Chrisie Bartolaccim. Niestety, z
uwagi na osobiste sprawy, ogromne upały panujące
latem we Włoszech, wzmożony okres
pracy wszystkich zaangażowanych w projekt
osób oraz przede wszystkim ze względu na
trwające prace nad nowym albumem Scala
Mercalli, musiałem zrobić przerwę od pisania
po ukończeniu 120 stron manuskryptu. Mam
nadzieję, że wkrótce wznowię opracowywanie
rozdziałów dotyczących "New Rebirth" oraz
"Independence", a także całej dyskografii
Ibridoma.
Scala Mercalli celebrowała w zeszłym roku
swe trzydziestolecie. Dlaczego jubileuszowy
koncert odbył się dopiero w styczniu 2023?
Chris Bartolacci: "Trudno było nam znaleźć odpowiednie
miejsce w regionie Marche. Nie chcieliśmy
wyjeżdżać poza jego obszar, ponieważ zależało nam
na obecności lokalnych fanów i na gościnnym udziale
byłych muzyków Scala Mercalli, którzy każdego dnia
zajmują się własnymi dziećmi, a także rodzicami w
już podeszłym wieku. My też nie mamy obecnie czasu
na podróżowanie, bo niemal każdą chwilę przeznaczamy
na pracę nad nowym albumem. W końcu Sergio
znalazł dobry klub Onstage w pobliskim Castelfidardo.
Musieliśmy czekać w kolejce na wolny termin.
Co do przebiegu samego wydarzenia, przybyliśmy
na miejsce o piątej po południu. Wkrótce dołączyli
do nas byli muzycy Scala Mercalli. Spotkanie
po latach okazało się bardzo emocjonujące. Niezmiernie
cieszyłem się na ich widok. Spędziliśmy fajnie
czas na backstage'u, rozmawiając o życiu i zajadając
się pizzą. Udzielaliśmy też krótkich wywiadów dla
lokalnych mediów. Podczas koncertu zagraliśmy
mnóstwo naszych starszych utworów, a pod koniec
show wszyscy razem skowerowaliśmy Iron Maiden
"Aces High" (1984). Niektóre kawałki śpiewałem
wraz z moim poprzednikiem Daniele "Dex" Tedeschi,
który przecież napisał część linii melodycznych najstarszego
repertuaru Scala Mercalli. Potwierdziłem
swoje odczucie, że Daniele jest jednym z moich mistrzów.
W młodości dysponował wyjątkowo czystym,
wysokim głosem, zupełnie jak Michael Kiske z Helloween,
a teraz growluje".
Obecnie Scala Mercalli promuje nadchodzący
longplay teledyskiem "Ace of Aces (Francesco
Baracca)". Ciekawe, że konia Francesco
Baracca kojarzymy z logo Ferrari. Trzy dni po
opublikowaniu teledysku, zespół ma zagrać
koncert w miejscowości Kremona, położonej
100 kilometrów na południowy-wschód Mediolanu,
z udziałem: Saxon, Raven, Threshold
oraz Ancillotti.
Nowy teledysk i albumy: "Border Wild"
(2009), "New Rebirth" (2016) oraz "Independence"
(2019) można znaleźć na oficjalnym
kanale YouTube "Scala Mercalli". Muzyki
można posłuchać również na Spotify.
Możliwe, że da się kupić fizyczne wydania
płyt bezpośrednio od muzyków. Jeśli zwrócicie
się do nich w tej sprawie, nie zapomnijcie
wspomnieć, że poznaliście ich dzięki Heavy
Metal Pages.
Chris Bartolacci jest w stosunkowo młodym
wieku. Przed nim jeszcze całe dekady śpiewania.
Z całego serca kibicujmy mu oraz obu jego
zespołom: Ibridomie oraz Scala Mercalli.
Sam O'Black
Foto: Paolo Manzi
SCALA MERCALLI
101
HMP: Gratuluję nowego albumu Crimson
Dawn. Jak się sprawy u Was mają?
Dario Beretta: Wszystko dobrze, dzięki! Album
zbiera bardzo dobre recenzje i opinie,
więc jesteśmy zadowoleni.
Co się wzięło z gwiazd?
Mediolański gitarzysta Dario Beretta gra od początku ich istnienia i nieprzerwanie
w dwóch solidnych zespołach: heavy / powerowym Drakkar oraz w
zorientowanym nieco bardziej na doom Crimson Dawn. Ostatnio rozmawialiśmy
z nim przy okazji premiery albumu Drakkar "Chaos Lord" (2021). Artykuł Wojciecha
Chamryka ukazał się na stronie 152 w numerze 79. Teraz przyszła kolej na
kolejny wywiad z Dario Berettą, tym razem związany z nowym albumem Crimson
Dawn "It Came From The Stars".
mój gust muzyczny.
Przepraszam, ale nie rozumiem związku między
tym zdarzeniem a tytułem. "It Came
From The Stars" to nawiązanie do "The
Colour Out Of Space" H.P. Lovecrafta -
opowiadania, które zainspirowało ostatni
utwór na albumie. Poza tym, jestem bardzo
wrażliwy na zmiany klimatyczne. Traktujemy
je znacznie poważniej. Nie sądzę jednak,
by niszczenie sztuki było najlepszym sposobem
na okazanie wsparcia dla tej sprawy.
Wręcz przeciwnie, szkodzi ruchowi.
Wokalista Ibridomy i Scala Mercalli, Chris
Bartolacci, zainteresował się, gdy podczas
pisania książki na jego temat wspomniałem
mu o Waszym nowym albumie, ponieważ
kiedyś razem koncertowaliście i on wciąż
pamięta Wasz świetny występ. Scala Mercalli
wkrótce wyda swój kolejny longplay.
Nieoficjalnie mówią o lipcu 2023, chyba że
trudności logistycznie spowodują obsuwę,
to wtedy ukaże się przynajmniej teledysk, a
cała płyta później. Czy istnieje szansa, żebyście
połączyli siły i wyruszyli na wspólną
europejską trasę koncertową?
Ibridoma to znakomity zespół, więc z pewnością
rozważylibyśmy możliwość ponownego
zagrania z nimi, gdyby była taka możliwość.
Ale zazwyczaj dostajemy więcej
próśb o występ na festiwalach doomowych
niż tradycyjnie heavy metalowych, więc bardziej
prawdopodobne jest, że będziemy dzielić
scenę z innymi włoskimi zespołami, takimi
jak Epitaph czy In Aevum Agere.
Jak właściwie powinniśmy rozumieć Twój
podpis w social mediach "Metal Nerd"?
Cóż, jestem metalowcem i nerdem. Zawsze
interesowałem się popkulturą, nawet w czasach,
gdy np. komiksy czy science-fiction nie
były "cool" wśród metalowców.
Widzę na Twoim fejsbukowym profilu, że
podzieliłeś się ogłoszeniem o Mr. Big European
"The Big Finish" tournee 2024. Napisałeś
m.in., że "Lean Into It" (1991) ukształtowało
Cię w młodości.
"Lean Into It" to jeden z pierwszych albumów
hard rockowych, w których się zakochałem.
Razem z "Pornograffiti" Extreme
(1990), "Adrenalize" Def Leppard (1992)
oraz "Get a Grip" Aerosmith (1993). To
były moje wrota do świata hard rocka.
Wkrótce potem wciągnąłem się w metal, z
"Never, Neverland" Annihilatora (1990) i
"Dehumanizer" Black Sabbath (1992). Do
dziś utrzymuję bardzo silny związek z tymi
albumami, ponieważ to one ukształtowały
Foto: Crison Pellicola
Z naszego poprzedniego wywiadu z Tobą
na temat Drakkar (HMP 79, str. 152 -
przyp. red.) wiemy, że Twój drugi zespół
Drakkar korzysta z platform crowdfundingowych,
aby pokryć niektóre koszty. Czy
Crimson Dawn robi to samo?
To nie do końca crowdfunding - nasza strona
Patreon umożliwia subskrypcję, za której pośrednictwem
możemy oferować specjalne
atrakcje, takie jak alternatywne wersje utworów,
filmy zza kulis i demówki. W ten sposób
subskrybenci mogą zapoznać się z naszym
nowym materiałem, gdy jeszcze nad nim pracujemy.
I tak, strona jest jedna i ta sama dla
Crimson Dawn i Drakkar, więc fani obu zespołów
znajdą tam coś dla siebie.
Tytuł najnowszego albumu Crimson Dawn
"It Came From The Stars" (w wolnym
tłumaczeniu: " To Się Wzięło Z Gwiazd" -
przyp. red.) brzmi niefortunnie, biorąc pod
uwagę dokonaną przez aktywistów klimatycznych
Ultima Generazione dewastację
pomnika pierwszego króla zjednoczonych
Włoch, Vittorio Emanuele II, w miesiącu
poprzedzającym premierę Waszej płyty.
Chris Bartolacci nie pamięta Claudio Cesari
za mikrofonem. Dlaczego skupiasz się
teraz tylko na gitarze i już nie śpiewasz?
Claudio całkiem niedawno dołączył do
Crimson Dawn.
Kiedy graliśmy koncert wraz z Ibridomą,
wokalistą Crimson Dawn był Antonio Pecere,
który śpiewał z nami od 2009 do 2021
roku. Claudio zastąpił go w 2021 roku. Ja
osobiście śpiewałem tylko na demo "A Down
In Crimson" (2006). Nie sądzę, żebym był
wystarczająco dobrym wokalistą, aby zarówno
śpiewać, jak i grać na żywo, a wolę skupić
się na gitarze.
Jak Claudio czuje się z tym, że wszyscy
porównują go do Bruce'a Dickinsona? Moim
zdaniem podobieństwo jest oczywiste,
ale Claudio pokazuje też swoją wszechstronność.
Claudio jest wielkim fanem Dickinsona,
więc to porównanie mu nie przeszkadza.
Śpiewał nawet w tribute bandach Iron Maiden.
Większość ludzi, którzy naprawdę
102
CRIMSON DAWN
poświęcają czas na słuchanie albumu, mówi
to samo, co Ty. Mianowicie, że Claudio nie
jest kucykiem jednej sztuczki ani klonem
Dickinsona; pomimo oczywistych wpływów
posiada własną osobowość.
Wasze liryki są interesujące i znaczące.
Dlaczego "Nera Sinfonia" została zaśpiewana
po włosku?
Kiedy zrobiliśmy małą włoską sekcję w "The
Skeleton Key", na naszym drugim albumie
"Chronicles of an Undead Hunter" (2017),
zagraniczni fani zaczęli nas pytać: "dlaczego
nie nagracie całego utworu po włosku? Byłoby
świetnie!". Wzięliśmy więc sobie ich sugestie
do serca i zrobiliśmy "Inverno", tytułowy
utwór z naszego trzeciego albumu (2020), po
włosku. A teraz postanowiliśmy zrobić to
ponownie, tym razem z "Nera Sinfonia".
Prawdopodobnie w przyszłości również będziemy
komponowć włoskie kawałki, ponieważ
nasi fani - zwłaszcza ci spoza Włoch,
jeśli możesz w to uwierzyć! - naprawdę to
doceniają.
"It Came From The Stars" otrzymuje
mnóstwo fantastycznych recenzji. Metalheadom
podoba się Wasza muzyka. Jaką
drogę musieliście pokonać, aby ją ukształtować?
Tak samo jak w przypadku wszystkich naszych
albumów, bardzo napracowaliśmy się z
"It Came From The Stars". Komponowanie,
pisanie tekstów, praca nad aranżacjami, nagrywanie,
miksowanie... wreszcie szukanie
odpowiedniej okładki - to zawsze długi proces.
Ale w końcu, nawet jeśli czasami zadanie
nas przytłacza, kiedy dostajemy gotowy produkt
w ręce, zawsze czujemy się wyjątkowo.
Każdy dzień premiery jest dla mnie jak dzień
wydania mojego pierwszego albumu, nawet
po dziesięciu płytach...
Foto: Crimson Dawn
Foto: Crimson Dawn
Jak opisałbyś wkład współzałożyciela zespołu,
Emanuele Rastelli, w Crimson
Dawn? Czy dobrze się dogadujecie?
Emanuele pomógł stworzyć zespół i zdefiniować
początkowy styl. Jednak od czasu, gdy w
2009 roku sformowałem stały skład, przestał
się angażować. Przyczynił się do napisania
kilku tekstów i był gościem specjalnym za
mikrofonem w kilku utworach, ale to wszystko.
Koniecznie jednak muszę podkreślić, że
doceniam rolę, jaką Emanuele odegrał w
tworzeniu pierwszego zarodka zespołu. Jego
epicki styl wciąż pozostaje podstawą naszej
muzyki. Jeśli chodzi o dogadywanie się,
Emanuele jest dla mnie jak brat. Dogadujemy
się całkiem dobrze, nawet jeśli w wielu
kwestiach posiadamy przeciwne poglądy.
"It Came From The Stars" odbiega stylistycznie
od Waszych pierwszych pomysłów.
Oczywiście nowy wokalista zmienia postrzeganie
zespołu z zewnątrz, ale nie zmienia
mojego sposobu komponowania. Po czterech
albumach Crimson Dawn dokładnie wiem,
co pasuje do mojej wizji, a co nie.
"But it's important that you come inside
alone / Just place your trust in me" ("The
Ringmaster"; w wolnym tłumaczeniu: "Ale
ważne jest, byś przyszedł do środka sam lub
sama/ Zaufaj mi" - przyp. red.). Czy zgodzisz
się, że Twoja muzyka nie byłaby genialna,
gdyby każdy mógł ją interpretować
w ten sam sposób? Indywidualny kontakt
ze sztuką jest niezbędny do odkrycia jej
głębi, prawda?
No tak. Lubimy opowiadać historie, ale każdy
może interpretować je na swój własny
sposób. To prawda w przypadku wszystkich
historii, ale jeszcze bardziej, gdy mówimy o
tekstach utworów muzycznych, ponieważ
jeśli kawałek nie trwa dwudziestu minut, siłą
rzeczy pozostaje w nim wiele niedopowiedzianych
rzeczy.
Widziałem na YouTube film opowiadający
o tworzeniu teledysku "Fade Away". Być
może kluczem do zrozumienia zawartego w
nim niedopowiedzenia jest pytanie, dlaczego
The Scourge of the Dead bawi się mieczami?
Nawet łowcy nieumarłych potrzebują od czasu
do czasu treningu, prawda? Nigdy nie wiadomo,
kiedy jakiś zombie zapragnie zjeść
Twój mózg...
Rozjaśnij mi chociaż ideę kryjącą się za
Waszymi czerwonymi i czarnymi kapturami.
Zawsze nosiliśmy czerwone kaptury na scenie.
Może nie od naszego pierwszego koncertu,
ale na pewno od trzeciego. Bardzo ważny
jest dla nas teatralny aspekt wizualny każdego
show. Kostiumy są jego ważną częścią. Na
scenie posługujemy się też innymi rekwizytami,
aby wzmocnić atmosferę. Zawsze mnie to
pasjonowało. Przyznam, że czerpię wiele inspiracji
z zespołu Hell. Kiedy zobaczyłem ich
na żywo, czułem się oszołomiony. Szkoda
tylko, że po tym jak Andy Sneap został producentem
Judas Priest, ten zespół przeszedł
do historii.
Setlist.fm wspomina o tylko jednym koncercie
Crimson Dawn w ciągu ostatnich
dwóch lat. Jakie są Wasze plany koncertowe?
Oczywiście poza trasą po całej Europie
ze Scalą Mercalli, ponieważ ta trasa została
w pełni wyprzedana, podczas gdy odpowiadałeś
na kilka wcześniejszych pytań.
Właśnie się pakuję, bo jutro wyjeżdżam na
światową trasę ze Scala Mercalli (śmiech).
Żarty na bok, planujemy kilka sztuk na jesień
i zimę. Szczerze mówiąc, obecnie o wiele
trudniej bukuje się koncerty. Wiele miejsc
zamknięto, a promotorzy wypadli z biznesu.
Robimy co w naszej mocy, by jak najszybciej
wrócić na scenę.
Sam O'Black
CRIMSON DAWN 103
Na wybrzeżach polskiego Nilu
Hermopolis to zespół nietuzinkowy, co potwierdził już singlami "The
Pontic Winds" i "Al-Qarafa". Oba trafiły też oczywiście na debiutancki album tej
tajemniczej grupy, zatytułowany "Welcome To Hermopolis". Cała otoczka wokół
Hermopolis może budzić zaciekawienie, ale najważniejsza w tym wszystkim jest
muzyka, psychodeliczny, nieoczywisty doom wysokiej jakości i do tego bardzo
uniwersalny w tym sensie, że trudno go, tylko po odsłuchaniu, zakwalifikować do
jakiejkolwiek muzycznej epoki.
HMP: Słynne pytanie "ilu was jest w zespole
i co gracie", zadane przez amerykańską dziennikarkę
Ozzy'emu Osobourne'owi na początku
lat 70. przeszło już do historii. O to drugie,
po wysłuchaniu "Welcome To Hermopolis",
pytać nie muszę, ale reszta jest jak najbardziej
zasadna, skoro Hermopolis to zespół
owiany tajemnicą. Ilu więc was jest i
skąd pomysł na anonimowość i tę całą otoczkę?
Hermopolis: Jest nas trzech. To idealna ilość,
żeby uniknąć impasu demokracji. Odnośnie
pomysłu na otoczkę, to konsekwentnie stoimy
przy tym, że to nie pomysł, a rzeczywiście
kolejna inkarnacja zespołu Hermopolis, który
ma 4 tysiące lat, tylko dopiero ta inkarnacja
pozwala na cyfrowy zapis tej muzyki.
do czasów starożytnego Egiptu, by wspomnieć
tylko Mercyful Fate czy Nile. Ta tematyka
fascynowała was od dawna, czy to
świeża fascynacja?
Nic dziwnego, że jako ludzie pragniemy zajrzeć
do coraz głębszych rewirów naszej pamięci
genetycznej. Tego wymaga od nas nasze
wnętrze, które szuka coraz potężniejszych monolitów
Wiedzy Uniwersalnej. Mówiąc prościej:
tematyka jest bardzo atrakcyjna i szeroka,
więc można czerpać z niej jeszcze bardzo
wiele, bez wtórności. Dla nas jest ona również
na swój sposób bliska, a w dużej mierze zainspirowały
nas takie zespoły jak OM czy
Wyatt E.
Nazwa Hermopolis pojawiła się pewnie od
razu, skoro ponoć pochodzicie z tamtych okolic?
Każde możliwe wspomnienie historyczne o
Ta cała historia o tym, że zespół funkcjonuje
od tysiącleci, a wy jesteście kolejną inkarnacją
tworzących go muzyków, niewątpliwie
zwraca uwagę - właśnie o coś takiego wam
chodziło, żeby wyróżnić się na tle tysięcy metalowych
zespołów, grających doom w różnych
odmianach?
Nie stworzyliśmy nic nowego. My tylko przypominamy
ludziom o ich spadku genetycznym.
Inspirujemy się tym jak nasi przodkowie
kuli cały ten lore na długo przed tym,
jak ktoś wpadł na granie muzyki w imię tych
wszystkich mistycznych wydarzeń. Próbujemy
przekazać coś więcej niż muzyka, mimo tego,
że posługujemy się tylko nią.
Jednak z drugiej strony nie da się nie zauważyć,
że za dużo jest już grup o równie tajemniczej
genezie czy z wymyślonymi historiami
powstania, albo z muzykami kryjącymi się
pod pseudonimami, inicjałami, maskami i
licho wie czym jeszcze - nie dojdzie czasem
do tego, że fani zaczną odczuwać przesyt tą
dodatkową otoczką, bo to swego rodzaju
przerost formy nad treścią?
O przesyt się nie martwimy. Ludzie dalej kupują
nowy album Metalliki oraz działki na
Księżycu. Każdy z wyżej wspomnianych artystów
na pewno miał coś ważnego na myśli.
Każdy próbuje urwać swój kawałek z Ogrodzenia
Transcendencji i opowiedzieć go po swojemu.
Ktoś z większą dzikością, ktoś z większą
precyzją. Tematyka twórczości Hermopolis
de facto jest filarem wyżej wspomnianego
ogrodzenia.
"Nie jest umarłym ten, który może spoczywać wiekami,
Nawet śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami"
Lovecraft, no proszę... Wspominam o tym, bo
wydaje mi się, że bez problemu obronilibyście
się samą muzyką, jest to bowiem nieoczywisty,
podszyty psychodelią i dość oryginalny
doom - nie ryzykowaliście jednak przebijania
się samą muzyką, stąd to story o tysiącach
lat funkcjonowania grupy, prastarej wiedzy
i jej wpływie na współczesnych ludzi,
etc.?
Chcieliśmy zrobić coś bardziej kompleksowego
i zaznaczającego się w większej ilości wymiarów.
Wachlarz gatunków był ekstrapolowany
głównie na podstawie naszych wyników badań
sceny od czasów epoki kamienia, aż do teraz.
Przez ostatnie cztery lata naszych rotacji w
polskim undergroundzie funkcjonowaliśmy
bez portali społecznościowych oraz jakichkolwiek
śladów cyfrowych. Wszystko co chcieliśmy
zapewnić - to najlepsze doświadczanie tej
muzyki na żywo. Aczkolwiek ilość zgromadzonych
insightów na temat tej muzyki rozwaliła
wszystkie zapory naszych świadomości i wydostała
się do przestrzeni publicznej.
Ile prawdy jest w tym, że jesteście składem
międzynarodowym? Macie jakąś główną bazę
i działacie w miarę regularnie w systemie
prób, czy spotykacie się okazjonalnie, na
przykład przed koncertami?
To prawda. Są u nas narodowości polska,
ukraińska i śląska. Główna baza mieści się w
stolicy kultów religijnych - Częstochowie.
Szybkie rydwany w aktualnych czasach pozwalają
na współpracę międzymiastową, gdyż
skład nie mieszka tam na co dzień. Jeśli chodzi
o próby, to wiadomo, że z dyspozycyjnością
jest różnie i czasem gramy więcej koncertów
niż prób.
Wiele zespołów odwoływało się i odwołuje
Foto: Hermopolis
tym mieście lub jego wartości spirytualnej prędzej
czy później dogoni każdego z nas, więc z
uprzejmości jegomości Thotha postanowiliśmy
być w tej nieskończonej opowieści kamieniem
milowym dla innych.
Pytanie tylko, ilu słuchaczy zechce zadać sobie
trud głębszego wniknięcia w to, co proponujecie,
tym bardziej, że jednak trzeba mieć
pewną wiedzę na ten temat, albo chcieć poszukać
informacji, a wy jeszcze dodatkowo
nie ułatwiacie im zadania, zamieszczając do
tego na swym portalu społecznościowym
wpisy w języku greckim - Hermopolis to całościowe
wyzwanie dla jednostek, poszukujących
w muzyce czegoś ambitniejszego, odchodzącego
na swój sposób od metalowych
schematów, nawet jeśli wciąż bazujecie na
tym hard rockowym/metalowym rdzeniu?
Nie walczymy o słuchaczy, cieszymy się możliwością
opowiadania o starożytnych osiągnięciach
nauki za pomocą przesterowanych
fal dźwiękowych. Każdy zainteresowany naszym
wizerunkiem prędzej trafi na ciekawy
artykuł historyczny niż na naszą twórczość.
Ale o to w sumie chodziło, to jest niezbędna
część wielowarstwowej inicjacji do świata Hermopolis.
104
HERMOPOLIS
Zawartość "Welcome To Hermopolis"
utwierdza mnie w przekonaniu, że musiało
zależeć wam na stworzeniu czegoś uniwersalnego,
wręcz ponadczasowego, co równie
dobrze obroniłoby się w roku 1969, 1987 czy
bieżącym - mam rację?
Zgadza się! Treść naszej debiutanckiej płyty
jest autobiograficzną opowieścią Protagonisty,
który przechodzi przez rozłam w czasoprzestrzeni,
w tym też jej muzycznej warstwy.
Arka, za pomocą której płyniemy nurtem riffowego
Nilu, ma dość burzliwy rejs. Album
jest dwusegmentowy, co pozwala na zerknięcie
zarówno do Oka Ra, jak i Oka Thota. Czas lub
miejsce zapoznania się z tą płytą absolutnie
nie mają znaczenia.
Brzmi to wszystko bardzo organicznie - pod
tym względem również miało być klasycznie,
surowo, ale klarownie?
Nagrywaliśmy wszystko w kamiennych warunkach
Jaskini Wieczności wśród najlepszych ludzi
na południowym archipelagu Polski i głównie
ten klimat chcieliśmy przekazać naszym
brzmieniem. Na etapie nagrywania oraz postprodukcji
wykorzystaliśmy kilka nietrywialnych
rozwiązań dźwiękowych. Jednym z ciekawszych
zjawisk jest stosowanie reampingu
poszczególnych ścieżek lub całego miksu;
pozwala to na sterowanie pochodnymi wytworzonych
wcześniej wizerunków dźwiękowych
utworu.
Często bywa tak, że słucham jakiegoś nowego
zespołu i podoba mi się jego muzyka, ale
sterylna, bardzo podobna na wielu różnych
wydawnictwach, warstwa produkcyjna z cyfrowo
brzmiącą perkusją mnie odrzuca - nie
masz wrażenia, że wielu muzyków strzela
sobie w ten sposób w stopę, że sami, niejako
na własne życzenie, odzierają swe utwory z
czegoś, co jest dla nich równie ważne jak
dobry riff, zapadająca w pamięć melodia czy
świetna solówka?
W ciągu ostatnich czterech tysięcy lat szkoła
miksu przeszła już tyle metamorfizmów, że
można śmiało przemycać cyfrowe brzmienia
do każdego gatunku muzycznego. Jest to jednak
podchwytliwe w zadymionych terenach
sonicznych, gdzie wciąż kultywują lampowe
szaleństwo i granie na setę. Niektórych pierwiastków
Nieodwracalności, które wynikają
wskutek kooperacji instrumentów/świadomości
na żywo, po prostu się nie da wygenerować
specjalnie, komponując rzeczy przed komputerem
(oczywiście z całym szacunkiem do
wszystkich, którzy tak robią). Nie uważam, że
wydanie jakiejkolwiek płyty jest subiektywnym
strzałem w stopę. Każda sesja nagraniowa
to wyzwanie, doświadczenie oraz dialog
ze sobą. Nie każdy jest gotów, by być sprzętowym
psycholem, więc woli optymalizacje procesów
produkcyjnych.
Mieliście chyba trudne zadanie, gdy przyszło
do wyboru singli z "Welcome To Hermopolis".
Na pierwszy ogień poszedł mroczny,
majestatyczny, ale przy tym dość zróżnicowany
aranżacyjnie "The Pontic Winds" -
uznaliście, że jeśli ktoś usłyszy ten numer,
wyrobi sobie dobre zdanie na temat całości?
Pontyjskie Wiatry dają możliwość ekspresowej
eksploracji światów z którymi miał do czynienia
zespół Hermopolis w trakcie stworzenia
Foto: Hermopolis
tego uniwersum. Jest to otwierający utwór do
orientalnej części płyty, granice potęgi, którą
znają pewnie tylko bogowie. Wydarzenia miały
styczność z bractwem Księżycowego Kamienia,
więc zostało to zawarte na wieki wieczne,
właśnie na tej płycie.
Zaszaleliście z ilustrującym ten utwór teledyskiem,
bo to fragmenty różnych filmów.
Skąd pomysł na połączenie w całość klimatów
rodem z Azji, starożytnego Egiptu i
XVII-wiecznej Kozaczyzny?
Każdy z tych filmów ma niepowtarzalną manierę
wybrzmienia w świadomości Obserwatora.
Zawdzięczamy to unikalnym mieszankom
chemicznym stosowanym tylko w odpowiednim
czasie, operowaliśmy więc głównie pragnieniem,
by pokazać w tym krótkim teledysku
różne gęstości sztuki kwantowej.
Trudno jest uzyskać zgodę na takie wykorzystanie
fragmentów cudzego dzieła? Bo autorskie
prawa majątkowe do tych filmów
jeszcze nie wygasły, chyba, że był to tak
zwany dozwolony użytek?
Ze wszystkich wykorzystanych materiałów
Święta Inkwizycja miała pretensje do najmniej
oczekiwanego fragmentu, ale otrzymaliśmy
oficjalnie pozwolenie na wykorzystanie sceny
w Karnaku. Do niektórych filmów prawa są
dość elastyczne, do niektórych zostały stracone
w czasy Czerwonej Plagi, tak jak w przypadku
filmu "Zagubiony list" z roku 1972.
Drugim singlem, orientalno-progresywnym
"Al-Qarafa", zaskoczyliście jeszcze bardziej.
Pamiętam z dawnych czasów, kiedy znało się
z radia numer czy dwa, czasem jakiś teledysk
i każdy z nich był nieco inny, mimo tego, że
generalnie utrzymany w tej samej stylistyce.
Wtedy na taką płytę czekało się z jeszcze
większą niecierpliwością, snując przypuszczenia,
czym zespół może jeszcze zaskoczyć
- również jesteście wyznawcami takiego
podejścia, szablony zostawiacie innym?
Niecierpliwość to cecha, która rzadko prowadzi
na Pola Jaru, więc nie jest to naszym głównym
celem. Aczkolwiek "New Hermopolis
Album" już jest pewnego rodzaju memem w
zamkniętych kręgach polskich kamieniarzy,
bo wciąż nie jest wydany. Utwór "Al-Qarafa"
zaskoczył najbardziej przede wszystkim nas,
ponieważ był to bonus track, który mieliśmy
pominąć podczas wydania płyty, więc bardzo
się cieszę że wam on też zaimponował.
Jak więc zamierzacie promować "Welcome
To Hermopolis"? Będą koncerty, przygotujecie
kolejny teledysk, etc.?
Owszem, aktualnie jesteśmy w drodze na świętą
górę Rtanj w Serbii, gdzie zaprezentujemy
na żywo koniunkcje sfer Hermopolis oraz
Moonstone. Będziemy się pojawiać głównie na
wybrzeżach polskiego Nilu oraz innych ciekawych
podziemnych oazach.
Z wydawniczego duetu Interstellar Smoke
Records/ Galactic SmokeHouse wnoszę, że
wasz długogrający debiut ukaże się nie tylko
na LP i CD, ale może również na kasecie -
fizyczne nośniki w przypadku takiej muzyki
sprawdzają się najlepiej i żaden streaming,
mimo jego niewątpliwych atutów, tego nie
zmieni?
Współpracujemy z nimi od lat i nie możemy
zaufać komuś bardziej niż tym dwóm Filarom
Wieczności naszego wymiaru. Fizyczne nośniki
dla nas są o wiele ważniejszym osiągnięciem
niż każdy szał w Sieciach, ponieważ można je
włożyć fizycznie do kapsuły czasu. Następne
pokolenia na pewno będą miały wielki ubaw z
wygrzebywania artefaktów z naszego aktualnego
bytu, może nawet znajdą w tym jakiś
ukryty sens, jak zazwyczaj to robią.
Wojciech Chamryk
HERMOPOLIS 105
HMP: W notce od waszego wydawcy można
przeczytać, że utwory składające się na "Burning
Memories" nagraliście jeszcze w roku
2016, z myślą o trzeciej dużej płycie. Tymczasem
nie wydaliście ich na "The Seven Spirits",
a po tym albumie popełniliście kilka kolejnych,
krótszych wydawnictw. Musiała
przyjść na te utwory pora, czy po prostu o
nich zapomnieliście?
Martin Meyer Mendelssohn Sparvath: Tak,
przyznaję, że wszystko dotyczące naszej dyskografii
było co najmniej zagmatwane. W
rzeczywistości pięcioutworowa płyta "Burning
Metalowa moc i akustyczne wizje
Martin Meyer Mendelssohn Sparvath to nieprawdopodobny
gaduła, ale nie ma
się co dziwić, skoro po pewnych
zawirowaniach Altar Of
Oblivion wrócił z nowym/starym
materiałem "Burning Memories".
Do tego ma w zanadrzu gotowe nie
tylko dwa kolejne, stricte metalowe
albumy, ale zamierza również
nagrać zaskakujący materiał
akustyczny, pokazujący zupełnie
inne oblicze tej doomowej
formacji.
przed kilku laty? Pokusiliście się o jakieś
poprawki, czy też niczego nie zmienialiście,
bo nie było takiej potrzeby?
Lubię powracać do niewydanej muzyki nagranej
w przeszłości, ponieważ daje to możliwość
wprowadzenia poprawek, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Pomijając sesje nagraniowe naszego debiutanckiego
albumu "Sinews Of Anguish" z
2009 roku, gdy wchodziliśmy do studia, sprawy
związane z nagrywaniem zawsze były niezbyt
zorganizowane, gorączkowe i stresujące,
rzadko byliśmy w pełni przygotowani, co skutkowało
niedoskonałymi i niedokończonymi
zostały dodane tuż przed procesem miksu i
masteringu. Żałuję, że "The Seven Spirits"
nie zostało potraktowane w ten sam sposób,
ponieważ ten album naprawdę ucierpiał. Niepowodzenia,
złe decyzje, napięcia i stres z nim
związane prawie doprowadziły mnie do rozwiązania
Altar Of Oblivion. Kiedy perkusista
Lars Strom zdecydował się opuścić zespół w
2017 roku, już po nagraniu "Burning Memories",
wiedziałem, że tę zupę trzeba inaczej doprawić,
a wraz z rekrutacją gitarzysty/klawiszowca
Jeppe Campradta i perkusisty Danny'
ego wszystko zaczęło nabierać sensu.
Swoją drogą to musicie być bardzo pewni
swego, w tym sensie, że wena zawsze będzie
wam sprzyjać, skoro odłożyliście te numery,
ot tak, na półkę, skupiając się na kolejnych
kompozycjach?
Od samego początku zawsze byliśmy bardzo
produktywni i od 2003 roku niezmiennie nagrywaliśmy
jakieś tam materiały, co zaowocowało
zarówno wydanymi i ukończonymi wydawnictwami,
jak i tonami niedokończonego
materiału, który tylko czeka na ukończenie.
Przez ostatnie trzy lata skupialiśmy się na sfinalizowaniu
wszystkich starych przedsięwzięć
muzycznych, które zaczęliśmy nagrywać od
samego początku naszego istnienia, ale nie
udało nam się ich ukończyć, a powstało siedem
wydawnictw, w tym dwa pełnometrażowe,
kilka EP-ek i kilka starych demówek.
Właśnie weszliśmy do studia, by nagrać album
"Deprivation, Dust And Dirt" składający się
z akustycznych wersji klasyków Altar Of
Oblivion, kilku nowych utworów i coveru
Carla Nielsena "Saa bitter var mit Hjerte".
Jest to projekt, o którego realizacji nasz wokalista
zawsze marzył i wykonał świetną robotę
przekształcając te epickie, doommetalowe
utwory w akustyczne wizje. Dla mnie tworzenie
nowej muzyki zawsze było kwintesencją
bycia muzykiem, a koncerty zawsze uważałem
za zło konieczne, ale potrzebne do promowania
zespołu. (śmiech)
106
Memories" została nagrana kilka miesięcy po
ukończeniu naszej trzeciej pełnej płyty "The
Seven Spirits", która została nagrana latem
2016, ale została wydana dopiero w 2019 roku.
Nigdy nie zapominam o rzeczach, które
nagrywamy i oprócz zapisywania naszych nagrań
na wielu dyskach twardych, są one również
zapisywane i dobrze ukryte z tyłu mojego
umysłu, zawsze gotowe do ponownego ożywienia.
Z powodu pewnych niefortunnych
okoliczności, które wyjaśnię w poniższej odpowiedzi,
ta płyta została odłożona na półkę
na zbyt wiele lat. Nie miała też mieć żadnego
związku z "The Seven Spirits" i tak naprawdę
po prostu czuliśmy, że kujemy żelazo, póki
jest gorące, czekając, aż nasz wokalista skończy
nagrania na potrzeby tego materiału.
Jakie to uczucie wracać do muzyki nagranej
ALTAR OF OBLIVION
Foto: Hvergelmir
wydawnictwami. Album "The Seven Spirits"
z 2019 roku jest tego doskonałym przykładem,
po dobrym początku w studiu doszło do
impasu, pozostawiając album niedokończony
aż do momentu wysłania go do tłoczni, co dziś
trudno mi sobie wybaczyć, ponieważ ten album
jest niekompletny na bardzo wiele sposobów.
Było to niezwykle rozczarowujące, ponieważ
miałem wielkie oczekiwania wobec
tego albumu, który w moich oczach okazał się
w najlepszym razie nijaki. Moim zdaniem,
kompozycje same w sobie są świetne, ale kiedy
nie kończysz tego, co zacząłeś, to po prostu
czujesz się tak, jakby wokół pozostał nieprzyjemny
zapach. Jeśli chodzi o "Burning Memories",
to obaj nagraliśmy go ponownie i dodaliśmy
kilka rzeczy w partiach wokalnych i gitarowych,
więc powrót do niego po kilku latach
miał sens. Ponadto niektóre partie klawiszowe
Nie było czasem tak, że zdecydowaliście się
na taki krok, ponieważ odstawały one stylistycznie
od tego, co wówczas graliście, nie
były tak typowo epickie i doomowe, a teraz
takie poszukiwania nikogo już nie dziwią,
mogliście więc spokojnie je opublikować?
Altar Of Oblivion zaczynał jako zespół
speed/thrash/black/heavymetalowy, ale z powodu
braku umiejętności technicznych zdecydowaliśmy
się grać prosty doom metal. Jako
tacy, poza potężnymi dziełami Black Sabbath,
nigdy nie byliśmy fanami doom metalu,
a skończenie na graniu epickiego doom metalu
jest raczej dziwne i czysto przypadkowe
(śmiech). Kiedy piszę muzykę, lubię mieszać
różne podgatunki, co będzie bardziej widoczne
w przyszłych wydawnictwach. Wcześniej
starałem się utrzymać Altar Of Oblivion w ramach
epickiego doom metalu, aby pozostać
wiernym naszym korzeniom, ale ponieważ
moje własne korzenie są znacznie bardziej
zróżnicowane, staram się je zintegrować z multiwersum
tego zespołu. Do niedawna, zamiast
włączać pomysły nie uważane za doom, po
prostu zaczynałem nowy projekt lub zespół,
aby wyrazić siebie, co kończyło się zbyt wieloma
projektami, które, w tym mój główny zespół
Altar Of Oblivion, cierpiały z powodu
zbyt małej ilości czasu dla każdego z tych
zespołów i projektów. Wyciągnąłem wnioski i
dlatego obecnie trzymam się dwóch lub trzech
aktywnych formacji lub projektów w danym
czasie. Rok temu miałem siedem aktywnych
projektów, co jest czystym szaleństwem i niszczy
wszystko. Innymi słowy, w przyszłości
trudno będzie zaszufladkować Altar Of Oblivion.
Istotne było chyba również to, że podpisując
kontrakt z wytwórnią From The Vaults mogliście
od razu zaproponować jej gotowy do
wydania materiał, żeby przypomnieć słuchaczom
o Altar Of Oblivion?
Tak, to na pewno przyspieszyło i ułatwiło
sprawę, że mieliśmy coś do zaoferowania wytwórni.
Od podpisania umowy do momentu, w
którym staliśmy z winylem w rękach, minęły
tylko dwa miesiące. Ogólnie rzecz biorąc,
From The Vaults działało szybko we wszystkich
aspektach i cieszymy się, że możemy być
częścią tej wspaniałej duńskiej wytwórni.
Wygląda na to, że nie jesteście już zwolennikami
dłuższych płyt, skoro w ostatnich latach
wydajecie niemal wyłącznie EP i MLP -
albumy to już przeżytek, nawet w metalowej
stylistyce, a nawet jeśli nie, to nie wypuszcza
się ich już tak często, jak jeszcze kilkanaście
lat temu?
Tak, mogłoby się wydawać, że nie jesteśmy już
zwolennikami pełnometrażowych albumów,
co jednak nie jest prawdą, ponieważ zawsze
staram się wydawać albumy. Od czasu wydania
"Seven Spirits" w 2019 roku, wydaliśmy
trzy EP-ki, dwa dema i album koncertowy.
Dwie z EP-ek i dwa dema były starymi dokonaniami
Summoning Sickness (sprzed Altar
Of Oblivion), które z perspektywy czasu nie
powinny były zostać wydane pod szyldem
Altar Of Oblivion. Trzeba przyznać, że o wiele
łatwiej jest sklecić EP-kę, która nie wymaga
tylu przygotowań, niż pełnometrażowy materiał,
który według mnie musi mieć spójność i
płynność, a przede wszystkim dobre utwory, a
trudno jest spełnić na raz wszystkie te wymagania.
W Altar Of Oblivion mamy mnóstwo
materiału czekającego na wydanie, więc w
przyszłości zobaczymy zarówno single, EP-ki,
jak i albumy. Tak, to prawda, że w ostatnich
latach pojawiła się tendencja do wydawania
krótszych wydawnictw zamiast pełnometrażowych
i być może wynika to z faktu, że wiele
osób słucha muzyki na platformach cyfrowych,
na których są tysiące playlist do przeskoczenia.
Kiedy słucham muzyki w serwisach
streamingowych, również mam tendencję do
włączania playlisty tylko po to, by zobaczyć,
czy pojawi się coś interesującego. Ponadto w
dzisiejszych czasach, będąc człowiekiem
rodzinnym, rzadko mam czas na przesłuchanie
całego albumu od początku do końca, co
mnie cholernie denerwuje. To powiedziawszy,
jesteśmy częścią pokolenia streamingu, które,
jak wszyscy wiemy, nie jest w stanie skupić
uwagi na zbyt długo. (śmiech)
Foto: Altar Of Oblivion
Jak doszło do tego, że "Burning Memories"
ukaże się na winylu, skoro wasze wcześniejsze
EP i MLP były to najczęściej edycje
cyfrowe? Winylowy nośnik jest dla was ważny
od początku istnienia zespołu, dlatego
tak wam na nim zależało?
Cyfrowe wydawnictwa, które ukazały się tuż
przed "Burning Memories" były starymi EPkami
i demówkami stworzonymi przez duet
Summoning Sickness, prekursora Altar Of
Oblivion składającego się z Allana (perkusja)
i mnie (gitary/wokal) założonego w 2003 roku.
Trzy lata później ten wątpliwy projekt przekształcił
się w Altar Of Oblivion i przeszliśmy
od grania prostego, oldschoolowego black/
thrash/speed metalu do epickiego doom metalu.
W 2006 roku zacząłem rekrutować członków,
co zaowocowało dołączeniem do nas byłego
operatora Mika Mentora oraz uzależnionego
od kofeiny basisty Christiana Norgaarda.
Jak wspomniałem wcześniej, błędem było
wydawanie tych utworów pod szyldem Altar
Of Oblivion i nie byłem zainteresowany wydawaniem
ich na winylu. Z drugiej strony
"Burning Memories", stworzony przez doomowe
ręce Altar Of Oblivion, z pewnością zasługuje
na winyl. Ponadto nasza nowa wytwórnia
zasugerowała, by wydać go na winylu, co
było ofertą, której nie mogliśmy odrzucić.
Zacząłem kolekcjonować winyle w połowie lat
90., a odkąd zacząłem grać na gitarze w 2003
roku, zawsze dążyłem do tego, aby moja własna
muzyka została wydana na tym wspaniałym
formacie, który jest najlepszym w historii,
nawet jeśli obecnie słucham głównie płyt CD,
kaset i wersji cyfrowych.
Paradoksalnie te cyfrowe czasy chyba przysłużyły
się winylowym płytom, czy też nawet
innym analogowym nośnikom dźwięku
jak kasety, bo część słuchaczy, nawet tych
młodszych, zatęskniła do poznawania muzyki
w inny, pełniejszy sposób niż tylko szybkie
przechodzenie od jednej do drugiej, posłuchanej
fragmentarycznie, piosenki na Spotify
czy YouTube?
Tak, do każdej kultury i mody zwykle istnieje
kontrkultura, co może tłumaczyć rosnącą popularność
zarówno płyt LP, kaset magnetofonowych,
jak i do pewnego stopnia płyt CD. Nawet
jeśli możesz przesyłać strumieniowo całe
albumy, po prostu nie otrzymujesz całego pakietu,
ponieważ wciąż brakuje ci fizycznych
dowodów, które możesz podziwiać, dotykać i
rzucić na nie okiem. Słuchanie muzyki tylko w
serwisach streamingowych jest jak kochanie
się z nadmuchiwaną lalką, która jest niczym
innym jak gorącym powietrzem, które szybko
stygnie, otoczone tanim plastikiem. To powiedziawszy,
Spotify, YouTube i tym podobne są
świetnym sposobem na odkrywanie nowej muzyki,
nawet jeśli jest to cyfrowa dżungla ze
zbyt dużą liczbą utworów. Kiedy zaczynałem
słuchać muzyki w latach 80., liczba zespołów
była znacznie mniejsza i łatwiej było się w tym
wszystkim odnaleźć.
Na cyfrowego singla wybraliście tytułową
kompozycję "Burning Memories", nośną i
czerpiącą też z klasycznego metalu lat 80. -
tu nie mogło być wątpliwości, dłuższy
"Through The Night" i jeszcze bardziej
zróżnicowany aranżacyjnie "Manic Masquerade"
nie miały przy nim szans?
Tak, z dość prostym, bezpośrednim podejściem
i chwytliwym refrenem, "Burning Memories"
jako utwór tytułowy był oczywistym
wyborem. To solidny rocker, na pewno. Tytułowy
utwór łączy w sobie podnoszący na duchu
ciężki rock z lat 80. ze złowieszczą nutą
inspirowanego death metalem tremolo riffowania,
a tym samym różni się od dobrze
znanego epickiego doom metalu. Utwór opowiada
o radzeniu sobie ze swoimi sprawami i
problemami w odpowiednim czasie, ponieważ
rzeczywistość powraca, by nas prześladować.
Gdy nasz wokalista po raz pierwszy usłyszał te
wersy, pomyślał, że mają one klimat The
Beach Boys. "Through The Night" to ponownie
nagrany numer z dema "The Shadow Era"
z 2007 roku, które ogólnie pozostawia wiele
do życzenia, dlatego zdecydowaliśmy się raz
na zawsze nadać temu ponuremu utworowi
odpowiednią oprawę. "Manic Masquerade",
który został wybrany na drugi singiel, jest
czwartym utworem, który kiedykolwiek napisałem
i pochodzi z czasów przed Altar Of Oblivion,
wspomnianego już zespołu Summoning
Sickness. Wtedy zamierzaliśmy grać
speed/thrash/black metal, ale ze względu na
nasze braki techniczne zdecydowaliśmy się na
prosty doom. Jednak ten utwór, z elementami
zarówno speed, heavy jak i doom metalu, opowiada
historię o eskapizmie, obserwowaniu
świata z wieży z kości słoniowej.
Skoro materiał z tego MLP liczy sobie jakieś
siedem wiosen można traktować go jako zapowiedź
tego, co znajdzie się na waszym nowym
albumie, czy bardziej miarodajne będą
tu nowsze utwory?
Nadchodzący album, który ukaże się nakładem
From The Vaults w pewnym momencie
2024 roku, będzie zatytułowany "In The
Cesspit Of Divine Decay" i w rzeczywistości
został nagrany na początku 2015 roku, ale z
powodu zmian w składzie zdecydowaliśmy się
odłożyć go do zamrażarki i skupić się na nowym
albumie, a mianowicie "Seven Spirits" z
naszym ówczesnym nowym perkusistą
Larsem Stromem. Rok temu zaczęliśmy jed-
ALTAR OF OBLIVION
107
nak wprowadzać pewne zmiany, zrobiliśmy
kilka dodatkowych nagrań, overdubów itp., a
teraz album ten został zmiksowany i zmasterowany,
jest już więc gotowy do wysłania do
tłoczni.
Ale początkowo ujawniliście na zespołowym
profilu inny tytuł, brzmiący "Proselytes Of
The Apocalypse" - to dwa różne materiały?
Pierwotnie planowaliśmy wydać album "Proselytes
Of The Apocalypse", który został nagrany
w 2019 roku i jest pierwszym, który
zawiera "nowy", lub "najnowszy" skład z roku
2017. Ostatecznie jednak zdecydowaliśmy się
wydać album zatytułowany "In The Cesspit
Of Divine Decay" oparty na pamiętniku mojego
pradziadka, który walczył za cesarstwo
niemieckie w okopach I wojny światowej. Jak
wspomniano, to dźwiękowe przedsięwzięcie
zostało nagrane na początku 2015 roku, ale
podobnie jak w przypadku "Burning Memories",
z powodu zmian w składzie i złego
planowania, zdecydowaliśmy się odłożyć je do
zamrażarki i zamiast tego pracować nad
nowym materiałem. Album właśnie przeszedł
udany proces masteringu i do dziś nie mogę
pojąć, dlaczego go nie wydaliśmy, ponieważ
jest zabójczy od początku do końca. Będzie to
pierwsze wydawnictwo, na którym mieliśmy
czas i możliwość dopracowania każdego najmniejszego
szczegółu i nic nie zostało pozostawione
przypadkowi. Będzie to więc pierwszy album,
z którego jestem zadowolony od początku
do końca. Bardzo lubię też nasz debiutancki
album, który jakimś cudem wyszedł bardzo
dobrze, pomimo tego, że nie robiliśmy prób
przed wejściem do studia. To była "nauka
przez praktykę": nasz wokalista musiał nauczyć
się podczas nagrywania wszystkich
utworów, a ja musiałem nauczyć się poprawnie
grać własne partie gitarowe. W pewnym
momencie nasz producent zauważył, że nasza
wytwórnia powinna wysłać trochę więcej pieniędzy,
abym mógł wziąć lekcje gry na gitarze.
(śmiech)
Zdradzisz coś na temat jej zawartości? Spróbowaliście
podejść do epickiego doom metalu
nieco inaczej, skoro zespół istnieje już jakieś
20 lat, żeby nie była to kolejna, sztampowa
płyta, ale coś, co da wam, a później również
fanom, sporo radości?
Jak wspomniałem w powyższej odpowiedzi,
będzie to album koncepcyjny o próbach i
udrękach mojego pradziadka, Jespera Wilhelma
Meyera, w okopach podczas I wojny światowej.
Zawiera on 10 utworów o czasie trwania
około 45 minut. Grafika została wykonana
przez utalentowanego Paolo Giradiego i
oprócz tego, że zawiera wiele niuansów i elementów,
doskonale odzwierciedla album. A
teraz trochę historii. W połowie 2015 roku
klasyczny skład był wyczerpany i znalazł się w
ślepym zaułku. Bez względu na to, czego próbowaliśmy
i ile energii i wysiłku wkładaliśmy,
nie pojawiało się nic poza regresem i frustracją.
Pomimo tego wszystkiego i wbrew wszelkim
przeciwnościom, na początku 2015 roku
jakoś udało nam się nagrać "In The Cesspit
Of Divine Decay". Wtedy nie mogłem znieść
słuchania go z powodu okoliczności, w jakich
powstał, ale około rok temu basista i ja słuchaliśmy
go ponownie i zgodziliśmy się, że
musimy go kiedyś wydać. Dwa z utworów na
tym albumie, a mianowicie "Mark Of The
Dead" i "Altar Of Oblivion", pochodzą z 2004
roku i są to dwa pierwsze utwory, jakie kiedykolwiek
napisałem dla Altar Of Oblivion.
Pierwotnie album miał zostać wydany po
MCD "Salvation" z 2012 roku, która zawierała
kilka świetnych, trafiających w sedno
utworów z chwytliwymi hookami. Tak naprawdę
"Salvation" to przedprodukcja, która nigdy
nie miała ujrzeć światła dziennego, a jedynie
być sposobem na wprowadzenie do zespołu
nowego perkusisty Thomasa Wesleya Antonsena.
Po kilku prośbach od przyjaciół i fanów,
którzy mieli okazję posłuchać tej przedprodukcji,
zdecydowaliśmy się ją wydać pomimo
jej wielu wad, niedociągnięć itp. Pokazuje
ona zespół z naszej najbardziej szczerej i wrażliwej
strony, a tego przecież zawsze szukamy.
Pod wieloma względami album można uznać
za swego rodzaju unowocześnioną wersję
"Salvation", ponieważ zawiera dużą ilość
haczyków, co dotyczy wszystkich instrumentów.
Poza tym Mik śpiewa tu jak najęty i
uważam to za jego najlepszy występ wokalny
w dotychczasowej karierze. Wracając do pierwotnego
pytania, nie próbowaliśmy na nowo
definiować ani wymyślać gatunku, ani nas samych,
a fani, którzy lubią nasz debiutancki album
"Sinews Of Anguish" z 2009 roku i
wspomniany wcześniej MCD, nie będą rozczarowani,
ponieważ zawiera on ogień i utwory
pełne chwytliwych rozwiązań, których moim
zdaniem brakowało na naszym drugim
albumie "Grand Gesture Of Defiance". "In
The Cesspit Of Divine Decay" jest z natury
epicki, ponury i ciężki i zawiera idealną mieszankę
doom metalu z lat 70. i melodyjnego
heavy metalu z lat 80. Skoro wspomniałeś o
"Proselytes Of The Apocalypse", chciałem
podzielić się kilkoma informacjami na jego temat.
Na początku 2019 roku zakończyliśmy
prace nad utworami na ten album, który tak
naprawdę napisałem latem 2008 roku. Kiedy
Jeppe Campradt dołączył do zespołu, szybko
wymyślił nowy, zabójczy materiał i pomyślałem,
że szkoda byłoby okraść nowy album ze
świeżej i młodej krwi, tym samym usuwając i
zastępując pięć z siedmiu utworów na albumie.
Innymi słowy, Jeppe, ze swoją młodzieńczą
kreatywnością, energią i produktywnością,
wniósł do zespołu bardzo potrzebną zmianę i
różnorodność, a także był dobry w dodawaniu
wysokiej jakości warstw do moich kompozycji.
Perkusista Danny był również bardzo potrzebnym
powiewem świeżości, ponieważ czułem,
że Altar Of Oblivion zawsze potrzebował kreatywnego,
mocnego, zręcznego pałkarza z
bombastycznym, twardym jak stal podejściem.
Oprócz tego, że łatwo się uczy, naprawdę
tworzy inny wymiar zespołu, pozwalając nam
grać szybką, energiczną muzykę metalową, na
co nasi poprzedni perkusiści nigdy nam nie
pozwalali. Po 20 latach bycia głównym autorem
muzyki, chciałem spróbować zupełnie nowego
podejścia i moim zdaniem Altar Of Oblivion
w nowym składzie jest tak potężny jak
zawsze. Jednak nadal jestem odpowiedzialny
za teksty i melodie, co oznacza, że nie jestem
całkowicie poza grą (śmiech). Album ten został
nagrany późnym latem 2019 roku i ukaże
się po "In the Cesspit of Divine Decay".
Wcześniej dość długo współpracowaliście z
firmą Shadow Kingdom Records - liczycie, że
w przypadku From The Vaults będzie podobnie,
czy to deal tylko na jeden album?
Pamiętam, że Shadow Kingdom Records
skontaktowało się ze mną w 2007 roku, zaraz
po tym, jak wrzuciłem do sieci kilka utworów
z demo "Shadow Era", które nie zostało jeszcze
wtedy fizycznie wydane. Współpraca z nimi
układała się świetnie i zawsze byliśmy
odpowiednio traktowani. Największym problemem
związanym z byciem w amerykańskiej
wytwórni jako duński zespół było to, że nie
byliśmy odpowiednio promowani w Danii, nie
mówiąc już o Europie, ponieważ Shadow
Kingdom, co zrozumiałe, koncentrował się na
rynku amerykańskim. Po podpisaniu kontraktu
z From The Vaults będzie jednak inaczej i
uzgodniliśmy trzy wydawnictwa, a mianowicie
jedno krótsze i dwa albumy, ale mam nadzieję,
że ta współpraca będzie długotrwała. Czas pokaże,
bo mamy mnóstwo materiału, który czeka
na wydanie.
Fakt, że to wasi rodacy jest tu jakimś ułatwieniem,
czy tego typu kwestie nie mają już
obecnie większego znaczenia?
(śmiech) Wygląda na to, że wyprzedziłem cię
z tym pytaniem o rodaków, ale bycie w duńskiej
wytwórni to ogromna zaleta, ponieważ
From The Vaults trzyma rękę na pulsie i zna
rynek.
Nowy album jest więc dla was obecnie największym
priorytetem i koncentrujecie się na
tym, żeby w ciągu najbliższych miesięcy
ukończyć go i wydać, a potem zagrać jak
najwięcej koncertów?
Dla mnie osobiście największym priorytetem
jako muzyka zawsze było pisanie i nagrywanie
jak największej ilości muzyki, ponieważ stanowi
to dla mnie największą satysfakcję i
znaczenie. Ale granie na żywo jest oczywiście
ważne, jeśli chcesz nazywać się zespołem, a
nie tylko funkcjonować na poziomie projektu,
co również jest w porządku. To powiedziawszy,
po zniesieniu zakazu Covid staramy się
grać jak najwięcej na żywo, ponieważ nie stajemy
się młodsi. W niedawno opublikowanej
recenzji "Burning Memories" zostaliśmy
określeni mianem zespołu weteranów, więc zegar
tyka, i wydaje się, że nie na naszą korzyść
(śmiech). W najbliższej przyszłości planujemy
zagrać kilka koncertów tu i tam, a jeszcze w
tym roku zamierzamy odbyć minitrasę po
Niemczech, które są miejscem, w którym
chcielibyśmy zdobyć przyczółek. W 2020 roku
mieliśmy wyruszyć w pięciostanową trasę
po Stanach Zjednoczonych, która z powodu
Covid została przełożona. Mamy nadzieję, że
wrócimy tam, gdzie skończyliśmy, ponieważ
naprawdę chcielibyśmy pokazać naszą muzykę
spragnionej doomu amerykańskiej publiczności.
Zobaczymy, jak wszystko się potoczy.
Dzięki za interesujące pytania.
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
108
ALTAR OF OBLIVION
Po zakończeniu działalności Livin' Evil nie
zarzuciłeś muzykowania. Występowałeś w
różnych zespołach, ale nie były to formacje
heavy metalowe, a death metalowe. Dlaczego
wybrałeś ekstremalny metal?
Ponieważ bardzo trudno było znaleźć wokalistę,
który by śpiewał czystym rockowym głosem.
Kontynuowałem granie i tworzenie melodyjnych
utworów, ale łatwiej było je zaśpiewać
lub znaleźć wokalistę warczącego do death,
lub skrzeczącego do black metalu. Ponadto,
jak wiele osób, lubię wszystkie rodzaje metalu!
Witaj w Livin' Evil!
Bywa tak, że po wielu latach reaktywują się również mniej znane, albo w
ogóle nieznane zespoły. W wypadku Livin' Evil jest jeszcze inaczej, bowiem za
przypomnienie kapeli wziął się muzyk, który dołączył do formacji w ostatnim etapie
jej kariery i nigdy nie był w niej jakoś specjalnie ważny. Niemniej przywrócił
wspomnienia o Livin' Evil z takim rezultatem, że moim zdaniem wywalczył sobie
szansę, aby kontynuować karierę zespołu samodzielnie. Oby nie zaprzepaścił tego
losu. Tymczasem posłuchajcie, co ma do powiedzenia o całym projekcie, ostatni
basista Livin' Evil, Jerome Viel.
HMP: Livin' Evil istniał w latach od 1992 do
1996 i nagrali dwie demówki "The Tree of
Evil" (1993) i "Illusory Dreams" (1995). Czy
znałeś zespół, zanim do niego dołączyłeś,
byłeś na ich koncertach, próbach, miałeś ich
kasety? Jak pamiętasz Livin' Evil z tamtych
czasów?
Jerome Viel: Nie, nic z tych rzeczy. Pamiętam,
że w tym czasie odpowiedziałem na ofertę,
w której poszukiwano basisty do Livin'
Evil. Wtedy w ogóle nie znałem zespołu. Po
Dołączyłeś do kapeli w zasadzie w jej ostatnim
okresie działalności. Co zdążyłeś przez
ten czas zdziałać w zespole? Jakie były ostatnie
dni zespołu? Jak myślisz, dlaczego kapela
nie zrobiła kolejnego kroku w swojej karierze,
a po prostu się rozpadła?
Przeanalizowałem i opracowałem również inne
utwory, stworzyłem linie basu także do nowych
kawałków, takich jak "Lyrical Agony" i
"Epitaph". Po tym jak perkusista Antony
opuścił zespół, na kilka koncertów znaleźliśmy
nowego bębniarza, ale jego poziom i umiejętności
nie były takie same jak poprzednika,
więc decyzja o rozstaniu była nieunikniona.
No właśnie wieloletni muzyk death metalowy,
a bierze się za granie heavy metalu. Dlaczego
w ogóle sam wziąłeś się za odbudowanie
Livin' Evil? Pozostali muzycy-założyciele
nie byli tym zainteresowani? Masz z
nimi kontakt? Dali ci błogosławieństwo?
Bardzo żałuję, że nie wpadłem na pomysł odbudowania
zespołu, wtedy kiedy Patrick jeszcze
żył. Ale może to przeznaczenie, że sprawy
potoczyły się w ten sposób! Zapytałem Erica,
gitarzystę rytmicznego, założyciela i brata Patricka,
oraz Antony'ego, perkusistę, czy zgadzają
się z powołaniem projektu i czy chcą w
nim wziąć udział. Antony jest zawodowym
aktorem teatralnym, więc zawsze jest bardzo
zajęty i nie gra już na perkusji. Eric również
jest bardzo zajęty swoją pracą, ma firmę elektryczną
i nie ma już tak dużo wolnego czasu,
dlatego zapytałem moich starych kolegów z
Niebelungen i Tryskhell. Myślę, że oni również
nie zdawali sobie sprawy z wielkości tego
projektu, a dziś są bardzo dumni, gdy słuchają
końcowego rezultatu.
raz pierwszy spotkałem Patricka przy piwie w
pubie, aby porozmawiać o zespole, a on dał mi
demo "Illusory Dreams", abym posłuchał
czterech utworów i popracować nad utworem
"Feelings", w którym linie basu były bardzo
ważne i zaplanowano pierwszą wspólną próbę.
Przepracowałem dokładnie cztery wspomniane
utwory i byłem doskonale przygotowany do
próby. Potem Eric powiedział mi: "witaj w Livin'
Evil!". To była dla mnie szansa, aby zagrać
z tymi chłopakami, z ich sporymi umiejętnościami
i potencjałem. Wiele nauczyłem się od
nich wszystkich...
Foto: Livin’ Evil
Bardzo żałuję, że nie wpadliśmy na pomysł
odrodzenia zespołu kilka lat później lub stworzenia
nowego, aby mieć przyjemność z ponownego
wspólnego grania.
Lata 90. ogólnie nie były najlepsze dla tradycyjnego
heavy metalu, a jak to było w samej
Francji?
Tak, to nie był dobry okres dla heavy metalu.
Livin' Evil pojawiło się później, kiedy cały
death metal, grind, doom najechały Europę.
Francja nie uciekła przed tą nową falą metalu.
Jaki wpływ na reaktywację miała śmierć Patricka
Pairona (2018) jednego z filarów Livin'
Evil?
To był impuls do odrodzenia, nie chciałem,
aby wszystkie jego utwory zniknęły bez tej
wiedzy wielu ludzi na całym świecie, którzy
wtedy nie mogli ich słuchać!
Na materiał "Prayers And Torments" składają
się wszystkie utwory, które znalazły się
na demówkach. Nawet nie zmieniłeś ich
kolejności. W ten sposób chciałeś złożyć hołd
całemu zespołowi i jak najwierniej oddać klimat
tamtych czasów?
Tak, to jest dokładnie droga, którą chciałem
podążać, uporządkować utwory w kolejności
chronologicznej. W ten sposób wszyscy słuchacze
mogą znaleźć ewolucję utworów rok po
roku. Odtworzenie utworów tak blisko oryginału,
jak to tylko możliwe, jest również hołdem
dla zespołu i szacunkiem dla oryginalnego
postrzegania jej przez Patricka.
Czy zmieniałeś coś w kompozycjach, czy są
one wiernie odegrane tak jak to było na demówkach?
Pytam się, bo mam wrażenie, że
utworom przydałaby się jeszcze pewna
obróbkai zmiana w aranżacjach...
Tak, musieliśmy zmienić niektóre części. Kiedy
Kiato, J.A. i ja zaczęliśmy transkrybować
utwory, niektóre części były bardzo trudne do
odtworzenia z powodu okropnych jakości
dźwięku i niektórych dziwacznych efektów gitarowych
niemożliwych do odtworzenia. Na
przykład stworzyłem nowy riff do intro
"Behind the Light", Kiato stworzył nowe intro
do "Step..." i nowy riff do "Fire" oraz wymyślił
wiele aranżacji, aby umożliwić również nowym
muzykom wyrażenie własnych uczuć.
Muzyka Livin' Evil to klasyczny heavy metal
mocno inspirujący się NWOBHM, a szczególnie
Iron Maiden. Czasami słychać też
fascynację Queensryche, ale tym z ich po-
110
LIVIN’ EVIL
czątków, gdy sami byli zafascynowani Iron
Maiden. Poza tym jest sporo odniesień do
hard rocka, a nawet rock bluesa (szczególnie
w partiach gitarowych). Te wszystkie inspiracje
było słychać mocniej w pierwszych
utworach, wraz z kolejnymi było ich mniej,
tak jakby zespół powoli odnajdywał własną
tożsamość...
Tak, to prawda, jak wiele innych zespołów,
najpierw zaczynasz odtwarzać utwory swoich
ulubionych kapel, potem zaczynasz tworzyć
własne utwory inspirowane swoimi idolami, a
po wysłuchaniu nowych formacji lub innych
rodzajów metalu, w końcu znajdujesz własną
drogę. Dla Livin' Evil nowa droga mogła nadejść
po kompozycji "Lyrical Agony". Były też
inne utwory (niestety bez nagrań) z bardziej
technicznymi i melancholijnymi fragmentami.
Być może spróbujemy odtworzyć je w drugiej
odsłonie, ale album będzie zupełnie inny!
Kompozycja "Epitaph..." nie została wykonana
przez Livin' Evil, ale przez Patricka i mnie w
bezimiennym zespole podczas jednej z próby.
Użyłem go na zakończenie albumu, aby zamknąć
ten rozdział. Jeśli chodzi o liryki, nie dostałem
oryginalnych tekstów, więc napisałem
nowe, zainspirowane tymi oryginalnych. Natomiast
Tasos stworzył niesamowite aranżacje!
Aby powstał album do współpracy zaprosiłeś
włoskiego perkusistę Fabio Alessandrini'
ego (Annihilator) oraz greckiego wokalistę
Tasosa Lazarisa (m.in. Fortress Under Siege).
Obaj na płycie sprawili się bardzo dobrze.
Jestem ciekaw, o ile głos Tasosa zrobił
różnicę między utworami z demówek a tymi z
"Prayers And Torments"?
Głos Tasosa różni się bardzo, bardzo, bardzo
od oryginalnego głosu Patricka, ale myślę, że
Livin' Evil chciałby znaleźć taki głos w latach
90. jak ma Tasos! Tasos wykonał niesamowitą
pracę, jest bardzo utalentowanym profesjonalistą,
miałem szczęście, że go znalazłem!
Gitarzystami zostali J.A. Jacq i Kiato Luu.
Po tym jak sprawili się na albumie, od razu
wiemy, dlaczego zostali przez ciebie zatrudnieni?
Zastanawia mnie, tylko czemu zaprosiliście
jeszcze tak wielu gitarzystów jako
gości? Moim zdaniem Jacq i Luu znakomicie
poradziliby sobie z każdą partią
gitar.
Tak, oprócz tego, że są bardzo
dobrymi przyjaciółmi,
są też bardzo dobrymi muzykami.
J.A. chciał zagrać
tylko partie rytmiczne. Za
to Kiato miał odtworzyć
wszystkie oryginalne solówki
gitarowe, ale miał mniej czasu we
wrześniu ubiegłego roku i zajęłoby mu dużo
czasu, gdybym pozwolił mu odtworzyć wszystkie.
Postanowiłem więc, za zgodą Kiato, zatrudnić
dodatkowych muzyków sesyjnych.
Timo był pierwszym, a dzięki temu, że miałem
kontakt z innymi znanymi muzykami,
pomyślałem, że to dobry pomysł, aby się z nimi
skontaktować!
Nie jestem zbytnio upierdliwy jeśli chodzi o
kwestię brzmienia. Tam, gdzie ja uważam, że
jest ok, wielu próbuje się doszukiwać jakichś
niedoróbek. Jednak w wypadku "Prayers And
Torments" uważam, że są momenty jakby
niedopracowane. Fragmenty, w których zamiast
dalej śledzić muzykę, zastanawiasz
się: co jest, co poszło nie tak? Słyszałeś takie
opinie?
W większość recenzji nie znalazłem krytyki
dotyczącej brzmienia, ale miks powierzyłem
przyjacielowi, a on nie jest profesjonalistą,
więc miks może posiadać cechy amatorskie. Za
to master jest profesjonalny. To dziwny sposób
pracy, ale nie chciałem jej zwalniać w trakcie
nagrywania. W przyszłości wszystko jest
możliwe!
W ogóle opowiedz z kim i gdzie nagrywaliście
"Prayers And Torments", jak przebiegała
sesja i kto za tym stoi, ze płyta brzmi tak, a
nie inaczej?
Każdy nagrał opracowane przez siebie partie w
domowych studiach nagraniowych! Jerome
Guibert zebrał i połączył pliki różnych utworów.
Następnie w Master Labs System z Nantes
zmasterowali cały album.
Inna kwestia, która mnie zastanawia to długość
albumu. Zdaje sobie sprawę, że chciałeś
przypomnieć fanom wszystko, co wiązało się
z Livin' Evil, ale jednak dla niektórych 73 minuty
to może być zbyt dużo. Tym bardziej że
współczesna młodzież potrafi skupić się
tylko na krótką chwilę...
Tak, słyszałem takie opinie, ale obawiałem się,
że projekt mógł być "jednorazowy", więc podjąłem
decyzję o nagraniu maksymalnej liczby
utworów. Gdybym nagrał połowę, być może,
na przykład, Tasos nie mógłby nagrać następnej
części.
Nie myślałeś, aby do "Prayers And Torments"
dołączyć drugi dysk z obydwiema
oryginalnymi demówkami "The Tree of Evil"
i "Illusory Dreams"? Czy w ogóle istnieją ich
wersje nadające się do publikacji?
Myślałem o wydaniu dwupłytowym, ale wiesz,
stworzenie dobrego produktu jest dość kosztowne,
więc zostawiłem ten pomysł na przyszłość,
ale jest już kontakcie z brazylijską wytwórnią.
Digipack jest prawie wyprzedany,
więc następną edycją wydaje się być podwójne
wydanie CD!
No i chyba najważniejsze pytanie. Czy
"Prayers And Torments" powstał, aby przypomnieć
o Livin' Evil? Czy też ta reaktywacja
będzie miała swoją kontynuację? Bo jeżeli
tak to chyba czas pomyśleć, aby oprócz Jacq i
Luu na stałe dołączyli jeszcze wokalista i
perkusista...
To będzie niesamowite, jeśli będziemy mogli
kontynuować. J.A. i ja zaczęliśmy myśleć o
drugim albumie, więc przyszłość pokaże nam,
kto będzie w następnym składzie. Bądźcie
czujni! Mam już lokalnego perkusistę, ale problemem
zawsze będzie znalezienie głosu na
poziomie Tasosa. To bardzo trudne!
Co z twoimi projektami death metalowymi?
Będziesz się w nich udzielał i kontynuował
karierę?
Projekt Livin' Evil zajął mi półtora roku i nadal
zajmuje dużo czasu, więc obecnie nie ma
nowego projektu death metalowego, ale zacząłem
grać na basie w lokalnym zespole alternatywnego
rocka! Nowe brzmienie, ale chciałem
wrócić na scenę!
Ciekawi mnie jeszcze jedna sprawa. Czy
obserwujesz to, co dzieje się na aktualnej scenie
tradycyjnego heavy metalu we Francji?
Jak ją oceniasz i czy masz jakichś swoich
faworytów wśród kapel? Oraz jakbyś porównał
tę scenę do tej, która powstała we Francji
w latach 80.?
Myślę, że obecnie we Francji i na całym
świecie jest zbyt wiele zespołów, przez
co bardzo trudno jest znaleźć dobre
nowe kapele, za to łatwo jest
przegapić te naprawdę dobre,
ale grupy takie jak
Galderia czy Sar Rider
stają na wysokości zadania!
W porównaniu do
lat 80., umiejętności muzyków
bardzo się zmieniły,
głównie dzięki bardzo technicznym
partiom i współczesnemu brzmieniu.
Heavy metal nigdy nie umrze! Dziękuję bardzo
za wsparcie!
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
LIVIN’ EVIL 111
HMP: Sintage to jeden spośród kilku nowych,
ale tradycyjnie grających zespołów
heavy metalowych z Lipska, z którymi mieliśmy
przyjemność ostatnio porozmawiać.
Wygląda na to, że scena NWOTHM w
Waszym mieście kwitnie?
Julez: Hej, dzięki za okazję! Tak, mamy tu w
Lipsku kilka nowych obiecujących zespołów:
Firmament, Prowler czy Pursuit, by wymienić
tylko kilka. Panuje między nami fajna
więź, a nie żadna rywalizacja. Wspieramy się
Dobrze się bawić i żyć jak chcemy
Scena heavy metalowa w Lipsku od jakiegoś czasu rośnie w siłę. Kolejne
młode zespoły wyrastają tam jak prawdziwki po siąpawicy, dostarczając na swych
debiutanckich krążkach konkretny heavy metal. Dostrzegamy i staramy się obserwować
to zjawisko. Poniżej kilka słów na dobre rozeznanie się w temacie od
gitarzysty i współzałożyciela Sintage, tuż po premierze ich LP "Parazyling Chains".
partii. Tak czy inaczej, jesteśmy bardzo wdzięczni
za wspólnie spędzony czas. Jonas, wiesz
kim jesteś, dzięki!
Pomimo Waszych zażyłych relacji ze społecznością
metalową, Sintage powstał w 2019
roku, gdy spotkałeś wokalistę i basistę Randy'ego
podczas koncertu GBH. W dzisiejszych
czasach to normalne, że metalowcy
uczęszczają na te same punkowe koncerty,
ale pięćdziesiąt lat temu byłoby to newsem.
Kiedyś nie mieliśmy innego basisty, ale po wydaniu
"The Sign" (2021) Randy zapragnął
skupić się na doskonaleniu swojego stylu śpiewania.
Na szczęście znaleźliśmy idealnego
czterostrunowca; ma na imię Marcus.
Chociaż "Paralyzing Chains" jest Waszym
pierwszym pełnym albumem, EP-ka "The
Sign" (2019) ma prawie taką samą długość (34
vs 25 minut). Nagrywaliście tą EP-kę w zupełnie
innym składzie. Jak opisałbyś atmosferę
panującą podczas sesji "The Sign"?
To był pierwszy raz dla nas wszystkich (ja,
Randy, Andi - perkusja), gdy nagrywaliśmy coś
w profesjonalnym studiu. Na szczęście mieliśmy
idealnego producenta Titusa Garza, który
uchwycił na EP-ce to, co najlepsze w nas wszystkich.
W powietrzu unosiła się jakaś magia,
kiedy te kawałki, które ćwiczyliśmy przez około
półtora roku, nabrały kształtu. Zaszokował
nas pierwszy odsłuch "The Sign".
nawzajem, przychodząc na koncerty i przesiadując
w tych samych barach.
Jonas Zeidler z Acid Blade (inny zespół z Saksonii)
i z dawnego Tension, przemianowanego
obecnie na Firmament (inne zespoły
z Lipska) nawet przez jakiś czas uzupełniał
Wasz skład. Co powiedziałbyś o jego wkładzie
w Sintage?
Czujemy się bardzo dumni, że mogliśmy pracować
z Jonasem przez kilka miesięcy, ponieważ
jest on jednym z najlepszych perkusistów
na świecie. Od samego początku mówił, że nie
będzie pełnoetatowym członkiem naszego
zespołu, ponieważ woli skoncentrować się na
Firmament. W związku z tym nie miał wiele
kreatywnego wkładu w Sintage. Jedynie w
utworze "Wild Dogs" wymyślił kilka świetnych
Foto: Sintage
Jak mocno czujecie się związani z subkulturą
punkową?
Mamy bardzo silny związek z punk rockiem,
nie tylko ze względu na inspirującą muzykę,
ale także ze względu na ideę "zrób to sam". Poza
Sintage, gram w inspirowanym latami
osiemdziesiątymi zespole hard core/punkowym
o nazwie Beach Cops. Również Randy i
Marcus grali w kilku zespołach hard corowych
na początku swojej kariery. Zresztą, punk rock
i heavy metal bardzo dobrze do siebie pasowały
w przeszłości - w 1978 roku odbył się
nawet wspólny koncert Black Sabbath i The
Ramones. Dali razem czadu!
Jak to było, że na początku Randy śpiewał i
grał na basie, a później przestawił się na samo
śpiewanie?
Jak zmiany w składzie wpłynęły na poczucie
ducha undergroundu ("Spirit of the Underground"
to tytuł jednego spośród utworów
Sintage - przyp. red.) w Waszym zespole?
Każda dotychczasowa zmiana składu była koniecznym
krokiem naprzód, na przykład Randy
po porzuceniu obowiązków basisty poprawił
swój stylu śpiewania. Nigdy nie szukaliśmy
muzyków pasujących do stereotypu heavy
metalu. Zależało nam na byciu szczerym wobec
samego siebie, dogadywaniu się z innymi
ludźmi w zespole i na życiu własnym rock-
'n'rollowym życiem. Prawie każdy z nas znalazł
się w zespole przez przypadek, ale zawsze
wiedzieliśmy od początku, że będziemy się razem
dobrze bawić. Oto nasz duch undergroundu.
W takim razie do czego odnosi się tytuł Waszego
debiutanckiego LP "Paralyzing
Chains"?
Owe paraliżujące łańcuchy symbolizują wyrwanie
się z codziennego życia. Gdy tylko jammujemy
razem, w salce prób lub na scenie
pojawia się wyjątkowa energia i czujemy się
uwolnieni od wszelkich zmagań, a nawet problemów,
które nas otaczają. Ale to tylko jeden
ze sposobów interpretacji tekstów. Proponuję,
żeby każdy sam posłuchał naszych utworów i
samodzielnie wyrobił sobie własne zdanie na
temat ich znaczenia.
Wbrew temu, co powiedziałeś o nie szukaniu
na siłę stereotypowych muzyków heavy metalowych,
odniosłem wrażenie, że "Paralyzing
Chains" brzmi bardzo spójnie, tak jakbyście
dokładnie wiedzieli, co chcecie osiągnąć i posiadali
ten sam, precyzyjnie zdefiniowany
cel. Album nie jest eklektyczny, nie zawiera
112
SINTAGE
"dla każdego czegoś miłego", ale za to jest
zorientowany w jednym konkretnym kierunku.
Oczywiście zmiany w składzie, a także wszystkie
koncerty, które zagraliśmy w ostatnich latach,
wpłynęły na ewolucję zespołu. Szczególnie
z Andre, jako naszym nowym perkusistą,
mogliśmy rozwinąć agresywniejszy i szybszy
materiał. Zaraz po wydaniu naszej EP-ki wiedzieliśmy,
że na niej nie przestaniemy i zaczęliśmy
przygotowywać pełen album. Nigdy
jednak nie planowaliśmy, jak wszystko się potoczy.
Chcieliśmy po prostu nagrać najlepszy
rockowy longplay, jaki potrafiliśmy nagrać.
Po dokładniejszym wsłuchaniu się da się rozpoznać
wewnętrzną różnorodność "Paralyzing
Chains". Na przykład "Rocking Hard"
wyróżnia się jako najbardziej chwytliwy
utwór. Niektóre zespoły grają na żywo takie
hity podczas bisów. Idealnie nadawałby się
na teledysk. Co planujecie zrobić z "Rocking
Hard"?
Dziękuję! "Rocking Hard" ukazał się jako drugi
singiel z płyty wraz z teledyskiem pokazującym
kilka zdjęć na żywo z naszego występu na
Death Dealer Revelation Fest w Halle w zeszłym
roku. Nie będzie żadnych innych teledysków
do tego utworu, ale planujemy kilka
innych video, więc bądźcie czujni!
Innym przykładem różnorodności na "Paralyzing
Chains" jest "Blazing Desaster" z niemal
folk metalową melodią w bridge'u tuż
przed solówką i punkowymi krzykami w kulminacyjnym
punkcie tej solówki.
"Blazing Desaster" to zdecydowanie najbardziej
zróżnicowany utwór na płycie. Jego napisanie
i przearanżowanie zajęło mi najwięcej
czasu. Riff zaraz po solówce zosał zainspirowany
krótkim fragmentem z kompozycji Raven
pt. "Extract the Action"
(1985). Punkowe
krzyki (liczymy 1-2-3-4 po
niemiecku) to sprawka naszego
perkusisty Andre.
Nagrywając podkład wokalny
ostatniego dnia w studiu,
wypiliśmy kilka drinków
i wpadliśmy na pomysł,
żeby policzył w najbardziej
zjełczały sposób!
Czy utwory "Wild Dogs",
"Escape The Scythe" (swoją
drogą, Sanhedrin nagrał
niedawno nowy utwór
zatytułowany "Scythian
Women") i "Blazing Desaster"
posiadają wspólny temat
liryczny?
Nie. Właściwie wszystkie
wymienione utwory dotyczą
czego innego. "Wild
Dogs" opisuje nas jako rock-
'n'rollowych banitów, którzy
robią, co chcą. "Escape
the Scythe" przypomina lirycznie
"Burning up the Night"
z naszej EP-ki. Zachęcamy
tam: uwierz w siebie i
czerp siłę z własnych przekonań.
Metaforycznie walczy
się z ciemnością a nawet
ze "śmiercią" poprzez
konsekwentne trzymanie
się życia. "Blazing Desaster"
z drugiej strony opisuje życie
i wolność fikcyjnej motocyklistki.
Foto: Sintage
Podoba mi się, że Randy kończy niektóre
(większość?) wersy tekstów w wyższym tonie,
ale prawdopodobnie
jeden dłuższy krzyk pod
koniec "Rocking Hard"
najlepiej świadczy o jego
warunkach głosowych.
Te brudne krzyki są całkowicie
w stylu Randy'ego,
tak samo jak w kawałku
"The Devil's Race" z EP-ki.
Wokale nagraliśmy w dwa
dni, a później poeksperymentowaliśmy
dodatkowo
z niektórymi liniami, a także
dograliśmy kilka dłuższych
krzyków. Jeden spośród
nich można usłyszeć
na końcu ostatniego refrenu
w "Escape the Scythe",
gdzie Randy osiąga najwyższe
możliwe dźwięki.
Brzmi cholernie fajnie, ale
nie chcieliśmy nadużywać
tego stylu. Na żywo Randy
radzi sobie lepiej niż na
płycie, a także wnosi kilka
nowych pomysłów do
utworów, takich jak krzyki
inne niż nagrane. Jako zespół
koncertowy uważamy,
że najwięcej czadu dajemy
na żywo. Najlepiej robimy
to, co czujemy w danym
momencie.
Jak zmieni się Wasze brzmienie
w porównaniu do
"Paralyzing Chains", gdy wkrótce Chilli dołączy
do Sintage'a na drugiej gitarze?
Już na "Paralyzing Chains" zaczęliśmy używać
podwójnych gitar, dlatego zdecydowaliśmy,
że absolutnie potrzebujemy maniaka na
drugiej gitarze. Chili jest najlepszą osobą, jaką
możemy sobie wyobrazić do tego zadania. Posiada
niezbędne umiejętności oraz odpowiednią
dawkę autentycznego humoru. Zaczęliśmy
już pisać kawałki na następną płytę. Będziemy
rozwijać podwójny atak gitarowy, ale bez zbytniej
zmiany naszego hardrockowego, ciężkiego
brzmienia!
Jakie są wasze plany, nadzieje i najskrytsze
marzenia?
Mamy nadzieję, że pewnego dnia otrzymamy
szansę na wyruszenie w dłuższą trasę koncertową,
również poza Niemcami. To jedyne marzenie
zespołu od samego początku: wyruszyć
w trasę, dobrze się bawić i żyć tak, jak chcemy.
Czy uważacie węża za symbol Waszego
imprezowego zwierza? Jaka jest różnica
między wężem Waszym a wężem legendarnej
US metalowej kapeli Omen?
(śmiech) W pewnym sensie wąż i walczący z
nim metalowiec stali się maskotkami naszego
zespołu. Ale nie czujemy, żeby to był nasz imprezowy
zwierzak. I nie myśleliśmy o Omenie,
kiedy wybieraliśmy węża na okładkę, ale masz
rację - istnieje duże podobieństwo (śmiech)!
Chłopaki z Omenu są oczywiście absolutnymi
legendami amerykańskiej sceny metalowej, a
okładki ich albumów zaliczają się do kanonu
gatunku. Ich wąż przetrwał próbę czasu. Zobaczymy,
czy naszemu też się to uda.
Sam O'Black
SINTAGE 113
Molly Hatchet i The Sword.
HMP: Czy możesz nam opowiedzieć o początkach
Children of Reptile?
Ozzie Darden: Ja i Chris Millard (gitara)
zdecydowaliśmy się założyć zespół w 2008
roku, po tym jak rozpadły się nasze poprzednie
kapele. Chcieliśmy po prostu grać ciężki
riff z dużą ilością gitarowych harmonii! Ta
pierwsza iteracja zagrała razem tylko jeden
koncert, ale rok później Chris i ja ponownie
skrzyżowaliśmy ścieżki, aby stworzyć zespół w
Na królu spoczywają obowiązki
Amerykanie z Children Of Reptile kultywują tradycyjne podejście do muzyki
heavy metalowej. Pomimo tego, że istnieją od 2008 roku, dopiero niedawno
wydali swój trzeci krążek, "Heavy Is the Head". Gdyby czasy dla takiego grania były
bardziej przychylne, moglibyśmy mówić o sytuacji natychmiastowego klasyka.
Zamiast tego, mamy po prostu szczery i dobry album pasjonatów, który zdają sobie
sprawę, że proza życia nie pozwoli im na osiągnięcie sukcesu w większej skali,
na który, być może zasługują.
Wybierając tak wiele tematów inspirowanych
fantastyką w piosenkach, czy uważałbyś
je za metaforę radzenia sobie ze zwykłymi
sprawami życiowymi, czy na przykład eskapizm?
Napisałem wszystkie teksty na ostatni album.
Powiedziałbym, że moją najmocniejszą stroną
w poezji lub tekstach jest pisanie "czyimś głosem",
to znaczy wybieranie punktu widzenia,
wcielanie się w tę postać i śpiew jej głosem.
Większość piosenek jest napisana z perspektywy,
którą uważam za interesującą w dziele
fikcji. Na przykład "Last Words (Ruin's Ride)"
opowiada o szarży Rohirrimów z "Powrotu
Króla" J.R.R. Tolkiena. Wiele zespołów pisało
o Tolkienie i prawdopodobnie konkretnie o
tym wydarzeniu z "Władcy Pierścieni". Mój
"spin" polegał na pisaniu z perspektywy pojedynczego
anonimowego jeźdźca z Rohanu i
jego myśli, w chwilach poprzedzających szarżę
Theodena, na pozornie nie do pokonania
Czarny Zastęp Mordoru, już u bram Minas
Tirith. Odkrywa go pewność, że umrze, i, że
musi być gotowy na śmierć. Mimo, że niekoniecznie
jest to metafora, powinna być emocjonalnie
rezonująca dla każdego. Podkreśla
znaczenie odwagi i determinacji dla wszystkich
ludzi, nie tylko tych wyjątkowych. Ten
motyw to lekcja, jaką możemy wyciągnąć z
Tolkiena! Wyjątkami od tej reguły są piosenki
"Silent Circle" i "Adventurers". Troje z naszej
czwórki w Children of the Reptile straciło rodziców
w ciągu ostatnich kilku lat. Straciliśmy
też przyjaciela, Carlosa Denogeanema, który
grał na perkusji w zespole NWOTHM Salvacion.
"Silent Circle" jest naszym hołdem dla
nich i ma świadczyć o sile, jaką czerpiemy z
ich pamięci, kontynuując wytyczanie własnych
ścieżek w życiu. Wszyscy ludzie, którzy
stracili w ten sposób kogoś, kogo kochali, łączą
się w Cichym Kręgu, a my chcemy podkreślić
duchowe więzi, które nawet śmierć może stworzyć
między bliźnimi. "Adventurers" jest prawdopodobnie
najbardziej eskapistyczną piosenką
na albumie, nieco głupią, przesadzoną metaforą
naszej podróży do Chicago w 2019 roku,
aby zagrać na Legions of Metal Festival,
wspierając takie zespoły jak Liege Lord i Cirith
Ungol.
hołdzie Judas Priest ze mną na wokalu na
Halloween w lokalnym barze, dla zabawy. Perkusista
i basista z tego zespołu zwrócili się do
mnie z propozycją ponownego spróbowania
swoich sił w Children of the Reptile. Zgodziłem
się i tak to się zaczęło! Wspomniany basista
(David "Pils" Hufham) i Chris są z nami
do dziś, więc zostaliśmy pobłogosławieni dość
stabilnym składem. Nasz obecny perkusista,
Chase Kelly, jest naszym najlepszym perkusistą
do tej pory, jest z nami od 2016 roku.
Czy mógłbyś opisać, jak wyglądały twoje
muzyczne korzenie? Jak silna była scena muzyczna
w Północnej Karolinie, gdy zaczynaliście?
Całkiem silna! Pochodzimy z małego miasta
na wybrzeżu zwanego Wilmington, skąd pochodzą
też Weedeater, Sourvein i ASG. Kiedy
Foto: Molly Darden
zaczęliśmy grać razem w 2009 roku, scena stoner/doom
metalowa była bardzo silna, szczególnie
w południowo-wschodnich Stanach Zjednoczonych,
z zespołami takimi jak The
Sword, Rwake, Baroness i te z naszego miasta.
koncertującymi w całym regionie dość regularnie.
Chociaż nie uważamy się za część tego
gatunku, trudno powiedzieć, że uniknęliśmy
jego wpływu, ponieważ był tak wszechstronny.
Osobiście podzielamy ich miłość do południowego
rocka z lat 70. i 80.! W tych latach
Nowa Fala Tradycyjnego Heavy Metalu tak
naprawdę jeszcze się nie rozpoczęła, ale razem
z grupami takimi Salvacion, Mega Colossus,
Twisted Tower Dire i Mortal Man, z dumą
mogę powiedzieć, że nieśliśmy sztandar tego
gatunku w Północnej Karolinie dekadę lub
więcej zanim zaczął powiewać gdzie indziej!
Kto miał największy wpływ na waszą muzykę?
Jako zespół, powiedziałbym, że nasze najsilniejsze
inspiracje to oczywiście zespoły takie
jak Iron Maiden, Metallica, Black Sabbath,
Thin Lizzy, Judas Priest, Deep Purple,
Rainbow, Anthrax i Megadeth. Równie ważne
dla nas (choć nie tak szeroko znane poza
sferą metalu) są jednak The Lord Weird
Slough Feg, Manilla Road, Cirith Ungol,
Jak postrzegasz ewolucję zespołu na przestrzeni
lat?
Myślę, że staliśmy się bardziej skłonni do podejmowania
ryzyka w naszej przygodzie. Poprzednie
albumy to głównie mocne rockowe
granie z kilkoma małymi fragmentami instrumentalnymi,
aby dodać dynamiki. "Heavy is
the Head" zawiera nie jedną, ale dwie ballady.
Był to świadomy wybór i uważamy, że cały album
jest dzięki temu lepszy, ma trochę przestrzeni
i oddechu. Daje możliwość doświadczania
podróży podczas słuchania. Wielu metalowców
nie zgadza się z tym i chce jechać
cały czas na pełnym gazie! To dobre podejście,
ale nie dla nas. Nie jesteśmy w stanie być zespołem
prog rockowym czy prog metalowym,
ale kochamy taką muzykę i wierzę, że na tym
albumie jest więcej takiego klimatu, niż na
innych naszych dotychczasowych dokonaniach.
"Last Words" to próba przyjęcia niemal
popowego podejścia do pisania piosenek, gdzie
prostota, melodia i emocjonalny wpływ są na
pierwszym planie. Bardzo różni się od wszystkich
innych piosenek, które zrobiliśmy w przeszłości.
"Seven Days of Fire" podąża w przeciwnym
kierunku i jest pod dużym wpływem prz-
114
CHILDREN OF RAPTILE
erażającego i nieludzkiego riffowego monstrum,
jakim jest "...And Justice For All" Metalliki.
Krótko mówiąc, zdecydowaliśmy się
podjąć większe ryzyko na tym albumie. Może
nie każdemu się to opłaci, ale nam się opłaciło
i będziemy je podejmować w przyszłości.
Czy możesz opowiedzieć o procesie nagrywania
waszego najnowszego albumu "Heavy
is the Head"?
Ten album został nagrany w Raleigh, w Północnej
Karolinie, z producentem i przyjacielem
zespołu Stephenem Cline'em z TMF
Studios. Raleigh znajduje się 2 godziny jazdy
od naszych domów w Wilmington, więc nagrywanie
było trochę powolnym procesem, ponieważ
zatrzymywaliśmy się u niego na weekend
tu i tam, aby wykonać jak najwięcej pracy.
Oczywiście, nie jesteśmy znanym na całym
świecie zespołem i wszyscy pracujemy na pełny
etat. Dwóch z nas jest również żonatych,
więc nie możemy w pełni poświęcić się Children
of the Reptile. Proces ten był powolny,
ale skuteczny. Nie jesteśmy zawodowcami, ale
staramy się podchodzić do naszej pracy z profesjonalizmem
i wydajnością. Perkusja i bas
zostały nagrane dość szybko, ale wokale i gitary
zajęły nieco więcej czasu, aby uzyskać odpowiednie
brzmienie. Było to również nasze
pierwsze nagranie, w którym nie nagrywaliśmy
na żywo wszystkich podstawowych ścieżek
rytmicznych na raz. Tym razem najpierw została
nagrana perkusja, potem bas, potem gitary
rytmiczne, potem wokale, a na końcu solówki
gitarowe. Zajęło to trochę czasu, ale wierzymy,
że rezultaty są tego warte.
Co uważasz, za największą inspiracją dla
nowego albumu?
Proces pisania tego albumu był powolny i odbywał
się głównie w szczytowym okresie pandemii
Covid-19 w 2020 roku. Niektóre utwory
istniały już wcześniej, jak "Warriors of Light",
"Burner" i "Silent Circle". Reszta utworów została
napisana podczas pandemii i z oczywistych
powodów nie zostały one dobrze przetestowane
na żywo przed nagraniem. Uważamy,
że mroczniejsze, bardziej agresywne lub bardziej
introspektywne dźwięki są inspirowane
uczuciami, których wszyscy doświadczaliśmy
w tych trudnych czasach. Tytuł "Heavy is the
Head" odnosi się do naszej pewności siebie i
wiary w materiał. Naprawdę wierzymy, że jesteśmy
obecnie jednym z najlepszych zespołów
heavy metalowych, a jak mówi przysłowie,
na królu leży wielka odpowiedzialność! (Ozzie
użył wyrażenia "heavy is the head, that wears
the crown", nawiązując do tytułu albumu -
przyp. red.)
Foto: Molly Darden
Czego byście chcieli, aby wasi słuchacze doświadczali
słuchając waszej muzyki?
Mamy nadzieję, że pasja, radość i serce, które
wkładamy w tę muzykę są widoczne. Jesteśmy
czterema facetami, którzy są bardzo bliskimi
przyjaciółmi i mamy nadzieję, że nasza miłość
do siebie nawzajem jest widoczna. Nie jesteśmy
solowym projektem ani zespołem, który
zmienia członków na każdym albumie. Mamy
nadzieję, że ludzie, nawet jeśli nie lubią tego,
co robimy, uznają przynajmniej, że robimy to
na własny sposób, zamiast po prostu próbować
brzmieć dokładnie tak, ulubionych kapel
z lat 80. Mamy nadzieję, że ludzie myślą o nas
jako o zespole heavy metalowym, a nie thrash
metalowym/tradycyjnym metalowym/death
metalowym/black metalowym/sludge metalowym.
Gatunki mają znaczenie, ale tęsknimy
za ciężkimi albumami z lat 70., kiedy zespoły
nie bały się pójść na całość. Staramy się czerpać
z całego metalu, który lubimy, a który
wychodzi od 1969 roku. Chcemy włączyć go
w sposób, który wydaje nam się naturalny.
Metalowcy zbyt szybko zaszufladkowali
wszystko do kategorii "X brzmi jak Y i jest
gatunkiem Z". Nie spinajmy się tak!
Czy możesz nam opowiedzieć o szczególnie
pamiętnym koncercie lub doświadczeniu z
tras koncertowych?
Nawiązałem do tego wcześniej, mówiąc o naszej
piosence "Adventurers", którą napisałem
jako fantastyczną metaforę naszej podróży do
Chicago w 2019 roku, aby zagrać na Legions
of Metal Festival. Podróż z Wilmington w
Karolinie Północnej do Chicago w stanie Illinois
jest długa i trwa około 12-13 godzin. Jechaliśmy
dużym Chevy Suburbanem z przyczepą
zawierającą cały nasz sprzęt. Po drodze
przejeżdżaliśmy przez bardzo górzysty i ogólnie
odległy i wiejski stanu Wirginia Zachodnia,
który ma płatne drogi. Podczas naszych
podróży Pils (nasz basista) jest kierowcą, a ja
nawigatorem. Myślałem, że jestem sprytny i
znalazłem alternatywną trasę, która pozwoli
nam uniknąć opłat drogowych. W rzeczywistości
skończyło się na tym, że powoli wspinaliśmy
się na górę po szutrowej drodze w naszym
dużym samochodzie i ciężkiej przyczepie. Dotarliśmy
jednak na szczyt, a w drodze na dół
Pils odwrócił się do mnie i spokojnie powiedział:
"Wiesz, co jest naprawdę szalone?". Odpowiedziałem:
"Co, Pils?". Pils powiedział: "Nawet
nie mam teraz kontroli nad samochodem!". Tak,
po prostu powoli zjeżdżaliśmy w dół górskiej
drogi! Dotarliśmy na dół bez kraksy, wysiedliśmy,
aby ponownie ocenić sytuację, a zapach
spalonych hamulców unosił się w powietrzu!
Staliśmy obok głębokiego wąwozu i sterty
opon. Aby się trochę wyładować, zaczęliśmy
wrzucać opony do wąwozu. (śmiech) W wąwozie
było już pełno opon (i zardzewiały samochód),
więc nie uważam tego za zaśmiecanie.
Po tej bardzo głupiej formie odreagowania
stresu przegrupowaliśmy się i dotarliśmy
do celu. Ale na tym historia się nie kończy. W
drodze powrotnej zauważyliśmy, że silnik regularnie
się przegrzewa. Sam nie znam się zbyt
dobrze na samochodach, ale pozostali trzej
członkowie zespołu, zwłaszcza Chris, są
doświadczonymi mechanikami. Zdiagnozowali
pękniętą chłodnicę. Byliśmy tylko około
półtorej godziny w naszej 12-godzinnej podróży
do domu. W końcu dotarliśmy do sklepu
z częściami samochodowymi w Dayton w
stanie Ohio, zatrzymując się za każdym razem,
gdy silnik stawał się zbyt gorący, by dalej
polewać go wodą. Tam kupiliśmy chłodnicę za
pieniądze zarobione na festiwalu i trochę
uszczelniacza, aby zatkać wyciek z chłodnicy
na jakiś czas. Byliśmy przygotowani na zjechanie
na pobocze i zamontowanie nowej chłodnicy,
gdy uszczelniacz się zużyje. Na szczęście
nie zużył się do końca i zapewnił nam powrót
do domu. Z 12-godzinnej podróży zrobiła się
prawie 24-godzinna, a do Wilmington dotarliśmy
wraz ze wschodem słońca następnego
dnia. Jeśli macie fizyczną kopię albumu, wewnętrzne
zdjęcie jest jednym z tych, które zrobiłem
na drodze przed nami, gdy słońce dopiero
zaczynało wschodzić, kiedy zatrzymaliśmy
się na siusiu około 30 mil od naszego rodzinnego
miasta. To było przerażające, ale patrząc
wstecz, wszyscy zgadzamy się, że była to niezła
przygoda, więc napisałem o tym "Adventurers".
No cóż, granie w zespole metalowym obfituje
w wyzwania. Co uważasz, za największą
trudność, jeśli chodzi o prowadzenie zespołu?
Trudniej jest znaleźć słuchaczy. Metal zdecydowanie
nie jest już w głównym nurcie, przynajmniej
nie w Stanach Zjednoczonych, a rynek
tradycyjnego metalu, choć największy od
CHILDREN OF RAPTILE 115
szczytu w latach 80., wciąż jest najmniejszym
rynkiem heavy metalu. Dobrą wiadomością
jest to, że nikt, nawet największe zespoły w
NWOTHM, nie robią tego dla sławy i pieniędzy,
bo nie ma na to szans. Ogólna jakość tej
muzyki jest całkiem niezła! Złą stroną tego
jest oczywiście to, że sztuka, do której mamy
największą pasję w naszym życiu, tak często
musi iść w odstawkę, wobec wszystkiego innego,
co musimy robić, aby żyć. Przynajmniej
dla nas oznacza to, że nie jesteśmy w stanie
wydawać muzyki ani grać koncertów tak często,
jak byśmy chcieli. Robimy co w naszej mocy,
ale myślę, że zawsze będziemy chcieli więcej.
Co uważasz za najważniejsze wydarzenie w
swojej dotychczasowej karierze?
Wydanie "Heavy is the Head"! Jesteśmy z
niego bardzo dumni i jest to nasz pierwszy album,
który naprawdę został zauważony poza
naszym rodzimym regionem. Wydaje się, że
wszystkim się podoba i jak dotąd nie spotkałem
się z żadnymi złymi recenzjami.
W takim razie, jak radzisz sobie z krytyką lub
negatywnymi recenzjami, których na pewno
kiedyś doświadczyłeś?
Skłamałbym, gdybym powiedział, że krytyka
mnie nie rusza. Jesteśmy ludźmi, wkładamy w
to dużo krwi, potu i łez, a potem ktoś mówi o
tym coś gównianego, co zawsze jest do bani.
Ale, jak to jest z większością rzeczy w życiu,
uczysz się, że nie możesz kontrolować swojej
pierwszej myśli, ale możesz świadomie kontrolować
kolejną i swoją reakcję. Niektóre rzeczy
robimy z własnego wyboru, jak na przykład
dwa utwory ze znacznie dłuższymi czystymi
pasażami gitarowymi. Możesz nie zgadzać się
z tym wyborem i nie czujemy się z tego powodu
szczególnie poirytowani. To całkowicie
uczciwe i normalne, że coś się nie podoba! To
wybór, którego dokonaliśmy i którego się trzymamy,
ale nie jesteśmy tyranami i nie oczekujemy,
że wszyscy będą go przestrzegać. Czasami
krytyka będzie po prostu błędna lub dostarczona
w taki sposób, że będzie celowo nieprzyjemna,
i zawsze możemy powiedzieć, że
odzwierciedla to bardziej krytyka niż krytykowanego.
Nie wszystkie opinie są warte rozważenia!
Ostatecznie wierzymy w to, co robimy i
nie robilibyśmy tego, gdyby tak nie było. Trudno
jest, aby jakakolwiek krytyka przebiła się
przez dumę, jaką mamy z tego, co robimy,
chociaż większość opinii była dość pozytywna.
Foto: Molly Darden
Jak godzicie swoje życie osobiste z wymaganiami
bycia w zespole koncertowym?
To trudne, ale nie jesteśmy i prawdopodobnie
nigdy nie będziemy zespołem koncertującym
w pełnym wymiarze godzin. To po prostu nie
ma obecnie ekonomicznego sensu. Ceny benzyny
są drogie, Stany Zjednoczone to bardzo
duży kraj z dużymi odległościami do pokonania,
a konkurencja o uwagę ludzi jest większa
niż kiedykolwiek wcześniej. Podczas gdy cena
praktycznie wszystkiego, z wyjątkiem wynagrodzenia
mniejszego zespołu, wzrosła, wszyscy
musimy pracować w pełnym wymiarze godzin
w ciągu tygodnia, aby żyć. Tak więc w
miarę możliwości jeździmy w weekendy i gramy
na festiwalach, kiedy tylko możemy. Naszym
planem i nadzieją na 2024 rok jest zaproszenie
na kilka festiwali i zagranie na nich,
podczas gdy przez resztę roku będziemy jeździć
w weekendy po południowo-wschodnich
Stanach Zjednoczonych. Jak wspomniałem
wcześniej, dwóch z nas jest żonatych, ale nie
mamy dzieci. Nasi małżonkowie są wyrozumiali
i wspierają nasz zespół! Nawet z takim
podejściem, wszyscy jesteśmy po trzydziestce i
jesteśmy zmęczeni. Ciężko jest robić to wszystko,
ale to powód do dumy, że mamy ten
zespół, podczas gdy tak wielu naszych rówieśników
po prostu idzie do pracy, wraca do domu,
ogląda telewizję, je, śpi i tak dalej. Robimy
coś, na co pewnego dnia będziemy patrzeć z
dumą, a przyjaciele, których poznaliśmy w całym
kraju i na świecie, nigdy nie zostaną zapomniani.
Jak utrzymujesz motywację i inspirację do
tworzenia nowej muzyki przez ten cały czas?
Mówiąc szczerze, nie jest to zbyt trudne. Posiadanie
dość stabilnego składu zespołu przez
ponad 10 lat naszej współpracy oznacza, że
wszyscy jesteśmy blisko jak rodzina i muzycznie
nadajemy na tych samych falach. Chcemy
się rozwijać i eksperymentować w tym samym
kierunku. Największą radość sprawia
nam wspólne tworzenie nowych piosenek.
Jesteśmy typem ludzi, którzy jeśli nie tworzą
czegoś w jakiś sposób, to robią to gdzie indziej.
Zawsze są okresy, w których kreatywne soki
nie płyną, ale dla nas jeszcze nie wyschły. Kiedy
to przestanie być zabawne i satysfakcjonujące,
nie sądzę, byśmy mieli jakiekolwiek
opory przed zawieszeniem zespołu. Myślę jednak,
że to jeszcze długa droga!
Jakie jest według Ciebie największe nieporozumienie
związane z muzyką heavy metalową?
Ogólnie rzecz biorąc, ludzie uważają, że jest
ona o wiele mniej zróżnicowana niż jest w rzeczywistości.
Nie tylko pod względem dźwięków,
ale także pod względem tożsamości tych,
którzy ją wykonują. To fenomen na skalę światową,
który przetrwał i prosperował pomimo
niemal całkowitego braku wsparcia ze strony
mainstreamu. Żaden inny gatunek nie może
tego powiedzieć. Społeczność metalowa nigdy
nie będzie tak liczna jak populacja "normalnych
ludzi", ale ten coraz bardziej szalony
świat produkuje ich mniej niż kiedykolwiek
wcześniej, a heavy metal zawsze jest dla wyrzutków
i dziwaków.
Czy uważasz media społecznościowe za
ważne dla funkcjonowania zespołu takiego
jak Children Of Reptile?
To konieczność. Zwłaszcza jeśli weźmiemy
pod uwagę to, o czym mówiłem wcześniej,
czyli problemy ekonomiczne związane z byciem
zespołem koncertującym w pełnym wymiarze
godzin. Musisz dotrzeć do fanów w
inny sposób, jeśli nie możesz fizycznie przejechać
całego kraju, aby ich poznać trzy lub
cztery razy w roku!
Jak rozumiesz znaczenie społeczności wokół
muzyki metalowej?
Poruszyłem to wcześniej, ale społeczność jest
niezbędna, gdy istniejesz poza głównym nurtem.
Jedną z najbardziej wpływowych i inspirujących
książek, jakie kiedykolwiek przeczytałem,
jest "Our Band Could Be Your Life"
Michaela Azerrada. Została ona napisana o
podziemnej scenie punkowej w Stanach Zjednoczonych
w latach 80. Opisuje szczegółowo,
w jaki sposób zespoły takie jak Black
Flag i Husker Du były w stanie nawiązywać
kontakty z innymi zespołami, fanami, wytwórniami
płytowymi i promotorami w całym kraju,
aby zasadniczo stworzyć własny rynek i
scenę muzyczną niezależną od głównego nurtu
rocka. Od tamtego czasu ta formuła networkingu
nieco się zmieniła, więcej odbywa się
online. Musisz zaprzyjaźnić się z innymi zespołami
metalowymi i fanami z wielu powodów.
Oczywiście są te praktyczne: potrzebujesz
fanów, potrzebujesz innych zespołów do
grania, potrzebujesz miejsc, w których możesz
się zatrzymać, gdy jedziesz do ich miast. Ale
ważniejsze są te emocjonalne. Nawiązane
więzi są najważniejszym powodem do grania
heavy metalu. Wszyscy jesteśmy pełnymi pasji
ludźmi, a brak uznania i bogactwa głównego
nurtu sprawia, że ciężko jest wybrać takie życie.
Gdybyśmy nie mieli w tym wspólnoty, nie
mielibyśmy zbyt wiele.
Igor Waniurski
116
CHILDREN OF REPTILE
pomógł nam zdobyć rozgłos w Europie, podczas
gdy Shadow Kingdom pomaga nam tutaj,
w Stanach Zjednoczonych.
HMP: Wspaniale usłyszeć kontynuację Waszego
debiutu "Into the Night" (2019), choć
zdaje się, że Breanna Whipple przed czymś
ostrzega na okładce "Shattered Vanity".
Joel Starr: Modelka na okładce "Shattered
Vanity" to tak naprawdę nie Breanna Whipple,
a Kristin Cooper. Na okładce ostrzega
przed ciężkim i obskurnym metalem.
Czy tytuł Waszego nowego albumu "Shattered
Vanity" odzwierciedla spowodowaną
czymś frustrację?
Nie. Utwory są ciężkie, ale opowiadają historie
rodem z horrorów.
Rozbita próżność
Ostatnio coś mi się chyba Portlandu zachciało. Nie dość, że uczestniczyłem
w koncercie Unto Others, to jeszcze zrobiłem wywiad z drugim tamtejszym
zespołem. Przy czym Leathürbitch na "Shattered Vanity" gra inny heavy metal,
bliższy szalonemu US speed metalowi. Nie ma tam śladu po żadnym gothicu, a
raczej słychać inspiracje tradycjami gatunku. Na pytania odpowiada wokalista
Joel Starr.
Tworzycie obecnie idealny zespół, czy jest
coś, co staracie się udoskonalić?
Myślę, że żaden zespół nie jest idealny, ale w
tym jesteśmy bardzo zgrani i dobrze się rozumiemy.
Z każdym koncertem i albumem
doskonalimy naszą pracę zespołową.
Podoba mi się, że po przyzwyczajeniu się do
ekstremalnej energii uchwyconej na "Shattered
Vanity" słuchacze pozostają z mnóstwem
detali do rozgryzienia. Nie gracie prostackiego
punk rocka, lecz ciekawy speed metal.
Który aspekt komponowania wskazałbyś jako
Twój ulubiony?
A może uważasz, że Wasza muzyka lepiej
pasuje do Shadow Kingdom Records razem z
np. Savage Master, Sacrifice i Tyrant?
Jasne, nasza muzyka świetnie pasuje do Shadow
Kingdom Records. Jesteśmy zaszczyceni
i uprzywilejowani, że możemy być częścią wytwórni,
która wspiera tak wiele wspaniałych
zespołów.
Powiedz proszę coś o Waszym niedawnym
udziale w festiwalu Frozen In Time. Dostaliście
tylko pół godziny, ale plakat wyglądał,
jakby zanosiło się na ogromną kalifornijską
imprezę.
To była kapitalna impreza. Frozen In Time
okazał się absolutną rozpierduchą, a wszystkie
zespoły były niesamowite. Graliśmy krótko,
ale czujemy ogromną wdzięczność za to, że zostaliśmy
zaproszeni!
Dlaczego zdecydowaliście się zagrać koncert
premierowy "Shattered Vanity" akurat z
Muzyka zawarta na "Shattered Vanity" to
dzikie metalowe szaleństwo. Jak zaciekła
atmosfera panowała podczas sesji nagraniowej?
Atmosfera w studiu była bardzo zacięta. Przy
produkcji tej płyty pracowaliśmy z naszym dobrym
przyjacielem Charliem Korynem i jak
zwykle było super zabawnie.
Ale co najmniej część tych kawałków stworzyliście
kilka lat temu.
Tak. Utwory "Shadow Mistress" i "Morphina"
zostały nagrane i wydane na limitowanej kasecie
w 2020 roku. Pierwotnie napisaliśmy numer
"Shattered Vanity" na naszą EP-kę z 2018
roku, ale wtedy zdecydowaliśmy się jeszcze jej
światu nie pokazywać.
Czy "Shattered Vanity" brzmiałby tak samo,
gdybyście nagrali go zaraz po "Into the
Night"?
Z całą pewnością nie brzmiałby tak samo.
Oprócz zmian w składzie, wszyscy w tym zespole
bardzo się rozwinęliśmy i teraz jesteśmy
znacznie lepszymi muzykami niż byliśmy w
2019 roku.
Co się stało, że wkrótce po wydaniu "Into the
Night" zmieniliście większość składu?
Tuż po wydaniu "Into the Night" z powodów
osobistych rozstaliśmy się z naszym perkusistą
Meshachem Babcockiem oraz z basistą Andrew
Sylvia, a nasz gitarzysta Sebastian Silva
zaczął tak dużo koncertować z Idle Hands,
że w końcu postanowił poświęcić się tylko temu
zespołowi.
Jak znaleźliście nowych członków zespołu?
Poprzez pocztę pantoflową. Portlandzka scena
metalowa jest bardzo zgrana, wszyscy się znają.
Foto: Leathürbitch
Dziękuję! Moją ulubioną częścią tworzenia
kompozycji jest komponowanie melodii oraz
moment, w którym sekcja rytmiczna naprawdę
zaczyna działać.
Dzięki temu, że nie grasz na żadnym instrumencie
tylko śpiewasz, możesz skoncentrować
się na byciu frontmanem.
Jak najbardziej, jestem frontmanem i liderem
Leathürbitch. Na każdym koncercie staram
się zaprezentować jak najlepiej. Nie mam wątpliwości,
że wnoszę do zespołu pozytywną i
radosną energię.
Dlaczego w okresie między pierwszym a drugim
albumem zmieniliście wytwórnię z High
Roller Records na Shadow Kingdom Records?
Jak ważne dla Waszej logistyki okazuje
się to, że High Roller ma siedzibę w
Niemczech, a Shadow Kingdom w USA?
Nasza umowa z High Roller obejmowała tylko
jedno EP oraz jedno LP, więc po wydaniu
"Into the Night" się zakończyła. High Roller
Black Water, Time Rift i Nyx Division, skoro
nie należą oni do Shadow Kingdom Records?
Zdecydowaliśmy się zagrać koncert z tymi zespołami,
ponieważ uważamy ich za naszych
dobrych przyjaciół. Nie jesteśmy pewni, czy są
oni powiązani z jakimikolwiek wytwórniami,
ale na pewno nie z Shadow Kingdom.
Skoro "Shattered Vanity" nie jest aż tak nowym
materiałem dla Was, jak dla Waszych
fanów, zas tanawiam się, czy pracujecie już
nad jego następcą? Zamierzacie kontynuować
ten sam styl czy trochę poeksperymentować?
Rozpoczęliśmy już pracę nad naszym trzecim
albumem. Usłyszysz na nim wiele nowych dla
nas elementów. To wszystko, co mogę na razie
zdradzić.
Sam O'Black
LEATHÜRBITCH 117
HMP: Cześć. Jak się masz?
Oli Drake: Cześć. Nadwyrężyłem sobie struny
głosowe podczas ostatniej próby Evile.
Zbyt dużo śpiewałem (śmiech).
Czułeś krew w gardle?
Tym razem nie, bo nauczyłem się operować
głosem trochę lepiej niż dawniej (śmiech).
Ojcowska trwoga
Ambasadorzy brytyjskiego thrash metalu właśnie wydali swój drugi longplay
po reaktywacji. O ile powrotny "Hell Unleashed" (2021) precyzyjnie trafił w
gusta wściekłych thrashersów, nowy krążek "The Unknown" eksperymentuje z
alternatywnym podejściem i odsłania ludzki aspekt otoczenia, w jakim żyje lider,
gitarzysta, wokalista i główny kompozytor formacji, Oli Drake. W niniejszym
wywiadzie opowiada on o wartościach, dla których warto mu było zrezygnować ze
starań o dołączenie do Destruction w 2021 roku.
Informacja na ten temat była dostępna już od
zeszłego roku. Dość wcześnie weszliście na
rozpiskę. Jesteś jeszcze w Anglii, czy już w
Hiszpanii?
Udział w Resurrection Fest faktycznie ogłosiliśmy
już dawno. Niemniej, wciąż znajduję
się w Anglii.
W Polsce, a tak naprawdę, to wszędzie spotykamy
się ze świetnym przyjęciem. Na pewno
Południowa Ameryka domaga się Evile, a byliśmy
tylko jeden raz w Kolumbii. Ciężko pogodzić
regularne trasy z zobowiązaniami zawodowymi
oraz rodzinnymi. Musimy liczyć
się z wysokimi kosztami podróży. Nastawiamy
się na jak najwięcej festiwali w 2024 roku.
Jeśli nauczysz dzieci grać na instrumentach,
kto wie, może będziecie kiedyś wspólnie koncertować
po całym świecie?
(śmiech) Jeśli wykażą chęć nauki, to jak
najbardziej, ale nie chciałbym ich do niczego
zmuszać. Niech same wybiorą, czym chcą się
zajmować w życiu dorosłym. Patrząc na kierunek,
w jakim zmierza dziś przemysł muzyczny,
nie rekomendowałbym kariery muzycznej.
No nie wiem, chyba że coś się zmieni.
Spotkałeś się z problemem "cancel culture" w
praktyce?
Tylko w Internecie, gdy ktoś się na kogoś irytuje
za negatywne słowa. Osobiście jestem
zdania, że powinno się uczciwie mówić, co się
myśli, ale nie należy uprawiać mowy nienawiści.
118
Cieszę się, że możemy dzisiaj porozmawiać,
dlatego że uważam Ciebie za lidera jednego
z najlepszych brytyjskich zespołów thrash
metalowych.
Dziękuję. To wiele dla mnie znaczy.
Widzę, że masz na ścianie zawieszone logo
"Old Rake".
(śmiech) To moje imię, ale zamiast Ol Drake,
napisałem dla żartu Old Rake. Używam to logo
za każdym razem, gdy streamuję coś na
Twitchu.
Lubisz, gdy ktoś mówi do Ciebie Oliver?
Właśnie, że nie lubię Oliver. Wolę albo Ol
albo Oli.
Niedawno Evile zrobiło próbę, prawdopodobnie
dlatego, że w ten weekend wybieracie się
do Hiszpanii.
Zgadza się. Zagramy na Resurrection Fest.
EVILE
Czyli ominęła Cię dzisiaj Pantera.
Foto: Evile
Jasne, że super byłoby doświadczyć ich występu
na Resurrection Fest, ale akurat potrzebowałem
dzisiaj być w domu, a kilka tygodni
temu specjalnie poleciałem zobaczyć ich koncert
w Berlinie.
Natomiast weekend, w którym ukaże się nowy
album Evile, pt. "The Unknown", spędzicie
na Litwie. Chyba nie spodziewaliście się,
pracując nad tą płytą, że jej premierę spędzicie
akurat na Litwie wraz z Bobem Vylanem?
Zapowiada się całkiem fajnie, ale nie zgadłbym
(Oli się śmieje, a w słowie "Vylanem" nie
ma literówki - przyp.red.).
Z Evile wybierasz się teraz do Hiszpanii, w
lipcu na Litwę, w planach masz też trochę
weekendowych sztuk w Anglii. Gdzie jeszcze
chciałbyś zagrać show promujące "The
Unknown"?
No dobrze, Oli. Opowiedz mi proszę o okolicznościach,
w jakich pracowaliście nad "The
Unknown".
Nasz poprzedni longplay, "Hell Unleashed"
(2021), był wyjątkowo szybki, agresywny i
chaotyczny. Aby się nie powtarzać, postanowiliśmy
stworzyć tym razem jego przeciwieństwo.
Eksperymentowaliśmy więc z tempami,
których nigdy dotąd nie stosowaliśmy. Dotychczas
cała nasza muzyka była albo zabójczo
szybka, albo utrzymana w średnim tempie,
nigdy pomiędzy. Spodobało nam się nasze
nowe podejście i podążyliśmy w jego kierunku,
aż powstała cała płyta w takim charakterze.
Nie po raz pierwszy gracie wolniejsze
kawałki, żeby wymienić choćby "In Memoriam"
(2011).
Zawsze zdarzały nam się wolniejsze, w proporcji
osiemdziesiąt do dwudziestu, ale na "The
Unknown" odwróciliśmy te proporcje.
Czy zatem zgodziłbyś się, że ten nowy album
bardziej sprzyja kontemplacji niż headbangingowi?
Trochę. Kontemplacja może wynikać z tematów
poruszanych w lirykach, ale nie brakuje
tu również headbangingowych riffów. Zadbałem,
żeby tempo sprzyjało zachowaniu odpowiedniego
groove.
Jak należy rozumieć krążące w powszechnym
obiegu stwierdzenie, że liryki na "The Unknown"
należą do najbardziej osobistych w
Twojej muzycznej karierze?
Liryki wielu thrashowych zespołów dotyczą
horrorów i wojen. Pisząc teksty na "The Unknown"
zdecydowaliśmy się na inne tematy,
dlatego że pierwsze standardowe próby twórcze
nie bardzo mi wychodziły, dopóki nie zająłem
się bliższymi mi zagadnieniami. Wkrótce
przekonałem się, jak dobrze pasują one do
wolniejszych temp utworów. Charakter wykluwających
się kompozycji pozostawiał znacznie
więcej przestrzeni na wokal i kładł większy
nacisk na znaczenie tekstów. Aż się prosiło,
żebym śpiewał o prawdziwym życiu, a nie
o wątkach fantastycznych.
Uwagę przykuwają zwłaszcza Twoje wyznania
dotyczące ojcowskich trosk. Jak wyjaśniłbyś
je tym słuchaczom, którzy nigdy nie
byli i nigdy nie zostaną ojcami?
Dobre pytanie, bo faktycznie może być im
ciężko podzielić moje rodzicielskie wątpliwości.
Sam ich dawniej nie rozumiałem. Nie
potrafiłbym ich wyjaśnić samemu sobie z okresu
zanim zostałem ojcem. Pojawienie się na
świecie potomstwa kompletnie zmienia całe
życie. Twój czas nieodwołalnie przestaje być
Twoim czasem, a staje się czasem podporządkowanym
wychowywaniu małych ludzkich
istot. Upraszczając, sytuację porównałbym do
zajmowania się zwierzętami domowymi.
Niektórzy ludzie uwielbiają swoje koty lub
psy, a gdy je tracą, cierpią przeokrutnie. Znacznie
trudniej opiekuje się ludźmi niż zwierzętami,
bo jest to ciężka i pełna obaw praca dwadzieścia
cztery godziny na dobę, siedem dni w
tygodniu. Ojcowski lęk staram się odzwierciedlić
w tytułowym utworze "The Unknown".
Co dobrego chciałbyś powiedzieć o swoich
dzieciach?
Są wspaniałe, zabawne, piękne. Bycie ich ojcem
jest najwspanialszą rzeczą, jaka kiedykolwiek
mi się przydarzyła. Warto mi się dla nich
starać.
Czy to działa tak, że pozytywne zdanie o
własnych dzieciach odzwierciedla pozytywną
opinię rodzica na własny temat?
Możliwe (śmiech), jednak gdy moja żona była
w ciąży, sam potrzebowałem się zmienić, dojrzeć,
a i tak pod wieloma względami nadal czuję
się dzieckiem. Nie mógłbym z pełnym przekonaniem
powiedzieć, że one mnie przypominają,
dlatego że wszystko u nich znajduje się
na etapie rozwoju. Starsza córka nie ukończyła
jeszcze sześciu lat. Sam nie wiem, na ile podziela
moje poczucie humoru (śmiech).
W teledysku do utworu tytułowego "The
Unknown" pojawia się kilka dziecięcych ujęć.
Należą one do Twoich dzieci, czy wziąłeś je
z zasobów internetowych?
Pokazujemy tam dzieci reżysera teledysku. Logistycznie,
nie byliśmy w stanie zabrać na plan
zdjęciowy moich dzieci. Za dużo byłoby z tym
zamieszania i po prostu nie sprawdziłoby się
to.
Foto: Steve Dutton
Foto: Steve Dutton
Na co patrzą postaci z okładki "The Unknown"?
Patrzą w nieznane. Poinformowałem grafika
Elirana Kantora, o czym śpiewam na płycie.
On jest w identycznym wieku, co ja. Może
dlatego natychmiast podchwycił klimat. Sam
ma dziecko, więc odparł, że w stu procentach
mnie rozumie. Chciałem tylko, żeby okładka
wyglądała prosto i dobitnie, oraz żeby zawierała
nieco niebieskich odcieni. Perfekcyjnie
wywiązał się z zadania. Obraz idealnie oddaje
ojcowskie troski.
Zastanawiam się, czy dobrym pomysłem byłoby,
gdyby przyszły ojciec podarował
egzemplarz "The Unknown" własnej żonie w
ciąży, aby przekazać jej, jak sam się czuje?
(śmiech) Daj mi chwilę na zastanowienie. A
więc, tak, myślę, że to dobry pomysł. Powiedziałby
jej w ten sposób, że ma pewne wątpliwości
i lęki. Nie ma tam niczego w rodzaju: "o
boziu, nie chcę żadnych dzieci".
Wątpliwości, lęki, a nawet halucynacje.
Owszem (śmiech).
Jak w tym kawałku rozpoczynającym się od
nałożonych na siebie niezrozumiałych dźwięków
gadającego tłumu. Jak on się nazywał?
"Beginnig of the End"?
Tak, ale "Beginning of the End" dotyczy czegoś
innego. Bliska osoba z mojej rodziny zapadła
na demencję. Pojawiły się u niej symptomy
choroby Alzhaimera. Nałożone na siebie głosy
odpowiadają problemowi utraty zdolności
rozpoznawania osób. Chorym wydaje się, że
nikt ich nie słucha, lub że ktoś im coś kradnie.
Przykro wygląda ich życie i śmierć. Wyobraź
sobie, że kogoś kochasz, a przynajmniej lubisz
i szanujesz, ale w pewnym momencie ta osoba
zmienia się nie do poznania. Smutne.
Przekazujecie tego rodzaju emocje w swojej
muzyce.
Naszym zamiarem nie jest przekazywanie słuchaczom
negatywnych emocji, a jedynie ukazanie
osobistych spraw, przez które sam przechodziłem
i przechodzę. Życie stawia przede
mną sporo wyzwań. "At Mirror's Speech" dotyczy
postrzegania własnego wizerunku oraz
samooceny, z czym również musiałem się w
życiu zmierzyć. "The Mask We Wear" dotyczy
zaś zakładania fałszywej maski w okresie cierpienia
na depresję. Jak widzisz, płyta nie jest
monotematyczna.
Aczkolwiek przez wiele kawałków przewija
się wspólny wątek hipokryzji: dostrzegam jej
nikczemną obecność w "The Mask We
Wear", "Sleepless Eyes", "Out Of Sight", "At
Mirror's Speech", "Reap What You Saw",
oraz w pewnym sensie w "Beginning of the
End". Z czego to wynika?
Hipokryzja nadaje ton kilku nowym utworom,
ponieważ niejednokrotnie padałem jej ofiarą,
co mocno dało mi w kość. Jak więc widzisz, w
moich tekstach znajduje się okno, przez które
można zajrzeć do mojego świata, ale niekoniecznie
trzeba to robić. Dla wielu ludzi istotniejsze
jest, by liryki pasowały do charakteru gry
sekcji instrumentalnej. Myślę, że wielu słuchaczy
nie zagłębia się w znaczenie tekstów i śpiewa
je, gdy tylko muzyka dobrze im brzmi.
Mam nadzieję, że całokształt jednak jest wystarczająco
pozytywny, by wprawiać odbiorców
w lepszy nastrój.
I dodawać im sił.
Na zasadzie empatii. Ludzkie problemy są
uniwersalne. Ktoś może przechodzić przez to
samo i usłyszeć ode mnie, że nie jest sam, a
EVILE 119
dzięki temu poczuć się zrozumianym i nabrać
otuchy.
Poza tym, masywne brzmienie "The Unknown"
zawiera niesamowitą wręcz moc.
Gdyż zadbaliśmy o potężną produkcję i dobrze
słyszalny bas. Uważam, że w muzyce metalowej
bas jest zbyt często spychany na dalszy
plan, a nam na nim zależy. Celowo stroimy
gitary niżej.
Znaczącą rolę odgrywa u Was także gitara
rytmiczna.
Zdecydowanie.
Adam Smith figuruje na Metal Archives
jako gitarzysta na poprzednim albumie "Hell
Unleashed", ale tylko jako gitarzysta (rytmiczny)
na "The Unknown".
Oj, nie wiem, kto opublikował taką informację,
bo Adam dołączył do Evile dopiero po
ukończeniu procesu komponowania "Hell
Unleashed", a na "The Unknown" bardziej
się udziela - napisał choćby główny riff utworu
"Monolith". Nie jest tylko gitarzystą rytmicznym,
skoro gra niektóre solówki.
W press kitcie można wyczytać, że "The Unknown"
jest najbardziej skrupulatnie przygotowanym
albumem Evile. Z czego wynika ta
różnica?
Można tak powiedzieć, przy czym jak dla
mnie różnica bardziej sprowadza się do potężnego
brzmienia, a nie do uważniejszego potraktowania
drobiazgów. Poszczególne utwory
Foto: Evile
posiadają potencjał do poruszenia szerszej
publiczności. Spodziewamy się, że na festiwalach
rozruszamy cały tłum, a nie tylko część
robiącą mosh pit. Gdy gramy killery, niektórzy
szaleją na maksa, ale wiele osób stoi nieruchomo.
Mamy nadzieję, że gdy zagramy coś z
"The Unknown", wszyscy będą się bawić w
najlepsze. Podjęliśmy już decyzje co do naszej
nowej koncertowej setlisty, ale jeszcze jej nie
wykonywaliśmy na scenie więc dopiero okaże
się, jak to wyjdzie w praktyce.
Jak bardzo zmieni się atmosfera Waszych
przyszłych koncertów?
Niekoniecznie się zmieni, dlatego że nowe
utwory pasują do naszych starszych kawałków
typu "Cult" (2011) "Bathe In Blood" (2007),
czy "In Memoriam" (2011).
Sięgnijmy do historii. Jak to było, że w 2009
roku wspierałeś na żywo Destruction?
Schmier kojarzył mnie, bo już wtedy lubił
muzykę Evile. Pamiętam, jak mówił o nas, że
jesteśmy jednym z dobrych, nowych zespołów
thrash metalowych. Utrzymywaliśmy kontakt
i nieraz podczas festiwali oglądaliśmy rozmaite
występy z boku sceny. Gdy gitarzysta Destruction,
Mike Sifringer, połamał sobie palce
podczas walki karate w mosh pitcie, Schmier
zagadał do mnie, że może zagrałbym z nimi
kilka koncertów. Zgodziłem się i dostałem
około cztery tygodnie na nauczenie się ich setlisty.
Wyszło fantastycznie.
Dwa lata temu Mike Sifringer opuścił Destruction.
Brałeś pod uwagę taką opcję, by go
zastąpić na dobre?
Krótko rozmawiałem o tym ze Schmierem,
ale nigdy nie dotarliśmy do punktu, w którym
powiedzielibyśmy sobie: "zróbmy tak!". Nie
otrzymałem od niego bezpośredniej propozycji.
Gdybyśmy zdecydowali się na coś takiego,
Evile przestałoby istnieć. Poświęcam temu zespołowi
tak wiele czasu, że nie dałbym rady
działać na dwa fronty.
Sam O'Black
HMP: Witaj jak samopoczucie na dwa miesiące
przed wydaniem nowej płyty?
Ben Radtleff: Witaj, humory nam dopisują.
Jesteśmy podekscytowani, jak fani zareagują
na nasz nowe wydawnictwo.
Jak na razie Wasz debiut spotka się z bardzo
pozytywnym odzewem, czy jesteś zadowolony
z tego, co osiągnąłeś do tej pory?
Tak, bardzo. Poszło o wiele lepiej, niż ogólnie
oczekiwano, więc uznalibyśmy to za sukces.
Jak będzie wyglądać promocja nowego materiału
i jakie macie w związku z nim oczekiwania?
Zrobiliśmy sporo szumu w Internecie, a także
zrobiliśmy kilka wydarzeń i koncertów, aby
pomóc w promocji albumu.
Pochodzisz z kraju, który spłodził takie legendy
jak Marcyful Fate, Artillery czy Invocator.
Czy uważasz, że w Danii jest zespół,
który może osiągnąć podobny status?
Tak, we współczesnych czasach mamy wiele
świetnych zespołów. Night Fever, Killing,
Persecutor, Swartzheim, Crimson Burial i
wiele innych. Generalnie uważam, że duńska
scena metalowa nigdy nie była silniejsza niż
teraz.
Jakiej muzyki słuchasz na co dzień i które
zespoły miały na ciebie największy wpływ?
Jesteśmy bardzo różni. Osobiście słucham dużo
punka i hardcore'u poza thrashem. Ale także
hip-hop, reggae i occational jazz.
Jak wygląda obecnie scena w Danii?
Jak wspomniałem wcześniej, nie wierzę, aby
kiedykolwiek była tak silna jak dzisiaj. Aktualnie
mamy wiele bardzo imponujących kapel
pochodzących z Danii.
Czy możesz coś zarekomendować?
120
EVILE
Tak, mamy wielu przyjaciół, którzy grają w
świetnych zespołach. Poza wyżej wymienionymi
moglibyśmy mówić o Afdod, Undergang,
Strychnos, Putrid Abortion, Steel Inferno,
Plaguemace, Konvent, Bound Hands i
Social Decline. Wszystkie bardzo różne, ale
naprawdę świetne na wiele sposobów.
Jak odnajdujesz się w obecnym świecie wśród
tysięcy nowych zespołów, w których każdy
może teraz nagrać płytę?
Ach, najlepiej byłoby to ująć jak mała ryba w
ogromnym stawie.
Czy uważasz, że teraz jest trudniej istnieć
zespołowi niż w latach 80.?
Nie, absolutnie nie. Wierzę, że media społecznościowe
są najlepszym narzędziem ze
Duński Walec
Fala New Wave Of Thrash Metal dotarła także do Danii, do której należy
również Demolizer. Jeżeli chcecie się dowiedzieć coś na temat samej kapeli, jak i
obecnej sceny w kraju Kinga Diamonda zapoznajcie się z poniższym niestety bardzo
skąpym wywiadem.
wszystkich, ponieważ pozwalają ci rozmawiać
bardzo bezpośrednio z publicznością, a jeśli
chcesz słuchać i faktycznie się tam dostać,
masz najpotężniejsze narzędzie z nich wszystkich
na wyciągnięcie ręki. Również nagrywanie
i tworzenie muzyki nigdy nie było łatwiejsze
dzięki tym ostatnim kilku latom, ogromnym
postępom technologicznym, jeśli chodzi
o nagrywanie muzyki itp.
"Post Necrotic Human" ukaże się w kilku
formatach, CD, winylowym oraz cyfrowym,
który z nich jest dla Was najważniejszy?
Nie, będzie dostępny tylko w wersji winylowej
i cyfrowej. Osobiście jestem za winylem, ale
mam nadzieję, że pewnego dnia zobaczę go
również na CD.
Okładka albumu nawiązuje stylistycznie do
Gamma Bomb czy Municipal Waste, czy to
był zamierzony efekt?
Nie mam pojęcia. Po prostu powiedzieliśmy
naszemu artyście Andrejowi, aby po prostu
zrobił coś dzikiego z martwym kolesiem, który
ucieka z niewoli. Myślę, że to zrobił.
Dzięki za wywiad, jakieś rada dla naszych
czytelników?
Stay heavy, słuchaj dużo thrash metalu i pamiętaj,
aby buntować się przeciwko władzy!
Dziękuję.
Erich Zann
HMP: Gratuluje nowej płyty, jest naprawdę
bardzo dobra. Jakie macie oczekiwania wobec
nowego materiału?
Pat Ranieri: Dziękuję bardzo Erich! Doceniam
miłe słowa! Spodziewamy się, że ten album
wysadzi ludzi z pieprzonej wody! I zostawcie
ich martwych na poboczu drogi, gdzie
nikt nie przyjdzie po ich ciała! Myślę, że jest
naprawdę mocny i naprawdę oryginalny, a do
tej pory wszystkie recenzje były 8,5-9,5/10!
Mam nadzieję, że ten album zdobędzie młodszych
fanów i sprawi, że kolesie należący do
Czyli powrót Czarownicy
Po 14 latach kiedy już myślałem, że spłonęła na stosie, Czarownica powraca
z bardzo dobrym albumem. Zapoznajcie się z tym, bo warto wiedzieć, co ma
do powiedzenia na temat Hellwitch w totalnie odjechanej rozmowie założyciel i
główna czarownica Pat Ranieri. Zapraszam.
2021 roku i nagrać nowy material w roku
2022!
Wszystkie wasze wydawnictwa były zawsze
bardzo wysoko oceniane. Jak myślisz, co było
powodem, że nigdy nie zdobyliście takiego
uznania jak choćby Sadus czy Atheist?
Myślę, że nasz pierwszy album, "Syzygial Miscreancy",
przeszedł przez głowy słuchaczy!
Otrzymał dobre recenzje, ale wiele osób go nie
zrozumiało! Był zbyt techniczny, zbyt wiele
zmian tempa itp. W 1990 roku mogło się
dziać zbyt wiele dla przeciętnego słuchacza!
Pamiętam, że około 1991 roku jakiś koleś powiedział
mi wtedy, że nasze kompozycje nie
"płyną" i są zbyt "nierówne". Myślę, że "Terraasymmetry"
było nieco mniej chaotyczne,
zachowując jednocześnie prawdziwe brzmienie
Hellwitch. W tym okresie byliśmy w Wild
Rags, tylko żeby mogli coś zarobić, a potem w
innych wytwórniach zdzierających z kapel.
Myślę, że to był największy problem. Nie mieliśmy
promocji, którą zapewniały wytwórnie
takie jak Roadrunner.
Wiem, że to może za wcześnie, ale czy macie
już jakieś plany na przyszłość?
Nigdy nie jest za wcześnie na plany na przyszłość!
Zwłaszcza gdy wiążą się one z eksterminacją
ludzkości! Właśnie zakończyliśmy
trasę po wschodnim wybrzeżu USA i gramy na
festiwalach prawie co miesiąc przez resztę
2023r. i początek 2024r. Planujemy uczcić
naszą 40. rocznicę w 2024r. z bardziej rozległą
trasą. Wkrótce wydamy również dodatkowe
teledyski z "A.I.", a także kilka zakulisowych
filmów z albumu.
starej szkoły (tacy jak ja!) będą szczęśliwi!
14 lat minęło od wydania "Omnipotent Convocation"
aż do teraz, co było powodem tak
drugiej przerwy?
"Omnipotent C." był trochę trudny do nagrania.
Nasz perkusista nie był wtedy zbytnio zaangażowany
i to naprawdę opóźniło nas w pójściu
naprzód. Pracowaliśmy nad nowymi kawałkami
tu i tam, ale nie było to łatwe. Kiedy
Brutal Brian dołączył w 2015 roku, zespół
ponownie wystartował! W ciągu kilku lat napisaliśmy
kilka nowych utworów. Byliśmy zakontraktowani/ustawieni
na nagranie "Annihilational
Intercention" w 2019 roku, ale
miałem problemy zdrowotne z gardłem, a potem
przyszedł Covid! Te czynniki zatrzymały
wszystko! W końcu udało nam się odpalić w
Foto: Hellwitch
Pomiędzy pierwszą a drugą płytą przerwa
była jeszcze dłuższa, bo aż 19 lat. Powiedz,
proszę, czy wy zawsze będziecie mieli tak
długie przerwy pomiędzy kolejnymi wydawnictwami?
Niestety, mój sojusz z Lucyferem nie pozwala
mi na dostęp do takich informacji. Nie jestem
pewien. Jeśli dojdzie do kolejnej pandemii,
może to być długie oczekiwanie na kolejny album.
Jeśli pojawią się inne nieprzewidziane
okoliczności, może to również wpłynąć na to,
jak szybko będziemy mogli wrócić do studia.
Ale mogę powiedzieć, że już teraz piszemy nowe
kompozycje na następcę "Annihilational
Intercention"!
Jesteś w branży muzycznej od 40 lat, jak widzisz
ewolucję muzyki przez te wszystkie lata,
co uważasz za plus, a co za minus?
Postrzegam to jako spiralę w dół. Większość
oryginalności została utracona. Większość albumów
ma obecnie podobną produkcję. Większość
zespołów po prostu wypluwa riffy z recyklingu
z minionych dni. Kilka miesięcy temu
słyszałem zespół o nazwie 2000 Stab
Wounds czy coś takiego... Kawałek miała stary
riff Slayera, potem usłyszałem partię Iron
Maiden, a potem coś innego, co przypominało
zespół z lat 80.! Zadałem sobie pytanie, czy
to naprawdę to, czego ludzie chcą w dzisiejszych
czasach? Ja nie. Nie słychać takiego recyklingu
na albumie Hellwitch. Jest zawsze
świeży, zawsze oryginalny i nigdy jak żaden
inny zespół. Jest kilka zespołów z dużą kreatywnością
i oryginalnością, takich jak Demilich
i w mniejszym stopniu Bolzer. Z drugiej strony,
myślę, że to wspaniałe, że fani mogą usłyszeć
nowy zespół w ciągu kilku sekund na telefonie/komputerze!
Myślę też, że to fajne, że
istnieje wiele darmowych programów typu studia
domowego, gdzie zespoły mogą nagrywać
swoją muzykę!
Jakiego rodzaju muzyki słuchasz najczęściej?
I co cię najbardziej inspiruje?
Słucham głównie starszych rzeczy. Staram się
sprawdzać nowe zespoły, ale zazwyczaj nie
robią na mnie wrażenia. W tej chwili słucham
Paraxism (wszystkie), Devastation (IL), English
Dogs "Forward Into Battle", Slaughter
"Strappado", Dimension Zero "Silent Night
Fever" i ED z Bolonii "Primitive Future". Jestem
pod wpływem zespołów, które brzmią
122
HELLWITCH
jak żadne inne. Nie czerpię od nich żadnych
pomysłów, ale ich duch i kreatywność inspirują
mnie do pisania muzyki, która jest wyjątkowa
i nie podąża za trendami. Słuchanie
oryginalnych, unikalnych zespołów inspiruje
mnie do promowania Hellwitch jako oryginalnego
i wyjątkowego.
Jak wygląda u ciebie proces tworzenia muzyki
i co ci sprawia najwięcej trudności od strony
technicznej?
Zwykle wymyślam riffy i mam różne pomysły.
Nagrywam je i powracam do nich dzień później,
tydzień później, miesiąc później. Jeśli
nadal uważam, że brzmią naprawdę dobrze,
użyję ich w nowym kawałku. Wszystkie części,
które uznam za wartościowe, zostaną nieco
przerobione, aby zadać maksymalne obrażenia.
Następnie wymyślam uderzenia/wypełnienia
perkusji, które moim zdaniem będą najlepiej
pasować. Brutalny Brian i ja przejdziemy
do nich, aby sprawdzić, czy to, co wymyśliłem,
można nieco wzmocnić. Zwykle wtedy
decyduję, że partia czarownicy byłaby dobra
dla refrenu i zwrotki. Poza tą formułą, w niektórych
kompozycjach tytuł jest wypowiadany
tylko raz. Może nie być refrenu. Następnie
aranżuję partie, aby przez chwilę poprowadzić
utwór w innym, nieoczekiwanym kierunku.
Czasami idę w dziwnych kierunkach aż do
końca piosenki. Innym razem mogę "zarezerwować"
kawałek, wracając do wczesnych riffów.
Lirycznie zawsze myślę o niezwykłych
koncepcjach, które obejmują ból, cierpienie,
kosmiczny rozkład, niesprawiedliwość, karę
itp. Czasami odchodzę w myślach i kończę z
science fiction, które jest oparte na rzeczywistości.
Cokolwiek to jest, zawsze udoskonalam
to w coś, czego żaden inny zespół nie zrobił!
Napiszę tekst, a potem zobaczę, jakie dziwne
wzorce mogę użyć do dopasowania ich do kawałka.
Często staram się umieszczać teksty
tak, aby nie były powiązane bezpośrednio z
rytmem partii. Po przejrzeniu brudnopisów
kompozycji decyduję, gdzie powinny być
umieszczone solówki gitarowe. Czasami partie
liryczne stają się partiami solowymi gitary i
odwrotnie. Gitarowe solówki piszę na końcu.
Obecnie bardzo dużo kapel powraca i nagrywa
nowe płyty, nawet po 30 latach, większość
z nich jest bardzo dobra. Co sadzisz o
Foto: Hellwitch
tym trendzie?
Myślę, że to świetnie! Myślę, że zespoły miały
czas, aby dać odpocząć, a potem wracają, mam
nadzieję, ze świeżymi pomysłami! Z drugiej
strony, zespoły, które wypluwają album po albumie,
rok po roku itp. zwykle nie są tak dobre.
Poświęcają jakość dla ilości.
Jak doszło do współpracy z Listenable Records
i dlaczego nie miałeś innych ofert takich
jak od Vic Records...
Znałem Laurenta (Listenable) od czasów naszego
undergroundowego metalu w latach 90.!
Wspólny znajomy przedstawił nas około
2016-17 i Laurent ujawnił, że był bardzo
zainteresowany podpisaniem umowy z Hellwitch.
Rzeczywiście mieliśmy również zainteresowanie
ze strony Vic Records (wciąż pracujemy
z nimi nad naszymi poprzednimi wydawnictwami!).
Listenable ma więcej zasobów
do promocji, budżetów nagrywania, filmów
promocyjnych itp. Omówiłem naszą ofertę
Listenable z Vic i zgodzili się, że Listenable
będzie lepszym wyborem dla zespołu.
Jak będzie wyglądała promocja nowego materiału,
czy będziecie dużo koncertować?
Będzie wyglądał jak gigantyczne okaleczone
zwłoki powstające z grobu! Duże i gnijące!
Właśnie zakończyliśmy trasę po wschodnim
wybrzeżu USA, około 2 tygodnie temu.
Gramy na Destroying Texas Fest pod koniec
lipca, a następnie na Tampa Death Fest (z
Venom Inc. / Satan) na początku października.
Następnie pod koniec października zagramy
kolejną trasę po USA, później na początku
listopada wystąpimy na Mass Destruction
Fest w Atlancie. Wreszcie, zakończymy rok w
Europie na Never Surrender Festival w Berlinie
7 grudnia! Na naszą 40. rocznicę w przyszłym
roku mamy już zarezerwowane występy
festiwalowe, w tym legendarny Milwaukee
Metalfest, a także mamy więcej planów tras
koncertowych.
Patrząc wstecz na waszą karierę, czy jest
coś, co chciałbyś szczególnie zmienić?
Tak, żałuję, że podpisałem kontrakty ze zdzierającymi
z artystów wytwórniami, których byliśmy
ofiarami! Displeased Records, Lethal
Records i Wild Rags Records mogą się odpieprzyć
i umrzeć!
Dziękuje z twój czas, czy jest coś, co chciałbyś
przekazać na konie naszym czytelnikom?
Dzięki za fajne wsparcie, Erich! Waszym
czytelnikom, obiektywnie rzecz biorąc, powiedziałbym,
że nasz nowy album jest czymś
świeżym, brutalnym i interesującym! Sprawdźcie!
Szukajcie zespołów, które nie brzmią
jak wszyscy inni! Słuchaj muzyki, która pochodzi
z serca, a nie z Nestle's Instant Generic
Metal Mix. Sprawdź hellwitch.com, aby
uzyskać najnowsze wiadomości, towary i brutalność!
Ponadto mam ponad 12 000 filmów
koncertowych każdego zespołu, jaki można
sobie wyobrazić! Sprawdź listę na Darkest
Soul Promotions, Keep on killkilling! Witaj
Szatanie!
Erich Zann
Foto: Hellwitch
HELLWITCH 123
na poziomie indywidualnym. Ale to nas nie
załamało, zdecydowanie nie!
HMP: Mieliście taką prawdziwie metalową
nazwę Speed Whöre, nawet z umlautem. Co
było z nią nie tak, że od dobrych 10 lat funkcjonujecie
jako Speedwhore?
Alex: Tak naprawdę nigdy nie zmieniliśmy nazwy
zespołu. Po prostu czasami używamy
heavymetalowego umlautu, a czasami nie, to
wszystko.
Zespoły zmieniają najczęściej nazwy z praktycznych
powodów, vide Son Of A Bitch -
Poza czasem
- Zdecydowanie nie jesteśmy na bieżąco - deklaruje Alex, gitarzysta
Speedwhore i słychać to na drugim albumie tego niemieckiego zespołu. Poprzedni
ukazał się jeszcze w roku 2015, a więc bardzo dawno temu, jednak warto było
czekać na "Visions Of A Parallel World", bo to kawał siarczystego, robiącego
wrażenie black/thrash metalu.
Około 2016 roku Tim przeprowadził się z
Monachium do Berlina i musiał znaleźć nowych
muzyków. Ale kiedy już zebraliśmy nowy
skład, mniej lub bardziej bezpośrednio
zaczęliśmy pisać nowe kawałki i grać na żywo,
ale wszyscy mamy swoje codzienne życie, więc
nie mamy konkretnego celu, aby wydawać album
co rok lub co dwa lata, po prostu mieć go
regularnie. Wszyscy członkowie nowego składu
okazali się dobrymi przyjaciółmi, więc od
czasu do czasu zdarzało się, że zamiast pracy
Cała ta niekorzystna sytuacja zmobilizowała
was do zintensyfikowania prac nad nowym
materiałem, a chcąc to podkreślić opublikowaliście
po roku pandemii cyfrowego singla
"Clutch Of The Sea". To prawda, że to
niejako odrzut z sesji nagraniowej do waszego
ostatniego splitu?
Kilka nowych utworów, choć niektóre zostały
ostatecznie zaaranżowane później, zostało napisanych
jeszcze przed wybuchem pandemii.
Jeśli już, to ona trochę nas spowolniła. Ale tak,
podczas pandemii zapytano nas, czy chcemy
dołączyć do splitu z Whipstriker, Vulcan
Tyrant i Terrorhammer. Utwór "The Cult is
Reborn" został nagrany specjalnie na to wydawnictwo,
a podczas sesji zdecydowaliśmy się
nagrać jeszcze jeden utwór, "Clutch of the Sea".
Swoją drogą singlowy numer trwający ponad
pięć minut w dzisiejszych czasach - ryzykanci
z was, nie ma co? (śmiech)
Cóż, to nie jest tak, że nasze single muszą być
przyjazne dla radia. Wydanie "Clutch of the
Sea" w tamtym czasie było tylko małą zapowiedzią
tego, co robimy obecnie. Dlatego też
ponownie znalazł się na albumie, ale nagrany
w ramach sesji do "Visions Of A Parallel
World".
Saxon. U was poprawka była jednak czysto
kosmetyczna, wymowa nowego szyldu pozostała
ta sama - wygląda na to, że nie znacie
takiego słowa jak kompromis, ale dla metalowej,
w dodatku podziemnej, kapeli to chyba
dobrze?
Tak naprawdę nie wiemy nic o zmianach dotyczących
nazwy. (OK, ale jednak pomiędzy
Speedwhore a Speed Whöre jest pewna różnica...
- przyp. red.). Jak wspomniano wcześniej,
czasami używamy umlautu, a czasami nie, ale
częściej go pomijamy. Nie jest to nawet świadoma
decyzja. Speedwhore po prostu pozostał
Speedwhore. Za to nasz materiał zmieniał
się nieco w tym czasie, zarówno jeśli chodzi o
wpływy, jak i skład.
Debiutancki album "The Future Is Now"
wydaliście wiosną 2015 roku. Po nim pojawiły
się minialbum, kilka splitów, singli i demówek
- nie mieliście czasu, czy po prostu parcia
na kolejną dużą płytę?
Foto: Speedwhore
nad nowymi utworami poświęcaliśmy próbę
na wypicie kilku piw. Ostatecznie był to bardzo
naturalny proces między naszą czwórką, w
którym wszystko układało się na swoim miejscu,
kiedy trzeba było, bez nadmiernego zastanawiania
się w którym momencie coś szczególnego
musi się wydarzyć. Teraz jesteśmy po
prostu szczęśliwi i dumni, że w końcu możemy
trzymać w rękach efekt naszej pracy.
Liczne zmiany składu pewnie nie były w tej
sytuacji ułatwieniem, ale kiedy w styczniu
2020 roku ogłosiliście nowy line-up i zaczęliście
ogłaszać pierwsze daty koncertów, wybuchła
pandemia - można się w takiej sytuacji
załamać, ale was to nie dotyczyło?
Zdecydowanie wpłynęło to również na nasze
opóźnienie. Przed pandemią mieliśmy już gotowych
większość kompozycji, a także mieliśmy
już pewną rutynę grania koncertów w nowym
składzie, ale nowe okoliczności sprawiły,
że było nam trudniej jako zespołowi, ale także
Po tej zapowiedzi nowego albumu wydaliście
w tym roku dwa kolejne single "Matriarch" i
"Hologram", ale ciekawe jest to, że każdy z
nich jest krótszy od poprzedniego - to przypadek
czy zabieg celowy?
Zupełny zbieg okoliczności, podobnie jak
umlauty w nazwie naszego zespołu, o których
wspomniałeś wcześniej.
Black/speed/thrash metal w waszym wydaniu
jest zakorzeniony w latach 80., ale też
słychać, że wychowywaliście się również na
tych wszystkich nowszych zespołach - samo
cofanie się w przeszłość nie byłoby dobrym
rozwiązaniem, mamy w końcu rok 2023, nie
1983?
Jeśli nam się podoba, to nam się podoba. A
jeśli coś czujemy to, robimy to. W końcu nie
ma znaczenia, czy coś zawiera nowsze dźwięki,
czy jest podróżą w czasie do 1983 roku.
Oba mogą być dobre lub złe.
Śmieszą mnie opinie głoszące, że to, co gra
również Speedwhore, to nurt retro, a to z jednej,
ale bardzo ważnej przyczyny: jak może
być retro coś, co jest wciąż aktualne? Jakie
jest wasze zdanie na ten temat, czujecie się
piewcami przeszłości, czy gracie coś, co jest
absolutnie na czasie?
Zdecydowanie nie jesteśmy na bieżąco. Po
prostu lubimy to, co lubimy i cieszymy się
tym, co robimy. To, czy jest to aktualne, czy
retro, nie ma dla nas znaczenia... ale bądźmy
szczerzy, zdecydowanie nie jesteśmy aktualni
w żaden sposób.
Lubicie solidnie przyłoić, ale jednocześnie
dbacie o aranżacyjne urozmaicenia, choćby
potężne, doomowe zwolnienia, które pojawiają
się w kilku utworach czy zmiany tempa
- nawalanka na najwyższych obrotach staje
się w końcu monotonna, nie tylko dla słuchaczy,
ale przede wszystkim dla was, warto
więc i nawet trzeba, trochę pokombinować?
Cóż, wolniejsze części sprawią, że szybsze par-
124
SPEEDWHORE
tie będą jeszcze szybsze, co nie?
Dobrym przykładem takiego podejścia jest
zamykająca płytę kompozycja tytułowa -
można powiedzieć, że idziecie w niej w kierunku
patetycznego, momentami epickiego
więc grania - jeszcze w czasach "The Future
Is Now" było to nie do pomyślenia, bo w
prawie ośmiu minutach zmieścilibyście dwa,
a może nawet trzy utwory?
Utwór tytułowy został napisany dość dawno
temu, w zasadzie dość szybko po wydaniu
"The Future Is Now". Ale też nigdy nie mieliśmy
podejścia, że potrzebujemy 8-minutowej
epickiej kompozycji. Czasami po prostu łączysz
ze sobą pewne elementy i riffy, a potem
zaskoczony zdajesz sobie sprawę, że jest to
trochę za długie. Ale ponieważ nigdy nie mieliśmy
wrażenia, że ten utwór jest za długi, więc
nie próbowaliśmy go w żaden sposób skracać.
W przeszłości zdarzały się utwory, które sprawiały
wrażenie zbyt długich, więc skracaliśmy
je do kwintesencji.
Jaka jest podstawowa różnica pomiędzy
Witches Brew a Dying Victims Productions?
Z punktu widzenia odbiorców waszej
muzyki na pewno znaczące jest to, że
"Visions Of A Parallel World" ukazał się też
na winylu, a jak wy odczuliście przejście do
tej drugiej firmy?
Wszyscy lubimy słuchać muzyki z winylu,
więc oczywiście posiadanie własnego albumu
na tym nośniku jest czymś niesamowitym.
Obie wytwórnie są absolutnym kręgosłupem
niemieckiego metalowego podziemia i zawsze
wspierały nas w każdy możliwy sposób. Możemy
więc powiedzieć o nich tylko to, co najlepsze.
Nie było też bezpośredniego przejścia,
ponieważ Witches Brew nie istniało przez kilka
lat. Po prostu czuliśmy, że wydanie "Visions
of a Parallel World" z Dying Victims
Productions będzie dobre i doceniamy całe
wsparcie i poświęcenie dla niego. Jednocześnie
cieszymy się, że Witches Brew powróciło!
Jaka więc czeka was przyszłość? Myślicie o
dalszym rozwoju zespołu, planujecie dalsze
działania, czy też spokojnie czekacie na dalszy
rozwój sytuacji?
Na pewno znów zaczniemy grać koncerty. Jeśli
chodzi o wydawanie nowej muzyki, to wszystko
w swoim czasie. Teraz chcemy po prostu
cieszyć się wydaniem płyty, z której nasza
czwórka może być bardzo dumna. Dzięki!
HMP: Od początku istnienia zespołu gracie
w tym samym składzie, co nie zdarza się często
- znacie się od dziecka, jesteście kumplami
na dobre i złe, co przekłada się również na
wasze relacje i samą muzykę?
Rapid: Poznaliśmy się jakiś rok przed tym, jak
zaczęliśmy grać. Oczywiście fakt, że gramy ze
sobą tak długo ma duży wpływ na naszą muzykę
i dynamikę zespołu.
To prawda, że zaczynaliście od grania coverów,
a dopiero później, kiedy zespół okrzepł i
doczekał się nazwy, pomyśleliście o własnych
kompozycjach?
To prawda. Najpierw wybraliśmy kilka coverów
i wypróbowaliśmy, jak to działa, a potem
kilka kolejnych, po czym zaczęły powstawać
pierwsze utwory. Na pierwszych koncertach
graliśmy set z własnymi utworami i coverami.
Wydaje mi się, że branie na warsztat cudzych
kompozycji to dla młodych muzyków
świetna szkoła czegoś, co można określić praktyczną
nauką muzycznego rzemiosła, bo w
końcu rozbiera się na czynniki pierwsze, analizuje,
etc., numery najlepsze z najlepszych,
należące zwykle do metalowego kanonu?
Dokładnie. Granie i słuchanie cudzych kompozycji
to świetny sposób na naukę, co działa,
i jak nawet najbardziej szalone pomysły mogą
się sprawdzić, jeśli zostaną poprawnie wykonane
to, i odwrotnie - czasami proste pomysły
są najlepsze.
Własne znaczenie
Rapid są z Finlandii, grają już od blisko 10 lat i dopiero teraz dorobili się
oficjalnego wydawnictwa. Zawartość EP "Blackstar Opression Regime" ucieszy na
pewno fanów black/speed metalu starej szkoły, ale nie ma co ukrywać, że to już
dość stary materiał i małomówni muzycy powinni bez większej zwłoki powiększyć
swą dyskografię.
"Rapid Fire" to jeden z evergreenów Priest z
LP "British Steel" - skoro jednak ta nazwa
była zajęta od lat, bo nawet w Polsce mieliśmy
kiedyś posługujący się nią zespół, stanęło
na Rapid?
Ciężko było wymyślić nazwę dla zespołu, która
składałaby się tylko z jednego słowa. Pierwotnie
planowaliśmy użyć nazwy Manticore,
ale zdecydowaliśmy się na Rapid. To może,
ale nie musi mieć coś wspólnego z utworem
Priest. Ostatecznie to nasza muzyka nadaje
tej nazwie własne znaczenie.
Słuchając "Blackstar Opression Regime"
wynotowałem sobie kilka nazw i pewnie nie
pomylę się zbytnio obstawiając, że albumy
Judas Priest, Motörhead, Venom, Hellhammer,
Slayer, Kreator i tym podobnych zespołów
przeważają w waszych płytotekach?
Wszystkie te zespoły były dla nas inspiracją,
ale nigdy nie staraliśmy się brzmieć jak oni czy
jakikolwiek inny zespół. Zdecydowanie jednak
mamy ich płyty w naszych kolekcjach!
Gracie we trzech z założenia, niczym Venom
czy Hellhammer, czy też na początku nie
było nikogo zainteresowanego dołączeniem
na drugą gitarę i tak już zostało?
Myśl o czwartym członku nawet nie przeszła
nam przez głowę...
Nie da się nie zauważyć, że dzięki temu brzmicie
znacznie surowiej i agresywniej,
zwłaszcza na koncertach, co pewnie też ma
dla was znaczenie?
Tak, to brzmienie pasuje do tego zespołu.
Pierwsze cztery lata istnienia Rapid były,
można rzec, dość standardowe dla młodego
zespołu: dwie demówki, 7" singiel "Ancient
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
Foto: Rapid
RAPID 125
126
Force", po czym zapadła cisza. Odpuściliście
na jakiś czas granie, czy po prostu niczego po
roku 2017 nie nagrywaliście, szlifując spokojnie
nowy materiał?
Próbowaliśmy rozwijać zespół, ale wydawało
się, że stoimy w miejscu. Próbowaliśmy tworzyć
nowe utwory, ale nic nie działało. W pewnym
momencie wydarzyło się kilka rzeczy,
które przyniosły nową inspirację i w końcu
skierowały nas z powrotem na właściwe tory.
W sumie wyszło tak, że z powodu pandemii
mieliście na to jeszcze więcej czasu - od razu
nasuwa się więc pytanie, czemu nie pokusiliście
się o debiutancki album, wypuszczając
wiosną ubiegłego roku tylko EP-kę?
Doszliśmy do wniosku, że EP-ka to dobry
sposób na wypuszczenie starych i nowych,
wciąż niewydanych utworów i przypomnienie
publiczności o naszym istnieniu i być może
zrobienie miejsca na LP.
Wcześniejsze demówki wydaliście na kasetach,
ale "Blackstar Opression Regime" początkowo
opublikowaliście tylko w wersji cyfrowej
- uznaliście, że to dobry materiał i może
stanie się tak, że przyciągnie uwagę potencjalnych
wydawców?
Tak naprawdę najpierw został wydany na kasecie
magnetofonowej, ale oczywiście nie mielibyśmy
nic przeciwko, gdyby potencjalny wydawca
zwrócił się do nas, aby wydać go ponownie
na CD lub winylu.
Deal z Dying Victims Productions to chyba
dla was strzał w przysłowiową dziesiątkę,
lepszej firmy dla Rapid nie można sobie wyobrazić,
idealnie pasujecie do jej profilu wydawniczego?
Tak, cieszymy się z tego kontraktu.
RAPID
Foto: Rapid
Kiedy w latach 80. w Polsce tworzyła się scena
ekstremalnego, podziemnego metalu wiele
ówczesnych zespołów określało swą muzykę
jako speed/black/hardcore, gdzie ten ostatni
człon w żadnym razie nie oznaczał tego, z
czym utożsamiamy hardcore obecnie, ale szaleńcze,
wyrastające bezpośrednio z punka,
ostre łojenie. U was też wyczuwam ten podskórny,
punkowy sznyt, który, jak słyszę,
dobrze współbrzmi z oldschoolowym speed/
black i tradycyjnym metalem?
Punk oczywiście miał wpływ na rodzaj metalu,
który gramy, ale nie staramy się celowo brzmieć
"punkowo", ani nie szukamy tam wpływów.
Ten kontrakt i fizyczne wydanie waszej debiutanckiej
EP-ki to dla Rapid coś na kształt
drugiego etapu, nowego startu, a zarazem
szansa dotarcia do liczniejszego, niż dotąd,
grona słuchaczy?
Tak może być. Czas pokaże.
Wygląda na to, że kiedy pojawiła się ta propozycja
byliście nią zaskoczeni, nie mieliście
w zanadrzu żadnego premierowego materiału
na bonusy - to dlatego na płycie winylowej są
cztery utwory znane z oryginalnej wersji
"Blackstar Opression Regime", zaś na kompaktowej
dodaliście cztery kolejne, pochodzące
z demo "Deadly Torment"?
Tak, w pewnym sensie to prawda. Ale zamiast
skupiać się na bonusowych utworach i tym podobnych,
wolimy skupić się na prawdziwym
materiale do ewentualnego właściwego wydania
w przyszłości, więc pomyśleliśmy, że dobrym
pomysłem będzie umieszczenie "Deadly
Torment" na płycie.
Co ciekawe całość jest spójna, a do tego nie
ma między tymi utworami jakichś znaczących
dysproporcji brzmieniowych - wybór tak
klasycznej, ponadczasowej wręcz, stylistyki,
ponownie okazał się trafiony? Było skromnie,
ale teraz paniska z was: macie "Blackstar
Opression Regime" nie tylko na CD, ale też
dwie wersje LP - powiedzieć, że jesteście zadowoleni,
to nic nie powiedzieć?
Tak, jesteśmy usatysfakcjonowani.
Żeby nie sięgać do jakichś bardziej odległych
przykładów: Amorphis przez pierwsze 10 lat
istnienia wydał pięć albumów. Oficjalna
edycja "Blackstar Opression Regime" cieszy,
ale nie ma co ukrywać, że te utwory w większości
mają już kilka lat - kiedy zamierzacie
więc uraczyć nas długogrającym materiałem?
Mamy nadzieję, że w najbliższej przyszłości,
ale niczego nie obiecujemy.
Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski,
Szymon Tryk
HMP: Gratuluję wydania nowego albumu,
jaki odzew otrzymaliście?
Eric Wesa: Dzięki! Wspaniale jest w końcu
wydać nową muzykę i ogólnie wydaje się, że
reakcja była bardzo pozytywna! Otrzymaliśmy
niesamowite recenzje opisujące różnorodność i
nowe progresywne elementy, które zostały popchnięte
dalej na tym albumie niż na naszym
debiucie. Jesteśmy wielkimi fanami muzyki
progresywnej, więc cieszymy się, że nasi fani
ciepło przyjęli to brzmienie.
Minęło 7 lat od premiery debiutu. co zajęło
wam tyle czasu, dla młodego zespołu, to dość
długa przerwa
Tak to długa przerwa... Około 2017 roku
zaczynaliśmy już pisać na nasz drugi album,
ale po tym, jak nasz oryginalny perkusista
Ross Collingwood odszedł z powodu różnic
co do kierunku artystycznego, przez jakiś czas
nie mogliśmy znaleźć dobrego zastępstwa.
Większość naszej energii poświęciliśmy na
przerwę od koncertów, po prostu pisząc naszą
nową muzykę i nagrywając dema bez perkusisty.
Kilka lat później poznaliśmy Chrisa i
nagraliśmy z nim perkusję w studiu. Chcieliśmy
wykorzystać to jako okazję do nauczenia
się procesu nagrywania i wzięliśmy na siebie
rejestrację nagrań i zmiksowanie. Później zaczął
się covid i nie mogliśmy się za często spotykać.
I to też poniekąd doprowadziło do tej
sytuacji... Zamierzamy wykorzystać te wszystkie
doświadczenia, żeby upewnić się, iż przy
tworzeniu następnego albumu przerwa nie będzie
tak długa.
Sami wydajecie własne płyty, jak więc wygląda
u was promocja od strony technicznej?
W przypadku wydań albumów skupiamy się
na mediach społecznościowych i autopromocji,
w tym płatnych reklamach na YouTube i
Facebooku. Czuję, że mieliśmy najlepsze
wyniki z YouTube. Współpracujemy również
z Jonem Asherem, który skupia się na PRowej
stronie rzeczy, i pomógł wypchnąć nasz
album do znacznie szerszych publikacji i magazynów,
co naprawdę sprawiło, że nasze wydawnictwo
było bardziej widoczne dla opinii
publicznej. Robiąc autopromocję, naprawdę
musisz znaleźć sposoby na dotarcie dalej niż
bezpośrednia baza fanów, w przeciwnym razie
trudno jest się rozwijać.
Mieliście jakieś konkretne oferty kontraktów
od wytwórni płytowych, czy wolicie mieć
wszystko pod kontrolą?
Nie dostaliśmy jeszcze żadnych sygnałów od
jakiejkolwiek wytwórni, ale to nie znaczy, że
nie jesteśmy zainteresowani! Dla nas najważniejszą
rzeczą jest utrzymanie kreatywnej kon-
troli nad naszą muzyką. Mamy tu dużo więcej
swobody, gdy sami robimy większość rzeczy.
Myślę, że nie mielibyśmy nic przeciwko pomocy
w dystrybucji, więc zdecydowanie rozważamy
rozpatrzyć więcej opcji przy okazji przyszłych
wydawnictw. Wygląda na to, że ostatnia
płyta wzbudza niesamowite reakcje, co
daje nam rozpędu, więc jest to lepszy czas niż
kiedykolwiek, aby przekonać się, co o nas
myślą!
Jak wygląda obecnie scena metalowa w
Kanadzie, bo poza Sacrifice, Voivod, Razor
czy Annihilator nie słychać za specjalnie o
jakiś nowych kapelach...
Z tego, co widzę, jest teraz ogromna publiczność
na scenie power metalu! Myślę, że ma to
sens, ponieważ mamy Unleash the Archers
tutaj w Vancouver, a oni naprawdę nieźle
ostatnio wystartowali. Ich najnowsze albumy,
"Apex" i "Abyss", są albumami koncepcyjnymi,
a występy/produkcja są niezwykle mocne,
więc gorąco polecam ich wysłuchanie! Anciients
to kolejna niesamowita kanadyjska
grupa do sprawdzenia, trochę tak, jakby był
słabszym Opeth.
Kanadyjski power
Chciałoby się powiedzieć ze Kanada nie tylko Voivodem, Sacryfice, Annihilator
i Razor stoi, ale jak dla mnie, może jeszcze poza Slaughter i Infernal Majesty,
nie widać na horyzoncie godnych następców. Pojawiają się od czasu do czasu
zespoły, które mają nadzieję swoją twórczością dołączyć do wyżej wymienionego
grona zespołów. Wychodzi im to z różnym skutkiem. Jednym z nich jest
Medevil. Czy im się to uda lub udało? Jeśli chcecie wiedzieć to, posłuchajcie ich
płyty, przeczytajcie poniższy wywiad i oceńcie to sami.
Wymienione przez ciebie kapele kopią tyłki.
Wiem co masz na myśli! Nasz wokalista Liam
jest wielkim fanem Metal Church, szczególnie
z ery Davida Wayne'a. Powiedziałbym, że
brzmi jak mieszanka Davida Wayne'a i Udo,
ma ten naturalny rodzaj Udo w swoim cięższym
głosie. Osobiście naprawdę trudno jest
mi znaleźć zespoły brzmiące podobnie do nas.
Czerpiemy inspirację z wielu źródeł w zależności
od utworu i myślę, że byłaby to nieskończona
lista wykonawców.
Czy trudno jest obecnie działać zespołowi
metalowemu w Kanadzie, jak sobie z tym
radzicie?
Naprawdę trudno powiedzieć, ponieważ nie
pierwszego albumu i zwiększenie różnorodności
naszego brzmienia. Wierzymy, że to
wszystko zaprosi jeszcze szerszą publiczność,
która lubi różne gatunki metalu. Zdecydowanie
uważamy, że jest to mocniejszy album
niż nasz pierwszy i że niektóre utwory, takie
jak "Pray for Me", pomogą nam wyróżnić się
na tle innych zespołów w naszym gatunku.
Czy fani znów będą musieli czekać tyle lat
na nowy album? Czy macie już jakieś plany
dotyczące przyszłych wydań?
Nie chcę tego roztrząsać, ale powiem tylko, że
pracujemy nad tym, aby tak długa przerwa
więcej się nie powtórzyła. Ten album był dla
nas ogromnym krokiem w nauce, aby ulepszyć
nasze rzemiosło i nauczyć się samodzielnego
produkowania. Chcemy być perfekcjonistami
w pewnych sprawach, więc tym razem szukamy
pracy z producentem. Rozmawialiśmy o
potencjalnym wydaniu EP-ki lub singla, jeśli
coś potrwa dłużej, niż się spodziewaliśmy, ale
musimy zobaczyć, kiedy dojdziemy do tego
punktu!
Jakie są wasze plany koncertowe, czy bierzecie
w ogóle pod rozwagę Europę?
W tej chwili szukamy potencjalnej trasy w
2024 roku, wspierającą nasze nowe wydawnictwo,
a w międzyczasie gramy główne koncerty
w Vancouver. Niedawno zagraliśmy na wyprzedanym
Hyperspace Metal Festival IV,
dla publiki fanów power metalu. Wspaniale
było zobaczyć fanów, którzy znali teksty z
naszego nowego albumu. Nie ma żadnych obecnie
planów dotyczących Europy, chociaż
słyszałem od fanów, że nasza muzyka poradziłaby
sobie tam naprawdę dobrze, więc na
pewno jest na naszym radarze, jeśli uda nam
się ogarnac to logistycznie!
Które zespoły miały największy wpływ na
Twój rozwój muzyczny?
Iron Maiden było moim wprowadzeniem do
metalu i naprawdę wpłynęło na power-metalową
stronę mojego stylu pisania, a także ich
epickie aranżacje, które opowiadają historię
poprzez muzykę, takie jak "Rime of the Ancient
Mariner". Zawsze traktowaliśmy każdą z naszych
kompozycji zarówno muzycznie, jak i
tekstowo, jako indywidualne historie do opowiedzenia.
Od tego czasu zająłem się bardziej
złożoną muzyką i mam obsesję na punkcie
progresywnych zespołów, takich jak Dream
Theater, Gentle Giant i Rush.
Opisujecie swoją muzykę, że jest dla fanow
Accept lub Metal Church. Jak dla mnie najbliżej
wam do Savatage, co o tym sadzisz?
Foto: Medevil
doświadczyłem bycia w zespole metalowym
poza Kanadą! Wiem, że otrzymujemy niesamowite
wsparcie z innych części świata, takich
jak Meksyk, Wielka Brytania i Brazylia, żeby
wymienić tylko kilka, więc może zrobilibyśmy
lepiej, gdybyśmy tam byli? Myślę, że kiedy
zarezerwujemy kilka koncertów w obszarach
położonych dalej, łatwiej będzie nam zorientować
się, ale społeczność Vancouver bardzo
nas wspiera i jesteśmy dumni, że możemy
reprezentować nasz kraj.
Jakie są wasze oczekiwania związane z
wydaniem "Mirror in the Darkness"?
Naszym celem na tym wydawnictwie było rozwinięcie
progresywnych elementów z naszego
Dziękuję za poświęcony czas. Na koniec powiedz
nam, w jaki sposób chcesz zachęcić
czytelników HMP do zakupu waszych
płyt...
Dziękujemy za dzisiejsze przedstawienie nas
waszym czytelnikom! Możecie kupić cyfrowe/
fizyczne wydania CD "Mirror in the Darkness"
na naszym Bandcampie lub posłuchać
nas na wszystkich głównych platformach
streamingowych!
Erich Zann
MEDEVIL 127
128
HMP: Debiutancki album wydaliście w
ósmym roku istnienia zespołu, ale na następcę
"Krvcifix Invertör" nie trzeba już było
czekać zbyt długo, raptem dwa lata - złapaliście
wiatr w żagle, jesteście na fali, dlatego
"Demonic Assasinatiön" ukazał się dość szybko?
F.T. Skullcrusher: Rzecz w tym, że choć
Hellcrash powstał w 2013 roku aż przez dwa
lata nie mieliśmy perkusisty. Wtedy zaczęliśmy
koncentrować się na występach na żywo,
bo w końcu mogliśmy je zagrać. W 2016 roku
nagraliśmy album, ale zrezygnowaliśmy z niego,
ponieważ był okropny (oczywiście za 20
lat wystawimy go na sprzedaż, żądając 100
euro za kopię). Po wydaniu "Krvcifix Invertör"
wszystko stało się trochę łatwiejsze, ponieważ
w końcu mieliśmy coś, czego ludzie
mogli słuchać. Zagraliśmy kilka europejskich
koncertów w ubiegłym roku, co bez albumu
było niemożliwe. W końcu mieliśmy fanów.
Tym razem wszystko było łatwiejsze, dlatego
wydanie nowej muzyki nie zajęło nam kolejnych
ośmiu lat. Myślę, że mogliśmy wydać
"Demonic Assassinatiön" nieco wcześniej, ale
patrząc na reakcję fanów, prawdopodobnie tak
było najlepiej.
L.C. Hellraiser: Ukończenie wszystkich
utworów zajęło nam tylko kilka miesięcy, a
nagranie i zmiksowanie albumu zaledwie kilka
tygodni. "Demonic Assassinatiön" od samego
HELLCRASH
Wewnętrzny Steve Harris
Lubią przyłoić, jak to w black/speed
metalu jest normą, ale są również, jak
dziwnie by to nie zabrzmiało, zespołem
poszukującym. Dlatego ponownie
mamy na albumie Hellcrash długi,
rozbudowany numer, tytułowy "Demonic
Assasinatiön", potwierdzający, że to
włoskie trio ma również drugie, jeszcze
bardziej interesujące, oblicze.
początku wydawał się mocniejszym albumem
niż pierwszy pod względem tworzących go kawałków
i jest grany z zawrotną prędkością.
Foto: Hellcrash
Materiału mieliście dość, dlatego choćby
"Hell Breaks Loose" pozostał tylko na ubiegłorocznym
splicie z Bunker 66, nie musieliście
sięgać po nieco starsze utwory?
F.T. Skullcrusher: Właściwie, utwory takie
jak "Volcanic Outburst" czy "Graveripper" sięgają
daleko wstecz do 2017, jeśli nie 2016 roku.
Oczywiście przearanżowaliśmy niektóre
fragmenty, ale pomysł na te utwory zrodził się
pięć lat temu. Większość albumu to zupełnie
nowe kompozycje, ale chcieliśmy wpleść też
starsze utwory, ponieważ dają kopa. A teraz
możemy zagrać je o wiele lepiej niż pół dekady
temu!
L.C. Hellraiser: "Hell Breaks Loose" był pozostałością
po sesji "Krvcifix Invertör". Nagraliśmy
wtedy perkusję, ale nie bas, gitarę i wokal.
Kilka miesięcy później zdecydowaliśmy
się dokończyć nagrywanie utworu i tak powstał
ten split.
Wciąż słychać, że te najbardziej klasyczne
dokonania Venom, Slayer, Destruction czy
Sodom mają na was ogromny wpływ, ale jednocześnie
staracie się proponować w ramach
tej konwencji coś od siebie - stworzenie takiej
własnej, dźwiękowej przestrzeni było dla
was wyzwaniem, czy przeciwnie, poszło dość
szybko?
F.T. Skullcrusher: Szczerze mówiąc, nigdy
się nad tym nie zastanawialiśmy. Graliśmy to,
co lubiliśmy. Skoro Venom to nasz ulubiony
zespół, to zamierzaliśmy grać jak oni. To powiedziawszy
dodam, że lubimy też wiele różnych
zespołów grających w odmiennych stylach.
Ta mieszanka jest tym, co tworzy brzmienie
Hellcrash. Możesz wiedzieć lub nie,
ale mamy obsesję na punkcie Iron Maiden.
Nie tylko wczesnego Maiden, jak wszyscy inni,
ale także tego po 2000 roku. Mamy więc te
wpływy w naszej podświadomości, gdy piszemy
muzykę. Oprócz Maidenów są setki innych
zespołów, które mogą brzmieć podobnie,
ale mają te drobne cechy, które ostatecznie
tworzą muzykę Hellcrash.
L.C. Hellraiser: Nie, to zawsze było dla nas
naturalne. Jeśli posłuchasz naszego pierwszego
demo, przekonasz się, że brzmi bardzo podobnie
do tego, co robimy teraz, może nawet bardziej
niż niektóre rzeczy, które robiliśmy w
międzyczasie. Myślę, że naprawdę zatoczyliśmy
pełne koło i od teraz możemy tylko budować
na tym fundamencie.
Jak zdefiniowalibyście więc metalowy idiom
w jego najbardziej klasycznej postaci, co jest
według ciebie jego podstawą i zarazem najważniejszym
jego wyróżnikiem dla Hellcrash?
F.T. Skullcrusher: Wyjazd w trasę ze świadomością,
że stracisz wszystkie pieniądze, to
właśnie metal. Bycie pijanym przez cały dzień
po koncercie również. Spieprzenie każdego
utworu na scenie, ale zachowywanie się tak,
jakbyś grał najlepszy koncert w historii, to
metal. Ludzie, którzy mówią, że "najważniejsza
jest muzyka" są w błędzie. To znaczy, możesz
grać najcięższe i najszybsze riffy w historii, ale
jeśli na scenie zachowujesz się jak w swojej sali
prób, jeśli absolutnie potrzebujesz tego czy
tamtego, komfortu do grania, jeśli nie masz
odwagi podjąć ryzyka, to, cóż, możesz spierdalać.
Metal to wiele rzeczy, nie tylko sama
muzyka. Poza tym, jeśli podczas grania ubierasz
się tak, jakbyś szedł do pracy w biurze,
twoja muzyka prawdopodobnie i tak będzie do
bani.
L.C. Hellraiser: Powiedziałbym, że riffy. I w
naszej muzyce jest mnóstwo riffów.
Nie macie wrażenia, że kiedyś zespołom metalowym
było łatwiej o tyle, że na przełomie
lat 70. i 80. i później wszystko było nowe, a
speed, thrash, death czy black dopiero się
rodziły - teraz trudniej, a nawet więcej, w
obrębie określonych kanonów po prostu już
nie da się być oryginalnym, skoro wszystko
wymyślono już wcześniej?
F.T. Skullcrusher: Szczerze mówiąc, nie
obchodzi mnie oryginalność. Nigdy nie rozumiałem
tego całego "bądź oryginalny". Chcę grać
to, co lubię, a nie to, co uważam za zupełnie
nowe. Podoba mi się Venom? To, kurwa, będę
grał jak Venom. Nie widzę powodu, dla którego
miałbym próbować stworzyć coś oryginalnego
za wszelką cenę tylko dlatego, że może to
być dobry dodatek do świata muzyki (lub może
się lepiej sprzedać), jeśli tego nie chcę. Chcę
się po prostu dobrze bawić. Jeśli teraz myślisz,
że moja muzyka jest do bani, wyobraź sobie
mnie grającego coś, czego nie chcę!
L.C. Hellraiser: Po prostu staramy się być zespołem,
który najbardziej chcielibyśmy zobaczyć
na żywo jako widzowie, więc bierzemy
wszystko, co lubimy z naszych ulubionych zespołów
i łączymy to razem, owinięte brzmieniem,
które wypracowaliśmy przez 10 lat istnienia.
Wiele zespołów zaczyna wtedy eksperymentować,
łącząc metal z innymi gatunkami, ale
ta droga zdaje się was nie interesować,
wybraliście i gracie archetypowy black/speed
metal?
F.T. Skullcrusher: Zasadniczo mogę odpowiedzieć
tak samo, jak wcześniej. Chcemy grać
to, co lubimy. Oczywiście nie oznacza to, że
chcemy kopiować to czy tamto za wszelką cenę,
bo jak już mówiłem, mamy na siebie wiele
różnych wpływów, które w pewnym sensie
zmieniają ostateczne rezultaty. Powiedzmy, że
nie myślimy o tym, jaką muzykę chcemy grać,
po prostu płyniemy z prądem. Weźmy na
przykład nasze dwa albumy: pierwszy brzmi
bardziej surowo, bardziej piekielnie, w niektórych
fragmentach blackmetalowo; "Demonic
Assassinatiön" z drugiej strony ma bardziej
wyrafinowane brzmienie, jest tu zdecydowanie
większy wpływ klasycznego heavy metalu na
utwory, ale nadal ma te cechy z pierwszego
albumu. Nie planowaliśmy tego, to się po prostu
stało.
L.C. Hellraiser: Myślę, że gramy szybki heavy
metal ze złowieszczymi riffami. Jeśli nie słuchasz
naszych płyt, a jedynie patrzysz na
okładki i zdjęcia, to łatwo skojarzyć nas z jakimś
zwykłym black/thrashem czy czymkolwiek
innym, ale w tym co robimy jest silny
fundament heavy metalu. Oczywiście czasami
mamy thrashową nutę, ale lubimy chwytliwe
riffy, refreny, melodyjne solówki gitarowe, pozostając
przy tym w obrębie gatunku. Ale
znowu, to jest coś, co Venom robił w tamtych
czasach, ich muzyka jest o wiele bardziej złożona
niż tylko "a tak, Venom, czyli satanistyczny
Motörhead"! A co do zespołów łączących metal
z innymi gatunkami: wypierdalać!
Szukacie jednak innych rozwiązań: debiutancki
album zamykał trwający ponad siedem
minut, mroczny "Mephistopheles", teraz
"Demonic Assasinatiön" wieńczy jeszcze
dłuższa kompozycja tytułowa - to w żadnym
razie nie przypadek?
F.T. Skullcrusher: Jako, że Iron Maiden jest
naszym ulubionym zespołem, można wywnioskować,
że lubimy długie kompozycje. Myślę,
że to fajne dla zespołu takiego jak my, którego
utwory zazwyczaj mieszczą się w przedziale
trzech, czterech minut, mieć kilka epików.
Venom miał "At War with Satan", my mamy
"Demonic Assassinatiön" i "Mephistopheles".
Naprawdę fajnie jest grać te utwory na żywo i
myślę, że te dwa są najlepsze z każdego albumu.
L.C. Hellraiser: Jak pewnie zauważyłeś, lubimy
też epopeje. Czcij "At War with Satan"
albo umrzyj!
Na "Krvcifix Invertör" sporo było utworów
trwających w granicach pięciu minut i dłuższych;
teraz zaś na dziewięć numerów są
takie tylko dwa, wspomniany "Demonic Assasinatiön"
i "Abyss Of Lucifer". Wyszło to
tak mimo woli, czy też świadomie chcieliście
uwypuklić esencję tego co gracie w krótszych,
bardziej zwartych utworach, zamykających
się w 3-4 minutach?
F.T. Skullcrusher: Myślę, że było w tym trochę
z obu rzeczy. Kiedy nagrywaliśmy "Krvcifix
Invertör", podobały nam się te utwory, ale
patrząc wstecz myślę, że mogliśmy wyciąć niektóre
fragmenty. To wina naszego wewnętrznego
Steve'a Harrisa! (śmiech). Chociaż
nie ustaliliśmy zasady "kawałki muszą być krótkie",
myślę, że nieświadomie za tym właśnie
podążaliśmy. Ale znowu: nie dlatego, że zmusiliśmy
się do tego, po prostu w tamtym czasie
Foto: Hellcrash
myśleliśmy, że te utwory działałyby lepiej,
gdyby miały określoną długość. To nie jest
tak, że podczas miksowania zdecydowaliśmy
się pozbyć się niektórych fragmentów, by skrócić
utwory.
L.C. Hellraiser: Kiedy piszemy kawałki nie
ma zbyt wiele świadomego myślenia. Robimy
to, co robimy i jeśli utwór ma 10 minut i brzmi
świetnie, to znajdzie się na albumie. Lubimy
mieć krótkie, proste numery, ale także dłuższe
utwory, które mają bardziej narracyjny charakter,
szczególnie na żywo, ponieważ utrzymuje
to zaangażowanie publiczności. Jeśli miałbym
wymienić coś, co odróżnia nas od innych
zespołów, to byłaby to pierwsza rzecz, która
przychodzi mi do głowy.
Skąd pomysł na tę swoistą klamrę, instrumentalne
"Intro" i "Outro"? Zdają się one
sugerować, że album jest swego rodzaju całością,
ale teksty, mimo pewnych tematycznych
zbieżności, nie łączą się ze sobą?
F.T. Skullcrusher: W 2011 roku ja i Hellraiser
mieliśmy taki blackmetalowy projekt,
Freezing Storm. Nagraliśmy album (cóż, coś
w tym stylu, bo po prostu wzięliśmy tego gościa
do nagrania perkusji, nawet go nie znając,
i oczywiście kompletnie spierdolił klimat tych
utworów), który zawierał intro i outro. Nagraliśmy
je na zabawkowym keyboardzie podczas
popołudnia w domu przyjaciela. Było też kilka
bestialskich krzyków, które pochodziły ode
mnie (podczas bycia bitym przez Hellraisera,
jak sądzę). Chociaż album nie był niczym specjalnym,
te dwa utwory miały tę niesamowitą
aurę z lat 80. i pomyśleliśmy, że pasowałyby
do "Demonic Assassinatiön". Nagraliśmy je
ponownie i umieściliśmy na albumie. Szczerze
mówiąc, to jedyny powód, dla którego się tu
znalazły, nie myśleliśmy o "Demonic..." jako
albumie koncepcyjnym (ale dzięki za pomysł!).
L.C. Hellraiser: To są nagrania jeden do jednego
intro i outro z pierwszego dema, które
zrobiliśmy dla blackmetalowego projektu, który
zaczęliśmy w wieku 13 lat. Coś w rodzaju
hołdu dla naszych wczesnych dni. (śmiech)
Pamiętam, że "Fausta" Goethego nie czytaliście,
a co z "Boską komedią"? Pytam o to, bo
w utworze "Finit hic Deo" pojawia się fraza
"Finit hic Deo wyryte na drzwiach piekła"
("Finit hic Deo carved on hell's door"), tymczasem
według Dantego znajduje się tam
napis "porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy
wchodzicie" ("Lasciate ogni speranza, voi
ch'entrate") - piekło w XXI wieku nie jest już
takie samo, jak we wczesnym średniowieczu,
Boga nie ma w nim już na pewno?
F.T. Skullcrusher: Dzięki za myślenie, że jesteśmy
tacy mądrzy i wykształceni, ale prawda
jest inna! (śmiech) Cały utwór "Finit hic Deo"
jest o Valaku, demonie z filmów "Obecność".
Tytuł pochodzi stamtąd; są tam dosłownie
drzwi z napisem "Finit hic Deo". Nie pamiętam,
czy były to drzwi do piekła, jak zwykle zmieniliśmy
niektóre fragmenty tekstu, aby były
bardziej w naszym stylu, ale to wszystko. Gdybym
próbował pomyśleć o tym, czym jest piekło,
przypuszczam, że pomyślałbym o krainie
ognia z orgiami, alkoholem i bólem. Zasadniczo
to samo co Ziemia, oczywiście bez orgii.
Tak a propos, "Finit hic Deo" jest błędne. Poprawną
formą byłoby "Hic Finitur Deus". Odkryłem
to zaraz po nagraniu wokali do tego kawałka.
Nigdy nie ufaj wysokobudżetowym filmom!
L.C. Hellraiser: Boga nie ma, jest pizdą.
Po raz kolejny nie odmówiliście sobie przyjemności
wykorzystania umlautu w tytułowej
frazie - nie ma tego stricte metalowego
akcentu w waszej nazwie, nadrabiacie to
więc w tytułach płyt? (śmiech)
F.T. Skullcrusher: To już tradycja dla albumów
Hellcrash: dwuwyrazowe tytuły, dekapitacja
na okładce i umlaut. Szczerze mówiąc,
nigdy nie sądziłem, że Hellcrash to dobra nazwa
dla zespołu, ale to także ta dziwna nazwa,
która jest w jakiś sposób ikoniczna. Nie mamy
też konkurencji na świecie, no bo kto do cholery
nazwie zespół "Hellcrash"?
L.C. Hellraiser: Kiedy zapytano Lemmy'ego
Kilmistera dlaczego używał umlautu, to odpowiedział,
że wyglądało to wrednie i się z
tym zgadzamy! Metal i umlaut są nierozerwalne.
Okładka "Krvcifix Invertör" mogła rozjuszyć
chrześcijańskich ortodoksów, ta zdobiąca
"Demonic Assasinatiön" może z kolei wywołać
protesty środowisk feministycznych -
w czasach coraz dalej idącej poprawności
politycznej czy #MeToo nie mieliście wątpliwości
co do ich wykorzystania, metal od
zawsze prowokował i tym bardziej może to
czynić również obecnie?
F.T. Skullcrusher: Jeśli czujesz się urażony
HELLCRASH 129
okładką albumu, powinieneś się zabić. Jeśli
czujesz się urażony tym ostatnim stwierdzeniem,
też powinieneś się zabić. Ponownie, to
jest wyimaginowane, o czym lubimy rozmawiać.
Tak, jesteśmy w erze "pozbądź się wszystkiego,
czego nie lubię", ludzie obrażają się o
wszystko, ale z pewnością nikt nie byłby zszokowany
zdekapitowaną kobietą uprawiającą
seks oralny z Pazuzu. Wszystko już było. To
jest właśnie ta kiepska część: Venom zszokował
wszystkich w tamtych czasach. Teraz
ludzie po prostu mówią "tak, to jest obrzydliwe i
nie podoba mi się to". Nie palą naszych płyt, bo
boją się przywołać demona. Smutne.
L.C. Hellraiser: Zrobiliśmy to celowo. Naszym
marzeniem jest, aby obie grupy próbowały
zbojkotować nasz występ, ale wtedy zaczną
ze sobą walczyć, a może strzelać i zabijać
się nawzajem. Śmieci wyrzucają się same!
Tak czy siak nie da się nie zauważyć, że przejawiacie
swego rodzaju fascynację dekapitacją
- co prawda Kreator napisał już "Under
The Guillotine", ale w tym temacie wszystko
jeszcze przed wami? (śmiech)
F.T. Skullcrusher: To już po prostu tradycja.
Musimy mieć zdekapitowaną głowę na okładkach
albumów! Możesz zacząć zgadywać, co
pojawi się na naszym trzecim albumie…
L.C. Hellraiser: Tak, staje się to powtarzającym
się motywem, więc zdecydowaliśmy się
zachować go na każdy przyszły album, wraz z
dwoma słowami w tytule i umlautem. Myślę,
że tworzenie spójnych obrazów i stylu wizualnego,
który można skojarzyć z muzyką, jest
świetną rzeczą i staje się jednym z powodów,
dla których podążasz za zespołem.
Foto: Hellcrash
Samuele Scalise przygotował wam również
oldschoolową okładkę cyfrowego singla
"Okkvlthammer", wyglądającą jak podniszczona
koperta 7" płytki - o taki właśnie efekt
końcowy wam chodziło?
F.T. Skullcrusher: Prawdę mówiąc, Samuele
zrobił niesamowitą grafikę z twarzą i tytułem,
a ja następnie przystąpiłem do tworzenia fałszywej
7" płyty. Nie możemy pytać go o
wszystko, zwłaszcza gdy nie wiemy, czego
chcielibyśmy użyć, dlatego też pracuję z tymi
rzeczami, które mamy. Oczywiście to on wykonuje
największą i najtrudniejszą część pracy.
Pomysł był dokładnie taki. Przez jakieś trzy
sekundy zastanawialiśmy się nad realizacją
fizycznych kopii, po czym spojrzeliśmy na nasze
portfele i odrzuciliśmy ten pomysł.
L.C. Hellraiser: Cóż, to będzie tło dla całej
trasy, więc to coś mówi.
Zakładam jednak, że na co dzień dbacie o
płyty, tym bardziej, że "Demonic Assasinatiön"
doczekała się kilku wersji, w tym aż
dwóch winylowych, również limitowanej na
czerwonym nośniku - sami też jesteście zwolennikami
takich wydań z gadżetami typu
przypinki czy naszywki?
F.T. Skullcrusher: Mówię za siebie: uwielbiam
dostawać darmowe rzeczy! (śmiech). Więc
jeśli dostaję dodatkowe gadżety, to fajnie. To
powiedziawszy, ponieważ jestem biedny jak
cholera, zwykle kupuję podstawowe rzeczy.
Większość z nich jest już używana lub uszkodzona.
Fakt, że z własnym zespołem mogę
zrobić coś, na co zwykle mnie nie stać, jest interesujący.
L.C. Hellraiser: Mnie osobiście wystarczają
tylko czarne płyty, ale Dying Victims robi
świetną robotę z tym wszystkim!
Jesteście na koncercie i tak wyszło, że pieniędzy
starczy wam tylko na jedną rzecz. Co
wybierzecie, płytę czy koszulkę, skoro akurat
nie będzie w pobliżu nikogo, kto poratowałby
pożyczką? Albo przeciwnie, udacie się do
baru, bo z poprzedniego wywiadu pamiętam,
że imprezować też lubicie? (śmiech)
F.T. Skullcrusher: Zazwyczaj odpowiedź
brzmi "bar"! (śmiech). Ale przeważnie kupuję
koszulki zespołu, który widzę na żywo. Głównym
powodem jest to, że jeśli kupię płytę CD,
zostanie ona w domu i nikt poza mną nie będzie
jej słuchał, podczas gdy jeśli kupię koszulkę,
mogę ją nosić w zasadzie wszędzie i kto
wie, może ktoś sięgnie po muzę zespołu po
tym, jak zobaczy koszulkę. Mimo to, w zdecydowanej
większości przypadków wybrałbym
bar.
L.C. Hellraiser: Bar, zdecydowanie!
"Demonic Assasinatiön" ukazał się niedawno
i pewnie dobrze obstawiam, że na tę
chwilę jak najlepsze wypromowanie tego albumu
jest dla was najważniejszym priorytetem
- pojawią się kolejne single, może video
czy następny split z jakimś niepublikowanym
numerem autorskim czy coverem, skoro
takowego jeszcze nie popełniliście?
F.T. Skullcrusher: Faktycznie, mieliśmy kilka
pomysłów. Wciąż musimy wszystko dopracować,
ale główną rzeczą, którą chcemy zrobić,
jest granie na żywo, ponieważ te kawałki są
zabójcze na koncercie, ale jest to coraz trudniejsze
w dzisiejszych czasach. Próbujemy zorganizować
w październiku europejską trasę i
promować album w stary sposób, czyli grając
na scenie. Prawdopodobnie bardzo pijani.
L.C. Hellraiser: W październiku wyruszymy
w trasę European Assassination Tour 2023,
która obejmie Szwajcarię, Niemcy, Czechy,
Danię, Szwecję, Belgię, Francję, Holandię i
Włochy. Zagramy większość utworów z "Demonic
Assasinatiön", ale także trochę starszego
materiału, specjalnie dla tych, którzy nie
złapali nas na naszych festiwalowych występach
w zeszłym roku, więc do zobaczenia przy
barowarze!
Czy gdzieś w podświadomości zaczyna już
kiełkować wam myśl, że skoro z każdą kolejną
płytą wchodzicie na nieco wyższy etap,
to do tej trzeciej będzie trzeba przyłożyć się
jeszcze bardziej, żeby nie tylko nie zawieść
waszych maniaków, ale przede wszystkim
siebie samych, skoro podnosicie tę przysłowiową
poprzeczkę coraz wyżej?
F.T. Skullcrusher: Mogę tylko powiedzieć, że
już pracujemy nad nowym albumem. Nie zajmie
nam to kolejnych osiem lat, ale tym razem
chcemy zrobić wszystko jak najlepiej, więc nie
wiem, kiedy się ukaże. Najważniejszą lekcją,
jakiej nauczyliśmy się grając z tym zespołem,
jest to, aby nie spieszyć się z czymkolwiek, gdy
ma się cały czas na świecie. Nie żebyśmy go
mieli, ponieważ palimy paczkę papierosów
dziennie, a nasze wątroby są prawdopodobnie
zgniłe, ale z tym albumem na pewno się nie
spieszymy.
L.C. Hellraiser: Za każdym razem, gdy
robimy coś nowego, po prostu bierzemy to, co
zrobiliśmy wcześniej i podkręcamy to do 11,
więc w końcu będziemy musieli być pierwszym
zespołem, który zagra na Księżycu, odbędzie
trasę po Układzie Słonecznym lub coś
podobnego, aby tylko spełnić wasze oczekiwania!
Życzę wam więc realizacji tych planów i
dziękuję za rozmowę!
F.T. Skullcrusher: Dziękuję, niech żyje szatan
i sempre in culo a Cristo!
L.C. Hellraiser: Dziękuję i niech wszyscy
spierdalają do piekła.
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
130
HELLCRASH
Nie potrafię spokojnie siąść na tyłku.
Gdy o umówionej godzinie połączyłem się z Rayem przez Zoom, oczom
mym ukazała się twarz bardzo zmęczonego człowieka. Ciekaw jestem, czy owe
zmęczenie jest efektem przepracowania, czy intensywnego życia nocnego. Nasz
rozmówca enigmatycznie zasugerował, że to połączenie obu tych czynników. Słaba
forma rozmówcy nie pozostała bez wpływu na wywiad, ale parę interesujących
informacji udało się nam z Raya wycisnąć.
HMP: Cześć Ray! Coś Ty taki zajechany?
Ray Alder: Oj, wiesz. Sporo roboty w związku
z promocją płyty. Ostatnio noce też nie bywają
lekkie. (śmiech)
Dużo wywiadów pewnie.
No całkiem sporo.
Tak to już jest. Na początku powiedz mi proszę,
co w ogóle skłoniło Cię, by kontynuować
dalej swój solowy projekt?
Jestem typem człowieka, który po prostu lubi
tworzyć muzykę. Nie potrafię spokojnie siąść
na tyłku i nie robić kompletnie nic. Kontynuacja
solowego projektu była więc naturalnym
krokiem naprzód.
Cały materiał stworzyłeś z Tonym Hernando
oraz Mikiem Abdowem. Podobnie zresztą
jak w przypadku debiutu.
Wiesz, lubię pracować z tymi gośćmi i razem z
nimi tworzyć nowe rzeczy. Zabawnym z perspektywy
czasu może być fakt, że pierwszy
album miał pierwotnie być nagrany w zupełnie
innym składzie. Miałem taki pomysł, żeby zebrać
masę muzyków z różnych części świata
występujących w różnych kapelach. Każdy dostałby
swoją partię. Okazało się jednak, że moje
ambicje nie wytrzymały zderzenia z rzeczywistością.
Mój pomysł okazał się ciężki do zrealizowania
chociażby ze względów logistycznych
oraz przerósłby moje możliwości finansowe.
Pomyślałem, zatem, że skoro napisałem
tamten materiał z Tonym, to niech on zagra
na tym albumie. Następnie skontaktował
się ze mną Mike z tekstem "Hej, słyszałem, że
nagrywasz album solowy. Może mógłbym jakoś pomóc?".
Pomógł nawet bardzo. Podobnie praca
przebiegała nad nowym krążkiem. Miałem tu
jednak nieco odmienną wizję. Chciałem nagrać
coś cięższego, bardziej mrocznego. Utwory
w założeniu też miały być dłuższe bardziej
skomplikowane. Poniekąd jest to powrót do
moich korzeni.
Czyli jednak to Ty miałeś główny wpływ na
album.
Nie do końca. Sporo dyskutowałem z Mikiem
o brzmieniu, o długości numerów i tego typu
niuansach. Sam również mi wysyłał wiele motywów.
Sporo z nich zostało wykorzystanych
na płycie, niektóre nie przeszły selekcji, ale nie
jest wykluczone, że jeszcze w bliższej lub dalszej
przyszłości do nich wrócimy. Tony również
przyniósł mi masę numerów. Na albumie
wykorzystałem trzy jego kompozycje. Jako ciekawostkę
powiem Ci, iż zakładałem, że na
tym albumie znajdzie się więcej numerów. Natomiast
te dziewięć kawałków, które się tam
finalnie znalazły trwa dobrze ponad pięćdziesiąt
minut. Więc to idealna długość, by zmieścić
się na jednym CD oraz jednym winylu.
Ze wszystkich numerów wyróżnia się
"Hands Of Time".
Wiesz dlaczego się wyróżnia?
Nie.
Bo to jedyny numer na "II", który został skomponowany
podczas tworzenia poprzedniego
materiału. Trochę się przeleżał, to fakt. Już
wtedy wiedziałem, że trafi na drugi album.
Odłożyłem jednak pracę nad nim, bo musiałem
skupić się nad materiałem Fates Warning.
Potem trochę zmieniłem ogólną wizję
drugiego albumu, jednak "Hands Of Timenie
mogłem pominąć. Za bardzo lubię ten numer.
"My Oblivion" też nieco odstaje od reszty.
Jaki rodzaj emocji chcesz tym utworem przekazać
słuchaczowi?
Zawsze, gdy jakiś utwór, daję się porwać nie
tylko muzyce, ale także tekstom. Hmm…
Moimi ulubionymi filmami są te z motywem
zemsty. Często zdarza mi się utożsamiać z
czarnymi charakterami (śmiech). Ten numer
opowiada właśnie o gościu, który chce się zemścić
za swoje niepowodzenia.
Gdzie poza filmami szukasz jeszcze inspiracji
do swych tekstów?
Gdy słyszę melodię, staram się wczuć w jej nastrój.
To muzyka Tak naprawdę nadaje kierunek
tekstom. Zawsze, gdy dostaję melodię,
staram się od razu dobrać do niej jakieś słowa.
Takie, które będą kompatybilne z nastrojem
muzyki. Jeśli chodzi o album "II" sporo uwagi
poświęciłem tematowi przemijania, który dotyczy
każdego z nasz. Niestety, musimy sobie
zdać sprawę, że nasz czas na tej planecie jest
ograniczony i musimy go wykorzystać w najlepszy
możliwy sposób.
Nie sposób nie wspomnieć tu ostatniego numeru
na "II", mianowicie
"Changes".
Jak sam tytuł wskazuje, numer
ten mówi o tym, że wiele rzeczy
w naszym życiu się ulega zmianom.
Ty natomiast decydujesz,
w którym kierunku je poprowadzisz
oraz jaki będzie ich ostateczny
sens. Musisz pamiętać,
że jest to proces, nad którym to
Ty masz pełnię kontroli. Jako
przykład mogę podać swoją
osobę. Kiedy Fates Warning
ma akurat przerwę, mógłbym
oddać się totalnemu "nicnierobieniu".
Wolę jednak wziąć
sprawy w swoje ręce i stworzyć
w międzyczasie solowy album
(śmiech).
Skąd pomysł na tak minimalistyczną
okładkę?
W sumie nie stoi za tym jakaś
głębsza idea. Wiesz, wzorem
kapel heavy metalowych mogliśmy dać na
okładkę jakiegoś potwora czy innego gościa na
motorze. Nie czułem jednak takiej potrzeby.
Uważam, że okładki albumów nie powinny
być przesadzone w żadną stronę. Podoba mi
się na przykład pomyśl wykorzystany przez
AC/DC na albumie "Back In Black". Na "II"
właśnie poszedłem w tym kierunku.
Jesteś na scenie już kupę lat. Dalej odczuwasz
potrzebę rozwijania się jako wokalista?
A może jest wręcz przeciwnie. Czujesz, że
dobrnąłeś do punktu, w którym osiągnąłeś
już wszystko, co chciałeś możesz skupić się
na odcinaniu kuponów od swojego dotychczasowego
dorobku?
(chwila namysłu) Wiesz, przede wszystkim jestem
bardzo szczęśliwy, że cały czas mogę robić
to, co tak naprawdę kocham. Również jestem
zadowolony z całego swojego dotychczasowego
dorobku. Co prawda fajnie by było,
gdyby dało się na tym trochę więcej zarobić
(śmiech), ale kurde i tak jestem zadowolony z
drogi, którą obrałem. Oczywiście cały czas się
rozwijam, czego dobrym przykładem jest mój
najnowszy solowy album. Bardzo mi schlebia
również fakt, że wytwórnie płytowe ciągle są
zainteresowane moją twórczością.
Myślę, że w czasie Twej długiej kariery nieraz
przytrafiła Ci się blokada twórcza. Jak
sobie z tym radzisz?
Owszem. Blokada twórcza to jest coś, co może
przytrafić się każdemu artyście praktycznie na
każdym etapie. Najbardziej mi to przeszkadza
w pisaniu tekstów. Jeśli chodzi muzykę, to nawet
w kryzysach sobie jakoś radzę. Kiedy próbujesz
zrobić coś, co wcześniej nie sprawiało
Ci trudności, a teraz wydaje się być orką na
ugorze, to naprawdę możesz poczuć ogromną
frustrację. Kiedy dwa lata temu pracowałem
nad pierwszą płytą, przeżyłem coś takiego będąc
mniej więcej w połowie procesu. Jak sobie
z tym radzę? Palę wtedy masę papierosów
(śmiech).
Palenie tytoniu dla zawodowych wokalistów
nie jest chyba zbyt wskazane.
Znam te gadki, ale nie przejmuję się tym
(śmiech). Choć tak na serio zdaję sobie sprawę,
że to zgubny nałóg. Nie polecam nikomu.
Bartek Kuczak
RAY ALDER 131
...wszystko, co robię, robię z perspektywy fana...
Już debiut Sacred Outcry "Damned for All Time..." zwracał uwagę, ale
najnowsze dzieło tego "greckiego" zespołu "Towers Of Gold" z pewnością wprowadzi
ekipę na salony wielu fanów heavy/power metalu. Nie jest to w pełni kryształowy
tradycyjny heavy/power metal, bowiem pełno w nim różnych odniesień
typu melodyjny power, symfonika, progres czy też epicki metal. Niemniej tradycjonaliści
powinni najbardziej usatysfakcjonowani. Zresztą lider formacji George
Apalodimas uważa, że najtrafniejszym określeniem ich muzyki jest termin epic
power metal. Zresztą George potrafi długo i ciekawie opowiadać, więc nie pozostaje
mi nic innego, jak zaprosić was do zapisu rozmowy z liderem Sacred Outcry.
HMP: W momencie wydania debiutanckiego
albumu "Damned for All Time..." znowu pozostałeś
sam. Nie pomyślałeś wtedy, że to
koniec i trzeba rozejrzeć się za czymś innym
niż Sacred Outcry?
George Apalodimas: Nie, nie do końca. Miałem
wiele pomysłów, które uważałem za warte
eksploracji, więc moim planem zawsze było
pisanie i wydawanie rzeczy tak długo, jak będę
w stanie. Były pewne plany, by może zrobić
sobie małą przerwę i wrócić do pisania dla innego
zespołu, którego byłem częścią przez
wiele lat (The Eternal Suffering - black/death
metal), ale "Towers of Gold" był prawie gotowy
przed wydaniem "Damned for All Time".
było spełnieniem naszych marzeń, ponieważ
od momentu skomponowania płyty do jej
wydania minęło ponad 17 lat, więc ten krąg
został zamknięty po tym, jak udało nam się ją
wydać. Ludzie dorastają i czasami się od siebie
oddalają, to naturalne. Z mojej strony nie ma
oczywiście urazy, ale chciałem mieć spokój i
móc skupić się tylko na muzyce, a nie tracić
więcej czasu na rzeczy, które uważałem za trywialne
i niewarte rozwodzenia się nad nimi.
Jak znalazłeś muzyków, którzy pomogli ci
przy nowy albumie "Towers Of Gold"? Sam
ich znalazłeś, czy ktoś ci w tym pomagał?
Daniel zawsze był moim kandydatem numer
jeden do zespołu, nawet wtedy, gdy po raz
pierwszy udaliśmy się na dłuższą przerwę. Zawsze
chciałem z nim pracować, ponieważ czułem,
że jego głos naprawdę pasuje do naszej
muzyki. Ma w sobie tę słodką melancholię, a
nasza muzyka jest pełna melodii, które mogłyby
jeszcze bardziej wzmocnić ten aspekt, jednocześnie
zachowując ogromną moc, którą
niesie. Ukryłem małą runiczną zagadkę we
wkładce "Damned for All Time", więc każdy,
kto usiadł i próbował rozszyfrować sekrety debiutu,
mógł mieć wczesne pojęcie, co nadchodzi.
(śmiech) Steve był również odpowiedzialny
za miks i mastering naszego debiutu, a
także przyczynił się do gościnnego solo, więc
był bardzo dobrze zaznajomiony z zespołem i
sposobem, w jaki lubię pracować, więc był naturalnym
wyborem. Ma bardzo osobisty styl,
który moim zdaniem może dobrze współgrać z
utworami i naprawdę wybił to z rytmu, zarówno
jako gitarzysta, jak i osoba odpowiedzialna
za miksowanie i mastering materiału.
Defkalion był długoletnim współpracownikiem
Steve'a w kilku projektach, więc Steve
zaproponował, abyśmy wysłali mu kilka utworów,
aby zobaczyć, jak jego osobisty styl gry
może pasować. Po pierwszej 30-sekundowej
próbce, którą nam odesłał, była to łatwa decyzja!
Czy jest szansa, że obecny skład Sacred
Outcry pozostanie stabilny? Nie masz
obaw, że Daniel Heiman podzieli losy Yannisa?
Nie martwię się zbytnio o przyszłość, ponieważ
staram się mieć plan na kolejne kroki
zespołu bardzo wcześnie. Chodzi o to, aby ten
skład pozostał stabilny, abyśmy mogli dalej
budować naszą chemię i zobaczyć, co możemy
wymyślić w przyszłości. Wiele rzeczy jest już
zaplanowanych, ale dopóki nie będę miał gotowego
pierwszego szkicu nowych utworów,
jest za wcześnie na jakiekolwiek oficjalne
oświadczenia. Jestem bardzo podekscytowany
naszą przyszłością.
Jak duży wpływ mieli nowi muzycy na kompozycje
i aranżacje z "Towers Of Gold"?
"Towers of Gold" został skomponowany
przed zmianą składu, więc był prawie gotowy,
gdy wszyscy weszli na pokład. Miałem gotowe
kawałki i melodie, ale każdy wykonał ogromną
pracę, nadając utworom swój podpis, albo poprzez
swój osobisty styl gry, albo sugerując pewne
zmiany i pomysły, które ostatecznie
wyszły na lepsze. Zwłaszcza wpływ Daniela
był naprawdę ważny, nawet zanim dołączył,
ponieważ napisałem wiele partii wokalnych z
myślą o nim, a on naprawdę się z tego wywiązał.
Sacred Outcry jest ogromną częścią mojego
życia, więc nie mogłem tak po prostu pozwolić,
by ten cały impet się ulotnił.
Rozumiem, że Yannis Papadopoulos miał zobowiązania
wobec Beast in Black, jednak pozostali
muzycy nie mieli tak wielu obowiązków,
więc czemu nie udało się utrzymać z
nimi współpracy?
Po wydaniu debiutu długo rozmawialiśmy z
chłopakami, ale szybko okazało się, że mamy
inne muzyczne priorytety i później nie widzimy
się już na oczy. "Damned for All Time"
Foto: Sacred Outcry
Każdy z utworów, czy to krótkie intro
"Through Lands Forgotten (At the Crossroads
of Fate)", czy to najbardziej rozbudowany
utwór tytułowy "Towers of Gold
(Tempus Edax Rerum)" są bardzo ciekawie
wymyślone i znakomicie zaaranżowane. Wypełnia
je mnóstwo pomysłów, emocji, kontrastów
i klimatów. W dodatku są przygotowane
i zaplanowane z pietyzmem i perfekcją,
także mogą zadowolić nawet fanów progresywnego
metalu. Z czego to wynika?
Wasze ambicje? Perfekcjonizm?
Dziękuję, naprawdę to doceniam. Staram się
poświęcać dużo uwagi podczas komponowania
i próbuję wielu różnych rzeczy, aż jestem zadowolony
z rezultatu. Kompozycje muszą być
w stanie stać samodzielnie i mieć w sobie wiele
różnych pomysłów, w przeciwnym razie rezultat
stanie się zbyt powtarzalny i nijaki po kilku
pierwszych przesłuchaniach albumu. Ale jednocześnie
utwory muszą działać jako całość.
Rozumiem, że znajdą się osoby, którym nie
spodobają się ciągłe zmiany, ale uważam, że
utrzymywanie interesującej kompozycji z tymi
wszystkimi zwrotami akcji jest jedynym sposobem
na stworzenie czegoś, co nagrodzi ludzi,
którzy faktycznie spędzą czas nad albumem.
Jeśli chodzi o perfekcjonizm, zwracam
dużą uwagę na drobne szczegóły, z których
132
SACRED OUTCRY
wiele osób może nawet nie zauważyć. Naprawdę
lubię mieć wiele warstw czekających na
odkrycie, więc zajmuje to dużo czasu, aż każdy
utwór zostanie ukończony. Ale zawsze
mam na uwadze cały album, spójność, narastanie,
nie jestem zainteresowany napisaniem
trzech lub czterech dobrych "singli", ale chcę,
aby album rozwijał się i był przyjemny od
początku do końca. To nie zawsze działa dobrze
z przypadkowymi słuchaczami, ale chciałem
stworzyć coś, co może przetrwać próbę
czasu i oferować nowe rzeczy za każdym razem,
tak jak wielkie albumy, na których dorastaliśmy.
Mimo wszystko każdy utwór potrafi przykryć
tę intensywność oraz dźwiękowe bogactwo
i trafić bezpośrednio do fana, także ważne
jest dla was, aby każdy fan odczuwał
satysfakcję i dobrze bawił się przy waszej
muzyce?
Największym komplementem, jaki mogę
otrzymać, jest, to gdy ludzie mówią mi, że
mają problem z wyborem ulubionego utworu
na albumie. Kieruję się bardzo ścisłą zasadą
różnorodności i nie chcę być zbyt powtarzalny,
więc staram się, aby każdy utwór miał swoją
własną tożsamość i był łatwo rozpoznawalny.
Ponownie, jest to coś, co może być odstręczające
dla ludzi, którzy na przykład wolą
mieć 10 szybkich utworów na wydawnictwie,
ale ja dbam tylko o szerszy obraz, którym jest
album w całości. Myślę, że ze względu na charakter
tego zróżnicowanego tekstu, ludzie mają
trudności z wyróżnieniem numeru, ponieważ
wszystko sprowadza się do osobistego
gustu. Uwielbiam, gdy ludzie wybierają swoją
"ulubioną piosenkę", a następnego dnia zmieniają
zdanie.
No właśnie... Uważam, że każda z kompozycji
z tej płyty może stać się dla jakiegoś
odbiorcy wyjątkowo ważna, to ogólnie
wszystkie utwory stanowią całość i pewną
muzyczną koncepcję, dlatego "Towers Of
Gold" należy słuchać w całości. Wtedy
dopiero można w pełni docenić wartość muzyki
z tego albumu...
Tak, dziękuję! To jest dokładnie idea stojąca
za tym albumem, jest on znacznie większy niż
suma jego części i jeśli nie traktujesz go jako
"całości", to możesz nie cieszyć się nim tak, jak
powinien. Jasne, ludzie mogą cieszyć się nim
jako zwykłym odsłuchem i będą mieli swoje
osobiste preferencje co do niektórych części,
ale wszystko jest ze sobą powiązane, a emocjonalnego
wpływu całej podróży nie można
porównać do żadnego pojedynczego utworu.
Bardzo dobrze wypadły gitary Steve Lado,
często ocierają się o wirtuozerie i neoklasycyzm
oraz są wyjątkową ozdobą "Towers Of
Gold"...
Steve wykonał fantastyczną robotę. Uwielbiam
jego osobiste podejście i jego "hardrockowy"
klimat, który moim zdaniem dobrze
komponuje się z bardziej "klasycznymi",
epickimi utworami i melodiami, które zazwyczaj
piszę. Jest bardzo doświadczonym i fantastycznym
muzykiem, a dodatkowo jest
naszym inżynierem dźwięku, więc może zaplanować
kilka kroków naprzód podczas nagrywania,
ponieważ wie, jak ustawić wszystko
przed fazą miksowania. Naprawdę chciałem,
aby gitary dominowały na albumie, jesteśmy
zespołem heavy metalowym i nie ma innego
wyjścia. Solówki i melodie muszą być dobrze
przemyślane i zapadające w pamięć, a on miał
kilka świetnych
pomysłów, które
sprawiły, że gitara
naprawdę
błyszczała.
Wraz z perkusistą
Defkalion Dimos
stworzyłeś znakomitą
sekcję rytmiczną,
która kreatywnie
tworzy podkład
pod muzykę,
ale także ją nakręca...
Defkalion jest niesamowitym
perkusistą,
który naprawdę
zaskoczył mnie swoim
wkładem i sposobem,
w jaki napisał
swoje partie perkusji
po tym, jak wysłałem
mu pierwszy szkic albumu.
Miał swobodę
w przerabianiu wszystkiego
tak, by pasowało
do jego stylu gry, ale naprawdę
uważam, że wprowadził nas na zupełnie
nowy poziom swoimi pomysłami i ogólnym
wykonaniem. Wspaniale jest mieć tak
dobrego perkusistę na pokładzie, ponieważ
pomaga mi to czuć się swobodniej również na
basie, ponieważ musimy być podstawą, na której
wszystko zostanie zbudowane, w przeciwnym
razie wieże się rozpadną. Jestem najmniej
błyskotliwym z chłopaków, ale to dlatego,
że są znacznie lepszymi graczami niż ja.
(śmiech)
Jeżeli się nie mylę to, odpowiadasz za klawisze
i orkiestracje, są to elementy ważne dla
muzyki Sacred Outcry, ale charakteryzują je
wyczucie i dyskrecja. Nie starasz się oderwać
nimi uwagi słuchacza...
Tak, myślę, że jest to integralna część naszego
brzmienia i może wzmocnić atmosferę, jeśli
jest dobrze zrobiona. Staram się namalować
obraz za pomocą muzyki, a zanurzenie się w
nim jest jednym z najważniejszych czynników,
aby w pełni cieszyć się albumem, ale nie chcę,
aby części orkiestrowe były główną atrakcją, są
tam tylko po to, aby podkreślić pewne uczucia
i pomóc mi stworzyć obrazy, które mam na
myśli. Nie uważam, że Sacred Outcry ma wiele
wspólnego z zespołami symfonicznego metalu,
więc wszystko musi mieć określone miejsce
w naszym brzmieniu. Dopracowanie
wszystkiego i znalezienie odpowiedniej równowagi
wymaga mnóstwa pracy, ale bez względu
na ilość pracy włożonej w aranżacje orkiestrowe,
zawsze będą one wspierać naszą muzykę,
a nie być w centrum uwagi.
Jednak najważniejszą rolę na "Towers Of
Gold" odegrał nowy wokalista Daniel Heiman.
Ci, co śledzą aktualną scenę power metalu
to, doskonale znają dokonania Daniela,
ale na tym albumie chyba przebił wszystko,
co do tej pory stworzył. Czy masz podobne
odczucia?
Dla mnie "sekretnym składnikiem" jest to, że
"Towers of Gold" zostało napisane z myślą o
Danielu. Szczerze wierzę, że niektóre fragmenty
nie działałyby tak dobrze bez jego
udziału. Jego głos idealnie pasuje do naszej
muzyki i jestem
bardzo wdzięczny, że miałem okazję
spędzić z nim tyle czasu. To wielki zaszczyt i
jednocześnie "zawstydzające", gdy ktoś mówi,
że to najlepsze dzieło Daniela, zwłaszcza jeśli
wyobrazimy sobie, że mówimy o facecie, który
przez ostatnie 20 lat był uważany za złoty
standard, jeśli chodzi o wokale power metalowe.
Naprawdę uważam, że świetnie nam się
razem pracowało i udało nam się uchwycić
niektóre z jego najlepszych występów. Bardzo
dobrze znam jego głos, ponieważ jestem jego
wielkim fanem od zawsze, więc wiedziałem, że
jeśli będziemy mieli okazję razem pracować, to
możemy stworzyć coś niezapomnianego. Myślę,
że naprawdę włożył serce i duszę w ten album
i jestem bardzo szczęśliwy, że ludzie to
zauważyli.
Sacred Outcry należy do formacji, która zbudował
nie tylko swoją muzykę, ale także swój
fantastyczny świat, wokół którego buduje
swoje opowieści. Myślę, że fani Conana,
Roberta E. Howarda i wszystkich podobnych
fantastycznych opowieści będą zachwyceni
historiami z "Towers Of Gold"?
Tak, oczywiście, historia albumu jest luźnym
hołdem dla niektórych z wielkich autorów,
którzy wywarli na mnie wpływ na przestrzeni
lat. W środku jest kilka easter eggów, małych
ukłonów w stronę Roberta Howarda, Michaela
Moorcocka czy J.R.R. Tolkiena, a także
innych rzeczy, które pokochałem kiedy dorastałem.
To był powód, dla którego zawarłem
pełną historię w książeczce, każdy utwór ma
dedykowany rozdział dla ludzi, którzy chcą
zanurzyć się głębiej w świat "Towers of Gold".
Chciałem stworzyć coś, co będzie równie imponujące
pod każdym względem, muzyka, historia,
teksty, wszystko musiało sprawiać wrażenie
czegoś znacznie większego niż tylko kolejny
album heavy metalowy. Niektórych ludzi
nie obchodzi nic poza muzyką i to jest w porządku,
ale jest wielu, którzy doceniają te małe
szczegóły i mam nadzieję, że będą zadowoleni
z tego, co stworzyliśmy.
Ogólnie Sacred Outcry gra muzykę z pogranicza
tradycyjnego heavy metalu oraz melodyjnego
power metalu. Niemniej power
metal, w swojej klasycznej formie przeważa.
SACRED OUTCRY 133
134
Do tego dochodzą elementy, znane z symfoniki,
progresu czy też epickiemu metalu.
Czy coś pominąłem w tym opisie?
Myślę, że ująłeś wszystko! Dla mnie zespół
zawsze będzie platformą do opowiadania historii,
a "etykietka", którą przypiąłbym naszej
muzyce to "epic power metal". Przedrostek
"Epic" jest dla mnie bardzo ważny, ponieważ
jest punktem wyjścia wszystkiego, co piszę.
Utwory muszą mieć głębię i opowiadać historię,
niezależnie od tego, czy jest to album
koncepcyjny, czy samodzielny utwór, musi istnieć
poczucie wielkości i mistycyzmu, zanurzenia
i eskapizmu. Staram się namalować
obraz muzyką i opisać go tekstem, jeśli to ma
sens. (śmiech)
Wasza muzyka jest bardzo intensywna i
bogata, ale jak podejmiemy temat waszych
inspiracji to, na usta ciśnie się cała masa
zespołów, Począwszy od Blind Guarian,
poprzez Iron Maiden, Kinga Diamonda, a
także poprzez Virgin Steele, Warlord, Manowar,
aż do Angry czy Rhapsody. Myślę,
że sam byś dorzucił jeszcze kilka nazw.
Jednak nachodzi mnie refleksja, że te wasze
inspiracje w sumie rozmywają się i słyszymy
waszą oryginalną muzykę, która ma swoje
korzenie, ale ostatecznie dostała naznaczona
przez wasz talent, wyobraźnię i doświadczenie...
Dziękuję, to wiele znaczy. To jest dokładnie
mój cel, nigdy nie próbowałem ukrywać moich
wpływów, ale staram się być dyskretny i rzucać
małe ukłony w stronę niektórych z moich
ulubionych zespołów lub albumów, mój
sposób na podziękowanie i oddanie hołdu
moim "bohaterom z dzieciństwa". Ale nigdy
nie zaczynam utworu, myśląc "to będzie jak
piosenka Blind Guardian". Filtruję wszystko
przez moje osobiste doświadczenia, moją wyobraźnię
i moje poczucie tego, co działa, a co
SACRED OUTCRTY
nie, i przechodzę przez wiele demontażu i
rearanżacji każdego utworu przed jego
ukończeniem. Na przykład Warlord jest jednym
z moich ulubionych zespołów wszech
czasów i wywarł na mnie ogromny wpływ,
zwłaszcza pod względem melodii i ogólnej
"melancholii" i liryzmu, które mieli w swojej
twórczości. Widać to w naszej muzyce, ale jednocześnie
jesteśmy znacznie bardziej agresywni
i ten aspekt jest tylko jednym ze składników
naszych kompozycji, układanka ma o
wiele więcej elementów. Najtrudniejszą częścią
jest znalezienie elementów, które do siebie
pasują i stworzenie całości, która brzmi świeżo
i osobiście.
Kilka pomysłów wyciągnąłeś z początków
działalności Sacred Outcry, opowiedz o tym,
co dokładnie wykorzystałeś i w jakich utworach...
Wewnętrzne informacje, uwielbiam je! Pierwsza
połowa "Through Lands Forgotten" to
intro, którego zamierzaliśmy użyć do rozpoczęcia
"Towers of Gold" w 2003 roku, gdybyśmy
nigdy się nie rozwiązali. "Towers of
Gold" miał być "dużym" utworem na naszym
drugim albumie, ale zrobiliśmy sobie przerwę i
nigdy się nie zmaterializował, więc postanowiłem
zrobić z niego pełny album koncepcyjny.
Dodałem tylko drugą połowę ze śpiewem
Daniela. "A Midnight Reverie" również
został napisany w tamtym czasie, z nieco innym
tekstem, który musiałem odświeżyć, aby
pasował do koncepcji. Akustyczne intro
"Symphony of the Night" zostało napisane
przez naszego oryginalnego wokalistę Vangelisa
i było pomysłem zagubionym w czasie,
który zakopałem w tyle głowy na prawie 20
lat, zanim go odkopałem i przekształciłem w
pełny utwór. Wstępne riffy do "Into the Storm"
i "The City of Stone" również zostały napisane
w latach 2002-2003 przeze mnie i Dimitrisa,
ale również zaginęły w czasie i nigdy nie
zostały wykorzystane, więc musiałem zbudować
wokół nich pełny utwór. Kilka małych
fragmentów "Towers of Gold" również powstało
w 2003 roku, kiedy próbowałem stworzyć
starą wersję, ale nic nie było ostateczne,
tylko kilka przypadkowych 15-sekundowych
pomysłów, które trzeba było ponownie przeanalizować
i dostosować do nowego materiału.
A "Where Crimson Shadows Dwell" to kompozycja,
którą Vangelis również napisał w 2002
roku, a ja tylko trochę ją poprawiłem i napisałem
partie orkiestrowe, ponieważ uważam, że
świetnie pasuje do ostatniego rozdziału opowieści.
Na album trafili także goście: Jeff Black z
Gatekeeper oraz Yorgos Karagiannis...
Jeff i ja poznaliśmy się online po wydaniu
"Damned for All Time". Zaczęliśmy niezobowiązująco
rozmawiać na Facebooku, a jestem
fanem zarówno Gatekeepera, jak i jego solowych
utworów, więc pewnego dnia opublikował
wideo, w którym grał na 12-strunowej
gitarze w jednym ze swoich solowych utworów
("Beyond The Arch"), więc zapytałem go, czy
byłby zainteresowany zagraniem kilku małych
partii na nadchodzącym albumie, a on z radością
się zgodził. Chciałem tego "magicznego"
12-strunowego brzmienia w kilku utworach i
była to dobra okazja do współpracy, więc dlaczego
nie? Yorgos jest świetnym muzykiem i
chciałem, aby ktoś przejął partie akustyczne,
ponieważ Vangelis nie był dostępny, aby nagrać
album. Wykonał świetną robotę i myślę,
że w przyszłości będziemy mogli pracować
razem nad bardziej złożonymi rzeczami, ponieważ
bardzo cenię jego wkład w partie
akustyczne i być może będziemy eksplorować
tę ścieżkę nieco dalej. Czas pokaże!
Za produkcję płyt odpowiadasz sam, ale przy
miksach i masteringu pomagał ci gitarzysta
Steve Lado...
Produkcja jest luźniejszym terminem, co
oznacza, że musiałem zrobić prawie wszystko,
co trzeba zrobić, aby album nabrał kształtu.
Steve był odpowiedzialny za miks i mastering,
ponieważ jest to również jego regularna praca,
a ja ufam jego uchu i instynktowi, aby wydobyć
to, co najlepsze ze wszystkiego, co
wpadnie mu w ręce. Przygotował on dla nas
pierwszy wstępny miks, abyśmy mogli zobaczyć,
jak będzie on służył materiałowi, a po
kilku poprawkach i ogólnych wskazówkach tu
i ówdzie przestałem się zbytnio angażować i
przekazywałem swoją opinię tylko wtedy, gdy
osiągnęliśmy ważny punkt zwrotny, który
wymagał pewnego wkładu, aby upewnić się, że
wszystko jest w porządku.
Do promocji wykorzystaliście m.in. NWOT
HM Full Albums czy Bandcamp. Jak odnosicie
się do takich kanałów i innych portali
społecznościowych? Spełniają swoją rolę w
promocji takich zespołów jak Sacred Outcry?
Tak, internet jest złem koniecznym, więc serwisy
streamingowe online są teraz częścią sceny,
nie da się bez nich wiele zrobić. Bandcamp
jest najlepszą rzeczą dla mniejszych zespołów,
ponieważ generuje pewien dochód, który
pomaga pokryć koszty prowadzenia zespołu i
nagrywania nowych rzeczy, co jest wielką pomocą
w dzisiejszych czasach. NWOTHM Full
Albums jest również fantastyczny, ponieważ
Tiago zbudował szalony kanał, dzięki któremu
wszystkie świetne dzieła z podziemia mają
szansę dotrzeć do wielu ludzi. Nie jesteśmy
dużym zespołem, więc każda pomoc, jaką
możemy uzyskać, czy to recenzja, prosty
komentarz, wywiad, wideo z reakcją,
czy po prostu umieszczenie jednego z
naszych utworów na playliście, pomaga
nam budować markę i zainteresować
więcej osób tym, co
robimy. To miecz obosieczny,
ponieważ wiesz,
jak wygląda sytuacja z serwisami
streamingowymi,
które praktycznie oferują
album za darmo, ale to
jedyny sposób na zbudowanie
pewnego rodzaju
stałej publiczności,
zwłaszcza jeśli nie koncertujesz
ani nie grasz na żywo. Na
szczęście wciąż są ludzie, którzy
kupują CD/LP lub koszulkę, a nawet
cyfrowe wydanie z Bandcamp za cenę
dwóch kaw. Może się to wydawać trywialne,
ale osiem czy dziewięć euro dla pojedynczej
osoby to nic, ale dla zespołów to się sumuje i
pomaga znacznie bardziej, niż można sobie
wyobrazić, zwłaszcza jeśli poświęcisz chwilę,
aby zastanowić się, jakie są koszty nagrania i
wydania albumu bez obniżania jakości.
Wypuściliście też lyric-video do utworu "The
Voyage", dlaczego wybraliście akurat tę kompozycję?
"Problem" z wyborem teledysku polegał na
tym, że skoro album jest konceptem, musiałem
wybrać utwór, który nie zdradzałaby zbyt
wiele na temat historii, tak aby ludzie mogli
poznać fabułę, gdy faktycznie zapoznają się z
całym albumem. Zdecydowaliśmy się więc na
dwie pierwsze kompozycje (po intro), które
powinny zostać zaprezentowane w teledyskach,
które moim zdaniem będą przypominać
powieść graficzną, ukazującą szczegóły początku
podróży. Uwielbiam oba numery i oba
mają niesamowitą "energię", która dobrze
służy singlom, które ludzie zwykle sprawdzają,
aby zobaczyć, o co chodzi. Chciałbym w pewnym
momencie zrobić powieść wideo dla
całego albumu, ale zajmuje to zbyt dużo czasu,
więc może po prostu zrobię z tego ładny plik
PDF i udostępnię go za darmo na naszej stronie
Bandcamp. Zobaczymy!
Wasza wytwórnia No Remorse Records z
pewnością też was mocno wspiera...
Tak, jesteśmy bardzo zadowoleni z No Remorse
Records i mamy doskonałe relacje.
Potrzebują dobrych zespołów, a my potrzebujemy
ludzi, którzy wiedzą, jak działa branża,
ponieważ mam już wiele na głowie, by
martwić się o rzeczy niezwiązane z muzyką.
Wspaniałą rzeczą jest to, że zaprzyjaźniliśmy
się z chłopakami z No Remorse Records i
zawsze są gotowi do rozmowy i pomocy we
wszystkim, czego możemy potrzebować, a
ponadto zawsze miło jest mieć kogoś, kto rozmawia
z tobą zarówno z perspektywy fana, jak
i biznesmena, co naprawdę pomaga ci zobaczyć
szerszy obraz.
momencie musimy też zacząć próby, więc to
będzie długa droga. (śmiech) Ale tak, jest
to coś, czemu aktywnie się przyglądamy,
chociaż nie ma natychmiastowych
planów.
"Towers Of Gold" zbiera
bardzo dobre recenzje, pewnie
z tego powodu jesteście
bardzo zadowoleni.
Gdzieś nawet widziałem,
że ktoś już sugerował,
że to album roku. Pewnie
byście się nie pogniewali?
Opinie, które otrzymujemy,
są szalone i jesteśmy
bardzo szczęśliwi, że ludzie
przyjęli album w tak pozytywny
spo-sób. Zarówno pod względem sprzedaży,
jak i recenzji, przekroczył on nasze oczekiwania
i jestem podekscytowany tym, co
przyniesie nam kolejny krok. Ten rok jest
pełen perełek, więc jesteśmy w świetnym towarzystwie
z niesamowitymi zespołami, więc
nie możemy wystarczająco podziękować ludziom,
którzy rozpowszechniają naszą nazwę i
czują, że "Towers of Gold" jest ich ulubionym
albumem. To niesamowite i trochę dziwne
uczucie, ponieważ wszystko, co robię, robię z
perspektywy fana tej muzyki, więc nie jestem
przyzwyczajony do tych wszystkich pochwał!
(śmiech)
Myślicie nad tym co dalej? Macie jakieś
pomysły na kolejny album? Czy raczej
cieszycie się z wydania "Towers Of Gold"?
Jestem bardzo zajęty prowadzeniem Bandcampa
i realizacją zamówień, więc potrzebuję
trochę czasu na odpoczynek po wielkim
wybuchu za nami. Jesteśmy bardzo dumni z
"Towers of Gold" i bardzo podekscytowani
tym, jak będzie wyglądał kolejny rozdział
zespołu. Zacząłem już pisać kilka rzeczy i
mam mapę drogową dla następnego albumu,
kilka tytułów i ogólny pomysł "dokąd będziemy
zmierzać", ale dopóki nie usiądę i nie
zacznę układać utworów, nie mogę być tego
pewien. Jedynym pewnikiem jest to, że nie
słyszałeś nas jeszcze po raz ostatni, a na
następnym albumie planujemy kilka dużych
niespodzianek! Dziękuję bardzo za ten wspaniały
wywiad, naprawdę doceniam tę szansę i
życzę wszystkim szczęśliwego i relaksującego
lata!
Michał Mazur
Translator: Szymon Paczkowski
A jak z koncertami? Jest szansa, że zagracie
kilka w najbliższym czasie, a może nawet
jakaś trasa po Europie?
Byłoby wspaniale móc zaprezentować cały album
na żywo. Są pewne rozmowy w zespole,
ponieważ mamy już kilka świetnych propozycji,
ale dopóki nie znajdziemy sposobu, aby logistyka
zadziałała, jest to trudne. W pewnym
SACRED OUTCRY 135
HMP: Dlaczego uważacie, że "Bloodlines"
jest kontynuacją "Epitaph". Jak dla mnie
"Bloodlines" pod względem muzycznym jest
bardziej nastawiona na ambitny melodyjny
power metal w okowach bogato zaaranżowanych
orkiestracji, gdy na "Epitaph" wasza
muzyka mimo wszystko jest zdecydowanie
bardziej progresywna...
...jeśli możesz w to uwierzyć!
"Bloodlines" to kolejna udana płyta formacji Pyramaze. Można czepiać
się nielicznych mankamentów, choć tak naprawdę to małoznaczące szczegóły, bo
ogólnie jest ważniejszy znakomity i pozytywny muzyczny przekaz tego zespołu.
Zresztą nie muszę tego tłumaczyć tym, którzy lubią Duńczyków. Za to ci, co są do
nich nie przekonani, nie wiem, czy zrozumieją. Niemniej jakby ktoś chciał posłuchać
czegoś dobrego, z ambitnego melodyjnego power metalu z domieszką różnych
dodatków, typu symfonika czy progres to, moim zdaniem powinien zacząć
od Pyramaze. To ta ekipa ma szanse przekonać kogoś do takiego grania, a jak nie
przekona to, znaczy, że ta muzyka nie dla niego. Nie mniej wracając do sedna,
czyli Pyramaze i ich najnowszego albumu "Bloodlines", przed wami rozmowa z liderami
formacji klawiszowcem Jonah'em Weingartenem oraz gitarzystą, basistą,
producentem Jacobem Hansenem...
numer, który byłby super melodyjny, ale
chciałem też, aby miał coś w rodzaju budującej
i epickiej sekcji outro, która mogłaby zawierać
duże partie orkiestrowe i kilka zabójczych solówek.
Misja zakończona.
Jacob Hansen: Z pewnością! Nie możemy zaprzeczyć,
że wszyscy kochamy nasze progresywne
kawałki! Czuję jednak, że naszą mocną
stroną są melodie i kładziemy teraz duży nacisk
na wokale. Powinienem powiedzieć, że
bardziej niż kiedykolwiek.
Wasze podejście do orkiestracji na "Bloodlines"
jest na najwyższym poziomie, chyba
jeszcze nigdy tak poważnie ich nie potraktowaliście,
i jak to określiłem w recenzji, są one
bardzo intensywne i przypominają rozmarzoną
muzykę filmową. To one przede wszystkim
rzucają się w uszy słuchacza po odpaleniu
płyty...
Jonah Weingarten: Dziękuję bardzo! Jestem
nieskończenie dumny z moich orkiestracji i to
było fantastyczne, że były one w stanie zabłysnąć
w sposób, w jaki robią to na tej płycie.
W miarę jak się starzeję, coraz bardziej chcę
przesuwać granice tego, jak filmowo i tematycznie
mogę się poruszać w ramach "metalu".
Idąc dalej, naprawdę chcę mieć jeszcze bardziej
epickie rzeczy na naszej następnej płycie,
jeśli możesz w to uwierzyć!
Jacob Hansen: Jonah jest taką bestią, jeśli
chodzi o dużą, epicką i kinową atmosferę, w
których naprawdę maluje obraz swoimi orkiestracjami,
a tym razem włożyliśmy w to trochę
więcej i staraliśmy się, aby było to bardziej widoczne.
Cieszę się, że to zauważyłeś! Zdecydowanie
jest energia i klimat w obecności tych
elementów w naszych kompozycjach. Zawsze
tam były, czasem więcej, czasem mniej, ale na
tym albumie czułem, że po prostu trafiły w
punkt!
Jonah Weingarten: Myślę, że naprawdę
osiągnęliśmy swój cel jako zespół, a Jacob i ja
jako duet piszący muzykę. Według mnie wiele
utworów z albumu "Bloodlines" mogłoby naturalnie
znaleźć się na "Epitaph". Myślę, że
rozwijamy się w bardziej symfonicznym i melodyjnym
kierunku, ale na "Epitaph" jest to
również mocno wyczuwalne.
Jacob Hansen: Tak naprawdę nie myślimy
ani nie rozmawiamy o tym, w jakim kierunku
chcemy podążać z naszymi nowymi utworami.
One po prostu powstają, mniej lub bardziej
niespodziewanie, i wierzę, że właśnie dlatego
wydaje się, że jest to naturalny postęp w stosunku
do naszego ostatniego albumu. Nie ma
wątpliwości, że rzeczy zmieniły się nieco od
czasów "Melancholy Beast", "Bone Carver",
Foto: Niklas Lau Petersen
"Immortal" do miejsca, w którym jesteśmy
teraz, głównie ze względu na fakt, że wszyscy
staliśmy się starsi i mądrzejsi, (śmiech), ale
także mamy dwóch "nowych" głównych autorów
utworów, czyli Jonaha i mnie. Połączenie
nas wszystkich razem naprawdę nadaje ton
albumom i czujemy, że to jest miejsce, w którym
czujemy przepływ energii dla nas jako zespołu.
Wszystko może się zmienić na następnym
albumie, kto wie, ale zdecydowanie jest
to brzmienie, które jest obecne w Pyramaze.
Oczywiście elementy progresywne na
"Bloodlines" nadal są, ale bardziej wykorzystujecie
je do wzbogacania i ciekawszego zaaranżowania
muzyki, a jedyna kompozycja,
która jest zbliżona do tego, co prezentowaliście
na "Epitaph", to "The Mystery"...
Jonah Weingarten: Nie sądzę, by było to zamierzone
z naszej strony. Myślę po prostu, że
piszemy muzykę, w której czujemy się dobrze
i która wynika z naszych inspiracji. "The Mystery"
to zdecydowanie najbardziej progresywna
kompozycja na płycie, trafiłeś w sedno.
Kiedy pisałem ten utwór, chciałem stworzyć
Jednak ucieszyłem się, że Jonah nie zrezygnował
z delikatnych fortepianowych dźwięków,
które bardzo lubię w jego wykonaniu...
Jonah Weingarten: Chodzi o tworzenie dynamiki,
przypływów i odpływów. Posiadanie
tych delikatnych partii fortepianu pomaga nadać
mocniejszym partiom większy wpływ. Moim
największym bohaterem jest George Winston,
który niestety zmarł kilka dni temu. Jego
wpływ słychać w każdej partii fortepianu, jaką
kiedykolwiek nagrałem. Myślę, że te partie
fortepianu na zawsze i zawsze będą zawarte w
Pyramaze i w każdej muzyce, w której biorę
udział.
Jacob Hansen: Tak! Tak jak powiedziałem,
zawsze tam były, nasze małe kawałki fortepianu
w przerywnikach naszych utworów i tu i
tam, ale tym razem zamiast być małymi perełkami,
są bardziej wyróżnione, co jest niesamowite.
To może być coś, co będziemy chcieli
jeszcze bardziej eksplorować w przyszłych
kompozycjach. Kto wie!
Drugim charakterystycznym elementem
Pyramaze, który mnie zaskoczył już na "Epitaph"
to niesamowite melodie. Czy nadal za
nie odpowiadają Henrik Fevre i Christoffer
Stjerne? Kim są oni dla was? Jakie faktycznie
role pełnią przy tworzeniu melodii?
Jonah Weingarten: Tak, obaj wnieśli swój
wkład w teksty i melodie wokalne. Obaj są niesamowicie
utalentowani i z pewnością odegrali
rolę w naszym brzmieniu i w uczynieniu Pyramaze
wyjątkowym.
Jacob Hansen: Po raz kolejny współpracuje-
136
PYRAMAZE
my z Henrikiem i Christofferem, którzy są
niesamowicie utalentowanymi muzykami.
Obaj piszą teksty i melodie do naszych
utworów, a ich współpraca jest dla nas nieoceniona!
Henrik jest wokalistą i basistą w Anubis
Gate, a poznałem go, gdy zacząłem pracować
z zespołem nad ich debiutanckim albumem,
nawet nie pamiętam... To musiały być
lata 2003-2004, tak mi się wydaje! Był w pobliżu
od zawsze. Mój pierwszy zespół, Invocator,
składał się z dwóch członków pierwszego
zespołu Henrika, Graf Spee, co miało
miejsce w 1988 roku, więc mamy za sobą długą
drogę! Później dołączyłem do Anubis Gate
jako wokalista i nagrałem z nimi dwa albumy.
Świetny zespół i dobrzy ludzie! Morten Gade,
nasz perkusista, również gra dla nich od
lat, więc to jedna wielka rodzina. Christoffer
skontaktował się ze mną 10 lat temu w sprawie
zmiksowania czegoś, co napisał - jest wielkim
songwriterem piosenek w Danii - i tak naprawdę
nigdy do tego nie doszło, więc kiedy
założył swój własny zespół H.E.R.O., to było
raczej naturalne, że zaczęliśmy razem pracować.
Jestem wielkim fanem jego stylu pisania,
a on jest, moim zdaniem, jednym z najlepszych
wokalistów w Danii! Niesamowicie utalentowany!
Pisze, nagrywa, produkuje, koncertuje
i tak dalej. Więc tak, to po prostu jedna
wielka szczęśliwa rodzina!
Na "Bloodlines" znalazłem, powiedzmy pewną
nowość. Prawdopodobnie ten element
jest z wami od dawna, ale dopiero teraz wybrzmiał
on w miarę wyraźnie, a mam na myśli
pewien hard rockowy sznyt. To wynik waszych
przemyślanych działań, czy moja wyobraźnia
płata mi figle?
Jonah Weingarten: W naszej muzyce zawsze
był element hard rocka i brzmi to tak, jakbyś
zwrócił teraz na to uwagę, a może nawet bardziej
niż niektórzy. Myślę, że posiadanie
"chwytliwych" melodii może być utożsamiane
z takimi rzeczami jak rock czy pop, ale z pewnością
nie musi to być uważane za coś złego.
To po prostu coś, co robimy.
Jacob Hansen: Myślę, że to także fakt, że
teraz bardziej świadomie wykorzystujemy mocne
strony Terje jako bardzo melodyjnego i
nieco bardziej bluesowego wokalisty. Myślę,
że kiedy po raz pierwszy zaczęliśmy pisać razem
z Terje, chcieliśmy, aby śpiewał bardzo
progresywne i power metalowe melodie, ale
dotarło do nas, jak niesamowity jest jego głos
Foto: Niklas Lau Petersen
Foto: Niklas Lau Petersen
w niższym rejestrze i jak śpiewał hard rockowe
utwory podczas próby dźwięku, a my wszyscy
po prostu staliśmy tam ze szczękami opadniętymi
na podłogę! To sprawiło, że zdaliśmy sobie
sprawę, że istnieje świat, który możemy
odkryć i rozmawialiśmy o tym, jak możemy to
zrobić, więc cieszę się, że to zauważasz!
Czy często zdarza się wam, że w czasie rozmowy
z dziennikarzami, czy fanami opowiadają
wam o swoich emocjach lub odczuciach,
które wywołała wasza muzyka, a o których
podczas pisania materiału, czy w czasie wykonywania
utworów nawet nie pomyśleliście.
Jak reagujecie na takie sytuacje? Wkurzają
was, a może wręcz odwrotnie odczuwacie satysfakcję
i radość?
Jonah Weingarten: Czuję głęboką satysfakcję
i radość w wywoływaniu emocji i uczuć u fanów
i dziennikarzy przez naszą muzykę. Lubię
myśleć, że nasza muzyka robi różnicę, dotyka
ludzi i zmienia ich życie na lepsze. Muzyka
Pyramaze jest pozytywna i pełna dobrej
energii. Myślę, że nasze teksty są zrozumiałe i
często można je interpretować.
Jacob Hansen: Dla mnie to zawsze był najwyższy
wyraz uznania, gdy ktoś mówił mi, że
coś, nad czym pracowałem, sprawiło, że poczuł
coś pozytywnego! To jest to, co nas napędza!
Jak tym razem powstawał materiał na
"Bloodlines", czy udało się wam napisać go
wspólnie, czy raczej zrobiliście to osobno w
domowym zaciszu?
Jonah Weingarten: Muzyka do "Bloodlines"
została napisana osobno. Kompozycje pisane
przeze mnie to najpierw orkiestracja i klawisze,
a następnie dodawane były gitary, perkusja,
wokale itp. po fakcie w Danii i Norwegii.
Utwory pisane przez Jacoba są na odwrót. On
wysyła mi gitary i perkusję, a ja dodawałem do
tego swoją magię.
Jacob Hansen: To jest teraz nasz sposób
pracy, który wynika z konieczności. Po prostu
musieliśmy to zrobić w ten sposób, ponieważ
latanie z ludźmi z całego świata, by wspólnie
pisać, jest niezwykle kosztowne. Na szczęście
technologia sprawia, że to żaden problem!
Jonah może wysłać mi materiał w ciągu minuty,
a ja mogę od razu nad nim pracować i możemy
po prostu do niego wracać i wracać!
Nawet podczas miksowania mogę powiedzieć
Jonahowi, żeby coś zmienił lub dodał, a on
zrobi to w mgnieniu oka. W ten sposób staliśmy
się bardzo wydajni i myślę, że to bardzo
dobrze pasuje do każdego w zespole. Terje
nagrywa w Norwegii ze swoim kuzynem i naszym
wspólnym przyjacielem, Christerem
Haroyem.
PYRAMAZE 137
138
Czy przed wejściem do studia jest taki moment,
że zbieracie się razem na próbie, aby
ograć materiał, czy faktycznie pracujecie wyłącznie
w domu, a spotykacie się jedynie
przed koncertem lub tourne?
Jonah Weingarten: Nasza muzyka powstaje
wyłącznie w studiu. Cechą Pyramaze jest to,
że znaleźliśmy sposób, aby ten styl pisania zadziałał,
a wraz z tym mamy pełne poczucie zaufania
i wiary w siebie nawzajem, aby dostarczać
niezmiennie wysokiej jakości muzyczne
pomysły i występy.
Jacob Hansen: Nie, nie musimy tak robić.
Wszyscy jesteśmy doświadczonymi muzykami,
którzy mogą po prostu nagrywać i pracować
nad zupełnie nowymi rzeczami bez żadnych
problemów. Morten, perkusista, jest po
prostu szalenie dobry w zapamiętywaniu partii,
więc może po prostu pojawić się w studiu i
nagrać utwór od początku do końca niemal
bezbłędnie, choćby miał demo przez jeden
dzień. Tak działa jego mózg. W jakiś sposób
"widzi" wszystkie partie przed sobą i po prostu
je gra. Nawet te najbardziej skomplikowane!
W materiale promocyjnym podkreślacie rolę
gitar, mówicie o ich świetnych riffach i niesamowitych
solówkach i w sumie zgodzę z
tym się, ale jest pewien szkopuł. Według
mnie orkiestracje i melodie są tak potężne, że
trochę przytłaczają gitary, a nawet sekcję
rytmiczną...
Jonah Weingarten: Gitary i solówki są po to,
aby zapewnić szkielet i kręgosłup melodyjności
Pyramaze, ale mają też swoje momenty,
aby zabłysnąć. Nie uważam, że musi to być
tylko jedno lub drugie, ale że gęstość i bogactwo
naszej muzyki pozwala słuchaczowi kierować
ucho w stronę konkretnego elementu tego,
co składa się na muzykę Pyramaze.
Jacob Hansen: Pyamaze to nie tylko gitary.
Lubimy gitary i stąd to wszystko w jakiś sposób
wynika, ale czasami osobiście chcę, aby
gitary zeszły na drugi plan, abyśmy mogli mieć
perkusję, orkiestrę i wokal z przodu. Myślę, że
kompozycje, które są po prostu sałatką składającą
się z 13 różnych riffów, które wymagają
ekstremalnej uwagi, to nie nasza bajka. Jestem
o wiele bardziej zainteresowany akordami i łączeniem
brzmienia gitar z orkiestracją i klawiszami,
aby stworzyć całość! Na tym albumie są
PYRAMAZE
ogromne warstwy gitar, ale są one częścią
większego obrazu, tak jak lubimy!
Foto: Niklas Lau Petersen
To, że Terje Haroy jest dobrym wokalistą,
wiemy już od dwóch poprzednich płyty, ale
tym razem chyba osiągnął swoje apogeum
umiejętności, a może ma jeszcze jakieś rezerwy,
aby jeszcze bardziej uatrakcyjnić swój
wokal?
Jonah Weingarten: Terje naprawdę odkrywa
na tym albumie ogrom i różnorodność swojego
zakresu wokalnego i przekazu w nowy i ekscytujący
sposób. Pokazuje, że może dostarczać
delikatne i emocjonalne wokale, tak samo jak
potężne warczenia i strzeliste refreny. Myślę,
że wciąż ma więcej do pokazania, gdy będziemy
kontynuować tworzenie albumów. Ale mogę
powiedzieć, że zawsze znajduje właściwą
strefę swojego głosu dla każdego utworu lub
jego fragmentu.
Jacob Hansen: Tak jak wspomniałem wcześniej,
pracowaliśmy nad tym, by jego osobowość
była bardziej widoczna na tym albumie i
myślę, że nam się to udało! On jest wielkim
fanem hard rocka z lat 70., i wszystkie te małe
niuanse, które faktycznie ma w swoim wokalu,
musiały zostać usłyszane. Zdecydowanie będziemy
podążać tą drogą w przyszłych nagraniach!
Na "Epitaph" Hayes wykonał duet z Brittney
z Unleash the Archers. Natomiast na
"Bloodlines" znajdziemy duet z Melissą
Bonny z Ad Infinitum. Czy to będzie już
tradycja, że na kolejnych waszych płytach
będzie duet z panią?
Jonah Weingarten: Odkryliśmy, że dodawanie
kobiecej energii do naszych albumów jest
wspaniałą i owocną rzeczą. Jest tak wiele talentów
po żeńskiej stronie metalu, więc nie
widzę powodu, by przestać mieć gościnne wokalistki.
Zarówno Brittney, jak i Melissa, a
przed nimi Kristen Foss, naprawdę pomogły
podnieść poziom naszych albumów i przyczyniły
się do większej różnorodności muzycznej.
Jacob Hansen: To może stać się tradycją!
(śmiech) Po prostu uwielbiamy to, że możemy
zaprezentować niektóre z naszych niesamowitych
wokalistek! Wszyscy byliśmy wielkimi
fanami Brittney i Unleash The Archers
przez długi czas, a kiedy to w końcu nastąpiło,
wszyscy byliśmy bardzo podekscytowani! To
samo dotyczy Melissy, z którą pracowałem
nad kilkoma albumami Ad Infinitum, a dodatkowo
mieszka pół godziny drogi ode mnie.
Więc po prostu sensownie było zapytać ją, czy
chce być częścią tego, i na szczęście się zgodziła
i pokochała ten kawałek.
Kolejnymi gośćmi na "Bloodlines" są Andrew
Kingsley (Unleash The Archers), Olof
Mörck (Amaranthe) oraz Tim Hansen (Induction).
Dlaczego oni?
Jonah Weingarten: Tak się składa, że wszyscy
ci gitarzyści są przyjaciółmi i kolegami
Jacoba i moimi. Dodatkowo oczywiście,
wszyscy są super utalentowani i dobrze znani
i wnoszą czysty ogień do swoich występów na
"Bloodlines". Tim wniósł również kilka melodii
gitarowych do utworu "The Midnight
Sun" i naprawdę pomógł nadać tej kompozycji
dodatkowego kopa energii, dzięki czemu jest
to jeden z najlepszych utworów na albumie.
Myślę, że gitarowo-klawiszowy pojedynek solowy
w "The Mystery" pomiędzy Andrew,
Olofem i mną przetrwa resztę czasu jako coś
niesamowicie wyjątkowego i specjalnego.
Jacob Hansen: Rozmawialiśmy o solówkach
na tym albumie i kiedy słuchaliśmy wszystkich
utworów, czuliśmy, że solówki nie wydają się
być główną częścią brzmienia, więc po prostu
skontaktowaliśmy się z kilkoma przyjaciółmi,
aby wystąpili gościnnie, tylko dla dodatkowego
wsparcia! Olof jest moim wieloletnim
przyjacielem. Pracowaliśmy razem nad wieloma
rzeczami od wczesnych lat 2000. Andrew
był naturalnym wyborem, ponieważ wszyscy
jesteśmy dobrymi przyjaciółmi z Unleash The
Archers, a ja pracowałem z nimi nad kilkoma
albumami. To samo z Timem, który jest młodym,
utalentowanym i bardzo słodkim kolesiem!
Miksowałem ich ostatni album i byłem
pod ich wielkim wrażeniem!
Wasze teksty jak zawsze dotykają ważnych
tematów. Tym razem mówią m.in. o ludzkiej
chęci poznania nieznanego, czy o osobistych
problemach, ale opisanych subiektywnie i bez
zbędnego moralizowania. Zawsze dajecie
swoim słuchaczom do rozmyślań i rozważań...
Jonah Weingarten: Nasze teksty zawierają w
sobie głębię i introspekcję, które ostatecznie
pozostawiają słuchacza z poczuciem ciekawości
i chęcią spojrzenia w głąb siebie. Co tak naprawdę
oznaczają te teksty i historie? Co Pyramaze
stara się przekazać? To naprawdę zależy
od ciebie jako słuchacza, aby czerpać inspirację
i interpretację. Mogę powiedzieć, że
kawałek "Alliance" jest dla mnie głęboko osobista
i reprezentuje okres w moim życiu, w
którym myślałem, że wiem, jak potoczy się
reszta mojego życia.
Jacob Hansen: Dajemy naszym autorom tekstów,
Henrikowi i Christofferowi, swobodę
w eksplorowaniu tematów, które chcą. Oczywiście
ściśle z nimi współpracujemy, ale zawsze
rozumieją, co pasuje do świata Pyramaze,
a my uwielbiamy to, że obejmuje on różnorodne
tematy, które są dla nas atrakcyjne.
Osobiście uważam, że w miarę rozwoju musieliśmy
powoli coraz bardziej odchodzić od części
fantasy, ale czasami wciąż tam jest i nadal
czujemy, że to działa!
Jeszcze tak dobrej produkcji płyta Pyramaze
jeszcze nie miała. Jak mówiliście przy okazji
poprzedniej płyty. Produkcja to dziesięć procent
planowania, a dziewięćdziesiąt procent
wykonania. Wydaje mi się, że w przypadku
"Bloodlines" tego planowania musiało być
minimum dwadzieścia procent...
Jonah Weingarten: Jacob zawsze powala swoimi
miksami i brzmieniem perkusji. Szczególnie
podoba mi się miks na albumie "Bloodlines",
ponieważ czuję, że partie orkiestrowe
naprawdę mają szansę uczynić ogólne brzmienie
bardziej potężnym i kinowym. Jeśli chodzi
o planowanie, wyglądało to mniej więcej tak
samo, jak w przypadku naszych poprzednich
albumów. Myślę, że osiągnęliśmy taki poziom
wydajności i komfortu w tym, co robimy, że
proces jest płynny.
Jacob Hansen: Z tego właśnie żyję! (śmiech)
Cieszę się, że chłopaki ufają mi w tej kwestii,
bo pamiętam, że na "Disciples", kiedy przedstawiłem
im mój sposób pracy, byli przerażeni
jak cholera! (śmiech) Powiedziałem im - piszemy
bardzo podstawowe dema, a potem spotykamy
się w studiu i nagrywamy i piszemy
wszystko w tydzień. Ale to zadziałało i tak jak
mówisz, planowanie nie powinno odgrywać
tak dużej roli. Powinno skupiać się na wykonaniu,
a my jesteśmy w tym bardzo dobrzy! W
ten sposób udoskonaliliśmy nasze rzemiosło
tak bardzo, że teraz każdy z nas jest naprawdę
zrelaksowany i skupiony na tym, więc po prostu
spotykamy się w studiu i zaczynamy walić
kolejne kawałki!
Nie oznacza to, że do wykonania podeszliście
nonszalancko, wszyscy grają precyzyjnie i
perfekcyjnie. Zresztą jest to kolejna cecha
Pyramaze...
Jonah Weingarten: Myślę, że to, co słyszysz
i o czym mówisz, to po prostu nasze indywidualne
doświadczenie i rozwój jako muzyków i
autorów muzyki. Wierzę, że zawsze będziemy
lepsi i że zawsze jest miejsce na rozwój, ale z
pewnością możemy usiąść i docenić, że nasza
dojrzałość jest tutaj w pełni widoczna. Brzmimy
jak grupa facetów w wieku 40-50 lat, którzy
robią to przez całe życie. To coś bardzo
cennego i nie jest to coś, co bierzemy za pewnik.
Jacob Hansen: Wszyscy gramy muzykę od
dłuższego czasu i mam wrażenie, że im więcej
słuchasz, tym lepszy się stajesz. Ja, na przykład,
nie ćwiczyłem gry na gitarze, odkąd
skończyłem 18 lat. A to już jakiś czas temu!
(śmiech) Ale bez wątpienia jestem coraz lepszy,
co jest dość szalone. To fakt, że pracuję z
muzyką osiem godzin dziennie, a to robi
ogromną różnicę! Myślę więc, że sposób, w
jaki wszyscy poświęcaliśmy godziny, gdy byliśmy
młodzi, teraz procentują!
Foto: Pyramaze
Dość subtelna jest okładka, ale za to pełno
na niej symboli... Czy ta grafika bardzo łączy
się z tym co dzieje się w muzyce i tekstach?
Jonah Weingarten: Okładka, wykonana
przez Remedy Art Design, jest moją ulubioną
okładką naszego albumu. Uwielbiam jej kolory
i całą symbolikę. Kiedy przyjrzeć się jej bliżej,
jest w niej tak wiele szczegółów i małych,
ukrytych tajemnic. I tak wskazuje na zawartość
liryczną i ogólną moc muzyki. Myślę, że
ten album jest przygodą od początku do
końca, a grafika naprawdę daje wizualną reprezentację
tego, co ma nadejść.
Jacob Hansen: Po raz kolejny uderzyliśmy do
Giannisa i powiedzieliśmy mu o tytule i o
czym są utwory, a on odpowiedział: "Mam taki
pomysł! Jesteście gotowi mi na to pozwolić?" i nie
wyjaśnił tego dalej, ale zaufaliśmy mu i powiedzieliśmy
"dajesz!" Nie moglibyśmy być
bardziej zadowoleni z rezultatu! Uwielbiam
to, że jest to okładka pełna nadziei i głębokich
symboli. Jest jasna i w doskonały sposób nadaje
ton albumowi!
Do niedawna, zespoły metalowe jak mogły
to, wypuszczały jeden lub dwa single/video,
ale od jakiegoś czasu stosują one metody,
które sprawdzały się w środowisku popowym,
a mianowicie wypuszczają trzy, cztery
single/video i dopiero cały album. Patrząc, że
działacie tak od krążka "Epitaph" to w
waszym wypadku również to działa?
Jonah Weingarten: Współpracujemy z naszą
wytwórnią płytową, aby zaplanować strategię,
która pasuje do współczesnych czasów i krótszego
czasu skupienia uwagi. Ostatecznie to
od nich zależy, jak postąpimy, ale z pewnością
nie mamy nic przeciwko. Byle tylko nasza muzyka
i wizja dotarły do szerokiej publiczności.
Jacob Hansen: Widzimy znaczenie teledysków
i nie da się zaprzeczyć, że ma to jakieś
znaczenie, że niektóre z naszych głównych
kawałków mają swoje teledyski. Lubimy też je
tworzyć. To świetna zabawa! Nie jestem pewien,
czy kiedykolwiek skupimy się bardziej
na singlach, jak w przypadku muzyki popularnej,
ale oczywiście nigdy nie wiadomo. Nadal
uważam, że metal jest bardzo skoncentrowany
na albumach, co osobiście lubię. Czuję
się dziwnie, gdy ukazuje się metalowy singiel,
po którym nie ma pełnego albumu. Dla
mnie to trochę tak, jakby zespół nie chciał
opowiedzieć pełnej historii. Może po prostu
jestem oldschoolowy. (śmiech)
Na "Bloodlines" czekaliśmy około trzech lat.
Mam nadzieję, że będzie to już wasz stały
cykl wydawniczy i w 2026 będziemy cieszyli
się waszą kolejną udaną płytą...
Jonah Weingarten: Tak, wygląda na to, że
osiągnęliśmy niezły poziom, jeśli chodzi o
częstotliwość naszych wydawnictw! Powiedziałbym,
że można bezpiecznie założyć, że
nasz kolejny album ukaże się w 2025 lub 2026
roku. Jak zawsze, zawsze patrzymy w przyszłość
i jesteśmy bardzo podekscytowani tworzeniem
świetnej muzyki i ekspansywnych albumów.
Jacob Hansen: Zabawne jest to, że zaraz po
tym, jak dostarczyliśmy mastery tego albumu
do naszej wytwórni AFM, Jonah i ja zaczęliśmy
rozmawiać o tym, kiedy powinniśmy zacząć
pisać nowe utwory! Więc jesteśmy gotowi!
Jestem pewien, że zobaczymy nowy album
za dwa, trzy lata! Wciąż uwielbiamy to
robić!
Michał Mazur
Tłumaczenie Szymon Paczkowski, Szymon Tryk
PYRAMAZE 139
Niemiecki Epitaph powstał w 1969
roku w Dortmundzie. Założony został przez
angielskiego wokalistę i gitarzystę Cliffa Jacksona,
szkockiego perkusistę Jamesa McGillivraya
oraz niemieckiego basistę Bernda
Kolbe. Początkowo występowali pod szyldem
Fagin's Epitaph. Po kilku udanych suportach
m.in. przed Black Sabbath, Rory'em Gallagherem,
Gracious, Amon Düül II, podpisali
umowę z Polydor, skrócili nazwę do Epitaph
i przenieśli się do Hanoweru. Tam zatrudnili
jeszcze drugiego gitarzystę Klausa Walza i
przystąpili do nagrywania debiutu "Epitaph".
Jego opublikowanie nastąpiło jesienią roku
1971. Po licznych koncertach w Niemczech
m.in. zaliczyli występ na żywo w programie
telewizyjnym Beat Club, formacja przystąpiła
Stop, Look and Listen
Nie raz podkreślałem, że fan nie jest w stanie dotrzeć do wszystkich interesujących
zespołów i każdej ekscytującej muzyki. Całe szczęście jak po latach
uda mu się natrafić na taki zespół i poznać w większości jego muzykę. Tak
właśnie ostatnio stało się z niemieckim Epitaph, którego muzyka zawieszona jest
gdzieś pomiędzy progresywnym rockiem a muzyką hard'n'heavy. Do tej pory zespół
pozostawił po sobie kilka udanych albumów, w tym niektóre otarły się o piękno,
a może nawet fenomen. Poznawanie kolejnych płyt Epitaph pozwoliło mnie
na podjęcie decyzji o przybliżenie losów tej formacji. Niestety nie do wszystkich
momentów w karierze tego zespołu dotarłem, ale starałem się, aby zebrać najbardziej
rzetelne i dostępne informacje. Mam nadzieję, że będą one na tyle interesujące,
że część z was postanowi samemu poznać historię i muzykę tej niemieckiej
formacji.
Foto: Epitaph
do nagrania swojego drugiego krążka. Jego tytuł
to "Stop, Look and Listen", a został opublikowany
w roku 1972. Ich muzykę opisywano
wtedy jako postpsychodeliczny rock progresywny,
doprawiony okazjonalnymi akcentami
jazzowymi i harmoniami gitarowymi.
Niestety płyty nie cieszyły się wielką popularnością
wśród fanów, krytycy też nie pieli z
zachwytów. Trochę mnie to dziwi, w szczególnie
odnośnie do debiutu "Epitaph" (1971). Album
zawiera znakomitą zróżnicowaną muzykę
progresywną w klimacie ówczesnych brzmień,
które ciężko jest podrobić nawet dzisiaj.
Pierwszy utwór "Moving To The Country" to
taki konglomerat klasycznego rocka i hard
rocka w stylu Wishbone Ash. Następna kompozycja
"Visions" to natomiast collage hard
rocka i progresji w stylu King Crimson. "Hopelessly"
to jeszcze bardziej rozbudowana progresywna
kompozycja, tym razem zdradzająca
fascynację zespołem Yes. Natomiast "Little
Maggie" sprawia wrażenie zwykłego rockowego
kawałka. Za to "Early Morning" to już bardzo
udana mieszanka wszystkiego, co mogliśmy
usłyszeć na krążku. Szczerze powiedziawszy,
ciężko jest mi oderwać się od tej płyty.
Nie widzę w niej niczego gorszego od ówczesnych
płyt Yes czy Genesis, może ta naleciałość
psychodeliczno - hard rockowa w jakiś sposób
odstręczała ówczesnych fanów progresu,
ale jakoś tego sobie nie wyobrażam, bowiem w
Europie było pełno właśnie takich brzmień.
Wznowienia "Epitaph" zawierają bonusy, które
są zdecydowanie bardziej hard rockowe.
Owszem zachowują one smak progresu i psychodelii,
ale bardziej kojarzą się one z Cream
czy The Who, a w takim "I'm Trying" możemy
usłyszeć echa boogie w stylu Status Quo.
Drugi album "Stop, Look and Listen" (1972),
jest przede wszystkim lepiej nagrany, instrumenty
brzmią wyraźniej, pełniej, soczyściej,
przez co cała muzyka nabiera jeszcze większej
przestrzeni. W dodatku na tej płycie górę bierze
"wishboneashowski" klimat. Rozpoczyna
się od "Crossroads", a kończy się praktycznie
na utworze tytułowym "Stop, Look and Listen".
Jedynie w wypadku kompozycji "Fly" muzyka
progresywna wyraźnie góruje. Jednak przypomnę,
że Wishbone Ash w pierwszej fazie kariery
traktowano wprost jako kapelę progresywną,
albo bardziej wysublimowaną, nastrojową
i liryczną odmianę hard rocka. Poza tym
Epitaph nie wyzbyła się na "Stop, Look and
Listen" swoich progresywnych początków, ich
echa słyszymy przez cały czas słuchania tego
albumu. W sumie "Epitaph" i "Stop, Look
and Listen" to bardzo różne płyty, ale każda
z osobna z pewnością może być ozdobą każdej
kolekcji fana progresu.
W 1972 roku perkusista McGillivray
odchodzi z zespołu, a na jego miejsce zostaje
przyjęty Achim Wielert. Styl gry Achima
spowodował, że Epitaph obrał mocniejszy
rockowy kierunek. Niestety z dalszej współpracy
zrezygnowała wytwórnia Polydor, która
była mocno rozczarowana sprzedażą dwóch
pierwszych płyt zespołu. Niemal natychmiast
muzycy wybrali się do Stanów Zjednoczonych,
gdzie podpisali umowę z Gary Pollackiem
szefem wytwórni Billingsgate na wydanie
trzeciego longplay'a. Przed samym nagrywaniem
nastąpiła kolejna zmiana na pozycji
perkusisty, tym razem za garami zasiadł Norbert
Lehmann (ex-Karthago). Powstał wtedy
album "Outside the Law", który opublikowano
w roku 1974. Niestety w momencie, gdy
zespół przygotowywał się do trasy po Stanach,
wytwórnia zbankrutowała, a muzycy Epitaph
ratując się przed obarczeniem ich długami
wytwórni w styczniu roku 1975, rozwiązali
zespół. "Outside the Law" (1974) to już zdecydowanie
śmiałe kroczenie ścieżką wytyczoną
przez Wishbone Ash, ale żadne to kopiowanie,
bowiem muzycy Epitaph nader swobodnie
poczynają sobie z dźwiękami, a szczególnie
gitarzyści tworzą niesamowite współgrające
ze sobą partie gitarowe. Oczywiście fanów
Wishbone Ash nie przekonam, że może być
duet lepszy od Andy Powella i Teda Turnera,
ale wydaje mi się, że Cliff Jackson i Klaus
Walz byli wtedy dla Brytyjczyków partnerami
przynajmniej na podobnym poziomie. Nie
chodzi o samą gry gitarzystów, a o tworzenie
muzyki, bowiem uważam, że "Outside the
Law" zawiera bardzo dobre utwory, a sam album
stanowi bardzo mocną pozycję. Jest czego
słuchać.
W roku 1976 na nowo pojawia się
nazwa Epitaph. Zespół tworzą wtedy Cliff
Jackson, Bernd Kolbe, Klaus Walz i Jim Mc
Gillivray. Grupa na początku roku 1977 nagrała
koncert z Kolonii dla programu telewizyjnego
Rockpalast. Jednak przed samym występem
McGillivray rezygnuje z działalności
w kapeli, a jego miejsce zajmuje Fritz Randow
(ex-Eloy). Co ciekawe Jim McGillivray w
roku 1980 właśnie wyląduje w Eloy. W tym
samym roku ze współpracy rezygnują również
Bernd Kolbe, Klaus Walz. Na ich miejsce zatrudnieni
zostają gitarzysta Heinz Glass, basista
Harvey Janssen oraz klawiszowiec Michael
Karch. Z tym nowym składem Epitaph dołączył
do trasy węgierskiej Omegi, która obejmowała
trzydzieści sześć koncertów po całej
Europie z finałem, trzech występów w Budapeszcie,
przed ponad trzydziesto-tysięczną
publicznością.
W tym czasie zespół nawiązuje
140
EPITAPH
współpracę z Brain Records. Pod jej egidą
Epitaph nagrywa dwa albumy studyjne "Return
to Reality" (1979) i "See You in Alaska"
(1980) oraz koncertówkę "Live" (1981). Po
wydaniu "See You in Alaska" zespół koncertował
w Niemczech z Uli Rothem i Accept.
Po odejściu Karcha zespół kontynuował działalność
bez klawiszy i właśnie części tych występów,
a dokładnie z Wertheim, Dallau i Triburgu
stanowi program albumu "Live". Znalazłem
też informację, że w roku 1979 wyszła
kompilacja "Handicap" wydana przez wytwórnię
Babylon Records. Niestety nie bardzo
wiem, jaka jest jej zawartość.
Wraz z pojawieniem się "Outside
the Law" można było liczyć, że ekipa podąży
"wishbonashowską" ścieżką, ale nie, na "Return
to Reality" powróciła do progresywnych
dźwięków. Inaczej to ujmując, na tym albumie
przeważa specyficzna mikstura, w której miesza
się swoiste podejście Niemców do rocka
progresywnego i hard rocka rodem z lat 70. z
pewnym znamieniem gitarowego stylu Andy
Powella i Teda Turnera. Oczywiście muzycy
Epitaph potrafią wymyślić znakomite hard
rockowe riffy i przekuć je w taką, że wyśmienitą
kompozycję. Za przykład niech posłużą,
chociażby utwory "Stranger", "On The Road"
czy "Spred Your Wings". Nie mniej w swojej
muzyce potrafią też świetnie przepleść fragmenty
bardzo nastrojowe ("Return To Reality"),
a nawet na tej podstawie zbudować cudowny
kawałek ("Summer Sky"). A o tym, że
muzycy starają się ciągle rozwijać, niech posłuży
fakt, że w kompozycji "We Can Get Together"
przemykają echa soulu czy innego gospel
(takiego bardziej tanecznego). To, czego oczekiwałem
na "Return to Reality" nastąpiło na
kolejnym albumie tj. "See You in Alaska". Jednak
żeby nie było łatwo to, Niemcy poszli za
Brytyjczykami od razu w lata 80. Pamiętacie
płytę Wishbone Ash "Just Testing" z 1980
roku? Było to hard'n'heavy z ich charakterystycznymi
cechami, ale brzmiało wówczas bardzo
współcześnie. Wtedy zmieniała się technologia,
a zarazem brzmienia były bardziej dopracowane,
wypieszczone, a jednocześnie łagodniejsze.
Tak właśnie brzmi muzyka z "See
You in Alaska". Dziewięć bardziej skondensowanych
kompozycji, w stylu hard'n'heavy bez
naleciałości progresu, mocnych wpływów
Wishbone Ash. Epitaph poszło z duchem
czasu. Jednak gdyby ktoś potrafił odciąć się od
przeszłości tej formacji, to muzyka z "See You
in Alaska" jest do wysłuchania. Koncertówki
w większości to podsumowanie pewnego etapu
w twórczości danej formacji. Album "Live" z
roku 1981 jest odstępstwem, bowiem z repertuaru
wcześniejszych płyt Epitaph znajdziemy
jedynie kawałek "On The Road", który pochodzi
z "Return to Reality". Pozostałe kawałki
to rzeczy nowe, wcześniej nierejestrowane.
Niemniej w charakterze podobne do
tych, co znalazły się na "See You in Alaska",
czyli zdecydowanie bardziej w konwencji
hard'n'heavy, gdzie od czasu do czasu wyziera
boogie, rock'n'roll czy blues. A przewodzi im
bardzo dynamiczny i prący do przodu "Kamikaze".
Jeżeli kogoś kupił album "See You in
Alaska" to, też będzie cieszył się ze słuchania
płyty "Live".
W roku 1981 do kapeli wracają
Waltz i Kolbe, a Norbert Lehmann zastępuje
Fritza Randowa. Ten nowy-stary skład nagrał
album "Danger Man" (1982) dla małej
wytwórni płytowej Rockport. Niestety muzycy
nie byli w stanie odzyskać ducha minionych
Foto: Epitaph
czasów. Tylko pytanie czy chcieli, bowiem
"Danger Man" to w zasadzie kontynuacja muzycznej
drogi obranej na płytach "See You in
Alaska" i "Live". Na niej bardziej podobają mi
się takie ostrzejsze kawałki jak "Long Live The
Children" niż bardziej AOR-owe "High Wire",
choć większość płyty jest wypadkową wspomnianych
właśnie kierunków, raczej lżejszą wersją
hrad'n'heavy miłą do słuchania. Tę płytę
odsłuchiwałem z wydanej w 2012 reedycji wytwórni
MIG Music. Jednak w bieżącym roku
ten label wydał box Epithap "History Box 1",
w skład którego wchodzą krążki "Return To
Reality", "See You in Alaska", "Live" oraz
właśnie "Danger Man". Ta wersja z boxu opublikowana
została z inną kolejnością kompozycji
i mam wrażenie, że ten zestaw słucha się
trochę lepiej.
W 1982 Epitaph pojawił się na festiwalu
Pfingst gdzie wystąpił wraz z ZZ
Top, Saxon, Joan Jett & The Blackhearts,
Extrabreit, Saga i Spliff. W roku 1983 (niektórzy
podają rok 1982) formacja rozwiązała
się, na krótko wróciła w 1986 roku, aby wesprzeć
Grobschnitt (kolejna niemiecka grupa
progresywna rozpoczynająca swoją działalność
w latach 70.) na koncercie z okazji 15-lecia.
Zaowocowało to narodzinami zespołu Kingdom
(prowadzonego przez Kolbe i Jacksona),
który następnie zmienił nazwę na Domain.
Natomiast Fritz Randow dołączył do Victory,
potem do Sinnera, a później do Saxon, z
którym nagrał trzy albumy studyjne "Metalhead"
(1999), "Killing Ground" (2001),
"Heavy Metal Thunder" (2001).
W roku 1999 gitarzysta Heinz
Glass zaprosił muzyków Epitaph do wzięcia
udziału w koncercie z okazji 25-lecia jego pracy
zawodowej. To wydarzenie stało się też
przyczyną ponownego koncertu Epitaph (było
to w styczniu roku 2000). Grupa wystąpiła
w składzie Cliff Jackson, Heinz Glass, Bernd
Kolbe i Achim Wielert. Koncert został udokumentowany
na DVD jako "Live at the Brewery",
a później wydany na CD jako "Resurrection"
(2004) przez Hurricane Records.
Ciekawostką tego epizodu jest fakt, że sporą
rolę odegrał w nim sam Rudolf Schenker. W
roku 2007 zespół w składzie Cliff Jackson,
Bernd Kolbe, Heinz Glass i Achim Poret
wydał swój siódmy album studyjny "Remember
the Daze" (2007), a dwa lata później
"Dancing with Ghost" (2009), oba w wytwórni
in-akustik.
No i jest to najbardziej tajemniczy
okres działalności Epitaph. Przynajmniej na
razie. Niestety wydawca milczy, nie chce nawet
udostępnić plików mp3, aby móc dokładnie
opisać to, co w tym okresie wyczyniali muzycy
z Epitaph. A jest co opisywać, bowiem
przez okres współpracy z in-akustik zespół
wydal następujące tytuły: "Live At Rockpalast"
(2007), "Remember The Daze" (2007),
"Dancing With Ghosts" (2009), "Still Standing
Strong And Back In Town" (2013) i
"The Acoustic Sessions" (2014). Niemniej w
roku 2020 firma MIG Music wydała kompilację
"Five Decades Of Classic Rock". Znalazły
się na niej trzy dyski, gdzie drugi w większości
wypełniają nagrania właśnie ze wspomnianych
albumów studyjnych sygnowanych
nazwą Epitaph. Zdradzają one, że wraz z latami
2000. Niemcy przeszli na stronę grania
bardzo plastycznego, przestrzennego, klimatycznego
oraz melodyjnego rocka z odniesieniami
do hard rocka, AOR-u i progresywnego
rocka. Muzyka stała się bardzo przyjazna dla
odbiorcy, co nie znaczy, że była pozbawiona
ambicji, a wręcz odwrotnie.
Po kooperacji z in-akustik zespół
wiąże się z kolejną wytwórnią. Tym razem jest
to MIG Music. W zespole niewiele się zmieniło
poza perkusistą. Nowym muzykiem został
dawny znajomy Jim McGillivray. Ich
współpraca - mam na myśli zespół i wytwórnię
- rozpoczyna się od wydania albumu studyjnego
"Fire From The Soul" (2016). Jest to kolejna
wersja kierunku muzycznego tego niemieckiego
bandu obranego od płyty "Remember
the Daze". Muzyka na tej płycie jest
bezpośrednia, ale z całym bagażem muzycznej
wyobraźni i ambicji, ograniczonej jedynie talentem
i umiejętnościami niemieckich muzyków.
Z tego powodu jest na niej dwanaście
bardzo różnorodnych i sugestywnych kompozycji,
choć utrzymanych w konwencji melodyjnego
rocka, gdzie od bogactwa muzycznych
wpływów i aranżacji aż kipi. Także mamy
wpływy hard rocka ("Fighting In The Street",
"Man Without A Face", "One Of These Day"),
EPITAPH 141
progresywnego rocka ("Fire From The Soul",
"Love Child"), AOR-u ("The Way Used To
Be"), naleciałości folku celtyckiego ("Man
Without A Face"), neoklasycyzmu ("Rondo
Alla Turca"). Poza tym rozpoczynający kawałek
"Nightmare" niesie coś z dokonań Styx, a
w takim "No One Can Save Me" słyszę coś ze
Smokie. Naprawdę na "Fire From The Soul"
dzieje się bardzo dużo, a wszystko jest wymyślone
i zaaranżowane z bardzo dużym smakiem,
a jeszcze lepiej zagrane. Płyta polecenia
każdemu fanowi rocka, nie tylko hard rocka
czy progresywnego rocka.
Kolejnym muzycznym przedsięwzięciem
muzyków z Epitaph było potężne
wydawnictwo z koncertowymi wersjami autorskich
kompozycji, ale wykonanych w wersji
akustycznej. Na dwóch dyskach audio umieszczono
ponad półtorej godziny muzyki. Na
repertuar "A Night At The Old Station"
(2017) składały się utwory praktycznie z całego
okresu działalności formacji. Natomiast ich
wersje pokazują nam, jak dobre są to kompozycje
i jak dobrymi kompozytorami są muzycy
tego zespołu. Ogólnie nie przepadam za
akustycznymi wersjami rockowych kawałków,
ale te wybrzmiewają wyjątkowo. W dodatku
zachowują charakter ekipy, który Niemcy narzucili
sobie w latach 2000. Oprócz podstawowego
składu są również goście: skrzypek, kilku
klawiszowców i spora gromada wiolonczelistów.
No cóż, uczta dla uszu, choć po prawdzie
dla oczu też, bowiem to wydawnictwo
uzupełnia dysk DVD z całością zarejestrowaną
na potrzeby tego wydawnictwa. A był to
występ z roku 2016 w The Old Station w Hanowerze.
W tym samym roku zespół zafundował
jeszcze większe wydawnictwo. Było nim
pięciopłytowe "Live At Rockpalast" (2017).
Zawiera on rejestrację chyba wszystkich występów
Epitaph w programie Rockpalast, tak
więc mamy występ z 2 lutego 1977 z WDR
Studio L (Kolonia), następny jest z 3 września
1979 z WDR Studio L (Kolonia), natomiast
trzeci jest z 22 grudnia 2004 z klubu
Harmonie (Bonn). Każde z tych wydarzeń
uwiecznione zostało na dyskach CD w formie
audio oraz na dwóch dyskach DVD, gdzie dwa
pierwsze koncerty znalazły się na pierwszym
dysku a trzeci koncert na drugim. Na drugiej
płycie DVD dodatkowo można obejrzeć jeszcze
dwa utwory zagrane w Beat Club (1972)
oraz wywiad. Generalnie kawał historii, obok
której nie można przejść obojętnie. Pierwsze
widowisko w większości zawierała utwory z albumów
"Outside The Law" i "Stop Look And
Listen". Także repertuar jest atrakcyjny, niemniej
temu show brakuje energii, a nawet muzycznej
magii, która towarzyszy wspomnianym
albumom. Może się czepiam, ale nie czuję
atmosfery tego występu. Znacznie lepiej jest
na drugim dysku. Repertuar tego występu wypełnia
przede wszystkim materiał z płyty "Return
to Reality", kilka utworów z "See You in
Alaska" i parę pojedynczych z różnych okresów.
Wtedy zespół był na etapie, gdzie zespół
ze specyficznej mieszanki progresu w klimatach
lat 70., coraz bardziej przechodził w dynamicznego
hard rocka. Występ ma klimat,
jest tam też ogień, więc słucha się go wyjątkowo
dobrze. Trzeci występ jest z lat 2000., więc
Foto: Epitaph
można byłoby się spodziewać, że będzie to zestaw
utworów, które będą stanowiły domenę
płyt z tychże lat. Tymczasem muzycy zdecydowali
się powrócić do początku kariery i większość
utworów znowu pochodzi z "Outside
The Law", trochę "Stop Look And Listen" i
"Epitaph", mamy też rodzynki z "See You In
Alska" czy też płyty "Live". Co prawda w latach
2000. muzycy Epitaph zdecydowanie
skierowali się w stronę soczystego i plastycznego
rocka, to te nagrania mają jedynie sznyt takich
brzmień, a w większości wybrzmiewają
niczym w końcówce lat 70. Naprawdę zdecydowanie
dobra rejestracja "live". Niestety ze
względu tajemniczą otoczkę wokół wydawnictw
na z in-akustik nie jestem potwierdzić,
czy to trzecie show to, to samo, co "Live At
Rockpalast" wydane w roku 2007. Mam dużą
nadzieję, że za jakiś czas to się rozstrzygnie.
W roku 2019 na rynku ukazuje się
album "Long Ago Tomorrow". Na perkusji
pojawia się nowy muzyk, Carsten Steinkamper.
Tą płytą muzycy kontynuują obrany
przez siebie kierunek. Jedenaście kompozycji,
prawie godzina muzyki, w dodatku świetnej
muzyki. Nie bardzo wiem, od czego zacząć
chwalenie tego krążka, bowiem każdy kawałek
to kawał rockowego rzemiosła z pewnym dotykiem
piękna. Jest pewna nowość, albo dopiero
teraz to zauważyłem. Dla przykładu w
utworze tytułowym "Long Ago Tomorrow"
oprócz wszystkich muzycznych cech tego zespołu
odnajdziemy też "floydowski" klimat.
Brzmi on tak, jakby był tam od dawna i cholera
przez niego będę musiał na nowo odsłuchiwać
wszystkie płyty Epitaph, aby dokładnie
to sprawdzić. Poza tym "Long Ago Tomorrow"
(2019) jest trochę bardziej rockowy
niż poprzedni album studyjny, ale do tego już
powinniśmy się przyzwyczaić, bo u Niemców
raz jest bardziej progresywnie, innym razem
bardziej rockowo. Jeszcze raz to podkreślę, na
tej płycie znalazło się jedenaście znakomitych
różnorodnych kompozycji. Każda niesie swój
klimat, ma swoje przepiękne muzyczne tematy,
które w dodatku są bogato i ciekawie zaaranżowane.
Nie mówiąc o odegranych partiach
każdego instrumentu. Myślę, że fan dobrego
rocka będzie zachwycony "Long Ago
Tomorrow". Naprawdę Niemcy mają znakomitą
oldschoolową ekipę, z której mogą być
zdecydowanie dumni.
Wcześniej wspominałem o wydawnictwie
"Five Decades Of Classic Rock"
(2020). Jest to chyba ostanie oficjalny tytuł,
na który składają się trzy dyski. Na pierwszym
znalazły się utwory, powiedzmy z wczesnego
okresu. Na drugim są kompozycje ze współczesnego
okresu, tak jak wspominałem, głównie
z płyt "Remember The Daze" i "Dancing
With Ghosts". Natomiast na trzecim dysku
mamy rarytasy, czyli specjalnie nagrane covery
m.in z repertuaru Rory Gallagera, Fleetwood
Mac czy Rare Bird (wyborna wersja "Sympathy"),
parę nagrań "live" i demo. W sumie
całkiem ciekawe uzupełnienie dyskografii
Niemców. Znalazłem jeszcze dwa tytuły koncertówek
"The Corona Concert (Live
Stream - Best Songs - 24.04.2021)" (2021)
i "Live At The Agora '73" (2022). Niestety
nie mam pojęcia czy to są oficjalne wydawnictwa,
czy też bootlegi, a może wersje jedynie
cyfrowe. Śledztwo trwa.
Z moich obserwacji Epitaph nie jest
jakoś specjalnie znany i lubiany w Polsce. Trochę
to dziwne, bo ich ostatnie płyty studyjne
"Remember The Daze", "Dancing With
Ghosts", "Fire From The Soul" i "Long Ago
Tomorrow" idealnie mieszczą się w gustach
polskich fanów progresywnego rocka, a tych
jest nie mało. Tym bardziej że debiutancki album
Niemców "Epitaph" przez zagorzalszych
prog-maniaków jest hołubiony i uważany
wręcz za kultowy. No, ale jak wiadomo nie łatwo
jest zdobyć poklask słuchaczy, tym bardziej
że w dzisiejszych czasach ma do wyboru
całą masę bardzo dobrych płyt, artystów i formacji.
Niemniej może po tym artykule znajdzie
się ktoś, kto zainteresuje się tym zespołem.
Ja polecam.
Michał Mazur
142
EPITAPH
HMP: Jak to się stało, że w latach 60. młody
Brytyjczyk znalazł się w Niemczech w Dortmundzie?
Cliff Jackson: W latach 1958-1962 studiowałem
inżynierię samochodową w szkole wojskowej
w Chepstow w Wielkiej Brytanii, gdzie
miałem zespół gitarowy The Johnny Rebs, a
następnie w Sylwestra 1963 zostałem wysłany
do Dortmundu w Niemczech, aby dołączyć do
jednostki specjalizującej się w naprawie czołgów.
Potrafiłem już grać na gitarze i poznałem
kilku muzyków w mojej jednostce, z którymi
założyłem zespół o nazwie Chicago Sect.
Wkrótce graliśmy w weekendy we wszystkich
profesjonalnych klubach w Dortmundzie. Płacono
nam grosze, ale kogo to wtedy obchodziło.
...uważają nas za nudnych starych pierdów....
Epitaph to niezbyt dobrze znany zespół ze sceny progresywnej. Zaciekawiony
ich dokonaniami postanowiłem przybliżyć ten zespół sobie, a przy okazji
czytelnikom HMP. Dotrzeć do wszystkich informacji było trudno, a niekiedy było
to niemożliwe. Dlatego, gdy okazało się, że mogę przeprowadzić rozmowę z
gitarzystą i liderem zespołu Cliffem Jacksonem, od razu to wykorzystałem. Była
to okazja na wyjaśnienie niektórych niejasnych momentów w zdobytych przeze
mnie materiałach na temat Epitaph. Mam nadzieję, że rozmowa z Cliffem to w
pewnym stopniu rozwiała te wątpliwości.
muzykę w nich graliście?
Jak wspomniałem, mieliśmy zespół o nazwie
Red Roosters, ale mój pierwszy zespół w
Niemczech nazywał się Chicago Sect i grał
mieszankę coverów The Animals, Jimiego
Hendrixa i Yardbirds, głównie R&B i bluesa.
Zanim podpisaliście kontrakt płytowy mieliście
szczęście zagrać suporty dla Black Sabbath,
Rory'a Gallaghera, Gracious, Amon
Düül II itd. Musieliście wtedy robić ogromne
wrażenie na lokalnych promotorach, zespołach
i fanach. Jakie sami macie wspomnienia
Hamburgu. Podczas przerwy na kawę nagraliśmy
kilka naszych własnych kompozycji. Właściciel
studia był pod wrażeniem naszej muzyki
i zaprosił nas z powrotem do nagrania dema,
które zaprezentował działowi A&R w Polydor
Records w Hamburgu, a oni zaproponowali
nam kontrakt.
Jak już wspomniałeś, wtedy też przenieśliście
się do Hanoweru, gdzie bardzo bujnie rozwijała
się scena progresywna. Do dzisiaj krążą
opowieści o tamtych czasach. A wy jak je
zapamiętaliście?
Klub Mulltonne był centralnym punktem dla
wszystkich hanowerskich zespołów progresywnych
(Scorpions, Eloy, Jane i wielu innych),
graliśmy prawie codziennie, a w weekendy
supportowaliśmy takie zespoły jak Uriah
Heep, Hardin & York, Goldern Earring i
Rory Gallagher. Cała hanowerska scena była
tam obecna.
Duże uznanie uzyskał wtedy nurt kraut rock.
Czy można powiedzieć, że wasz zespół również
należał do tej sceny? Czy mieliście z
tym środowiskiem jakieś wyjątkowe więzi?
Kraut rock to ogólny termin określający niemiecką
muzykę wczesnych lat 70., więc tak,
byliśmy częścią tego ruchu muzycznego.
Wielu z tych fanów do najlepszego okresu
Jakie czynniki były tymi decydującymi, że
zacząłeś myśleć o graniu na gitarze, tworzeniu
muzyki oraz występowaniu w zespole?
Podobnie jak wielu innym muzykom rockowym,
w 1958 roku, Chuck Berry zawrócił mi
w głowie swoimi zaraźliwymi beatami. Sprzedałem
rower, kupiłem tanią gitarę i zacząłem
uczyć się jego zagrywek i riffów. Również mój
dziadek grał dobrze na banjo, grał godzinami
wieczorami w naszej kuchni.
Dlaczego wybrałeś progresywny rock? Co w
nim cię tak bardzo zachwyciło?
Zawsze interesowała mnie mieszanka jazzu,
bluesa, folku i muzyki klasycznej, zwłaszcza
suita "Planety" Gustava Holsta i dokonania
Big Billa Broonzy'ego. Myślę więc, że muzyka
progresywna jest po prostu przepysznym
koktajlem wszystkich tych genów.
Jak doszło do spotkania z pozostałymi muzykami
i do decyzji wspólnego założenia Epitaph?
Pierwszy skład Epitaph stanowili wszyscy
członkowie cover bandu Red Roosters. Jim
McGillivary na perkusji, Mike King na gitarze,
Bernd Kolbe na basie i ja na gitarze. Odłączyliśmy
się od Roostersów i utworzyliśmy
najpierw Django, potem zmieniliśmy nazwę
na Fagin's Epitaph, aż w końcu na Epitaph.
Było to wtedy, kiedy Klaus Walz dołączył do
nas na gitarze w 1971 roku.
A mnie się wydawało, że wasza nazwa pochodzi
od utworu "Epitaph" z pierwszego albumu
King Crimson...
Nie, myślę, że szukaliśmy bardziej mrocznej
nazwy, czegoś w rodzaju Black Sabbath. Ale
masz rację co do tego, że na początku King
Crimson miał na nas wpływ.
Opowiedz jeszcze o zespołach, w których
występowałeś wcześniej przed Epitaph, jaką
Foto: Epitaph
ze sceny z tamtych czasów i ogólnie z Dortmundu?
Graliśmy w dortmundzkim klubie, który nazywał
się Fantasio. Dużo popularnych zespołów
z Wielkiej Brytanii tam grało, takie jak Yes,
Black Sabbath, Terry Ried, Argent, ale też
wszystkie londyńskie zespoły, takie jak Writing
on The Wall, czy Gracious. Grały tam
też niemieckie zespoły, jak Kratfwerk czy
Amon Düül II. Mieliśmy więc jak trenować
nasze umiejętności przy pomocy LSD i innych
zmieniaczy umysłu. W 1971 graliśmy już w
większym klubie o nazwie Mulltonne, ale
było to w Hanowerze.
Uzyskanie w tamtych czasach kontraktu z
wytwórnią Polydor to nie byle co. Myślę, że
to odbiło się echem w waszym środowisku?
W 1970 roku supportowaliśmy świetnego niemieckiego
pianistę bluesowego Guntera Boasa
i nagraliśmy z nim album w Tip Studios w
waszej działalności zaliczają przede wszystkim
wasz debiut "Epitaph" oraz kolejne płyty
"Stop, Look and Listen" (1972), i "Outside the
Law" (1974). Ja bym do tej grupy zaliczyłbym
jeszcze "Return to Reality" (1979). Jednak na
krążkach wydanych po debiucie zdecydowanie
wyraźniej zabrzmiał duet bliźniaczych gitar
w stylu Wishbone Ash. Zdaję sobie sprawę,
że Wishbone Ash na początku również
zaliczano do progresywnego rocka, ale czy
nie uważasz, że ten element oraz aranżacje
bliższe hard rocka spowodowały, że fani progresywnego
rocka z mniejszą uwagą zaczęli
śledzić wasze
poczynania?
Prawie zawsze byliśmy klasyfikowani jako niemiecki
Wishbone Ash, ale nasze główne
wpływy były bardziej zorientowane na USA,
na przykład The Allmann Brothers Band,
Grateful Dead, Iron Butterfly, ale także jaz-
EPITAPH 143
zująca muzyka big bandowa jak Buddy Rich,
Zappa i Miles Davis, te elementy wciąż można
znaleźć w niektórych utworach Epitaph.
Myślę, że cała scena rockowa podążała w prostszym
kierunku, na przykład Rory Gallager,
Led Zeppelin i Genesis. Graliśmy też w większych
salach i na trasach z Goldern Earring,
Status Quo czy ZZ Top. Musieliśmy grać
bardziej kompaktowo jako zespół, ale wierzę,
że nasi niemieccy fani w większości zostali z
nami przez te lata.
Tak jak wspominałem wcześniej dwa pierwsze
albumy wydało Polydor, wasz debiut
do tej pory jest bardzo emocjonalnie odbierany
przez fanów starego progresywnego rocka.
Dlaczego wtedy w latach 70. nie zdołaliście
zdobyć większej popularności? Co było przyczyną
waszego niepowodzenia? Jak to widzisz
po latach?
Myślę, że za każdym odnoszącym sukcesy zespołem
rockowym stoi dobry, uczciwy menadżer
i pomocna wytwórnia płytowa. Zostaliśmy
oszukani przez menadżerów, a Polydor w
Niemczech różnił się od jego międzynarodowego
odpowiednika. Myśleliśmy, że jesteśmy
na tym samym wózku co Hendrix, Cream i
Rory, ale tak nie było. Niemiecki oddział Polydor
był niekompetentny.
Po rozstaniu z Polydor poznaliście Gary'ego
Pollacka szefa Billingsgate Records. Dla tej
wytwórni nagraliście wasz trzeci album
"Outside the Law". Mimo dobrze zapowiadającej
się współpracy firma szybko zbankrutowała,
a umowa podpisana przez was postawiła
was jako muzyków w bardzo trudnej
sytuacji, bo zobowiązania finansowe firmy
spadły na was. Nie była to chyba najmilsza
chwila dla was? Tym bardziej że ta sytuacja
zmusiła do rozwiązania działalności zespołu,
aby uniknąć płacenia nie waszych długów...
Wystąpiliśmy na dużym festiwalu w Berlinie,
to był chyba maj 1972r. Gary Pollack z Billinsgate
Records przyleciał z Chicago, by
sprawdzić kilka niemieckich zespołów, był
wtedy na widowni. Tłum oszalał na punkcie
Epitaph i Gary też. Powiedział nam, że za
trzy miesiące będziemy w USA. Myślałem, że
żartuje, ale tak się stało. Odbyliśmy trzy trasy
po środkowym zachodzie USA i nagraliśmy
"Outside the Law" w 1973r. Spędziliśmy tak
dużo czasu w trasie po Ameryce, że straciliśmy
grunt pod nogami w Niemczech. Straciliśmy
naszą pozycję u dużych promotorów koncertowych
i musieliśmy zacząć od zera, budując
nasz fanbase od nowa. Zadziało się wtedy wiele
złych emocji, nasz backline został skradziony,
a zespół się rozpadł. Pojechałem do Katmandu
w Nepalu, gdzie spędziłem pół roku.
Reszta zespołu pojechała w trasy z innymi zespołami.
Foto: Epitaph
Wtedy trafiło się wam coś wyjątkowego, zaproszono
was do zagrania wspólnej trasy z
węgierskim zespołem Omega. Jak wspominasz
tę trasę? Wydaje mi się, że była to chyba
wasza największa trasa w całej karierze
Epitaph?
Tak, trasa z Omegą była dla nas wielkim sukcesem.
W sumie było 36 koncertów, w tym w
okupowanych przez ZSRR Węgrzech, trasa
zakończyła się na Kiss Stadium w Budapeszcie.
Staliśmy się naprawdę dobrymi przyjaciółmi
z Omegą.
Czy wspólna trasa z Omegą skłoniła cię do
poznania muzyki tego zespołu. Jak oceniasz
ich płyty i czy podobały ci się ich występy na
żywo? Ogólnie czy ten zespół zrobił na tobie
jakiekolwiek wrażenie?
Ich muzyka była bombastycznym rockiem jak
Eloy czy Jane, więc ich płyty były bardzo popularne
w Niemczech. Na żywo myślę, że Epitaph
miał przewagę.
A może zainteresowałeś się jakimiś innymi
zespołami z tzw. "demoludów" na przykład z
Polski, chociażby taką formacją jak SBB?
Nie, w tym czasie nie mieliśmy żadnego kontaktu
ani informacji o polskim rocku. Również
muzyka rockowa wschodnich Niemiec była
nam zupełnie nieznana, pamiętam tylko Karat
i Spliff.
W tym czasie twoją podporą został perkusista
Fritz Randow. Czy to za jego sprawą
podążyliście ścieżką hard'n'heavy? Czy raczej
to była twoja decyzja?
Kiedy Fritz Randow dołączył do Epitaph,
był fanem Phila Collinsa. Miał ten sam zestaw,
bardzo mały bęben basowy i tomy. Zainteresował
się heavy metalem dopiero po odejściu
z Epitaph, dołączając do takich zespołów
jak Victory i Saxon, ale jego słynne solo perkusyjne
było częścią naszego występu w latach
70.
Myślę, że pójście nową muzyczną drogą spowodowało,
że fani progresywnego grania odwrócili
się od zespołu. No, może nieliczni pozostali...
Czy po latach nie żałujesz pomysłu
grania prościej i ostrzej?
Myślę, że chociaż muzyka Epitaph stała się
bardziej przystępna dla większej publiczności,
to wciąż udało nam się zachować niektóre z
oryginalnych progresywnych pomysłów, które
miały na nas wpływ. Wciąż dużo jammowaliśmy
na scenie i używamy różnych taktów w naszej
muzyce, takich jak 7/8 czy 5/4.
Ten rozdział zamyka album "Danger Man".
Jak ogólnie oceniasz go wraz z poprzednimi
krążkami "Return To Reality", "See You in
Alaska" i "Live"?
Myślę, że "Danger Man" był krokiem w innym
kierunku dla zespołu. Sytuacja nie była
zbyt dobra, nasz sprzęt został skradziony, a
samo nagranie mogło być lepsze.
Około roku 1983 po raz kolejny kariera Epitph
wyhamowała. Co wtedy sie wydarzyło?
W 1983r. wciąż graliśmy mniejsze koncerty i
pisaliśmy nowe utwory, ale wszystko wróciło
do normy w 1985 roku, kiedy Bernd Kolbe
wrócił do Dortmundu. Przeprowadził się do
Hanoweru, aby zagrać kilka tras z Jane. Nagraliśmy
kilka demówek w Horus Studios i
zainteresowaliśmy Marcusa Rodera z Semaphore
Records, bardzo małej wytwórni. Sfinansował
wtedy nowy album Epitaph.
W 1986 roku muzycy Epitaph wsparli gościnnie
na koncercie zespół Grobschnitt, który
świętował swoje 15-lecie. To wydarzenie
przyczyniło się również, że wasza sytuacja
się unormowała, ale pod nazwą Kingdom. Ta
ekipa później przyjął nazwę Domain. Punktem
wyjścia muzyki Domain był hard rock i
heavy metal, z czasem zespół zaczął zmierzać
w kierunku power metalu. Opowiedz o
swoim udziale w obu formacjach. W jakim
stopniu byłeś usatysfakcjonowany z działalności
w tych grupach oraz z nagranych z nimi
płyt?
W latach 1988-89 nagraliśmy "Lost in the
City" w Horus Studios w Hanowerze. Frank,
właściciel studia, skomentował, że muzyka nie
brzmi zbyt podobnie do Epitaph, bo było dużo
klawiszy i dość ciężko i powinniśmy rozważyć
zmianę nazwy. Tak oto narodziło się
Kingdom, a album "Lost in the City" stał się
natychmiastowym sukcesem z entuzjastycznymi
recenzjami w metalowej prasie, takiej jak
Metal Hammer itd. Pod nazwą Epitaph najprawdopodobniej
zostalibyśmy niezauważeni.
Później nazwa została zmieniona na Domain
na prośbę naszej amerykańskiej wytwórni płytowej.
Myślę, że wciąż można znaleźć elementy
Epitaph w Kingdom i Domain. Pod tymi
nazwami nagraliśmy trzy albumy, aż do rozpadu
zespołu w 1995r. Te płyty ogólnie sprzedawały
się dobrze.
W roku 1999 Heinz Glass zaprosił mużyków
Epitaph do udziału w koncercie z okazji 25-
lecia jego pracy zawodowej i w zasadzie doszło
do reaktywacji kapeli. Z tego występu
wyszły dwa wydawnictw wydane jako
DVD "Live at the Brewery" i CD "Resurrection".
No i teraz proszę o parę słów o tych
144
EPITAPH
wydawnictwach, kto je wydał, co zawierały i
jak ogólnie oceniasz ten występ?
Jim McGillivary, nasz były perkusista, zadzwonił
do mnie w 1999 roku i wspomniał, że
spotkał Rudolfa Schenkera ze Scorpionsów,
a Rudolf zawsze był fanem naszego zespołu i
zasugerował, abyśmy zreformowali Epitaph.
Tak więc po kilku niesamowitych sesjach próbnych
oryginalnego składu, w tym Heinza
Glassa na gitarze, zagraliśmy wspaniały, wyprzedany
koncert w Lindenbraerei w Unnie,
który nagraliśmy i wydaliśmy jako DVD "Live
at the Brewery" oraz CD "Resurrection" w
naszej własnej wytwórni. Występ był świetny i
zawierał m.in. utwory z naszego pierwszego
albumu "Early Morning", "Little Maggie" i "Moving
to the Country".
Wtedy też związaliście się z firmą in-akustik,
która wydała wasze dwa kolejne studyjne
albmy "Remember the Daze" i "Dancing
with Ghost". Niestety jakoś się stało, że te
wydawnictwa nie są dostępne, w sieci na
różnych kanałach nie uświadczysz ich, a żeby
je kupić, trzeba się nieźle natrudzić. Niemniej
MIG Music wydała kompilację "Five
Decades Of Classic Rock", gdzie jeden dysk
w większości wypełniają nagrania właśnie ze
wspomnianych krążków. Pokazują was w
zupełnie nowej odsłonie. Wasza muzyka stała
się bardzo plastyczna, przestrzenna, klimatyczna,
bazująca na melodyjnym rocku z
odniesieniami do hard rocka, AOR-u i progresywnego
rocka. Stała się również bardzo
przyjazna dla odbiorcy, ale ciągle była ambitna,
ciekawie wymyślona i zaaranżowana
oraz perfekcyjnie zagrana. Generalnie łączyła
wszystko, co do tej pory was fascynowało,
ale została podana w odświeżonej i bardziej
współczesnej formie. Nie będę ukrywał, od
razu stałem się zwolennikiem Epitaph w
takiej formie...
Po koncercie powrotnym Epitaph w Lindenbrauerei
w 2000 roku zaczęliśmy otrzymywać
więcej ofert występów, więc zespół znów był w
trasie. Jim McGillivary opuścił zespół w 2001
roku i został zastąpiony przez naszego dobrego
przyjaciela Achima Poreta, który koncertował
z nami w Stanach Zjednoczonych w
1973 roku i grał na perkusji na "Outside the
Law". W kolejnych latach napisaliśmy wiele
utworów bez presji nagrywania i przetestowaliśmy
większość z nich na żywo, zanim wróciliśmy
do studia, aby nagrać "Remember the
Daze" in-akustik zaoferował nam kontrakt
nagraniowy. Z tą wytwornią nagraliśmy też
kolejny album studyjny "Dancing with Ghosts",
akustyczny album live oraz koncertowe
DVD i CD.
Wróćmy jednak na chwilę do in-akustik. Czy
jest jakaś szansa, że wasze płyty wydane w
tej wytworni będą ponownie wydane, albo
wznowione przez inną wytwórnię?
MIG Music nabyła prawa autorskie do wszystkich
naszych albumów wydanych w
wytwórni in-akustik i mamy nadzieję wydać
w niedalekiej przyszłości boxa z czterema płytami
CD z tamtego okresu.
W ich katalogu, oprócz wspomnianych
dwóch albumów studyjnych, znalazły się
jeszcze trzy wydawnictwa "Still Standing
Strong And Back In Town", "The Acoustic
Sessions" i "Live At Rockpalast". Opowiedz
pokrótce o tych wydawnictwach...
"Still Standing Stong and Back in Town"
był koncertem na żywo nagranym w Capitol
Foto: Epitaph
Hannover z nami i z wieloma starymi przyjaciółmi
na scenie. "The Acoustic Session" to
akustyczny koncert na żywo nagrany w Old
Station Hannover. Trzykrotnie występowaliśmy
w kultowym niemieckim programie
telewizyjnym Rockpalast. Na "Live At Rockpalast"
wydanym przez in-akustik jest utrwalony
nasz trzeci występ w 2006 roku w ramach
WDR TV Kraut Rock Nights, gdzie zagraliśmy
razem z Jane, Guru Guru i wieloma innymi
zespołami kraut rocka z lat 70.
MIG Music jest wydawcą waszych dwóch
ostatnich albumów studyjnych "Fire From
The Soul" i "Long Ago Tomorrow". Jest to
kontynuacja tego, co rozpoczęliście w latach
2000. i jestem pod wielkim wrażeniem jeśli
chodzi o te albumy. Czy zauważyliście, aby
zainteresowanie Epitaph jakoś wzrosło, czy
po prostu macie swoich fanów i to wam
wystarczy?
"Fire From The Soul" i "Long Ago Tomorrow"
zostały bardzo dobrze przyjęte. Wydaje
się, że powiększamy naszą bazę fanów, choć w
bardzo wolnym tempie i dzięki koncertom na
żywo.
Moim zdaniem wasze cztery ostatnie albumy
studyjne wprowadziły was do elity
progresywnego rocka i zasługujecie na większą
popularność. Mieliście takie sygnały od
innych dziennikarzy lub fanów? Myślisz, że
w dzisiejszych czasach jest to możliwe, aby
zrobić wielką karierę?
Prasa, radio i telewizja w Niemczech od lat
ignorują Epitaph. Powodem jest to, że być
może uważają nas za nudnych starych pierdów
i nie poświęcają czasu na słuchanie i rozumienie
muzyki Epitaph. Czasy się zmieniły i dzięki
Spotify, YouTube i autotune, nikt już nie
wie, co jest prawdziwe. Zaczęliśmy pisać i grać
naszą własną muzykę w 1969 roku, nie myśląc
o kontraktach płytowych, dużych pieniądzach
czy byciu królem przez jeden dzień. To podejście
nie zmieniło się ani trochę, to tylko muzyka.
Jeśli chodzi o przyszłą karierę, kto wie, może
nam się w końcu poszczęści?
Oprócz wspominanych albumów studyjnych,
kompilacji "Five Decades Of Classic
Rock" oraz boxu "Live At Rockpalast", wydaliście
album live "A Night At The Old
Station", który zawiera muzykę w wersji
akustycznej. Oprócz tego, że jest to świetne
wydawnictwo, moją uwagę zwrócił fakt, że
te wersje akustyczne pokazują, jak jesteście
dobrymi kompozytorami i aranżerami. Właśnie
te wersje to uwypukliły...
Riffy i struktury akordów w utworach Epitaph
są w większości komponowane na gitarach
akustycznych, a następnie ćwiczymy je na żywo
w sali prób lub podczas prób dźwięku, więc
naprawdę łatwo jest przearanżować je z powrotem,
aby zagrać zestaw akustyczny i mieć
dużo zabawy.
Od ostatniego albumu studyjnego już parę
lat minęło. Może za dużo wymagam, ale
chętnie posłuchałbym waszej nowej muzyki.
Jest szansa na nowy album?
Nasz nowy album studyjny jest zatytułowany
roboczo "Don't Let The Gray Hair Fool You"
i jest mniej więcej już nagrany. Będzie zawierał
13 nowych utworów i trwał około 70 minut.
Tylko po wakacjach musimy dograć kilka wokali
i mamy nadzieję, że wydamy go pod koniec
2023 roku.
Czy jakiś promotor z Polski wyraził wami
zainteresowanie i chciałby zrobić wam koncerty
w Polsce? A może macie inny pomysł,
aby zainteresować polskich fanów waszym
zespołem?
To byłby dla nas wielki zaszczyt zagrać w waszym
wspaniałym kraju, z waszym wielkim
dziedzictwem muzycznym w jazzie i folku.
Może po waszym artykule ktoś okaże zainteresowanie,
jestem pewien, że Epitaph zostałby
dobrze przyjęty w Polsce.
Mam wrażenie, że ty i twoi koledzy są muzykami
i ludźmi spełnionymi i jesteście w
pełni zadowoleni z tego co do tej pory
osiągnęliście...
Jeśli spojrzymy wstecz na osiągnięcia Epitaph,
muzycznie możemy być bardzo zadowoleni z
utrzymania prog rockowej flagi i możliwości
dotarcia do tak wielu ludzi. Jest tak wiele
szczęścia związanego z sukcesem, właściwym
miejscem, właściwym czasem, właściwą muzyką.
Michał Mazur
Translator: Szymon Paczkowski
Ps.
Miałem już ukończony artykuł, pytania
do Cliffa Jacksona dawno wysłane, a tu nieoczekiwanie
dostałem informację, że mogą mi
przysłać pliki płyt Epitaph, które swego czasu
EPITAPH 145
wydała wytwórnia in-akustik. Długo nie myślałem,
od razu poprosiłem o przysłanie materiałów
w trybie ekspresowym i zacząłem pisać niniejsze
uzupełnienie.
Album "Remember The Daze" ukazał
się w roku 2007 po kolejnym reunionie. Na
niej to ukształtowało się aktualny obraz muzyki
Epitaph. Tak jak pisałem, był to rock bardzo
przychylny dla odbiorcy, stawiając na jego bardzo
witalny, przestrzenny oraz plastyczny wizerunek,
naszpikowany przeróżną gamą klimatów
i emocji. Oczywiście oprócz mainstreamowego
rocka, ciągle są odniesienia do progresywnego
rocka, hard rocka, AOR-u itd. Również niezmiennie
Niemców cechuje ambitne i profesjonalne
podejście do muzyki oraz perfekcyjne wykonanie.
"Remember The Daze" można stawiać
obok płyt Genesis z lat 80., krążków Alan
Parson Project, Pink Floyd bez Rogera Watersa,
Eloy czy Wishbone Ash, ale tego z początków
lat 80. Nie ma mowy o kopiowaniu, a
po prostu muzyka Epitaph znalazła się w podobnych
rejonach, co wymienione zespoły i wykonywana
jest przede wszystkim pod patronatem
własnego talentu i wyobraźni. Wydana dwa lata
później "Dancing With Ghosts" utrzymana jest
w takiej samej konwencji. Jedynie więcej jest w
niej nostalgii, głównie dzięki takim, że kompozycją,
jak "A Sad Song", "On Your Knees" czy "Ride
The Storm". Później wydane albumy "Fire
From The Soul" (2016) i "Long Ago Tomorrow"
(2019) również utrzymują ten sam poziom.
Naprawdę bardzo lubię ich zawartość i
bardzo chętnie sięgam po nie i to w całości. Inaczej
nie ma sensu.
Pierwszym uzupełnieniem wydawnictw
Epitaph z katalogu in-akustik jest dwupłytowa
koncertówka "Still Standing Strong And
Back In Town" (2013). Pierwszy dysk to w zasadzie
kompilacja kilku utworów ze wspomnianych
płyt "Remember The Daze" i "Dancing
With Ghosts". Natomiast drugi krążek w większości
składa się z kompozycji z wcześniejszych
płyt. Owszem pobrzmiewa stary sound Epitaph,
ale generalnie mamy do czynienia już z formacją
o zupełnie nowym wyrazie. Na tej płycie mamy
też akustyczne wersje kawałków "Big City", "In
Your Eyes" oraz "Visions", co prowadzi nas bezpośrednio
do kolejnego albumu "The Acoustic
Sessions" (2014). Jest to zbiór utworów z całej
kariery zespołu nagranych na nowo w studio, ale
w wersji akustycznej Za wyjątkiem jednego kawałka.
Kompozycje są zagrane wyśmienicie, muzycy
Epitaph bardzo dobrze czują się również z
akustycznymi instrumentami. Wspierają ich instrumenty
smyczkowe, które jednak wykorzystywane
są sporadycznie. Poza tym Niemieccy
muzycy z niesamowitym wyczuciem przearanżowali
swoje kawałki oraz ogólnie pokazali, jak
wielki talent i umiejętności posiadają na polu
komponowania. W tych wersjach wyczuwamy
również muzyczny charakter, którym emanuje
zespół w latach 2000. To samo podejście, w
każdym razie mocno zbliżone, muzycy Epitaph
pokazali na "A Night At The Old Station"
(2017). Z tym że nagrań dokonania podczas występów
na żywo.
Naprawdę jestem pod wrażeniem dokonań
Epitaph w latach 2000., ich muzyka, podejście
do niej, wykonanie, wszystko to, buduje
wyjątkowy współczesny obraz tego zespołu. Niemniej
na wartość tej ekipy nie mają jedynie
wpływ albumy wydane w ostatnich czasach.
Przecież wszystko zaczęło się pod koniec lat 60.
zeszłego wieku, po drodze racząc nas różnobarwnymi
płytami, gdzie zdaje się debiut "Epitaph"
z 1971 roku wydaje się najważniejszy. Po
prostu poczytajcie sobie o tej formacji, posłuchajcie
to, co jest dostępne w necie, a później podejmijcie
decyzję, czy warto zainteresować się tą
grupą.
HMP: Jeśli dobrze liczę, to jakieś osiem-dziewięć
lat temu zamarzyła ci się progresywna
trylogia i wraz z premierą "Philosopher"
właśnie udało się ten zamysł zrealizować -
jak czujesz się na mecie tego ogromnego, jak
na jednego człowieka i jeden zespół, przedsięwzięcia,
bo przecież tylko nad ostatnim albumem
pracowaliście jakieś dwa lata?
Tyberiusz Słodkiewicz: Znakomicie, mogę
śmiało powiedzieć, że spełniło się jedno z moich
muzycznych marzeń i czuję się w tym
względzie całkowicie spełniony! Tak, praca
nad tym albumem pochłonęła bardzo dużo
czasu, złożyły się na to głównie czynniki niezależne
od zespołu, mam tutaj na myśli sytuację
z Covid-em, ale wpływ miały również sprawy
związane z zawodowymi, i nie tylko, zobowiązaniami
pozostałych członków zespołu, jak
również poszukiwanie muzyków do naszego
obecnego składu. Bardzo, bardzo intensywny
czas, mnóstwo pracy, pracy, która dała nam
bardzo dużo satysfakcji.
Podchodziłeś do tego całego procesu twórczego
jak do wyzwania, swoistej próby sił,
czy przeciwnie, starałeś się dodać coś od siebie
nie tylko do formuły klasycznego albumu
koncepcyjnego, ale też metalu progresywnego
jako takiego?
Na żadnym etapie tworzenia muzyki, czy jej
nagrywania nie czułem jakiejkolwiek presji,
nie czułem, że jest to wyzwanie, czy też jakieś
brzemię, które dźwigam na swoich plecach.
Przeciwnie, była to doskonała zabawa muzyką.
Nie szukałem na siłę jakichkolwiek nieoczywistych
rozwiązań czy też instrumentów,
których chciałbym użyć na płycie, to wszystko
co jest na tych płytach narodziło się w sposób
bardzo organiczny, na totalnym luzie, bez
jakiejkolwiek chęci udowodnienia komukolwiek
czegokolwiek.
Zabawa muzyką
Tyberiusz Słodkiewicz i Subterfuge prą do przodu z pasją i determinacją
godną podziwu. Jest to tym bardziej godne podkreślenia, ponieważ z każdym kolejnym
albumem (podwójnym i do tego koncepcyjnym) zespół wznosi się na coraz
wyższy poziom, proponując coraz ciekawszą, wymykającą się z ograniczających ją
szufladek, muzykę, czego przykładów na najnowszym "Philosopher" nie brakuje.
Nie ma w tym jednak nic dziwnego, skoro lider grupy deklaruje, że wzorami są dla
nich Pink Floyd czy Fates Warning, a więc zespoły nie tylko wielkie, ale też odkrywcze
i oryginalne.
Pamiętam, że już na etapie wydania debiutanckiego
"Projections From The Past" nagrywaliście
już jego następcę "Prometheus", a
do tego pracowałeś już nad trzecią częścią tej
trylogii - od początku miałeś jej ogólny zarys,
przynajmniej w warstwie tekstowej, niejako
podstawowej przy wydawnictwach tego typu?
Może nie od samego początku, ale gdzieś pod
koniec pracy z naszym debiutem czyli "Projections
From The Past" miałem koncepcję całej
historii, którą chciałbym opowiedzieć. W
warstwie tekstowej nie wszystko było gotowe,
natomiast sam koncept był zamknięty. Kwestią
otwartą pozostawała warstwa muzyczna,
czyli to, co zaprezentujemy na kolejnych albumach.
Oczywiście, tak jak zauważyłeś w trakcie
kończenia pracy, lub zaraz po zakończeniu
prac nad naszym debiutem muzyka na nasze
drugie wydawnictwo pt. "Prometheus" była
praktycznie gotowa, podobnie było w przypadku
albumu "Philosopher", już w trakcie
pracy nad jego poprzednikiem, ostatnia część
trylogii była skomponowana i skończona w
warstwie tekstowej.
Finał skłania do podsumowań. Zacznę od tego,
że wybrana przez was stylistyka, a do
tego te koncepcyjne, wielowątkowe opowieści,
nie są w obecnych czasach powierzchownego
obcowania z muzyką szczególnie popularne.
Tymczasem wam udało się zainteresować
muzyką Subterfuge nie tylko zwolenników
ambitniejszej muzyki, ale też wydawców,
co można określić czymś może nie wyjątkowym,
ale jednak wartym podkreślenia?
Zdajemy sobie sprawę, że kierunek jaki obraliśmy
jako zespół nie jest oczywisty, nie jest
prosty do "sprzedania" i nie jest łatwy w odsłuchu.
Kilka godzin muzyki, bardzo eklektycznej,
progresywnej, wielowątkowej to na pewno
nie jest drożdżówka z jogurtem, którą
można skonsumować w przerwie na kawę, ale
raczej wykwintny wielodaniowy obiad, na który
trzeba poświęcić ogrom czasu. Jesteśmy bardzo
konsekwentni w tym co robimy i tym jak
pewne rzeczy chcemy robić, znaleźliśmy swój
styl, wierzymy w siebie i w to co robimy i co
najważniejsze jak się okazuje udaje nam się
naszym entuzjazmem do tego wszystkiego zainteresować
i zarazić innych, to dla nas bardzo
ważne.
Bazujący na archiwaliach Kameleon nie był
może idealnym wyborem, ale drugi album firmowała
już niemiecka wytwórnia Pure Steel
Publishing - jak widać opłacało się postawić
na anglojęzyczne teksty?
Kocham ojczysty język, natomiast od samego
początku wiedziałem, że albumy, które pojawią
się pod szyldem Subterfuge będą anglojęzyczne.
Chciałem podzielić się tą historią i
chcę dzielić się kolejnymi albumami koncepcyjnymi
nie tylko z rodzimą publicznością, ale
w miarę możliwości z całym światem. W naszej
muzyce bardzo istotną rolę spełnia warstwa
liryczna, dotarcie do szerokiego odbiorcy
za granicą możliwe jest tylko przy użyciu języka
angielskiego. Feedback, który do nas dotarł
po wydaniu albumu "Prometheus" przez Pure
146
EPITAPH
Steel był doprawdy niesamowity, dostrzeżono
naszą muzykę za granicą pod różnymi długościami
i szerokościami geograficznymi, co jest
dla nas wielką nagrodą i z czego bardzo się cieszymy.
Nie zagrzaliście tam jednak zbyt długo miejsca
- był to typowy kontrakt na jeden album,
czy cała sytuacja związana z pandemią sprawiła,
że nie było mowy o kontynuacji tej
współpracy?
Chcemy się rozwijać i potrzebujemy partnera,
który będzie nas nie tylko wspierał przy dystrybucji
płyty (tutaj Pure Steel wykonał świetną
pracę), ale również w innych aspektach
naszej działalności, mam na myśli koncerty.
Po wydaniu albumu "Prometheus" do zespołu
w roli menedżera dołączył Paweł Komolibus
(wcześniej m.in. Coma, TSA) i otworzył przed
nami nowe możliwości, jeżeli chodzi o współpracę
z rodzimymi wytwórniami płytowymi.
Sprawa pandemii nie wpłynęła na zakończenie
współpracy z Pure Steel.
Więcej, na początku 2020 roku mieliście zacząć
sesję nagraniową albumu "Philosopher",
ale z oczywistych względów do tego nie doszło.
Ta przymusowa pauza miała wpływ na
ostateczny kształt tego materiału? Wprowadzałeś
jakieś poprawki, zmieniałeś aranżacje,
czy wszystko było już dopracowane na 100%
i wystarczyło to tylko nagrać?
Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna.
To znaczy, jeżeli chodzi o same aranżacje,
to pauza przy nagrywaniu albumu nie miała
żadnego znaczenia i nie wpłynęła właśnie na
aranżacje czy pomysły dotyczące tego, co
chcielibyśmy, aby na tym albumie się znalazło.
Natomiast ta przerwa miała olbrzymi wpływ
jak finalnie brzmi ten album. Myślę, że gdybyśmy
sesję nagraniową rozpoczęli tak, jak
planowaliśmy, to nigdy na tej płycie nie zagrałaby
Karolina Kozar, która nadała temu
albumowi magicznego wymiaru, jej praca nad
partiami klawiszy po prostu wbiła nas w podłogę,
do tej pory jeszcze w to wszystko nie
wierzę… Nie wiem jak to określić, ale to, że
pojawiła się w zespole to chyba dar niebios
bądź piekieł, jak kto woli, Karolina jest muzykiem
wybitnym, idealnie wpasowała się w
klimat zespołu, zrozumiała muzykę i filozofię,
która nam towarzyszy i uczyniła nasz ostatni
album pełnym, skończonym; dla mnie dzięki
niej - wszystko się na tym albumie zgadza.
Sytuacja była inna o tyle, że na początku zespołu
pracowałeś tylko z Witoldem Nowakiem,
stopniowo dobierając kolejnych muzyków
i wokalistów. Teraz, mimo zmiany jakiś
czas temu sekcji rytmicznej i dojścia pianistki
Karoliny, można mówić, że Subterfuge ma
stabilny skład. To duży atut, kiedy pracuje
się nad takim kolosem jak "Philosopher"?
Skład przy nagrywaniu "Philosophera" zmienił
się o tyle, że Daraya (który był muzykiem
sesyjnym podczas nagrywania "Prometheusa"),
zastąpił Łukasz Dziubiński, na bas wskoczył
Krzysztof Marchwacki, a pod koniec nagrywania
albumu, tak jak zauważyłeś pojawiła się
Karolina Kozar na klawiszach. Mając skład,
który sprawdził się koncertowo i znając umiejętności
muzyków dużo łatwiej jest pracować
w studiu. Z kolej dużo łatwiej jest później wyjechać
w trasę wiedząc, że masz muzyków,
którzy nagrali z tobą materiał w studiu, identyfikują
się z nim i znają go z racji pracy nad
nim. Niestety już po nagraniu materiału na
nasz ostatni album z zespołem z powodów
osobistych musiał rozstać się perkusista
Łukasz Dziubiński, na szczęście dosyć szybko
znaleźliśmy nowego, niezwykle utalentowanego
pałkera w osobie Wojtka Fedyka; jego
talent i zaangażowanie w zespół są naprawdę
imponujące.
Podkreślam rozmiary i formę tej płyty nie bez
przyczyny, ponieważ w porównaniu z pierwszą
częścią trylogii ta ostatnia jest dłuższa
o blisko kwadrans, zamykając się w ponad 95
minutach muzyki - wygląda na to, że wciąż
masz jako kompozytor wiele do powiedzenia,
nie "jedziesz" na resztkach pomysłów?
(śmiech)
Och nie, absolutnie nie, jest wręcz przeciwnie.
Staram się hamować z komponowaniem czy
też pisaniem nowych tekstów z prostej przyczyny:
jeżeli piszę nowy materiał to chcę aby
był on efektem spójnej pracy, nie chcę rozwlekać
pisania nowego materiału na kilkanaście
miesięcy. Gdy siadasz i piszesz w ciągu twórczym
ma to zupełnie inny wymiar, jest jak
narkotyk, który cię wciąga i pochłania bez reszty,
pomysły lądują w twojej głowie jeden za
drugim, nie jesteś w stanie tego powstrzymać,
nie wiem z czym mógłbym to porównać…
Jeżeli nie mam w głowie konceptu na kolejny
album, to po prostu odpuszczam pisanie i
wchodzenie w stan "twórczy", wolę usiąść przy
Foto: Jakub Kopeć
gitarze i spożytkować ten czas na improwizację
czy też ćwiczenia techniczne.
Pamiętam jak spontanicznie dodawałeś do
aranżacji utworów z debiutanckiego materiału
skrzypce, kiedy okazało się, że Kinga
Lis zupełnie dobrze sobie z nimi radzi. Teraz
też nie mogło ich zabraknąć, ale nie ma saksofonu,
zaś w kontekście odkryć nie dość, że
Karolina Kozar gra również na flecie, to jeszcze
przełamała twój kompozytorski monopol
- to co prawda tylko instrumentalna miniatura
"Locked In Dreams", ale też może jednoczesna
zapowiedź większego wkładu kompozytorskiego
pozostałych członków grupy
w następne albumy?
Kiedy Karolina dołączyła do zespołu to szybko
okazało się, że poza klawiszami gra również
na flecie i saksofonie. Nie byliśmy z Witkiem
przekonani do użycia saksofonu na ostatniej
części trylogii, natomiast zaintrygował nas flet.
Poprosiliśmy Karolinę aby zagrała jakieś solo
na flecie i okazało się, że jest to strzał w dziesiątkę,
instrument o wspaniałym brzmieniu,
może nie tak ekspresyjny jak saksofon, ale
dający zupełnie inne możliwości ekspresji. Co
do monopolu kompozytorskiego, to sprawa
miała się tak, że poprosiłem Karolinę aby zagrała
interludium łączące utwory "Course for
Annihilation" z "Letter of a Dead Man"; gdy
przesłała mi efekt końcowy, byłem zachwycony.
Stwierdziłem, że to co zrobiła może spokojnie
stanowić dopełnienie płyty w postaci
szesnastego utworu (po tyle mają również poprzednie
produkcje) i nazwałem go "Locked in
Dreams". Co do komponowania kolejnych
płyt, nie widzę przeciwskazań, aby pozostali
członkowie grupy włączyli się w proces twórczy,
choć materiał na kolejny album już jest
skomponowany….
W waszej nowej muzyce jest sporo kontrastów,
zmian tempa i różnorodności - to bez
cienia wątpliwości najbardziej dojrzały materiał
Subterfuge. Efekt końcowy miał być
właśnie taki, gdzie ekstremalny metal przeplata
się z hard rockiem spod znaku AC/
DC, a te bardziej progresywne partie czerpią
nie tylko od dawnych mistrzów gatunku, ale
też z muzyki klasycznej, orientalnej czy
nawet flamenco?
Tak, trafiliście w sedno tarczy, parafrazując
tekst z "Rozmów kontrolowanych". Znów
nawiążę do kuchni i powiem ci, że uwielbiam
mieszać przyprawy, smaki, składniki pozornie
wykluczające się. Również tak jest w muzyce,
którą komponuję. Nasza muzyka jest o życiu,
teksty to alegoria tego co dzieje się wokół nas,
muzyka jest tego dopełnieniem, więc musi być
różnorodna, eklektyczna, tak jak różnorodne
jest nasze życie; codziennie towarzyszą nam
różne nastroje od tych euforycznych aż do depresyjnych,
taki też jest Subterfuge. Nigdy
nie ukrywałem, że poza muzyką starych mistrzów
spod znaku Judas Priest, Iron Maiden
czy Black Sabbath, byłem i jestem pod olbrzymim
wpływem sceny death i black metalowej
z początku lat dziewięćdziesiątych, jestem
olbrzymim fanem wczesnego Opeth, czy
SUBTERFUGE 147
też Fates Warning z Alderem na wokalu, do
tego wszystkiego uwielbiam dobry jazz, nie
stronię od popu na wysokim poziomie, zdarza
mi się sięgać po muzykę klasyczną czy filmową.
Wiesz, trudno jest nagrać koncept album,
gdzie teksty mówią o miłości, śmierci, odchodzeniu,
wyborach życiowych, skupiając się tylko
na jednym gatunku muzycznym, jest to
wręcz niemożliwe. Gdy piszę teksty zaraz myślę
o tym, jak chciałbym je zobrazować muzycznie
i do głowy wpadają mi czasami dziwne
pomysły, stąd zwroty i zakręty, czasami całkowicie
nieoczywiste. Na przykład taki "No
Epitaphs", który traktuje właśnie o odchodzeniu
rozpoczyna się melodią z "Lacrimosy" Mozarta,
czyż taki utwór można rozpocząć lepiej?
Być może tak, ale ten wybór jest dla mnie
oczywisty.
Taka płyta faktycznie musi być bardziej urozmaicona
niż powiedzmy typowy, metalowy
album trwający 35-45 minut, chociaż to ponoć
i tak jest już bariera nie do przejścia dla wielu
słuchaczy. Jak odnajdujecie się w czasach,
kiedy muzyki coraz częściej słucha się w sposób
pobieżny i fragmentaryczny, wręcz wycinkowy?
Nie razi was, że słuchacze de facto
ją trywializują, sprowadzając do roli typowo
użytkowej, takiego czysto rozrywkowego tła,
nie traktując jej jako czegoś autonomicznego,
czemu warto poświęcić nieco więcej uwagi?
Czasy i moda wciąż się zmieniają, popatrz na
dzisiejszą modę, szerokie ciuchy, dzwony, wraca
to co było modne w latach siedemdziesiątych;
a skoro wracamy z modą, to może muzyka
też wróci do tamtych czasów? Natomiast
zupełnie poważnie to nie interesuje nas to, że
dzisiaj muzyka to playlista na Spotify czy innym
streamingowym portalu, prezentująca de
facto wycinek tego, co dany artysta ma do
powiedzenia. Gdybyśmy chcieli podążać za
modą to nigdy w życiu nie udałoby nam się
nagrać trylogii z każdym albumem trwającym
około dziewięćdziesięciu minut. Jeżeli dotrzemy
do słuchacza z choć jednym utworem i
trafi on na jego playlistę, to może go zaintryguje
i sięgnie po nasze pozostałe utwory i finalnie
albumy…kto wie. Dostęp do muzyki i
informacji w dzisiejszym świecie jest natychmiastowy,
żyjemy bardzo szybko, natomiast
to, co jest budujące to to, że fani metalu się nie
zmieniają, nadal kupują albumy, słuchają ich
w całości i chcą więcej i więcej.
Trafnie więc obstawiam, że po waszą muzykę
sięgają ci bardziej wyrobieni słuchacze,
dla których przesłuchanie takiego "Philosopher"
nie jest żadnym wyzwaniem, są bowiem
przyzwyczajeni do dłuższych utworów,
progresywnych form, etc.?
Fenomen Pink Floyd jest dla nas wzorem.
Muzyka progresywna, niełatwa, a jednak mająca
miliony fanów na całym świecie, wciąż
zdobywająca nowych słuchaczy. Również w
metalu można znaleźć wiele zespołów, które
celują w trudniejszą muzykę, muzykę, nad
którą trzeba się trochę zastanowić, aby móc ją
zrozumieć i docenić. Mam tu na myśli wspomniany
już Fates Warning i jak dla mnie ich
arcydzieło "A Pleasant Shade of Grey", album
tak nieoczywisty i tak eklektyczny, jak to
tylko możliwe, stanowiący dzisiaj archetyp
progresywnego metalu.
Wydaliście ten album sami, ale zyskaliście
nie lada wsparcie, bo jego dystrybucją zajęła
się firma Metal Mind Productions, w dodatku
macie też wspomnianego już menedżera,
tak więc jest szansa na to, że wasza kariera
wejdzie teraz na kolejny, znacznie wyższy
pułap?
Taki mamy plan; zdajemy sobie sprawę, że aby
zaistnieć w świadomości fanów metalu w Polsce
i na świecie potrzebna jest wielka praca,
którą trzeba wykonać nie tylko na poziomie
studyjnym, ale również koncertowym i promocyjnym.
Nic nie dzieje się samo, ale też nie da
się dzisiaj odnieść sukcesu bez wsparcia firm,
które mogą dużo więcej. Metal Mind był dla
nas oczywistym wyborem jeżeli chodzi o dystrybucję
naszego najnowszego albumu, na całe
szczęście udało nam się do nich dotrzeć i zainteresować
ich naszą twórczością, to zasługa
naszego menedżera, o którym wcześniej wspomniałem
i jego ciężkiej pracy. Przy wsparciu
takiego partnera jakim jest Metal Mind i pracy
wielu wspaniałych ludzi wszystko wydaje
się prostsze i łatwiejsze, jest to dla nas wielka
szansa, aby wejść piętro wyżej.
Udział w Metal Hammer Festival to pierwsza
oznaka tego, co właśnie zaczyna się
dziać? O ile się nie mylę to jak dotąd największy
koncert w waszej karierze; są szanse
na kolejne tego typu wy-darzenia, promujące
Subterfuge wśród szerszej publiczności?
Tak, to pierwszy tak wielki koncert
w naszej karierze i być może
przepustka na kolejny poziom,
o którym rozmawialiśmy
przy poprzednim pytaniu.
Dzięki Metal Hammer Festival
możemy zaprezentować
się szerokiemu spectrum odbiorców
z całego kraju, podczas
jednego koncertu, aby to
zrobić bez uczestnictwa w takim
wydarzeniu musielibyśmy
chyba zagrać na kilkudziesięciu
koncertach w całej
Polsce. Oczywiście to nie
jest tak, że skupiamy się tylko
i wyłącznie na tym wydarzeniu,
planujemy szereg
koncertów plenerowych,
natomiast na jesień być
może jakąś większą trasę
koncertową. Nad wszystkim
czuwa menedżer.
Teledysk do "Seven Kingdoms"
na pewno wam w tym pomoże - będą
kolejne, żeby ugruntować rozpoznawalność
grupy?
Oczywiście, że tak. Aktualnie pracujemy nad
teledyskiem do utworu tytułowego, pracujemy
również nad guitar playthrough do pierwszego
singla z naszej płyty, czyli "Perfect System". Będzie
też na pewno lyric video co najmniej do
dwóch innych utworów. Pomysłów jest dużo,
tylko czasu jak zwykle brakuje.
Przy twojej kreatywności aż boję się o to
zapytać: ile stworzyłeś nowej muzyki w czasie
tych wszystkich lockdownów i okresów
przymusowej bezczynności? (śmiech)
Poza kolejnym albumem koncepcyjnym to
bardzo niewiele, tak jak wcześniej wspomniałem
celowo nie staram się tworzyć nowych riffów,
pisać tekstów, etc. Wolę zachować świeżość
umysłu i kreatywność na kolejny album,
którego pisanie pewnie rozpocznę jesienią.
Nie myślisz więc o żadnym skoku w bok, na
przykład instrumentalnej, typowo gitarowej,
nawet niekoniecznie metalowej, płycie, w tej
stylistyce realizujesz się najpełniej i tak już
pozostanie?
Czasami korci mnie aby nagrać deathmetalowy
album, wiesz takie 30 - 40 minut totalnego
łojenia. Z mojego okresu młodości mam
gdzieś w głowie schowane z siedem ekstremalnych
utworów, które chciałbym, żeby kiedyś
ujrzały światło dziennie; myślę, że są to utwory
na tyle dobre, że również dzisiaj się obronią.
Natomiast pod względem muzycznym czuję
się całkowicie spełniony dzięki Subterfuge.
Już kilka lat temu zapowiadałeś, że po domknięciu
trylogii waszym kolejnym albumem
będzie również klasyczny koncept, tyle, że
pojedynczy, nie tak rozbudowany jak ta
wcześniejsza historia. Coś się pod tym
względem zmieniło, czy też te plany są wciąż
aktualne?
Nic się nie zmieniło, będzie to koncept album
opowiadający o człowieku z krwi i kości, który
zmienił nasze czasy. Wczoraj do głowy wpadł
mi tytuł jaki chciałbym nadać nowemu albumowi,
więc chyba jest coraz bliżej do chwili,
kiedy wejdę do studia i zarejestruje swoje partie
gitary. Będzie to bardziej kompaktowe
dzieło, klasyczny Subterfuge, na pewno nie
tak rozbudowany jak "Philosopher", niemniej
z wieloma zwrotami i zakrętami, być może
bardziej ekstremalny muzycznie, natomiast w
żadnym wypadku nie będzie to album jednowymiarowy.
Kiedy więc możemy spodziewać się nowego
albumu Subterfuge, skoro tobie nie brakuje
pomysłów, a cały zespół jest w prawdziwym
uderzeniu?
Wszystko zależy od tego z jakim odzewem
spotka się "Philosopher" i kiedy tak naprawdę
skończy się promocja nowej płyty. Osobiście
mam nadzieję, że album będzie gotowy do wydania
pod koniec przyszłego roku, natomiast
jeżeli chodzi o premierę to wszystko ustalimy,
jak już gotowy materiał będziemy mieli w swoich
rękach.
Wojciech Chamryk
148
SUBTERFUGE
HMP: Po zdjęciach wnoszę, że jesteście bardzo
młodymi ludźmi, ale wasz debiutancki
album potwierdza, że klasyczny hard 'n'
heavy jest waszą wielką namiętnością - co
sprawiło, że wybraliście akurat tę stylistykę?
Lips Of Ashes: Stylistyka w jakiej gramy, można
powiedzieć, ukształtowała się dopiero po
dłuższym czasie od założenia kapeli. Od 2018
roku przeszliśmy sporo zmian w składzie,
gdzie każda nowa osoba wnosiła do muzyki
coś nowego. Początkowo granie hard 'n' heavy
nie było naszym założeniem. Przez pierwszego
wokalistę zespołu Kacpra, który lubował się w
metalcore i pierwszego basistę Tobiasza, kochającego
death i black metal, zespół objął
nurt właśnie w tego typu klimatach. Wtedy
też powstały dwa cięższe numery z płyty, mowa
tu o "Divided World" i "Curse" - obydwa te
kawałki napisał właśnie Tobiasz. Szczerze
mówiąc nie za bardzo nam one podeszły i długo
się wzbranialiśmy przed graniem ich (mowa
tu o założycielach kapeli - Gosi i Oskarze), bo
były za ciężkie, mało melodyczne i stwierdziliśmy,
że jednak coś nam nie pasuje. Nasz ówczesny
wokalista również growlował w 90%
kawałków - to nie było dla nas, obydwoje słuchaliśmy
lżejszej muzyki, właśnie bardziej
heavy czy nawet glammetalowej, gdzie jest
dużo melodii, harmonii, daleko nam było do
death, black i core. Z tego powodu też rozstaliśmy
się z Kacprem i Tobiaszem, ponieważ
nasze gusta muzyczne i to, w jakim klimacie
chcemy tworzyć, daleko od siebie odbiegały.
To była pierwsza poważna zmiana w składzie,
która można by powiedzieć trochę nas ukierunkowała.
Poznaliśmy nowego basistę Maksa
i wokalistę Wiktora, gdzie po przesłuchaniu
ich na pierwszej próbie chyba na dobre zakochaliśmy
się w heavy 'n' hard i jednogłośnie
stwierdziliśmy, że to jest nasz klimat. Potem
nastało jeszcze kilka zmian w składzie - również
na basie i wokalu. Nasze drogi z Wiktorem
się rozeszły i na wokal przyszedł chłopak
gitarzystki Filip, który grał wtedy w kapeli
thrash/heavymetalowej i jego barwa głosu i
upodobania muzyczne pasowały do naszych. I
tak już zostało do dzisiaj. Na basie było jeszcze
kilka zmian.
Co fascynuje was w tych dźwiękach najbardziej,
najbardziej do was przemawia i
sprawia, że wciąż chcecie grać coś, co przykuwa
uwagę muzyków i fanów od ponad 50
lat?
Uważamy, że muzyka hard 'n' heavy jest na
swój sposób ponadczasowa. Dodatkowo jest to
stosunkowo niszowa muzyka, więc tym bardziej
chcemy poszerzyć ilość odbiorców tego
gatunku i dodać coś swojego, na miarę możliwości
naszych czasów. Ponadto muzyka
heavymetalowa jest dość plastyczna, można
Metalowa sinusoida czasu
Wrocławski Lips Of Ashes zadebiutował niedawno uda-nym albumem
"Defying The Odds", zawierającym materiał autorski, ale też fajny cover Gary'ego
Moore'a i po-twierdzającym, że klasyczny heavy wciąż cieszy się zainteresowaniem
młodych muzyków. - Jest to efekt naszej trzyletniej ciężkiej pracy i
jesteśmy dumni z tego że zrobiliśmy to całkowicie sami - podkreślają muzycy,
deklarując, że pracują już nad nowym materiałem, tak więc na drugi album nie
trzeba będzie czekać tak długo.
wydobyć z niej zarówno ciężkie rockowo-metalowe
brzmieni,a jak i stworzyć lekkie, finezyjne
balladki wpadające w ucho. Można bawić
się tymi dźwiękami, wymyślać ciekawe
harmonie, przejścia, motywy. W sumie… można
zrobić z taką muzyką wszystko co się chce,
mieszać motywy i tworzyć ciekawe polifonie
dźwięków itd… Dlatego niektóre kawałki są
dość długie jak na standardy muzyczne, ponieważ
co chwila wpada się na kolejny i kolejny
pomysł. Doskonale odzwierciedlają to nasze
kawałki np: "Last Confession", "Pathfinder"
czy "Pay for the Pray", a co za tym idzie w tekstach
piosenek również ma się nieskończone
możliwości, gdzie często zawarte są ciekawe
Foto: Lips Of Ashes
historie więc warto się w ten tekst wsłuchać.
To swoisty fenomen na tle innych odmian
muzyki, które raz zyskują, raz tracą popularność
- ciężkie granie również nie zawsze
jest na topie, ale nie da się ukryć, iż przez pół
wieku z okładem stała się już czymś wręcz
ponadczasowym. Jak sądzicie, z czego to
wynika?
Tutaj działa chyba tak zwana sinusoida czasu.
Chociaż nie wiemy, czy jest jakaś konkretna
teoria na ten temat. Możliwe, że ludzie starszej
daty, gdzie w ich czasach ta muzyka była
dość popularna, z czystego sentymentu przypominają
o niej kolejnym pokoleniom i w ten
sposób ona cały czas istnieje, a przez młodych
wielbicieli heavy jest tylko ulepszana, modyfikowana.
Wiele początkujących zespołów ma w pierwszych
latach istnienia pod górkę, was też
nie omijały, wspomniane już, liczne zmiany
składu - jednak te przeciwności w żadnym
razie was nie zniechęciły?
Szczerze mówiąc mieliśmy swoje słabsze momenty
gdzie dalsza działalność kapeli stała
pod znakiem zapytania. Najbardziej zniechęcały
nas właśnie zmiany w składzie, gdzie było
ich naprawdę dużo. W sumie z pierwotnego
składu Lips Of Ashes zostali tylko Gośka i
Oskar. Na samym początku, po około czterech
miesiącach od założenia kapeli, odszedł
pierwszy perkusista Maciek, z tego samego
powodu co Tobiasz i Kacper. Potem pojawił
się Mateusz, który gra z nami do dzisiaj. Wokalistów
było trzech i dopiero Filip został na
stałe, chociaż można to też podpiąć pod bardzo
bliskie relacje z Gośką no i ogólną pasję
do muzyki - on to po prostu kocha, żyje tym i
bardzo często motywuje całą resztę do działania.
Na basie było całe multum zmian, byli basiści
na dłużej, tak jak Kajtek, który grał z
nami dwa lata i byli na krócej (od trzech tygodni
do trzech miesięcy) aby kapela mogła
grać w pełnym składzie. Nie oszukujmy się,
każda zmiana to jest duża demotywacja, przy
każdej pojawiają się zmartwienia, że nie znajdzie
się odpowiednia osoba, albo przyjdzie na
chwilę. Dodatkowo leci ogromna ilość czasu
na naukę nowych osób całego materiału, albo
nawet zmiana linii w kawałkach pod tę osobę.
Bywało różnie, ale co jest prawdą, trzeba mieć
w kapeli człowieka, który trzyma to za jaja i
motywuje resztę, Takimi osobami byli z początku
Gośka, ogarniająca nowych ludzi do
grania, koncerty, sale prób, merch, która do
tego pisała kawałki, motywowała, rozmawiała,
rozwiązywała problemy, a potem Filip, który
bardzo skutecznie to dopełnił. Ale możemy
powiedzieć jedno - przez te pięć lat w czwórkę
- Oskar, Gośka, Mati i Filip zbudowali solidny
fundament poprzez wspólną pracę, integrację,
wspólne wyjazdy, przygody itd… można
powiedzieć, że teraz na pierwszym miejscu
jest przyjaźń, a muzyka jest tego wypadkową.
Jakieś pół roku temu skład dopełnił
Mikołaj, nowy basista, który wczuł się w nasz
klimat, nie tylko muzyczny i dopiero teraz
tworzymy pełny skład i mamy nadzieję, że
osiągnęliśmy moment, w którym nie chcemy
LIPS OF ASHES 149
już żadnych zmian.
Dołączenie Filipa było dla was tym momentem
zwrotnym, z nim w składzie Lips Of
Ashes stał się zupełnie innym zespołem?
Jeśli chodzi o klimat w jakim gramy to nie,
ponieważ już wcześniej jak dołączył do nas
były wokalista to obraliśmy konkretny nurt.
Lecz jeśli chodzi o konkretnego człowieka to
był strzał w dziesiątkę! Historia z Filipem jest
dość długa i kręta. Gosia i Filip spotykali się
jeszcze przed powstaniem Lips Of Ashes. W
tym czasie Filip już miał swoją kapelę, ale to
były momenty gdzie on dopiero raczkował jeśli
chodzi i o kapelę i o sam wokal. Gośka zawsze
chciała założyć swój band, ale też w tamtym
czasie nie wiedziała jak się za to zabrać.
Próbowała coś stworzyć wiele razy, czy to ze
znajomymi z dawnych lat, czy to w duecie, ale
nigdy nie wychodziło. W pewnym momencie
Filip wręcz kazał jej dołączyć do grup muzycznych
na Facebooku i tam szukać. Sam też w
tym dużo pomagał i tak doszło do poznania
Oskara i Tobiasza, potem szło w miarę z
górki i kapela się rozkręcała w swoim tempie.
Z początku Filip przychodził gościnnie na
próby, dawał swoje uwagi, zapoznawał się z
resztą składu. Potem przy przesłuchaniach kolejnych
wokalistów dużo pomagał, znał mniej
więcej kawałki kapeli, potrafił je zaśpiewać
pokazując nowym w jakim klimacie szukamy
wokalisty. W pewnym momencie na przesłuchanie
przyszedł koleś, który spytał wprost
"Dlaczego nie weźmiecie Filipa do kapeli skoro szukacie
wokalisty, tylko bawicie się w jakieś przesłuchania
i inne", a my na to, że Filip ma swój band i nie
wie, czy by podołał kolejnej kapeli. Ale temat
został poważnie przemyślany i przegadany. Z
początku stwierdziliśmy w większości (w tym
Gośka), że nie chcemy Filipa z trzech prostych
powodów: 1) Jest chłopakiem Gośki,
gdzie w pewnych momentach mogłoby się to
odbić na kapeli, 2) Ryzyko, że nie podoła w
grze na dwa zespoły 3) Jeszcze wtedy wokalnie
raczkował, więc jego barwa nie do końca nam
odpowiadała. Ale i tak koniec końców stwierdziliśmy,
że jeśli chodzi o Filipa, to trzeba
spróbować, ponieważ na pewno nas nie zostawi
na lodzie, wokalnie może się podciągnąć
(co zrobił), dogadujemy się z chłopem, więc
nie będzie konfliktów, a też przez jego charakter
i zaparcie na pewno pociągnie kapelę w
dobrą stronę. I tym sposobem zaczął grać z
nami.
Foto: Lips Of Ashes
Coraz częściej jest tak, że młode grupy
starają się zaistnieć wydawniczo jak najszybciej,
ale w waszym przypadku nie spieszyliście
się z wydaniem debiutanckiej płyty
- co nagle, to po diable?
Bardzo dużo czasu zajęło nam tworzenie materiału,
następnie czas pochłaniały wielokrotne
zmiany w składzie. Mieliśmy bardzo dużo
podejść aby nagrać ten materiał, z początku
próbowaliśmy to zrobić sami w domu, zakupiliśmy
potrzeby sprzęt itd… lecz niestety nasze
umiejętności w tamtym czasie pozostawiały
wiele do życzenia więc nie chcieliśmy tego nigdzie
publikować. Takich podejść było wiele.
Następnie (jakoś w 2020 roku) pojechaliśmy
do Malczyc i nagraliśmy cały materiał na setkę
w domu Kkltury. Chłopak, który nas nagrywał
zrobić to całkowicie za darmo bo potrzebował
ścieżek do portfolio. Myśleliśmy, że coś z tego
wyjdzie i chociaż część tych nagrań opublikujemy,
ale niestety brzmiało to tragicznie, więc
znów się odbiliśmy. I tak kolejno próba za próbą,
aż w końcu stwierdziliśmy, że jednak trzeba
zapłacić i iść do profesjonalnego studia nagrań,
aby wyszło to dobrze. Tak zrobiliśmy.
Podjęliśmy współpracę z Box 71 Sound Studio
we Wrocławiu. Z początku współpraca
układała się fajnie, dogadaliśmy się z gościem
aby trochę nas nakierował, może pozmieniał
singiel który nagrywaliśmy, dodał coś od siebie.
I tak przychodził do nas na próby, można
powiedzieć że pracował z nami nad ulepszeniem
numeru i tak wydaliśmy nasz pierwszy
singiel "None". Następnie w tym samym studiu
nagraliśmy singiel "Pathfinder". Niestety koszty,
które ponieśliśmy były spore, nie na naszą
kieszeń więc po raz kolejny spróbowaliśmy
swoich sił. Dużo pracy i nerwów oraz nauki
programu, ale poszło o wiele lepiej niż za poprzednimi
razami, ponieważ dużo nam dała
praca w profesjonalnym studiu. Można powiedzieć
"Co się napatrzyliśmy, to nasze". Tak
powstał kolejny numer "Last Confession", który
nagraliśmy, zremisowaliśmy i wypuściliśmy
sami. Stwierdziliśmy, że skoro z ostatnim singlem
poszło w miarę dobrze, to czemu nie
spróbować ruszyć z nagraniami płyty samemu.
Tak zrobiliśmy. W Międzyczasie dołączył do
naszego składu nowy basista Mikołaj i dokończył
dzieła. Zajął się produkcją całej płyty, zakupił
potrzebne wtyczki, nagrał nas w domu i
zmiksował. Proces dążący do finalnego wydania
"Defying The Odds" był bardzo długi, ponieważ
było to robione cały czas metodą prób
i błędów oraz połączone ze zbieraniem doświadczeń.
Finalnie wyszło nie najgorzej, przynajmniej
na tyle dobrze, że nie wstydzimy się
tego publikować i promować. Jest to efekt naszej
trzyletniej ciężkiej pracy i jesteśmy dumni
z tego że zrobiliśmy to całkowicie sami. W
tym momencie zaczęliśmy już pracę nad nowym
materiałem i nową płytą, a Mikołaj
otwiera swoje własne studio nagrań.
Uznaliście, że EP-ki czy cyfrowe single publikują
teraz wszyscy, dlatego postawiliście
na zwartą całość, album w takim kształcie,
jaki mógłby powstać w latach 80.?
Nagraliśmy trzy single, ale stwierdziliśmy, że
nie ma sensu wydawać ich na osobnej płycie
ponieważ jest to dodatkowy koszt. Również
miks i mastering każdego z nich różni się od
siebie. Mieliśmy od dawna gotowy materiał na
całą płytę, więc stwierdziliśmy, że o wiele lepszym
rozwiązaniem jest nagrać wszystko,
zakończyć pewien etap ze starym materiałem i
zająć się tworzeniem nowego.
Zawartość "Defying The Odds" to materiał
z różnych lat, czy najnowsze utwory, powstałe
już po skrystalizowaniu się obecnego
składu?
Najnowsze utwory to "Pathfinder", "Sense of
Leaf" i "Pay for the Pray". Te kawałki zostały
stworzone w 2022 roku, jak jeszcze grał z nami
były basista Kajtek, z Mikołajem jedynie
szlifowaliśmy stary materiał oraz go nagraliśmy,
a każdy nowy utwór, który udało nam się
z nim stworzyć to początek nowej, osobnej
płyty. Ale jeśli już mowa o kolejności tworzenia
kawałków to pierwszy i najstarszy jest
"Last Confession" napisany w większości przez
naszego gitarzystę Oskara. Numer ten został
wzięty przez niego jeszcze ze starej kapeli w
której grał, a my go zmodyfikowaliśmy. Następnie
gdy w składzie pojawił się pierwszy basista
Tobiasz i wokalista Kacper, powstały
"Dreamcatcher", tytułowy "Defying The Odds",
które napisała nasza gitarzystka Gośka, następnie
"Divided World", "Curse" oraz "None".
Potem mieliśmy długą przerwę w tworzeniu,
szlifowaliśmy to, co już było i zmagaliśmy się
ze zmianami w składzie.
Z tego co słyszę staraliście się zachować tak
150
LIPS OF ASHES
zwany złoty środek: poszczególne kompozycje
miały być zróżnicowane, ale zarazem nieprzekombinowane?
Poziom na jakim zostały napisane pierwsze
numery, nie oszukujmy się, nie jest zbyt wysoki
i skomplikowany. Były one tworzone, można
powiedzieć, w czasie kiedy zespół dopiero
się ze sobą zgrywał. Byliśmy świeżakami, dopiero
co zaczynającymi robić cokolwiek z muzyką
i tworzyć. Pamiętajmy, że wszystkie wymienione
na płycie kawałki zostały przez nas
stworzone na przestrzeni pięciu lat i wraz z
biegiem czasu nasze umiejętności i możliwości
rosły, a umysł się otwierał. Niektóre z tych kawałków
zostały przearanżowane, aby brzmiały
lepiej. Ich prostota i nieprzekombinowanie było
bardziej wynikiem myślenia o tym, że chcemy
wyjść z salki na scenę, a żeby to zrobić
trzeba mieć materiał. Dopiero po zmianach w
składzie, nowi muzycy zaczęli dodawać coś od
siebie do tych numerów, modyfikowaliśmy je,
a przy tworzeniu nowych zwracaliśmy uwagę
na to, aby były bardziej skomplikowane, ciekawsze
i zróżnicowane. Zaczęliśmy bawić się
tą muzyką, wprowadzając różnorodne smaczki.
Jeśli chodzi o różnorodność samych kawałków
tworzonych w różnym stylu jest to wypadkowa
właśnie tych zmian w składzie:, każdy
nowy członek dał coś od siebie i mimo tego,
że cała płyta to nie jest w 100% czysty heavy
'n' hard uważamy, że taka różnorodność nie
jest nudna. Mówią to też nasi słuchacze czy
znajomi. Bardzo często widzimy sytuację
gdzie na scenie występują kapele, które grają
cały koncert w jednym stylu, gdzie po trzecim
kawałku stwierdzamy, że te kompozycje,
brzmienie i styl są takie same i nie jesteśmy
wstanie rozróżnić jednej piosenki od drugiej.
U nas tego nie ma. Dążymy do tego, żeby nasze
numery zostały zapamiętane właśnie przez
taką różnorodność.
Foto: Lips Of Ashes
Wydaje mi się, że akurat jeśli chodzi o artystyczne
środki wyrazu, możliwości aranżacyjne,
etc., to pomimo pewnej hermetyczności
formuły hard rock i tradycyjny heavy metal
dają dość duże pole do popisu, staraliście się
więc to wykorzystać?
Pewnie że tak. Może nie słychać tego aż tak
bardzo w wyżej wymienionych numerach, które
powstały jako pierwsze, za to przy kolejnych
już było więcej kombinatoryki i zabawy.
Teraz wskoczyliśmy na trochę wyższy poziom,
więc nowe numery, które tworzymy będą miały
całą masę dobrej melodii i
harmonii oraz fajnych smaczków.
Od razu wiedzieliście, że płytę
zwieńczy cover, czy też ten pomysł
pojawił się spontanicznie,
już podczas sesji nagraniowej?
Covery graliśmy na scenie razem
ze swoimi utworami jeszcze
zanim pojawiła się możliwość
i pomysł nagrania płyty.
Uważamy, że covery to dobra
opcja na koncert, ponieważ publiczność
się przy tym najlepiej
bawi. Pomysł nagrania coveru
na płytę tlił się w naszych głowach
od dawna, jeszcze przed
podejściem do nagrań. Stwierdziliśmy,
że wrzucimy na tę
płytę całą setlistę jaką zwykle
gramy, a że ludzie przyzwyczaili
się się już do coveru, to również
pojawi się on na płycie.
Dodatkowo miało to też służyć
promocji materiału. Utwór
stworzony przez kogoś znanego
i zacoverowany przez małą kapelę
zwiększa zasięg.
Skąd ten wybór? "Out In The
Fields" to utwór dla was ważny,
może taki, od grania którego
zaczęła się twórcza droga
Foto: Lips Of Ashes
Lips Of Ashes, czy po prostu
Gary Moore i Phil Lynott to
artyści, którzy mieli na was duży wpływ, są
waszymi mistrzami?
Cover ten gramy jakoś od 1,5 roku, więc nie
był on początkiem naszej twórczej kariery. Jest
po prostu dobry, wpada w ucho i jest chwytliwy,
głównie dlatego go gramy. Na koncertach
publiczność też dobrze się przy nim bawi i
śpiewa razem z nami. Dodatkowo ma moment
ciszy gdzie działamy na samej perkusji, wtedy
publiczność może się wykazać, jest to częściowo
element show i interakcji z ludźmi, a to też
jest ważne.
Sami firmujecie "Defying The Odds". Uznaliście,
że w obecnych realiach i tak żaden
wydawca nie będzie zainteresowany materiałem
debiutantów?
Owszem były próby kontaktu z różnymi studiami
nagrań i wydawcami w ramach rozeznania
na rynku, ale zwykle byliśmy traktowani z
góry, jako jakaś mała, randomowa kapela, która
chce zaistnieć na rynku muzycznym. Dodatkowo
ceny nagrania krążka w studiu są
ogromne i po prostu nie stać nas na to. Postanowiliśmy
zrobić to sami, dopracować materiał
i wydać. Bez niczyjej łaski. Nasz basista po
nagraniu naszej płyty rozpoczął współpracę
również z innymi kapelami i muzykami. Aktualnie
otwiera swoje studio nagrań więc przy
dalszych produkcjach będziemy firmować się
jego wytwórnią.
Liczycie, że dzięki coraz częstszym koncertom
i usilnym promowaniu pierwszej płyty
zdołacie jakoś zaistnieć w świadomości
fanów metalu, czego efektem będą kolejne
wydawnictwa i naturalny w tej sytuacji
rozwój zespołu?
Przede wszystkim robimy to dla przyjemności,
a jak się to dalej potoczy i czy uda nam się zaistnieć,
to już czas pokaże. Cały czas pracujemy
nad tym żeby się rozwijać, nie ma stagnacji
czy regresu. Udało nam się zagrać koncerty ze
sporymi kapelami, a to już coś znaczy, konkretnie
to, że skoro nas wzięli, to idziemy w
dobrą stronę. Próbowaliśmy promować się w
Polsce, ale po naszych obserwacjach, w tym
kraju mają gdzieś małe kapele grające niszową
muzykę. Jest baza zespołów, które tworzą betonową
ścianę nie do przebicia na wszelkiego
rodzaju festiwalach czy eventach, Małe kapele
nie mają szans zaistnieć przy takiej ścianie,
ponieważ bardzo często nie są nawet brane
pod uwagę. Co innego jest za granicą; nasza
płyta ma 10 razy większe zasięgi w Brazylii niż
w Polsce i chyba jest to dobry cel do obrania,
aby ktoś nas zauważył.
Wojciech Chamryk
LIPS OF ASHES 151
HMP: Porozmawiajmy o Dio. Jak często
używasz znaku Maloik podczas witania
się?
Paul Gilbert: A to jest "znak Dio"? Używam
go cały czas. Nabrałem tego nawyku, ponieważ
oryginalny perkusista Racer X, Harry
Gschösser, zawsze mnie nim witał. Teraz
nie mogę zerwać z tym nawykiem.
Czy znałeś Dio osobiście?
Spotkałem Ronniego tylko raz, za kulisami
koncertu Deep Purple w Japonii. Ronnie
Gilbertówka w tonacji Dio
Nic dziwnego, że wywiad z Paulem Gilbertem pojawia się w "Heavy Metal
Pages". Mimo, że obecnie bardziej kojarzymy go z melodyjnym bluesem niż z metalem,
dawniej był głównym gitarzystą uznanego zespołu metalowego Racer X.
Tak, tego samego Racer X, z którego wywodzi się perkusista Judas Priest, Scott
Travis. Co jest bardziej zaskakujące, to fakt powstania instrumentalnej płyty Paula
Gilberta "Dio Album" z repertuarem legendarnego wokalisty Ronniego Jamesa
Dio. Skąd w ogóle wziął się ten pomysł? Jak to możliwe, że gitara potrafi śpiewać?
Co zadecydowało o ostatecznej zawartości wydawnictwa? Czego nauczyciel gitary
sam może nauczyć się po ponad czterdziestu latach praktyki? No i jak elokwentnie
wybrnąć z niewygodnego pytania o polityczną poprawność?
Ronnie James Dio zapisałem w pierwszej
kolejności. Następny był Brad Delp, więc
mo-żliwe, że zrobię następny album Boston!
Gdy grasz na gitarze, myślisz o końcowym
efekcie swojego występu dla słuchacza, czy
skupiasz się tylko na ekspresji swojego zespołu?
Myślę o wielu sprawach, ale w muzyce najlepiej
jest po prostu słuchać, czuć i łączyć się
z dźwiękami. Często zwracam uwagę, co jest
trudne do zagrania lub co nie działa. Próbuję
komuś, kto chce nauczyć się śpiewać jak
Dio, ale bez naśladowania go.
Myślę, że zazwyczaj naukę śpiewu zaczyna
się od naśladowania. Wybieramy rzeczy, które
kochamy lub które uważamy za ważne i
naśladujemy je, aby zobaczyć, co najsilniej
działa na nasze własne umysły i ciała. Nie
potrafię skopiować śpiewu Ronniego moim
głosem, ale uznałem, że mam szansę skopiować
go z moją gitarą. Dzięki temu moja gra
na gitarze się rozwinęła.
Kto jeszcze mógłby być zainteresowany
słuchaniem muzyki Dio bez jego wokalu?
Każdy na świecie powinien posłuchać. Dlaczego
nie?
gościnnie zaśpiewał "Love Is All" (tj. utwór z
rock opery Rogera Glovera "The Butterfly
Ball and the Grasshopper's Feast", 1974 -
przyp. red.). Był dla mnie bardzo ciepły i
miły, ale rozmawialiśmy tylko przez kilka
minut. Nigdy nie miałem okazji z nim grać,
choć bardzo bym chciał!
Co zainspirowało Cię do stworzenia instrumentalnego
albumu poświęconego Ronniemu
Jamesowi Dio?
Chciałem udoskonalić melodyjność swojej
gry na gitarze poprzez kopiowanie stylu wokalistów.
Sporządziłem ich długą listę, a
Foto: Paul Gilbert
to poprawić, a jeśli mi się nie udaje, odpuszczam
i zajmuję się innym pomysłem.
"Dio Album" należy rozumieć jako hołd jednego
artysty wobec drugiego, czy jako
przejaw kontynuacji dziedzictwa Dio?
Jestem pewien, że każdy, kto posłucha mojego
albumu, będzie chciał również posłuchać
oryginalnych nagrań ze śpiewem. Czuję
się szczęśliwy, że mogę skłonić ludzi do lepszego
zapamiętania lub odkrycia na nowo
niesamowitej muzyki Ronniego!
Podejrzewam, że "Dio Album" poleciłbyś
Jak osiągnąłeś ten efekt, że na "Dio Album"
zawsze słyszymy, gdzie było miejsce przeznaczone
na linie wokalne?
Zwracałem uwagę na wiele elementów ekspresji.
Jednym z najbardziej przydatnych
było użycie skal harmonicznych, bo pomagały
mi one wybrać właściwe nuty, zgodnie ze
sposobem używania samogłosek przez Ronniego.
Pomagały one również w kontrastowaniu
nut legato i staccato. Dużo wślizgów
w nuty, od dołu. A także powolne i kontrolowane
vibrato. Na gitarze wiele z tych
rzeczy stało się łatwiejsze, gdy grałem melodię
poziomo, na jednej strunie.
Dio napisał w swojej autobiografii, że intencja
autora nie ma większego znaczenia.
"O wiele ważniejsze jest to, co każdy
słuchacz bierze osobiście nie tylko z tekstów,
ale także z muzyki i z momentu
słuchania - to jest prawdziwa magia" (cytat
z autobiografii Dio pt. "Rainbow In The
Dark"). Pozwól jednak, że zapytam, czy
podczas pracy nad "Dio Album" nie było dla
Ciebie frustrujące, że technicznie niemożliwe
jest wierne oddanie oryginalnego źródła
magii Dio?
Muzyka zawsze była dla mnie ważniejsza od
tekstów. Istnieje mnóstwo świetnych rockowych
występów wokalnych, w których nie
mam pojęcia o co chodzi pod względem lirycznym,
ale i tak uwielbiam brzmienie śpiewu.
Dobrym tego przykładem jest Led Zeppelin
"The Wanton Song" (1975). Nie wydaje mi
się, żebym był w stanie wyłapać choć jedno
słowo. To samo tyczy się muzyki śpiewanej w
innym języku niż angielski. Uwielbiam
japoński zespół Loudness, choć nie rozumiem
ich liryków. Kocham samą muzykę!
Rozumiem słowa Ronniego, ale nie zawsze
zastanawiam się nad ich znaczeniem. Muzyczną
siłą słów jest kształt i tekstura, którą
152
PAUL GILBERT
tworzą. Jasne, że jest w nich też jakieś
znaczenie, ale jeśli chcę czystego znaczenia,
przeczytam książkę. Jeśli zaś chcę być poruszony
emocjami, posłucham muzyki.
Żywisz nadzieję, że słuchacze doświadczą
innego zestawu emocji podczas pierwszego
słuchania "Albumu Dio" w porównaniu do
sytuacji, gdy w ciągu dziesięcioleci niezliczoną
ilość razy słuchali oryginalnych wersji?
Mam nadzieję zaskoczyć słuchaczy, jak ekspresyjna
może być gitara. Sam zainspirowałem
się słuchając Andy'ego Timmonsa grającego
instrumentalne wersje piosenek Beatlesów.
Jego wersje są naprawdę dobre i udowodniły
mi, że gitara potrafi śpiewać!
"Don't Talk To Strangers" (1983) to w oryginale
niezbyt magiczny utwór. Nagrany
dzisiaj przez jakąkolwiek gwiazdę rocka,
mógłby zostać zrozumiany jako atak na
mniejszości lub oskarżony o seksizm. "Nie
rozmawiaj z nieznajomymi, bo oni są tylko
po to, by wyrządzić ci krzywdę (...) Nie śnij
o kobietach, bo one tylko sprowadzają cię...
w dół!".
Nie zastanawiałem się nad tym tekstem.
Czuję muzyczną moc tego utworu. Jest dramatyczny,
emocjonalny i przyprawia mnie o
dreszcze. Uwielbiam go!
Dlaczego dodałeś trochę odgłosów publiczności
na początku "Kill The King" (1978)?
Bo chciałem zbliżyć się do wersji live tego
utworu z albumu Rainbow "On Stage"
(1977). Dodałem publiczność, aby poczuć
się jak na żywo.
Yngwie Malmsteen nazwał kiedyś "Gates
of Babylon" (1978) najważniejszym punktem
w swojej muzycznej edukacji. Dlaczego,
Twoim zdaniem, co najmniej dwanaście
innych utworów bardziej pasuje do "Dio
Album" niż "Gates to Babylon"?
Chciałem skupić się na najbardziej rozśpiewanych
utworach. Uwielbiam "Gates of
Babylon", "Stargazer" (1976) i "A Light in the
Black" (1976), ale te kawałki mają zbyt długie
solówki gitarowe i klawiszowe. Wybrałem
Foto: Paul Gilbert
rzeczy w rodzaju "Man on the Silver Mountain",
z krótszymi solówkami i większą ilością
śpiewu. Na "The Dio Album" moja gitara
jest wokalistą. Chciałem dać jej jak najwięcej
czasu w tej roli.
Ronnie James Dio był nie tylko wokalistą,
ale także trębaczem. Czy rozważałeś umieszczenie
na "Dio Album" jakiegoś utworu
Elf granego na trąbce?
Nie jestem aż tak zaznajomiony z pracą
Ronniego z Elf. To mój album, więc wybrałem
to, co znam i kocham.
W ramach eksperymentu, spróbowałem posłuchać
kilku utworów z "Dio Album" jednocześnie
z oryginalną wersją. Chociaż
wszystkie melodie zabrzmiały w miarę podobnie,
sekcja perkusyjna zrobiła największy
dźwiękowy bałagan w moim pokoju.
Dlaczego? Pozwoliłeś perkusiście Billa
Raya na totalną swobodę wykonawczą, czy
wręcz przeciwnie - uznałeś, że perkusja w
muzyce Dio powinna być lepiej zaaranżowana?
Bill Ray jest wielkim fanem muzyki Dio,
więc wiedziałem, że świetnie zagra na perkusji.
Poprosiłem go jedynie, żeby nie robił
zbyt wielu "flamów" i grał w prostym stylu
"jaskiniowca".
Zakładam jednak, że posiadasz dobry powód,
by cieszyć się ze współpracy z Billem
Rayem przy "Dio Album". Co najbardziej
podoba Ci się w jego wkładzie w ten projekt?
Bill gra świetnie i łatwo się z nim pracuje. A
jeśli mam jakieś sugestie, bardzo się stara, by
je zrealizować.
I na koniec pytanie, na które najbardziej
czekają aspirujący wokaliści: kto Twoim
zdaniem ma największe szanse, by stać się
nowym Dio następnej generacji?
Bardzo lubię Justina Hawkinsa z The
Darkness, ale jego styl jest inny niż Dio.
Więc nie jestem pewien. Możliwe, że Ronnie
James Dio okaże się niezastąpiony.
Sam O'Black
Foto: Paul Gilbert
PAUL GILBERT 153
Slade został założony w Wolverhampton
w 1966 roku przez perkusistę Dona
Powella, basistę Jima Lea, śpiewającego gitarzystę
Noddy'ego Holdera i gitarzystę Dave'a
Hilla. Początkowo występowali pod nazwą
Ambrose Slade, jednak po wydaniu albumw
"Beginnings" (1969) wraz z opublikowaniem
"Play It Loud" (1970) skrócili nazwę do Slade.
Niemniej nie jest to ich pierwsza grupa,
bowiem przez kilka lat występowali pod nazwą
N' Betweens, także byli już dość doświadczonymi
muzykami. Niestety "Beginnings"
okazał się komercyjną porażką, podobnie jak
single "Genesis" i "Wild Winds Are Blowing".
Płyta zawierała dwanaście rokowych kawałków
w konwencji rocka i rhythm'n'blues w
stylu lat 60. z domieszką pewnej progresji i
psychodelji. Tylko cztery było autorstwa muzyków,
pozostałe z nich to covery takich kapel
i artystów jak: Steppenwolf, The Idle Race,
The Mothers Of Invention, The Moody
Blues, Marvin Gaye, The Beatles czy The
Amboy Dukes. Także jak ktoś zna tylko wymienione
we wstępie przeboje to, może być
Cum On Feel The Noize
Za każdym razem jak piszę o brytyjskim glam rocku z lat 70., przytaczam
historyjkę, jak to chętnie wybierałem się na rodzinne spędy, bowiem moi starsi
kuzyni mieli magnetofony szpulowe ZK 140, a na taśmach mieli nagrane hiciory
m.in.: Suzie Quatro, Gary Glittera, Mud, The Rubbets, T. Rex, The Sweet, Slade,
które bardzo chętnie sobie słuchałem. Na tychże taśmach z pewnością po raz pierwszy
usłyszałem kawałki Slade'ów "Cum On Feel The Noize", "Mama Weer All
Crazee Now", "Skweeze Me, Pleeze Me", "Far Far Away" czy "Coz I Luv You". I w
sumie to pozostało we mnie na zawsze. Inne moje wspomnienie, które również
zapadło w mojej pamięci, było związane z koncertem, pierwszym w moim życiu
rockowym show, które odbyło się latem 1978 roku, a był nim nie mniej ni więcej
występ Slade. Zdaje się, byłem wtedy jeszcze czternastoletnim pacholęciem. Takie
były moje początki. No, od czegoś trzeba było zacząć, a nie było to łatwe tak jak
teraz...
Foto: Slade
mocno zaskoczony zawartością "Beginnings".
Ważne wydarzenie nastąpiło podczas
nagrywania tego albumu, bowiem do studia
wpadł w odwiedziny John Gunnel (ówczesny
agent grupy) i jego partner biznesowy,
basista Animals, Chas Chandler. Chandler
był pod wrażeniem tego, co usłyszał w studiu,
a po obejrzeniu zespołu na żywo zaproponował,
swoje usługi jako manager. Ponieważ
Chandler miał wcześniejsze doświadczenie
menedżerskie z Jimim Hendrixem, zespół
przystał na tę propozycję. Świeżo upieczony
manager uważał, że zespół skorzysta na napisaniu
własnego materiału i zmianie wizerunku.
Także muzycy próbowali przejąć modę
skinheadowską, ale kojarzoną również z chuligaństwem
piłkarskim. I ten wizerunek chuligaństwa
i łobuzerstwa z czasem stał się dość
ważnym elementem wizualnym, ale także muzycznym
Slade. Nie było to związane z kulturą
skinhedowską czy kibolską, a zwykłą, szelmowską
i w dodatku dość sympatyczną. W
takich okolicznościach w roku 1970 pojawił
się album "Play It Loud" (1970), wyprodukowany
przez samego Chandlera, a także oficjalnie
skrócono nazwę do samego Slade. Zawartość
albumu była opisywana jako progresywno-rockowa,
dla mnie było to kontynuacja z
debiutu, z lepszym i wyrazistym brzmieniem
oraz bardziej dopracowanymi kompozycjami,
dzięki czemu formacja zdecydowanie przeszła
w klimat lat 70. Po prostu kawałki stały się
bardziej rockowe, była w nich moc i coraz bardziej
przypominały Slade, który później odniósł
sukces. Niestety tym albumem muzycy
nie zawojowali zbyt wiele, a jak sam Noddy
Holder wspomina, mocno im się oberwało też
za "skinhedowski look". Zaczęli więc kolejny
raz prace nad zmianą wizerunku. Martensy
zamienili na buty na "słoninie", z czasem stali
się bardziej kolorowi, aż osiągnęli w tym pełne
wariactwo ze skafandrami kosmicznymi włącznie,
co przyniosło im masę zabawy i śmiechu.
Muzycy Slade wraz z managerem
bardzo starali się zwrócić na siebie uwagę. Zupełnie
to im się nie udawało, ani cała masa wydanych
singli, ani obie duże płyty nie zdołały
przybliżyć ich do większej popularności. W
końcu Chas Chandler zasugerował wydanie
własnej wersji kompozycji Bobby'ego Marchana
"Get Down and Get With It" i był to
strzał w dziesiątkę, bo wzrok fanów zwrócił się
również na Slade. No i był to właśnie typowy
"slade'owski" szał, gdzie mogła wrzeszczeć i
klaskać publika. Następowały również zmiany
w wizerunku, muzycy zapuścili włosy i coraz
bardziej szli w kolorowy świat glam rocka. Poza
tym po raz pierwszy panowie Lea i Holder
wspólnie napisali utwór "Coz I Luv You", co
zaowocowało powstaniem bardzo płodnego
tandemu autorskiego, który na lata mocno
wspierał dokonania Slade. Do tego pierwszy
raz zapisano tytuł utworu z błędami, co z czasem
stało się znakiem firmowym kapeli. W
takiej atmosferze w marcu 1972 roku na rynku
pojawił się album koncertowy "Slade
Alive!" (1972), który wreszcie osiągną sukces.
Na ten album powołuje się wielu muzyków z
lat 70. i późniejszych czasów, do tej pory niektórzy
uważają go za najlepszy krążek koncertowy
wszech czasów. Faktycznie jest to mocny
klasyczny rockowy album z coraz ostrzejszym
brzmieniem. Zawierał też niezwykle udane interpretacje
utworów, Ten Years After "Hear
Me Calling", The Lovin' Spoonful "Darling
Be Home Soon", Bobby'ego Marchana "Get
Down and Get With It" i Steppenwolf "Born
To Be Wild". Myślę, że gdybyście teraz go sobie
"odpalili" mielibyście kupę radochy.
W listopadzie 1972 roku światło
dzienne ujrzał album "Slayed?" (1972). Od
razu zadebiutował na pierwszym miejscu zarówno
w Wielkiej Brytanii, jak i Australii,
gdzie spadł "Slade Alive!" na drugie miejsce.
Oba krążki "Slade Alive!" i "Slayed?" są do tej
pory powszechnie uważane za dwa z najlepszych
albumów ery glam rocka. No cóż, zawartość
"Slayed?" to po prostu krzykliwy łobuzerski
rock zagrany na ostro. Nie dziwota,
że przyszli punkowi muzycy, a także młodzi
adepci hard rocka i heavy metalu często wymieniali
Slade wśród swoich inspiracji. Mnie
oczywiście najbardziej podobał się kawałek
"Mama Weer All Crazee Now", ale takie "How
D'you Ride", "The Whole World's Goin' Craze",
"Move Over", "Gudbuy T'Jane" czy "Let The
Good Times Roll / Feel So Fine" też miały odpowiednią
dawkę rock'n'rolla. Ogólnie "Slayed?"
to znakomity album rockowy.
Slade wydawał niesamowita ilość
singli. Szczerze mówiąc, gubię się w chrono-
154
SLADE
logii tych wydawnictw. Niemniej była to bardzo
przemyślana polityka, która zdaje się, była
ważniejsza w zdobywaniu popularności niż
wydawanie pełnych albumów. Ostatnim singlem
promującym "Slayed?" był wydany w
roku 1972 "Gudbuy T' Jane". Utwór został
nawet hitem. Na początku 1973 roku ukazał
się singiel "Cum on Feel the Noize", następnie
"Get Back" (cover The Beatles), natomiast
kolejnym był "Skweeze Me, Pleeze Me". W
sumie "Cum on Feel the Noize" czy
"Skweeze Me, Pleeze Me" to ważne pozycje
w repertuarze Slade. Mogłyby przepaść gdyby
nie kompilacja "Sladest" (1973). Album ten
był pewnym sposobem na przeczekanie sytuacji,
do której doszło 4 lipca 1973 roku. Wtedy
to uległ wypadkowi perkusista Don Powell
i jego ówczesna dziewczyna Angela Morris.
Angela zmarła, a Powell zapadł w śpiączkę.
Był to też moment, w którym kariera zespołu
zawisła na włosku. Całe szczęście Powell po
leczeniu i rekonwalescencji powrócił do sprawności,
ale do dzisiaj cierpi na ostrą utratę pamięci
krótkotrwałej i problemy sensoryczne.
Wracając do "Sladest" mimo że to tylko składanka
to była ważna dla tamtego okresu Slade,
jaki dla fanów, którzy mogli uzupełnić
nagrania swojego ulubionego zespołu. Znajdziemy
na niej chyba największy przebój formacji
z roku 1973, a mowa o "Mery Xmas
Everybody", ale to już na rozszerzonej wersji
CD.
W roku 1974 Slade wydaje album
"Old, New, Borrowed and Blue" (1974). Zachowana
jest stylistyka, ale nie ma na nim
hymnów rockowych, do których nas przyzwyczaił
zespół. Można byłoby zaliczyć do nich
jedynie "We Relly Gona Raise The Roof" i "Do
We Still Do It". No, może jeszcze "Good Time
Gals", ale jest on już trochę lżejszy i właśnie
takie są pozostałe utwory, niezłe, ale lżejsze.
Bywa nawet, że ta lekkość przeważa, jak w
zwiewnym "When The Light Are Out". Niemniej
mamy też wodewilowy "Find Yourself A
Rainbow", folkowo-rock'n'rollowy "How Can It
Be", ale chyba najważniejszym momentem tej
płyty jest niesamowita rockowa ballada
"Everyday" opartą na fortepianie. Pod względem
muzycznym, tym gitarowym, bardziej
przypominał zespół utwór "The Bangin' Man",
który był ostatnim z singli promujących "Old,
New, Borrowed and Blue".
W drugiej połowie 1974 roku muzycy
Slade skupił się na filmie. Miała to być
opowieść o powstaniu i upadku fikcyjnej grupy
Flame z lat 60. Historie w nim zawarte zostały
oparte na prawdziwych muzycznych wydarzeniach
z udziałem Slade i różnych innych
grup tamtych czasów. Atrakcją miała być muzyką
specjalnie przygotowana do tego filmu,
która została zebrana na krążku zatytułowanym
"Slade In Flame" (1974) wydanym w
listopadzie 1975 roku. Głównym tematem
płyty, a także filmu był utwór rozpoczynający,
ballada "How Does It Feel?" wsparta mocnymi
momentami sekcji dętej. Moim zdaniem znakomity
utwór. Podobne zdanie miał Noel
Gallagher z Oasis, choć dla mnie to żaden autorytet.
Niestety w tamtym czasie ten utwór
nie poradził sobie zbyt dobrze. Znacznie lepiej
wypadł utwór, kolejna ballada "Far Far
Away", którą postawiłbym na równo ze wspomnianą
niedawno "Everyday". Zresztą Noddy
Holder wymienił ten kawałek jako swój najbardziej
ulubiony z repertuaru Slade. Między
obydwiema balladami mamy dynamiczny i z
pazurem "Them Kinda Monkeys Can't Swing"
Foto: Slade
oraz trzy dynamiczne, acz melodyjne kawałki,
z typowym "slade'owskim" drygiem ("So Far
So Good", "Summer Song (Wish You Were
Here)", "O.K. Yesterday Was Yesterday").
Wszystkie te kompozycje są całkiem fajne, ale
na próżno szukać w nich hitów czy hymnów
typowych dla Slade. Natomiast po "Far Far
Away" następują dynamiczne, ale dość słabe
utwory ("This Girl", "Lay It Down", "Heaven
Knows"), jedynie kończący, rock'n'rollowy z
dęciakami "Standin' On The Corner" nadrabia
fasonem. Gdyby nie te nieudane trzy kawałki
"Slade In Flame" byłaby dość udaną płytą.
Niemniej album mimo dobrych recenzji nie
zdobył dużego uznania wśród fanów.
Jeszcze mniej uznania zdobył sam
film, który ukazał się w styczniu 1975 roku.
Prawdopodobnie głównie dlatego, że film był
zrobiony na poważnie, a fani kojarzyli Slade
przede wszystkim z zabawą, co niejako ich
mocno rozczarowało. Przypomnijmy, że film
wyreżyserował Richard Loncraine, scenariusz
napisał Andrew Birkina, a rolę główną zagrał
Tom Conti.
W środowisku formacji panowało
przeświadczenie, że Slade w Europie w zasadzie
osiągnął już wszystko. Za to bardzo byli
rozczarowani brakiem sukcesu w Stanach Zjednoczonych.
Takie przemyślenia doprowadziły
do eskapady zespołu w drugiej połowie
1975 roku do samej Ameryki. Ponoć towarzystwo
zapakowało dwanaście ton sprzętu, o
wartości około 45 tysięcy ówczesnych funtów
i sruuu... przez Ocean. W ten sposób przez
pozostałą część roku 1975 oraz cały rok 1976
koncertowali w Stanach, gdzie się tylko dało.
Występowali często z innymi zespołami takimi
jak Aerosmith, ZZ Top czy Black Sabbath,
wracając do Wielkiej Brytanii tylko na
telewizyjne promocje nowych singli. W tym
samy czasie muzycy Slade zaczęli pisać materiał
na kolejny album i z założenia miał być on
skierowany w stronę amerykańskiej publiczności.
W ten sposób powstał krążek "Nobody's
Fools" (1976). Rozpoczyna się on utworem
tytułowym, który utrzymany jest w lżejszym
i bardziej przebojowym klimacie, ale typowym
dla kapeli. Nowością są pojawiające się
w tle kobiece chórki, które nadają soulowego
charakteru. Ten zabieg będzie pojawiał się dość
często na tej płycie. "Do The Dirty" to już
rocker, co prawda nie taki dobry, jak to muzycy
potrafili zagrać wcześniej. No i pojawiają się
w nim echa wpływów funky. Natomiast "Let's
Call It Quits" to bardziej spokojny kawałek z
bluesowym posmakiem. Nieźle kapela sprawdza
się w takim repertuarze. Za to "Pack Up
Your Troubles" to już country dla typowych
rednecków. Kolejny "In For A Penny" to rockowy
kawałek i jak dla mnie, ma pewien klimat
The Beatles, oprócz tej przydługiej solówki.
"Get On Up" to kolejny rockowy czadzior. W
nim właśnie zastosowano soulowe kobiece wokale
w tle. Nie wiem, czy nie jest to najlepszy
moment na tej płycie. Kolejny kawałek "L.A.
Jinx" to, jak dla mnie zwyczajnie wybrzmiewający
rock, choć traktuje o mniej zwyczajnych
sprawach. Za to "Did Ya Mama Ever Tell Ya"
zdecydowanie słyszymy regge. Po nim mamy
"Scratch My Back", typowy ostry "slade'owski"
kawałek, na które w zasadzie podświadomie
czekamy. Oczywiście w tym wypadku wsparty
kobiecym głosem w chórkach. Pozostały jeszcze
folkowy "I'm a Talker" oraz "All the World
Is a Stage", utwór o wyraźnym klimatycznym
rockowym klimacie, ale z soulowo-funkowymi
wpływami. Także panowie trochę sobie poeksperymentowali,
ale ogólnie da się słuchać tej
płyty, bez wypieków, ale się da. "Nobody's
Fools" wydany został w marcu 1976 roku i nie
wywarł żadnego wpływu w Ameryce. Był też
rozczarowaniem w Wielkiej Brytanii, a brytyjscy
fani wręcz oskarżyli zespół o "wyprzedanie
się" i zapomnienie o swoich lokalnych fanach.
Ogólnie ten Amerykański epizod zaczęto postrzegać
jako porażkę. Niby zespół złapał trochę
świeżości i nabył zawsze potrzebnego doświadczenia,
ale wymiernego sukcesu czy zysku
było brak. Chyba żeby liczyć pojedyncze
koncertowe sukcesy w St. Louis, Filadelfii i
Nowy Jork. Szkoda, że nie było to trampoliną
do globalnego sukcesu w Stanach.
Slade powrócił do Wielkiej Brytanii
na początku roku 1977. Odkryli, że popularność
przeżywał punk rock, a o nich praktycznie
zapomniano. W tym czasie doszło też
do zmiany wydawcy z Polydor Records na
Barn Records. Pod sztandarem nowej wytwórni
w marcu 1977 roku wyszedł album
"Whatever Happened To Slade" (1977). Na
płycie znalazło się jedenaście dynamicznych
utworów w typowym stylu Slade. Co prawda
nie znajdziemy na niej przebojów w stylu
"Cum On Feel The Noize", ale niemniej jest zadziornie
i głośno. A przecież o to właśnie chodzi.
Owszem kawałkom można zarzucić pewien
schemat i niekiedy brak świeżości, ale
mimo wszystko w każdym z nich przeważa
SLADE 155
rockowa solidność. Także "Whatever Happened
To Slade" nie odniósł sukcesu na głównej
brytyjskiej scenie, ale spotkał się z uznaniem
krytyków i wsparciem ówczesnego angielskich
punkowców. Zespół z powodzeniem kontynuował
również trasy koncertowe, ale głównie
w mniejszych miejscach, takich jak uniwersytety
czy kluby. Grupa jak zawsze wydawała
całą masę singli, niestety bez powodzenia, ale
za to dobrze radziła sobie z występami na żywo.
Z tego powodu postanowiła wydać kolejny
krążek koncertowy, tym razem zatytułowany
"Slade Alive vol. 2" (1978). Jej repertuar składał
się z nagrań zarejestrowanych w czasie jesiennej
trasy koncertowej po Ameryce w 1976
roku i wiosennej trasy koncertowej po Wielkiej
Brytanii w 1977 roku. Znajdziemy na niej
dwa stare przeboje "Take Me Bak 'Ome" i
"Gudbuy T'Jane", dwa mega przeboje "Mama
Weer All Crazee Now" oraz "Cum On Feel the
Noize", a także niedawny mega przebój "Everyday".
Wśród tego zestawu bardzo dobrze prezentują
się kawałki wyjęte z ostatnich, niby
tych gorszych albumów. Mamy m.in. "Get on
Up" z "amerykańskiego" krążka "Nobody's
Fools" oraz "Be" i "One Eyed Jacks with Moustaches"
z ostatniego albumu "Whatever Happened
To Slade". Na swoich płytach wybrzmiewają
solidnie, a w czasie grania na żywo
pokazują pazura. Poprzedni "Slade Alive" wypełniały
w większości covery tym razem znalazł
się tylko jeden i jest to kompozycja bluesmena
Arthura Crudupa "My Baby Left Me".
Także tym razem zespół przygotował nam
niezłe wydawnictwo koncertowe.
Mniej więcej w tym samym okresie,
w sierpniu 1978 roku Noddy Holder wdał się
w sprzeczkę, a później w bójkę z bramkarzem
jednych z klubów. Wcześnie w czasie koncertu
wstawił się za swoją publicznością, którą
bramkarze niebezpiecznie zepchnęli w kierunku
sceny. Później ów bramkarz został skazany
na trzy miesiące więzienia za podżeganie do
ataku na Holdera, a samo wydarzenie przysporzyło
Holderowi i Slade popularności, tym
bardziej że Noddy mimo złamanego nosa, normalnie
kontynuował swoje występy.
W roku 1979 Slade powtarza wypracowany
przez lata schemat promocyjny.
Najpierw wypuszcza kilka singli, później
pracuje nad albumem i w końcu go publikuje.
W ten sposób w październiku 1979 roku grupa
wydaje "Return to Base" (1979), pierwszy
album, którego producentem nie był Chandler.
A wynikało to z konfliktu między Chandlerem
a Jimim Lea, który dążył do przejęcia
produkcji płyt zespołu. Niestety niewiele to
dało, bowiem "Return to Base" również nie
zaistniał w mainstreamowym show-businessie.
O zawartości płyty mogę napisać podobnie jak
o poprzedniczce, zestaw bardzo solidnych
rockowych kawałków. Na pewne niewielkie
wyróżnienie zasługują rock'n'rollowy i zadziorny
"I'm a Rocker" (zresztą cover Chucka Berry'
ego) oraz "Hols on to Your Hats", chyba najbliższy
hitów Slade z początku kariery. Mamy
też wolny kawałek "Lemme Love Into Ya",
słodką balladę "Don't Waste Your Time (Back
Seat Star)", ale z tego grona najlepiej wypada
"Ginny Ginny". Po prostu kolejny niezły album
Slade, który można posłuchać od czasu
do czasu.
Niepowodzenie "Return to Base"
Foto: Slade
spowodowało zgęstnienie atmosfery wokół
Slade. Lea zaczął rozważać, czy przypadkiem
inni muzycy niż kuple z kapeli nie zapewniliby
większego sukcesu, kawałkom, które przygotowali.
W ten sposób wraz z bratem Frankiem
założył kapelę The Dummies jako projekt
poboczny. Wydali trzy single, którymi nawet
interesowało się kilka stacji radiowych, ale
generalnie padli biznesowo. W lutym 1980 roku
Holder miał propozycję zastąpienia Bona
Scotta, wokalisty AC/DC. Jednak Noddy mimo
nie najciekawszej ówczesnej sytuacji Slade,
wiedziony lojalnością wobec zespołu, odrzucił
tę ofertę. W połowie 1980 roku kapela
wydała swoja pierwszą grę komputerową "Six
of the Best", która poniosła totalną porażkę i
w efekcie muzycy praktycznie przestali ze sobą
współpracować. A Dave Hill wręcz rozważał
rozpoczęcie usług wynajmu swojego Rolls
Royce'a do ślubów. Także musiało być naprawdę
źle. Jednak nieoczekiwanie doszło do
przełomu. W sierpniu 1980 roku Ozzy Osbourne
miał zagrać na Reading Festival i
promować swój album "Blizzard of Ozz"
(1980), ale odwołał swój przyjazd. Miejsce
Ozzy'ego zaproponowano Slade. Po krótkich
przepychankach z Dave'em Hillem, który na
początku nie chciał słyszeć o tym występie,
formacja przyjęła zaproszenie. Hilla przekonała
perspektywa, że będzie to świetne pożegnanie
Slade przed sześćdziesięciotysięcznym
tłumem, zamiast rozwiązanie grupy i
zniknięciem bez śladu. Ku zdumieniu Hilla,
zespół skradł show i szybko stał się ulubieńcem
prasy muzycznej i radia. Najważniejsze
momenty ich występu były transmitowane w
specjalnym programie BBC Radio 1 Friday
Rock Show Reading. Następnie zespół podpisał
kontrakt z Cheapskate Records, należącym
do Chandlera, Lea i jego brata Franka,
co dało zespołowi większą kontrolę nad ich
materiałem i produktami. Pierwszym przedsięwzięciem
nowej wytworni była gra komputerowa
"Alive at Reading", która akurat nie
była klapą, ale oszałamiającym sukcesem również.
W tym samym czasie Polydor Records
wydało kompilację "Slade Smashes!", która
okazała się ważnym wydawnictwem dla formacji.
Jeszcze w styczniu 1981 roku pojawia
się singiel z utworem "We'll Bring the House
Down" ukazuje on nowe oblicze, które łączyło
dawne Slade z hard'n'heavy. Był to też pierwszy
singiel po wielu latach, który znowu znalazł
się na brytyjskich listach przeboju. W tym
samy roku pojawiła się kolejna kompilacja
zatytułowana tak jak singiel, która zawierała
cztery nowe kawałki oraz sześć z albumu "Return
to Base". Tymi nowymi utworami na
"We'll Bring the House Down" (1981) były
oprócz tytułowego kawałka, "Night Starvation",
"When I'm Dancin' I Ain't Fightin'"
oraz "Dizzy Mamma". Myślę, że fani hard'n'
heavy faktycznie takie Slade polubili najbardziej,
choć szczerze, to wszystko było bardzo
blisko dwom największym hitom, wielokrotnie
wspominanym "Cum On Feel The Noize" i
"Mama Weer All Crazee Now".
W 1981 Slade wystąpił jeszcze na
Castle Donington Heavy Rock Festival,
choć miał też propozycje od organizatorów
Reading Festival. Doszło też do kolejnego
spięcia z Chandlerem, co zakończyło się
współpracą. Za co Chas na koniec wynegocjował
dla zespołu bardzo korzystną umowę z
RCA Records. W ten sposób docieramy do listopada
1981 roku, kiedy to na rynku pojawia
się nowy album "Till Deaf Do Us Part"
(1981). Krążek rozpoczyna utwór "Rock and
Roll Preacher (Hallelujah I'm on Fire)", który
pokazuje jak zespół bardzo udanie połączył
swój styl z estetyką heavy. W sumie jedynie
musieli przekręcić pokrętło czadu. Drugi
utwór "Lock Up Your Daughters" jeszcze podkręca
tę atmosferę. Kolejna tytułowa kompozycja
"Till Deaf Do Us Part" wraca do typowych
brzmień Slade, ale ciągle jest moc. I z
takim czadem mija cała płyta, no jedynie na
krótki moment powolnego instrumentala
"M'Hat M'Coat" łapie trochę oddechu. "Till
Deaf Do Us Part" to album zdecydowanie dla
tych, co uwielbiają czadową wersję Slade. W
czasie promocji "Till Deaf Do Us Part" Slade
występował w Newcastle City Hall, gdzie postanowił
zarejestrować cały występ. Wynikiem
tego zapisu jest płyta koncertowa "Slade
on Stage" (1982), którą opublikowano w grudniu
1982. No cóż, ten koncert prezentował
zespół w bardzo dobrej i dynamicznej formie.
Zawartość "Till Deaf Do Us Part"
przypadła mnie bardzo do gustu, niemniej krążek
wówczas cieszył się umiarkowaną popularnością.
Całe szczęście zespół nie zszedł z
obranej drogi, ciągle stawiał na czad. W grudniu
1983 roku pojawia się na rynku kolejna
156
SLADE
studyjna płyta "The Amazing Kamikaze
Syndrome" (1983). Z niej to wylansowano
niezły czadzior "Run Runaway", jednak na
płycie znalazło się miejsce na utwory wolniejsze,
jak "High And Dry", "(And Now the
Waltz) C'est La Vie" czy "My Oh My". Ta
ostatnia stała się drugim wielkim przebojem
tego krążka. Niemniej o przekazie "The Amazing
Kamikaze Syndrome" decydowały kawałki
dynamiczne, jak wspomniany "Run
Runaway", "Cocky Rock Boys (Rule O.K.)",
"Ready to Explode", "Cheap 'n' Nasty Luv" czy
też "Razzle Dazzle Man". Głównie dzięki nim
album zabrzmiał bardzo świeżo i z wigorem. O
dziwo, krążek stał się też pewnym sukcesem w
Ameryce. Z tym że tam akurat nosił tam tytuł
"Keep Your Hands Off My Power Supply"
(1984) i miał kilka zmian w repertuarze. W
międzyczasie, pod koniec 1983 roku Holder i
Lea podjęli się produkcji coveru T-Rex "20th
Century Boy" oraz albumu "Play Dirty" zespołu
Girlschool. Zresztą na płycie znalazły się
dwa covery Slade "Burning in the Heat of
Love" oraz "High and Dry". W tym samym czasie
Quiet Riot wydał cover Slade "Cum on
Feel the Noize", który bardzo dobrze wypromował
ich album "Metal Health". Poza tym
single zespołu "Run Runaway" i "My Oh My"
również bardzo dobrze radziły sobie na rynku.
Aż w końcu Quiet Riot zdecydowało się na
kolejny cover z muzyka Slade stawiając tym
razem na "Mama Weer All Crazee Now". Efekt
był równie udany.
W połowie 1984 roku Polydor wydał
nową kompilację, "Slade's Greats". Następnie
została odwołana trasa, z powodu kłopotów
osobistych Holdera. Dlatego dopiero w
marcu 1985 roku zespół zdecydował się na
wypuszczenie kolejnego albumu studyjnego
"Rogues Gallery" (1985). Z założenia płyta
miała zawierać same przeboje i według tego
klucza były dobierane kompozycje. Otwierający
krążek "Hey Ho Wish You Well" przypomina
mi "Run Runaway", ale jest bardziej
skoczny, mainstreamowo zaaranżowany i
ozdobiony syntezatorami, które niejako są
wizytówką, a zarazem przekleństwem tej płyty.
Drugi kawałek "Little Sheila" to taki AORowy
przebój. I w zasadzie jest to rozwiązanie
tego krążka, bo według tego schematu przygotowano
kolejne songi. Owszem echa Slade są,
ale wszystko wygładzone, podlane syntezatorami
i przyozdobione słodkimi łatwo wpadającymi
w ucho melodykami. Jedynie w "Time
to Rock" na chwilę po trosze wraca stary dobry
Slade. Mimo że płyta zebrała dość dobre
recenzje, to nie spodobała się bardziej mainstreamowej
publice z Ameryki, ani europejskiej
tęskniącej za starym czadowym Slade.
Zresztą tak jak mnie, jednak gdy posłuchałem
ją po latach, to myślę, że co jakiś czas będę do
niej wracał.
W listopadzie 1985 roku zespół wydał
również kolejny album zatytułowany
"Crackers - The Christmas Party Album"
(1985), który zawierał stare przeboje, kilka
nowo nagranych oraz kilka coverów, oraz
świątecznych pieśni. Krążek był kilkakrotnie
wznawiany pod różnymi nazwami, takimi jak
"The Party Album", "Slade's Crazee Christmas"
czy "The Rockin' Party Album!". I w
zasadzie trzeba go traktować jako kompilację,
ważną, ale kompilację. Inna sprawa, płyta została
przygotowana po staremu, bez kombinowania,
z rockowym brzmieniem. No i mimo
nietypowej zawartości słucha się jej znakomicie.
Na pewno lepiej niż "Rogues Gallery".
W 1986 roku dwa nowe utwory
Slade "We Won't Give In" i "Wild Wild Party",
zostały wykorzystane w brytyjskim filmie
"Knights & Emeralds". Mniej więcej w tym
samym czasie The Redbeards From Texas
wydał cover utworu "Gudbuy T'Jane" oczywiście
z repertuaru Slade. Z wydarzeń wokoło
zespołowy doszło jeszcze do pierwszego oficjalnego
konwentu fanów w Londynie. Zespół
wydaje kolejne single, ale bez większego sukcesu
aż do wydania albumu "You Boyz Make
Big Noize" (1987), który miał premierę w
kwietniu 1987 roku. Płyta zaczyna się utworem
"Love Is Like A Rock" w którym przeważa
rockowa natura zespołu. Niestety wraz z
"That's What Friends Are For" zaczynają rozpychać
się klawisze, aby w trzecim kawałku
"Still the Same" w pełni wybrzmiewać AORem.
No i ten AOR się rozpanoszył na pozostałą
część albumu, a nawet ociera się o pop tak
jak w "Won't You Rock With Me" czy "Ooh La
La In L.A.". Od czasu do czasu powracają jakieś
fragmenty rockowej natury Slade, co najlepiej
słychać w kończącym płytę "It's Hard
Having Fun Nowadays", ale "You Boyz Make
Big Noize" to ciągle Slade w AOR-owej oprawie.
Niestety album był słabo promowany, bez
towarzyszącej trasy koncertowej ani teledysków,
także muzycy tą płytą niewiele zwojowali.
O rozmiarach porażki niech świadczy
fakt, że RCA zgodziło się, aby Slade wróciło
do własnej wytwórni Cheapskate Records.
Pod koniec 1989 roku, Holder ogłosił
plany wydania nowego albumu. Niestety
skończyło się jedynie na planach. Jeszcze w
1989 roku Dave Hill założył własną grupę
Blessings in Disguise wraz z muzykami
Billem Huntem, Craigiem Fenneyem i
Bobem Lambem. Natomiast Jim Lea w roku
1990 roku powołał formację The Clout. W
kwietniu 1991 roku fanklub Slade zorganizował
imprezę z okazji 25-lecia zespołu. Formacja
okazjonalnie ponownie się zebrała i zagrała
jedną piosenkę, "Johnny B. Goode" Chucka
Berry'ego i był to jej ostatnim występem na
żywo. Kapela wydała jeszcze składankę "Wall
of Hits" (1091), która cieszyła się umiarkowaną
popularnością. Prawdopodobnie było to
przyczyną wycofania się wytwórni Polydor z
umowy na wydanie nowej płyty i promującej
ją singli. Slade na krótką chwilę reaktywował
się jeszcze w 1992, ale Holder, mając serdecznie
dosyć ciągłych kłótni i sprzeczek, ostatecznie
zrezygnował z zespołu. Pozostali muzycy,
uznając, że Slade to czwórka muzyków z
Holderem włącznie, również podjęli decyzję o
odejściu z zespołu.
Holder zajął się głównie dziennikarką
radiową i telewizyjną, przy okazji występując
w kabaretach, reklamach i filmowych epizodach.
Natomiast Lea zajął się handlem nieruchomości
oraz studiami, od czasu do czasu
pracował również przy muzyce. Natomiast
Hill i Power nie wytrzymują i łączą siły, aby
założyć Slade II. Skład formacji uzupełnili
Craig Fenney (bas), Stev Makin (gitara) i
Steve Whalley (wokal i gitara). W roku 1994
wydają płytę "Keep on Rockin'" (1994). Zawiera
ona dziesięć bardzo rock'n'rollowych,
solidnych rockowych kompozycji będących
mieszanką glam rocka i hard'n'heavy. Myślę,
że fani Slade bardzo dobrze odnajdą się w
tych dźwiękach, a szczególnie ci, co uwielbiali
albumy "Slayed?" (1972), "Till Deaf Do Us
Part" (1981), "The Amazing Kamikaze Syndrome"
(1983). Maja naprawdę, z czego wybierać
bowiem tych siedem dynamicznych kawałków
przedstawia się zdecydowanie zacnie.
Płyta uzupełniona jest dwoma wolniejszymi
utworami o bluesowym zabarwieniu ("Miracle",
"Howlin' Wind") oraz balladą w stylu
country-folkowym "Dirty Foot Lane". W 2002
roku wydano ją ponownie, ale pod tytułem
"Cum on Let's Party".
Po dziesięciu latach działalności
skracają nazwę do Slade. Zespół działa w różnych
składach, ale jego podstawą są ciągle Hill
i Powell, chociaż ostatnio Hill zwolnił Powella,
po czym ten dostatni odgrażał się, że założy
własny Slade. Niemniej chyba wszystko
się ułożyło, bo ostatnio obu panów widziano
razem. Muzycy starego, oryginalnego składu
Slade spotkali się podczas pogrzebu wieloletniego
menedżera Slade, Chasa Chandlera w
1996 roku. Podczas nagrywani odcinka programu
telewizyjnego This Is Your Life, którego
bohaterem był Holder. A także w roku
2010 na spotkaniu biznesowym, na którym
jeszcze raz podjęto temat próby reaktywowania
zespołu. Oczywiście bez pozytywnych rezultatów.
Również w 1996 roku ukazała się
kompilacja zatytułowana "The Genesis of
Slade" (1996), która zawierała rzadkie i
wcześniej niepublikowane materiały The Vendors,
Steve Brett & The Mavericks oraz The
'N Betweens. Natomiast w 1999 roku BBC
One wyemitowało dokument o zespole, zatytułowany
"It's Slade", który zawierał nowe wywiady
ze wszystkimi czterema oryginalnymi
członkami zespołu, a także innymi artystami i
zespołami jak Ozzy Osbourne, Noel Gallagher,
Status Quo, Toyah Wilcox i Suzi Quatro.
21 grudnia 2012 roku BBC Four zorganizowało
Slade Night, w czasie którego wyświetlono
filmy dokument "It's Slade" (1999), film
fabularny "Slade in Flame" (1975) oraz "Slade
at the BBC" będącym dokumentem z kompilacją
archiwalnych występów zespołu w
BBC z całej ich kariery w latach 1969 - 1991.
Poza tym zaczęły się pojawiać książki związane
z formacją, jak ich członkami. Cały czas
dochodzi również do publikacji różnych składanek
i materiałów archiwalnych. Poza tym w
latach 2006-2007 wytwórnia muzyczna Salvo
zremasterowała i wydała cały katalog Slade, a
aktualnie robi to samo BMG. Także każdy fan
ciężkiego grania z większymi lub mniejszymi
problemami może przypomnieć sobie dokonania
Slade. Tym bardziej że zespół sprzedał ponad
pięćdziesiąt milionów płyt na całym świecie
oraz wielu wykonawców powołuje się na
inspirowanie się ich muzyką. Wymieńmy,
chociażby: Nirvana, Smashing Pumpkins,
Ramones, Sex Pistols, The Undertones,
The Runaways, The Clash, Kiss, Mötley
Crüe, Poison, Def Leppard, Twisted Sister,
The Replacements, Cheap Trick, Oasis,
Quiet Riot, Britny Fox i wielu innych...
W swojej książce "Kiss and Make-
Up" Genne Simmons napisał: "… podobał nam
się sposób, w jaki oni (Slade) nawiązywali kontakt z
publicznością i sposób, w jaki pisali swoje hymny…
chcieliśmy tej samej energii, tej samej nieodpartej
prostoty".
Michał Mazur
SLADE 157
Jako miłośnik okładek płyt w stylu:
"obraz grozy", muszę zauważyć, że dzisiejszymi
czasy dużo bardziej ową grozą wieją tematy
określane niegdyś jako science-fiction, które
po upływie wielu lat zakradły się i podmieniły
rzeczywistość znaną nam "od zawsze" na nową,
która tuż zza progu i coraz bardziej nachalnie,
puka do naszych drzwi; jest bardziej jak organy
sądowe z nakazem rewizji niż przysłowiowy
"jehowy", którego można przeczekać lub
zbyć.
Takim nieco "onirycznym" wstępem
chciałbym przygotować Was na dwie genialne
płyty grupy Veto. Zacznę od "tej z okładką science-fiction".
Druga będzie ta "z okładką fantasy". Z
pełną odpowiedzialnością zapraszam na wspaniałą
heavy-metalową podróż, która biegnie
przez klimaty wzniosłe, a jednak bez krzty kiczu
czy nachalności.
Debiut grupy Veto, zatytułowany
po prostu "Veto", ujrzał światło dzienne w roku
1986 a pierwszy utwór na
nim to również: "Veto".
Jednak dosyć żartów, dywagacji
i tytułowego gawędziarstwa.
Przechodząc do konkretów;
pierwszym, co rzuca się
w uszy, jest niespotykany miks
Manilla Road, Accept czy "solowego"
U.D.O. (a omawiana
płyta pokazała się przecież w
1986!). Miejscami, przy śpiewaniu
zwrotek (na całym albumie)
słyszę nawet echo naszego
KSU! Podobna maniera wokalisty.
Sami posłuchajcie. W
warstwie tekstowej utwór poddaje
pod rozwagę kilka kwestii
z nurtu filozofii społecznej:
Foto: Veto
"We love our wealthy state / it's
perfect how things work /money's
seed is growing great (...) why are we so fed up /why
must we make it stop /we won't be molded in their
frame" (Kochamy nasz bogaty kraj / wszystko chodzi
jak w zegarku / pieniądz zasiany przynosi plon (...)
dlaczego mamy już tego dosyć / dlaczego musimy to
zatrzymać /nie damy się wpasować w ich ramy). Jak
widać, w 1986 roku, młodzi Niemcy z Bawarii
chcieli rozwalać nudny porządek swojego kraju,
urządzonego "jak w zegarku". A przecież jako
remedium czy "zimny prysznic", w latach 80.,
wystarczyłaby im kilkudniowa wycieczka do
swojego Wschodniego Sąsiada (któremu przecież
swoiste "zapóźnienie" sami zgotowali).
Przejściem do kolejnego numeru? "Metal Servants"
jest podniosły akustyczny "pomost". Potem
już tylko wyznanie wiary: "Metal Servants
- forge your iron notes (...) a sound of pure fierce steel
- the only way to be real" (Słudzy Metalu? wykuwajcie
swoje żelazne nuty (...) dźwięk czystej przeszywającej
stali? jedyna droga by pozostać prawdziwym).
Słudzy Metalu są wdzięczni za muzyczny
"narkotyk", który "wprowadza element baśniowy do
rzeczywistości"? parafrazując mistrzów kina polskiego.
A kiedy ofiara jest już spełniona, to
przychodzi czas na zabawę. "Rough Child" to
jest już Veto w pełnej krasie. Hit na miarę dokonań
Accept czy Scorpions z ich najlepszych
lat. Mamy tu strzały amora i heavy metal...
ten kawałek mógłby zostać mianowany
sequelem (pod kątem tematyki i przebojowość)
do "Wild Child" W.A.S.P. Jeśli nie bezpośrednio,
to jakoś tam "po kądzieli".
"Born To Ride". Po wcześniejszym
hicie przyszedł czas na hymn. Temat nieco
oklepany, bo znowu "najniższa forma duchowości"
czyli wiatr we włosach na motorze, ale tempo
do podróży, takim przykładowo cruiserem,
jest tu dobrane idealnie. Aż mi się łezka w oku
zakręciła, że kiedyś przecież motor miałem i
nawet odsprzedałem. W przypadku motorów,
to wolę taką właśnie muzyczną i pop-kulturową
symulację jazdy niż rzeczywiste "pierdzenie"
ludziom pod oknami, gdzie jeden motor "bezkarnie"
zakłóca spokój wypoczynku i mir domowy
tysiącom. Chcąc podsumować mój
obecnie ambiwalentny stosunek do tej konkretnej
gałęzi przemysłu motoryzacyjnego jakimś
wzniosłym biegunem, to "na zgodę" zacytuję
sam utwór, który muzycznie znowu jest
świetny: "Freedom without end/riding through the
land".
"Ultimatum" zaczyna drugą stronę
albumu. Wokalista strzela jak z karabinu, niczym
sam ich "narodowy wódz" z okresu pamiętnego
tournee po Europie 1939-1945 a refrenem
jest podniosły chórek. Pojawia się też recytacja.
Słuchacz może poczuć się pozytywnie
"pozamiatany" taką różnorodnością przekazu.
"Brainburst" jest toporny i trochę
158
METALOWIEC GAEDZIARZ
Foto: Veto
odstaje od całości. Być może dodany do repertuaru
na zasadzie: "żeby docenić dzień to musi być
i noc". Heavy blues!?
"Hard As Steel". W tym utworze
uwidacznia się właśnie styl wokalnego sylabizowania
w stylu wspomnianego wcześniej
KSU. Kolejna heavy-bluesowa kompozycja.
Można w czasie tych dwóch kawałków iść zrobić
sobie herbatę, albo umyć szklankę czy też
wykasować parę starych sms-ów...
"Join The Band" w pięknym iście
pirackim stylu a'la Running Wild i "lepsza
Manilla Road" kończy album. To hymn zagrzewający
do walki, a w tekście kwieciste hasła,
niczym z czasów socrealizmu tyle, że o budowaniu
metalu! I to już ostatni utwór. Hit po
hicie przemielił głowę słuchacza na tyle, że
pamięta się jedynie, że "to było dobre", a po
szczegóły trzeba odwrócić krążek, cofnąć igłę i
zacząć znowu, i znowu słuchać tego albumu.
Ale po co "znowu" wracać do tego samego?
Od czego jest lepiej zorientowany kolega,
który doradzi Ci, że Veto to przecież nie
tylko ich debiut. "Nagrali jeszcze drugi album".
Poważnie!? "Tak, i to dużo lepszy"? "No to dawaj"!
"Carthago" to ten z okładką bardziej
fantasy niż science-fiction. Obie grafiki
najprawdopodobniej "wzięte i użyte" bez uiszczenia
feniga praw autorskich? jak to w Gama
Records. Choć sam "obrazek" bardzo pasuje do
tematyki wszystkich kawałków na tej płycie.
Od "jedynki" minęły dwa i lata i mamy majstersztyk!
Heavy metal na miarę... Veto. Pomińmy
skojarzenia muzyczne z innymi płytami
czy grupami, bo w tym przypadku wartości
dodanej jest zbyt dużo, by bawić się w jakieś
mikro-dochodzenie i silić się na porównania.
Muzycznie "Riders on the Loose" to... przestrzeń
i... zaciśnięta pięść na wzgórzu wygrażająca
w kierunku "niebiesiech", z których wszystkowidzące
oko "wielkiego brata" omiata teren.
"Supervisors, deadly strikers /They know what you
do and what you say /Denunciation, observation
/Controlling where you stay" (Nadzorcy, ciemiężyciele/Wiedzą
co robisz, wiedzą co mówisz
/Obnażanie, inwigilacja /Kontrola... wiedzą gdzie
jesteś). Wszystkim tym, którym udało się zerwać
ze smyczy lub dopiero planują taki zryw...
w sercu i na słuchawkach powinien przygrywać
ten utwór. W kolejnym kawałku mamy
ciąg dalszy tej pięknej filozofii wolnościowej.
"Unknown Soldier" - "pomnik" "bezimiennego
żołnierza", "szarego wykonawcy" zleceń "systemu",
który gdyby tylko powiedział "nie!" swoim
zwierzchnikom, to, po prostu... nie byłoby wojen.
Ponieważ jednak ukochał pieniądz, a naciskanie
cyngla jest jedynym rzemiosłem jakie
opanował, no i tylko na wojnie "jest kimś", więc
"ciągnie ten wózek"... i jest jak jest. "Hey soldier /
It's you who's deciding who's to live and who's to die
/Hey soldier, without you no bombs explode no bullets
fly..." (Hej żołnierzu /To ty decydujesz, kto
będzie żył a kto umrze /Hej żołnierzu, bez ciebie żadna
bomba nie eksploduje, żaden pocisk nie pofrunie).
"Mean Mistreater" to utwór o kobiecie,
"dilerce złamanych serc", która "zaczarowuje"
swoje ofiary, a oczarowany kończy jak ćma w
płomieniu. Jedynym sposobem, by odejść z tej
"gry" to wywrócić stolik i ratować się ucieczką.
Motoryczne tempo tej "pioseneczki" ilustruje temat
przywołując obraz jak z horroru, kiedy
ofiara ucieka szybko, a oprawca goni ją spokojnym
krokiem, ale zawsze jest metr za nią (lub
bliżej).
"Carthago"... otwiera się zagrywką,
której nie powstydziłby się Sindbad Żeglarz.
Dalej też jest wzniośle i przestrzennie. Widok
z dziobu tego okrętu - dużo lepszy niż z Tytanika
- przynajmniej muzycznie. Ambitny
utwór, który wije się w różnych nieoczekiwanych
kierunkach i ociera o terytoria niezależne
metalu progresywnego.
"Desert Kings"... "Science and technology
batter the land to the core (...) Economic increase
gave us our towers of stone /But we gonna push this
Tyrant from his throne" (Nauka i technologia zryły
ziemię do szpiku (...) Wzrost ekonomiczny dał nam
wieże z kamienia /Ale my zepchniemy tego Tyrana z
jego tronu). Muzycznie, jeszcze jeden "hitowaty"
song, ale na tym etapie, gdy receptory uległy
już nasyceniu po poprzednich piosenkach,
czuję się jakbym był po czekoladowym batonie,
dwóch cukierkach, pączku i kawałku tortu,
a teraz dostał na deser puszystą watę cukrową.
Na szczęście kolejne utwory uderzają
już w zupełnie "inne struny". "Searching On" a
po nim kontynuująca ten trend ballada -
"Trust Your Heart"; są jak szklanka wody dla
kipera - do przepłukania ust.
Veto wycisza trochę tempo, ale podniosły
klimat trwa, bo taka jest "cecha dodatnia"
(nie mylić z "pomrocznością jasną") tej
płyty. "Burning" też jest już gdzieś wyżej ponad
"tanimi chwytami" i oklepanymi "przepisami
na hit" z notatnika Siostry Faustyny. "Don't
look back and listen to your heart /Don't let the
flame be torn apart" (do samodzielnego przetłumaczenia
w ramach "gimnastyki" umysłu
wspomaganego translatorem z internetu).
Fajne zakończenie tego utworu tylko
przypomina, że Veto nie idą na łatwiznę.
"Choose Your Way" przywraca starą babciną
szkołę metalowych hitów. Ale po taaakiej przerwie...
to znowu smakuje! Topornie i "w
punkt", na zmianę z dźwiękową prezentacją
"widoków pięknych i niezbadanych". Całe Veto!
Akustyczne zakończenie ostatniej pełnowymiarowej
pieśni tego albumu przechodzi w
krótki "Sarabande" - jest to gitarowe wykonanie
interpretacji Haendel'a "powolnego tańca
dworskiego, pochodzenia prawdopodobnie perskiego"(Wikipedia).
Sarabanda to także model (1966)
radia polskiej firmy z Dzierżoniowa? Diora.
Dało się do niego nawet podłączać gitarę i bez
fuza grało z przesterem (miałem, grałem, próbowałem
i zagraniczne stacje na nim łapałem,
jeszcze w latach 80.).
Wracając do Veto... To w obiegu
jest jeszcze rzekome "demo" tej grupy z roku
1982 "Staub zu Staub" (Z prochu w proch).
Do "zdobycia" na YouTube (https://www.
youtube.com/watch?v=A4L7ZHkK-6Y).W sumie
jest to jeden ponad 6-cio minutowy utwór,
zaśpiewany po niemiecku. Czy było to oficjalne
demo? Ich wczesny styl oscylował wokół
dawnego Turbo i Molly Hatchet. Nie było to
nic odkrywczego i wyraźnie brakowało - właściwej
dla Veto przebojowości i polotu, choć
fundament pod ich późniejsze "dźwiękowe gmachy"
już wtedy był solidny, a i ucho przykuwa
"coś prawdziwego".
"Muzyka drogi"? tak można powiedzieć
o twórczości Veto, a to czy "króliczka"
chcemy tylko gonić czy złapać, zależy od nas
samych. Muzyka jest na tyle "silna"... i co ważne
- szczera, że niczym alkohol czy inny
"wzmacniacz" w jednych obudzi to, a w innych
wręcz przeciwnie - owo. Tak czy inaczej, potencjał
inspirujący jest! Świetnie wyprodukowane
albumy, zwłaszcza drugi (jak na tamte
czasy). Wytwórnia przyłożyła się do tej produkcji.
W końcu perkusję dla Veto nagrywał
nie kto inny, tylko sam "kanclerz" wytwórni Gama
- herr Piotr Gerattoni.
RK
METALOWIEC GAWEDZIARZ 159
Mystic Festival 2023, Gdańsk, 7-10.06.
2023
Wraz z wybrzmieniem ostatniego
festiwalowego riffu, nachodzi czas odpoczynku
i refleksji. Odpoczynek bezwzględnie należy
się organizatorom, wolontariuszom i innym
osobom, które w trakcie wydarzenia i w okresie
go poprzedzającym funkcjonowali w stanie
ciągłego alertu, aby festiwal w ogóle mógł się
odbyć. Wakacje przydadzą się na pewno fanom,
którzy licznie przybyli owych czerwcowych
dni do Gdańska i, mam nadzieję, wyjechali
z niego usatysfakcjonowani. W końcu,
trochę spokoju na zebranie myśli i podsumowania
potrzebne było i piszącemu te słowa,
aby na spokojnie ułożyć sobie to, czego tegoroczna
edycja największego metalowego festiwalu
w Polsce mi dostarczyła.
Mystic Festival, choć na przestrzeni
lat odbywał się nieregularnie, nie jest wydarzeniem
nowym. Nowe rozdanie w historii
festiwalu nadal stanowił Gdańsk, choć oczywiście,
jego pierwsza pomorska odbyła się rok
temu. O ile dziewicza odsłona mogła liczyć na
pobłażliwość względem kwestii organizacyjnych,
wszak było to rozpoznanie bojem nowego
terenu (zresztą, bardzo udane), to trudno o
taryfę ulgową przy kolejnych już działaniach w
obecne miejscówce. Jak pewnie wiecie, nie
wszystko pod tym względem odbyło się perfekcyjnie.
Podczas dwóch pierwszych dni zabrakło
sceny Park, drugiej co do wielkości z
plenerowych estrad. Przyczyna tego stanu rzeczy
jak na razie nie została oficjalnie wyjaśniona,
natomiast w kuluarach mówiło się o niedopatrzeniu
zewnętrznego wykonawcy. Skutkowało
to przesunięciem niektórych występów
na inne sceny, co spowodowało ogromny ścisk
ludzi w ich okolicach, a nawet odwołaniem
niektórych koncertów, chociażby niemieckich
reprezentantów Eurowizji, zespołu Lord of
the Lost. Mimo, że dwa ostatnie dni festiwalu
odbyły się już bez takich problemów, liczę, że
organizatorzy festiwalu podzielą się oficjalną
informacją na temat tego, co dokładnie się wydarzyło.
Szkoda, aby wiarygodność imprezy
miałaby na tym ucierpieć.
Niestety, odwołanych koncertów
było więcej, choć trudno wszystkie z nich, chociażby
Godflesh lub Grega Pucianto, powiązać
z kwestiami kwatermistrzowskimi. Było to
spore rozczarowanie i głosy rozgoryczenia można
było wyraźnie usłyszeć wśród publiczności.
Na szczęście muzycznie i pod względem
atmosfery wszystko się tutaj zgadzało.
Mystic Festival jest festiwalem średniej skali
(patrząc na europejskie odpowiedniki), o zróżnicowanym
stylistycznie składzie, w którym
każdy znajdzie coś dla siebie. Poprzemysłowe
przestrzenie Stoczni Gdańskiej budują atmosferę,
jakże inną od typowej festiwalowej miejscówki,
na ogół będącej po prostu klepiskiem z
rozstawionymi scenami. Dodajmy do tego spore
zaplecze gastronomiczne, mnóstwo wystawców
sprzedających merch czy różne wydarzenia
towarzyszące, takie jak panele dyskusyjne
czy wystawy, co tworzy obraz miejsca, w którym
dzieje się sporo więcej, niż wyłącznie koncerty.
Oczywiście to muzyka jest tym, co
na festiwal nas przywiodło. Już dawno wyleczyłem
się z syndromu FOMO, toteż nie miałem
oczekiwań, że uda mi się zobaczyć wszystkich
wykonawców, których planowałem. Zresztą,
nie sposób tego dokonać fizycznie, gdyż
część występów odbywa się w tym samym czasie,
bądź cząstkowo na siebie nachodziła. Skupię
się więc na tych, którzy zrobili na mnie
największe wrażenie, bądź z racji wagi, w obowiązku
było ich odnotować.
Na początek Entropia, podczas
dnia rozgrzewkowego, poprzedzającego właściwą
część festiwalu. Chłopaki wystąpili w pełnym
słońcu, mieli na sobie koszule w kwiatowe
wzory i zaserwowali tak transowo-psychodeliczny
set, że można było się w nim rozpłynąć.
Daleką drogą ten zespół przebył od swojego
debiutu, udaje mu się też każde swoje
wydawnictwo uczynić znaczącym i innym od
poprzednika. Zasłużenie znaleźli się w składzie
festiwalu, czego dowodem były spore tłumy
ludzi na ich występie.
Destroyer 666 to twór z innego bieguna
muzycznych emocji. Ich twórczość to
"pure metal, no bullshit" i taki był ten koncert -
intensywny, agresywny i szczery do bólu. Brzmienie
w klubie B90 dalekie od ideałów, zlewało
się trochę w ścianę dźwięku, ale to przecież
metal i piekło. Jakby na potwierdzenie
tych słów, Australijczycy zaserwowali cover
Kata "Metal & Hell", w wersji może niespecjalnie
porywającej, ale za ten gest należy im
się szacunek.
Były gitarzysta Motorhead, plus synowe
(i nie tylko), czyli Phill Cambpell &
The Bastard Sons zagrali solidnego hard &
heavy rocka, z dominacją utworów wiadomo
jakiego zespołu. Wokalista grupy starał się
momentami naśladować styl Lemmy'ego, chociaż
tego słynnego, słowiczego trelu nie jest łatwo
skopiować. Jego gwiazdorskie zachowanie
było nieco przegięte, ale cóż, to właśnie rock-
'n'roll. Udany koncert, który zostawił we mnie
nieco niedosytu.
Behemoth już dawno temu udowodnili
jaką potęgą są na żywo. Zespół wydaje się
być stworzony do występów na dużych scenach,
choć przecież na taką produkcję pracowali
latami. Adam, z tym swoim teatralnym zadęciem,
jest nieco krindżowy, jednak trzeba to
brać z dobrodziejstwem inwentarza. Wykonawczo
nie można się było do niczego przyczepić.
Dobry koncert, chociaż nie mogę też
powiedzieć, by specjalnie wyróżniał się (poza
widowiskowością) na tle ich innych, które widziałem.
Wiele obiecywałem sobie po Bloodbath,
zwłaszcza, że miałem już kiedyś do czynienia
z tym zespołem na żywo. O ile podczas
festiwalu Hellfest przed laty grali z pazurem
(sic!) i wściekłością (zwłaszcza Nicka Holmesa,
czyniącego połajanki jedzącym burgery fanom
pod sceną), to tym razem wszystko wydawało
mi się solidne, ale jednak na pół gwizdka.
Niestety, od death metalu oczekuję emocji a
nie tylko poprawności. W ich cudownie staroszkolnej
muzyce jednak tej diabelskiej iskry
trochę zabrakło.
Deficytów diabelskiego natchnienia
nie wykazywał natomiast Ghost. Produkcja
przywodząca na myśl Iron Maiden u szczytów
swojej kariery, piosenki, będące hitem za
hitem - jak każą szwedzkie tradycje, budowane
jeszcze przez Abbę, w końcu, rozmach, który
bez wątpienia ustawia ich w szeregu największych
komercyjnie gwiazd współczesnego
rocka i metalu. A tę gwiazdorską pozycję Tobias
Forge przecież sobie wymyślił i umiejętnie
przekonał nas, co do jej prawdziwości.
Świetny koncert, który obfitował w same "bangery".
Owszem, można było się czepić, że
dźwięk nie był idealny - brakowało trochę mocy
w partiach gitarowych, czy do tego, że Tobias
rewelacyjnym wokalistą nie jest (za to
miał na scenie wspomagania w postaci swoich
ghouli). Jednak niezaprzeczalnie, Ghost dał
tak mocno rozrywkowy i świetnie wyglądający
koncert, że będę go jeszcze długo pamiętał. To
już ten etap, że mogą być headlinerami festiwali.
Zobaczymy tylko, czy będą w stanie
utrzymać równy poziom swojej muzyki, wszak
co do ostatniego pełnego albumu "Impera" pojawiło
się sporo wątpliwości, a obrana przez
zespół formuła grania retro z popem wydaje
się być nieco ograniczająca.
Koniec pierwszego pełnego dnia należał
do Moonspell. Od początku widać było,
że Fernando Ribiera nie czuje się najlepiej, o
czym zresztą powiedział między utworami -
od kilku dni był chory. Koncert dowiózł jednak
z pełną determinacją, choć jego większość
przesiedział na scenie. Widać było, że cierpi,
ale głos właściwie tego nie zdradzał. Krótki,
ale treściwy koncert z przekrojowym materiałem.
Ten zespół dojrzał, nie ma w sobie tej
dzikości, co kiedyś. W wieku dojrzałym prezentuje
się jednak wybornie, aż chciało się
więcej.
Kolejną ciekawostką byli dla mnie
Szwedzi z The Hellacopters. Dowodzeni
przez pracoholika Nicke Anderssona (tego
dnia na scenie pojawił się dwa razy, o czym za
chwilę) grają wręcz archetypicznego rock'n'
rolla, na mistrzowskim poziomie. Jest w tym
luz, jest energia, jest odpowiedni kop. Przede
wszystkim jednak, są doskonale skomponowane,
ruszające do zabawy utwory. Truizmem
jest stwierdzenie, że w Polsce nikt tak grać nie
potrafi. Nie mogę zrozumieć, dlaczego tak jest,
ale muszę się zgodzić. Próby takiego muzyko-
160
LIVE FROM THE CRIME SCENE
wania w naszym kraju wypadają marnie, w
sposób wymuszony. Co mają Szwedzi (ale też
ogólnie muzycy z północy Europy, na przykład
Finowie), że im to wychodzi? Doprawdy
nie wiem, ale uczmy się od nich.
Wspominałem coś o pracoholizmie
Andersona? Otóż po ponad godzinie frontownia
The Hellacopters na głównej scenie,
karnie udał się na Desert Stage aby wystąpić
ponownie, tym razem w roli perkusisty Lucifer.
Cóż to był za koncert! Musiałbym powtórzyć
trochę superlatywów, które pisałem o
Ghost i The Hellacopters. Tylko musimy
zmienic gatunek muzyczny. Lucifer grają hard
rocka o okultystycznym klimacie i robią to wybornie.
Kolejny zespół, którego każdy utwór
jest po prostu hitem. Na żywo zyskują jeszcze
na dynamice i mocy, co wydaje się być związane
ze studyjną stylistyką ich nagrań na retro.
Dopiero po usłyszeniu występu poczułem,
że retro brzmienie ich płyt jest ograniczające.
Świetny koncert, kapitalne riffy i klimat, jakby
Black Sabbath zaczęli grać z wokalistkami
Abby.
Królami tego dnia okazali się jednak
Brytyjczycy z Electric Wizard. Ten koncert
udowodnił, że riff jest sednem muzyki metalowej
i ktoś, kto weń nie potrafi, nie powinien
brać się za ten gatunek sztuki. Czarodzieje
grają kapitalnie, ciężko a jednocześnie klimatycznie.
Kolejny raz muszę przywołać tutaj
Black Sabbath, bo z tego zespołu muzycy
czerpią jak z krynicy. Robią to umiejętnie, budując
nieziemską wręcz atmosferę, (w czym
pomagają puszczane jako wizualne tło, fragmenty
starych włoskich horrorów stylu giallo).
Czapki z głów, niezwykle potężny występ.
Zupełnie inne uczucia wzbudził we
mnie Watain. Tutaj nie było przestrzennego
majestatu, ale zamiast tego, otrzymaliśmy intensywną,
blackmetalową młóckę, która jednak
nie miała w sobie też nic z wystudiowania
Behemotha, jeśli mogę się posłużyć tym
przykładem. Watain to czysta, pierwotna
energia, która, o dziwo, nie daje się łatwo rozwodnić
scenografią, z nieprzyzwoitą wręcz
iloś-cią zakrwawionych czaszek i kości. Można
się zastanawiać czy muzycznie Watain najlepszych
lat nie mają za sobą, ale kto lubi takie
granie, powinien sobie pozwolić choć raz zobaczyć
ten zespół w akcji.
Czy był żart, że "Danzig gra w Danzig"?
Oczywiście, że był. Z koncertu legendarnego
Amerykanina zapamiętałem jeszcze surowe
brzmienie i, niestety, wyjący wokal. Dobór
kawałków mógł się podobać, bo dominowały
pierwsze albumy zespołu (debiut usłyszeliśmy
nawet w całości). Szkoda, że nie mieliśmy okazji
doświadczyć czegoś takiego, gdy Glenn był
w nieco lepszej formie.
Odnotuję jeszcze koncert Dismember,
chociaż nie dlatego, że był szczególnie dobry.
Powrót legendy szwedzkiego death metalu
zabrzmiał bardzo przeciętnie i chaotycznie.
Rozczarowaniem było dla mnie to, że grupa
nie potrafi sprostać swojemu kultowi. Może
zadecydowały o tym jakieś problemy na scenie,
ale nic się w tym nie zgadzało.
Nie mogę natomiast powiedzieć tego
o Alcest. Ich atmosferyczny post metal zabrzmiał
pięknie, bardziej surowo niż na studyjnych
dokonaniach. Scena Park, przy chłodnych
muśnięciach wieczornego wiatru, mieniła
się transowym klimatem. Jeden z koncertów,
które zostawiły we mnie spory niedosyt.
Wiem, że muszę złapać ten zespół na własnym
występie.
Na pierwszy w naszym kraju koncert
Dark Angel przyjechała oddana grupa fanów.
Cieszę się, że zespół nie zawiódł i z polotem
zagrał swój wściekły thrash. Konferansjerka
wokalisty była trochę buńczuczna i nadęta,
ale też wpisywała się w klimat zespołu, którego
muzyka nie chce brać jeńców. Na perkusji
oczywiście niezrównany Gene Hoglan, a pod
sceną młyn właściwie bez końca. Tak się powinno
grać thrash. Pal licho, że sedno tego stylu
zostało wykute ponad trzydzieści pięć lat
temu.
Voivod nie jest kapelą, która sobie
odpuszcza. Nie mogło więc być mowy o zawodzie
i tym razem. Te riffy są jedyne w swoim
rodzaju i nic dziwnego, że stały się inspiracją
dla tak wielu muzyków. Voivod wydają się doskonale
bawić swoją muzyką, czuć, że nadal
sprawia im to radość. Nie są zespołem, który
anonsowany jest na pierwszy stronach gazet i
czołówkach plakatów, ale ich legenda oparta
jest na wyjątkowo silnych fundamentach.
Przyczepiłbym się trochę do brzmienia - było
nieco za cicho. A może przygłuchłem po kilku
dniach festiwalu?
Największą niespodzianką ostatniego
dnia był dla mnie Sleep Token - zespół,
który dla wielu jest nowym objawieniem. Grają
intrygującą mieszankę ciężaru i elektroniki
w raczej umiarkowanych tempach, za to lekko
soulowym wokalem. Minusem było to, że większość
kawałków grupy wydaje się być utrzymana
na podobnych emocjach, co wprowadza
znużenie. Poza tym, ileż to już widzieliśmy
zamaskowanych, owianych nimbem tajemnicy
zespołów? Jednak entuzjastycznie reagująca
publiczność (poważnie, przyjęła ich w najgorętszy
sposób) nie podzielała raczej moich
uwag. Możliwe więc, że z tej grupy urodzi się
jeszcze spora nazwa.
Headlinerem ostatniego dnia była
Gojira. Jest to zespół, o którym wielu już powiedziano,
więc nie będę się powtarzał, stwierdzając
tylko, że to koncertowa ekstraklasa, z
produkcją z górnej półki. Jeśli zastanawiacie
się, kto będzie grał na stadionach, gdy Metallica
i Iron Maiden przejdą na emeryturę, stawiałbym,
między innymi, na Francuzów. Gojira
zaprezentowała się znakomicie. Wrażenie
psuł nieco słaby dźwięk, gitary zniknęły gdzieś
w miksie, by za chwilę pojawić się znowu. Podobnie
jak przed rokiem, uważam, że scena
główna nie brzmiała najlepiej i coś tam z
dźwiękiem wypadałoby poprawić przed kolejną
edycją festiwalu.
Zdaję sobie sprawę, że pewnie ominęło
mnie jeszcze wiele ciekawych koncertów.
Na przykład, wielu ludzi mówiło, że zjawiskowo
zaprezentowali się duńscy hardcorowcy
z Eyes, a także pustynnie rozmarzeni Earthless
czy Greków z Planet Of Zeus. Piękno
takich festiwali polega, między innymi, na
tym, że czasem można się zaskoczyć czymś
zupełnie niespodziewanym. Podobnie zresztą,
jak rozczarować tym, na co stawiamy od początku.
Nie sposób jednak być świadkiem
wszystkiego, co oferuje bogactwo line-upu. Całościowo
uważam tegoroczny Mystic za bardzo
udaną imprezę. Liczę, że wspomniane na
początku wpadki zostaną wyjaśnione a wnioski
wyciągnięte - oraz, że przyszłoroczna odsłona
Mysic Festival będzie strzałem w dziesiątkę.
Do zobaczenia znowu w Gdańsku!
Igor Waniurski
Hard Rock Heroes Festival, Deep Purple
- Nazareth, Jorn, Kruk & Wojtek Cugowski,
1One, Slave Keeper - Tauron Arena,
Kraków, 12.06.2023
Będąc niegdyś ogromnym fanem
Deep Purple, nie mogłem odpuścić sobie
przyjemności usłyszenia zespołu na kolejnej
trasie w Polsce. Ostatni raz widziałem ich w
2017 roku, w Łodzi, a w międzyczasie zespół
zdążył już wydać kilka albumów, a także zmienić
gitarzystę. Gdy tylko dowiedziałem się
więc, że grupa wystąpi w Katowicach w ramach
wydarzenia, które organizatorzy nazwali
"Hard Rock Heroes Festival", długo nie trzeba
było namawiać mnie na udział.
Pomińmy to, czy festiwalem czyni
umieszczenie takiego słowa w nazwie imprezy,
ale faktycznie, w lineupie znalazło się sporo
zespołów. Popołudnie zaczęło się od Slave
Keeper, pochodzących z Lublina heavymetalowców,
którzy niedawno wydali swój debiutancki
album. Choć nie jesteśmy krajem, który
słynie z jakościowego grania heavy, to warto
na ten zespół zwrócić uwagę. Następni byli
1One, czyli właściwie knajpiany coverband z
ambicjami. Robi to dość przaśne wrażenie, ale
może po prostu się nie znam - wszak zespół na
swojej stronie chwali się występami w "najsłynniejszym
rockowym klubie na świecie, Whisky a Go
Go w Hollywood".
W miarę upływu czasu, na płycie i
dolnych trybunach Tauron Areny pojawiało
się coraz więcej ludzi, chociaż szału nie było
właściwie do końca wieczoru, co bardzo kontrastowało
dzień później, gdy w tym samym
miejscu, przy komplecie widowni grali Iron
Maiden. Zresztą, Bruce Dickinson pojawił
się wśród publiczności podczas koncertu Deep
Purple - nie od dziś wiadomo, że jest wielkim
fanem grupy.
Kolejną ekipą w na scenie był Kruk
z udziałem Wojtka Cugowskiego. Zespołów
hard rockowych w Polsce jak na lekarstwo, a
Kruka nie widziałem już dobre dziesięć lat
(natomiast z Wojtkiem nigdy). Niestety, choć
to czołowa grupa grająca tego typu muzykę w
naszym kraju, to całość wypadła nieco bez
wyrazu. Zwłaszcza, w porównaniu z następnymi
w kolejce zespołami. Warsztatowo świetni
muzycy, obyci ze sceną od lat, a jednak tylko
momentami czułem, że w tej muzyce jest coś
więcej niż epigoństwo.
LIVE FROM THE CRIME SCENE 161
162
LIVE FROM THE CRIME SCENE
Zupełnie inne wrażenie zrobił zespół
Jorna Lande. Norweski wokalista był w
wyśmienitej formie, śmiem twierdzić, że najlepszej,
spośród śpiewaków występujących tego
dnia. Zespół grał wybornie, serwując smakowitego
hard rocka w najlepszy sposób, w jaki
można to sobie wyobrazić. Wokalista był
gadatliwy i sprawiał wrażenie czerpania
ogromnej przyjemności z występu. W setliście
połowa utworów z własnych płyt i połowa coverów,
w tym Whitesnake "Bad Boys", "Mob
Rules" Black Sabbath, znany głównie z wykonania
Saxon utwór "Ride Like the Wind" Christophera
Crossa i "Rainbow In the Dark" Dio
na sam koniec.
Nazareth zaczęli potężnie, od "Miss
Misery", poprawiając "Razamanaz". Robiło to
wrażenie, choć niektórzy mówią, że to już bardziej
coverband niż Nazareth. No cóż, Dan
McCafferty nie żyje od kilku lat (z pracy w
zespole zrezygnował ponad dekadę temu), a
głos miał charakterystyczny i pięknie ochrypnięty.
Carl Sentance robi jednak co może,
aby go zastąpić i jest w tym dobry. W dodatku,
wygląda na niebezpiecznego zawadiakę, co
w warunkach scenicznych dodało grupie drapieżności.
Dobry koncert, chętnie bym ich zobaczył
na własnym, pełnoprawnym występie.
W szeregach Deep Purple nastąpiła
zmiana. Steve Morse, który odszedł z grupy
aby opiekować się chorą żoną, zastąpiony został
przez pochodzącego z Irlandii Simona
McBride. Polska publiczność miała przekonać
się, jak muzyk ten wypada na żywo już rok temu,
ale dla mnie było to pierwsze z nim spotkanie.
Zastanawiała mnie też ogólna forma zespołu,
wszak nie są to już młodzi ludzie, a nawet
na koncertach sprzed lat potrafili się męczyć.
Zaczęli oczywiście od "Mars, the Bringer
of War" Holsta (z taśmy, ale z fajnymi czerwonymi
światłami), by płynnie przejść w
"Highway Star". Od razu dało się poczuć klarowne
brzmienie, chociaż mam wrażenie, że
brakowało mu nieco mocy. Po standardowym
otwieraczu wykonali "Pictures of Home" -
uwielbiam ten utwór i dawno nie słyszałem go
na żywo. Potem znowu do nowszego materiału,
"No Need to Shout", a następnie klasyka,
"Into to the Fire" a także długie solo gitarowe
Simona. Muzyk gra zupełnie inaczej niż
Steve Morse, bardziej surowo i chyba troszkę
bliżej mu do partii, jakie wykonywał Blackmore,
jeśli porównać z poprzednikami. Warsztatu
mu nie brakuje, potrafi być błyskotliwy,
a jak trzeba to i metalowo przyłoić - jak zrobił,
co zaskakujące, w głównym riffie do "Anya".
Muszę jednak przyznać, że ciężko wejść w buty
takiego gitarzysty jak Steve Morse i chcąc
nie chcąc, mimo, że Simon zupełnie nie podejmuje
się kopiowania stylu poprzednika, to
przynajmniej przez jakiś czas będzie do niego
porównywany. Jeśli miałbym wziąć w tych targach
udział, to trochę brakowało mi wyrazistej
ekwilibrystyki, z jaką grał Morse. Niemniej jednak,
ciekaw jestem jak dalej potoczy się
współpraca Simona z zespołem. Tym bardziej,
że ponoć pracują nad nowym materiałem.
Jak więc wypadli pozostali muzycy?
Gillan miewał problemy z głosem, w wyższych
partiach trochę się wysilał i ogólnie wyglądał
na nieco zmęczonego. Między utworami
był jednak rozmowny i zabawny, jak zwykle.
Don Airey zaserwował klasyczne solo, cytując
między innymi utwory Chopina oraz
"Mazurek Dąbrowskiego", ku szalonej reakcji
publiczności (zadziwiające jak łasymi psami
na dopieszczenie narodowego ego, w wykonaniu
gości z zagranicy jesteśmy). Grał jednak
krócej, niż przed laty. Fajnie wypadł Ian Paice,
w jego partiach na bębnach nadal jest sporo
polotu. Podobnie jak w basowych umizgach
Rogera Glovera, który wydaje się być człowiekiem
spajającym tę grupę muzycznie już od
wielu lat. Wyszło więc dobrze.
Setlista nie mogła być raczej rozczarowaniem,
bo znalazło się w niej sporo
klasyków jak i co lepsze nowe kawałki. Na
przykład dedykowany Jonowi Lordowi,
świetny "Uncommon Man". Fajnie wypadło
"Lazy" i dynamiczny "Space Truckin'". Natomiast
trochę rozmyło się "When the Blind
Man Cries". Na koniec oczywiście wiązanka
hitów: "Smoke On the Water", z totalnie zmienioną
solówka Simona, "Hush" oraz "Black
Night".
Deep Purple w 2023 roku to zespół
zasłużonych klasyków. Ba, status taki mają już
kilka dekad. Starsi panowie, grający głównie
dla publiczności w swoim wieku. Mimo ograniczeń
związanych z metryką, robią to przekonywująco.
Nie sprawiają wrażenia geriatrycznego
coverbandu swojej dawnej świetności,
chociaż jeśli ktoś oczekuje podobnej energii,
jaką zna z "Made In Japan", czy nawet koncertów
z lat 90. XX wieku, może być rozczarowany.
Ich siłą są jednak znakomite, wyborne
utwory, których magia nadal jest silna. Zatem,
do zobaczenia przy kolejnej purpurowej okazji.
Igor Waniurski
Iron Maiden, Tauron Arena, Kraków, 13-
14.06.2023
Chyba piekło zamarzło, lub, dla odmiany,
lód w sercu Steve Harrisa ulega roztopieniu.
Otóż, mamy do czynienia z trasą Iron
Maiden, która nie tyle zaskakuje doborem
wykonywanych utworów, ile po prostu nim
zachwyca. Przypominam, że mówimy o zespole,
którego najwięksi fani od dawna narzekali
na sporą zachowawczość w tym względzie.
Uczestnicy krakowskich występów grupy nie
powinni być jednak rozczarowani.
Zespół wpadł do nas w ramach trasy
"The Future Past Tour", która jest o tyle oryginalna,
że mimo, iż zdaje się promować ostatni
wydany, jak dotąd, album "Senjutsu", to
sporą częścią koncertu stanowiły utwory z płyty
"Somewhere In Time", która swoją premierę
miała w 1986 roku, a więc 37 lat temu. Było
to o tyle zaskakujące, że zespół zdecydował się
na włączenie do setlisty kilku utworów, które
nie były wykonywane od bardzo dawna, a jeden,
kultowy "Alexander the Great", stanowił
marzenie fanów od premiery wspomnianego
wydawnictwa - do tej pory nie był grany w
ogóle.
Ale zanim przejdziemy do samych
Maidenów, kilka słów o supporcie. The Raven
Age to zespół założony przez George
Harrisa, a więc syna lidera Iron Maiden. Można
więc powiedzieć o nepotyzmie, jako, że
grupa jeździ z zespołem taty już od lat. Nie
jest to jednak muzyka tak zła, jak chcą to widzieć
niektórzy fani Iron Maiden, prześcigając
się w co bardziej głupich inwektywach wobec
młodych muzyków. The Raven Age gra
dźwięki, które określiłbym "festiwalowy metalem",
dość nowoczesnym, melodyjnym i jakby
skrojonym pod chóralne zaśpiewy na stadionach.
Nie jest to poziom gwiazdy wieczoru,
ich muzyka jest mało urozmaicona, by nie powiedzieć
- monotonna, ale w roli supportu
sprawdzili się nieźle. Widać, że są obyci z występami
scenicznymi i całość sprawia profesjonalne
wrażenie.
No, ale przejdźmy do dania głównego.
Kiedy z głośników poleciał utwór "Doctor,
Doctor" UFO, wtajemniczeni wiedzieli, że
oznacza to rychły początek koncertu. Gasną
światła, rozlega się motyw Vangelisa z "Blade
Runnera" i mamy zapewnioną podróż w czasie,
do 1986 roku, gdy w ten właśnie sposób
grupa rozpoczynała koncerty. Dzień wcześniej,
w tym samym miejscu byłem na Deep
Purple. Ironi to zespół tylko nieco młodszy
od wspomnianych klasyków, ale jakże inne to
były koncerty! Skłamałbym mówiąc, że po
ekipie Harrisa nie widać upływu czasu, ale
rozpiera ich taka energia, że zastanawiam się,
skąd bierze się jej źródło. Na scenie dzieje się
dużo, muzycy co chwila zmieniają miejsca
(chociaż zazwyczaj robią to drobnymi kroczkami
a nie, jak kiedyś, biegiem) a przede
wszystkim grają tak, jakby jutro miało nie nadejść.
W przeciwieństwie do poprzedniej trasy,
ograniczyli trochę sceniczne przebieranki
(Bruce) i nadmiarowe elementy scenografii, co
wyszło spektaklowi na plus. Liczyła się przede
wszystkim muzyka, a ta została odegrana wybornie.
"Caught Somewhere In Time", "Stranger
In the Stranger Land", "The Prisoner" czy "The
Trooper", poziom wykonania tych i innych kawałków
był tak równy, że trudno wskazać mi
jakiegoś faworyta. Oczywiście, wielu ludzi czekało
właśnie na "Alexander the Great" i cieszę
się, że utwór ten wypadł wybornie. Podobnie
jak nowsze "The Writing On the Wall", klimatyczny
"Death Of Celts" czy wieńczący ostatni
album "Hell On Earth". Przyczepiłbym się tylko
do, również nowszego, "The Time Machine".
Utwór ten nie przekonywał mnie już na
płycie - cierpi na nadmierną eksploatację starych
pomysłów i chociaż można to powiedzieć
o wielu utworach z "Senjutsu", to ten, niestety
jest nudny i mało zaskakujący.
Muszę wspomnieć o świetnej formie
wokalnej Bruce Dickinsona - śpiewał znacznie
lepiej niż przed kilkoma laty. Być może
dlatego, że nie był obciążony tym całym teatralnym
rynsztunkiem. Między utworami był
rozmowny i w charakterystyczny dla siebie
sposób kokietował publiczność (podczas pierwszego
koncertu bardziej, niż dnia drugiego).
Gwiazdami wieczoru byli gitarzyści Dave
Murray i, zwłaszcza, Adrian Smith. Obaj są
w wybornej formie, zwłaszcza Adrian, który
wyróżniał się niemal podczas każdego kawałka.
Murray podobnie, jego gra znowu jest
błyskotliwa, a przecież kilka lat temu dało się
odczuć, że miał nieco gorszy okres. Tym razem
ten przypadł na perkusistę Nicko Mc
Braina. Jego partie były nieco uproszczone,
odchudzone od co bardziej złożonych przejść.
Ograniczał się do rzetelnego wybijania rytmu i
podstawowych przewrotów rytmicznych. Nie
wiem czy to kwestia kondycji czy decyzja artystyczna,
ale jeśli wielu słuchaczy zwraca uwagę,
że coś jest na rzeczy i raczej nie wnosi to do
utworów powiewu nowości, to jest niepokojące.
Na plus świetne brzmienie perkusji i ogólnie
dobre koncertów (zwłaszcza drugiego). To
jednak tylko drobny detal na całym spektaklu.
Oczywiście, nie zabrakło Eddiego, który teraz
pojawił się w trzech formach - dwóch chodzących
po scenie, oraz jednej, wielkiej głowy,
podczas wieńczącego podstawowy set utworu
"Iron Maiden".
Iron Maiden są obecnie w wybornej
formie i jeśli tylko będziecie mieli okazję ich
na tej trasie złapać, zróbcie to bez wahania.
Trudno wyrokować ile ten zespół będzie jeszcze
w stanie pograć, dlatego warto zrobić wybrać
się na nich, kiedy znowu wydają się być
na szczycie.
Igor Waniurski
Black Silesia Festival - Byczyna, 16-
17.06.2023
Świątynia szalikowców metalu
Szalikowcy metalu - bardzo spodobało
mi się to określenie, między innymi dlatego,
że swego czasu często bywałem na stadionie
i piłkarskie nawiązania, jak najbardziej do
mnie trafiają. Dało mi ono dużo do myślenia,
ponieważ używając terminologii kibicowskie
obecnie jestem raczej piknikiem. Dom, rodzina,
praca a metal przy okazji. Przypomniało
mi również o czymś, o czym już dawno nie
myślałem - metal to nie tylko muzyka, dla wielu
ludzi to sposób życia. I raz do roku, w grodzie
rycerskim w Byczynie, tacy ludzie mają
swoje święto.
Przemek Murzyn - gitarzysta zespołu
Roadhog: "Nie ma żadnego konkretnego zespołu,
na który przyjechałem. Tutaj się przyjeżdża
dla pewnej intymności i atmosfery. To już jest sekciarstwo.
My jesteśmy szalikowcami metalu. Po prostu
szalikowcami tego wszystkiego i my tu przyjeżdżamy,
żeby ze sobą być. To jest nasze święto. Przyjeżdżamy
tutaj, żeby odbyć nasz taki coroczny zjazd.
Muzyka jest oczywiście na pierwszym planie, natomiast
towarzysko jest to też pierwsza liga. Jeżeli jedno
z drugim się zgrywa to jesteśmy wszyscy absolutnie
ukontentowani".
Rozterki targające duszą
Będąc nowicjuszem w sprawie Black
Silesia Festival, zupełnie nie wiedziałem czego
spodziewać się po tym wydarzeniu. Oczywiście
wielokrotnie o nim czytałem, słyszałem
i wiedziałem, że jest to już poważna sprawa o
określonej reputacji. Dlatego też z kumplem
postanowiliśmy o wyjeździe nie znając jeszcze
grających tam zespołów. Muzycznie nie mogło
być przecież źle. Potem zostały ogłoszone
gwiazdy festiwalu: Razor i Bulldozer, co potwierdziło,
że to była słuszna decyzja. Apetyt
rósł w miarę jedzenia i oczekiwaliśmy kolejnych
elektryzujących nazw. Jednak tutaj z
każdym kolejnym ogłoszeniem, entuzjazm
lekko opadał. Większość zespołów była mi
nieznana lub zupełnie nie z mojej obecnej metalowej
bajki. Natomiast forma, typowych
heavy metalowych zespołów jak Steelover i
Witchfynde - X, była pod dużym znakiem zapytania.
Pierwszy - zespół z jedną płytą z lat
80., znaną w Polsce tylko dlatego, że peerelowski
Pronit kupował najtańsze licencje na
europejskich targach muzycznych. Natomiast
drugi, może być traktowany bardziej, jako cover
band klasycznego Witchfynde, niż prawdziwy
zespół. No cóż pozostaje, jeszcze aspekt
towarzyski i klimat. Ale tu też zaczęły pojawiać
się obiekcie. Czy naprawdę festiwal, robiony
przez maniaków dla maniaków, będzie
odpowiednim miejscem dla takiego piknika
jak ja? No, cóż raz się żyje, zobaczymy.
Wielka wyprawa
I tak w piątek z samego rana, zaopatrzona
w browary i kanapki, nasza czwórka
ruszyła w drogę. Tak szczęśliwie się złożyło, że
mieliśmy kierowcę, więc cały poranek minął
na konsumpcji i życiowych rozmowach, na
przykład o tym, że "Headless Cross" to jeden
z najlepszych albumów Black Sabbath. W południe
byliśmy już w Byczynie, droga z Warszawy
poszła nadspodziewanie szybko. Po
ogarnięciu się na miejscu, pojawiliśmy się u
wrót rycerskiego grody nawet przed czasem.
Przywitała nas olbrzymia kolejka, ale dzięki w
miarę wyluzowanej atmosferze nikomu się nie
dłużyło. Można było pogadać, poznać znajomych
znajomych i posłuchać metalowych ploteczek.
Można było usłyszeć, miedzy innymi
to, że w tym roku przyjechało bardzo dużo
"kataniarzy". Rzeczywiście wystrojonych fanów
klasycznego metalu było sporo. Zarówno
tych starych jak i "grup rekonstrukcyjnych" złożonych
z młodych lub bardzo młodych ludzi.
Od ponad dekady mnie to zaskakuje i cały
czas zastanawiam się, skąd Ci ludzie biorą takie
fajne ciuchy.
Siarczysty oddech piekła
W końcu udało nam się wejść i od
razu poszliśmy na pierwszy koncert, Crippling
Madness. W założeniu zespół gra pewną
formę thrash metalu, ale zielony logotyp
może być nieco mylący. Deskorolkowcy raczej
nie znajdą tu nic dla siebie, jest to odrażające,
obskurne i rzeźnickie granie, sięgające do samych
czeluści piekieł. Może niezbyt finezyjne,
ale na pewno nie można odmówić Panom zaangażowania.
Był też odpowiedni klimat - czaszka
na statywie mikrofonu i wokalista w kominiarce
z maczetą w ręku. Widać było, że zespół
ma spore grono bawiących się pod sceną
znajomych i cieszy się estymą w pewnych kręgach
towarzyskich ze względu na śpiewającego
Boroth von Morgoth, znanego z black metalowego
Azelsgard. Ogólnie spoko, ale jakoś
niespecjalnie mnie porwało.
Również drugi w kolejności, zupełnie
mi nieznany Goatcraft, nie zdołał poruszyć
moich najmroczniejszych strun. Pewnie
to było dobre, Panowie poprawnie grają i dobrze
się prezentują ale wojenny black metal w
stylu Blasphemy, to nie jest to co teraz czuję
w swoim sercu. Nic na siłę, dlatego część tego
koncertu spędziłem na szwendaniu się i socjalizacji.
Natomiast, muszę powiedzieć, że
następny w kolejności nasz polski Hetzer, zrobił
na mnie duże wrażenie. W tym wypadku,
skojarzenie mogło być tylko jedno - Angelcorpse.
Zarówno muzycznie, jak i wizerunkowo.
Krótko ostrzyżone power trio ze śpiewającym
basistą, z nisko zawieszonym basem niczym
Pete Helmkamp. Inspiracje nazbyt widoczne,
ale muzycznie bardzo dobry kawał wściekłego
death metal, niczym krwisty stek ze wściekłego
byka.
Hit czy kit?
Robson Bigos, gitarzysta Axe Crazy
(w koszulce Steelover): "Ogólnie przyjechałem
dla klimatu, zajebisty festiwal całościowo. Ale na pewno
chcę zobaczyć Steelover, Razor, Witchfynde i
Bulldozer".
Nadszedł czas na wielką niewiadomą
- stalowego kochanka (lub stalową kochankę)
rodem z Belgii. W literaturze muzycznej
wymieniany jednym tchem z innymi belgijskimi
zespołami: Crossfire i Killer, jako
przykład heavy metalowych potworków popularnych
w Polsce, tylko i wyłącznie z powodu
deficytu dobrej muzyki. Ale okazało się, że nie
tylko bracia Bigosowie, przyjechali na Steelover.
Koncert został przyjęty doskonale przez
publiczność. Pod scenę ruszyli zarówno Ci
bardzo młodzi mający obsesyjną zajawkę na
punkcie lat 80. jak również baaardzo starzy
ludzie, którzy mieli polskie wydanie "Glove
me" w swojej kolekcji. I muszę powiedzieć, że
Panowie nie zawiedli entuzjastów i przytarli
trochę nosa takim sceptykom jak ja. Chociaż
nadal uważam, że byli raczej przeciętną kapelą,
to w Byczynie dali z siebie wszystko i zagrali
naprawdę porządny koncert. Są w dobrej
formie i chyba lepiej grają teraz niż w latach
80. Wszyscy dobrze się bawili, zarówno muzycy
jak i publiczność. Zespół poczuł wielką
sympatię i wydawał się być zaskoczonym taką
popularnością. To na pewno ich uskrzydliło i
podejrzewam, ze dla nich samych to był jeden
z lepszych koncertów w życiu. Po koncercie
też chętnie zostali na miejscu chodzili wśród
fanów, rozmawiali, pozowali do wspólnych
zdjęć, wręcz sami zagadywali i nawiązywali
kontakt. Tak bardzo spodobało im się w Byczynie,
że zostali do dnia następnego. Być może
trochę z konieczności, bo część zespołu
przygnieciona tak naglą i niespodziewaną sławą,
trochę zaniemogła. Ale cóż, tak udany
koncert zasługuje na świętowanie.
Znowu Robson Bigos: "Zajebiście,
mega. Legenda na żywo w doskonałej formie".
Adrian Bigos, również gitarzysta
Axe Crazy (też w koszulce Steelover): "Koncert
bardzo mi się podobał i spełnił wszystkie moje
oczekiwania. Nie ma się do czego przyczepić. Chętnie
jeszcze zobaczę Razor a jutro Witchfynde i naszych
LIVE FROM THE CRIME SCENE 163
kumpli z Sexmag".
Misterium
Po występie Belgów, przyszedł czas
na kolacje i mały odpoczynek, który nieco
przedłużył się na występ niemieckiego Eurynomos.
Nie widziałem więc całości ale to co
zobaczyłem, niespodziewanie dosyć mi się
spodobało. Taki retro, old school black metal,
coś dla miłośników Nilfheim. Słońce już tak
nie świeciło, więc zaczął powoli robić się klimat,
a takie venom'owe granie doskonale
sprawdza się w festiwalowej konwencji.
Jednak prawdziwe okultystyczne nabożeństwo
miało dopiero nadejść - Mortuary
Drape! Doskonały koncert, gdzie wszystko się
zgadzało. Teatralnie przerysowany mistycyzm
połączony z bardzo dobrze zagraną i porywającą
muzyką. To co robił basista to było coś
niesamowitego. Był w każdym miejscu sceny,
jakby cierpiał na ADHD a jednocześnie grał
tak precyzyjnie i dokładnie niczym robot. Poza
nim wszyscy muzycy byli w życiowej formie,
zakapturzony Wildness Perversion wykrzykujący
diaboliczne kazanie ze swojej ambony,
gitarzyści tnący swoimi gitarami z chirurgiczną
precyzją i równiusieńka perkusja.
Idealne metalowe show. Koncert się przedłużył
bo niespodziewanie panowie wyszli na bis.
Duża część publiczności tego nie zauważyła i
już wyszła, przez co koncert skończył się przy
znacznie mniejszej frekwencji nic zaczynał.
Dogrywka była prawdopodobnie dosyć spontaniczną
decyzją, wynikającej z obsuwy gwiazdy
wieczoru.
Evil Invaders
To co wyróżnia Michała z Black
Silesia Productions od innych organizatorów
koncertów w naszym kraju jest to, że nie uzależnia
swoich planów do europejskich tras.
Jeżeli chce jakiś zespół, to robi to niezależnie
od okoliczności i potrafi ściągnąć go specjalne
na konkretne wydarzenie. Nie muszę dodawać,
że jest to rozwiązanie o wiele droższe, za
co należy mu się dodatkowy szacunek. Nie
inaczej było w przypadku Razor. Mieli przylecieć
z Kanady bezpośrednio do Polski w
czwartek. Jednak te plany zostały pokrzyżowane
i dolecieli w dniu koncertu. Do Byczyny
przyjechali prawie przed samym swoim występem,
więc można powiedzieć, że wyszli na
scenę, podłączyli się i zagrali z marszu. Ale jak
zagrali i jak brzmieli! To był szokująco dobry
koncert, nieziemsko nagłośniony i zrealizowany.
Fala uderzeniowa dosłownie zmiotła
publiczność. Byli naprawdę niczym źli najeźdźcy
niszczący wszystko na swojej drodze.
Szturmem zdobyli gród i nie zostawili deski na
desce ani kamienia na kamieniu. Wszystkim
wymordowali a ziemię posypali solą i wapnem,
żeby nic nigdy już tam nie urosło. Cześć publiczności,
w tym ja, stała z rozdziawionymi
ustami niedowierzając jak dobre to jest, pozostali
ruszyli do szalonej zabawy.
Widać, ze liderem zespołu jest gitarzysta
Dave Carlo, to on prowadził całą konferansjerkę
i wszystkim zawiadywał. Człowiek
o wielkiej energii, charyzmie i ze wspaniałym
akcentem. Jakbym widział drobnego, żylastego
i wszędobylskiego amerykańskiego Włocha
z filmów o mafii. Dowcipny, entuzjastyczny i
przede wszystkim bardzo sprawny muzycznie.
To naprawdę piekielnie dobry gitarzysta. Zupełnie
inną osobowością sceniczną jest wokalista,
Bob Reid - milczący, zdystansowany i
nonszalancki. Co chwilę przepłukiwał sobie
gardło polskim piwkiem i brał się do swojej
roboty, czyli śpiewania, krzyczenia i darcia się
w niebogłosy. Na pewno to był koncert numer
jeden tego dnia, i kto wie czy nie całego festiwalu.
Po tej masakrze nasza czwórka, nie
miała już na nic siły. Przeżycia muzyczne i
ograniczenia naszych cielesnych powłok dały
o sobie znać i zawinęliśmy się spać. Nie zostaliśmy
na ostatni zespół tej nocy, czyli Pale
Spektre, więc niestety ode mnie nie dowiecie
się jak wypadli.
Lekko zdezelowany szwedzki motocykl
Drugiego dnia wyspaliśmy się i o
dziwo obudziliśmy się w dobrym stanie. Na
tyle dobrym, że zrobiliśmy sobie 5-kilometrowy
spacer przez las, od naszych noclegów do
festiwalowego grodu. Po drodze spotkaliśmy
tych i owych, dlatego na pierwszy tego dnia
Upon the Altar dotarliśmy ze sporym opóźnieniem.
Ale w odróżnieniu od Hetzer, drugi
przedstawiciel polskiego death metalu nie zrobił
na mnie aż tak dużego wrażenia. Może aura
i mój nastrój nie pasował do czarnej jak
smoła, śmiercionośnej muzyki w stylu Incantation.
Dodatkowo miałem wrażenie, że brzmienie
jest mniej selektywnie niż dnia poprzedniego.
Czekałem już na coś bardziej melodyjnego
i pogodnego - na szwedzki Crank.
W teorii wszystko się zgadzało.
Hard rockowy zespół Tyranta z Nilfheim -
brzmi jak prosta recepta na bardzo fajny koncert.
W dodatku próba zespołu podkręciła moje
oczekiwania, zagrali coś po szwedzku co
brzmiało jak mieszanka viking rocka ze
szwedzkim rockiem z lat 70-tych. Zapowiadało
się ciekawie. Jednak czasami tak jest, że
praktyka odbiega od teorii. Sam koncert nie
był już tak zachwycający. Niestety Panowie
totalnie się rozjeżdżali i grali bardzo nierówno.
Pomysł jest super, ale tego dnia zawiodło wykonanie.
Nawiązując do tematyki poruszanej
przez zespół, byli niczym stary motocykl, który
z daleka bardzo dobrze się prezentuje ale
jak go odpalisz, to coś zaczyna klekotać a silnik
krztusić się. Mam podejrzenie, ze to polska
gościnność wpłynęła na formę zespołu,
który być może na co dzień jest bardzo sprawny.
Prawdziwy heavy metal!
Następny w kolejności Hexecutor,
przegrał z potrzebą zjedzenia obiadu i odpoczynku.
Co prawda, przeżuwając burgera słyszałem
coś na kształt oldskulowego black/
thrash metalu ale odpuściłem. Chciałem nabrać
sił na Witchfynde - X, w dodatku, że wybierałem
się pod samą scenę i miałem zamiar
trzymać się barierki przez cały koncert. A trzymanie
barierki to bardzo wyczerpująca czynność.
Możecie mówić co chcecie, może to
i cover band bez żadnego oryginalnego muzyka,
ale to zajebisty cover band. To był prawdziwy
heavy metal pełen emocji, pasji i zaangażowania.
Widać, że Panom granie przynosi
prawdziwą radość, a może to reakcja publiczności
ich uskrzydliła. Zwariowany wokalista,
Mark Hale, mimo mało sportowej sylwetki,
biegał po całej scenie, przed sceną i śpiewał
niczym anioł. Perkusista o wyglądzie angielskiego,
nastoletniego przestępcy grał niczym
muzyk jazzowy. Gitarzysta Tracey Abbott i
basista Ian Hamilton, jedyni muzycy, którzy
zahaczyli się o właściwy Witchfynde dawali z
siebie wszystko i nie kryli radości i wzruszenia,
że ta wspaniała muzyka, autorstwa prawdziwych
klasyków NWOBHM, cały czas jest żywa
i wciąż porusza serca publiczności. Może i
jest to cover band, ale legitymuje ich licencja
nadana przez założycieli Witchfynde. Tak samo
jak James Bond dostał licencje na zabijanie
od rządu brytyjskiego, ponieważ jest w tym po
prostu najlepszy.
Nosferatu na deskorolce
Przemysław Hampelski, perkusista
zespołu Species: "Ze wszystkich zespołów najbardziej
chciałbym zobaczyć Razor i Craft. W sumie
Craft sobie niedawno przypomniałem".
Nie tylko Przemek z niecierpliwością
czekał na szwedzkich black metalowców.
Miłośników gatunku było naprawdę bardzo
dużo. Zanim jednak wystąpił Craft, czarci
blok rozpoczął Denial Of God. Nie będę jednak
ukrywał, że po heavy metalowych uniesieniach
zupełnie do mnie to nie trafiało. Również
sam Craft niezbyt mnie poruszył. Doceniam,
że to topowy zespół w gatunku i nawet
ich obejrzałem bez bólu, ale dla mnie to jednak
odległy ląd. Ale na pewno bardziej podobali
mi się niż Denial of God.
W końcu nadszedł czas na gwiazdę
wieczoru - Bulldozer. Ich koncert miał składać
się z dwóch części "40 Years Of Wrath"
oraz return to "Alive…. In Poland", czyli odtworzenie
setu z kultowej koncertówki. Pierwsza
część oczywiście była skupiona na najstarszych
kawałkach zespołu. To co najbardziej
mnie uderzyło, to ile punk rocka jest w tej
muzyce. Niech Was nie zmyli peleryna i sataniczny
wygląd Alberto Contini, mieliśmy tu
do czynienia z crossoverem w najczystszej formie.
Co zresztą można było zaobserwować
przy zachowaniu publiczności, która utworzyła
olbrzymi circle pit. Brakowało tylko deskorolek
i dmuchanych piłek i materacy rzuconych
w tłum. Zabawa naprawdę była setna co
trochę kontrastowało ze wcześniejszą atmosferą
black metalowych występów.
Po zakończeniu pierwszego setu, zeszli
ze sceny i pojawili się ponownie przy
dźwiękach klimatycznego intro. Mimo, że w
założeniu druga część miała być bardziej mroczna
i teatralna, cały czas zabawa trwała w
najlepsze, a muzycznie nie odbiegali zbytnio
od tego co grali na początku.
Mimo problemów sprzętowych
Bulldozer udowodnił, że są zawodnikami z
muzycznej ekstraklasy. Trochę szkoda, że bas
Alberto był słabo słyszalny, bo robił tam naprawdę
cuda. Też jedna z gitar co jakiś czas się
rozłączała, przez co tracili parę. Ale nadrabiali
to charyzma i doświadczeniem. Życie jest jednak
przewrotne, Razor wszedł z biegu i
wszystko grało i brzmiało bez zarzutu. Bulldozer,
długo się rozstawiał, można było pomyśleć,
ze będzie perfekcyjnie, ale niestety
sprzęt zawiódł. No cóż, tak już bywa. I tak
było super. Ale gdyby grali dzień wcześniej i
mieli nagłośnienie jak Razor lub Mortuary
Drape to świat by po prostu eksplodował.
Po koncercie Włochów, byłem zupełnie
usatysfakcjonowany, ale deser po daniu
głównym w postaci Sexmag, zapowiadał się
też smakowicie. Niestety musiałem obejść się
smakiem, ponieważ ich show nie odbyło się na
scenie głównej tylko na malutkiej scenie z
164
LIVE FROM THE CRIME SCENE
dosyć ograniczonym dostępem. Trzech z nas
odpuściło i udaliśmy się na spoczynek. Tylko
jeden został, ale nawet jemu nie udało się zobaczyć
Sexmaga. I na tym kończy się już moja
historie na Black Silesia Festival VI.
Podsumowując, mimo że tylko występy
Razor, Mortuary Drape, Witchfynde -
X i Bulldozer w pełni mnie zachwyciły to zdecydowanie
warto było pojechać do Byczyny,
żeby je zobaczyć. Reprezentowały sobą wszystko
to co dla mnie w metalu najważniejsze.
Poza tym na pewno jest to miejsce
wyjątkowe jeżeli chodzi o polską mapę koncertową,
utrzymane w całości siłą woli organizatora.
Też można być pewnym, nawet nie znając
obecnej formy muzyków danej kapeli, ze
nie będzie kichy. Zaproszenie na ten festiwal,
jest gwarancją, że zespół dobrze się zaprezentuje
i daje radę. Oczywiście zdążają się drobne
potknięcia, ale całościowo poziom jest bardzo
wysoki.
Jest jeszcze inny aspekt o którym
wspomniałem. To jest festiwal dla metalowców,
dla ludzi którzy żyją i oddychają metalem.
Nie tylko muzyką ale też subkulturą. Jeżeli
mielibyśmy porównać metal do religii to
jest miejsce dla gorliwych wyznawców, idących
przez życie według przykazań i praw wiary.
Ale nawet taki nie do końca zaangażowany
wyznawca jak ja, wierzący ale niepraktykujący
znajdzie dla siebie miejsce w tym świętym
miejscu.
Grzegorz Putkiewicz
Triple Thrash Triumph - Megadeth, Kreator,
Sacred Reich - Spodek, Katowice -
23.07.2023
Ekipa Mustaine'a postanowiła spędzić
środek lata w Europie, ruszając w trasę po
festiwalach, uwzględniają kilkudniowe przerwy
zapewne nie tylko na odpoczynek, ale też
na zobaczenie tego i owego na Starym Kontynencie.
Dla nas dodatkową gratką był fakt,
że katowicki koncert był pierwszy na tej trasie.
I choć wcześniej zespół zagrał kilka koncertów,
ten miał być dłuższy. Mystic Coalition
usadził Megadeth na piedestale headlinera, a
dokooptowując do niego koncertową maszynę,
jaką jest Kreator oraz dodatkowo Sacred
Reich, stworzył mini festiwal pod chwytliwym
tytułem Triple Thrash Triumph.
Koncert niemal się wyprzedał, została
garstka miejsc na "jaskółkach" Spodka, a
płyta pękała w szwach. Czuć było to zarówno
stojąc na niej, jak i widać, patrząc z trybun.
Spodziewaliście się, że Megadeth przyciągnie
aż tyle osób? Kreator gra w Polsce zbyt regularnie,
żeby to jego posądzać o ten frekwencyjny
sukces. A może to sprawa całego, magicznego
zestawienia?
Z koncertu wyszłam z bananem na
buzi, który odmalował się także z powodu brzmienia.
Jakież było moje zaskoczenie, kiedy
słyszałam komentarze sugerujące, że brzmienie
to osobny temat koncertu. Ja stałam na
płycie, w połowie, nieco po prawej i była bomba.
Solówki jak żyletki. A instrumental Kiko,
jak na jakimś kameralnym recitalu. Swoją drogą,
fakt, że Dave (ten owiany jakąś dziwną legendą
egoizmu Dave) daje temu gitarzyście
zagrać cały instrumental jego autorstwa,
świadczy o wielkiej estymie jaką go darzy. Nic
dziwnego, widać, że dla Mustaine'a prezentacja
zespołu jest co najmniej tak istotna, jak sama
muzyka. Zawsze zachwycała mnie na scenie
gra Brodericka, a to, z jaką dumą i gracją
przemierza z wiosłem scenę Kiko, jest naprawdę
widowiskowe. Zresztą basista świetnie dopasowuje
się do tej wizerunkowej koncepcji,
bo obaj muzycy przechadzają się przed publiką
jak drapieżniki przy płocie w zoo (mam takie
wspomnienie z dzieciństwa, kiedy koty
drapieżne miały ciaśniejsze wybiegi, zawsze
wyglądały dla mnie wprost majestatycznie,
choć pewnie wcale tak się nie czuły). Sam
Dave z przypiętą łatką gbura to prawdziwy
mistrz ceremonii. Zero jarmarcznego scenariusza,
wyćwiczonych fraz i głupawych żartów.
On tu przychodzi grać, a ludzie kupią go, takim,
jaki jest. A jest pewny siebie, pewny metalowej
legendy, jaką stworzył. Przy jego sylwetce
wykutej w sportach walki, spod rudej
grzywy trudno wręcz poznać, że to taki dojrzały
facet. Migający tu i ówdzie białawy zarost
sztukmistrza zdradza wiek delikwenta.
Oczywiście kozaczę tu niezmiernie, bo przy
moim wzroście dokładne przyjrzenie się muzykom
z poziomu płyty graniczy z cudem, a
to, co działo się na scenie w finale "Peace Sells"
wiem tylko dzięki analogii do innych koncertów
Megadeth, na jakich byłam. Nie pomagały
mi wielkie wizualizacje, bo jak zawsze
odciągały uwagę od sceny (podobno z trybun
wyglądały świetnie, jako dobre tło).
Szczęśliwie na brzmienie trafiłam
wyborne, więc mogłam się delektować świetną
setlistą Amerykanów. Na pewno dużym zaskoczeniem
był tylko jeden kawałek z nowej
płyty, bardzo fajny "We'll be Back". Ci, którym
krążek nie podszedł byli pewnie zadowoleni,
choć Megadeth nie poszedł ścieżką wielu znanych
kapel "jedna nowość i same hity". Obok
największych hitów kapeli, takich jak trzy
"klassikery" z "Rust in Peace" czy legendarnego
"Peace Sells" ze sceny popłynęła super nośna
"Dystopia" z poprzedniej płyty, czy kawałki z -
swego czasu kontrowersyjnych - płyt z drugiej
połowy lat 90. Zdecydowanie było w czym wybierać.
Na poprzednim koncercie, nie musiałam
wciąż stawać na palcach. Nie wiem,
gdzie byli chwilę wcześniej Ci brakujący fani
Megadeth, ale pewne jest, że nie wypełniali
płyty Spodka podczas występu Kreator.
Oczywiście też staliśmy, jak śledzie w beczce,
ale śledzie z pewnymi przestrzeniami, bo widoczność
miałam naprawdę dużo lepszą. Ale i
bez niej pewnie bawiłabym się świetnie, bo
Kreator to po prostu maszyna do koncertowania.
Trzeba mieć naprawdę osobliwego pecha
(jak ja kiedyś na Wacken), żeby z koncertem
Niemców było coś nie tak (w tamtym wypadku
zawiodło... zbyt ciche brzmienie). Kreator
na scenie to zawsze moc i energia. O ile entuzjastyczne
oglądanie niektórych starych, niemieckich
zespołów idzie jak po grudzie, o tyle
Kreator wydaje się wydobywać jakieś niespożyte
pokłady witalności spod desek sceny. Nie
jest to zapewne kwestia tylko samej prezencji
Petrozzy. Ten zresztą śpiewał w Spodku na
totalnym luzie, czasem nawet wydawał się nie
wchodzić w swoje najbardziej wrzaskliwe rejestry.
Myślę, że to, co składa się na ten
elan vital Kreatora, to między innymi korekta
stylu skierowana bardziej na heavy, niż thrash
metal. Coś, co dla wielu jest powodem skreślenia
Kreatora z listy płytowych zakupów, dla
mnie jest krokiem do jeszcze większej aprobaty
dla zespołu. Mam wrażenie, że ekipa Petrozzy
ma dziś w tej swojej ścianie gitar to, co
już dawno utracił Running Wild. Nic dziwnego,
że do setlisty na stałe dochodzą kawałki
z ostatnich płyt. Nie inaczej było podczas niedzielnego
wieczoru, kiedy Spodek zatrząsł się
od "Phantom Antichrist", "Satan is Real" i
oczywiście kawałków promujących ostatni
krążek. Zresztą, rozpoczynający koncert "Hate
Über Alles" miał dla mnie dodatkowo osobiste
wrażenie. Miałam okazję być na planie teledysku
do tego kawałka, dlatego wszedł mi do
głowy na długo przed premierę płyty i czekał
na swój moment wybrzmienia na żywo. Wyczekiwanie
opłacało się, tym kawałkiem Kreator
od razu ustawił publikę (w tym mnie,
rzecz jasna) na aktywny tryb przeżywania
koncertu.
Drugim elementem, który sprawia,
że Kreator nie siada na laurach, jest skład kapeli.
Tu również mogę wskazać ten świeższy
element zespołu, jakim jest grający od niedawna
basista, Frédéric Leclercq. Przez lata bawiący
w ekipie Dragonforce, facet radykalnie
zmienił klimat. W wywiadach sam przyznaje,
że formuła czy może raczej ewolucja formuły
poprzedniej formacji nieco przestała mu
odpowiadać. W Kreatorze czuje się jak ryba w
wodze, co jak na dłoni widać było podczas
Triple Thrash Triuph. Muzycznie, wizerunkowo,
"choreograficznie" wypadł kapitalnie, co
jeszcze bardziej podkręciło i tak doskonałą
prezencję grupy.
Nazwa imprezy sugeruje potrójne
uderzenie thrashu. Był i trzeci zespół, swego
czasu bardzo reunionowo wyczekiwany Sacred
Reich. Był to dla mnie trzeci koncert
Amerykanów na przestrzeni kilkunastu lat i
przyznam, że u mnie ten zespół nigdy nie zaskoczył.
Pamiętałam szalenie pozytywną konferansjerkę
Phila Rinda, więc jej powrót wywołał
szeroki uśmiech na mojej twarzy. Przyznam
jednak szczerze, że najbardziej wyczekiwałam
dwóch kolejnych gwoździ imprezy. Co
to dużo mówić, było naprawdę mega! "Serce
roście" patrząc nie tylko na formę tuzów thrashu,
ale też na mega frekwencję w Spodku.
Tak trzymać!
Strati
LIVE FROM THE CRIME SCENE 165
Zelazna Klasyka
Sortilege - Larmes de héros
2022/1986 Dying Victims
Dopóki sam nie doświadczyłem
magii tego albumu, to słowa mojego kumpla,
że "Larmes de héros" to dla niego ścisła
czołówka, a nawet najlepsza, heavy metalowa
płyta, puszczałem trochę mimo
uszu. No bo jak to tak? Nie jakieś Iron
Maiden, Judas Priest czy Accept tylko pochodzące
z Paryża Sortilege, które działało
zaledwie pięć lat (1981-1986)? Dziś jednak
jestem skłonny przyznać mu rację.
Zanim jednak postawiłem swój
egzemplarz na półce minęło sporo czasu.
Mimo, że miałem skąd wziąć, to i tak musiałem
swoje wyczekać, choć pierwszy kontakt
z muzyką tej francuskiej kapeli miałem
za sprawą EP z 1983 roku, nazwanej po
prostu "Sortilege". Załatwił mi ją ów kumpel,
od kogoś tam, ładne wznowienie Axe
Killer (2007) z dodatkowymi nagraniami
anglojęzycznymi z "Metamorphosis", czyli
pierwszego pełnego albumu Francuzów z
1984 roku. Jakoś mi te wersje nie podpasowały
- w rodzimym języku utwory brzmiały
zdecydowanie bardziej melodyjnie i
miały nieodparty urok.
Jakiś czas potem właśnie ta wersja
jednego z dwóch albumów wpadła w ręce i,
szczerze, nie słucham jej jakoś często. Nie
wiem, ale jak już raz zasmakowałem Sortilege
z tekstami po francusku, to w tamtych
nie czuję już tego "czegoś". Teraz już wiem,
że tym "czymś" jest po prostu niesamowita
dźwięczność wokali Christiana "Zouille"
Augustina, który po prostu wyśpiewuje
cuda. To właśnie jego partie były jednym z
głównych elementów "Larmes de héros",
dla których straciłem głowę.
Uściślając - grupa obawiała się, że
rodzimy język będzie przeszkodą w sprzedaży
płyt, postanowiła nagrać ponownie
"Métamorphose" (1984), a potem zabieg
powtórzyła przy drugim albumie. Efekt niestety
był odwrotny i tylko maniacy w kraju
kwitnącej wiśni kupowali te wersje. No, ale
powiedzcie sami, że już nawet tytuł "Hero's
Tears" brzmi dość powszechnie, za to "Larmes
de héros" rzuca jakieś trudne do zbicia
zaklęcie…
No właśnie dosłownie, bo nazwa
zespołu w tłumaczeniu to, w zależności od
kontekstu, "urok", "zaklęcie" czy "czary". Na
mnie podziałało. Kiedy w końcu najpierw
nagrałem, a potem kupiłem wydaną, długo
wyczekiwaną przez wielu reedycję Dying
Victims Records/ Relics From The Crypt
(2022) to po prostu przepadłem. To, co się
dzieje na tej płycie to czyste mistrzostwo
świata. Każdy z dziewięciu kawałków przenosi
w inną, cudowną opowieść, bo tu na
poziomie jest nie tylko dźwięk, ale i teksty.
Kapitalne spojrzenie na mitologię w "Le
dernier des travaux d'Hercule" - motoryczne
granie daje tło dla ostatniej pracy Herkulesa,
który wyciąga z Hadesu trójgłowego
psa ("en un éclair / Hercule le saisit par le cou et
le mit a terre / et manquant d'air /le chien étouffé
lui ceda et perdit colere" - "błyskawicznie /
Herkules złapał go za szyję i powalił / i zabraknie
powietrza / uduszony pies poddał się mu i stracił
gniew").
Z kolei "Marchand d'hommes"
traktuje o handlu niewolnikami ("je suis je
suis un marchand d'hommes / on me connait
d'Athenes e Rome" - "jestem handlarzem
mężczyzn / znany od Aten po Rzym"), co dobitnie
potęguje końcówka z odgłosami mającymi
naśladować dźwięczenie łańcuchów…
Kolejnym, absolutnym killerem jest dwójka
- "Chasse le dragon", czyli polowanie na
smoka, z partiami wokali, przy których zawsze
mam potężne ciarki ("je peux sans
crainte a présent / défier cette animal / qui m'empeche
depuis bien longtemps / de vivre libre et de
construire mon idéal" - "teraz mogę bez strachu /
rzucić wyzwanie temu zwierzęciu / co od dłuższego
czasu mnie blokuje / żyć wolno i budować swój
ideał").
Ja tak ciągle o tych wokalach, ale
nie sam Zouille tworzył zespół. Za to, żeby
jego historie były wyraźne i przyprawiały o
dreszcze zadbali koledzy: gitarzyści Didier
Demajean i Stéphane Dumont oraz sekcja
Daniel "Lapin" Lapp z perkusistą Bobem
Snake. Ten drugi to w rzeczywistości
brat Stéphane, Jean-Philippe. Dzięki nim
chociażby "Mourir pour une princesse" doprowadza
mnie niemal do płaczu, bo muzyka,
będąca ilustracją dla rywalizacji "plus de
10.000 braves guerriers" ("ponad 10.000
dzielnych wojowników") o rękę księżniczki…
I naprawdę, nie trzeba znać tekstu,
żeby poczuć, jak gotuje się w nich krew i są
gotowi uświetnić cel nawet śmiercią ("meme
si pour la séduire / la séduire / meme meme si je
dois mourir" - "choćby po to, żeby ją uwieść /
uwieść ją / nawet nawet jeśli mam umrzeć").
Otwierający numer "La hargne
des tordus" natomiast daje świadectwo szerokich
horyzontów wokalisty, który wyśpiewuje
smutne refleksje, próbując wcielić się
w zdeformowanego człowieka ("lorsque je
marche dans la rue / je sens se poser sur moi / le
regard des gens a l'affut d'une proie" - "kiedy idę
ulicą / czuję, jak spoczywają na mnie / spojrzenia
ludzi szukających sensacji"). Poważne tematy
mamy również w "Quand un aveugle reve"
("Kiedy ślepiec śni") oraz "La montagne qui
saigne", gdzie przeżywamy razem z bohaterem
jego zderzenie z dorastaniem i zmierzenie
się z tą straszną stroną bycia rycerzem
("avant cet inutile carnage / la vie était bien
douce / je me promenais en révant / et pour toucher
un héritage / il a fallu qu'on me pousse / a etre
soldat et faire serment" - "przed tą bezużyteczną
rzezią / życie było takie słodkie / chodziłem śniąc
/ i dotknąć dziedzictwa / trzeba było mnie pchać /
zostać żołnierzem i złożyć przysięgę").
Album "Larmes de heros" to
dziewięć kapitalnych kompozycji, w których
wszystko się zgadza. To rzecz łącząca
dynamikę z melodiami, zapadające w pamięć
riffy z przeszywającymi solówkami i
motoryczną sekcją. Muzyka zawarta na
tym krążku, po trzydziestu sześciu latach
wciąż chwyta i nie puszcza. Każda sekunda
to naprawdę heavy metal najwyższej próby.
Tym bardziej zawsze, kiedy ją włączam, posypuję
głowę popiołem i klęczę na grochu,
że poznałem to tak późno…
Adam Widełka
166
ZELAZNA KLASYKA
The Music Of Erich Zann
Witam ponownie, minęło trochę
czasu od naszego pierwszego spotkania i muszę
przyznać, że musiałem stanąć przed trudnym
wyborem - co tu wybrać? - po prostu jest
tego za dużo. Nie wystarczy napisać o płytach
znanych kapel lub odgrzać stare kotlety,
powinno być mało znane, niedocenione, ale
wartościowe i po prostu ciekawe. Długo
stałem, patrząc na swoje zbiory, ale myślę, iż
to, co wybrałem, zadowoli was i zechcecie
sami sprawdzić, czy jest warte, żeby mieć je
również na półce. Dla mnie jak najbardziej
więc zaczynajmy.
Havoc Mass - Killing the Future
1993 Massacre
Lata 90. nie były specjalnie łaskawe dla
thrash metalu, ale cały czas ukazywały się
ciekawe wydawnictwa. Może nie w takiej
ilości, jak w poprzedniej dekadzie, ale za to
dobre jakościowo. Jedna z takich płyt wydał
zespół założony przez byłego perkusistę Nasty
Savage, Curtisa Beesona oraz byłych
członków Last Rite I Fester, czyli Havoc
Mass. Chłopaki wydali tylko jedną płytę w
1993 roku via Massacre Records, ale za to
bardzo dobrze jej się słucha. Jest to dobry
stary thrash nawiązujący do drugiej połowy
lat 80. i kapel, jak Killjoy, Holy Terror czy
Verbal Abuse. Nie ma co rozpisywać się za
bardzo, po prostu trzeba posłuchać, a jeśli
ktoś jest fanem starego thrashu, na jego
twarzy na pewno pojawi się uśmiech. Dziewięć
kawałków trwających niewiele ponad 30
minut z lekko zachrypniętym wokalem nie
powinno was zbytnio zmęczyć, a więc do
dzieła! I jeszcze jedno, mój ulubiony utwór
to "All That Is Evil".
Dogs With Jobs - Shock
1990 Finger
Pamiętacie bardzo sympatycznego i zwariowanego
grubaska Gordona Kirchina i jego
kultowy band Piledriver, a więc po komercyjnym
sukcesie pyty "Stay Ugly", Gordon
zaczął pisać materiał na trzecią płytę Piledrivera.
Niestety jak to zwykle bywa, zaczęły
się problemy z wytwórnią, która do największych
nie należała i co za tym idzie z
pieniędzmi. Kiedy materiał był już gotowy, a
tytuł nowej pyty brzmiał "Shok Gordon"
usłyszał, że nie wiadomo czy będzie miał zapłacone
za nową płytę, więc zmienił nazwę
kapeli na Dogs With Jobs i wydal album
"Shock" w 1990 roku pod nowym szyldem
przy pomocy Finger Records. Tak że
"Shock" tak naprawdę jest trzecim albumem
Piledrivera. I rzeczywiście całość brzmi, jak
rasowy Piledriver znany z dwóch poprzednich
płyt. Mamy tu zarówno przebojowość
"Stay Ugly", jak i bardziej thrashowe oblicze
"Metal Inquisition", taki speed thrash, tylko
że już znacznie lepiej wyprodukowany. Oryginalne
wydanie zawierało 11 utworów trwających
niecałe 40 minut, ja natomiast posiadam
reedycje z 2018 roku zawierającą 7
utworów więcej nigdy wcześniej niepublikowanych.
Tak, że jeżeli kochacie Piledrivera
ta płyta was nie zawiedzie. Szybka, melodyjna
wpadająca w ucho ze zwariowanymi
tekstami i tym niepodrabialnym gardłowym
wokalem Gordona. Gorąco polecam!
Dogs With Jobs - Payday
1993 Dog Bite
Trzy lata po debiucie Gordon wydal kolejną
płytę Dogs With Jobs zatytułowana "Payday".
Tym razem już pod własną egida Dog
Bit Records. Płyta zawiera 9 utworów trwających
niewiele ponad 30 minut metalowego
grania. Specjalnie pisze metalowego, bo przy
komponowaniu materiału na tę płytę Gordon
chciał bardziej ukazać samego siebie,
coś, jak solowy album. I w pewnym sensie
mu się to udało. Mamy tu cały czas do czynienia
z muzyką Piledriver, ale za to już bardziej
dojrzałą muzycznie, zawierającą elementy
różnych styli muzycznych i to nie tylko
tych ze świata metalu. Całość jest bardziej
progresywna, ale nadal mocna i słucha się
tego bardzo dobrze. Zmiany nastąpiły także
w warstwie tekstowej, nie ma już szatana i
sexu, za to bardziej poszło to w stronę ogólnie
rozumianych problemów społecznych. Ja
w każdym razie polecam również i tę płytkę,
bo fajnie się jej słucha. Jako ciekawostkę na
koniec powiem, tylko że wszystkie utwory na
obydwie płyty skomponował, jak i wyprodukował
sam Gordon, ale w Piledriver było
podobnie.
Pasadena Napalm Division - Pasadena
Napalm Division
2013 Minus Head
Na koniec nie będę się za bardzo rozpisywał,
zaraz dowiecie się dlaczego. Zapoznam was z
kapelką, która też co prawda wydała jedną
płytę, ale za to bardzo dobrą. Jest to kapela
założona przez Kurta Brechta, tak to ten
sam Kurt, wokalista kultowego D.R.I., który
również tutaj odpowiada za wokale oraz
przez basistę Bubba Dennisa II z kultowego
Verbal Abuse. Pozostałą część kapeli uzupełniają
gitarzyści Greg Martin i Scott
Sevall oraz perkusista Ronny Guyote,
wszyscy z kapeli Dead Horse. Skoro wiecie,
kto tworzy ten zespół to, już wiecie, czego
można się spodziewać. Mamy tu crossover
/thrash w najczystszej i najlepszej postaci
znanej z macierzystych kapel wyżej wymienionych
muzyków. Teksty też typowe dla tego
rodzaju muzyki, czyli polityka i społeczeństwo.
Jeżeli kochacie D.R.I., Verbal
Abuse, Dead Horse czy choćby Agnostic
Front to zasuwajcie do sklepu po tą płytę,
jest krótka, ale świetna. Polecam.
W tym odcinku to już wszystko
mam nadzieję, że było ciekawie i do usłyszenia
ponownie.
Erich Zann
THE MUSIC OF ERICH ZANN 167
Decibels’ Storm
recenzje płyt CD
1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
Abel Sequera - Soundscape
2023 Self-Released
Abel Sequera to hiszpański perkusista
i autor tekstów, którego co
niektórzy mogą kojarzyć z projektów
Death Keepers, - oraz współpracy
z artystami pokroju C.
Martin (ex-Dark Moor) czy Milan
Polak. Tym razem Abel -
przy współpracy gitarzysty Carlesa
Salse - zaproponował nam solowy
projekt oparty o progresywny
rock/metal, na który składają
się elementy klasycznie rockowe,
hard rockowe, heavy metalowe,
progresywno rockowe, progresywno
metalowe, symfoniczno powerowe,
a do tego dochodzą jeszcze
naleciałości neoklasyczne.
Także w utworach na "Soundscape"
jest aż gęsto od różnorodnych
pomysłów, klimatów, emocji czy
zmian tempa. Kompozycje są naprawdę
bardzo ciekawe i jak ktoś
lubi tak bujną i ciekawie zaaranżowaną
muzykę znajdzie pole do
odnalezienia swoich marzeń. Jedyna
rzecz, która lekko mnie nastraja
nieprzychylnie do "Soundscape"
jest taka, że w zasadzie jest
to krążek instrumentalny, w dodatku
z mocnym wyeksponowaniem
gitar. W niektórych momentach
wręcz wirtuozeria gitar bierze
górę i można się poczuć, jak
podczas słuchania jakiegoś solowego
krążka gitarzysty. Jak dla
mnie trochę nieprzemyślana sprawa.
W utworach pojawiają się lektorzy,
a w "Saghillie Illahie" mamy
coś na wzór afrykańskiego
śpiewu. Króciutko, ale zawsze.
Zupełnie inaczej jest w zamykającej
kompozycji "Tabula rasa". Jest
ona najdłuższa, ponad trzynaście
minut, najbardziej progresywna i
atrakcyjna, w dodatku są normalne
linie wokalne. Przewodzi im
męski głos, ale wspomagany jest
też kobiecymi. Całość jest atrakcyjna
dla ucha, także sprawy brzmieniowo
produkcyjne dopracowano
z dużą dbałością. W ogóle
w ten projekt włożono bardzo dużo
serca i pracy. Już samo to, że
przy sesji pracowało ponad pięćdziesięciu
muzyków, powoduje
pewne uczucie zdziwienia i niedowierzania.
No, ale w dzisiejszych
czasach wszystko jest możliwe.
Dla zaspokojenia ciekawości wymienię
część zaproszonych gości.
Także na "Soundscape" usłyszycie
m.in.: Dereka Sheriniaan
(Sons of Apollo), Mike'a LePonda
(Symphony X ), Diego Tejeida
(ex-Haken), Randy'ego George'a
(Neal Morse), Matsa Haugena
(Circus Maximus), Philipa
Bynoe'a (Steve Vai), Andreasa
Blomqvista (Seventh Wonder),
Mike'a Abdowa (Fates Warning),
Brendta Allmana, Gary
'ego Wehrkampa (Shadow Gallery)
oraz Simone'a Mularoni
(DGM). Pewnie część fanów progresu
bardzo chętnie zapozna się
z zawartością "Soundscape",
mnie jednak płyta rozczarowała
brakiem narracji wokalnej i zbyt
mocnym postawieniem na gitarową
wirtuozerię. (3,5)
\m/\m/
Age Of Fire - Through The
Tempest
2022 Sliptrick
Age of Fire to amerykańska
heavymetalowa ekipa, która wystartowała
w roku 1988. W tym
samym roku wydała debiutancki
album "Age of Fire" i przetrwała
do roku 1990. Z Age of Fire powstała
formacja The Village
Idiots, która grała muzykę eksperymentalną,
będąca mieszanką
rocka, funky, jazzu i crossovera.
Działała w latach 1990 - 1993.
Pozostawiła po sobie kasetę demo
"Mindless Nation" (1991), którą
remasterowano i wydano ponownie
w roku 2014. Age of Fire
powrócił do żywych w roku 2018
i od tamtej pory wydał dwa albumy
"Obsidian Dreams"
(2019) i "Shades of Shadow"
(2022). Dyskografię uzupełnia
tegoroczna EP-ka "Through The
Tempest" i prawdopodobnie jest
to moje pierwsze zetknięcie się z
tym zespołem. Na płytce napotkamy
tradycyjny i dość solidnym
heavy metal, z lekkimi echami US
power metalu, czy takiegoż thrashu,
tudzież progresu. Utwory
mają fragmenty ciekawe, ale konkurują
one ze sporym schematyzmem.
Poza tym, choć muzycy
są dość biegli technicznie to, grają
tak jakby "kwadratowo" i bez
większego polotu. I właśnie tego
rozmachu oraz pewnego luzu czy
swobody najbardziej brakuje mi w
muzyce Amerykanów. I w zasadzie
ten element deprymuje odbiór
muzyki z "Through The
Tempest". Do tego mamy jeszcze
zwykły wokal, co raczej nie podnosi
rangi i wartości muzyki Age
of Fire. Choć z drugiej strony
płytkę kończy utwór "Seeds of
Tomorrow", który niesie pewien
intrygujący klimat, a zarazem
komunikuje, że w zespole drzemie
potencjał. Tylko czy warto czekać,
aż stanie się cud i kapela "odpali"?
Sami sobie odpowiedzcie.
(3)
Agora - Empire
2023 Crusader/Golden Robot
\m/\m/
Meksykańska Agora istnieje od
roku 1996. Ma na koncie sześć
albumów studyjnych i koncertówkę.
Ich ostatnią płytą jest
właśnie omawiany krążek "Empire".
Ogólnie rzecz biorąc, Agora
jest przedstawicielem szeroko pojętego
progresywnego metalu.
Punktem wyjścia jest Dream
Theater, gdzieś tam po drodze
zahacza o Queensryche, ale generalnie
kroczy własną drogą tak,
jak zdecydowana większość kapel
tej sceny. Meksykanie na najnowszej
płycie "Empire" charakteryzują
się przede wszystkim melodyjnością
oraz ciągotkami do nowocześniejszych
brzmień (głównie
chodzi o gitary). Kompozycje,
choć złożone i z technicznym podejściem
to, starały się oddziaływać
bezpośrednio na słuchacza,
do czego wykorzystywano świetne
i szybko wpadające w uszy melodie.
Oczywiście nie zabrakło
wszelkich typowych dysonansów
dotykających emocji i klimatów.
Meksykanie nie uciekali też od
wirtuozerii, ale o tym bardziej
przystępnym obliczu. I nie chodzi
tylko o popisy gitarzystów, bo te
można znaleźć również w partiach
basu i perkusji. Mniej, ale
zawsze. Klawisze też są, ale jakoś
strasznie się nie narzucają. W tym
wypadku kilka partii gościnnie
zagrał Derek Sherinian. Chwaląc
instrumentalistów nie można zapomnieć
o wokaliście Eduardo
Contreras. Sprawuje się znakomicie,
no i to kolejny pieśniarz z
klasycznym rockowym i wyróżniającym
się głosem. Całej płyty
słucha się znakomicie, z lekkością
i przyjemnością. Może "Empire"
nie zawiera jakiejś wybitnej i
oszałamiającej muzyki z progresywnym
metalem, ale myślę, że może
być ozdobą nie jednej kolekcji
nie tylko prog maniaków, ale też
ambitniejszego melodyjnego
heavy metalu. (4,5)
\m/\m/
Altar Of Oblivion - Burning
Memories
2023 From The Vaults
Ostatni, jak dotąd, album "The
Seven Spirits" Altar Of Oblivion
wydali ponad cztery lata temu.
Od tego czasu podsuwali słuchaczom
wyłącznie krótsze materiały,
publikowane najczęściej w
formie elektronicznej, nawet jeśli
dotyczyło to albumu koncertowego.
Najnowszy materiał wpisuje
się w tę tradycję o tyle, że to również
MLP, ale tym razem doczekał
się on również fizycznego, winylowego
nośnika. Sęk jednak w
tym, że składające się na "Burning
Memories" utwory zostały
zarejestrowane w roku 2016, po
czym trafiły na kilka lat na półkę,
by dopiero teraz doczekać się premiery.
Trudno więc w jakikolwiek
sposób wyrokować, na ile są one
reprezentatywne wobec przygotowywanego
przez zespół kolejnego
albumu "Proselytes Of The Apocalypse",
ale trzymają poziom. Aż
dziwne, że zespół tak długo zwlekał
z ich publikacją, ale, jak to
mówią, lepiej późno niż wcale.
Tym bardziej, że Duńczycy wzbogacają
tu epicki heavy/doom metal
również innymi elementami:
choćby singlowy, tytułowy opener
jest bardzo nośny, by nie powiedzieć
przebojowy, a wokalista
Mik Mentor śmiało sięga do rozwiązań
typowych raczej dla muzyki
pop. Dla odmiany "Manic
Masquerade" łączy sekcję niczym
z zespołu parającego się metalem
ekstremalnym, mocarne zwolnienia
oraz instrumenty klawiszowe
niczym z lat 70., a efekt końcowy
168
RECENZJE
jest naprawdę udany. Z kolei
doom w najbardziej klasycznej
postaci to surowy "Through The
Night", mroczny, ale i melodyjny.
Dwa pozostałe utwory to krótkie
instrumentale, z których finałowy
"Radiation" potwierdza, że elementy
quasi ambientowe również
sprawdzają się w doommetalowej
stylistyce. (4)
Wojciech Chamryk
Animalize - Tapes from thge
Crypt
2023 Dying Victims Productions
Jak lubicie oldschoolowy speed
heavy metal... to pewnie znacie
już pełen debiut Francuzów z
Animalize, "Meat We're Made
of". Zanim chłopaki wydały ten
krążek, samodzielnie wypuściły
zestaw demówek pod tytułem
"Tapes from the Crypt", co ciekawe,
tylko li na... winylu. Obecnie
"Tapes..." wydawane jest
drugim rzutem przez wytwórnię,
Dying Victims Records. Choć
wydawnictwo nie ma nic wspólnego
z kasetami, tytuł wskazuje
przede wszystkim na podziemie,
Animalize podkreśla, że wyszli z
podziemia i do wszystkiego doszli
absolutnie sami. Na krążku znajdziecie
pięć kawałków utrzymanych
w szybkich tempach, z jazgotliwymi
solówkami i wysokimi,
dynamicznymi wokalami, takimi,
jakie niezmiennie sprawdzały się
na pierwszych płytach Enforcer.
(4)
Strati
Anthem - Crimson & Jet Black
2023 Reaper Music
Bardzo solidnie zrealizowana, pomysłowa,
melodyjna i z ostrym
heavy/ speedowym zacięciem to
płyta. Prawie dwudziesta w dyskografii
Japończyków (kto by je
zliczył?), lecz wcale nie bazuje na
dawno wyrobionej pozycji zespołu,
a wręcz ma szansę zjednać sobie
nowych fanów z innych kontynentów.
Fajnie mi się jej słucha.
Zwłaszcza pierwsze odsłuchy należały
w moim przypadku do
przyjemnych, bo wywarła na
mnie wrażenie speed metalowa
energia wykonawcza, a i melodie
uznałem za wyjątkowo ciekawe.
Niektóre sekwencje gitar (np. w
instrumentalnym "Void Ark", jak
również solówka w "Wheels Of
Fire"), linie wokalne (np. w refrenie
"Snake Eyes" i w lekko orientalizującym
"Mystic Echoes") a
nawet klawiszowe akcenty (na początku
"Faster") podchodzą pod
neoklasyczną progresję, co dla
niektórych może okazać się mdłe
i ciężkostrawne, ale stanowi wyróżniającą
charakterystykę Anthem,
dlatego że oni to robią ze
skośnookim urokiem. W "Roaring
Vortex" instrumentaliści dociskają
słuchacza do gleby groovem, przy
czym ten akurat utwór kojarzy mi
się raz z ostatnim wydawnictwem
Victory, to znów z Rainbow, późniejszym
okresem Tank, a kiedy
indziej ze środkowym wcieleniem
Metal Church. Anthem miesza
rozmaite style chaotycznie, spontanicznie,
w nie zawsze logiczny
sposób. Najważniejsze jednak, że
przez niemal cały czas japońscy
weterani szarżują na maksa jakby
mieli po dwadzieścia lat, w związku
z czym wiele się dzieje na
"Crimson & Jet Black", materiał
brzmi świeżo i porywająco. Na
okładce bardzo pasuje orzeł lądujący
z biletem na koncert w dziobie
- album faktycznie może skłonić
heavy metalowców do wybrania
się na występ. Przy okazji odświeżam
sobie niektóre wcześniejsze
dokonania Anthem. Moim
zdaniem, "Crimson & Jet Black"
wcale nie deklasuje ich wcześniejszej
twórczości, gdyż dawniej wymiatali
równie żywiołowo. Nie
mógłbym z pełnym przekonaniem
napisać, że tutaj jest bardziej
zadziornie czy pod jakimś
innym względem lepiej. Przyznam
za to, że kolejna udana pozycja
dochodzi do przebogatej dyskografii
Anthem. (4,5)
Sam O'Black
Arkham Witch - Beer And
Bullet Belts
2023 Metal On Metal
Na początku, gdy mignął mi nowy
tytuł płyty Arkham Witch
pomyślałem sobie, że komuś
ostatnio się nudziło i naprodukował
całą masę nowych nagrań.
Ale nie, okazało się, że "Beer And
Bullet Belts" to, kompilacja składająca
się z EP-ki "Give Me
Death by Heavy Metal!" (2022),
dwóch niepublikowanych nagrań
oraz nagrań demo i zarejestrowanych
na próbie w latach 2021 i
2022. I w sumie bardzo dobrze,
bo "Give Me Death by Heavy
Metal!" przeleciało gdzieś obok
zupełnie nie zauważone, a szkoda,
bo kawałki z tej płytki są wyjątkowo
udane, ukazujące głównie
drugą twarz Arkham Witch,
tą bardziej dosadną, żwawszą i
energiczną. Czuć w niej trochę
punkowej rytmiki, albo stonerowego
bujania, ale przeważnie jest
to bezpośredni oldschoolowy
heavy metal. Jedyne nagranie,
które można do pisać do typowej
estetyki zespołu, czyli heavy/
doom to sztandarowy utwór
"Arkham Witch". Wspomniane
dwa niepublikowane nagrania
bardzo dobrze pasują do zawartości
EP-ki. Pierwszy "Don't Let
the Bastards Win" jest połączeniem
stoneru i "wiedźmowego"
heavy/doomu. Natomiast "See
You Next Tuesday" wciąga nas do
zabawy swoja punkową energią.
Pozostałe nagrania pochodzą z
demo i prób, więc jakość nagrań
jest dużo surowsza. Poza tym więcej
jest w nich typowego dla Arkham
Witch heavy/doomu. Są
tam niezłe fragmenty, chociażby
"The Hammer of Thor", ale ogólnie
wolę zawartość "Give Me
Death by Heavy Metal!". Generalnie
nagrania demo to rarytas
dla największych fanów Anglików.
(3,7)
Armagh - Serpent Storm
2023 Dying Victims Productions
\m/\m/
Zaczęli od MCD "Venomous
Frost", by po splicie z meksykańskim
Zaghan wydać pierwszy album
"Cold Wrath Of Mother
Earth". Wydany cztery miesiące
przed pandemią furory nie zrobił,
ale fanom prawdziwego metalu
niewątpliwie dostarczył sporo frajdy.
I wreszcie w roku ubiegłym
Armagh postawił przysłowiową
kropkę nad i drugą dużą płytą.
"Serpent Storm" to zdecydowanie
najlepsze dokonanie Armagh,
a może nawet bardziej Jakuba
"Galina" Galińskiego, skoro firmujący
to wydawnictwo skład to
już przeszłość, tak więc dobrze się
stało, że Dying Victims Productions
zadbało o wznowienie tego
albumu. I to nie tylko na najbardziej
odpowiednim dla metalu nośniku,
to jest LP, ale też na kompakcie
i kasecie. Tak, jest też wersja
cyfrowa - dodam gwoli ścisłości,
wszak mamy rok 2023, nie
1988. Jednak gdyby nie blastowe
zrywy i coraz dyskretniejsze, ale
wciąż słyszalne, nawiązania do
black metalu, to śmiało można by
zakwalifikować "Serpent Storm"
do wydawnictw powstałych w
ósmej dekadzie ubiegłego wieku,
bowiem elementy typowe dla tradycyjnego
heavy zdecydowanie
wysunęły się na plan pierwszy.
Dlatego nawet jeśli chłopaki łoją
jak opętani, tak jak w kojarzącym
mi się z Venom "Shadow Walkers"
czy "Death Is Near", to nie
brakuje w tych utworach melodii.
Czasem jest nawet jeszcze bardziej
oldschoolowo, za sprawą zakorzenionego
w latach 70. "Flattened
Rats", stylowego hard rockera
"Industrial District Fever" czy
openera "Woman From The
Hills", rasowego numeru brzmiącego
tak, jakby heavy metal właśnie
powstawał, a nie miał już
czterdziestkę z hakiem. W podobnym
klimacie utrzymany jest
"Mhacha's Height", niczym z czasów
eksplozji nurtu NWOBHM,
ale jednak mnie Armagh najbardziej
zachwycił dwoma utworami.
Pierwszy to "Howling Of The
Black Wind", surowy i totalnie
archetypowy, a przy tym nawet
bez cienia posmaku klimatów
retro, być może za sprawą ekstremalnych
akcentów. No i creme de
la creme tej płyty, "Into The Fumes
Of Deutero-Steel", przede
wszystkim wypadkowa dokonań
Manilla Road i Iron Maiden z
pierwszych albumów, ale w jak
najbardziej pozytywnym kontekście,
z zaczerpniętą z "Ostatniego
taboru" frazą "tabory pędzą dzień po
dniu" - pewnie słuchacze ze świata,
poza nielicznymi, tego hołdu
dla Romana Kostrzewskiego nie
wychwycą, ale nasi fani owszem i
myślę, że to coś więcej niż tylko
wspomnienie frontmana Kata,
lecz raczej coś na kształt deklaracji,
że jego dzieło będzie i już
jest kontynuowane przez młode
zespoły. (6)
Wojciech Chamryk
Avaland - The Legend Of The
Storyteller
2023 Rockshots
Francuski Avaland wystartował
w 2021 roku dużym studyjnym
albumem zatytułowanym "Theater
Of Sorcery". Aktualnie kontynuuje
swoją karierę muzyczną,
wydając krążek "The Legend Of
The Storyteller". Na nim znalazł
się ponownie melodyjny symfoniczny
power metal z epicko-filmo-
RECENZJE 169
wym zacięciem, dodatkowo oprawiony
w dość ciekawą opowieść
fantazy. Takie coś pomiędzy
Kamelot, Rhapsody i Avantasia.
Także pod tym względem nic
się nie zmieniło i tych, co przekonał
debiutancki album francuzów,
z pewnością przyciągnie
również jego kontynuacja. Tym
bardziej że muzycy włożyli w muzykę
sporo wysiłku, wiedzy,
umiejętności, serca i talentu. Myślę,
że bez tego ciężko byłoby
przygotować tak rozbudowane
kompozycje pełne pomysłów, melodii,
nastrojów i emocji. W dodatku
opanować jeszcze współgrające
i potężnie brzmiące orkiestracje,
a przede wszystkim opowieść
to dopiero wysiłek. Ogólnie utwory
i całość przesłania płyty "The
Legend Of The Storyteller" wydają
się być ciekawsze od poprzedniczki,
ale to może tylko odpowiedni
moment przesłuchania
tego krążka spowodował, że tak
pozytywnie przyjąłem tę produkcję.
Wykonanie partii instrumentalnych
na tej płycie jest wzorowe,
wykonawcy takiego stylu
zawsze muszą wykazać się swoimi
wysokimi umiejętnościami. Nie
inaczej jest w wypadku muzyków
Avaland. Dość atrakcyjnie wybrzmiewa
również duet wokalny
panów Adriena G. Gzagga i Jeffa
Kanji. Smaku tej części dodają
również goście, których przybyła
niezła gromadka. Tym razem są
to: Zak Stevens (ex-Savatage/TSO),
Madie (ex-Nightmare/
Faith In Agony), Pierre "Cara"
Carabalona (Eltharia), Ivan Castelli
(Lionsoul), Angele Macabies,
Jens Ludwig (Edguy) i Bruno
Ramos (Sortilege/ex-Manigance).
Brzmienia i produkcja to
również wysoki standard, ale do
tego przyzwyczaili nas wszyscy,
którzy tworzą tę scenę. Także jak
ktoś zna już Avaland albo oddany
jest scenie melodyjnego symfonicznego
power metalu, powinien
zaznajomić się z tym krążkiem
i zastanowić się, czy warto
mieć go na swojej półce. (3,7)
\m/\m/
Avenger Of Blood - Completely
Re-Annihilated
2023 No Life 'Til Metal
Nazwa Avenger Of Blood znalazła
się w HMP gdzieś w okolicach
roku 2008, gdy na rynku pojawiła
się druga płyta Amerykanów. Wydali
wtedy krążek "Death Brigade"
i wówczas też na potrzeby
magazynu powstał z nimi wywiad.
Później było trochę o kapeli
ciszej, chociaż wydali EP-kę
"Spawn Of Evil" (2012) i album
"On Slaying Grounds" (2016).
Niemniej nie wydaje mi się, żebyśmy
o tych wydawnictwach pisali.
Natomiast ich debiutem był
album "Complete Annihilation"
i wydano go w roku 2005. Opublikowała
go mało znana wytwórnia
JCM Records, przez co dostępność
do albumu była raczej
ograniczona. W pewnym momencie
Amerykanie wpadli na pomysł,
aby na nowo przypomnieć
fanom swój debiut. W pierwszej
fazie chcieli go odświeżyć, czyli
dokonać remasteru itd. Niestety
ukazało się to niemożliwe, bowiem
zachowane materiały nie
pozwalały na taki manewr. Po
prostu niektóre jego fragmenty
uległy całkowitemu zniszczeniu.
Z tych przyczyn muzycy Avenger
Of Blood postanowili nagrać muzykę
z "Complete Annihilation"
ponownie. A efektem jest właśnie
omawiana "Completely Re-Annihilated".
Przede wszystkim nagrał
go zupełnie inny skład osobowy.
Z uczestników pierwszej
sesji pozostał jedynie perkusista
Shannon Frye. Jak to wpłynęło
na ostateczny kształt nowej wersji?
Trochę ciężko to zweryfikować,
bo jakość "Complete Annihilation"
z YouTube jest dość słaba,
a oryginał raczej ominął naszą
redakcję. Niemniej wydaje się, że
"Completely Re-Annihilated"
brzmi znacznie lepiej. Całe szczęście
udało się zachować klimat
uwielbienia przez Amerykanów
niemieckiego thrashu w stylu
Kreator, Destruction, Sodom,
Exumer czy Tankard, którą epatował
debiut. Wtedy też było słychać,
że sporą inspiracją dla Amerykanów
był również Slayer i to
właśnie takie zestawienie zbudowało
muzyczną tożsamość Avenger
Of Blood. Ogólnie "Completely
Re-Annihilated" słucha się
całkiem nieźle, choć muzyka - mimo
gorszego brzmienia - lepsze
wrażenie robiła w momencie wydania.
Teraz człowiek jest "otrzaskany"
ze sporą ilością wydawnictw
thrashowych, także ta muza
nie powoduje takiej ekscytacji jak
kiedyś. (4)
Blakearth - Earth Fragments
2023 Pure Steel
\m/\m/
Blakearth powstało w roku 2014
i nie bardzo wiem, dlaczego zespół
czekał na swój debiut dekadę,
w dodatku wydając krótszą
formę nośnika, czyli EP-kę. Jednak
biorąc pod uwagę, że wokalista
Eric Claro najpierw wspomagał
heavy/power metalowy
Thrust, a teraz Tyrant, a także
Motorwulfe to, nie ma co się dziwić,
że z debiutem tak mocno
zwlekano. "Earth Fragments" zawiera
pięć bardzo ciekawych kompozycji,
brzmiących bardzo pikantnie,
utrzymanych w klimatach
US power metalowych z pewnymi
elementami progresywnego
US power metalu oraz tradycyjnego
heavy metalu. Jak ich posłuchacie
z pewnością znajdziecie
naleciałości Iced Eaarth, Malice,
Jag Panzer, Vicious Rumors,
Savatage, a także Judas Priest,
Iron Maiden czy Black Sabbath
z epoki z Dio. Niemniej jak to bywa
w wypadku takich ekip, są to
wzorce, punkt wyjścia, do własnej
interpretacji doskonale znanej
nam muzyki. A Amerykanom wychodzi
to doskonale. Jak wspomniałem,
kawałki są bardzo ciekawe,
trochę się w nich dzieje, ale
generalnie dążą do bezpośredniości
i prostoty. Od pierwszych
dźwięków mają zmusić do headbeningu
ewentualnego słuchacza i
mam wrażenie, że im się to w pełni
udaje. Nie bardzo wiem który
utwór wyróżnić, każdy ma to
"coś". Otwierający "Dead Heart"
ma najwięcej detalów zaczerpniętych
z tradycyjnego heavy metalu
(wspominane Iron Maiden i Black
Sabbath), natomiast taki "The
Raven" ma w sobie najwięcej progresywnych
elementów, najszybsze
na płycie "Temple Of Darkness"
przyciąga klimatem Iced
Earth, "Voyager" wybrzmiewa niczym
power metalowy hymn, ale
jeszcze łatwiej skanduje się refren
z "Warlord". Znakomicie sprawuje
się duet gitarzystów Andy'ego
Pastore'a i Bojana Josicia. Ich
riffy, partie solowe oraz tyrady
rytmiczne to w zasadzie już klasyki.
Dawno nie bawiłem się przy
tak dobrych gitarach. Oczywiście
niby w tle jest sekcja rytmiczna,
ale gra perkusisty Marka Aguirre'a
i basistki Amelii Gioiello pokazuje,
jak można wyjść poza bezpieczną
solidną grę oraz jak kreatywnie
i swobodnie można wymyślić
dobry rytm i nadać muzyce
niezbędny groove. No i wokale
Erica Claro. Znamy go z ostatnich
płyt Thrust, ale teraz chyba
przeszedł sam siebie. A to wszystko
połączyło się w niesamowitą
całość. Może przesadzę, ale za
jakiś czas EP-ka "Earth Fragments"
pewnie stanie się klasykiem
gatunku. Fanów US power
metalu i ogólnie tradycyjnego
heavy metalu namawiam do poznania
tej płytki. No i mam nadzieję,
że duży album tej formacji
podtrzyma dobrą passę i że nie
będziemy musieli czekać na niego
kolejną dekadę. (5,5)
\m/\m/
Blaze Bayley - Damaged Strange
Different And Live
2023 Blaze Bayley Recordings
"Damaged Strange Different
And Live" to ciąg dalszy koncertowego
serialu wydawniczego byłego
frontmana Iron Maiden. Od
dawna wiadomo, że płyty live
sprzedają się słabiej od swych studyjnych
odpowiedników, a teraz
jest to już pewnie jakiś totalny
margines, ale Blaze Bayley regularnie
wydaje je na CD, nie zapominając
przy tym o cyfrowych
edycjach oficjalnych bootlegów.
Jedna z ostatnich, "Live In France"
sprzed czterech lat, bardzo
mnie jednak rozczarowała: nie
tylko dlatego, że nagrano ją w niewielkim
pubie, ale też z racji słabej
dyspozycji wokalisty. Na "Damaged
Strange..." jest pod tym
względem znacznie lepiej, co aż
prowokuje do zadania sobie pytania,
czy czasem ktoś nie majstrował
przy tych nagraniach. Nie są
one pewnie najnowsze, zważywszy
niedawne perturbacje zdrowotne
60-letniego już Bayley'a,
ale z racji opublikowania aż pięciu
numerów z albumu "War Within
Me" powstały zapewne podczas
promującej go trasy. Wokalista
wybrał wyróżniające się utwory z
tej płyty, ze szczególnym wskazaniem
na tytułowy i zróżnicowany
"Warrior". Bracia Appleton mają
w nich spore pole do opisu, a ponieważ
sekcja rytmiczna to ich
kumple z Absolvy, to i pod tym
względem jest bardzo dobrze. A
skoro Bayley, to nie mogło zabraknąć
odniesień do Maiden; dobrze,
że odpuścił "Futureal" i kilka
innych, bardzo zgranych już kompozycji,
sięgając tym razem po
"Judgement Of Heaven", "Fortunes
Of War" i "Como estáis Amigos".
Nawet publiczność, słabiutko
dotąd słyszalna, ożywia się przy
nich znacznie bardziej, co też o
czymś świadczy. Chris i Luke
również stają na wysokości zadania,
z polotem odgrywając partie
duetu Murray/Gers, warto więc
odnotować zwyżkę koncertowej
formy ex wokalisty Maiden. (3,5)
Wojciech Chamryk
170
RECENZJE
Blindstone - Scars To Remember
2023 Mighty Music
Słyszeliście o Blindstone? Ja się
przyznam, że nie i przepuszczam,
że nikt z was również o nich nie
słyszał. No może jest jakiś "rodzynek",
który akurat interesuje
się współczesnym blues rockiem.
Ja lubię, ale nie jest to muzyka
mojego pierwszego wyboru, więc
jak coś do mnie trafi to przez
przypadek. "Scars To Remember"
to już dziesiąty album duńskiego
trio Blindstone, także nie
ma mowy o jakichś tam nowicjuszach.
I to słychać. Poza tym
Duńczycy grają ciężkiego białego
bluesa w stylu Stevie'a Raya
Vaughana, Jeffa Healeya czy
Gary Moore'a. Słychać też echa
Jimi Hendrixa, Rory Gallaghera,
Mahogany Rush czy Deep
Purple. Tych artystów mniej lub
bardziej słuchałem, wiec na nich
się powołuję. No i ogólnie myślę,
że oddaje to klimat, w którym porusza
się Blindstone. Oczywiście
robią to po swojemu, ze swadą i
wielkim wyczuciem. Bardzo się
chwali, że stawiają głównie na dynamikę,
ale nie uciekają od bardziej
nastrojowych momentów
tak jak w "Drifting Away". Nie
bez przyczyny wymieniłem takie
Mahogany Rush i Deep Purple,
bowiem dzięki preferowanej przez
Duńczyków dynamice, wiele momentów
ich białego bluesa brzmi
niczym rasowy hard rock. No i
niby ten blues rock dawno się wypalił,
a ja przy "Scars To Remember"
czuje się jak przy płytach
Vaughana z początku lat 80.
Strasznie lubię tę płytę, dla mnie
nie ma na niej żadnego słabego
momentu. No, ale jestem "piknikowym"
blues-maniakiem, więc
mogę się nie znać. Niemniej nikt
mi nie odbierze radochy ze słuchania
tego albumu i to raczej
przez dłuższy czas, a może nawet
do momentu jak Blindstone wyda
swój kolejny album. Wykonanie,
produkcja i brzmienia nie
przynoszą ujmy, a wręcz stanowią
o sile tego krążka, także same plusy.
Jak nie chcecie mi wierzyć, to
nie wierzcie, po prostu sami
sprawdźcie Blindstone i ich "Scars
To Remember". (5)
\m/\m/
BloodBound - Tales From The
North
2023 AFM
Coś chyba po drodze przeoczyłem.
BloodBound to formacja,
która wraz z tysiącami innych kapel
tworzy scenę melodyjnego power
metalu. Przewodzą jej powiedzmy
Sabaton czy też Powerwolf
i gdzieś tam w drugim szeregu
egzystuje sobie szwedzki
band. I chyba dzieje im się nie
najgorzej, bo jakby nie było
"Tales From The North" to ich
już dziesiąty studyjny album.
Także BloodBound ma doświadczenie
i własny styl... Tak przynajmniej
myślałem do tej pory.
Owszem z power metalu Szwedów
można wyłowić niezłą gromadkę
inspiratorów, ale wydawało
mi się, że ich model power
metalu nabrał własnych, indywidualnych
cech. Niestety słuchając
"Tales From The North" odniosłem
wrażenie, że grupa chce za
wszelką cenę wtopić się w tłum.
Dla niepoznaki dość często chwyta
się patentów z najlepszych czasów
Stratovarius, albo tak jak w
"Drinking With The Gods" sięga
po skoczne, tak aktualnie modne
rytmy piracko-folkowe. Nie mam
pojęcia, do czego zmierzają Szwedzi,
może przez próbę uzyskania
pewnej transparentności, chcą się
dopchać do jak największej liczby
odbiorców. To byłaby dość pokrętna
kalkulacja, wiadomo, że
raczej indywidualność dodaje rozpoznawalności
i winduje na
szczyt popularności. Także coś
umknęło mojej uwadze w rozwoju
tej ekipy i nie mam teraz tak pewnej
opinii o BloodBound. Jak
dla mnie kapela ciągle ma potencjał,
ale musi szukać innych pomysłów,
aby zwrócić na siebie
uwagę większej publiczności.
Przecież na "Tales From The
North" nadal są dość zgrabne kawałki
utrzymane w konkretnym
stylu, acz mocno standardowym
jak na melodyjny power metal.
Pełno w nich chwytliwych melodii,
ciekawych harmonii, niezłych
aranżacji, po prostu sporo dobrego
rzemiosła. W dodatku muzycy
mogą poszczycić się niezłym warsztatem,
dzięki czemu wszystko
zostało bardzo dobrze odegrane.
Umiejętności i walory wokalisty
też są wysokie, ale to wszystko już
ustaliliśmy na samym początku.
Po prostu na "Tales From The
North" nie ma fajerwerków, ale za
to znajdziecie rzetelnie przygotowany
melodyjny power metal.
Niektórych może uwieść swoim
kunsztem, inni przejdą koło tego
obojętnie. A jeszcze jedno, część
"Tales From The North" została
wydana w rozszerzonej wersji, z
dodatkowym dyskiem "Live
From The Dark Realm". Znalazła
się na nim rejestracja występu
zespołu na Metalfest Open Air
2022. Pokazuje grupę w dobrej
kondycji, oraz że ich muzyka
sprawdza się na żywo, momentami
ciekawiej niż w studio. (3)
\m/\m/
Burning Witches - The Dark
Tower
2023 Napalm
Chciałbym zobaczyć miny osób
dotąd sceptycznie nastawionych
wobec Burning Witches podczas
oglądania ich najnowszych teledysków.
Tak okazale Płonące
Wiedźmy jeszcze się nie prezentowały,
a ich wcześniejsza muzyka
nigdy aż tak dosadnie nie wybrzmiewała.
"The Dark Tower"
jest albumem wykraczającym poza
ramy tradycyjnego heavy metalu
zupełnie tak samo, jak "Painkiller"
(1990) w kontekście dyskografii
Judas Priest. Poszczególne
kompozycje są najbardziej
udane, najbardziej charakterne i
najciekawsze w całym dorobku
Burning Witches. Dziewczyny
znajdują się w swojej szczytowej
formie, choć same nie mogą uwierzyć
w niesamowicie pozytywny
odbiór ze strony fanów w postaci
fantastycznych notowań na listach
przebojów. Świadczą o tym
ich oficjalne komentarze w mediach
społecznościowych: "powaliły
nas rezultaty na światowych listach
przebojów!"; "reakcje fanów uważamy
za niesamowite"; "te wyniki dodają
nam sił i sprawiają mnóstwo radości".
Solidnie na to zapracowały, gdyż
są obecnie jednym z najintensywniej
działających młodych zespołów
heavy metalowych na świecie.
Nagrywają nowe wydawnictwa
rok po roku, komponują dzień po
dniu, a przy tym koncertują niemal
non stop. Do tego starają się
rozpowszechniać tradycje gatunku
poprzez kowerowanie klasycznych
utworów - tutaj otrzymaliśmy
przeróbkę Ozzy'ego Osbourne'a
"Shot In The Dark"
(1986) oraz W.A.S.P. "I Wanna
Be Somebody" (1984). Osobiście
nie przepadam za piciem czerwonych
koktajli o podejrzanej konsystencji,
szczerze mówiąc średnio
mi smakują, ale w tym przypadku
nie odmówiłbym. Nawet
nie dlatego, że jutro i tak nastanie
nowy dzień, jak Laura Guldemond
śpiewa w balladzie "Tomorrow".
Większość kawałków przekonuje
najbardziej zobojętniałych
na okrucieństwo, dlatego że w mistrzowski
sposób łączy porywającą
przebojowość z niebanalnymi
środkami szalonej ekspresji.
Chciałbym napisać, że wszystkie
numery pałają płomiennym temperamentem
i obezwładniają żywiołowością,
ale niestety "Heart
Of Ice" obniża poziom energii,
odstaje z zestawu na niekorzyść,
pozwala słuchaczom się rozkojarzyć.
Następujący zaraz po nim
"Arrow Of Time" sunie miarowo,
nieśpiesznie, za to ma swój urok i
nieco nostalgiczny charakter w refrenie.
To samo tyczy się marszowego
"Into The Unknown" z absolutnie
nieziemską wstawką, po
której jednak następuje psychodeliczny
natłok zwariowanych
emocji. Ale już utwór tytułowy
czerpie z groove/ thrashu, a
"Doomed To Die" to thrashowa
młócka z melodyjnymi solówkami
gitarowymi. Nie mniej brutalny
jest "The Lost Souls", nie mniej
agresywny "Evil Witch", zaś "House
Of Blood" nadawałby się na płytę
black metalową. No właśnie,
black metalowe akcenty. Nie postawię
pełnej piątki, dlatego że
ten koktajl jednak nie pachnie do
końca tak niewinnie, jakbym sobie
życzył. Wyplułem połowę.
(4,5)
Sam O'Black
Century - The Conquest Of
Time
2023 No Remorse
Szwecja po raz kolejny okazuje się
muzyczną kopalnią, tym razem
tradycyjnego metalu i hard 'n'
heavy. Starsi czytelnicy pamiętają
doskonale, że nie jest to nic nowego,
bo w pierwszej połowie lat
80. ubiegłego wieku również nie
brakowało tam świetnych zespołów,
poruszających się w takiej
właśnie stylistyce. Staffan Tengnér
i Leo Ekström, obaj znani z
grającego speed metal Toronto,
odwołują się bezpośrednio do
tych właśnie czasów, inspirując
się dokonaniami takich rodzimych
gigantów jak Heavy Load
czy Gotham City. I czynią to naprawdę
na poziomie: słuchając
"Under Siege" Toronto nigdy
bym nie pomyślał, że stać ich na
coś więcej. A tu proszę, numer za
numerem cudownie oldschoolowy,
wręcz archaiczny, melodyjny,
ale też kipiący energią; żadna
stylizacja, tylko żywe, ciągle aktualne
granie. Akurat mnie podo-
RECENZJE 171
bają się te surowsze utwory "The
Fighting Eagle" (pierwszy singiel),
"Black Revenant" czy "Victim In
Chains", ale i te bardziej melodyjne,
jak choćby "Sinister Star" i
"Distant Mirror", w których Tengnér
śpiewa wyżej i czyściej, też
są niczego sobie. Mógłbym tu zresztą
śmiało wymienić każdy z
dziewięciu składających się na na
"The Conquest Of Time" utworów,
bo wypełniaczy wśród nich
nie uświadczymy. I na finał coś
więcej niż tylko ciekawostka:
wszystkie wcześniejsze utwory są
krótkie i zwarte, trwając zwykle 3-
4 minuty, ale w "Servants Of The
Iron Mask" Century poszli na całość,
nadając mu formę znacznie
dłuższej, patetycznej kompozycji
z syntezatorowym wstępem - aż
bierze ciekawość, co równie wciągającego
wykoncypują na kolejnej
płycie. (5)
Wojciech Chamryk
Condenados - El Camino De La
Serpente
2023 Evil Confrontation
Condenados powstało w roku
2005 i pochodzi z Chile. Natomiast
"El Camino De La Serpente"
jest ich trzecim albumem studyjnym.
Przyjmując, że zawartość
tej płyty jest wiarygodna to,
Chilijczycy z zapałem oddają się
graniu doom metalu w starym
oldschoolowym stylu, gdzie momentem
wyjścia jest wczesny
Black Sabbath. Utwory z "El Camino
De La Serpente" są nawet
w porządku, bujają i wybrzmiewają
wiarygodnie. Chilijscy muzycy
przedstawiają różnorodną paletę
kompozycji. Możemy napotkać
kawałki od utrzymanych w
średnich tempach bangerów ("Alma
Podridaę), poprzez rozpędzone
("El Carro y la Torre"), po powolne
i złowrogie ("Tierra de Cementerio").
Mnie jednak najbardziej
przypadły do gustu bardzo
"sabbathowy" "La Mando Del
Destino" i w zasadzie rocker oraz
utwór tytułowy "El Camino De La
Serpente". Pełno w nich fajnych
riffów oraz wyrazistego basu.
Wszystko zagrane jest bardzo rzetelnie.
Najsłabiej wypada tu wokal.
Po prostu jest taki zwyczajny.
Trochę uroku dodaje język hiszpański
(chyba takim porozumiewają
się w Chile). Poza tym album
ma fajne oldschoolowe brzmienie.
Ogólnie czuć, że muzycy
Condenados są oddani staremu
doom metalowi i są pełni szczerego
entuzjazmu, który zresztą potrafią
przekazać. To wystarczyło
przygotować płytę bardzo solidną
płytę. (3,5)
\m/\m/
Crimson Dawn - It Came from
the Stars
2023 Punishment 18
Mediolański zespół Crimson Dawn
zrobił na "It Came from the
Stars" co najmniej dwa kroki
wstecz w stosunku do "Inverno"
(2020). Ograniczył art rockowe i
progresywno rockowe motywy,
zaproponował więcej tradycyjnie
heavy/ power metalowych rozwiązań
oraz postawił na wokal budzący
natychmiastowe skojarzenia
z Bruce'm Dickinsonem. W
warstwie instrumentalnej najnowszej
płyty zaproponował mnóstwo
zróżnicowanych pomysłów, ale
nawet symfoniczno-metalowe
fragmety pozbawił dawnej magii
na rzecz zwyczajności i bezpośredniego
przekazu. W efekcie,
tam gdzie "Inverno" czarowało
niepospolitą atmosferą, "It Came
from the Stars" zapewnia solidną
rozrywkę na wysokim poziomie.
Na upartego oba albumy dałoby
się wepchnąć do kategorii heavy/
doom, ale słuchając jednego po
drugim niekoniecznie można się
zorientować, że słuchamy nadal
tego samego Crimson Dawn.
Szkoda, że Antonio Pecere został
zastąpiony za mikrofonem
przez Claudio Cesari, bo choć
barwa nowego wokalisty pasuje
do nowych dźwięków, jest on zaledwie
imitatorem słynnego szermieża,
który w literaturze sam siebie
zapisał poprzez zadanie pytania,
do czego służy pewien przycisk.
Mimo, że płyta obfituje w
zapadające w pamięci melodie i
świetnie brzmi, a poszczególne
utwory należą do ze wszech miar
udanych, jako całość nie jest spójna.
Zamiast przebiegać płynnie
od początku do końca, gwałtownie
przeskakuje z jednego nastroju
w inny. Kolejne kawałki po
prostu za bardzo się między sobą
różnią. Symfoniczne intro "Prospero's
Castle" jest jednocześnie
skoczne i mistyczne, a następujący
po nim pierwszy regularny
utwór "The Masque of Red Death"
zawiera własne megaciężkie grzmotnięcie
na dzień dobry, co
pasuje jak motylek polny do
strzelby. Dalej numer fajnie się
rozwija i oferuje pierwszorzędne
melodie, konkretny groove udanie
kontrastuje ze zręcznymi zmianami
temp, a klawiszowe oraz gitarowe
solówki zwiększają u wszystkich
poziom dopaminy. Lecz gdy
nachodzi wilczy apetyt na więcej,
"Hunter's Dream" wyłania się jak
gdyby spod kapelusza postaci
przedstawionej na okładce "Accident
of Birth" (1997), zamiast z
mediolańskich kapturów, a przecież
nie przekładaliśmy jeszcze
CD w odtwarzaczu. I znów ta sama
uwaga: "Hunter's Dream" to
kapitalny epicki doom, ale kolejny
numer "Fade Away" bez mydła
kładzie się na receptorach fanów
doom metalu klawiszowym początkiem
wziętym w prostej linii z
melodyjnego euro poweru. Iron
Maiden potrafiło uczynić zaletę z
nagłych przeskoków nastroju w
"Sign of the Cross" (1995), ale dokładnie
to samo w wykonaniu
Crimson Dawn nie sprawdza się
w "The Colour Out of Space", ponieważ
pierwszy przeskok trąci
atrapą oryginału, a kolejne świadczą
o aranżacyjnych niedociągnięciach.
Moim zdaniem Crimson
Dawn nie oddało w pełni sprawiedliwości
swoim nowym kompozycjom
podczas sesji nagraniowej,
nie wykorzystało w pełni ich
potencjału i wydało album, który
w przyszłości będzie się domagać
re - recordingu. (4)
Sam O'Black
DarkFlow - Insane Circus
2023 Self-Released
Okładka mroczna i zachęcająca
do włączenia płyty, etykietka
"shock rock" też niczego sobie, jednak
koniec końców trzy kwadranse
poświęcone na słuchanie debiutanckiego
albumu DarkFlow
mogłem spożytkować znacznie
korzystniej. Teoretycznie wszystko
się zgadza: to mroczne, momentami
nawet urozmaicone granie,
czerpiące z różnych odmian
rocka i metalu, pełne teatralnego
patosu, ale jako całość niezbyt
udane - jakoś nie miałem żadnej
ochoty włączyć "Insane Circus"
ponownie, po tych, powiedzmy,
recenzencko-obowiązkowych odsłuchach,
już tak dla czystej przyjemności.
Nawet fakt, że najciekawszy
jest tu numer aż za bardzo
zakorzeniony w twórczości
Kinga Diamonda, mówi wiele,
ale "Suicidal Headaches" mimo
wszystko ma to coś, nie tylko za
sprawą gościnnego udziału gitarzysty
Andy'ego LaRocque. Własne
pomysły DarkFlow nie robią
już tak dużego wrażenia, szczególnie
w takich "The Masochist" czy
"And Get Well Soon", w którym
Sean Horror postanowił, zapewne
dla odmiany, trochę porapować.
Zespół nie ma stałego perkusisty,
sytuację uratował więc Snowy
Shaw (Mercyful Fate, King
Diamond, Therion), tak więc
warstwie rytmicznej "Insane Circus"
nie można niczego zarzucić,
ale jako całość owa płyta nie zrobiła
na mnie żadnego wrażenia.
(2)
Wojciech Chamryk
Darklon - The Redeemer
2023 No Remorse
Obecny wokalista Omen, Nikos
Antonogiannakis, mógłby postarać
się o przejęcie funkcji lidera
po starszym o trzydzieści lat Kennym
Powellu i kontynuować pod
tą samą, uznaną nazwą, zamiast
hałturzyć z jakimś Darklonem.
Najwyższy czas, żeby skoncentrował
się wreszcie na następcy
"Hammer Damage" (2016), bo
fani Omen czekają już siedem lat.
Póki co ukazała się płyta Darklon
z jego wokalem pt. "The Redeemer".
Po jej pierwszym uważnym
wysłuchaniu odniosłem wrażenie,
że słyszę solidną sekcję rytmiczną,
ale zachodziłem w głowę,
gdzie podziały się melodie. Czyżby
Grecy wydali płytę ukończywszy
zaledwie połowę warstwy instrumentalnej?
Czemu to takie
surowe? Najbardziej melodyjnym
utworem na "The Redeemer" jest
ostatni "Way Back Home", ale zawarte
w nim melodie brzmią tak
niezgrabnie, że aż obciach puszczać
je z głośnika. Nie tego szukam
w muzyce metalowej. Jeśli
chodzi o epicki heavy z Grecji,
zdecydowanie wolę Achelous
"The Icewind Chronicles"
(2022). Niemniej, po dłuższym
obcowaniu z Darklonem doszedłem
do wniosku, że to jednak całkiem
przyzwoity zespół jak na lokalny
underground. Właśnie sekcja
rytmiczna (basista Savvas
Glykis, perkusista Sevan Barsam)
jest ich najmocniejszą stroną.
Trochę trzebaby się z tym albumem
osłuchać i do niego przyzwyczaić,
ale na upartego da się w
niego wgryźć. Całość trwa tylko
trzydzieści pięć minut i składa się
z ośmiu kawałków, więc kończy
się przed nastaniem efektu przejedzenia
się nadmierną ilością
gorzkich orzechów. Przyrównałbym
to raczej do pałaszowania
miski dobrze podgotowanego ryżu
ze spóźnionym dodatkiem
172
RECENZJE
pszczelego miodu na samiutkim
końcu. (2,5)
Sam O'Black
Demolizer - Post Necrotic Human
2023 Mighty Music
Dania piękny spokojny kraj skandynawski,
który nierozerwalnie
kojarzy mi się z klockami Lego,
Larsem Ulrichem, Mercyful Fate
czy King Diamond. Nie można
oczywiście pominąć kultowych
Artillery i Invocator, które
także pozostawiły spory ślad w historii
metalu. Niestety nie widzę
na horyzoncie godnych następców
wspomnianych wyżej kapel.
Od czasu do czasu pojawi się
jakaś formacja, ale przeważnie
przepada w odmętach nijakości. Z
Demolizer jest trochę inaczej.
"Post Necrotic Human" jest albumem
na pewno bardzo dobrze
wyprodukowanym zawierającym
nowoczesny thrash metal, który
może zwrócić uwagę części fanów
w większości tych młodszych,
którzy swoją przygodę z metalem
rozpoczęli w XXI wieku. Kapela
reklamuje się jako zastępca Slayer,
ale do tego jeszcze bardzo daleka
droga. Muzycznie jak już
wcześniej pisałem, jest to nowoczesny,
szybki, europejski thrash
z lekko zachrypniętym wokalem
w stylu brytyjskiego Evile czy
amerykańskiego Warbringer,
które na mnie nigdy nie robiły
wrażenia. Największy problem
jest taki, że po przesłuchaniu nic
nie zostaje w pamięci. Nie mniej
daję im szanse, bo na pewno mają
potencjał na nagranie czegoś
szczególnego. (3,5)
DethOps - Myślonur
2023 BNB
Erich Zann
Długogrający debiut ukazuje
DethOps jako zespół zafascynowany
tradycyjnym heavy i power
metalem. Przywołane w promocyjnym
materiale nazwy Judas
Priest i Angra są więc jego
całkiem dobrymi wyznacznikami,
podobnie jak Iron Maiden, a do
tego młodzi muzycy bez kompleksów
biorą się też za bary z
dłuższymi, rozbudowanymi formami,
kojarzącymi się momentami
z progresywnymi odmianami
ciężkiego grania. Efekt końcowy
to ponad 50 minut klasycznego
hard 'n' heavy na niezłym poziomie:
dynamicznego, zróżnicowanego
i do tego klarownie brzmiącego,
co w dzisiejszych czasach
wcale nie jest takie oczywiste. Aż
osiem z 10 utworów trwa 5-6 minut,
a niekiedy i dłużej, ale są na
tyle urozmaicone, że się nie dłużą,
z racji płynnego przechodzenia
od szybkich do wolniejszych
temp oraz wplatania partii balladowych
czy klawiszowych. Z tradycyjnego
heavy najbardziej przypadł
mi do gustu dynamiczny numer
"Podróż", a z tych bardziej powerowych
jeszcze szybszy "Ex".
"Izual" jest za to bardziej urozmaicony
aranżacyjnie, również w
kontekście partii wokalnych Dominika
Bobka - od czystego śpiewu
do ekstremy, co daje rezultat
bliski starych dokonań Kata. Wyróżniającym
się utworem jest też
singlowy "Adaś" z nawiązującym
do "Dnia świra" tekstem Marka
Koterskiego, a wieńczy dzieło cover
"Niedźwiedzia Janusza" Mirosława
Jędrasa, potwierdzający,
że nieszablonowa twórczość Zacieru
sprawdza się również w taim
stricte metalowym opracowaniu.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Dragonheart - The Dragonheart
Tales
2023 Rockshots
Brazylijski Dragonheart swoją
poprzednią płytę "The Battle
Sanctuary" wydał w roku 2015 i
w zasadzie myślałem, że ten zespół
przepadł czeluściach hevy
metalowego podziemia. A tu proszę,
po ośmiu latach co niektórzy
mogą się cieszyć ich kolejną płytą.
Osiem lat to szmat czasu, trochę
zapomniałem o tej ekipie. Jedynie
co pamiętam to, że Brazylijczycy
byli zafascynowani melodyjnym
power metalem i grali specyficzną
mieszankę współczesnej odmiany
tegoż gatunku z oldschoolowym
europejskim power metalem w
stylu Helloween czy Blind Guardian.
I myślę, że ta ich staroszkolna
oraz bardowska natura pozwoliła
spojrzeć na formację bardziej
przychylnym okiem, a raczej
uchem. Niestety przez te osiem
lat moja fascynacja preferowanym
przez Dragonheart graniem dość
mocno się utleniła. Także podczas
słuchania "The Dragonheart
Tales" nie towarzyszyły mi jakieś
większe uniesienia. Choć muzycy
w proces twórczy na nową płytę
zaangażowali się dość mocno, co
słychać od pierwszej nuty tego
krążka. Po pierwsze owego melodyjnego
power metalu w stylu
Helloween czy Blind Guardian
słyszymy jedynie w rozpoczynającym
"Dragonheart's Tale" oraz w
kończącym "Early Days". Natomiast
począwszy od drugiego kawałka
"Under the Black Flag" Brazylijczycy
kierują się w stronę korsarskiego
heavy/poweru znanego
nam z płyt Running Wild. Bez
mian pozostaje bardowska natura
tej formacji. Czasami heavy metal
wybrzmiewa wyraźniej tak jak w
"Westgate Battlefield", innym razem
muzycy mocniej naciskają na
brzmienia i klimaty celtyckie, co
najwyraźniej słyszymy w "The
Ballad of John Cursed", czasami
dodają czadu i pobrzmiewa to jak
Grave Digger np. w "Plague Maker".
Choć w tym ostatnim też są
elementy, które można usłyszeć w
melodyjno-symfoniczno-powerowych
kapelach. Bywa, że ten "runningwildowskie"
zacięcie przeciera
się z wesołkowatym folkowopijacko-pirackim
wizerunkiem kapelek
a la Alestorm. Ta piracka
otoczka w muzyce łączy się z konceptem,
który przewodzi na "The
Dragonheart Tales". A że jest to
opowieść, podkreślają to króciutkie
intra i przerywniki, niekiedy
będące fabularyzowanymi kreacjami
rozsypanymi po całym albumie.
Bywają momenty, że płyty
słucha się dobrze, ale jak pisałem
na początku "The Dragonheart
Tales" nie porywa mnie. Oczywiście
brzmienia i produkcja jest adekwatna
do takiego wydawnictwa.
Z pewnością gdy ktoś odnajduje
się w takiej muzyce, są to walory,
które pomagają w jej odbiorze.
Także jak ktoś lubi takie klimaty
to, niech zakręci przy tym albumie.
Natomiast ode mnie... (3,5)
Dyspläcer - Temple Heights
2023 Self-Released
\m/\m/
Czasami przeciwieństwa się przyciągają.
Japończycy lubią sobie
upatrzyć europejskiego wykonawcę
lub amerykański zespół, który
nie miałby szans na powodzenie
na Zachodzie, ale przez nich jest
wybierany na nowego idola. Z
drugiej strony, nic nie stoi na
przeszkodzie, żeby nowojorski
kwintet Dyspläcer próbował
przekonać do siebie społeczność
mangi i anime, skoro takie klimaty
kręcą ich najbardziej. Można
dać wiarę, że nawiązywanie
do japońskiej kultury nie wynika
w ich przypadku z koniunkturalnego
czerpania z trendów inspirowanych
ostatnim albumem Iron
Maiden "Senjutsu" (2021), tylko
z autentycznych zainteresowań.
Ekipa Steve'a Harrisa w ramach
promocji wystawiała swoją płytę
w Biedronce. W tym sklepie żadnego
Dyspläcera raczej nie znajdziemy,
a jeśli już, to raczej wśród
zmiotek, szufelek, płynów do mycia
okien i woreczków na odpady.
Tak mi się ta nazwa kojarzy dlatego,
że się chłopaki napracowali, w
konsekwencji doprowadzając do
czystości i porządku; trochę długo
to trwało, ale przynajmniej mucha
nie siada. O ich albumie
"Temple Heights" tyle mógłbym
powiedzieć plus dodałbym, że
akurat ja się przy nim wynudziłem.
Wszystkie utwory trwają jak
dla stanowczo zbyt długo, wydają
mi się monotonne i nieciekawe.
Sam zespół określa swoją propozycję
zwrotem "New Wave of
Kung Fu Heavy Metal". Do tej
pory myślałem, że kung fu to nie
japońska, tylko chińska sztuka
walki, natomiast japońska to by
była judo. Sprawdziłem i okazuje
się, że bohaterowie świata mange
& anime praktykują kung fu, przy
czym dokładne znaczenie tego
terminu to "osiągnięcie wysokiego
poziomu umiejętności w jakiejś
dziedzinie za sprawą wykazania
się ogromną cierpliwością", zaś sama
sztuka chińskiej walki nazywa
się wushu. Wracając do muzyki,
pod względem stylistycznym
Dyspläcer troszeczkę nawiązuje
do obecnego wcielenia Iron Maiden,
ale ja tego kierunku nie popieram,
bo Żelazną Dziewicę cenię
za dawną dynamikę, a nie za
współczesne mielizny. W ostateczności
dałoby się na "Temple
Heights" znaleźć namiastkę kreatywności
w kawałku tytułowym
oraz w "The Way of the Ninja",
lecz niestety efekt kładzie ślamazarne
wykonanie, stawiające naszą
cierpliwość na próbę. Jedynym
w pełni udanym elementem albumu
jest jej okładka, ale jeśli pudełko
ma się kurzyć na półce, to
szkoda kupować. (1)
Sam O'Black
Eleine - We Shall Remain
2023 Atomic Fire
Wraz z "We Shall Remain" zespół
Eleine wraca do swojej zwyczajnej
symfoniczno metalowej
otoczki. Jego podstawą są mocne,
soczyste riffy i nowocześnie brzmiące
gitary, rozstrzelone między
groove, a nu metalem, oraz podobna
potężna sekcja rytmiczna.
W to wszystko wtłoczone są me-
RECENZJE 173
lodie oraz orkiestracje. Melodie są
wciągające i łatwo wpadają w
ucho. Ten efekt uzyskują głównie
dzięki pełnemu emocji głosowi
Madeleine "Eleine" Liljestam.
Dość ciekawie napisane są również
orkiestracje, ale nie ociekają
one nadmiarem aranżacji, a raczej
szwedzcy muzycy przyciągają
uwagę ich prostotą i melodiami.
Od czasu do czasu wokale Madeleine
wspierane są męskim głosem,
zwyczajnym lub growlem,
pojawiają się też nieliczne, ale wyraźne
wielogłosowe klasyczne
chóry. Kompozycje napisane są
dość ciekawie, fani melodyjnego
symfonicznego power metalu z
kobiecym głosem z pewnością
bardzo dobrze się odnajdą na tej
płycie. O brzmieniach już napomknąłem
i potwierdzę, że są bardzo
dobre. Do wykonania również nie
ma co się przyczepić. Szwedzcy
muzycy mają naprawdę bardzo
dobry warsztat. Być może właśnie
owe elementy oraz połączenie
nowoczesności z tradycją danego
kierunku powoduje, że zainteresowanie
Eleine jest spore. Niemniej
patrząc trochę z boku to
krążek "We Shall Remain" i
samo Eleine są jednymi z bardzo
wielu propozycji tej sceny. A mnie
mimo atutów Szwedów zespół
aktualnie do mnie nie przemawia.
(3)
\m/\m/
Elvenking - Reader of the Runes:
Rapture
2023 AFM
O tym, że Elvenking powrócił do
korzeni i odkrył na nowo swoje
muzyczne powołanie, rozwodzę
się już od kilku ich recenzji. Czas
chyba przyznać, że pogański, folkowy
Elvenking to już wartość
stała i to, co wydarzyło się wraz z
wydaniem "Pagan Manifesto"
dziewięć lat temu, pozostanie z
nami na lata. O ile większość zespołów
z wiekiem odcina kupony,
zjada ogon, albo mieli to samo, albo
eksperymentuje - Elvenking
jest w szczytowej formie. Ja naprawdę
z wielką przyjemnością
czekam na nowe płyty i z jeszcze
większą przyjemnością ich słucham.
"Rader of the Runes" to
trylogia, która ze względów technicznych
nie zmieściła się na jednym
krążku. Włosi mieli koncepcję
na całą historię. Wiedzą, co
tekstowo nastąpi, ale pisanie muzyki
rozłożyli na raty. Już pierwszy
rozdział trylogii "Divination"
rzucił mnie na kolana, ujawniając
to, za co najbardziej polubiłam
Włochów na ich pierwszych
płytach - nastrój, świetne
folkowe linie połączone z heavy
metalem. "Rapture" rozwija tę
klasycznie folkowo-heavymetalową
myśl, ale zgodnie z mroczniejszymi
tekstami - nieco dociąża
estetykę. Muzyka na "Rapture"
bywa względem poprzedniczki
bardziej podniosła, elementy folkowe
z kameralnych wioskowych
skrzypiec czasami przechodzą
wręcz w coś w rodzaju orkiestracji.
Druga zmiana względem poprzedniczki
to dodanie mroczniejszych
elementów, w kilku miejscach
zaczerpniętych nawet z ekstremalnych
odmian metalu (nie
mylić z melodeathowym podejściem
kapeli na płycie "The Scythe"),
które z jednej strony odświeżają
brzmienie, a z drugiej zataczają
koło i przywołują growlujące
motywy z korzeni kapeli (jak
na przykład w "To the North").
Nade wszystko jednak "Rapture"
ma naprawdę magiczny klimat,
błyskotliwe, złożone kompozycje
i świetne brzmienie, a nawet puszcza
oko do starych fanów wplatając
znane już melodie z dawniejszych
wydawnictw (posłuchajcie
"The Cursed Cavalier"!). To,
że ten zespół nie tylko się pozbierał,
ale wszedł na takie wyżyny to
dla mnie dowód na to, "że można".
Bardzo bym chciała, żeby
pewnego dnia takie "że można"
dotknęło choćby Evergrey. (5)
Emissary - Emissary
2023 Dying Victims Productions
Strati
Jak przekonują nas Emisariusze,
nie przybywają na Ziemię w pokoju.
Nie przynoszą nam ładu i
harmonii a zniszczenie i chaos.
Ich EP-ka to tylko krótki pokaz
siły, który ma zmusić ludzkość do
padnięcia na kolana przed kosmicznymi
zdobywcami. Kojarzycie
może scenę z Gwiezdnych Wojen
kiedy Komandor Tarkin, chcąc
złamać ducha Książniczki Lei, niszczy
jej rodzimą planetę Alderaan?
Tak samo jest w przypadku
tej płyty, to ma być tylko demonstracja
możliwości Emissary -
krótki ale dewastujący cios. Takie
są intencje zespołu, ale czy pokrywają
się one z rzeczywistością?
Czy naprawdę jest to taka siła i
moc, przed którą ukorzy się cała
Ziemia? Na pewno nie można
odmówić tej muzyce dzikości i
szaleństwa. Trio z Helsinek atakuje
nas wściekłą wersją odjechanego
w kosmos amerykańskiego
power metalu polanego radioaktywnych,
kanadyjskim syropem klonowym.
Jest mocno, ostro, szybko
ale też w miarę technicznie. Melodie
są nietypowe, połamane, i
jak to bywa w galaktycznych klimatach,
cechujące się progresywnymi
wpływami. Dobitnym tego
przykładem jest otwierający "Rising
Order". Płyta mimo że krótka
(5 kawałków + intro) jest bardzo
intensywna i nie daje ani chwili
wytchnienia. No może ździebko
zwalniają przy "Corrupt Champion",
gdzie statek kosmiczny zamieniają
na konie galopujące po
jakieś planecie pokrytej bezkresnymi
stepami. Sami określają
swoją muzykę pięcioma słowami:
heavy, metal, power, thrash, progressive.
To jest ich hasło przewodnie
i rzeczywiście nie sposób
odmówić jemu słuszności. Jest to
nieprzewidywalna i pokręcona
muzyka, co pewnie byłoby zaletą
gdyby…. No właśnie gdyby nie
wkradał się do niej chaos. Dlatego
zamiast złowrogich kosmicznych
zdobywców z Gwiazdą Śmierci na
wyposażeniu, oczami wyobraźni
widzę Emissary, jako Hana Solo
w swoim Sokole Millenium. Kosmicznego
awanturnika, który
nadrabia charyzmą, ponieważ nie
zawsze wszystko idzie według planu.
Ma duże możliwości, ale często
wpada w kłopoty, bywa nieprzygotowany,
więc idzie na żywioł,
robi dużo zamieszania i czasami
wychodzi obronną ręką a
czasami dostaje po głowie. Inni
widzą jego potencjał i wiedzą, że
mógłby dokonać wielkich rzeczy
gdyby wprowadził w swoje życie
nieco dyscypliny i samokontroli.
Tak samo jest z EP-ką Emissary,
jest to dobry prognostyk i pokaz
możliwości, ale muzyka zespołu
wymaga jeszcze doszlifowania, bo
droga od brawurowego przemytnika
do Generała Republiki, jeszcze
nie została pokonana. (3,8)
Grzegorz Putkiewicz
Enforced - War Remains
2023 Century Media
Nie mogę pozbyć się wrażenia, że
na "Kill Grind" sprzed dwóch lat
Enforced grali jakoś swobodniej,
by nie rzec bardziej błyskotliwie.
Oczywiście Amerykanie nie zapomnieli
jak gra się rzetelny i bezkompromisowy
thrash/crossover,
ale ich trzeci album to już taśmowa
produkcja: na wysokim poziomie,
dopracowana, ale bez oryginalności
z rzemieślniczego zakładu
rodem. Wcześniej również było
słychać, że lubią Slayera, bo
wiadomo, kto ich nie lubi, ale na
najnowszym krążku ta fascynacja
jest jeszcze bardziej odczuwalna,
co odziera kilka utworów, zwłaszcza
"Mercy Killing Fields" i "Empire",
z resztek oryginalności. Gorzej,
że przy tych wszystkich blastach,
szybkostrzelnych riffach czy
gitarowych duetach robi się też
monotonnie ("Avarice"), a z niektórych
utworów, zwłaszcza tytułowego,
można by bez większej
szkody po prostu zrezygnować,
dzięki czemu "War Remains" byłaby
może i krótsza, ale na pewno
treściwsza. (3)
Enforcer - Nostalgia
2023 Nuclear Blast
Wojciech Chamryk
Ostatnia płyta zespołu "Zenith"
spotkała się z mieszanym odbiorem
ze strony fanów. Jedni kupili
od razu przebojowe granie Szwedów,
drudzy byli zniesmaczeni
nadmiernym oddaleniem się od
speed metalowych korzeni. W
związku z tym dużo osób czekało
na ten album, żeby zobaczyć w jaką
stronę zespół poszedł - czy już
zupełnie się pogrążył, czy może
ocknął się i powrócił na właściwą
drogę. Pewną podpowiedzią, co
do kierunku, mógł być tytułowy
singiel i jednocześnie teledysk
zapowiadający to wydawnictwo.
Dla tych, którzy woleli wcześniejsze
dokonania zespołu, utwór
"Nostalgia" musiał być jak miażdżący
szczękę lewy sierpowy. Totalny
nokaut i posłanie na deski w
30 sekundzie walki. Pełne oszołomienie,
dzwonienie w uszach, ale
człowiek próbuje jeszcze wstać,
po czym od 45 sekundy otrzymuje
serię potężnych ciosów, po których
już nie jest w stanie się podnieść.
Tylko leży, ze wstrząśnieniem
mózgu i zmasakrowaną twarzą.
Niczym miarowe uderzenia
młota w głowę dochodzi do niego
myśl "to nie będzie speed metalowa
płyta". Powiedzieć, że ten kawałek
to ballada, to powiedzieć za mało.
Opiszę to w ten sposób, Szwed
174
RECENZJE
wyjdzie z Abby ale Abba ze
Szweda nigdy. Utwór rozpoczynają
charakterystyczne gitary akustyczne,
a Olof śpiewa tak, że można
go pomylić go z Agnetha
Fältskog. Dopiero od 1 minuty
wchodzi melodyka, która może
sugerować, że mamy do czynienia
z zespołem rockowym. Kawałek
powoli rozwija się aż do patetycznej
kulminacji, co tworzy
przedziwną całość. Egzaltowaną i
irytującą… ale też intrygującą.
Jest to na pewno oryginalne i głęboko
wierzę, że tylko zespół ze
Szwecji jest w stanie coś takiego
skomponować. Nie wiem, czy
przez przewrotność wybrali tak
specyficzny kawałek na singiel, bo
jedna piosenka z Enforcer jednak
Abby nie czyni. Cała płyta jest
mimo wszystko metalowa, ale to
raczej ewolucja stylu obranego na
"Zenith". Kosmiczne intro nie
mówi jeszcze w jakim kierunku
zespół idzie, ale już otwierający
"Unshackle Me" wyraźnie wskazuje
na mocarny glam metal - być
może na sterydach, ale jednak
glam metal. Gdy już człowiek pogodził
się z tym faktem, pojawia
się przeciągły krzyk Olofa, jakby
chciał wywrzeszczeć "aaaaaa nabrałem
was" i wchodzi z "Coming
Alive" na obrotach przywodzących
na myśl debiut zespołu. Fajny,
szybki kawałek, który może
podobać się fanom z obu stron
barykady. Po czym rozgrzane głowy
chłodzi następny w kolejności
"Heartbeats", w którym inspiracje
Dio nie są specjalnie ukrywane.
Zespół znowu przyśpiesza w
"Demon", gdzie mamy chwytliwy
miks Mercyful Fate z glamowym
klimatem. Nie zwalniają w "Kiss
of Death" i jeszcze docisną w Metal
Supremacia, ale już pozostałe
kawałki są raczej w średnich tempach.
Oprócz "Nostalgia", na płycie
wyróżnia się jeszcze "Keep The
Flame Alive". Prawdopodobnie
jest to bardzo dobry kompozycyjnie
kawałek, ale ja mam z nim
problem i nie obejmuje go swoim
ograniczonym umysłem. Jedyne
co mogę o nim napisać to to, że
ma dziwne gitary i połamany
rytm. Poza tymi dwoma kawałkami,
mamy tu dobrze zagrany,
przebojowy i melodyjny metal
czerpiący garściami z lat 80. Jeżeli
nie masz oczekiwań od Enforcer,
że powinni grać speed metal, to
jest to naprawdę fajny album, którego
dobrze się słucha. No, może
czasami przydarzy im się lekko
przynudzić, ale jest to cały czas
mocna, metalowa pozycja. Enforcer
na swoją wizję i dobrze
wie, jak malować używając wielu
muzycznych klisz. Zrobił z tego
swój własny styl, który można
obrazowo przedstawić w następujący
sposób. Wyobraźcie sobie
najdzikszą imprezę podczas nagrywania
"Hear 'n Aid" w 1985r.
Tony prochów, alkoholu, dziewczyn,
mężczyzn i ponad 40 muzyków
zebranych przez Dio - od
Halforda przez Dokken, Mötley
Crüe do Yngwie Malmsteen i
nawet Journey. Są tam naprawdę
wszyscy. Wyobraźcie jeszcze sobie,
że w trakcie imprezy nastąpił
wyciek z pobliskiej elektrowni
atomowej napromieniowujący całą
okolicę. Dzieci narodzone po
tej imprezie, założyłyby zespół,
który grałby właśnie taką muzykę
jak na opisywanym powyżej albumie.
(4)
Evile - The Unknown
2023 Napalm
Grzegorz Putkiewcz
Materiał dotyczący poprzedniej
płyty Evile "Hell Unleashed" został
zaplanowany na 79. numer
Heavy Metal Pages, ale ukazał się
dopiero w numerze 80., ponieważ
ja za bardzo odleciałem w zadawanych
pytaniach, a oni nie
wiedzieli co odpowiedzieć, w
związku z czym musiałem przeznaczyć
dodatkowy czas na przyszykowanie
bardziej standardowych
pytań i po raz drugi zaczekać
na odpowiedzi. Od tego
momentu żyłem z przeświadczeniem,
że brytyjskich thrashersów
nie ma co prowokować, bo oni
chcą wszystkich pozabijać, a nie
snuć refleksje nad życiem doczesnym.
Możliwe, że wtedy tak właśnie
było. Ale dziś lider Oli Drake
publicznie deklaruje, że czuje się
w sposób trudny do wyjaśnienia
słowami. Coś jednak skłoniło go
do zatrzymania się w morderczym
pędzie i do refleksji nad darowaniem
innym nowego życia. Właśnie
nie bezlitosną młóckę, a urodzenie
dzieci uznał za najwspanialszą
rzecz, jaka mu się w całym
życiu przytrafiła. Alternatywne
emocje towarzyszą alternatywnej
muzyce i vice versa. Dotąd Evile
grało coś jakby skrzyżowanie Metalliki
z Megadeth, ale inaczej i
przede wszystkim mocniej, tak w
kierunku obrzeży thrashu z death
metalem, choć bez growlowania.
"Hell Unleashed" walił jatką prosto
w uszy. "The Unknown" na
uszach się nie zatrzymuje i próbuje
dotrzeć głębiej, przez kanał
słuchowy aż do mózgu. Stylistycznie
ma więcej wspólnego z
doom metalowym ciężarem niż z
death metalową masakracją, dlatego
nie wydaje mi się, żeby
wszyscy dotychczasowi fani Evile
w pełni polubili nowy album za
pierwszym odsłuchem: niekoniecznie
tego oczekiwali. Pragnę w
tym miejscu krzyknąć do wszystkich,
że warto otworzyć się na
thrashowy nonkonformizm, ale
Metallika z Megadethem skazali
eksperymenty na uprzedzenie
już ćwierć wieku temu. Nonkonformizm
w thrash metalu raczej
nie zdobędzie uznania, na jakie
zasługuje. W poprzednim numerze
HMP postawiłem piątkę Detraktorowi,
strącając Overkill
"Scorched" z górnej półki. "The
Unknown" nie idzie w zaparte aż
tak daleko, bo stanowi innowację
tylko w ramach katalogu Evile, a
nie w ramach całego metalu. Niższe
nastrojenie gitar czy tłuste
grzęźnięcie w pojedyncznych nutach
cechowało już Black Sabbath.
Tu nie dzieją się żadne numetalowe
odchyły. Dlaczego więc
w polskich mediach pojawiają się
krytyczne opinie? Chyba za mało
tradycji, a za dużo kreatywności.
Ja to doceniam i na przekór co
poniektórym polecam "The Unknown".
Niech życie góruje nad
śmiercią. (5)
Sam O'Black
Explorer - Still Alive… And
Now
2023 Pure Steel
Mamy tu kolejnego przedstawiciela
włoskiej sceny metalowej,
która niestety od wielu lat przyzwyczaiła
nas do wypuszczania
zespołów prezentujących dość
przeciętny poziom. Owszem od
czasu do czasu można wyłowić
kilka perełek jak chociażby Burning
Nitrum czy MadMaze, ale
to są wyjątki i niestety Explorer
się do nich nie zalicza. Zespół
przedstawia się jako przedstawiciel
speed metalu, ale jak dla mnie
jest to bardziej thrash metal stylistycznie
nawiązujący do połowy
lat 80. i amerykańskich kapel jak
Anvil Bitch, Holy Terror czy
Killjoy. Muzycznie może i nie
jest najgorzej, jest w miarę szybko,
ale i nudno, wszystkie utwory
są do siebie podobne, nic się nie
dzieje, a na domiar złego gitarzysta
Billy, który odpowiada również
za wokale, śpiewa tak, jakby
mu się nie chciało. Przesłuchałem,
bo musiałem, żeby napisać
recenzje, a jak chcecie ocenić sami
ten materiał to droga wolna. (2,5)
Erich Zann
Fairytale - Army Of Ghosts
2023 Pure Steel
Fairytale są z Niemiec, istnieją
od ponad 20 lat i mają na koncie
trzy albumy, wypełnione heavy/
power metalem. Najnowszy "Army
Of Ghosts" to koncept, oparty
na różnych opowieściach ze
świata horroru, a więc tematyce
nader bliskiej metalowej braci.
Nie da się nie zauważyć, że zespół
poczynił pewne postępy, ma też
naprawdę niezłego, uniwersalnego
frontmana, ale to jednak wciąż co
najwyżej II liga. Dzieje się tak, ponieważ
za dużo tu w poszczególnych
utworach bezpośrednich
nawiązań do Iron Maiden, solowych
płyt Bruce'a Dickinsona,
Saxon czy Mercyful Fate. Oczywiście
słucha się tego nieźle, a
zwłaszcza w "Possessed" i "Horace
P", zaś wspomniany już Carsten
Hille sporo wnosi do wielu utworów,
choćby totalnie archetypowego
"Alive" czy zróżnicowanego
"1428", ale wiadomo po co bym
sięgnął, mając do wyboru zakup
tej płyty czy jakiegoś oryginału z
lat 80… (2,5)
Wojciech Chamryk
Fateful Finality - Emperor Of
The Weak
2022 Blood Blast
Na piątym już albumie Fateful
Finality potwierdzają, że heavy/
thrash metal wciąż trzyma się w
Niemczech mocno. I od razu, w
tytułowym openerze, ostro dokładają
do pieca, łojąc nie tylko na
najwyższych obrotach, ale i całkiem
zmyślnie. Inna sprawa, że to
granie mocno zakorzenione w dokonaniach
Exodus ("Live Amid
Warfare") czy Slayer ("Time
Bomb"), ale jednocześnie na tyle
zindywidualizowane, że nie ma
mowy o jakichś zbyt wyraźnych
zapożyczeniach. Składający się z
11 utworów materiał jest też przy
tym dość zróżnicowany: szybsze
numery przeplatają się z tymi
utrzymanymi w średnich tempach
("Stealth Aggressor"), pojawiają
się też partie balladowe ("When
Peace… Is The Demand"), a bywa
i tak, że mamy to wszystko w je-
RECENZJE 175
dnym utworze ("From Creator To
Victim"). Gitarowy duet Patrick
Prochiner i Simon Schwarzer
zapewnia nie tylko riffy i solówki,
bowiem obaj też śpiewają, co daje
zróżnicowanie również w warstwie
wokalnej. Nie da się przy tym
ukryć, że lepiej wypadają w tych
agresywniejszych partiach, melodeklamacja
w zwolnieniu "The
Man He Was" wypadła bowiem
słabiutko - ale i tak warto "Emperor
Of The Weak" posłuchać. (4)
Wojciech Chamryk
Freedom Call - The M.E.T.A.L.
Fest
2023 Steamhammer/SPV
Freedom Call to dla mnie taki fenomen.
Zespół jest porównywany
do Helloween i Gamma Ray i
niekiedy równie hołubiony. Zawsze
mnie to dziwi, bo choć faktycznie
pierwsze produkcje były
bliskie swoim pierwowzorom to, z
czasem Chris Bay i jego Freedom
Call coraz bardziej pogrążali się w
coraz słodszych melodiach. Mimo
wszystko ich popularność utrzymywała
się na wysokim poziomie,
a nawet ciągle się rozrastała.
Także do tej pory formacja nagrała
dziesięć studyjnych albumów i
trzy koncertówki. Jeśli chodzi o te
ostatnie, były to "Live Invasion"
(2004), "Live in Hellvetia"
(2011) i właśnie omawiany tegoroczny
"The M.E.T.A.L. Fest".
Ten koncertowy album powstał
niejako przez przypadek. Muzycy
dowiedzieli się, że na Metalfest
2022 w Pilznie będzie profesjonalny
sprzęt nagrywający i postanowili
to wykorzystać. Niemniej
jego zawartość to nie tylko występ
w Plznie, ale również fragmenty
koncertu z Ratyzbony z tego samego
roku. Także materiał z "The
M.E.T.A.L. Fest" stanowi kompilację
z tych dwóch wydarzeń.
Wszystko jest świetnie dopracowane,
iż w zasadzie nie słychać, że
poszczególne nagrania pochodzą
z różnych miejsc. Choć zespół zastrzega
się, że nie chodziło im o
perfekcje w dopracowaniu nagrań,
a raczej o ich autentyczność to, jednak
ogólnie całość jest doskonale
dopieszczona i doszlifowana.
Zdecydowanie ułatwia to odbiór
zarejestrowanego materiału. Zresztą
ułożony jest on tak, że chce
się go słuchać. Mam nadzieję, że
właśnie to mieli na myśli muzycy
i program płyty jest porównywalny
z tym, co działo się na koncertach.
Kawałki eksponują chwytliwość
melodii i ich porywający
drive. Nie denerwuje to tak jak w
niektórych momentach płyt studyjnych,
ale one nie mają tej koncertowej
atmosfery, którą czuć od
początku na "The M.E.T.A.L.
Fest". Także jeśli chodzi o część
audio tego wydawnictwa, jest zdecydowanie
dobrze i szczerze mówiąc
pozwoliło mi to spojrzeć na
Freedom Call znowu przychylnie.
Oprócz wersji audio "The
M.E.T.A.L. Fest" ma również wariant
filmowy. Niestety rzadko
bywa, aby wytwórnie w tym formacie
wysyłali promówki. Niemniej
wierzę, że ruchome obrazki
równie udanie oddają zamysł tego
wydawnictwa. Poza tym zawierają
więcej ciekawostek, jakieś ciekawostki
zza kulis, jakieś wydarzenia
z lotniska Eventhall w Regensburgu
oraz parę migawek z
70000 Tons Of Metal. Także
każdy fan Freedom Call powinien
być zadowolony z propozycji
ze strony swojego ulubionego zespołu.
(4)
\m/\m/
Gatekeeper - From Western
Shores
2023 Cruz Del Sur Music
Płyta ta rodziła się w lekkich bólach.
Pierwotnie miała zostać wydana
w 2021, ale pandemia pokrzyżowała
plany (nie tyle wydawnicze,
ile samo domknięcie
płyty). Co więcej, z zespołu musiał
odejść JP Abbound - nie dość,
że jego koncepcje nie szły tą
samą drogą, co Jeffa Blacka, to
jeszcze mieszkał daleko. Ten drugi
zaś przyjmując nowego wokalistę,
Tylera Andersona, postanowił
zacząć od zera, wyrzucają w
diabły wszystko to, co powstało z
JP. Tak oto zrodziła się epicka,
wyważona "From Western Shores".
Sama jestem zaskoczona, jak
bardzo jestem rozkapryszona słuchając
Gatekeepera. EP bardzo
mi się podobała, ale kuriozalne
rozdarte wokale JP wydawały mi
się przesadzone. Tak się jednak
do nich przyzwyczaiłam, że słuchając
"From Western Shores" z
Tylerem, mam wrażenie, że
Gatekeeper zmiękł jak zawinięty
w folię bochenek chleba. To moje
rozkapryszenie nie oznacza, że
Tyler wszędzie wprowadza klimat
Warlord-Hammerfall. Co prawda
taka - właśnie łagodna - jest jego
bazowa forma śpiewania, ale
tam, gdzie trzeba, potrafi też i zakrzyczeć
i po bardowsku wokalizować.
Takie zresztą było założenie
Jeffa - nowy sitkowy musi być
wielozadaniowy. Bo też i sam Gatekeeper
nie jest płaski. Dużo się
na tej płycie dzieje! Począwszy od
podniosłego numeru tytułowego,
przez dynamiczny "Death on
Black Wigns", majestatyczny (niemal
po eternalchampionowemu)
"Shadow and Stone", aż po manowarowy
"Keepers of the Gate".
Co ciekawe, jeśli i Wy słuchając
tej płyty, macie takie skojarzenie,
nie jesteście w błędzie. Chłopaki
chciały właśnie stworzyć epopeję
w stylu "Battle Hymn". A jeśli kawałek
"Twisted Towers" skojarzył
Wam się - jak mi - z Twisted Tower
Dire, też jesteście na dobrej
drodze. Gatekeeper nie jest pierwszym
współczesnym zespołem,
który bije pokłony przed tymi
Amerykanami. Może i droga do
narodzin tego wydawnictwa była
wyboista, ale koniec końców mamy
dobrą, epicką i naprawdę
przemyślaną płytę. (4,3)
Ghost - Phantomime
2023 Loma Vista
Strati
Dość popularny ostatnio Ghost
zdecydował się na wydanie EP-ki
"Phantomime". Ponoć u nich to
taki cykl. Najpierw większe wydawnictwo,
a później mniejsze (albo
na odwrót). Na "Phantomime"
umieścili covery różnych kapel i
artystów, tak więc na płytce znajdziecie
w interpretacji Ducha "See
No Evil" (Television), "Jesus He
Knows Me" (Genesis), "Hanging
Around" (The Stranglers), "Phantom
of the Opera" (Iron Maiden) i
"We Don't Need Another Hero"
(Tina Turner). Może ci, co na co
dzień słuchają Szwedów, będą zachwyceni
ich talentem i wyobraźnią,
mnie niestety mina mocno
zrzedła. Nie bardzo mogę się odnieść
do nagrań Television czy
The Stranglers, nie słucham ich
na co dzień i nie wiem, czy w
ogóle je słyszałem wcześniej. Niestety
przeróbki Genesis, Tiny
Turner, a szczególnie Iron Maiden
zupełnie nie przemówiły do
mnie! Zdecydowanie wolę oryginały,
są nie do ruszenia! Nie mam
pojęcia, czy szwedzcy muzycy podeszli
do zadania bez serca (na
odczep), czy też po prostu nie wyszło
im, ale po "Phantomime" już
nie sięgnę, szkoda czasu. Wiem,
że fanom Ghost będzie to w niesmak,
no ale jak ktoś lubi słuchać
takich kreacji to, proszę bardzo.
Ja nie muszę. (1)
\m/\m/
Grim Justice - Justice in the
Night
2023 Pure Steel
Jak włączyłem tę płytę po raz
pierwszy to pomyślałem sobie - o,
coś dobrego się zapowiada. Fajne,
trochę archaiczne granie w stylu
NWOBHM spod znaku Angel
Witch czy Diamond Head z fajnym
dziewczyńskim wokalem.
Specjalnie nie piszę kobiecym, bo
ma właśnie taki dziewczyński
charakter, coś trochę w stylu Ann
Wilson z Heart, tylko że nieco
niżej i z lekkim niemieckim
akcentem. Nie ma w tym śpiewaniu
żadnego wyrachowania, tylko
bezpretensjonalność i pewna ujmująca,
młodzieńcza naiwność.
Dlatego też byłem przekonany, że
ta płyta to debiut Grim Justice i
zaskoczyło mnie to, że to już ich
trzeci album, a zespół istnieje już
13 lat. Widać, że nastoletni duch
ich nie opuszcza. Mniejsza z metryką,
otwierający "Justice in the
Night" to mocny, przebojowy
wstęp, który zaostrzył mi apetyt
na całą płytę. Fajnie, z kopem i
buja. Tak jak już pisałem na początku,
lekko to archaiczne, lekko
niedoskonale, ale z charakterem.
Kolejny kęs w postaci "Curse of
the Moon" również dobrze smakuje.
Rytmiczne nabijamy riff i linia
wokalna niczym pieśń bojowa
śpiewana przez celtycką wojowniczą
księżniczkę. Celtycką, dlatego
że mimo że zespół pochodzi z
Austrii, to w głosie wokalistki słyszę
lekko irlandzką melodykę.
Nie zrozumcie mnie źle, w tej muzyce
nie ma nic z folku, po prostu
mam jakieś bliżej niesprecyzowane
skojarzenia z irlandzkimi wokalistkami.
W każdym razie so far
so good, mówię sam do siebie, póki
co mamy dwa miłe dla ucha,
klasyczne kawałki. Oj fajnie, naprawdę
fajnie… i potem w "(This)
Dark Soul (of Mine)" zaczyna się
kombinowanie ze spokojnymi,
balladowymi wstawkami, które w
sumie pojawiają się już do końca
płyty. Nie ma w tym nic złego, po
prostu dwa pierwsze utwory spowodowały,
że miałem zupełnie inne
oczekiwania. "(This) Dark Soul
(of Mine)" zaczyna się akustycznymi
gitarami, ale spokojna
Wasza rozczochrana, potem przechodzi
w przyjemną heavy metalową
galopadę. Nie jest to galop
konia dosiadanego przez Conana
176
RECENZJE
albo Szarża Lekkiej Brygady, tylko
miła i beztroska gonitwa przez
zielone pola obsypane kolorowym
kwieciem. W "(The) House (That
Lies) in the Shadows" zespół znowu
daje do pieca, ale nie jest to
kawałek równie przebojowy jak
początek płyty. Odnoszę wrażenie
jakby był zrobiony trochę na
siłę, bez jakiegoś konkretnego pomysłu.
"Terminus III" to już typowa
ballada z nastrojowymi zwrotka
i podniosłym refrenem. Natomiast
"Hey Angel" to nie taka typowa
ballada dla heavy metalowego
zespołu inspirującego się NW
OBHM. Pierwsza zwrotka jest
nieco intrygująca, ponieważ przywodzi
na myśl The Gathering i
Anneke van Giersbergen. Mogłoby
być bardzo ciekawie, ale
uważam ze całość nieco psuje trochę
banalny refren. Niczego jednak
zespół nie popsuł w "When
Night Falls", w którym zespół mocno
zagłębił się w klasyczny hard
rock z lat 70., urozmaicony wciągającym
wstępem granym na pianinie.
Album zamyka środkowo -
sabbatowski "Argus", który muzycznie
bardzo mi pasuje, ale nie do
końca współgra z wokalem. Takie
dźwięki najlepiej smakują jednak
z mocnymi i bardzo technicznymi
męskimi wokalami. Nie mniej jest
to całkiem fajny kawałek. Podsumowując
jest to płyta dosyć nierówna,
ale charakterystyczna i co
by nie mówić oryginalna. Przez to
nie każdemu się spodoba - taka
już dola zespołów odstających od
standardu. Albo poczujesz ich wizję
albo ją odrzucisz. W takich
przypadkach rzadko są stany pośrednie.
(3,8)
Grzegorz Putkiewicz
Green Labyrinth - Sequences
2023 FastBall
Green Labyrinth istnieje od roku
2008 i pochodzi ze Szwajcarii. W
roku 2014 wydali debiut "Shadow
of My Past", na którym
śpiewała Lara Senn. Aktualnie za
mikrofonem mamy Seraina'e
Schöpfer oraz najnowszy, tegoroczny
album Szwajcarów "Sequences".
Składa się na niego
dziewięć długich i rozbudowanych
kompozycji utrzymanych w
konwencji melodyjnego symfonicznego
power metalu, w których
dość często przemykają elementy
bazujące na progresywnym metalu.
W większości utworów gitary
pracują mocno, a perkusja i bas
dość dosadnie. Klawiszy jest też
sporo, ale utrzymują one równowagę
pomiędzy pozostałymi instrumentami.
W to wszystko wtopione
są wysmakowane nieprzesadzone
orkiestracje. Oczywiście
Szwajcarzy nie unikają melodii,
które są głównie wyraziste i konkretne
oraz podkreślane przez
pełny, soczysty i mocny głos nowej
wokalistki. No i generalnie to
one nadają muzyce Zielonego
Labiryntu charakteru. Od czasu
do czasu głos Seraina'e wspierany
jest męskim growlem tak jak w
"Dreamland" czy "Trapped Soul".
Kompozycje zbudowane są dość
ciekawie i dzieje się w nich sporo
ciekawego. Poruszają różne emocje
oraz klimaty, ale generalnie
chodzi o to, aby dostarczyć słuchaczowi
przyjemnych doznań.
Produkcja i brzmienia "Sequences"
utrzymane są na poziomie,
także fani melodyjnego symfonicznego
metalowego będą mieli co
posłuchać. Niestety mnie ta płyta
nie poruszyła większych emocji,
tak jak wielokrotnie już napominałem,
coraz rzadziej czerpię z takiej
muzyki przyjemność. Niestety.
(3,5)
\m/\m/
Hammerhead - Lords of the Sun
2023 High Roller
W latach 1977-1978 działali jako
Destroyer. Od roku 1978 do
1986 używali nazwy, pod którą
ich znamy, czyli Hammerhead.
Był to ich podstawowe lata kariery.
W tym czasie wydali dwa dema
i singiel ("1978 Demo", "Time
Will Tell", "1984 Demo"). Niestety
mimo potencjału nikogo nie zainteresowali,
w sensie, że nikogo
ze włodarzy wytwórni. W latach
1995 i 1996 nastąpiła pierwsza
próba reaktywacji, która w sumie
udała się dopiero w roku 2005.
Od tamtej pory wydali dwie kompilacje
i trzy pełne albumy. Trzecim
jest właśnie omawiany "Lords
of the Sun". Oczywiście ich muzyka
ciągle bazuje na raczkującym
flegmatycznym heavy metalu rodem
z lat 70., z niesamowitymi
melodiami, barwnymi riffami,
które mają oparcie w konkretnej,
ale i pomysłowej sekcji rytmicznej.
W sumie więcej tam jest
hard rocka i heavy rocka zagranego
do bólu klasycznie i w sposób
znany jedynie na przełomie
lat 70. i 80 w Brytyjskim Królestwie.
Główną ozdobą tego albumu
są dwie części kompozycji tytułowej
"Lords of the Sun". Pierwsza
część "Blood And Sand/Coup de
Gengis Khan - Genhgis Khan
2019 LM
Gengis Khan wystartował w Bolonii
w roku 2012. Pierwszy album
"Gengis Khan Was a Rocker"
opublikowali w roku 2013.
Natomiast EP-ka "Gengis Khan"
jest ich drugim wydawnictwem.
Myślę, że po sześciu latach chcieli
się przypomnieć, co poniekąd im
się udało. EP-ka zawiera cztery
utwory utrzymane w stylu topornego
oldschoolowego heavy metalu,
z naleciałościami europejskiego
heavy metalu rodem z lat
80. typu U.D.O., Faithful
Breath, Crossfire, Ostrogoth
itd. Są również odniesienia do
hard rocka, power metalu czy
speed metalu, jednak oprawa jest
współczesna i mocno nawiązuje
do NWOTHM. Sporo jest niezłych
i wyrazistych riffów, ciekawych
patentów, znośnych melodii,
w dodatku niesionych przez
gardłowo-nosowy wokal, bardzo
pasujący do solidnej całości. No i
ta solidność wystarcza, aby zainteresować
fana tradycyjnego
heavy metalu. Tak przynajmniej
mnie się wydaje. Do muzyki pasuje
również wizerunek oraz tematyka
kawałków wymyślona przez
Włochów, czyli mongolskich wojowników.
Ogólnie jest to bardzo
solidna pozycja, która może się
spodobać (lub nie) maniakowi
tradycyjnego heavy metalu. Niestety
współczesna scena wypluwa
takich pozycji całą masę. (3,5)
Gengis Khan - Colder Than
Heaven
2021 Steel Shark
Trzy lata później Włosi wypuszczają
swój drugi pełen krążek.
Choć tym razem zawiera jedynie
siedem kompozycji i nawet nie
Gras" trwa ponad 15 minut,
druga "Threnody/Dreamscape" blisko
10 minut, w sumie 24 minuty
brytyjskiego klasycznego heavy
metalu z pewnymi elementami
progresji. Mimo tak potężnej
dawki muzyki ani trochę nas nie
przytłacza. Myślę, że muzycy bardzo
dobrze i z wyczuciem zaaranżowali
te dwie kompozycje. Ani
przeważające motywy hard rockowo/heavy
rockowe, ani też dość
subtelne aranżacje progresywne,
nie tłamszą naszych doznań.
Wręcz odwrotnie, wszystkie pomysły
są zwiewne, lekkie, ciepłe i
ciągle płyną do przodu, odwracając
jedynie uwagę, że kradną nam
trwa 35 minut. No, ale w latach
80. nie było to nic szczególnego.
Właśnie takie LP też publikowano.
Muzycznie i wizerunkowo
nic się nie zmieniło. Ciągle jest to
toporny oldschoolowy heavy metal
z wyraźnymi wpływami lat
80., z różnymi naleciałościami.
Już otwierający "No Surrender"
swoim prostym heavy metalowym
wydźwiękiem ustawia nas do odbioru
całości "Colder Than Heaven".
Natomiast w bardziej dynamicznym
utworze tytułowym odnajdziemy
wyraźne wpływy power
metalu. W kolejnym, powolnym
"He's The King" napotkamy
skondensowaną toporność. Za to
"Reinventing The Fire" atakuje nas
od razu niezłym riffem i ogólnie
dość ostrym pazurem, pokazując,
że muzycy Gengis Khan nie unikają
mocy. Podobnie wybrzmiewa
"Time To Kill". Natomiast w padającym
w ucho "Taken By Force"
odnajdziemy sporo zapożyczeń z
hard rocka. Ostatni, zamykający
całą płytę "War In The Fields",
niby trochę pełźnie, ale co jakiś
czas nabiera prędkości i o dziwo
wybrzmiewa niczym kawałek formacji
epicko metalowej. Wykonanie
na "Colder Than Heaven"
zdecydowanie bardziej mi się podoba,
i nie chodzi tylko o gitary,
których tym razem jest dwie i
brzmią znacznie ciekawiej, ale
również o bas i perkusję, które
nieraz pokazują, że potrafią żyć
własnym życiem. Wokal nie
zmienia się, całe szczęście, ale są
momenty, że śpiewa melodyjniej
niż na EP-ce. No cóż, mamy kolejne
pozytywne wydawnictwo pod
szyldem Gengis Khan. (3,7)
\m/\m/
mijający czas. Pozostałą część albumu
uzupełniają jeszcze trzy dość
typowe, acz ciekawie skonstruowane
kompozycje, które z łatwością
wciągają swoich słuchaczy.
Ich brzmienia, wyczucie w dynamice
i kontrastach, pewna eteryczność
melodii i ich przebojowość
bardzo pozytywnie nastawia do
Hammerhead. Myślę, że każdy z
nich może być hitem, obojętnie
czy to "Waiting for the Daisies",
"Faithful Heart", "Crimson Tide".
Choć ten pierwszy mnie najbardziej
odpowiada. Po głównej części
albumu następuje akustyczna
ballada "Tears like Rain (for LJ)",
nagrany na żywo w studio, dyna-
RECENZJE 177
miczny i typowy dla Anglików
"Cry As I Fall (Bitter Harvest)",
no i na koniec, koncertowe wersje
kawałków "Waiting for the Daisies",
"Faithful Heart", "Crimson
Tide", które w pełni potwierdzają
swoje wartości w warunkach na
żywo. Wszystko jest świetnie wykonane,
na pełnym luzie, ale z zaangażowaniem.
Wszystko brzmi
wręcz wybornie. Fani Hammerhead
oraz NWOBHM z pewnością
będą usatysfakcjonowani
"Lords of the Sun" i nie ma co
ich za bardzo zachęcać do poznania
tego krążka. Pewnie katują go
już od dawna... (4)
\m/\m/
Headshot - Eyes Of The Guardians
2022 MDD
Usłyszałem ich na wysokości drugiego
albumu "Emotional Overload",
ale zawsze był to dla mnie
zespół jeden z wielu. Czy szósty
album w dyskografii, a drugi z wokalistką
Danielą Karrer, zdoła to
zmienić? Niestety nie bardzo, ponieważ
thrash w wydaniu Headshot
wciąż jest dość przewidywalny
i co najwyżej poprawny - są tu
tak zwane momenty, ale całość
nie porywa, mimo pewnych atutów.
Na plus zapiszę na pewno
mocarne, surowe brzmienie - słychać,
że grają tu ludzie, którzy
mają thrash we krwi od dawna,
nawet jeśli w składzie jest już tylko
jeden muzyk oryginalnego
składu, gitarzysta Olaf Danneberg.
W numerach ostrzejszych
też jest OK ("Eyes Of The Guardians"
rządzi!), ale Headshot nie
za bardzo wiedzą co chcą grać,
thrash na modłę europejsko-germańską,
czy ten bardziej techniczny
z Bay Area (świetny, trwający
ponad dziewięć minut i zamykający
płytę "Invisible"). Mamy tu
też jednak zbyt wiele bardzo do
siebie podobnych utworów, które
tyle, że są na płycie, ale nic z tego
nie wynika; instrumentalno-etniczny
"Tentacular (Part 1)" to też
tylko przerywnik-ciekawostka. (3)
Wojciech Chamryk
Hellcrash - Demonic Assasinatiön
2023 Dying Victims Productions
Na debiutancki album tego włoskiego
tria trzeba było poczekać
kilka lat, ale rozochoceni dobrym
przyjęciem "Krvcifix Invertör"
Hellcrash szybko nagrali jego
następcę. "Demonic Assasinatiön"
to ponownie granie surowe i
agresywne, jak za najlepszych lat
speed/thrash metalu, ale w żadnym
razie nie odcinanie kuponów,
nawet jeśli poszczególne
utwory budzą skojarzenia z Sodom,
Venom, Bulldozer, Slayer
czy Running Wild. Mamy tu
więc starą szkołę w najczystszej
postaci, gdzie programowa surowizna,
również brzmieniowa,
przeplata się z pewną dozą melodii,
a krótsze utwory, mające zwykle
jakieś trzy minuty, sąsiadują z
dłuższymi. Płytę wieńczy (OK,
jest jeszcze krótkie, instrumentalne
"Outro") jedna z nich, znakomita
kompozycja tytułowa. Zróżnicowana
i dopracowana, siarczysta,
ale też z dającymi oddech
zwolnieniami, tak więc prawie
osiem minut mija błyskawicznie,
podobnie jak i cała, warta uwagi,
płyta. (5)
Wojciech Chamryk
Hellwitch - Annihilational Intercention
2023 Listenable
Kolejny powrót po latach tym razem
do życia powrócił amerykański
death/thrash metalowy potwór
Hellwitch. Kapela powstała w
pierwszej połowie lat 80. po czym
w 1990 roku wydala uważany
przez niektórych za kultowy debiut
"Syzygial Miscreancy" zawierający
techniczny death thrash a
la Sadus czy Atheist, by zrobić
sobie przerwę i po 19 latach powrócić
z "Omnipotent Convocation"
w 2009 roku a 14 lat później
w 2023 wydać trzeci album
"Annihilational Intercention", o
którym właśnie będzie mowa w
poniższej rejencji. Mamy tu dziewięć
kawałków trwającego łącznie
40 minut klasycznego death/thrashu.
Materiał jest bardzo pokręcony,
szybki i ciężki, a wszystko to
jest zwieńczone krzykliwym, histerycznym
wokalem. Album jest
bardzo solidny na pewno przypadnie
do gustu fanom Sadus,
Atheist czy w ogóle tego typu grania.
Jedyne, do czego mogę się
przyczepić to - to, że materiał jest
za bardzo pokręcony, za mało jest
melodii, jest za bardzo techniczny,
przez co na dłuższą metę
może zmęczyć. Brakuje mi też tej
odrobiny magii jak u Sadus czy
Atheist, która sprawia, że zespół
osiąga sukces, ale to potrafią nieliczni.
Niemniej jednak warto zapoznać
się z tą pozycją, bardzo
solidny powrót. (4)
Erich Zann
Höwler - Descendants of Evil
2022 Ragnarök
Nie będę udawał, że kostarykański
Höwler jest mi znany - bo nie
jest. Mimo, że to już ich czwarty
album, a w swojej ojczyźnie i państwach
ościennych to zespół o wyrobionej
pozycji. Doczekał się
nawet nominacji do nagród hiszpańskiego,
niezależnego przemysłu
muzycznego, w kategorii "najlepszy
zespół z Kostaryki". Tylko
akurat w ich przypadku pochodzenie
nie ma większego znaczenia
ponieważ grają taki thrash
metal, jaki się gra pod każdą szerokością
geograficzną. Dlaczego
to akcentuję? Żebyście nie spodziewali
się latynoskiego, czy nawet
szeroko pojętego południowo
- amerykańskiego brzmienia czy
charakteru. Ja na przykład, mam
dosyć romantyczne i naiwne oczekiwania
wobec każdej muzyki
nagranej od Tijuany, El Paso i Rio
Grande w dół. Zespoły z tej części
świata zawsze dostają ode mnie
dodatkowe 2 punkty za pochodzenie.
Nie wiem naprawdę czego
się po nich spodziewam, może tego
że brutalna, ale jednocześnie
barwna otaczająca ich rzeczywistość
uwiarygodnia ich muzykę.
Czy mogą być lepsze warunki dla
powstania zespołu metalowego
niż państwo toczone korupcją,
wysoką przestępczością, nierównościami
społecznymi, ale jednocześnie,
którego mieszkańcy są
entuzjastyczni, impulsywni i pełni
pasji. Tam się kocha lub nienawidzi,
nie ma nic pośredniego i
względnego. No dobrze, porzućmy
już moją wizję Ameryki Łacińskiej
i Południowej niczym ze
"Zbuntowanego Anioła" i wróćmy
do muzyki Höwler. Mamy tu
od czynienia z typowym, intensywnym,
amerykańskim (w sensie z
USA, ze wskazanie na Bay Area)
thrash metalem. Unowocześnionym,
ale z silnymi inspiracjami z
przełomu lat 80 i 90. W tej muzyce
nie ma nic unikatowego, co
wcale nie musi być dla wielu osób
wadą. Jest to rzetelne rzemiosło,
panowie grają dobrze, wszystko
jest na swoim miejscu. Podchodzą
do sprawy profesjonalnie, zaczyna-jąc
od odpowiedniej dla thrash'u
okładki, stworzonej przez coraz
popularniejszego Dan'a Goldsworthy,
kończąc na miksie i masteringu,
za które odpowiedzialny
jest gitarzysta De-struction,
Martín Furia. Jak widzicie, nie
ma lipy i jest naprawdę poważnie.
I ta powaga, to może być jeden z
zarzutów co do zespołu. Dla mnie
brzmią trochę za czysto i selektywnie.
Brakuje im nieco luzu i lekkości,
jaką na przykład ma nasz
krajowy Terrordome. Oczywiście
z thrash metalu mogliby się
doktoryzować, bo znają wszystkie
tajniki tej muzyki. Jako głównie
porównania w ich przypadku podawane
są Testament, Exodus,
Megadeth. I są to na pewno
słuszne skojarzenia. Ponadto mamy
tu też delikatne wpływy Slayera,
na przykład w "Panzer 666".
Ale też w tym samych utworze
pojawiają się gitary akustyczne w
stylu Annihilator. Z resztą echa
Kanadyjczyków po-awiają się na
całej płycie, wtedy kiedy gitarzysta
chciałby sobie coś pokombinować
i popisać się technicznymi
umiejętnościami. Stąd też pojawiają
się połamane solówki i pokręcone
melodie. Mamy więc na
przykład instrumentalny "Super
Nova", dziwny gitarowy motyw
na początku "Immortality", brzmiący
jak zniekształcone "Wasted
Years" Iron Maiden czy nawiązanie
do "Innuendo" Queen w
"Cycle Of Violence". Zresztą ten
kawałek to taki koncertowy pewniak,
ma fajny zebrany wstęp,
który zapowiada, że zaraz zacznie
się młyn i tak w rzeczywistości się
dzieje. Również marszowo zaczynający
"Anthem to the Warfare"
oraz crossover'owy "In Human
Race" zachęcają do ruchu i walki
w mosh pit. Ogólnie przez całą
płytę panowie młócą niemiłosiernie
i bez wytchnienia, więc jeżeli
akurat nie masz ochoty na taką
muzykę, może to być trochę zbyt
monotonne. Prawdopodobnie
dlatego, żeby urozmaicić album,
zamykające album "Sleeping with
the Devil" i "Live to Party, Party
to Live" mają lekko rock&rollowe
i heavy metalowe zacięcie. Pewnie
zespół chciał pokazać bardziej
wyluzowane oblicze, ale zrobił to
w niezbyt przekonywujący sposób.
Nie do końca też przemawia
do mnie wokal, osobiście w thrash
metalu preferuję wyższe rejestry.
Nie ma w nich ani melodii ani
charakteru. Drugi mały minus to
irytujące brzmienie podwójnej
stopy. Są momenty, kiedy zamiast
niszczącej serii z karabinu maszynowego
mamy klapanie, które
zamiast dodawać szybkości i podbijać
pędzące gitary, spowalnia je.
Ale to już takie czepianie się z
mojej strony, bo to naprawdę so-
178
RECENZJE
lidny i porządny album, choć r-
aczej tylko dla miłośników gatunku.
Pozostali pewnie przejdą obok
niego obojętnie, bo nie znajdą
tam nic lepszego niż to, co już zostało
nagrane przez światowych
tuzów. (4)
Grzegorz Putkiewicz
Iced Earth - Hellrider/I Walk
Among You
2023 ROAR! Rock Of Angels Records
Nie mam pojęcia jaki jest obecny
status Iced Earth oraz jak zakończyła
się słynna historia z udziałem
Jona Schaffera w szturmie
na Kapitol. Pamiętam, że bezpośrednio
po tych wydarzeniach wokalista
Stu Block odszedł z zespołu,
a Century Media miała
zerwać z nim współpracę i faktycznie,
Amerykanie mają już innych
wydawców. O nowym albumie,
następcy "Incorruptible" z
roku 2017, nie ma najwidoczniej
mowy, Schaffer ratuje się więc serią
limitowanych singli, koncertówką
czy "gadanym" "A Narrative
Soundscape". Wznowienia
były tylko kwestią czasu i na pierwszy
ogień poszły "Hellrider" i "I
Walk Among You". Najpierw
wydano je w formacie cyfrowym i
na winylu, teraz pojawiła się wersja
CD, ale łączona, zapewne z racji
spadku zainteresowania kompaktowym
nośnikiem. To na pewno
ciekawostka dla fanów, trwająca
ponad 50 minut kompilacja z
udziałem różnych składów, przede
wszystkim zaś wokalistów.
Tim "Ripper" Owens śpiewa w
trzech numerach, wydanych oryginalnie
na EP "Overture Of The
Wicked" z roku 2007. Matt Barlow
ma nieco więcej roboty, ponieważ
poza numerami, poprawionymi
w roku 2008 po jego powrocie
do zespołu oraz w oryginalnie
opublikowanym tylko cyfrowo
"A Charge To Keep",
udziela się też na "I Walk Among
You" w trzech utworach koncertowych.
I jak dla mnie te nieźle
brzmiące wykonania "Dark Saga",
"Pure Evil" i "Iced Earth", zarejestrowane
w roku 2008 na festiwalu
Graspop Metal Meeting, są
główną atrakcją tego wydawnictwa,
bo słychać, że to prawdziwe
nagrania live, a publiczność też
jest dobrze słyszalna. Minus to
okładka łącząca motywy z oddzielnych
wydań winylowych, ale
jeśli się ich w porę nie kupiło, to
nie ma co teraz narzekać. (4)
Wojciech Chamryk
Iron Curtain - Metal Gladiator
2023 Dying Victims Productions
Przymiotnik "iron" jest nie bez kozery
bardzo lubiany wśród zespołów
heavymetalowych. U Hiszpanów
nazwa ta ma też drugie dno -
nie chodzi tutaj tylko o deklarację
miłości do klasyków heavy metalu
i metalu w ogóle, ale też nawiązanie
do Żelaznej Kurtyny. Mike
Leprosy prócz tego, że jest gitarzystą,
wokalistą i głową Iron
Curtain, jest jeszcze nauczycielem
historii. Takich historycznych
smaczków jest więcej. Nazwa EP
także łączy w sobie miłość do metalu
z historią, bo przedstawia
metalowców jako swego rodzaju
gladiatorów, którzy muszą walczyć
swoje idee i sprzeciwiają się
współczesnemu niewolnictwu tego
świata. Więcej! Początek płyty
to swoiste zejście do podziemi
("Crossing the Acheron" - przekroczenie
Acheronu, jednej z rzek
Hadesu), rozumianej podwójnie -
zaświatowo i undergroundowo. A
wszystkie te smaczki w odsłonie
prostego, szybkiego, brutalnego i
surowego jak śledź heavy/speed
metalu. Iron Curtain kontynuuje
dzieło obskurnego Venom i śmigłego
Exciter. Na EP trafiły zarówno
nowe kawałki, jak i trzy
zremiksowane i zremasterowane
utwory z ostatniego pełnograja,
"Danger Zone", wzbogacone o
partie muzyczne nagrane przez
członków RAM, Metal Inquisitor
i Abigail. Wydawnictwo to
"dzieło totalne". Muzyka idzie w
parze z oldschoolową, podziemną
okładką, a sami muzycy uważają,
że otoczka jest nieodłączną część
kultury heavy metalu (zapraszam
do przeczytania wywiadu pod tytułem
"Antropologia heavy metalu").
Słuchając "Metal Gladiator"
mam wrażenie, że słucham świeżutkich,
napalonych na granie
muzyków, którzy właśnie jarają
się pierwszym EP. I absolutnie nie
mam tu na myśli jakiejś młodocianej
amatorszczyzny. Od Iron
Curtain bije po prostu autentyczność.
(4)
Strati
Jonathon Stewart - Syncopated
Angel
2023 No Remorse
Jonathon Stewart był nietuzinkowym
wokalistą chicagowskiej
sceny metalowej lat osiemdziesiątych
i początku lat dziewięćdziesiątych,
dlatego że wkładał w
śpiewanie jedyną w swoim rodzaju
emocjonalną nadwrażliwość. I
choć jego dwa główne zespoły
Energy Vampires oraz Slauter
Xstroyes pod względem popularności
zaliczają się do mało znanych
peryferii gatunku US power
metal, zaś wydana pośmiertnie
składanka "Syncopated Angel"
nie objawia światu wyprzedzającego
swój czas innowatora, to siła
rażenia ekspresji artystycznej
zmarłego w 2018 Jonathona
Stewarta nie pozwala pozostawać
wobec niego obojętnym. Słuchając
"Syncopathed Angel" nie mamy
do czynienia z pomnikiem po
US power metalowej legendzie,
ale za to obcujemy z kipiącym
emocjami kolażem zawierającym
dziesięć surrealistycznych portretów
dźwiękowych ludzi, aniołów i
niedźwiedzi. Jonathon Stewart
największe wrażenie wywiera wtedy,
gdy jęczy, przykrzy się i kieruje
dziką rozpacz wprost do dawnego
obiektu miłości (jak w "No
Idea") lub gdy reprezentuje bezradnego
w obliczu watahy wilków
głodnego niedźwiedzia, który na
domiar złego traci dzieci pod grubą
pokrywą śniegu (jak w "Winterkill").
Szkoda, że tylko w granicznych
sytuacjach rozpala sympatię.
Niestety, gdy nie ma za bardzo
powodu do okazywania emocjonalnego
cierpienia (jak w "Rock
'N' Roll"), no cóż, wtedy ja słyszę
potrzebę do obwieszczenia, że nie
popełniam literówki w pisowni
jego imienia, mimo że kusił mnie
anagram Thonajon Artwest. Z
drugiej strony, wielu metalowców
darzy szczególnym sentymentem
właśnie taki, a nie inny styl muzyczny.
Właściwie to nie trzeba wyróżniać
się szczególną empatią, by
polubić proponowany zestaw. Poszczególne
utwory jakoś nie za
bardzo potrafią wgryźć się w pamięć,
bo nie posiadają super
chwytliwych refrenów, ale są ciekawe
i sporo się w nich dzieje,
szczególnie w połamanej sekcji
rytmicznej (to ona nadaje blasku
"Winterkill"), która słusznie od
samego początku trwania całego
albumu wysuwa się na pierwszy
plan przed melodie. Fakt, że niektóre
kawałki należą do nieco bardziej
melodyjnych (np. balladowe
"My Eyes", żwawsze "Battle Axe"),
jednak większe wrażenie wywierają
na mnie momenty z dominującym
rytmem. Oprócz ponownie
zarejestrowanych starszych
utworów, na albumie znalazł się
również jeden premierowy numer
"Portrait Of Pain" w dwóch zbliżonych
wersjach, w związku z
czym nawet osoby uprzednio zaznajomione
z Energy Vampires
oraz Slauter Xstroyes mogą znaleźć
tutaj coś interesującego. Jestem
przekonany, że biorący
udział w sesji muzycy doskonale
czuli temat. W line-upie odnajdujemy
m.in.: Chrisa Holmesa (ex-
W.A.S.P), Steve'a Grimmetta
(Grim Reaper) oraz Sonię Anubis
(Cobra Spell, ex - Burning
Witches, ex - Crypta). Wykorzystano
oryginalne nagrania wokali
sprzed lat. (4,5)
Sam O'Black
Kaledon - Legend of the For-gotten
Reign - Chapter VII: Evil
Awakens
2023 Beyond the Storm
Kaledon powstał około dwóch lat
później niż Rhapsody i przez
dłuższy czas zdawało się, że ciągle
będzie dreptał ścieżką za swoimi
idolami. Jednak od jakiegoś czasu
mam wrażenie, że zespół poszedł
swoją drogą, choć zbytnio nie oddalił
się od swoich wzorców. Czy
wyszło im to na dobre? Trudno
powiedzieć. Na pewno dodali odrobinę
mocy, która prawdopodobnie
wynika z pewnej fascynacji
bardziej nowoczesnym metalem.
Wokal również momentami bywa
ostrzejszy. Najbardziej słyszymy
to w intro i pierwszych trzech
kompozycjach. W nich też odnajdziemy
pewne zachłyśnięcie się
elektroniką, którą głównie wykorzystuje
klawiszowiec. Nadaje to
posmaku pewnej awangardy, kosmicznej
atmosfery, ogólnie wspominanej
nowoczesności. Czasami
klawisze niebezpiecznie ocierają
się o pop power. Całe szczęście to
naprawdę bardzo nieliczne momenty.
Niemniej większość muzyki
na "Chapter VII: Evil Awakens"
to rozpędzony i melodyjny
power metal z pewnym zabarwieniem
oldschoolowego europejskiego
power metalu. Szczerze, momentami
nadaje to Kaledon konkretnego
charakteru. Poza tym
pełno w nim duetów klawiszowogitarowych
(o dziwo na poziomie),
różnych chórów, kobiecych
wokali i orkiestrowych opracowań.
Nie wyłamuje się z tego
główny melodyjny wokal, choć
ten aspekt również ma swój charakter.
Włosi kontynuują również
swoje opowieści fantazy. Myślę,
że na pomysłach tego zespołu można
byłoby napisać niezłą książkę,
a nawet serię z tego gatunku.
RECENZJE 179
Generalnie jest typowo dla melodyjnego
power metalu. Oczywiście
brzmi to przyzwoicie i daje
pewien komfort dla słuchacza. O
dziwo "Chapter VII: Evil Awakens"
słucha się całkiem nieźle,
nawet te fragmenty z odcieniem
nowoczesności z czasem nabierają
sensu i nie przeszkadzają w odbiorze
albumu. Także być może
fani melodyjnego power metalu
będą mieli na jakiś czas swój ulubiony
krążek. Ja natomiast wycofuje
się na z góry ustalone pozycje,
choć nigdy nic nie wiadomo,
może znowu za jakiś czas znajdę
radochę ze słuchania takiego grania.
Tymczasem. (3,5)
Kardinal Sin - S.A.L.I.G.I.A
2023 Massacre
\m/\m/
Po zespole z takim stażem, bowiem
początki Kardinal Sin sięgają
jeszcze roku 2005, spodziewałem
się znacznie więcej niż
sztampowy heavy/power metal.
Opener "They Crashed In The
Storm" uwidocznił to w pełnej
krasie: dużo patosu, symfoniczny
sztafaż, powerowe schematy, patetyczny
refren - gdyby nie syntezatorowa
solówka i wokalista Daniel
Wikerman, nie byłoby na
czym zawiesić ucha. Jednak do
czasu, bowiem już w trzecim z
kolei "Siege Of Jerusalem" męski
wokal bardzo odstaje od tego, co
prezentuje, śpiewająca gościnnie,
Ellinor Asp (zbieżność nazwisk z
perkusistą zapewne nieprzypadkowa).
Również w kompozycji tytułowej
i "In The Line" frontman
potwierdza, że w czystych partiach
nie czuje się najpewniej, stąd
zapewne liczne chóralne nakładki
czy okazjonalny growling, dzieło
gitarzystki Sophie Conte. Nowomodnej
elektroniki również nie
mogło zabraknąć, na czym szczególnie
traci mdły, finałowy "The
Aftermath (Wasteland Symphony
Pt: 3)". "S.A.L.I.G.I.A" to trzeci,
ponoć przełomowy, album Kardinal
Sin, ale po jego kilkakrotnym
odsłuchaniu nie mam najmniejszych
wątpliwości, że stworzenie
czegoś lepszego znacznie przekracza
możliwości tej grupy. (2)
Wojciech Chamryk
Keep Of Kalessin - Katharsis
2023 Back On Black
Obsidian Claw świętuje 40-lecie
Keep Of Kalessin nowym, siódmym
już albumem. Jeśli ktoś
uzna, że wydanie kolejnej płyty
to przecież nic nadzwyczajnego,
należy mu się informacja, że "Epistemology"
i "Katharsis" dzieli
ponad osiem lat i jest to najdłuższy,
jak dotąd, odstęp pomiędzy
kolejnymi wydawnictwami norweskiej
grupy. Warto jednak było
na "Katharsis" poczekać, bowiem
pod tym tytułem kryje się bardzo
udany i dopracowany materiał.
To wciąż siarczysty black/death
metal, ale coraz mniej oczywisty,
tak jakby lider grupy starał się
spojrzeć nań również z perspektywy
tradycyjnego, epickiego, a nawet
progresywnego metalu. Zespół
łoi więc bezlitośnie, a nowy
perkusista Wanja "Nechtan"
Gröger jest w tym aspekcie głównym
mistrzem ceremonii, proponując
nie tylko szaleńcze blasty,
ale też liczne zmiany tempa. Jednak
po dość oczywistym początku,
w postaci utworu tytułowego
i "Hellride", trzeci w kolejności
"The Omni" jest już znacznie bardziej
patetyczny, a wykorzystane
w nim klawiszowe brzmienia
przypominają najlepsze lata 70.
Można określić ten utwór mianem
swoistego wstępu do "War
Of The Wyrm", w którym potężne
chóry walczą o palmę pierwszeństwa
z metalową resztą - słychać,
że nauki Celtic Frost z lat 80. nie
poszły w las. I taki też klimat, może
poza krótszym "From The Stars
And Beyond", w którym przeważają
elementy blackowe, będzie już
dominować do końca płyty. Ballada
"Journey's End", zresztą całkiem
melodyjna, daje pięciominutową
chwilę oddechu, po czym
rozpoczyna się "The Obsidian Expanse",
trwające ponad 10 minut
opus magnum tego albumu. Można
tu już śmiało mówić o epickim/progresywnym
black metalu,
podniosłym, patetycznym i robiącym
ogromne wrażenie. W finałowym,
poza klawiszowym "The
Eternal Swarm (outro)", i też długim
numerze "Throne Of Execration",
również sporo się dzieje, ale
w nim ponownie na plan pierwszy,
mimo orkiestracji i chóralnych
partii, wysuwają się elementy
blackowe. Dlatego "Katharsis"
jest płytą do wnikliwego poznawania,
rozłożonego na wiele odsłuchów
- dobrze, że zespół wciąż
stać na tak dużo, ale jednak szkoda,
że kolejne wydawnictwa Keep
Of Kalessin ukazują się coraz
rzadziej. (5)
Wojciech Chamryk
Killer - Hellfire (& The Best Of
Killer)
2023 HNE Recordings
W latach 80. w PRL-u pojawiło
się kilka płyt z mało znanymi kapelami
heavy metalowymi, w tym
"Shock Waves" belgijskiego
Killer. Płyta nie rozwaliła systemu,
ale wśród polskich fanów
zdobyła szacunek. Ja do dziś dazę
krążek i zespół sporą sympatią.
Sam zespół udziela się na rynku
od roku 1980, przez ten czas miał
jedynie dwa momenty zawieszenia,
było to w latach 1987 - 1989
oraz 1991 - 2002. Gdy Belgowie
reaktywowali się w lat 2000. i zaczęli
regularnie wydawać płyty,
pomyślałem sobie, że może im się
uda i zaistnieją na europejskim
rynku. Niestety po wydaniu "Immortal"
(2005) na wydanie kolejnego
krążka "Monsters of Rock"
(2015) musieliśmy czekać aż dekadę.
Moim zdaniem to zbyt długa
przerwa, jak na taką ekipę. Rok
później zamarł szef Mausoleum
Records, Alfie Falckenbach i
wszystko się posypało. Trochę potrwało,
zanim Belgowie znaleźli
nowego pracodawcę. Okazała się
nią wytwórnia HNE Recordings,
która na początek w roku 2019
wypościła cały katalog Killera w
dwóch boxach, "Volume One -
The Mausoleum Years Boxset
1981-1990" i "Vol 2: Only the
Strong Survive 1988-2015". Być
może od razu szykowano się do
wydania nowego albumu studyjnego,
ale wybuchła afera z pandemią
i nowa płyta ukazała się na
początku tego roku. Także Belgowie
zaliczyli kolejną tym razem
blisko ośmioletnią przerwę. Całe
szczęście "Hellfire" to bardzo
przyzwoita płyta. Formacja powróciła
do starego sposobu pisania
kawałków i brzmienia, co
mnie bardzo ucieszyło. Nawet
przy takim "Cuts Me Like A Knife"
musiałem się upewnić, czy
przypadkiem nie jest to jakiś odrestaurowany
kawałek z początków
kariery Killer. Niemniej sporo
w tych utworach powiewu
świeżości, najwyraźniej słyszymy
to w utworze "Rat Race". Zresztą
to chyba najlepszy moment na tej
płycie. Zdecydowana większość
kompozycji na "Hellfire" to utwory
dynamiczne w typowym "killerowskim"
stylu. Brzmią po staremu,
ale są jednak mniej szorstkie
niż te z początków kariery. Jedyny
problem z nimi to, że jest
ich piętnaście, a całość płyty trwa
ponad godzinę. Niemniej rozumiem,
czemu tak dużo muzyki
jest na tej płycie, myślę, że gdzieś
w szufladach jest jej jeszcze więcej.
Wszak osiem lat to szmat czasu.
Na "Hellfire" jest jeden wolny
utwór, z pewnymi cechami balladowymi.
Jest nim "In A Dream
Within A Dream" i powiem wam,
że dość dziwnie się go słucha na
tle tych charakternych i mocnych
kawałków. Krążek ma podtytuł
(& The Best Of Killer). Wynika
on z tego, że do głównego dysku
dołączony jest drugi, który jest
zbiorem reprezentatywnych kompozycji
z całej kariery Belgów.
Można posłuchać, jak dobre kawałki
ma formacja w swoim repertuarze,
że ma w nich niesamowicie
mocne fundamenty, no i ma
własne wzorce ("Shock Waves" i
"Kleptomania"), do których może
dążyć. Poza tym są świadectwem,
że Killer powrócił do swoich korzeni.
Mam nadzieję, że fani Belgów
sięgną po płytę, łba nie urwie,
ale trochę przyjemności i to
na poziomie z pewnością przyniesie.
Młodszych również namawiam
do zapoznania się z zawartością
"Hellfire", choć nie wiem,
czy ich ta płyta przekona, wszak
aktualnie jest tylu młodych bohaterów,
że o wybór tego jedynego
jest niezwykle ciężko. (4)
\m/\m
Kingdom Of Tyrants - Architects
Of Power
2023 Metal On Metal
Co może grać grupa, do której
przystąpili byli lub obecni muzycy
współtworzący zespoły Meliah
Rage i Steel Assassin? Oczywiście
czystej wody US heavy/power
metal. Dlatego w nagraniach nowej
formacji możecie usłyszeć
echa Metal Church, Armored
Saint, Vicious Rumors, Megadeth,
a także Accept, Saxon czy
Iron Maiden. Jednak muzycy są
na tyle doświadczeni, że w zasadzie
to ich własna muzyka, co najwyżej
zakorzeniona w dawnym
tradycyjnym heavy metalu. W dodatku
ten ich heavy/power świetnie
brzmi, a album ma znakomitą
produkcję. Krążek zaczyna się
utworem "Unforgotten Souls", który
w zasadzie jest typowym amerykańskim
metalem, z mocą i
świetnymi riffami. Znakomity
opener. No i śpiew Mike'a Munro,
palce lizać. Uprzedzę fakty,
nie wszystko, co pan Munro nagrał
w swoim życiu, podobało mi
się, ale tym razem wspiął się na
180
RECENZJE
swoje szczyty. Kolejny "Daedalus"
zaczyna się wyśmienitym ciężkim
riffem i ogólnie jest trochę szybszy
i bardziej skondensowany w
stosunku do poprzednika. Niemniej
jest równie udany. Natomiast
"War Machine" zdaje się,
bardziej stawia na motorykę, ale
ciągle utrzymuje poziom. Kolejny
kawałek "Diabolical" na luzie rozpędza
się i porywa do machania
łbem. W ten sposób dochodzimy
chyba do dwóch najciekawszych
kompozycji, które są bardzo ciekawie
zbudowane, złożone, bogato
zaaranżowane, niekiedy epatujące
techniką, ze zmieniającymi
się tematami oraz klimatami, niemniej
zachowującymi bezpośredniość,
na którą muzycy Kingdom
Of Tyrants mocno stawiają.
Oczywiście mowa o utworze tytułowym
"Architects Of Power" oraz
"Ghosts Of Industry". Gdyby ktoś
pomyślał, że teraz może nastąpić
jakieś wahnięcie formy to, jest w
wielkim błędzie. "The Judas Gate",
"Masque Of The Red Death" i
"Metal Or Die" to kawał wyśmienitego
US metalu, każdy inny,
każdy intrygujący i wciągający.
Chociaż w zamykającym płytę
"Metal Or Die" wyszukałem momenty,
które mnie naprowadziły
do Grave Digger... Na początku
wychwaliłem Mike'a Munro, jednak
gratulacje powinni zebrać
również gitarzyści Steel Assassin,
Kevin Curran i Michael
Mooney. Nie epatują wirtuozerią,
spektakularnymi fajerwerkami,
ale ich granie znacznie przekracza
solidność i raczej ląduje w
rejonach finezji, precyzji, dobrego
smaku i pewnego wyrafinowania.
Najmniej wyraziście wybrzmiewa
sekcja rytmiczna, ale gdyby nie jej
kompleksowość, kultura i kunszt
to gitary, a tym bardziej głos
Munro nie zabrzmiałby tak wybornie.
Podejrzewam, że wokół
Kingdom Of Tyrants i ich debiutu
"Architects Of Power" zrobi
się trochę głośno i szczerze nie
mam nic przeciwko temu. (5)
Krysaor - Foreword
2023 M&O Music
\m/\m/
Jakoś do tej pory nie słyszałem o
tym zespole, mimo tego, że istnieje
od ponad 20 lat, a "Foreword"
jest jego czwartym długogrającym
materiałem. Inna sprawa, że ten
tak długi staż to chyba nie do
końca prawda, skoro po opublikowaniu
w roku 2007 EP-ki zespół
musiał czekać na kolejne wydawnictwo
prawie 13 lat. Ma to zapewne
związek z faktem, że tradycyjny
heavy/power metal jest w
wydaniu Krysaor bardzo sztampowy
i do tego nad wyraz schematyczny.
Trudno więc zawiesić
tu na czymkolwiek ucho, skoro
wszystko, na co stać tych pięciu
Francuzów, słyszałem już wielokrotnie
wcześniej, i to w znacznie
lepszym wykonaniu. Opener "Celestial
Sanctuary" jest jeszcze na
plus, podobnie jak najdłuższy na
płycie, zamykający ją "The Gate",
bo to blisko dziewięć minut metalu
o progresywnym odcieniu, numer
zróżnicowany i dopracowany.
Reszta materiału z "Foreword"
już jednak niczym szczególnym
nie porywa: klisza na kliszy, nijakość,
bębny stukające, choćby w
"By Your Side", jakby były zrobione
z kartonu, nadużywanie chóralnego
zaśpiewu "łoooł" - tę listę
można by ciągnąć jeszcze dość
długo. Nie przekonuje mnie również
Gus Monsanto, wokalista z
niedużym głosem o irytującej barwie,
stający na wysokości zadania
tylko wtedy, kiedy śpiewa ostrzej,
tak jak na przykład w "Emperor
Of The Seas". Trudno więc nie docenić
pracy włożonej przez zespół
w "Foreword", ale mimo sporych
umiejętności gitarzysty i klawiszowca
to co najwyżej II liga takiego
grania, gdzie każdy bez większego
trudu wskaże ileś grup robiących
to znacznie ciekawiej.
(2,5)
Wojciech Chamryk
Leathürbitch - Shattered Vanity
2023 Shadow Kingdom Records
"Shattered Vanity" to album dla
tych, którzy narzekają, że w HMP
jest za mało prawdziwego power
metalu. Muzyka Leathürbitch
ma sporo wspólnego z szaleństwem
wczesnego Agent Steel,
czerpie z patentów Helstar i porywa
jak Liege Lord. Wprawdzie
stylistycznie bliżej jej do heavy
metalu niż do thrashu, ale jej
specyficzny klimat za każdym odsłuchem
równie mocno pobudza
zmysły. A nawet jeśli po którymś
razie nieco mniej, to i tak pozostają
fajne riffy, ostre wrzaski i
przemyślane harmonie instrumentalne.
Amerykanie grający na
debiucie "Into the Night" (2019,
recenzja na str. 145 w HMP 72),
którzy w okolicy jego premiery
odeszli z zespołu, mają czego żałować.
Jednak gdyby nowi (gitarzysta
Alex Ponder, basista Courtland
Murphy i perkusista Rand
Crusher) nie dali takiego ognia,
mógłby wyjść mniej spektakularny
efekt. Na szczęście założyciele
kapeli (wokalista Joel Starr i gitarzysta
Pat Sandiford) czek-rejsneli
flop i wygrali pokaźny pot.
Przekaz liryczny albumu można
skwitować: "horrory, jakich dzień
nie widział". Nie ma w tekstach
bezpośredniej deklaracji żadnych
przyziemnych poglądów, a raczej
zabawa w fantastykę. Jak sugeruje
wyzywająca okładka, chodzi przecież
o nocną rozrywkę. (5)
Sam O'Black
Lips Of Ashes - Defying The
Odds
2023 Self-Released
"Defying The Odds" to debiutancki
album młodej, istniejącej od
pięciu lat, wrocławskiej grupy.
Muzycy Lips Of Ashes deklarują
uwielbienie dla hard rocka/tradycyjnego
heavy metalu i w tych 10
utworach nie brakuje dowodów
na prawdziwość tej fascynacji.
Ostatni z nich to cover "Out In
The Fields", oryginalnie zamieszczony
na LP "Run For Cover"
Gary'ego Moore'a z roku 1985;
jeden z ostatnich, jeśli nie ostatni,
utwór, skomponowany i nagrany
przez Moore'a z udziałem dawnego
kolegi, byłego frontmana Thin
Lizzy Phila Lynotta, zmarłego
po kilku miesiącach. Lips of
Ashes podeszli do tej przeróbki
bez wiernopoddańczego bałwochwalstwa,
bazując na oryginalnej
wersji, ale proponując też coś od
siebie, co dało całkiem niezły
efekt końcowy. Jest to jednak tylko
coś na kształt finałowej wisienki
na torcie, bo jak to wykonanie
nie byłoby dobre, to przy niskim
poziomie własnego materiału nie
obroniłoby całej płyty. Na szczęście
nie ma o tym mowy: zespół
proponuje dość proste, ale robiące
wrażenie kompozycje, z wyróżniającymi
się openerem "Pay For
The Pray", zróżnicowanym "None"
i "Dreamcatcher" na czele. Sekcja
jest solidna, mamy też gitarowy
duet, a wokalista Filip Suboczewski
radzi sobie równie dobrze
zarówno w wyższych, jak i
niższych rejestrach. Są też, całkiem
udane, próby przełamywania
aranżacyjnych schematów,
choćby w postaci wyeksponowania
basowych partii w "Curse" czy
akcentów balladowych w utworze
tytułowym. Dlatego długogrający
debiut Lips Of Ashes oceniam
jako udany i myślę, że z czasem
ten zespół pokaże, że stać go na
jeszcze więcej. (4)
Wojciech Chamryk
Livin' Evil - Prayers And Torments
2023 Self-Released
Francuska formacja Livin' Evil
powstała w roku 1992, a po czterech
latach już nie istniała. Pozostawiła
po sobie dwa dema "The
Tree of Evil" (1993) i "Illusory
Dreams" (1995). W ostatnim roku
istnienia do zespołu dołączył
basista Jerome Viel, także długo
się nie nagrał. Jerome kontynuował
swoją muzyczną karierę, ale
niezbyt intensywnie. Zdecydowanie
więcej udziela się w ostatnich
latach i to na polu muzyki ekstremalnej.
Aż zdecydował się na
dość odważny krok, bowiem na
nowo powołał do życia Livin'
Evil. Z nowymi muzykami, gitarzystami
J.A. Jacqiem i Kiato
Luu, oraz zagranicznym zaciągiem,
greckim wokalistą Tasosem
Lazarisem (m.in. Fortress Under
Siege) oraz włoskim perkusistą
Fabio Alessandrinim (Annihilator)
przygotowali debiutancki album
"Prayers And Torments",
który oparty jest na nagraniach ze
wspomnianych demówek. Nawet
kolejność utworów jest zachowana.
Muzycznie jest to klasyczny
heavy metal, mocno zakorzeniony
w Iron Maiden. Czasami przemyka
coś z Queensryche, ale tego
z samego początku ich kariery,
kiedy jeszcze byli bardzo mocno
zafascynowani Ironami. Dla
przykładu posłuchajcie sobie
kompozycji "Feelings". Dodatkowo
gdzieś tam, od czasu do czasu
przemyka nam coś z brytyjskiego
hard rocka rodem z lat 70. W "A
Song For A Dead Man" w pewnym
momencie zastanawiałem
się nawet, czy Francuzi nie zerżnęli
czegoś z Budgie. Im "młodsze"
kompozycje tym inspiracje są
mniej czytelne, także ekipa była
coraz bliższa własnej tożsamości.
Utwory są długie lub dość długie,
nie są jakoś mocno skomplikowane,
ale dzieje się w nich sporo.
Uwagę przykuwają głównie partie
gitarowe, to one są najbardziej
rozbudowane i zahaczają o wiele
klimatów. Sporo w nich hard
rockowych i blues rockowych naleciałości.
Para gitarzystów jest
naprawdę zgrana i ma niezły warsztat,
dodatkowo wspomagają ich
goście równie ze znakomitymi
umiejętnościami. Wymieńmy ich:
RECENZJE 181
Roland Grapow, Timo Tolkki,
Simon Girard (Beyond Creation),
Phil Tougas (m.in. First
Fragment) Xavier Boscher (Continuum),
Kosta Vreto (m.in. Horizon's
End, Wardrum). Także jak
wspomniałem, partie gitarowe są
naprawdę ciekawe i różnorodne.
Bardzo dobrze wypada Tasos Lazaris,
ale ci, co znają go, chociażby
z Fortress Under Siege, wiedzą,
że poniżej pewnego poziomu
gorzej nie zaśpiewa. Jako całość
"Prayers And Torments" przedstawia
się nieźle, choć bywają momenty,
w których miałem wrażenie,
iż nad kompozycjami trzeba
byłoby jeszcze popracować. Podobne
odczucia mam względem
brzmienia, niby jest w porządku,
ale niektóre momenty mogłyby
zabrzmieć lepiej. Album mógłby
być też trochę krótszy, ale rozumiem,
że zespołowi zależało na
nagraniu kompletu utworów.
Także fani tradycyjnego heavy
metalu mają kolejny ciekawy krążek
do odsłuchu, choć jak tego nie
zrobią pewnie nic sie nie stanie.
Na koniec dodam, że album dedykowany
jest filarowi zespołu, gitarzyście
i wokaliście Patrickowi
Pairon, który zmarł w roku 2018.
(4)
\m/\m/
Lucifuge - Monoliths Of Wrath
2023 Dying Victims Productions
Lucifuge już na "Infernal Power"
sprzed dwóch lat pokazali, że
blackened thrash mają w krwi;
split z Bunker 66 też był niczego
sobie, zaś teraz wracają z jeszcze
bardziej przekonującym albumem.
W sumie nic w tym dziwnego,
skoro "Monoliths Of
Wrath" to już piąty album w dyskografii
tej niemieckiej ekipy:
doświadczenie więc już jest, ale o
wypaleniu nie ma jeszcze mowy.
Dlatego już od pierwszych sekund
openera "From Cosmos To Chaos"
Lucifuge atakują tak bezlitośnie,
jak to jest tylko możliwe, niekiedy
dopełniając też thrash i black odniesieniami
do death metalu. Dodaje
to tylko "Monoliths Of
Wrath" surowości, czyni całość
jeszcze agresywniejszą, czego najlepszym
dowodem są poszczególne,
bardzo dynamiczne, utwory.
Jednocześnie nie brakuje w nich
jednak mocarnych zwolnień i
całkiem melodyjnych partii, vide
"Enemies Of The Sun", co nie tylko
daje chwile wytchnienia od tej
bezlitosnej, sonicznej chłosty, ale
też czyni zawartość "Monoliths
Of Wrath" przystępniejszą i na
pewno ciekawszą również dla
zwolenników bardziej tradycyjnych
odmian metalu. Dying Victims
Productions dba o poziom
swych wydawnictw, gniota z jej
katalogu jeszcze nie uświadczyłem,
ale najnowszy album Lucifuge
to już zdecydowanie wyższy
poziom. (5,5)
Wojciech Chamryk
Lüger - Revelations Of The
Sacred Skull
2023 Heavy Psych Sounds
Zaczynali od niskonakładowych
kaset, kolejnym krokiem była winylowa
EP-ka "Cosmic Horrör",
zaś teraz Lüger dorzucają do tej
kolekcji debiutancki LP. "Revelations
Of The Sacred Skull" to
rzecz ponadstylowa, całkiem udany
miks tradycyjnego metalu,
doomu i hard rocka. Kanadyjski
kwartet nie dość, że łączy je z
dużym wyczuciem, to do tego gra
bardzo stylowo, niezależnie od
tego, czy podąża w rejony klasycznego
hard 'n' heavy ("Black
Acid") czy garażowego rocka lat
60. ("Motörcity Hellcats", faktycznie
motoryczny hołd dla muzycznej
sceny Detroit). A to dopiero
początek, gdyż następny w kolejności
"Night Of The Serpent
Woman" to cudowny, archetypowy
hard rock/doom metal, surowy
i majestatyczny, a przy tym też
całkiem melodyjny. W następnych
utworach, choćby rozpędzonym
"The Sacred Skull" czy miarowym
"Filthy Streets" jest równie
oldschoolowo, ale też ciekawie,
końcówka płyty też jest niczego
sobie. W "Bloodmoon" chłopaki
szaleją już na całego, łącząc klasyczne
podejście z blastami i blackowym
klimatem, z kolei finałowy
"The Rise Of Witchcraft" to kawał
mrocznego, brzmiącego niczym w
roku 1978, grania. Takie niespodzianki
to ja rozumiem, jest co
oceniać i doceniać, tak więc: (5).
Wojciech Chamryk
Man Machine Industry - Where
Angels Die
2022 GMR Music Group
Wydany w ubiegłym roku materiał
"Eschaton I -Reckoning
Day" Man Machine Industry
nie miał niczego, co mogłoby
mnie zainteresować. Z tegoroczną
kontynuacją "Eschaton II -Judgement
Day" będzie pewnie podobnie,
a przynajmniej takie odnoszę
wrażenie po zapoznaniu się
z promującym ten mini album cyfrowym
singlem "Where Angels
Die". I to mimo tego, że Jhonny
Bergman idzie w tym utworze
jeszcze bardziej w stronę tradycyjnego
heavy/thrash metalu, ale niestety,
to nie działa. Numer jest
ostry, surowy, dynamiczny, ale to
sztampa totalna, w dodatku spod
sztancy - jeśli ktoś interesuje się
metalem nieco dłużej, to słyszał
to już wcześniej setki razy, tylko
w znacznie lepszym wykonaniu.
Wracaj Jhonny do metalu industrialnego,
takie granie nie dla ciebie...
(1)
Wojciech Chamryk
Maniak - Speed Metal Terrorist
2023 Dawnbreed
Zawartość debiutanckiego MLP
Maniak to faktycznie, zgodnie z
tytułem wieńczącego ją utworu,
"Total Blitzkrieg". Tych czterech
młodziutkich Szwedów (chłopaki
mają po 16-18 lat!) nasłuchało się
pewnie Sarcófago, Venom, Hellhammer
i Destruction, po czym
sami chwycili za instrumenty.
Grać jeszcze za bardzo nie potrafią,
wszystko jest tu proste, by nie
powiedzieć prymitywne, ale akurat
w tej stylistyce to komplement,
nie zarzut. Zaraz po intro
"Ani Vomitus", niczym z horroru
klasy B, uderza numer tytułowy,
siejąca soniczne zniszczenie kwintesencja
surowego thrash/black
metalu. To old school pełną gębą,
granie z wczesnych lat 80., brzmiące
jak nagranie z próby, ale
zarazem tak świeże i pełne młodzieńczej
energii, że trudno się
nie uśmiechnąć, przypomniawszy
sobie początki wspomnianych wyżej
zespołów czy tuzów szwedzkiej
sceny ekstremalnej. Oczywiście
czasy mamy już zupełnie inne,
a Maniak podąża śladami wytyczonymi
przez dziesiątki, jeśli nie
setki, innych zespołów, ale łoi w
"Nocturnal Hellfire" czy "Filthy
Christians" tak przekonująco, że
nie mam żadnych pytań. (4)
Wojciech Chamryk
Medevil - Mirror in the Darkness
2023 Self-Released
Kanadyjski zespól reklamujący się
jak power thrash metal i muszę się
z tym zgodzić, chociaż jak dla
mnie bardziej thrash niż power,
ale może jest to subiektywną oceną.
Powiem krótko, nie jestem
fanem power metalu, mam kilka
kapel, które bardzo lubię i które
zdecydowanie wybijają się ponad
przeciętność jak Metal Church,
Blind Guardian czy Manowar,
ale naprawdę jest ich niewiele.
Medevil muzycznie i wokalnie
przypomina mi Metal Church z
okresu kiedy to śpiewał nieodżałowany
David Wayne. Specjalnie
pisze, że przypomina, gdyż
jest trochę ciężej, a i wokalu Dave
nikt nie podrobi. Jest to solidny
materiał, który na pewno powinien
znaleźć uznanie u wielu fanów
power metalu. Niestety nie
jest to do końca mój klimat, ale
uwierzcie mi, że jeżeli trafię na
materiał, który przykuje moją
uwagę niezależnie od gatunku to
na pewno dam temu wyraz w następnej
recenzji. Tak więc mocne
(3.5) i powodzenia na przyszłość.
Erich Zann
Metal Church - Congregation
Of Annihilation
2023 Rat Pak
Musze się przyznać, że kiedy kilka
lat temu Mike Howe zmarł
byłem święcie przekonany, że to
koniec i nigdy więcej nie usłyszymy
o Metal Church. A tutaj taka
niespodzianka. Kurdt znalazł nowego
wokalistę w osobie Marka
Lopeza, który idealnie wpasował
się w styl Kościoła i chyba bezapelacyjnie
został zaakceptowany
przez jego fanów. Można powiedzieć,
że ten facet to klon Davida
Wayne z lekkim dodatkiem Mike
Howe. Na cala płytę składa się 9
kawałków trwającego ok. 50 minut
mocnego agresywnego starego
Metal Church z ich najlepszego
okresu. W moim odczuciu ten
krążek powinien zostać wydany
zaraz po "The Dark" i też stałby
182
RECENZJE
się kultowy. Nie będę się dalej
rozpisywał posłuchajcie sami,
Metal Church powraca z przytupem
i oby tak dalej. Ave. (6)
Erich Zann
Methane - Kill It With Fire
2023 Self-Released
Ponad 10 lat stażu, dwa albumy i
szereg pomniejszych wydawnictw,
a do tego sporo tras i koncertów -
panowie z Methane nie oglądają
się na nic i na nikogo, thrash jest
dla nich najwidoczniej czymś więcej
niż muzycznym hobby. Preferują
jego bardziej brutalną odmianę,
co nie dziwi w kontekście
deathmetalowej przeszłości części
składu, czego efektem jest potężnie
brzmiący, surowy groove/
thrash metal. Czasem bliżej mu
do Pantery z połowy lat 90. ("Declare
Chaos"), niekiedy przypomina
Slayera ("Thin The Herd"),
ale generalnie trzyma poziom,
zwłaszcza kiedy zespół łoi na
150% mocy, tak jak w "Shock And
Awe" czy "Accuser (Of The Brethren)".
Niczego sobie są też
utwory bardziej zróżnicowane,
jak tytułowy opener i "Down in
the Gutter", a dodatkową zachętą
dla fanów starej szkoły thrashu
może być gościnny udział gitarzysty
Blood Feast w "A Blood Red
Sky" - C.J. Scioscia gra w nim
partie solowe i to tak, że od razu
odświeżyłem sobie "The Future
State Of Wicked" Amerykanów.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Mindless Sinner - Keeping It
True
2023 Pure Steel
Zakładam, że większość czytelników
"Heavy Metal Pages" zna i
ma w kolekcjach pierwsze wydawnictwa
Mindless Sinner, EP
"Master Of Evil" (1983) i LP
"Turn On The Power" (1985).
Późniejsze losy szwedzkiej formacji
były łatwe do przewidzenia,
ale Mindless Sinner wrócił do
grona, nie tylko wydając po reaktywacji
kolejne albumy "The New
Messiah" i "Poltergeist", ale również
koncertując. Album "Keeping
It True", jak już podpowiada
jego tytuł zapis jednego z tych
występów, konkretnie na festiwalu
"Keep It True" w roku 2015,
doczekał się właśnie pełnoprawnego
wznowienia na LP i CD.
To cenna inicjatywa, bowiem udało
się na tym wydawnictwie uchwycić
nieprawdopodobną energię
występu najbardziej znanego składu
grupy z lat 80., wykonanie jest
świetne, a zestaw tych 10 utworów
to po prostu the best of
Mindless Sinner. Trzy numery z
EP, siedem z debiutanckiego LP:
setlista wymarzona dla fanów
archetypowego metalu, szczególnie,
że zostały one świetnie zestawione,
a i publiczność jest słyszalna
już od początku openera "We
Go Together", dzielnie wspierając
zespół w refrenach. Nie znaczy to,
że frontman Christer Göransson
tego potrzebował, bo mający wtedy
50 lat wokalista był w świetnej
formie, podobnie jak instrumentaliści.
Dlatego z przyjemnością
włączę "Keeping It True" do swoich
zbiorów, bo to album wart
posiadania na fizycznym, najlepiej
winylowym, nośniku. (5,5)
Wojciech Chamryk
Millennium - The Sign Of Evil
2023 No Remorse
Nurt Nowej Fali Brytyjskiego
Heavy Metalu to już od lat osobne
zjawisko na scenie ciężkiej muzyki:
sam znam ludzi skoncentrowanych
tylko na nim, z uporem
maniaka włączających do swych
zbiorów kolejne, wypuszczane
własnym sumptem single czy równie
rzadkie albumy, ale sięgających
też po płyty wydawane
współcześnie, nie tylko jakieś
kompilacje z archiwaliami.
Millennium to jeden z zespołów,
który od momentu reaktywacji w
roku 2015 nadrabia stracony
czas: w epoce ukazał się tylko album
z roku 1984, ale jego szykowany
następca już po latach, jednak
od momentu powrotu Mark
Duffy firmuje już trzeci, długogrający
materiał z premierowymi
utworami. "The Sign Of Evil" na
pewno nie rozczaruje dawnych fanów
grupy, a nawet może przysporzyć
jej kolejnych zwolenników
- i to mimo tego, że w ostatnim
czasie aż 4/5 składu Millennium
to nowy zaciąg, gdzie tylko lider
pamięta jeszcze początki formacji.
Jednak ta świeża krew niewątpliwie
dała o sobie znać, bowiem
mamy tu do czynienia z mocną,
wyrównaną i robiącą wrażenie
płytą. Jasne, to rzecz przede
wszystkim dla fanów NWOBHM
czy klasycznego hard 'n' heavy,
młodziaki poszukujące nowości
czy jakichś fajerwerków nie znajdą
na tej płycie wiele dla siebie,
ale nie ma co uogólniać, bo "The
Sign Of Evil" trzyma poziom i
może zaskoczyć każdego. Znakiem
firmowym Millennium są
długie, wielowątkowe kompozycje
i na tym albumie również ich nie
brakuje, a wyróżniają się numer
tytułowy i trwający ponad siedem
minut "Thy Kingdom Come", zróżnicowany
co do tempa i klimatu,
z niższymi, agresywnymi wokalami.
Z utworów krótszych prawdziwy
killer to "Hell Is My Home",
który śmiało mógłby trafić na singiel
w roku 1979 czy następnym,
bo to prawdziwy wzorzec brytyjskiego
metalu. Co istotne inne
utwory właściwie mu nie ustępują,
tak więc na pewno warto dać
"The Sign Of Evil" szansę, nawet
jeśli "March Of The Damned"
trochę za bardzo zapożycza się od
jednego z najbardziej znanych
utworów Black Sabbath. (5)
Wojciech Chamryk
Mortician - 40 Years Of Metal
2023 Pure Steel
Z tym 40-leciem to nie do końca
prawda, ponieważ Mortician
mieli w tak zwanym międzyczasie
kilkunastoletnią przerwę, wydawniczo
również uaktywnili się
stosunkowo niedawno, od roku
2011 publikując aż cztery albumy.
Nie zmienia to jednak faktu,
że jest to zarazem jeden z pierwszych
zespołów metalowych w
Austrii, który do roku 1990 zdołał
zaznaczyć się wydawniczo na
tamtejszej scenie. Jubileuszowy
"40 Years Of Metal" ukazuje
Mortician w pełni formy, podobnie
jak nowego - to drugi album
nagrany z jego udziałem - wokalistę
Twaina Coopera. Hymniczny
numer tytułowy, "No War
Symphony", "The Earth Fights
Back" i "Angels On Earth" to
archetypowy heavy starej szkoły,
podobnie jak ballada "Old Lady" z
melodyjnym refrenem. Zespołowi
weterani, Thomas Metzler i Patrick
Lercher, pokazują też jednak,
że z młodszymi, pełnymi
werwy kolegami potrafią też nieźle
dołożyć do pieca, czego efektem
są siarczyste utwory "Leather
And Wheels" i "King Of The
Ring", bliższe stylistyce speed/
thrash metalu. Nieco odstaje od
nich równie ostry, ale dość schematyczny
"Death Penalty", ale i
tak "40 Years Of Metal", nagrany
nawiasem mówiąc w Polsce, w
MP Studio Mariusza Piętki, to
godne uczczenie jubileuszu Mortician.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Motörhead - Live At Montreux
Jazz Festival '07
2023BMG/Montreux Sounds
Reedycje, remastetry, wymyślne
boxy, publikowanie archiwalnych
nagrań i różnych miksów, a także
minionych i zapomnianych koncertów
to normalne praktyki za
życia artystów i istnienia kapel.
Natomiast po rozpadzie zespołu
lub śmierci artysty takie rzeczy
wręcz się nasilają. W taki tryb
wpadł również Motörhead, niemniej
w poczynaniach "opiekunów"
zespołu nie widzę przesady.
Niewątpliwie występ na formacji
Montreux Jazz Festival był wydarzeniem,
dla organizatorów, fanów
a przede wszystkim muzyków.
Do zdarzenia doszło w trakcie
trasy koncertowej albumu
"Kiss Of Death", a dokładnie 7
lipca 2007 roku w legendarnej sali
Audytorium im. Strawińskiego.
Jakość nagrań jest bardzo dobra,
aż pada podejrzenie o pewne studyjne
ingerencje. Jednak Lemmy
już dograć niczego nie mógł, więc
można rozważać również doskonały
występ Motörhead. Ogólnie
"Live At Montreux Jazz Festival
'07" z pewnością jest rejestracją
dokumentującą potęgę ekipy, która
składała się wtedy z Lemmy'
ego, Phila Campbella i Mikkey'a
Dee. Repertuar albumu...
no właśnie może niektórym zaświta
myśl, że przydałby się ten
lub tamten kawałek, niemniej jest
to archiwalny zapis pewnego zdarzenia,
a poza tym to zestawienie
jest też niczego sobie i prezentuje
sporą część dorobku Motörhead.
Dodatkowo zawiera ono pewną
ciekawostkę, czyli pierwsze publicznie
wykonanie coveru Thin
Lizzy "Rosalie". Na koniec taka
refleksja. Jeżeli ludzie, którzy mają
za zadanie pielęgnować dorobek
Lemmy'ego i spółki, będzie
robiła to tak, jak do tej pory, jestem
jak najbardziej za. Za jakiś
czas chętnie posłucham podobnego
wydawnictwa co "Live At Montreux
Jazz Festival '07". (-)
\m/\m/
RECENZJE
183
Mystic Prophecy - Hellriot
2023 ROAR!
Zdaje się, że przed trzema laty
wraz z albumem "Metal Division"
Niemcy z Mystic Prophecy
wpadli na właściwe tory ich
heavy/speed/power otrzymał wreszcie
właściwą oprawę i śmiało
podążają za Primal Fear i Grave
Digger. Najnowszy album "Hellriot"
w pełni to potwierdza. Zaczyna
się on blokiem kompozycji
znakomicie zaaranżowanych,
zwartych, gęstych, bardzo dynamicznych,
ze świetną i mocarną
pracą sekcji rytmicznej oraz gitar,
do tego każda z nich opatrzona
jest znakomitymi melodiami i wokalami.
Po nich następuje utwór
trochę wolniejszy, bardziej motoryczny,
ale ze zwrotką najbardziej
nadającą się do skandowania, a
mowa o "Paranoia". Tą część zamyka
utwór "Revenge And Fire",
który jest powrotem do tych mocnych
i melodyjnych kawałów.
Bardzo mocny początek, wydaje
mi się, że wśród nich należy szukać
najlepszych przebojów na
"Hellriot". Na mnie spore wrażenie
robią jeszcze "Unholy Hell" i
"Metal Attack". Druga część albumu
jest bardziej urozmaicona, a
to ze względu na dwa utwory.
"Rising With The Storm" jest
najbardziej melodyjny i "delikatny",
jeżeli można tak napisać o w
pełni dynamicznym utworze. Natomiast
utrzymany w średnich
tempach "Road To Babylon" jest
najbardziej klimatyczny i mroczny.
Pozostałe trzy kawałki to
podobny blok, co na początku albumu,
generalnie to esencjonalne
i zawiesiste kompozycje, atakujące
swoją mocą i ciężarem. Słowem
bardzo dobry spójny album,
acz z pełnymi wigoru i melodii,
różnorodnymi i dobrze zaaranżowanymi
utworami. Oprócz tego
wszystko jest perfekcyjnie zagrane,
każdy z instrumentalistów dał
z siebie wszystko. Nie inaczej jest
z wokalistą Roberto Dimitrim
Liapakisem. Brzmienie płyty
również jest bliskie perfekcji. Także
Mystic Prophecy zaczyna deptać
pięty Primal Fear i Grave
Digger, a jak nie zdołają wskoczyć
na zbliżony poziom, to i tak
już teraz współtworzą scenę bardzo
solidnych niemieckich kapel
grających w okolicach ciekawie
zagranego heavy/power. (4,5)
\m/\m/
Night Demon - Outsider
2023 Century Media
Tytuł nowego dziecka Jarvisa i
kumpli może wywoływać mylne
przypuszczenie, iż postanowili
oni zboczyć ze ścieżki, którą podążali
od samego początku egzystencji
tego tworu i zostać totalnymni
wyrzutkami heavy metalowej
sceny. Momencik, niech no
sprawdzę, skąd dokładnie te skurczybyki
są… Aha, Kalifornia. No
tak słoneczko, plaże, wieczne lato
i ogólna beztroska. To może postanowili
sobie pograć beztroski
pop punk (z szacunkiem ,gdyż od
tego zaczęła się moja przygoda z
gitarową muzyką)? Nic bardziej
mylnego! Czwarty pełny album w
dorobku Night Demon dalej jest
wypełniony solidnym rasowym
heavy metalem. Takim w starym
stylu, który mimo upływu czasu
wcale nie trąci myszką. Nawet jeżeli
pewne charakterystyczne dla
niego patenty słyszeliśmy my już
setki, jeśli nie tysiące razy (komu,
jak komu, ale naszym czytelnikom
to najprawdopodobniej w
ogóle nie przeszkadza). Cały album
należy do kategorii tych niezwykle
równych. Tych, na których
próżno szukać zwykłych wypełniaczy,
czy numerów robionych
ewidentnie na siłę, sztucznego
wydłużania płyty itd. Mimo to
warto jednak wyróżnić tutaj kilka
mocnych punktów. Na pewno jednym
z nich jest przebojowy numer
zatytułowany "Rebirth", który
ewidentnie nawiązuje do początków
NWOBHM. O punkowych
korzeniach muzyki metalowej
przypomina nam natomiast
"Escape from Beyond". Tak swoją
drogą ciekawy kontrast wywołuje
tutaj charakterystyczne zwolnienie
podczas refrenu (coś na
kształt "Sabbath Bloody Sabbath"
wiadomo kogo). Jeśli już mówimy
o wolniejszych fragmentach, to
nie mogło tu zabraknąć ballady.
"A Wake" to naprawdę poruszający
i chwytający za serce numer,
który w pewnym momencie przechodzi
w klasyczny hardrockowy
finał. Czy "Outsider" to najlepsza
rzecz stworzona przez Night Demon?
Ciężko mitu wyrokować,
gdyż każdy z ich dotychczasowych
krążków w całości do mnie
przemawia. Pozostaje mi mieć jedynie
szczerą nadzieję, że ich kolejne
płyty będą trzymać tak
wysoki poziom. Jeśli wyższy, też
się nie obrażę (4,5).
Bartek Kuczak
Night Legion - Fight Or Fall
2023 Massacre
Night Legion to formacja, której
lideruje gitarzysta Stu Marshall.
Powołał ją w roku 2016 i do tej
pory nagrał jedynie dwa albumy
studyjne. Pierwszy wyszedł w roku
2017 i był to bardzo dobrze
przyjęty debiut "Night Legion"
oraz aktualnie omawiana płyta
"Fight Or Fall". Jedni opisując
muzykę Australijczyków jako
amerykański power metal, inni
porównują ich do europejskiego
power metalu. Z pewnością prawda
leży gdzieś pośrodku. Mnie to
kojarzy się z dokonaniami takich
Death Dealer, Cage z pewną domieszką
twórczości HammerFall
czy Primal Fear. Dodam, że w
muzyce Night Legion odnajdziemy
też pewne echa klasycznego
heavy metalu. Najbardziej wyraźne
są wpływy Judas Priest, tego z
ostatnich lat, ale też odnajdziemy
Iron Maiden czy też Dio. W każdym
razie muzyka jest rewelacyjnie
wymyślona i zagrana. Australijscy
muzycy mają bardzo dobre
pomysły na zgrabne kawałki, ale
na tyle różnorodne, że nie mają
prawa się znudzić. Zresztą utrzymana
jest tu oldschoolowa reguła,
że utworów jest tyle, aby nie przekroczyć
czterdziestu minut muzyki.
Jak wspomniałem, każda kompozycja
jest dynamiczna, dość
szybka, choć muzycy Night Legion
bardzo umiejętnie, potrafią
jeszcze bardziej przyśpieszyć albo
zwolnić, ewentualnie przejść do
średnich temp. Dysonanse odnajdziemy
również w klimatach
utworów, choć generalnie każdy z
nich prze do przodu. Porywają
riffy, jak i sola. W tym wypadku
Stu Marshall ma podporę w drugiej
gitarze, którą obsługuje Col
Higginson. Moim zdaniem ten
duet współpracuje ze sobą bardzo
dobrze. Na "Fight Or Fall" nowym
wokalistą jest Louie Gorgievski,
z którym Stu udzielał się
już w projekcie Empires of Eden,
a aktualnie współtworzy jeszcze
Arkenstone. Louie ma mocny,
znakomity klasycznie rockowy
wokal i rewelacyjnie sprawdza się
w repertuarze Night Legion. Już
rozpoczynający dynamiczny, prący
do przodu i ze świetnymi riffami
"The Hounds of Baskerville"
wprowadza nas znakomicie w klimat
"Fight Or Fall". Daje nam też
do zrozumienia, że będzie nam
ciężko wybrać jakiś ulubiony kawałek.
Choć każdy jest inny to,
wszystkie są na tym samym poziomie.
Tytułowy utwór "Fight Or
Fall" rozpozna się intrem niczym
w Ironach, lecz bardzo szybko
przechodzi w power metalowy
hymn, którym dowodzi znakomity
wokal Gorgievskiego. "Harvest
of Sin" nie dość, że zaczyna się jak
jakiś kawałek Dio to ma znakomity
refren. Tego Dio jest jeszcze
więcej w ostatnim, najbardziej
złożonym, a zarazem bardzo epickim
"The Hand of Death". W tej
kompozycji wszyscy prezentują,
jak znakomitymi są muzykami.
Zresztą słychać to już na poprzednich
utworach. W sumie chwaliliśmy
do tej pory wokalistę i duet
gitarzystów, a sekcja w niczym nie
ustępuje wspomnianym muzykom
(Glenn Williams - bas, Dom
Simpson - perkusja). Niby ma budować
fundament, a jak się przysłuchacie
to, żyje ona własnym
życiem. Sekcja jest bardzo klarowna,
nie ma problemu wyłowić
pracę basu, który zresztą bardzo
lubi wypuścić się swoimi ścieżkami.
Jak zahaczyliśmy o brzmienie
to na "Fight Or Fall", jak wspomniałem,
jest ono bardzo wyraźne,
soczyste i selektywne. Po prostu
Night Legion należy do formacji
oldschoolowych, ale nagrywa na
współczesnym sprzęcie i tak też
brzmi. No cóż, debiut "Night Legion"
był bardzo dobry, a "Fight
Or Fall" jest jego równie znakomitą
kontynuacją. (5)
Oblivion Throne - Voidgazer
2023 Self-Released
\m/\m/
Oblivion Throne to amerykańskie
trio grające speed/thrash metal
starej szkoły. Dowody tego
dali na ubiegłorocznym albumie
"Marauder", teraz zaś dorzucają
do niego EP z intro i trzema premierowymi
utworami. Całkiem
długimi, bowiem dwa pierwsze
mają dobrze ponad pięć minut,
zaś finałowy "Souls Ensnared" dobija
do ośmiu. Są one jednak na
tyle ciekawe, że nie mam odruchu
przewijania czy przeskakiwania
do następnego - jednak być może
młodsi słuchacze nie będą tak
cierpliwi, wiadomo, pokolenie ery
streamingu rządzi się swoimi prawami.
"Lust For Steel" jest z tego
tria najszybszy, numer tytułowy
najbardziej zróżnicowany, szczególnie
jeśli chodzi o warstwę rytmiczną,
a rzeczony "Souls Ensnared"
miarowy, ale z kąśliwymi gitarami
i momentami zrywów, dopełnionymi
wyrazistą melodią.
Nie mam najmniejszego pojęcia
184
RECENZJE
jakie może być obecnie zainteresowanie
taką niezależną, typowo
podziemną produkcją, ale na pewno
warto "Voidgazer" sprawdzić.
(4)
Wojciech Chamryk
Oryad - Sacred & Profane
2023 Saol/Toxoplasma
Oryad to amerykańska formacja
parająca się graniem melodyjnego
symfonicznego power metalu z
panią wykorzystującą operowy
głos. "Sacred & Profane" to ich
debiutancki duży album, wcześniej
jedynie wydali EP-kę "Hymns
of Exile & Decay" (2021).
Nie będę ukrywał, że Amerykanie
na "Sacred & Profane" uzyskali
bardziej niż zadowalające efekty.
Ogólnie muzyka z tego albumu
przypomina mi początku Nightwish
z rewelacyjną wtedy Tarją.
Płyta rozpoczyna się klimatyczny
klawiszowym intro "The Path:
Part 1", na tle których wybrzmiewa
piękny sopranowy głos Moiry
Murphy. Kolejny utwór "Scorched
Earth" w prowadza nas w styl
symfonicznego power metalu,
który preferuje zespół. Emanuje
on techniczną klasą, dynamiką
oraz melodyjnością, a wszystko to
podane jest z niesamowitą swobodą.
Natomiast "Blood" błyszczy
wyrafinowanymi aranżacjami
oraz swoim bardzo progresywnym
charakterem. Natomiast "Lilith"
to jeden z najbardziej melo-dyjnych
utworów niesiony przez wokal
Moiry. "Eve" rozpoczyna się w
klimacie doomowo-gotyckim, ale
z czasem nabiera rozpędu. Nie
podobają mi się w nim blackowe
wstawki. "Alchemy" jest melodyjny
i bardzo pomysłowy, znakomicie
oddaje charakter muzyki zespołu.
Z kolei "Wayfaring Stranger"
jest bardzo melodyjny, zwiewny
i lekki. Podobny w wymowie
jest również "Through The Veil".
Za to "Slice Of Time" jest spektakularny
w swojej chwytliwości.
Na uwagę zasługują również jego
progresywne wstawki oraz fantastyczny
finałowy wokal Moiry
Murphy. Album kończy outro
"The Path: Part II", które może
tworzyć pętle i rozpoczynać na
nowo "Sacred & Profane". Nie
będę wspominał o produkcji i brzmieniach,
bo te po prostu utrzymane
są bardzo wysoko, jak w
większości podobnych produkcji.
Ogólnie "Sacred & Profane"
amerykanów Oryad przedstawi
świeżo brzmiący inteligentny
symfoniczny power metal pełen
przeróżnych emocji i doznań. Aż
dziw, że to piszę, bo niestety większość
takich wydawnictw nudzi
mnie i rzadko potrafi do mnie
przemówić. (5)
Paul Gilbert - Dio Album
2023 Music Theories/Mascot
\m/\m/
Paradoksalnie, wydając "Dio Album",
Paul Gilbert odświeżył
swoją solową dyskografię. Jak to
możliwe, skoro jest to album z samymi
kowerami? Otóż, przyglądając
się jej, dawniej dostrzegałem
same świetnie brzmiące pozycje,
które zupełnie nie zapadały w pamięci,
gdyż brakowało w nich wyrazistych
tematów przewodnich.
Już dwa lata temu Paul Gilbert
zagrał na jakiś konkretny temat, z
tym że "'Twas" (2021) to była
płyta z kolędami, a teraz zabrał
się za instrumentalne skowerowanie
najbardziej rozśpiewanych kawałków
Ronniego Jamesa Dio z
jego repertuaru solowego, Rainbow
oraz Black Sabbath. Ciekawostką
mogłoby być dodanie numeru
Elf, dlatego że setlista składa
się z samych standardów, a nie
każdy wie, że debiut Rainbow
został nagrany przez wokalistę
(Dio), basistę (Craig Gruber), perkusistę
(Gary Driscoll) i klawiszowca
(Mickey Lee Soule) Elf.
Chciałbym podkreślić, że Dio nie
tylko śpiewał na trzech studyjniakach
Rainbow, ale jeszcze wcześniej
na trzech studyjniakach Elf
o bardzo zbliżonym składzie, czyli
zmiana szyldu nie wynikała z
powstania całkiem nowej grupy,
lecz z pojawienia się w jej ramach
Ritchie'go Blackmore'a. Paul nie
wykorzystał okazji do przypomnienia
Elf, za to skoncentrował
się na utworach bliskich wielu metalowym
sercom na całym świecie.
W związku z tym "Dio Album" to
nie jakaś ciekawostka z kokardką
na opakowaniu, lecz połączenie
wybitnego kunsztu wykonawczego
z najbardziej rozpoznawalnymi
kompozycjami w historii heavy
metalu. Nareszcie zamiast trafiać
na zaplecze muzeum w dniu
premiery, album Paula Gilberta
zachęca do czynnego zaangażowania
się słuchaczy, ponieważ
przy pomocy gitary zostały na
niej wyeksponowane wszystkie
momenty, do których fajnie sobie
pośpiewać. To wspaniale, że trzynaście
lat po śmierci Ronniego jego
muzyka pozostaje żywa i że da
się z nią zrobić coś świeżego. (-)
Sam O'Black
Phantom Spell - Immortal's
Requiem
2022 Wizard Tower
Kyle McNeill to niespokojny
duch. W Seven Sisters oddaje się
tradycyjnemu heavy na dwie gitary,
ale ma też Phantom Spell, w
którym jest jedynym gitarzystą i
gra oldschoolowy prog/hard rock.
Można więc rzec, że wraca tym
sposobem do korzeni nurtu NW
OBHM, którego Seven Sisters
jest kontynuatorem, bowiem w
drugiej połowie lat 70. brytyjski
heavy metal czerpał natchnienie
właśnie od zespołów progresywnych
i hardrockowych. Już pierwszy
właściwy utwór "Dawn Of
Mind" pokazuje, że i w tym zakresie
McNeillowi nie zbywa na talencie:
to kawał stylowo zagranego
rocka progresywnego z chwytliwym
refrenem, zaśpiewany czystym
głosem i ozdobiony syntezatorową
solówką. Kolejne kompozycje
utrzymane są w podobnej
stylistyce, oparte na gitarowoorganowych
dialogach, co kojarzy
mi się przede wszystkim z Yes, a
"Seven Sided Mirror" ma coś z dokonań
King Crimson. "Up The
Tower" to z kolei taki wczesny
hard rock, dynamiczny i z gitarą
solową na pierwszym planie, ale w
instrumentalnym "Black Spire
Curse" i "Blood Becomes Sand" zespół
znowu wraca na progresywne
ścieżki. Mamy też coś więcej niż
ciekawostkę, udaną przeróbkę
"Moonchild" Rory'ego Gallaghera,
a płytę wieńczy utwór bonusowy,
alternatywna wersja "Keep On
Running". Jako całość "Immortal's
Requiem" na pewno zainteresuje
fanów starego, dobrego
rocka, sęk tylko w tym, że pewnie
teraz McNeill skupi się ponownie
na Seven Sisters, tak więc na kolejny
materiał Phantom Spell
trzeba będzie poczekać. (6)
Wojciech Chamryk
Phil Campbell And The Bastard
Sons - Live In The North
2023 Nuclear Blast
Mikkey Dee i Phil Campbell
udowadniają wszem i wobec, że
możliwe jest życie po Motörhead.
Pierwszy realizuje się w
Scorpions, gdzie trafił na jeden z
lepszych okresów w historii zespołu,
zaliczając olbrzymie koncerty
na całym świecie. Drugi, poszedł
w fajny rodzinny koncept,
grając ze swoimi synami przyjemną,
rockową muzykę o dużym radiowym
potencjale. Wydali dwa
longplaye, prezentując muzykę o
naprawdę szerokim spektrum, od
klasycznego hard rocka, przez
bluesa i motorhead'owego rock&
rolla po dźwięki, które mogą przypaść
do gustu fanom Nickelback.
Można pomyśleć, że to jeszcze
dosyć młody zespół będący na
dorobku, ale z jakiegoś powodu
wesoła rodzinka stwierdziła, że
ma już wystarczający repertuar,
żeby nagrać płytę koncertową.
Widocznie widzieli, albo ich wytwórnia
widziała, sens w takim
wydawnictwie. Ja jednak go nie
widzę wcale. Zapytam, więc retorycznie:
po co? W jakim celu wydali
tę płytę? Co ona ma wnosić
do twórczości zespołu? Jeżeli Wy
znacie odpowiedź, to piszcie do
redakcji. Może moje niezrozumienie,
wynika z mojego podejścia
do płyt koncertowych. Rzadko
były i są dla mnie równoważne z
materiałami studyjnymi. Liczą się
dla mnie dopiero wtedy, kiedy
stanowią jakąś nową jakość, są
czymś więcej niż tylko odegraniem
kawałków na żywo. Tak
było na przykład w przypadku
"Uriah Heep Live" czy "38 Minutes
of Life" Kata. To były
prawdziwe arcydzieła, które wolałem
od studyjnych dokonań. Taka
sztuka jednak udaje się niewielu.
W większości płyty live to
po prostu takie bardziej subtelne
"The best of…". Jednak w przypadku
tego wydawnictwo nawet
tak nie jest. Jak już pisałem, Panowie
na koncie mają dwie płyty,
czyli nie ma potrzeby takiej selekcji.
Ludzie są w stanie ogarnąć
dwie płyty jeżeli chcą poznać dokonania
zespołu. Druga sprawa
jest taka, że duża część utworów
na "Live in The North" to kawałki
Motörhead. W jaki więc
sposób ta płyta ma pokazywać
dorobek zespołu? Nie odmawiam
oczywiście Philowi prawa do tego
dziedzictwa, ponieważ ono należy
też do niego, ale jak ta płyta ma
wytrzymać konkurencję z takim
"Live at Montreux Jazz Festival
'07"? Dwupłytowego, winylowego
albumu wyczekiwanego przez fanów
i wydanego parę miesięcy po
koncertówce Campbell'ów. Dlatego
nic mi się tu nie klei, ani pod
względem artystycznym ani
sprzedażowym i cały czas zastanawiał,
co jest powodem wydania
tego albumu. Popularne powiedzenie
mówi, że jak nie wiadomo…
ale przecież oni nic na tym
nie zarobią. Nie wróżę tej płycie
sukcesu komercyjnego. Nie wiem,
może to zabieg promocyjny, może
RECENZJE 185
dzięki albumowi nowi fani mieli
skojarzyć, że to ten Phil Campbell,
który grał w Motörhead. Albo
zespół chciał się pochwalić nowym
wokalistą. Notabene, to też
jest trochę dziwne - płyty studyjne
wydali z Neilem Starr'em, po
czym dla Joel'a Peters'a pierwszym
wydawnictwem jest płyta
live. W każdym razie, niezależnie
od moich wielu wątpliwości, płyta
jest poprawna i dobrze nagrana.
W końcu to są profesjonaliści. Ale
czy to powód, żeby tego słuchać?
Nie zrozumcie mnie źle, to jest
ok, ale nie ma w tym nic ciekawszego
niż na studyjnych nagraniach…
a jeżeli chodzi o kawałki
Motörhead, to chyba już lepiej
posłuchać po prostu Motörhead.
Grzegorz Putkiewicz
Piledriver - Live In Europe - The
Rockwall-Tour
2023 Bobmedia/Rockwall
Najlepszy coverband Status Quo
to, niemiecki Piledriver, który
właśnie wydał potężne wydawnictwo.
Składa się na nie trzy
dyski CD oraz po jednym dysku
DVD, oraz Blu-Ray. Na pierwszym
dysku audio jest rejestracja
koncertu z niemieckiej miejscowości
Herne (17 marca 2019). Na
drugim mamy koncert z angielskiego
Minehead (28 września
2019). Natomiast na trzecim dysku
odnajdziemy show z holenderskiego
(chyba teraz niderlandzkiego...)
Zwolle (25 stycznia
2020). Repertuar pierwszego dysku
składa się w większości z kompozycji
zespołu. Pokazuje Niemców
jako niezłych kompozytorów,
którzy umiejętnie potrafią napisać
niezły kawałek, a przy okazji odtworzyć
klimat muzyki swoich idolów.
Poza tym występ uzupełniony
jest kilkoma utworami Quo.
Natomiast show z Anglii to w zasadzie
same covery. Pokazują jak
bardzo swobodnie muzycy Piledriver
czują się w nagraniach
swoich mistrzów oraz dlaczego
należy się im tytuł najlepszego tribute
bandu Status Quo. Ogólnie
podoba mi się dobór utworów,
wykonanie oraz atmosfera tego
występu. Dla mnie nagrania z tego
dysku to najlepsza część "Live
In Europe - The Rockwall-Tour".
Koncert w Zwolle jest trochę
"gorszy" od tego z Minehead, a to
dlatego, że muzycy Piledriver
zdecydowali się, sięgnąć po kilka
mniej ogranych hitów Quo. Trochę
mnie to zdekoncentrowało,
więc pewnie dlatego odbiór tego
występu uważam za mniej udany.
Ogólnie Niemcy podchodzą do tematu
z pietyzmem, ale i z luzem.
Starają się być najbliżej oryginałów,
ale też grają muzykę Quo po
swojemu. Za to żaden z muzyków
nie próbuje naśladować Rossiego
czy Parfitta. Słychać w tym
wszystkim swobodę i radość grania,
a tym samym wiarygodność,
co do poczynań muzyków Piledriver.
Jeśli komuś mało potężnej
dawki nagrań w wersji audio to
może sięgnąć po nagrania audiowideo.
Niektórzy wolą, jak przed
oczami przewijają się im obrazki.
A Niemcy jeszcze im ułatwiają, bo
oprócz dobrze przygotowanych
interpretacji potrafią odtworzyć
chorografię używaną przez oryginalnych
muzyków Status Quo.
Także można oglądać występy
Piledriver z przyjemnością.
Niemcy z pewnością mają swoich
oddanych fanów, więc to wypasione
wydawnictwo będzie miał
kto kupić. A jak ktoś lubi metaliczne
boogie oraz rock'n'rolla, nie
wspominając o Status Quo to,
koniecznie powinien zainteresować
się "Live In Europe - The
Rockwall-Tour". (4)
Primal - Humachine
2023 Roxx
\m/\m/
Do tej pory kojarzyłem blackowy
projekt z Warszawy o tej nazwie,
ale ten Primal to zupełnie inna
stylistyka, ciężar gatunkowy i generalnie
wszystko. Od razu czujnie
nastawiłem uszu, wyczytawszy,
że Alberto Zamarbide
śpiewał na klasycznych płytach
argentyńskiego V8, a pozostali,
również już wiekowo dość zaawansowani,
członkowie Primal,
grali chociażby w Steel Vengeance,
Heretic czy Hirax. Odpaliłem
więc "Humachine" z jakimś
dziwnym przeświadczeniem,
że będzie dobrze i faktycznie, tak
też było. W dodatku nie jest to
żaden metal o geriatrycznym rodowodzie,
mimo tego, że większość
składu jest już po 60. - więcej,
brzmi to tak, jakby muzycy
Primal chcieli pokazać, że wbrew
metryce serca mają wciąż młode,
a werwy do grania metalu im nie
brakuje. Dlatego już w openerze
"The Cage" uderzają z thrash/
speedową intensywnością, podobnie
jak w dalszych "End Times"
czy "Betrayal" - od razu słychać,
że nie grają wypaleni staruszkowie
i po takiej wizytówce nikt
nawet nie pomyśli o wysyłaniu
ich na muzyczną emeryturę. Alberto
Zamarbide również jest w
formie, co potwierdza zwłaszcza
w tych bardziej tradycyjnych numerach,
utrzymanych w stylistyce
lat 80. Z nich wyróżniam dynamiczny
"Firefighter", ale pozostałe,
na przykład mocarny "Unleash
In Madness", niczym mu nie ustępują
- całość materiału trzyma
wysoki, wyrównany poziom. Są
też dwie ballady: podniosła "Ever"
na finał i zróżnicowana "Savior", z
ciężkim, iście ołowianym riffem,
tak więc klasyczne dla ósmej dekady
proporcje pod tym względem
również zostały zachowane.
(5)
Wojciech Chamryk
Primal Fear - Code Red
2023 Atomic Fire
Czy jest sens czekać na "Code
Red"? Możliwe, że zadaliście sobie
takie pytanie podczas czytania
wywiadu z Ralfem Scheepersem,
bo premiera odbędzie się dopiero
pierwszego dnia września. Ostatnio
sam miałem podobną sytuację
z Jag Panzer "The Hallowed"
(2023) - dwie rozmowy ukazały
się długo przed płytą i potrzebowałem
sobie odnotować. W przypadku
Niemców powiedziałbym,
że oczekiwanie ma sens. O ile godzina
spędzona z najnowszym
krążkiem spokrewnionego zespołu,
Sinner "Brotherhood"
(2022), może okazać się rozczarowująca,
to "Code Red" powinien
usatysfakcjonować zdecydowaną
większość docelowych odbiorców.
Zawiera bowiem pomysłowe i
zróżnicowane, a zarazem przystępnie
zaaranżowane utwory, które
na ogół lecą znacznie żwawiej w
porównaniu do tych z "Brotherhood".
Zdecydowanie udała się
sztuka pogodzenia nadmiaru pomysłów
aż sześciu zaangażowanych
w komponowanie muzyków.
Pomimo obecności w zespole
trzech ambitnych gitarzystów, całość
nie rozjechała się. Warto
zwrócić uwagę, że "Brotherhood"
bliżej do tradycyjnego heavy, natomiast
"Code Red" plasuje się
gdzieś pomiędzy tradycyjnym
heavy a melodyjnym euro powerem.
Mając to na uwadze, dochodzę
do wniosku, że "Code Red"
korzystnie wypada na tle konkurencji
w postaci chociażby Helloween.
Normalnie nie porównywałbym
obu zespołów, ale sami
wkrótce przekonacie się, w jak dużym
stopniu Primal Fear postawiło
na charakterystyczne melodie.
Wszędzie ich mnóstwo,
wszystkie kolorowe, a niektóre
również przebojowe. No i dobrze,
bo dzięki nim można wkręcić się
w płytę od pierwszego przesłuchania,
a głos Ralfa pasuje do nich
jak ulał. Pomimo, że przekaz liryczny
bywa mroczny, muzyka nie
należy do dojmujących, nie dołuje
posępnym nastrojem, a paradoksalnie
najwięcej grozy tkwi w
ostatniej minucie "Fearless". W
ogólnym rozrachunku, płyta jest
jednak nie tyle wesoła, co energetyzująca.
Po części efekt ten zawdzięczamy
wyczuciu perkusisty
Michael'a Ehré, który nadaje całości
sporo powerowej dynamiki,
a jednocześnie nie przegina. Michael
jest team-player'em, co
oznacza, że kiedy trzeba, potrafi
zagrać oszczędniej (jak w klimatycznym
"Their Gods Have Failed"),
a nawet całkiem zamilknąć (jak w
różnicującym natężenie "Steelmelter").
Na oddzielne słowa
uznania zasługuje również wokalista
Ralf Scheepers. Dobiega do
sześćdziesiątki, a posiada mnóstwo
pary w płucach, zachowuje
pełnię formy i śpiewa z życiem.
Aż trudno sobie wyobrazić, żeby
za dziesięć lat przeszedł na emeryturę.
Wątpię, żeby "Code Red"
został okrzyknięty punktem
zwrotnym w dyskografii Primal
Fear, ale jestem przekonany, że
zostanie w miarę ciepło przyjęty.
(4)
Sam O'Black
Prophecy - Twisted Reality
2018 Metal Domination
Trochę naszukałem się tej grupy
w sieci, bo nie wiedzieć czemu nazwa
Prophecy przypadła do gustu
większej liczbie zespołów.
Akurat ten jest z Danii, ale
wzmocnił go bułgarski transfer, a
gra thrash starej szkoły. "Twisted
Reality" to jego długogrający debiut
sprzed kilku już lat - być może
obecnie wznowiony przez inną
wytwórnię. Taka ewentualność
dziwi mnie jednak o tyle, że to łojenie
jakiego wiele, mało oryginalne
i oparte na patentach wyeksploatowanych
już do cna. Rozczarowuje
już otwierający całość
"New World Order", bo rzecz jest
nad wyraz monotonna, mimo niezłego
warsztatu muzyków i pewnych
przebłysków talentu. W
kolejnych utworach jest podobnie:
sztuka dla sztuki, przerost
formy nad treścią, to jest maskowanie
aranżacyjnymi sztuczka-
186
RECENZJE
mi dłużyzn i kompozytorskich
mielizn - słychać, że panowie nasłuchali
się Testament czy Exodus,
ale niestety nie ma mowy o
tworzeniu na takim poziomie,
nawet jeśli utwór tytułowy i "The
Silent Oppressor" odstają in plus
od bardzo przeciętnej reszty. (3)
Wojciech Chamryk
Prydain - The Gates of Aramore
2023 Limb Music
Pomysłodawcą Prydain jest Amerykanin,
były gitarzysta Sonic
Prophecy, Austin Dixon. Do
współpracy zaprosił kolejnego
Amerykanina, klawiszowca Jonaha
Weingartena znanego z Pyramaze
oraz dwóch Greków, wokalistę
Mike'a Lee oraz Boba Katsionisa,
znanego przede wszystkim
jako producent, a pełniącego
w tej formacji funkcje basisty i gitarzysty.
Muzycznie Austin
umieścił formację w melodyjnym
power metalu rodem z początków
lat 2000., który oprawiono w
symfoniczne ornamenty oraz
epicko-fantazyjną obwolutę. Także
fani takiej muzyki mogą wyciągnąć
wszelkie kapele działające
w tamtym okresie we Włoszech,
Finlandii, Szwecji itd., i będą
mieli wypadkową wpływów kapeli
Dixona. Bowiem muzyka Prydain
"The Gates of Aramore"
niesamowicie oddaje klimat tamtej
muzyki i tamtych czasów. Można
by rzec, że jest mocno oldschoolowo.
Jakby nie było, ponad
dwadzieścia lat minęło od wybuchu
popularności tego stylu. Także
jak ktoś jest spragniony, wwiercających
się w uszy melodii, galopujących
gitar, brykającej sekcji
rytmicznej, wysoko zawodzącego
wokalisty, to voila "The Gates of
Aramore" jest dla nich. Oczywiście
muzycy włożyli w cały pomysł
sporo serca i wiele talentu, po
prostu nie jest to jakieś bezduszne
granie. Dzięki czemu kompozycje
z tej płyty są różnorodne i z pewnością
próbujące zaciekawić
ewentualnego słuchacza. Także
mam dość potężny ze świetnym
refrenem utwór tytułowy, nieco
awanturniczy "Sail The Seas", rozpoczynający
się folkowo oraz z
wyróżniającym się króciutkim,
progresywnym zwolnieniem w
"Ancient Whispers", mocno radosny
i rozbrykany "Blessed & Divine",
czy też epicki "Kingdom Fury".
No, jest całkiem ciekawie. Jednak
żeby to dostrzec, trzeba lubić
i szanować taką muzykę. Brzmienia
i produkcja jest również
na poziomie i bardzo przypomina
minione czasy. Słowem "The Gates
of Aramore" jest wyłącznie
dla starych i nowych fanów melodyjnego
power metalu rodem z lat
2000. Także nie dziwię się, że album
firmuje logo wytwórni Limb
Music, która mocno przyłożyła
się do eksplozji popularności takiego
grania. (3,5)
Pyramaze - Bloodlines
2023 AFM
\m/\m/
Lubię Pyramaze za doskonałą
mieszankę melodyjnego heavy
metalu, która łączy się z epickimi
walorami power metalu oraz rozbudowanymi
i zaskakującymi
strukturami progresywnego metalu,
a także wpadającymi w ucho
melodiami, od których ciężko jest
się opędzić. Tak było do tej pory.
Na najnowszym krążku "Bloodlines"
głównie pozostały niesamowite
melodie, wyśpiewane przez
coraz lepszego Terje Haroy'a,
który śpiewa z mocą, ale też całą
paletą emocji i uczuć. Naprawdę
jest nad czym się zachwycać. Co
ciekawe Terje na tej płycie przypomina
mi klasą D.C. Coopera z
Royal Hunt. Na poprzednim
krążku "Epitaph" Pan Haroy
miał duet z wokalistką. Podobnie
jest na nowej płycie, tym razem
wspomaga go Pani Melissa Bonny
z Ad Infinitum i wspólnie
śpiewają bardzo romantyczną balladę
"Alliance". Niestety zespół
mocno wycofał się z progresywnego
metalu. Owszem są jego pewne
elementy, ale jako bardziej aranżacyjne
ciekawostki niż muzyczne
rozwiązania. Jedyna kompozycja,
która przypomina to, co Pyramaze
robiło wcześniej to przedostatnia
"The Mystery". Tym razem
Duńczycy postawili na melodyjny,
acz ambitny melodyjny power
metal (Kamelot? Angra?), bogato
ozdobiony rozbudowanymi orkiestracjami.
Już na poprzednich wydawnictwach
Jonah Weingarten
pokazał się z tej strony w bardzo
w dobrym stylu. Jednak na
"Bloodlines" ta symfonika i
wszelkie orkiestracje są nie tylko
mocno rozbudowane, ale również
bardzo filmowe i wielce rozmarzone.
Tym właśnie charakteryzuje
się ten krążek. Całe szczęście
Jonah nie zrezygnował z delikatnych
dźwięków fortepianu, które
bardzo lubię w jego wykonaniu.
Także na "Bloodlines" mamy
dźwiękowe orgie dla fanów ambitniejszego
melodyjnego power metalu.
Dodatkowo pojawił się pierwiastek
hard rocka, co przypomina
mi lekko podejście muzyków
Royal Hunt do swojej muzyki
(być może stąd skojarzenia z D.C.
Cooperem). Widziałem, że formacja
już w materiałach promocyjnych
mocno podkreśla, że płyta
jest bardzo dobrze zrobiona gitarowo.
Oczywiście wszelkie jej
partie są faktyczne dobrze napisane
i zagrane, ale generalnie gitary
są lekko przytłoczone orkiestracjami.
Podobnie można napisać o
sekcji rytmicznej, której groove i
kreatywność nie zawsze można
dosłyszeć spod całego bogactwa
aranżacji klawiszowo-symfonicznych.
Album zaczyna się znakomitym
krótkim intrem "Bloodlines"
w tej konwencji, o której
pisałem, czyli filmowo-symfonicznej.
Podobnie się kończy, acz
"Wolves Of The See" jest zdecydowanie
bardziej rozbudowany. Środek
albumu wypełniają, kompozycje
mocno przemyślane, nastawione
na melodie, klimat, kontrast
i emocje. Naprawdę widać w
nich talent, wyobraźnie oraz kunszt
Duńczyków. Jednego gościa
już wymieniłem, ale na płycie
znalazło się jeszcze kilku, są nimi
Andrew Kingsley (Unleash The
Archers), Olof Mörck (Amaranthe)
oraz Tim Hansen (tak syn
Kaia Hansena). Teksty Pyramaze
są też ważne. Tym razem mówią
m.in. o naszej ludzkiej duszy odkrywcy
oraz chęci poznania nieznanego,
czy osobistych problemach,
ale opisanych subiektywnie
i bez zbędnego moralizowania.
Jak to muzycy podkreślają wszystko
po to, aby pobudzić wyobraźnie
fanów oraz zmusić ich do myślenia
przy okazji nie ograniczając
ich swobody. Jak wiadomo, Duńczycy
dbają o wysokie standardy
każdego aspektu składającego się
na nowy album, oczywiście nie
zapomnieli o produkcji i znakomitych
brzmieniach. Wszystko to
również robi duże wrażenie. Mimo
wielkiego zaangażowania muzyków
Pyramaze fakt odejścia od
wyraźnych akcentów progresywnych
trochę mnie zasmucił. Niemniej
uważam, że zespół szybuje
wysoko wśród standardów nieosiągalnych
dla większości.
"Bloodlines" to dobra płyta, ale
oczekiwałem więcej. (4)
\m/\m/
Rapid - Blackstar Opression Regime
2023 Dying Victims Productions
Rapid to kolejny z dłużej istniejących
zespołów, które po serii demówek
i singli oficjalnie debiutują
dłuższym materiałem. Jego historia
jest jednak dość zagmatwana,
ponieważ "Blackstar Opression
Regime" pierwotnie ukazał się
tylko w postaci cyfrowej jako EPka,
a dopiero teraz, dzięki Dying
Victims Productions, ujrzał
światło dzienne w wersjach winylowej
i kompaktowej. Wspomnę
od razu, że zwolennicy czarnych
płyt będą mieli tu solidny zgryz,
ponieważ wersja 12" zawiera tylko
cztery utwory podstawowe, gdy
na CD wydawca dorzucił bonus,
kolejne cztery numery, przed laty
wydane jako demo "Deadly Torment",
czyli trzeba będzie dokonać
wyboru, bądź kupić obie wersje.
Warto to rozważyć o tyle, że
materiał z roku 2016, mimo oczywiście
znacznie surowszego brzmienia,
to już robiący wrażenie
black/speed metal starej szkoły, a
Rapid potwierdzają w nim, że
zasłuchiwali się nie tylko płytami
Venom ("Strike From Hell"), ale
też Deep Purple ("Hades Descends...
The Dark Realms"). Podstawą
są jednak najnowsze utwory;
jeszcze ostrzejsze i bardziej
bezkompromisowe, hałaśliwe i
pełne agresji; od najkrótszego,
rozpędzonego "Manticore" do finałowego,
niemal dwa razy dłuższego,
mrocznego i zróżnicowanego,
"Marines Of The Blackstar".
(4)
Wojciech Chamryk
Ravestine - Ravestine
2023 ROAR! Rock Of Angels Records
W biografii tego międzynarodowego
składu można przeczytać,
że powstał w sumie dość przypadkowo,
dzięki inicjatywie Martina
Sosny i Johna A.B.C. Smitha.
Szybko skomponowawszy numer
"Ravenstine" doszli do wniosku,
że ciąg dalszy jest więcej niż wskazany,
stąd po sukcesie tego singla
podpisali kontrakt i szybko nagrali
długogrający materiał. To generalnie
hard 'n' heavy, typowy
dla przełomu lat 70. i 80. ubiegłego
wieku, ale wciąż robiący
wrażenie. Powodzenie "Ravestine"
wcale nie dziwi, jest to bowiem
surowy, ale przy tym nośny i melodyjny
numer, a w dodatku wcale
nie jedyny as w talii Ravestine,
co potwierdzają równie przebojowe
"Lady Luck", "Freedom Day" i
"Raise Your Head". Atutem grupy
są też partie wokalne, bowiem
RECENZJE 187
poza frontmanem Zakiem Tataji
ma ona jeszcze trzech innych
śpiewaków, co daje nie tylko
zróżnicowanie, ale też chóralne
wsparcie dla pierwszego wokalisty.
Gitarowy duet i solidną sekcję
dopełniają niekiedy instrumenty
dęte, jest też żartobliwy instrumental
"Shut Up And Clap", to
jest gitarowa parafraza "Ody do
radości". I wszystko byłoby super,
gdyby nie dwa ostatnie, w sumie
niepotrzebne, utwory: "I Don't
Know" Ozzy'ego Osobourne'a i
"Run Like Hell" Pink Floyd. Pierwszy
został zaśpiewany i odegrany
nuta w nutę; drugi już niekoniecznie,
bo końcówka jest mocniejsza,
a perkusja intensywniejsza,
ale i tak nie wnosi to niczego
nowego do oryginalnej i kanonicznej
wersji Floydów. (4,5 za materiał
autorski).
Wojciech Chamryk
Reanimation - Commotion
2022 Bam&Co-Heavy
Moda na thrash zanika i powraca,
ale niezależnie od niej jest on
wciąż grany na całym świecie i
trudno już sobie wyobrazić jakąkolwiek
metalową scenę bez jego
przedstawicieli. Reanimation reprezentują
tę kanadyjską, a ponieważ
thrashują już bez mała 20
lat, to ich trzeci album generalnie
trzyma poziom. Nie ma tu oczywiście
efektu wow!, nikt nie wymyśla
thrashowego koła na nowo,
ale 10 składających się na "Commotion"
numerów to solidny i
wyrównany materiał. Krótsze
utwory są przy tym ostrzejsze, zaś
w tych dłuższych zespół kombinuje
z aranżacjami, szukając mniej
oczywistych rozwiązań jak solowy
pochód basisty, rytmiczne smaczki
czy wyraziste zwolnienia. Daje
to całkiem niezły efekt końcowy;
dlatego, chociaż przy obcowaniu z
"Commotion" ani razu nie przeszła
mi przez głowę myśl o jej kupieniu,
to słuchałem jej ze sporą
przyjemnością, a to już naprawdę
wiele. (4)
Reptalien - Reptalien
2023 No Life 'Til Metal
Wojciech Chamryk
Reptalien to zupełnie nowa formacja
powołana w roku 2021. Jej
skład to międzynarodowe grono.
Najważniejsi są Amerykanie, gitarzysta
Bill Rhynes (znamy go z
Reverend) oraz basista Connor
Sim. Gremium instrumentalistów
uzupełnia jeszcze włoski perkusista
Fabio Allesandrini z Annihilator.
Truskawką na torcie, jest
nikomu nieznany wokalista z Polski,
Mikołaj Krzacek. Po przesłuchaniu
"Reptalien" stwierdzam,
że muzycy grają bardzo ciekawy
progresywny thrash, a w zasadzie
power/thrash, w którym
jest sporo świetnego technicznego
grania oraz progresywnych, klimatycznych
wstawek, które często
ocierają się o aurę kosmicznoawangardową.
Można szukać podobieństw
do Reverend, Metal
Church, Nevermore, Annihilator,
Judas Priest, a także Coroner,
Realm czy Anacrusis. Sporo
tu też odniesień do progresywnego
metalu, ale wybrzmiewa on
bardziej anonimowo. Każdy z kawałków
jest znakomicie napisany
i zaaranżowany. Oparte jest to na
wzorcach, ale wymyślone po swojemu.
Jest na czym się skupić.
Przede wszystkim wciągają melodie,
ale również ciężar muzyki.
Znakomicie sprawdzają się riffy i
sola. Nie można zapomnieć o dysonansach
i klimatach, które niesie
muzyka. Wszystko to cementuje
całość i nie pozwala słuchać
"Reptalien" we fragmentach. Musi
lecieć w całości! Inaczej traci się
to, co chce przekazać to wydawnictwo,
a muzyka potrafi wciągnąć,
a jak zaciekawi to, trudno
się od niej uwolnić. Całkowitym
zaskoczeniem jest wokal Mikołaja.
Ogólnie zaśpiewał na tej płycie
świetnie i w zasadzie to jego
głos i interpretacje melodii oraz
emocji są wodzirejami na tym
krążku. Jeżeli dobrze się wczytałem
to, album ma też pewien mroczny
koncept. Jeżeli niczego nie
pokręciłem, to jest to kolejny pozytywny
element tego wydawnictwa.
Oczywiście brzmienia i produkcja
jest na konkretnym poziomie.
Także fani ciekawego
power/thrashu powinni w swoich
notatnikach wpisać nazwę Reptalien
i ją podkreślić. (5)
Rexoria - Imperial Dawn
2023 Black Lodge
\m/\m/
Rexoria to szwedzka formacja,
która powstała w roku 2016. Do
tej pory nagrali dwie EP-ki "Moments
of Insanity" (2016) i "The
World Unknown" (2017) oraz
trzy pełne albumy "Queen of
Light" (2018), "Ice Breaker"
(2019) i "Imperial Dawn"
(2023). Natomiast styl muzyczny,
który reprezentują to melodyjny
symfoniczny power metal z
kobietą na wokalu. Czyli miks
wpływów Nightwish, Within
Temptation, Evanescence, Epica,
After Forever, Xandria, Syrenia
itd. I w zasadzie na tym
mógłbym skończyć tę recenzję,
bowiem każda z tych kapel dba o
to, aby kompozycje były na poziomie,
były melodyjne i wpadające
ucho, ale też, żeby były ciekawie
napisane. W dodatku zawsze
liczy się perfekcyjnie wykonanie
i znakomity głos wokalistki.
Oczywiście nie zapominając o soczystych
i znakomitych brzmieniach
oraz idealnej produkcji. To
generalnie standardy tej sceny i
nikt nie może sobie odpuścić, bowiem
od razu wypadnie z obiegu.
A to dlatego, że w tym nurcie jest
gęsto od różnej maści zespołów i
projektów. Także bardzo ciężko
zorientować się, który z nich jest
wartościowy, a który nie. Ogólnie
mam wrażenie, że teraz najwięcej
radochy mają recenzenci (pod warunkiem
że uwielbiają ten styl) i
muzycy, którzy zakładają nowe
kapele. Natomiast fani bezpiecznie
przycupnęli przy swoich
ulubieńcach, którzy mają swoje
marki już od lat. No może od czasu
do czasu z ciekawości czegoś
tam nowego posłuchają w sieci.
Niemniej wątpię, aby ktoś na
maksa śledził, co dziej się na tej
scenie. Wracając do Rexorii,
Szwedzi mają wszystko, co powinien
posiadać band z tego nurtu,
gdyby nie było tej całej masy ekip,
od razu wpadliby do czołówki.
Takie mam odczucia, a tak to, raczej
marne szanse, jak mówią
Francuzi. Jak jesteś fanem melodyjnego
symfonicznego power
metalu to, sprawdź "Imperial
Dawn", może stanie się tak, że
dasz im ową szansę. Całe szczęście
przede mną nie ma takiego dylematu.
(3,5)
\m/\m/
Roadwolf - Midnight Lightning
2023 Napalm
Austriacy z Roadwolf wypuszczają
swój drugi studyjny album i
udanie kontynuują obraną drogę.
A jest nią wpadający w ucho tradycyjny
heavy metal w stylu Iron,
Saxon, Accpet, ale ozdobiony
wyraźną estetyka bardziej melodyjnych
kapel typu Scorpions,
Krokus czy Ratt. Utwory są bezpośrednie,
spontaniczne, stawiają
na chwytliwość, jednocześnie nie
można mówić o nich, że są prostackie.
Po prostu dzieje się w
nich, a udane aranżacje wyraźnie
to podkreślają. Płytę rozpoczyna
dość szybki, dynamiczny, zagrany
w tradycyjny sposób heavy metalowy
kawałek "On The Run". Następnie
przechodzi on w wolniejszy,
utrzymany w średnich tempach,
acz ciągle dynamiczny
utwór tytułowy "Midnight Lightning".
W nim odnajdziemy wspomnianą
estetykę Scorpions czy
Ratt. Kolejny song "Mark Of The
Devil" wykorzystuje podobne podejście,
co w kawałku tytułowym.
Natomiast "Supernatural" przechodzi
w wolniejsze tempa, aby w
"High Under Pressure" przejść w
metalicznego rock'n'rolla, w którym
udanie muzycy wykorzystują
solowe popisy saksofonu. Wraz z
"Sons Of The Golden Horde" Austriacy
wracają do dość szybkiego
heavy metalu. W tym kawałku
odnajdziemy też klimaty znane z
dokonań Iron Maiden. Następne
kompozycje "Don't Deliver Us
From Evil" i "Running Out Of
Time" przechodzą w średnie tempa,
ale jak usłyszymy naleciałości
lżejszej estetyki to, są one zdecydowanie
dyskretniejsze. Przedostatni
utwór "Savage Child" jest
zdecydowanie najszybszy i najostrzejszy.
Natomiast płyta kończy
się dynamiczną rockową balladą
"10 Isolated Hearts". Moim
zdaniem muzycy Roadwolf swoją
płytą "Midnight Lightning" idealnie
wstrzeliwują się w sedno melodyjnego
heavy metalowego oldschoolu
rodem z lat 80. I tak jak
Strati pisała przy okazji debiutanckiej
płyty, Austriacy to uosobienie
przebojowego heavymetalowego
rock'n'rolla pełnego energetycznego
grania, opartego na klasycznych
riffach i wyśmienitych
gitarowych solówkach. Niczego
nie brakuje również wokaliście,
który ma świetny dość chropowaty
rockowy głos. Ogólnie każdy
instrument i wokal gadają tak, jak
w takich produkcjach powinno
wszystko siedzieć. Myślę, że zwolennicy
melodyjnego tradycyjnego
heavy metalu przyjmą "Midnight
Lightning" z otwartymi ramionami,
fani ostrzejszego heavy metalu
też raczej nie pogardzą. (4)
Rosary - Telestai
2022 Nine
\m/\m/
Jak to się stało, że tej recenzji EPki
jeszcze nie było na łamach naszego
magazynu? Są pewne posz-
188
RECENZJE
laki, ale na tę chwilę są mało ważne.
Polska ma kilku reprezentantów
klasowego doom metalu. Nie
ma co ich wymieniać, bo każdy
zainteresowany wie, o kogo chodzi.
Mam nadzieję, że Rosary
wkrótce do nich dołączy, tym bardziej,
że to żadna rockersko-stonerowa
mutacja doom metalu, a
klasyczna odmiana doom metal z
heavy metalowym zacięciem. Jak
dla mnie muzycy tego zespołu
swoje fundamenty postawili w latach
70., posiłkując się głównie
wczesnymi dokonaniami Black
Sabbath. Oczywiście parę innych
odniesień można wymienić
(Trouble, Saint Vitus, Solitude
Aeturnus, Candlemass itd.), ale
wpływ Black Sabbath jest niepodważalny.
Niemniej, pomimo
że Rosary idzie dobrze znaną
drogą, wydeptaną wcześniej przez
wielu artystów, to wydaje się, że
mają pomysł, jak tę podróż odbyć
na swoich zasadach. Utwory są
bardzo fajnie wymyślone, naprawdę
sporo się w nich dzieje, zwracają
uwagę również zadziorne riffy,
a przede wszystkim świetny i mega
mroczny klimat. Do tego dopasowują
się również teksty, ciekawe
intrygujące i raczej "nieświęte".
Dla przykładu, z jednej strony
mamy utwór tytułowy "Telestai" o
ostatnich chwilach Jezusa Chrystusa,
z drugiej opowieść o śląskim
seryjnym mordercy Bogdanie
Arnoldzie ("Bogdan Arnold").
Wokal jest oryginalny, chciałoby
się napisać tak jak Ozzy, ale nie,
Misha Skullfukker ma po prostu
bardzo zwyczajny głos, co trochę
psuje ogólny, bardzo dobry muzyczny
efekt. Niemniej idzie się
przyzwyczaić, choć gdzieś z tyłu
głowy, ktoś podpowiada, że przydałby
się głos na miarę Messiaha
Marcolina. Do utworu tytułowego
dopasowana jest też okładka,
na rzecz której wykorzystano fragment
obrazu Johna Martina
"Calvary" (1830). Brzmienie nagrań
jest surowe i oldschoolowe,
bardzo dobrze dopasowane do
charakteru doom metalu Rosary.
Także formacja z potencjałem i
mam nadzieję, że udowodnia to
na swoim pełnym albumie. (4)
RPWL - Crime Scene
2023 Gentle Art Of Music
\m/\m/
Niemiecki RPWL startował jako
kopia Pink Floyd, niemniej z biegiem
lat dorobił się prestiżu i choć
nigdy nie uwolnił się od inspiracji
to, własne wydawnictwa potrafili
przygotować po swojemu, z wielką
dbałością i z daleka od banału.
Nie inaczej jest na "Crime Scene",
gdzie natkniemy się na sześć
niespiesznych i różnorodnych
kompozycji, misternie zaaranżowanych
i znakomicie wyprodukowanych,
z owym nieznikającym
"floydowskim" posmakiem. Wyróżniają
się one mroczniejszą
atmosferą niż zazwyczaj, co można
już wyłapać w otwierającym
"Victim Of Desire" gdzie, pod ciekawymi
harmonicznymi partiami
wokalnymi, panują surowe i złowieszcze
gitary. Podobnie jest w
kończącym "Another Life Beyond
Control". Niemniej Niemcy nie
zapominają o znakomitych melodiach,
które przewijają się przez
cały album. Jednak w "Life in a
Cage" wybrzmiewają one wyjątkowo,
być może z powodu, że na
początku mocno przypominają
okres solowego Collinsa lub bardziej
komercyjnego Genesis. Na
wyróżnienie zasługuje również
najdłuższa kompozycja, w zasadzie
mini suita "King Of The
World". Wielobarwna, wielowątkowa,
pełna zmian nastrojów, ze
świetną linią basową oraz smakowitymi
popisami solowymi klawiszy
i gitary. Wracając do owego
mroku, to być może wynika on z
koncepcji wymyślonej przez grupę.
"Crime Scene", bowiem podejmuje
najbardziej makabryczne
i spektakularne tematy w dziejach
kryminalistyki, rozważając nad
wątkami potworności, perwersji,
zła oraz przerażających ludzkich
zachowań. Także tym razem koncept
jest dla odważnych. Niemniej
muzycznie jest znakomicie,
tak jak muzycy RPWL nas przyzwyczaili.
(4,5)
\m/\m/
Sacred Dawn - Dismal Swamp
2023 Qumran
Amerykański Sacred Dawn rozpoczął
swoja kariere w roku 2005.
Formacja zaliczana jest do sceny
progresywnego heavy metalu.
"Dismal Swamp" jest ich czwartym
albumem studyjnym i według
mnie opiera się na mieszance progresywnego
metalu, US metalu/
power metalu oraz hard rocka. W
ich muzyce można odnaleźć
wpływy Queensryche, a także
Crimson Glory, Savatage czy
też Symphony X. Niemniej znajdziemy
też odniesienia do takich
zespołów jak, chociażby Iced
Earth. Generalnie panuje w niej
klimat w miarę ambitnego heavy
metalu lat 80. Na "Dismal Swamp"
odnajdziemy osiem przeważnie
długich utworów. Rozpoczyna
go krótki klimatyczny instrumental,
który informuje, że w muzyce
Sacred Dawn będzie się działo.
Co prawda kompozycje nie są
jakoś specjalnie zagmatwane, ale
muzycy starają się wpleść w nie
ciekawe pomysły muzyczne, różnorodne
klimaty oraz całkiem
niezłe partie instrumentalne. Wokalista
Lothar Keller ma też ciekawe
pomysły na melodie oraz
ogólnie ma dobry głos, choć jego
walory nie mogą konkurować z
najlepszymi śpiewakami z tej sceny.
Tę samą uwagę można skierować
odnośnie muzyki i kompozycji
Amerykanów. Jest fajna, ciekawa,
dobrze się jej słucha, kawałki
zmuszają do koncentracji,
ale mamy też świadomość, że idolom
muzyków Sacred Dawn udało
się dużo wcześniej napisać, rzeczy
bardziej zajmujące i interesujące.
Niemniej formacja ta ma
predyspozycje do dobrego grania i
warta jest zainteresowania, szczególnie
gdy jesteś fanem amerykańskiego
progresywnego metalu
z lat 80. (3,7)
\m/\m/
Sacred Outcry - Towers Of
Gold
2023 No Remorse
Bywa, że grupa ma od początku
pod górkę. Tak było z greckim
Sacred Outcry, który powstał
1998 roku, a przestał istnieć w
2004 roku, nie pozostawiając po
sobie płyty, choć materiał na nią
był przygotowany. Leżało to na
sercu basiście formacji George
Apalodimasowi, który po kilkunastu
latach skrzyknął nowych
muzyków i zrealizował wymarzony
debiut Sacred Outcry zatytułowany
"Damned for All Time..."
(2020). Album został przychylnie
przyjęty przez fanów i
uzyskał dość dobre recenzje krytyków.
Niestety w momencie wydania
tej płyty George znowu pozostał
sam. Niemniej nie poddał
się, zaangażował nowych muzyków
i przygotował z nimi drugą
płytę, omawianą właśnie "Towers
Of Gold". Czy utrzyma formację
w tym składzie, czy znowu będzie
musiał szukać nowych współtowarzyszy,
o tym przekonamy się
już wkrótce. Niemniej koleje losu
może ułatwią mu życie, bowiem
wspomniana płyta wyszła im wyjątkowo
dobrze. Domeną Sacred
Outcry ciągle jest muzyka z pogranicza
tradycyjnego heavy oraz
melodyjnego power metalu. Jednak
power metral, w swojej klasycznej
formie ciągle przeważa na
tej płycie. Do tego dochodzą elementy,
bardziej lub mniej wyraźne,
a sięgające po symfonikę, progres
czy metal epicki. Muzyka jest
gęsta, pełna różnorodnych pomysłów,
emocji, kontrastów i klimatów
oraz obficie zaaranżowana.
Wszystko zostało przygotowane i
zaplanowane z pietyzmem i perfekcją,
gdzie bardzo atrakcyjna i
kreatywna sekcja rytmiczna przygotowała
znakomity podkład do
doskonałych partii gitarowych
często ocierających się o neoklasycyzm
i wirtuozerię. Sporo jest
klawiszowych aranżacji, pojawiają
się też orkiestracje, ale są nieprzesadzone
i nie odrywają słuchacza
od sedna muzyki. Zresztą głównym
przesłaniem muzyków Sacred
Outcry jest bezpośredniość
muzyki, co mimo jej bogactwa
wyśmienicie im się udaje, a słuchacz
nie odnosi wrażenia przesady
w aranżacjach i zawiłości w
konstrukcji utworów. Niebagatelną
rolę w uzyskaniu takiego
efektu odegrał nowy wokalista,
którym jest Daniel Heiman. Myślę,
że wiecie, na co jest stać Daniela,
a mam odczucie, że na "Towers
Of Gold" przeszedł samego
siebie. Także nie będę omawiał
poszczególnych kompozycji, bo
album trzeba posłuchać w całości
i docenić jego każdy moment, a
wszystkie są ważne dla ogólnego
konceptu. A no właśnie, jeśli chodzi
o przekaz to Sacred Outcry
należy do formacji, który buduje
swój fantastyczny świat i o nim
opowiada, co fanów epickiego metalu
może doprowadzić do euforii
i skutecznie potrafi oderwać od
rzeczywistości. I jeszcze jedno.
Jak słucha się "Towers Of Gold"
przede wszystkim przed oczami
ma się Blind Guarian, ale zaraz
gdzieś wybrzmiewa coś, co kojarzy
się z Iron Maiden albo Kingiem
Diamondem, innym razem
przemyka coś jakby z Virgin
Steele, Warlord, a może nawet
Manowar... A gdy zespół zaczyna
wędrować w rejony progresywne,
w uszach pobrzmiewają echa
np. Angry. Natomiast ze względu
na pewną "filmową" naturę kompozycji
i nie tylko można pomyśleć
o dokonaniach Rhapsody.
Także bogactwo muzyki tej for-
RECENZJE 189
macji jeszcze bardziej wzbogaca
się, choć naprawdę to prawdziwe i
indywidualne oblicze Sacred
Outcry, któremu po raz drugi
udało się przygotować udany album
(a może więcej). Niedawno
pisałem, że coraz trudniej jest mi
cieszyć się z dokonań kapel, które
grają melodyjny power metal, jednak
druga płyta greckiej formacji
"Towers Of Gold" jest warta poznania
i polecenia. No i cieszyłbym
się, żeby więcej muzyków miało
pomysły zbliżone do tych, co Grecy.
(5)
\m/\m/
Sadistic Messiah - Dehumanizing
Process
2022 Thrash Or Death
Rhodz Costa i Hellish Angelcorpse
najwidoczniej nie mają żadnych
kompleksów: uwielbiają
thrash, ale są we dwóch, tak więc
nagrywają płyty Sadistic Messiah
w duecie. Ale jak gitarzysta
może bez większego trudu zarejestrować
również partie basu, tak z
perkusją jest już gorzej i na "Dehumanizing
Process" brzmi ona
jak automat. W przypadku bardziej
wychuchanych produkcji nie
zakończyłoby się to zbyt dobrze,
ale drugi album tych brazylijskich
maniaków to totalne podziemie,
gdzie surowość brzmienia walczy
o palmę pierwszeństwa z nieokiełznaną,
tak charakterystyczną dla
sceny ekstremalnej tego regionu,
dzikością. Odrzucając więc jakieś
audiofilskie uprzedzenia dostajemy
35 minut wściekłego łojenia,
nierzadko doprawionego blackową
intensywnością czy skrzekiem
frontmana, równie dobrze
radzącego sobie z niskim quasi
growlingiem. Na wyróżnienie zasługują
tu bez dwóch zdań "Mentally
Deranged" i "Reanimating
Bodies" z kilkuczęściową solówką,
ale fani podziemnego thrashu łykną
pewnie "Dehumanizing Process"
w całości. (3,5)
Wojciech Chamryk
Savage Grace - Sign of the
Cross
2023, Massacre Records
Wiadomość o tym, że Savage
Grace na dobre powrócił do świata
żywych, zapewne u wielu maniaków
wywołała przyspieszenie
rytmu pikawki. W końcu to kapela
w pewnych kręgach otoczona
całkiem zasłużonym kultem. Jednakże
jeden drobny szczególik
mógł w maniackich mózgownicach
wzbudzić pewne wątpliwości.
Otóż jedyną osobą figurującą w
tej kapeli w czasach jej świetności
jest gitarzysta Chris Logue. Można
tu sobie zadać słuszne pytanie,
czy przypadkowi muzycy
wzięci z dupy niewiadomo skąd
będą umieli odtworzyć choćby namiastkę
starego Savage Grace.
Można by w tym miejscu zacząć
długą ciągnącą się litanię gorzkich
żali i smutków wszelakich. Zanim
pójdziemy w tym kierunku,
zwróćmy jednak uwagę, jaki zamysł
towarzyszył Chrisowi podczas
tworzenia tego materiału.
Otóż chciał on nagrać płytę, która
swym klimatem nawiązywać będzie
poklasycznych albumów Judas
Priest z lat siedemdziesiątych.
Trzeba uczciwie przyznać,
że cel ten przynajmniej częściowo
udało mu się zrealizować. Żeby
daleko nie szukać, wystarczy posłuchać
otwierającego album
"Barbarians at the Gate". Pierwszym
moim skojarzeniem, gdy
usłyszałem ten kawałek, było wejście
do świątyni z okładki judaszowego
"Sin After Sin". Inspiracje
twórczością Roba Halforda
i jego ekipy przewijają się właściwie
przez cały album. Mam tu na
myśli nie tylko tego archaicznego
Judasa, ale również tego późniejszego,
zdecydowanie heavy metalowego.
Te echa słychać choćby w
numerze tytułowym, który swoją
spokojnie mógłby się znaleźć na
którymś z ostatnich krążków Primal
Fear. Na "Sign of the Cross"
nie zabrakło oczywiście hitów.
Najbardziej na to miano zdecydowanie
zasługuje pełen energii kawałek
"Rendezvous" (oj, ten riff na
długo się wbija w głowę). Cóż,
kiedy piszę tę recenzję, na album
zdążyło się już wylać sporo hejtu.
Czy słusznego? Moim zdaniem
nie. Uważam, że Chris doskonale
wie, co robi i w jakim kierunku
chce podążać. Za to należą mu się
solidne brawa. Ze swej strony polecam
podejść do "Sign of the
Cross" z otwartym umysłem. Z
drugiej strony starego Savage
Grace faktycznie tu niewiele… Jestem
ciekaw, jak ten album byłby
odbierany, gdyby ukazał się pod
innym szyldem (4).
Bartek Kuczak
Schizophrenia - Chants Of The
Abyss
2023 Self-Released
Metal coverami stoi: nie tylko tymi
faktycznymi, ale też nierzadko
zbyt czytelnym naśladownictwem
cudzych dokonań, przedstawianym
jednak jako własna twórczość.
Belgijska Schizophrenia stawia
na to pierwsze rozwiązanie,
proponując rychło po debiutanckim
albumie "Recollections Of
The Insane" MCD z sześcioma
przeróbkami. To bez wyjątku klasyka
klasyki, numery z repertuaru
Slayer, Morbid Angel, Judas
Priest, Mistfits, Exodus i GBH,
wcześniej wielokrotnie już przerabiane
i nagrywane. W wydaniu tego
zespołu niewątpliwie zyskały
na agresywności, a w przypadku
numerów bardziej ekstremalnych,
to jest "Necrophiliac" i "Maze Of
Torment", wręcz skomasowane.
Agresji nie zbywa też punkowym,
ale maksymalnie dociążonym,
"Bullet" i "Race Against Time", w
wersji Schizophrenia broni się
również siarczysta wersja "Strike
Of The Beast". Gorzej z "Metal
Meltdown", bo w wersji oryginalnej
nie ma się do czego przyczepić,
a ta w wydaniu Belgów jest
zbytnio przekombinowana i niepotrzebnie
dociążona, również w
warstwie wokalnej. (3,5)
Wojciech Chamryk
Scream Maker - Land of Fire
2023 Frontiers
Wydawało się, jakby Scream Maker
przed tygodniem wydał album
"BloodKing" z aż piętnastoma
nowymi utworami. Jeszcze się
człowiek nie zdążył nimi w pełni
nacieszyć, a już ukazują się kolejne.
"Land Of Fire" nie jest jednak
kontynuacją tego samego kierunku
po najmniejszej linii oporu.
Warszawski zespół przeszedł samego
siebie i przygotował jeszcze
lepszy materiał, zależny od ich
ambitnych założeń. Jeśli nowy album
ma być krótszy, bardziej melodyjny,
bardziej zwarty, bardziej
chwytliwy, bardziej gitarowy, ciekawszy,
bardziej treściwy, przyjemniejszy
i bardziej przystępny
dla szerszego grona odbiorców niż
poprzedni, to myślę, że cel artystyczny
został osiągnięty. Pozostaje
jednak pytanie, w jakim stopniu.
Problem w tym, że "Blood
King" ustawił poprzeczkę na tyle
wysoko, że uznałem go za swój
ulubiony polski album heavy metalowy
ubiegłego roku i nie byłem
w tym odosobniony. Dla niektórych
polskich heavy metalowców
sprawa była rozstrzygnięta już w
styczniu: Scream Maker będzie
rządził w 2022 roku. Coś czuję,
że aby uznać wyższość "Land of
Fire" nad "BloodKing", nie wystarczyłoby
naszkicowanie macierzy,
a całkowanie byśmy sobie darowali,
bo za dużo tam niemierzalnych
kryteriów. Przyznam, że
ja praktycznie wcale nie czekałem
na "Land of Fire", nie śledziłem
zapowiedzi, nie słyszałem żadnych
fragmentów, a o całym wydawnictwie
dowiedziałem się dopiero
wtedy, gdy przyszło mi go
wysłuchać od początku do końca
na potrzeby wywiadu i niniejszej
recenzji. Byłem przeciętnym fanem,
który znienacka usłyszał
"Land of Fire" bez specjalnych
rozkmin. Z takiej perspektywy
mogę jedynie przypuszczać, że jeżeli
ktoś znał i lubił wcześniej
"BloodKing", a teraz sięgnie po
"Land of Fire", to będzie bardzo
zadowolony. Każdy utwór posiada
w sobie potencjał, żeby stać się
czyimś ulubionym, bo niby po
drodze różne rzeczy się w nich
dzieją, ale jednak płyta trzyma
równy poziom. W ostateczności
wyróżniłbym "Zombies" ze względu
na eksperymentalny wokal Sebastiana
Stodolaka w intrze i
ogólnie wyeksponowaną jego
wszechstronność w całym kawałku.
Numer ten mocno zapada w
pamięci, a jednocześnie jest dość
stonowany, taki nienachalny, w
dobrym guście, nie naprasza się
jak włościanin dziewuszce... ani
jak "Dark Side of Mine" niemającym
ochoty śpiewać odbiorcom.
Przy okazji wyjawię, że idąc na
koncert Scream Maker bałbym
się, że zespół może nalegać publiczność
na zawodzenie "da-a-a-a-rk
sa-a-a-a-aj". Speszyłbym się. Przyjemnie
posłuchać, jak solista to
śpiewa, ale w komfortowych warunkach.
Podobają mi się za to te
rasowe, motoryczne, zacinające
motywy instrumentalne, przy
których Sebastian wykrzywia buzię
w podkówkę (brzmi super,
wygląda nieprzekonująco - sprawdźcie
sami w teledysku "Can't
Stop the Rain"). W każdym razie
wszyscy muzycy Scream Maker
prezentują się z bardzo dobrej
strony i wykazują się najwyższą
formą wykonawczą. Nie tylko sami
cieszą się własnym hobby, ale
też oferują słuchaczom mnóstwo
znakomitej rozrywki i pozytywnie
reprezentują Polskę na światowej
mapie heavy metalu. (5)
Sam O'Black
190
RECENZJE
Screamin' Demons - The New
Era
2023 Pure Steel
Death SS to bez wątpienia jeden
z najbardziej kultowych zespołów
włoskiej sceny metalowej. Kiedy
więc doczytałem, że za debiutancki
album Screamin' Demons odpowiada
aż trzech muzyków,
uczestniczących w nagraniu jednej
z mych ulubionych płyt grupy
Steve'a Sylvestra, to jest
"Heavy Demons" z roku 1991, z
tym większą ciekawością odpaliłem
"The New Era". I nie zawiodłem
się, bo mamy tu trzy kwadranse
stylowego, mrocznego metalu
najwyższych lotów, a dotąd
szerzej nieznany wokalista Alessio
Spini również staje na wysokości
zadania. Słychać, że Andy
Barrington z kolegami świadomie
postanowili nawiązać na tej
płycie do korzeni tradycyjnego
metalu, a więc jednocześnie swoich,
ale zrobili to z wielką klasą,
nagrywając 10 dopracowanych i
urozmaiconych kompozycji. Zwykle
dość mocnych, momentami
nawet ocierających się o thrash
("Declaration Of Hate", "Sacrifice"),
surowych i dynamicznych,
niczym w połowie lat 80. ("Warrior",
"Green Fly"), ale mających
też coś z gotyku ("Enlight"). Przy
tym surowość brzmienia równoważą
tu świetne melodie, a gitarzyści
prześcigają się w efektownych
solówkach, tak więc "The
New Era" to zakup obowiązkowy
nie tylko dla fanów Death SS -
szkoda tylko, że na razie jest dostępna
tylko wersja CD, ale może
z czasem kolejki w tłoczniach zelżeją,
bo ta płyta warta jest najlepszego
nośnika. (5)
Wojciech Chamryk
Sculforge - Intergalactic Battle
Tunes
2023 MDD
Pomysł na kapelę Sculforge zrodził
się w głowach Polly'ego Mc
Sculwooda (wokal, gitara) i Fabza
McBlackscula (gitary) w czasie
pandemii około roku 2020.
Skład zespołu uzupełniają Ariz
Guinto (bas) i Chris Merzinsky
(perkusja i klawisze). Natomiast
muzykę na "Intergalactic Battle
Tunes" wynikła z połączenia fascynacji
science fiction, fantasy,
gier komputerowych, literatury
oraz melodyjnego speed/power
metalu. Punktem wyjścia są wczesne
dokonania, Helloweem,
Gamma Ray czy Blind Guardian,
ale muzyce bliżej dokonań
Primal Fear, Dragonforce czy
Iron Savior. Oczywiście inne
wpływy też odnajdziemy, chociażby
coś z Rhapsody, ale są to
tylko pewne echa. Jednak z wymienionych
inspiracji najważniejszą
jest Iron Savior, bo pomysł
Sculforge z "Intergalactic Battle
Tunes" najbliższe są pomysłom
ekipy Pieta Sielcka. Oczywiście
próbują robić to po swojemu.
Główne kompozycje są dynamiczne,
szybkie, bezpośrednie, znakomicie
pracują gitary, całkiem
nieźle dopracowane są melodie.
Wszyscy z muzyków muszą się
nieźle natrudzić, bo większość fragmentów
zagranych jest na szybkości.
Naturalnie muzyków
Sculforge stać na zwolnienia i inne
dysonanse i od czasu do czasu
korzystają z takich zagrywek.
Podstawowych utworów jest dwanaście,
niemniej każdy jest poprzedzony
"intrem", a ostatnią
kompozycję finalizuje "outro", są
to przeważnie krótkie "fabularne
scenki", które naprowadzają i
kontrolują całą, dość epicką opowieść.
W sumie daje to dwadzieścia
pięć kompozycji i sześćdziesiąt
sześć minut muzyki. Słowem muzyczny
kolos. Niestety zdarzają
się wahnięcia formy, chociażby
kawałek "Glorius", który powędrował
w kierunku sceny włosko-fińskiej
europoweru i nie wybrzmiewa
to zbyt zachęcająco. Generalnie
"Intergalactic Battle Tunes"
broni się, może muzycy Sculforge
nie przebijają dokonań swoich
idoli to, udało się im zrobić coś
fajnego, a zarazem ciekawego.
Tak jak wspomniałem, muzycy
musieli wykazać się niezłym warsztatem,
który czasami ocierał się
o wirtuozerię, niestety najgorzej
zabrzmiał wokal. Nie jest jakoś
zły, ale przydałby się ktoś z większą
charyzmą. A może jednak za
dużo wymagam? Niemniej ta
kwestia może wynikać z czegoś
innego, bowiem ogólnie brzmienie
tego albumu trochę mi nie leży.
Jeżeli tak "Intergalactic
Battle Tunes" w istocie wybrzmiewa,
to jest słabo. Jednak to
może być kwestia wadliwych plików,
a z tego może wynikać ten
brzmieniowy dyskomfort i gorzej
sprawujący się wokal. Należy
wziąć to pod uwagę, gdy koś skusiłby
się na zakup tego krążka. Po
prostu postarajcie się wcześniej to
sprawdzić. Niestety ja na tę chwilę
dysponuję jedynie takim materiałem,
więc muszę na nim bazować.
(3,5)
Shakra - Invincible
2023 AFM
\m/\m/
No cóż, wraz z "Invincible"
Szwajcarzy z Shakry udowadniają,
że nic się nie zmieniło, że są na
swoim stanowisku i mają się dobrze.
No i jakby ktoś chciał przekonać
się o aktualnej kondycji
hard rocka, to niech śmiało sięga
po tę płytę. Dzięki Szwajcarom z
pewnością dowie się, że z tą sceną
nie jest tak źle. Już rozpoczynający
"The Way It Is" mówi nam,
że czeka nas solidna dawka konkretnego
i wyjątkowo dobrego
hard rocka. Niemniej jak zawsze
muzycy Shakry nie ograniczają
się tylko do tradycyjnego rocka,
ale do swoich utworów chętnie
wtrącają elementy heavy metalu
tak jak w "The Matrix Unfolds".
Dzięki czemu ich muzyka jest
jeszcze bardziej dynamiczna i
zdecydowanie ciekawsza. Na tym
krążku energia rozpiera muzyków
od pierwszej nuty. Grają oni z zacięciem,
pasją i pełnym zaangażowaniem,
a wystarczy posłuchać
utworu tytułowego "Invincible".
Oczywiście w każdym z kawałków
mamy melodie i tematy, które
łatwo zapadają nam w pamięci.
Jednak chyba takim najbardziej
wciągającym momentem jest "Devil
Left Hell". Nie brakuje na tej
płycie nawiązań do pewnych bardziej
lub mniej czytelnych inspiracji.
Oczywiście Szwajcarzy robią
to po swojemu, ale mimo wszystko
w takim "On The Wild Side"
nie można odpędzić się od wrażenia,
że jedną z ich ulubionych kapel
to AC/DC. Niemniej muzycy
nie tylko rockiem żyją, bowiem w
"Old Irish Song" słychać pewne
celtyckie naleciałości, także folkowe
wpływy też dla nich są ważne.
Muzycy Shakry otwarci są też na
nowości ze sceny współczesnego
hard rocka. Takim bardziej nowocześnie
wybrzmiewającym jest kawałek
"Tell Her I'm Sorry". Nie
uciekają też od ballad. Nie do
końca gustuje w takich pieśniach,
ale "As I Lay Down To Sleep" wydaje
się wyjątkowo udana. Za to
"House Of Rock" to rocker nadający
się bezpośrednio na koncerty.
Dwa kolejne utwory wprowadzają
trochę starych klimatów. W pierwszym
z nich "Walls Of Heate"
słyszymy trochę starego hard
rocka z lat 70. (momenty kojarzą
mi się z Led Zeppelin). Za to drugi
"Beetween The Lines" wplata
troszeczkę starego AOR-a. Zamykający
"As Long As I'm Alive" zaczyna
się bluesową nutą, ale zaraz
przeradza się w siarczystego hard
rocka. Ten blues, co jakiś czas się
pojawia, ale najważniejsza jest ta
energia i moc, nie do zdarcia niczym
Shakra. Trzeba dodać, że
wszystko jest zagrane i zaśpiewane
na najwyższym poziomie. Zespół,
choć gra oldschoolowo to
brzmi współcześnie, także album
"Invincible" to perełka we współczesnym
hard rocku. (5)
Sintage - Paralyzing Chains
2023 High Roller
\m/\m/
Moim zdaniem, Sintage jest ciekawym
przykładem potwierdzającym
obiegową opinię na temat
niemieckich zespołów heavy metalowych,
wedle której nasi zachodni
sąsiedzi grają do bólu sztampową
muzykę. Sintage również
nie wyróżnia się pod względem
oryginalności, ale pomimo tego,
że wszystkie utwory ich debiutanckiego
albumu "Paralyzing Chains"
zostały utrzymane w jednolitej
konwencji, ich słuchanie
sprawia mi frajdę. Dzieje się tak,
ponieważ sekcja instrumentalna
brzmi żywo, a wokalista Randy
śpiewa z pasją. Mamy tutaj do
czynienia z przebojowo wykonanym
heavy metalem, takim od
serca i z duszy. Więc jeśli właśnie
czegoś takiego szukacie, proszę
bardzo, nie pozostaje mi nic innego
jak zarekomendować. Wydawca
High Roller Records widzi
sprawę inaczej w notce prasowej,
ponieważ uznał album za
niełatwy do jednoznacznej kategoryzacji,
zawierający miks klasycznego
euro metalu, NWOBHM
oraz '80s US metalu. Wydaje mi
się, że wynika to z zastanowienia
się nad najsilniejszymi inspiracjami,
natomiast docelowy odbiorca
prędzej uznałby Sintage za typową
niemiecką kapelę heavy metalową
niż doszukiwał się u nich
podobieństw do brytyjskich bądź
amerykańskich legend. Na przestrzeni
dekad Niemcy też nasiąkli
dźwiękami spoza ich kraju i zaadoptowali
zagraniczne patenty.
Wymieniane punkty odniesienia
w postaci W.A.S.P., Quiet Riot,
Rods, jak również Torch oraz
Oz, nie są Niemcom obce. Obcując
z "Paralyzing Chains" nie doświadczam
przebłysków typu:
"oho, powiało Szwecją", ani "chyba
zapożyczyli to zza mórz i oceanów".
Album jest zwarty i konkretny,
RECENZJE 191
Social Decline - Hell Gate
2019 Self-Released
Gdzieś około 2008 roku w Kopenhadze
zawiązał się zespół
King Carrot. Ponoć grał mieszankę
heavy metalu, punka i
hard cora. Nagrali dwie EP-ki i
pełen album. Kapela już nie istnieje,
a jej muzycy w roku 2019
zainicjowali kolejny projekt nazwany
Social Decline. Z tą formacją
nagrali dwa albumy "Hell
Gate" i "Beyond The Gates". Na
pierwszej płycie znalazło się
osiem kawałków, które utrzymane
są głównie w stylistyce crossover.
Słychać w nich także wpływy
thrashu i hard core/punk. Dla
przykładu rozpoczynający utwór
tytułowy niesie w sobie coś ze
Slayera. Natomiast takie kawałki
jak "Construction of Truth" i "We
Lose No Sleep" to w zasadzie czysty
hard core/punk. Tego punka
najwięcej jest chyba w tym drugim
utworze. Pozostałe kompozycje
to różne spojrzenie na crossover
niekiedy z bardziej słyszalnym
wpływem thrash metalu
("21%"). Brzmienie tego krążka
jest raczej szorstkie, undergroundowe,
więc maniacy starej
szkoły pewnie będą zachwyceni.
Generalnie "Hell Gate" przedstawia
się solidnie, bez jakichś
tam wielkich fajerwerków.
Social Decline - Beyond The
Gates
2023 Self-Released
W tym roku na rynku pojawił się
nowy album Social Decline
podąża w jasno zdefiniowanym
kierunku i może przypaść do gustu
nie tylko najbliższemu gronu
znajomych jego twórców. (4,5)
Sam O'Black
Siren - A Mercenary's Fate
2023 FHM
Tuż po ogłoszeniu pandemii Siren,
reaktywowani cztery lata
wcześniej, wrócili do gry albumem
o wszystko mówiącym tytule
"Back From The Dead", ale z
oczywistych względów dotarł on
"Beyond The Gates". Tym razem
zawiera dziesięć kompozycji i
trwa blisko 33 minuty. Muzycznie
Duńczycy pozostają głównie
przy crossoverze, ale takim
egzystującym w symbiozie z
thrash metalem, ale nie tylko z
tym kojarzącym się ze Slayer, ale
także z takimi formacjami jak np.
Sacred Reich czy Overkil. No,
ale crossover przeważa. A w takim
instrumentalu "260486" usłyszymy
też coś z heavy metalu. Przy
okazji te cyfry to data katastrofy
w Czarnobylu. Pewnie dlatego
utwór przeplatany jest urywkami
rozmów po rosyjsku. Wracając do
samych kompozycji, to nabrały
one na tym krążku charakteru i
mają wyraźne ciekawe struktury.
Na pewno są bardziej interesujące
od tych z debiutu. Brzmienie jest
również lepsze, mocniejsze, a zarazem
bardzo selektywne. Wyraźnie
słyszymy każdy instrument i z
łatwością wyłapujemy momenty,
w których jeden z nich zaczyna
żyć własnym życiem. Ogólnie zespół
brzmi wiarygodnie. Niemniej
"Beyond The Gates" swoim poziomem
nie przekracza rzetelności
jeśli chodzi o materiały thrash
metalowe. Także nic się nie stanie,
jak ktoś "zgubi" po drodze d-
okonania tego zespołu. Niemniej
najwięksi maniacy z pewnością
będą musieli przesłuchać obie
płyty Social Decline i pewnie
wtedy zapadnie decyzja, czy będą
szukać wydań fizycznych, czy też
nie. (3,5)
\m/\m/
do ich najbardziej zagorzałych fanów,
kibicujących grupie jeszcze
od połowy lat 80. Najnowszy, dopiero
czwarty w dyskografii, "A
Mercenary's Fate", ma jednak
znacznie większe szanse na szerszą
popularyzację, nie tylko dlatego,
że covid podał tyły. Jest to jak
najbardziej realne, ponieważ to
materiał nie gorszy od "No Place
Like Home" i "Financial Suicide",
wydanych w pierwszym 10-
leciu funkcjonowania zespołu.
Wtedy taki heavy/power metal o
nieco progresywnym posmaku nie
miał zbyt dużych szans na amerykańskim
rynku wypełnionym
thrashowymi oraz pudel/glamowymi
zespołami, teraz jednak wygląda
to zupełnie inaczej: nie dość,
że pierwsze albumy Siren są
uznawane za kultowe, to jeszcze
wytworzyła się nisza, w której takie
właśnie zespoły mogą odnaleźć
się bez większego trudu. "A
Mercenary's Fate" to album-kolos:
może niezbyt długi, zwłaszcza
jak na standardy płyty kompaktowej,
bo raptem 53-minutowy,
ale większość z współtworzących
go 11 utworów liczy 4-5 minut,
a są i dłuższe. W takich formach
zespół odnajduje się bardzo
dobrze, a warto w tym miejscu
podkreślić, że obecnie tworzy go
aż 4/5 składu z lat 80., z wokalistą
Dougiem Lee (ex Mekong Delta)
na czele, proponując ciekawy,
zwarty i dopracowany materiał.
Tym milszy dla ucha, że bez tak
zwanych wypełniaczy, gdzie dla
mnie najciekawsze są totalnie zakorzeniony
w latach 80. "Queen
Sin" czy zróżnicowany "Welcome
To The Grave", ale pozostałe w niczym
im nie ustępują - kolejni weterani
są w formie, co może tylko
cieszyć fanów starego metalu,
pamiętających te dawne czasy. (5)
Wojciech Chamryk
SOG - Man Demonic
2023 Violent Creek
Weterani nie odpuszczają. Znany
z Rigor Mortis i Hallows Eve
wokalista/gitarzysta Doyle Bright
jest już po 60., ale pasji do grania
mógłby mu pozazdrościć niejeden
młodzieniaszek. Jego ostatnio zespół
SOG miał co prawda kilka
lat wydawniczej przerwy po "God
Complex" z roku 2016, ale lider
wykorzystał najlepiej jak mógł
pandemiczne zawirowania, tworząc
i nagrywając nowy materiał.
Na "Man Demonic" słychać, że
Brighta wciąż najbardziej kręci
speed/thrash metal w formie najbardziej
tradycyjnej z możliwych:
szybki, bezkompromisowy i
wściekle agresywny, w "Mutually
Assured Destruction" ocierający się
nawet o black. Jeśli chłopaki już
zwalniają, to tylko po to, by zaraz
rozpędzić się jeszcze bardziej, ale
te utrzymane w średnich tempach,
mroczne utwory, jak "Prolonging
The Ordeals Of The Dying",
również wyszły SOG niezgorzej.
Dlatego, chociaż to aż 13
utworów, co dla współczesnego
słuchacza może być swego rodzaju
wyzwaniem, warto zapoznać
się z "Man Demonic" w całości,
bo to materiał nad wyraz udany i
bez słabych punktów. (5)
Wojciech Chamryk
Speedwhore - Visions Of A Parallel
World
2023 Dying Victims Productions
Speedwhore (wcześniej Speed
Whöre) to zespół istniejący już
od dobrych kilkunastu lat, pod
obecną nazwą znany od 2013 roku.
W całkiem już obszernej dyskografii
tej niemieckiej grupy
"Visions Of A Parallel World"
jest jednak dopiero drugim albumem,
a poprzedni "The Future Is
Now" ukazał się, bagatela, jeszcze
w 2015 roku. Na jego tle premierowa
produkcja wypada znacznie
lepiej - słychać, że Tim Kuntze
nie marnował czasu, black/thrash
w wykonaniu Speedwhore stał
się jeszcze bardziej siarczysty i
bezkompromisowy. Jedyny problem
widzę w tym, że jest on bardziej
instrumentalistą niż wokalistą,
co słychać choćby w singlowym
"Hologram". Powrzeszczeć
może i umie, skrzek również jak
najbardziej, ale czystsze, śpiewane
partie to już dla niego wyzwanie i
choćby na tej podstawie można
zorientować się, że nie jest to materiał
z lat 80., tylko współczesna
produkcja. Muzycznie jest jednak
bardzo klasycznie, wręcz oldschoolowo:
nawet w tych ostrzejszych
numerach, jak kolejny SP
"Clutch Of The Sea" czy w tytułowym,
trwającym ponad siedem
minut i dość zróżnicowanym, słychać
sporo melodii, szczególnie w
refrenach, a niektóre kompozycje
kojarzą się a to z Running Wild
("The Last Bulwark Of Man"), a
to Violent Force ("Heir To The
Ruby Throne"). Z kolei "Decrypted
Prophecies" to mroczna, krótka
ballada, a do kompletu w kilku
utworach zespół sięga też po mocarne,
iście doomowe riffy i zwolnienia,
co najciekawiej sprawdza
się w otwarciu kolejnego singla i
zarazem openera płyty "Matriarch"
oraz w "Golgotha". Zwolennicy
takiego grania nie mają się
więc co zastanawiać nad celowością
włączenia "Visions Of A Parallel
World" do swych płytowych
kolekcji, tym bardziej, że
wydawca zadbał o wybór, oferując
ten album nie tylko na LP i CD,
ale również na kasecie. (4,5)
Spillage - Phase Four
2023 No Dust
Wojciech Chamryk
Spillage to Amerykański zespół
heavy/doomowy - przynajmniej
taką łatkę im przykleili inni -
działajacy od roku 2002. "Phase
192
RECENZJE
Four" jest już ich czwartym albumem
studyjnym. Krążek wypelnia
osiem utworów, które trwają ponad
czterdzieści minut i jak dla
mnie zawierają jędrną muzykę
hard rockową wzorowaną na latach
70. Płytę rozpoczyna futurystyczne
intro, które przechodzi do
udanego i dynamicznego kawałka,
przywodzącego na myśl dokonania
Uriah Heep, Deep Purple
czy też Rainbow. Daleko w tle
pobrzmiewa też Black Sabbath.
Niemniej słychać, że nie jest to
bezmyślna zrzynka, a przemyślana
i własna interpretacja, choć
czasami pobrzmiewająca schematycznie
i kwadratowo. Niemniej
wolę właśnie takie granie, niż te
współczesne amerykańskie, które
pokracznie odwołuje się do hard
rockowej tradycji. Wróćmy jednak
do zawartości "Phase Four".
Wraz z trzecim utworem "Love
And Alchemy" klimat Sabbs jest
coraz wyraźniejszy, aby w kolejnym
kawałku, dnamicznym i
świetnie bujającym "Demon, I" w
pełni eksplodować. Kolejne kompozycje
to dalsza eksploatacja
wybranego muzycznego krajobrazu,
który raz przywołuje wspomnianą
trójkę hard rockowych ikon
lub innym razem Black Sabbath.
W muzyce Spillage pojawiają się
również inne naleciałości, chociażby
w takim "Rise of Machines"
można dopatrzyć się wpływów
southern rocka. Ogólne muzyka
na "Phase Four" - oprócz kilku
nieistotnych wad - jest przyjemna,
niesie klimat i robi wrażenie. Podoba
mi się też brzmienie instrumentow
i albumu. Jest ono nowoczesne,
ale też udanie odwołuje
się do najlepszych czasów ery
hard rocka. Tym bardziej że muzycy
znakomicie odgrywają swoje
partie, a wokalista Elvin Rodriguez
też się sprawdza, choć jego
głos raczej do wielkich śpiewaków
hard rocka nie można zaliczyć.
Także jak ktoś szuka dobrej
współczesnej płyty z hard rockiem
to polecam "Phase Four". (4)
Stormage - Ashes Of Doom
2023 El Puerto
\m/\m/
Ostatnio zasiadając do odsłuchu
do płyt z power metalem, nie nastawiam
się na coś szczególnego.
Z takiej postawy mam niekiedy
sporo przyjemności tak, jak w wypadku
nowej płyty Stormage.
"Ashes Of Doom" to jest ich
czwarty album studyjny, także
muzycy zespołu doświadczenie
już mają. Panowie grają bardziej
heavy/power metal o oldschoolowym
odcieniu i o dziwo robią to w
bardzo solidny, niemiecki sposób.
Także słuchając "Ashes Of
Doom" miałem sporo frajdy. Na
płycie oprócz intra znalazło się
jedenaście różnorodnych, za to
bardzo solidnych, dynamicznych,
zadziornych, a zarazem melodyjnym
kawałków. Na płycie rządzą
ostre gitary i wyśmienite melodie
z hymnicznymi refrenami. Znakomicie
uzupełnia je mocarna sekcja
rytmiczna. Wszystko w ramach
tej konkretnej konwencji. Niemniej,
jak już podkreślałem,
wszystko jest na solidnym poziomie
z pewnymi porywami na coś
dobrego ("Deniers Of Reality",
"The Wind Will Take Us Home").
Z rzadka pojawia się więcej progresywnych
elementów ("Our
Latest Endeavour"), ale także niestety
bardzo wyraźne schematy
tak jak w kompozycji tytułowej.
Niemniej te ostatnie nie mają
wpływu na ogólny dobry, a czasami
nawet bardzo dobry odbiór albumu.
Świetnie brzmią wokale
jak i instrumenty, ich wykonania
też są na poziomie, po prostu do
produkcji jakoś bardzo nie można
się doczepić. Także Stormage i
ich najnowszy krążek "Ashes Of
Doom" to dość jasny punkt na
europejskiej, oldschoolowej i melodyjnej
heavy/powerowej scenie.
(4,5)
\m/\m/
Stormdeath - Call Of The Panzer
Goat
2022 Jawbreaker
"Call Of The Panzer Goat" to album
typowo pandemiczny, bowiem
oryginalnie ukazał się jesienią
2021 roku - pewnie byłby gotowy
szybciej, a tak na następcę
"Time To Destroy" trzeba było
czekać blisko pięć lat. Było jednak
na co, bowiem tych 10 numerów
to nie tylko siarczysty, a przy tym
całkiem melodyjny, thrash, ale też
granie bardziej nieoczywiste, odwołujące
się do tradycyjnego i
speed metalu. Efekt końcowy tego
wszystkiego jest bardzo interesujący,
bo po siarczystym początku
w postaci singlowego "Bombs
Away" i "Deathocracy", robi się
bardziej klasycznie na modłę lat
80., dzięki speedowemu "The
Faith And The Dead". W dalszej
części płyty jest podobnie, a thrashową
łupaninę na najwyższych
obrotach - ale czy może być inaczej,
skoro za bębnami zasiada
Predator? - równoważą nie tylko
klasycznie metalowe, ale również
punkowe ("War") akcenty. Gitarowy
duet, gdzie Evil Bastard obsługuje
również mikrofon, też jest
niczego sobie, ale na szczególne
słowa uznania zasługuje jednak
basista Incinerator, który jest dla
Stormdeath kimś tak ważnym,
jak Cliff Burton dla wczesnej
Metalliki. Tym lepiej, że po niedawnej
edycji CD "Call Of The
Panzer Goat" jest obecnie dostępny
również na kasecie i LP, bo to
nośniki dla takiej muzyki wymarzone.
(5)
Wojciech Chamryk
Subterfuge - Philosopher
2023 Self Released/ MMP
"Philosopher" to zwieńczenie
płytowej trylogii, zapoczątkowanej
w roku 2018 albumem "Projections
From The Past" oraz
kontynuowanej po półtora roku
na kolejnym "Prometheus". Mamy
tu do czynienia z wydarzeniem
bez precedensu, na naszej
scenie na pewno, trzema podwójnymi
albumami, z których każdy
jest coraz dłuższy - "Philosopher"
to już ponad 95 minut muzyki.
Muzyki niezwykle dojrzałej, urozmaiconej
i zróżnicowanej. Zespół
Tyberiusza Słodkiewicza jest
klasyfikowany jako wykonawca z
nurtu metalu progresywnego i trudno
się z tym nie zgodzić, ale już
dawno zaczął śmiało wkraczać i w
inne, również i mniej oczywiste,
rejony. Dlatego, chociaż sporo tu
długich, rozbudowanych i dopracowanych
aranżacyjnie (skrzypce,
flet, fortepian, brzmienia organowe)
kompozycji, jak choćby "Mask
Of Madness", "Poor Man's
Dream", tytułowa czy "Harmoniously
Resonant", pojawiają się
też odniesienia do folku ("Whisper"),
prog-artrockowych klimatów
spod znaku Exodus ("Conflict")
oraz hard rocka utrzymanego
w stylistyce bliskiej AC/DC
("A New Kind Of People"). Jednak
słowo metal również zobowiązuje,
dlatego już singlowy "Seven Kingdoms"
to solidne uderzenie, podobnie
jak "Perfect System" czy
"Course For Annihilation". Jeśli
ktoś słyszał już Subterfuge wie
doskonale, na co stać wokalny duet
Kinga Lis/Mateusz Drzewicz:
sporo tu ich pojedynczych partii,
ale są też rzecz jasna duety, zwykle
w refrenach, a do tego momenty,
kiedy śpiewają na zmianę, co
również daje bardzo ciekawy
efekt końcowy. Teraz zespół zapowiada
intensywną promocję
koncertową najnowszego wydawnictwa,
ale wiadomo już, że kolejny
album - również koncepcyjny,
ale tym razem pojedynczy -
jest już w znacznej części gotowy,
tak więc pewnie najpóźniej pod
koniec przyszłego roku Subterfuge
znowu zaskoczy nas kolejną,
muzyczną perełką. (6)
Wojciech Chamryk
Tailgunner - Guns For Hire
2023 Fireflash
Tailgunner to młoda angielska
formacja wywodząca się z nurtu
NWOTHM i specjalizująca się w
graniu melodyjnego heavy metalu.
Gdy się przysłuchacie ich muzyce,
z pewnością usłyszycie echa
Iron Maiden i innych kapel z
nurtu NWOBHM, ale także pewne
odniesienia do starych europejskich
kapel power metalowych
Helloween, Running Wild, czy
trochę nowszych, typu Hammerfall.
Jednak najbardziej ich muzyka
kojarzy mi się z Enforcer - tego
z dwóch ostatnich płyt - i innych
formacji nurtu NWOTHM,
takich, jak chociażby Roadwolf.
Heavy metal anglików jest bowiem
szybki, klasyczny, ale bardzo
melodyjny i łatwo wpadający
w ucho. Wachlarz melodii może
zadziwiać i bywa, że wydają się
ciut za lekkie. Zresztą jak ktoś
zna ich zeszłoroczną EP-kę
"Crashdive" to doskonale będzie
wiedział, o co chodzi, bowiem zawartość
EP-ki stanowi też część
albumu "Guns For Hire". Ogólnie
utwory są pełne pomysłów i
ciekawie zaaranżowane. Chodź,
pędzą do przodu i starają się być
bezpośrednie to zawsze coś się w
nich dzieje. A w takim "Rebirth"
który kończy płytę i jest najdłuższą
kompozycją mamy nawet częste
zmiany tempa oraz klimatów.
Bardzo solidnie prezentują się
muzycy, szczególnie gitarzysta
Zach Salvini, który nieźle daje
sobie radę z kreowaniem fajnych
riffów i niezłych solówek. W niezłej
formie jest też wokalista
Craig Cairns, chociaż jak to za-
RECENZJE 193
wsze bywa bez solidnej gry sekcji,
nic by tak dobrze nie zabrzmiało,
więc trzeba pochwalić również basistę
Toma Hewsona i perkusistę
Sama Caldwella, którzy ze
swych obowiązków wywiązują się
bardzo dobrze. Instrumenty i sama
muzyka Tailgunner brzmią
profesjonalnie, solidnie, i oldschoolowo,
więc fani NWOTHM
z pewnością docenią krążek
"Guns For Hire". Po prostu mają
kolejny dylemat, czy dołączyć do
grona swoich ulubieńców kolejna
niezłą kapelę, czy też nie. (4)
\m/\m/
Terrifier - Trample The Weak,
Devour The Dead
2023 Empire
Ich wydanemu w roku 2017 drugiemu
albumowi "Weapons Of
Thrash Destruction" dałem (4),
ale stworzony w pandemicznej zawierusze
"Trample The Weak,
Devour The Dead" jest jeszcze
lepszy. Terrifier okrzepł jeszcze
bardziej - może poza brzmieniem,
bo to cyfra totalna, akurat mnie
odrzucająca - łojąc jeszcze ostrzej
i bezkompromisowo (blasty w kilku
utworach to już nie przelewki),
ale też przy tym bardzo technicznie.
Swoje zrobiło tu pewnie
ponad sześć lat przerwy, bo kiedy
zespół mógł już wrócić do grania,
uczynił to z jeszcze większą werwą,
jakby chciał nadrobić stracony
czas. Dlatego tych osiem numerów
to thrash jak się patrzy:
szybki, gniewny i agresywny, niczym
za czasów jego największej
świetności (skojarzenia z najlepszą
formą Exodus nie będą tu od
rzeczy). Selektywne riffy, świetna
warstwa rytmiczna, iście miażdżące
zwolnienia, umiejętnie dozowane
melodie, no i iście opętany
Chase Thibodeau, jednocześnie
basista, za mikrofonem - tylko tyle
i aż tyle w zupełności wystarczy,
żeby serca tych starszych fanów
thrashu znowu zabiły mocniej,
niczym w latach 80. Okładka
to z kolei dzieło Eda Repki, tak
więc rozważając wybór między
CD a LP od razu wiadomo co będzie
lepsze. (5)
Wojciech Chamryk
The Rods - Live at Rose Hall
2023 Self-Released
Koneserów tradycyjnego ciężkiego
grania zza Oceanu niechybnie
ucieszy informacja, że The Rods,
czyli zespół Davida Feinsteina,
właśnie wydał koncertówkę. Przy
czym, tego typu wydawnictwa zawsze
wymagają usprawiedliwienia
swojej egzystencji. Innymi słowy,
po co próbuje się nam sprzedać
utwory, które już przecież znamy.
W przypadku The Rods odpowiedź
tym bardziej się komplikuje,
że przecież zespół ma już na
swoim koncie klasyczny "Live" z
1983 roku. Czy warto zatem poświęcić
"Live at Rose Hall" czas i
ciężko zarobione pieniądze? Moim
zdaniem warto. Przede wszystkim,
cieszy, że Feinstein i spółka
nie odcinają kuponów od zacnej
przeszłości, lecz grają sporo materiału
z albumów wydanych po reaktywacji
w 2010 roku. Prócz klasycznych
"Cold Sweat and Blood"
oraz "Crank It Up" usłyszycie też
świeżutkie "Brotherhood of Metal"
oraz "Louder Than Loud". Taki
dobór setlisty dobrze świadczy o
zespole, który wierzy w swoje nowe
dokonania. Ponadto, "Live at
Rose Hall" zdecydowanie wyróżnia
się na tle innych obecnie wydawanych
koncertówek autentycznością
i niepowtarzalnym rockowym
duchem. Próżno szukać tu
studyjnych sztuczek i wymuskanego
brzmienia. Chociaż więc
głosowi Feinsteina czasem brakuje
mocy, nie zawsze też śpiewa
czysto, to nikt nie próbuje tego
ukryć. Co więcej, on i jego koledzy
bawią się przednio, a luźna
atmosfera wyraźnie udziela się
publiczności, a także nam - słuchaczom
w domu. Nie sądzę, by
dane nam było zobaczyć The
Rods na koncercie w Europie,
dlatego warto skorzystać chociażby
z namiastki takiego wydarzenia
i posłuchać "Live at Rose
Hall". (4.5)
Tentation - Premices
2023 Gate Of Hell
Adam Nowakowski
W wypadku "Premices" na początku
myślałem, że to nowy pełny
album Tentation, ale nie, jest
to bowiem kompilacja, która składa
się z pierwszej EP-ki "Tentation"
(2015) oraz nagrań ze splitu
"- 665 - Les hordes métalliques"
(2018). Ten ostatni popełnili razem
z rodakami z Iron Slaught.
Co ciekawe pominęli covery
"Double bang" (kawałek H-Bomb)
oraz "Les anges de Balthazar"
(utwór Ponce Pilate). Od początku
wiadomo było, że Francuzi są
zafascynowani klasycznymi odmianami
heavy metalu od Iron
Maiden, poprzez Mercyful Fate
po Bathory. Wszystko jednak zagrane
jest na własną modłę, choć
trochę zachowawczo, bez większego
wigoru. W dodatku wykorzystano
naturalne, surowe, oldschoolowe,
acz płaskie brzmienia.
No i w końcu, śpiewają w języku
ojczystym, czyli po francusku. To
jednak raczej jest na plus. Myślę,
że jest sporo fanów tradycyjnego
metalu, którzy uwielbiają ADX,
H-Bomb, Killers czy Sortilege.
Nie mają oni problemu z językiem
francuskim. Gorzej może
być z zachowawczością muzyków
Tentation oraz ich oldschoolowym
brzmieniem. Fani mogą
różnie na te kwestie zareagować.
Niemniej ja znajduję w podejściu
Francuzów sporo frajdy i jak mogę,
chętnie słucham tych nagrań.
Zresztą ich debiutancki album "Le
berceau des dieux" (2021) jest
już ciekawszy, więc można liczyć,
że kolejny krążek będzie jeszcze
lepszy. Niemniej w czasie oczekiwania
na niego proponuję zapuścić
od czasu do czasu składankę
"Premices". (3,5)
\m/\m/
The Silent Rage - Nuances Of
Life
2023 Scarlet
The Silent Rage to grecki zespół,
który powstał w roku 2006. Tegoroczny
"Nuances Of Life" jest
ich drugim albumem. Wcześniejszy
"The Deadliest Scourge" wydano
w roku 2016 i nie przypominam
sobie, aby trafił na łamy
naszego magazynu. Muzykę, którą
grają Grecy, ludzie z branży
określają jako melodyjny power
metal. Nie mniej nie jest to coś w
rodzaju Rhapsody czy Sonata
Arctica. Dla mnie jest to zderzenie
europejskiego oldschoolowego
power metalu w stylu Grave Digger
z jego amerykańską odmianą
pokroju Iced Earth. Do tego można
dodać z jednej strony Rage
czy Heaven's Gate, zaś z drugiej
Savatage czy powiedzmy Jag
Panzer. Dużo też jest z klasycznego
heavy metalu a la Judas
Priest, ale z okolic "Painkiller".
Jest też trochę posmaku epickości.
No i ogólnie power metal Gregów
brzmi bardzo soczyście, potężnie,
klarownie i współcześnie. Na płytę
wchodzi dziesięć kompozycji
bardzo dynamicznych oraz jedna
bardziej stonowana, wolniejsza i
klimatyczna. Chodzi o "Black
Monday", ale ona nie tylko wyróżnia
się, bo jest w opozycji do reszty
albumu, ale po prostu ma charakter
oraz jest świetnie napisaną
i zagraną kompozycją. Znakomicie
skomponowane, zaaranżowane
i zagrane są również pozostałe
utwory, są oczywiście dynamiczne,
różnorodne i każda niesie
coś własnego. Ciężko nawet, którąś
z nich specjalnie wyróżniać.
Już rozpoczynająca "The Serpent
Lord" łaskawie nas informuje, że
będziemy mieli do czynienia ze
świeżym i ekscytującym power
metalem, z którego będzie trudno
wybrać swojego faworyta. Pełno w
nich błyskotliwych riffów, melodyjnych
partii i niesamowitych
solówek. Dwóch Nikosiów, Siglidis
i Sarbanis to kolejny rewelacyjny
duet gitarzystów godzien
swoich wielkich poprzedników.
Oczywiście rewelacyjnie uzupełnia
ich sekcja rytmiczna, bas czasami
tak zabrzmi, że aż człowiekowi
robi się niezwykle miło. Niemniej
największe wrażenie robi
głos i melodie wyśpiewywane
przez Michaela Rinakakisa. Ma
on głos potężny, ostry, majestatyczny,
z łatwością wyciągający górki,
choć mistrza Halforda nie
zdetronizuje. Także jak ktoś gustuje
w dynamicznym oldschoolowym
power metalu, a szczególnie
w US power metalu to, na "tapetę"
powinien wziąć nowy album
The Silent Rage. (5)
\m/\m/
Thee Final Chaptre - So Let It
Be Done
2023/2021 Divebomb
Generalnie dla mnie, choć pewnie
i dla wielu, połączenie tematów
chrześcijańskich z muzyką metalową
ma się do siebie jak pięść do
nosa. No, ale cóż, historia zna kilka
znaczących przypadków takiej
dziwnej fuzji. Pojawiały się też zespoły
mało kojarzone - dosłownie
działające chwilę. Tak właśnie było
na początku lat 90. z amerykańskim
Thee Final Chaptre. W
latach 1990-1992 panowie wyrzucili
z siebie tylko demo, natomiast
po wielu latach przerwy powrócili
do grania w 2018 roku, a
trzy lata później wydali debiutan-
194
RECENZJE
cki krążek - "So Let It Be Done".
Mimo tego, że Andrew Whittington
wyśpiewuje natchnione
liryki, a okładka przedstawia dłoń
przybitą do krzyża (proste -
ukrzyżowanie) to całościowo od
strony czysto muzycznej Thee
Final Chaptre grają dość sprawny
heavy/power metal. Dużo
nośnych klimatów, fragmentami
gitarzysta Gary Michael Wilson,
basista Paul Starnes oraz perkusista
David Osbourn sprawiają
wrażenie zapatrzonych w dokonania
chociażby Riot. Momentami
jednak włącza się im zbyt mocno
piosenkowość, przynosząc łzawą
balladę, zaśpiewaną w wielogłosach.
Na szczęście oprócz pojawiających
się tu i ówdzie wspólnych
zaśpiewów Thee Final Chaptre
wiedzieli jak przygotować poprawny
heavy metalowy numer. Nie
przesadzają z klawiszami (Osbourn)
ani z syntezatorem gitarowym
(Wilson). Wokal również
idzie fajnymi liniami i jednak w
ogólnym rozrachunku wypada pozytywnie.
Możliwe, że album "So
Let It Be Done" wpadnie w ucho
co poniektórym. Ma ku temu trochę
argumentów, jakie wysuwają
się na pierwszy plan już przy pierwszym
kontakcie z liczącym sobie
dwanaście kompozycji krążkiem.
Prawie godzina muzyki mija w
dobrych fluidach. Jest trochę solidnych
riffów, zwartych kawałków
i lekki patos z melodiami a la
Iron Maiden na zakończenie
(prawie 10 minut ostatniego
utworu). Spokojnie można sięgnąć
- przynajmniej raz. (3,5)
Adam Widełka
Thomas Carlsens Transmission
- A Brave Horizon
2023 RFL Entertainment
Transmission to projekt norweskiego
gitarzysty i multiinstrumentalisty
Thomasa Carlsensa. Wydał
on w tym roku swój duży debiut
"A Brave Horizon". Rozpoczynające
intro, a zarazem tytułowy
utwór, jawi się jak fragment
albumu wirtuoza rodem z lat 80.
Całe szczęście jest to tylko wstęp,
choć pewne zacięcie shredera, co
jakiś czas przewija się przez cały
album. Niemniej kolejne kawałki
są zdecydowanie bardziej "zespołowe"
i utrzymane w stylu melodyjnego
heavy metalu naznaczonego
latami 80. z pewnymi wpływami
power metalu i hard rocka.
W ogóle wspomniane intro w jakimś
stopniu skojarzyło się mojej
osobie z Wolfem Hoffmannem.
Pewnie dlatego spora część muzyki
na tym albumie wybrzmiewa
niczym w Accept. Zresztą muzyka
Thomasa nawiązuje ogólnie
do klasyków heavy metalu, czyli
Iron Maiden, Judas Priest, ale
także do Dokken czy Cinderella.
No, amerykański akcent też jest.
Już rozpoczynający "The Fire
Within" zaraża swoją pasją i energią,
nakierowując nas na to, co
jeszcze przed nami. Bowiem ten
wigor i entuzjazm rozlewa się na
resztę krążka. Zresztą kolejny
utwór "Flight Of The Wolves" jeszcze
bardziej podgrzewa atmosferę.
Za to sam utwór łączy klimaty
znane z Iron Majedn, Judas
Priest i Primal Fear. W następnym
utworze "Keys To Reality"
pojawia się więcej przestrzeni
oraz nawiązań do AOR-u i hard
rocka. Wraz z "Transcending
Time" od razu mamy przeskok do
preferowanej przez pana Carlsensa
dynamiki. Kawałek pobrzmiewa
czasami, jakby leciutko był
podrasowany speed metalem. Natomiast
"Force Majeure" to zgrabny
instrumental ze świetnymi melodiami.
Kolejny kawałek "Crownless"
znowu kieruje nas w stronę
Iron Maiden, ale tego ciut spokojniejszego,
proponując nam pewne
klimaty epiki i progresu.
Wraz z "Vermilion Skies" powracamy
do dynamiczniejszej części
albumu, choć ta werwa jest tak
jakby trochę okiełznana. Natomiast
przy "Climbing The Heights"
już nie ma wątpliwości co do temperamentu
i witalności muzyki
Thomasa Carlsensa. Album zamyka
najdłuższa heavy metalowo-progresywno-epicka
kompozycja
"The Distant Chimes" z całym
bagażem umiejętności, wyobraźni
i wrażliwości lidera całego przedsięwzięcia.
Nie będę ukrywał, że
właśnie ona najbardziej podoba
mi się z tego albumu. Ze względu,
że rządzi tu gitarzysta, to riffy i
solówki wybrzmiewają niemal
wzorcowo i klasycznie. To one
bardzo mocno naznaczyły ten
krążek. Niemniej bez wokalistów,
których zaprosił Thomas jego debiut
"A Brave Horizon" nie miałby
tak wyrazistego rysu i tak
przychylnego przekazu. Panowie
Atli Gudlaugsson, Arnaud Menard,
Alain Concepcion, Marius
Danielsen i Sebastian Palma
wykonali niesamowitą robotę.
Ogólnie debiut Thomasa Carlsensa
i jego projektu Transmission
jest bardzo pozytywny i powinien
spodobać się fanom melodyjnego
rocka i heavy metalu. (4)
\m/\m/
Tomb Of Giants - Legacy Of
The Sword
2023 Self-Released
Tomb Of Giants to niemiecka
formacja, która powstała w roku
2013 w miejscowości Melle z rejonu
Dolnej Saksonii. W roku
2017 wydali własnym sumptem
debiutancki album "Tomb Of
Giants". Natomiast teraz, w roku
2023 przypominają się szesioutworową
EP-ką "Legacy Of The
Sword". Nie mam pojęcia, co grali
na swojej pierwszej płycie, ale na
najnowszym wydawnictwie grają
soczysty i oldschoolowy heavy
metal rodem z lat 80., o czym
świadczy już otwierający utwór
tytułowy. Oczywiście z łatwością
można odnaleźć inspiracje muzyków
z Tomb Of Giants. W "Ad
Victoriam" odnajdziemy wpływy
Saxona. W "Time for Metal" pobrzmiewają
najlepsze momenty
Accept i U.D.O. W "Railgunner"
to już mieszanka odniesień do
Accept i Judas Priest. W takim
"Soulstealer" muzycy idą dalej i
umiejscawiają swoje uwielbienie
do "judasowskiego" "Painkillera".
Ostatni "Berserk" to takie podsumowanie
wszystkiego, co było do
tej pory. Niemniej nad całością
dodatkowo unosi się duch epickiego
Manowar. W ten sposób
można byłoby oskarżyć Tomb Of
Giants o brak oryginalności, a nawet
nadmierne kopiowanie, ale
nie. Siła w tym zespole jest taka,
że mimo iż słyszymy wyraźnie ich
inspiracje, to oni próbują nam to
przedstawić po swojemu, z własnym
sznytem. A już brzmienie to
już ich wymysł. Podejrzewam, że
spora zasługa miejsca, w którym
nagrywali tę płytę, czyli ich własnej
sali prób. W ogóle nie słychać,
że muzycy pominęli studio nagrań.
Instrumenty brzmią potężnie
i selektywnie, tak jak powinny.
Natomiast nazwisko Sergio
Cisternino powinniśmy zapamiętać,
bo dysponuje on kapitalnym
głosem i z pewnością przyniesie
nam jeszcze wiele radochy. Poza
tym instrumentalnie muzycy tej
ekipy również wypadli wyśmienicie.
Solidność, zapał, energia to
tylko początek epitetów, którym
można określić ich grę. Na koniec,
że swego czasu było modne, że
muzycy dodawali jakiegoś muzycznego
psikusa. Tak też jest i na
"Legacy Of The Sword". Na
końcu jako ukryty kawałek pojawia
się "Dosenbier", króciutki
punkowo-harcorowo-crossowerovy
wygar. Nie ma co, płytka ta
robi pozytywne wrażenie i oby
kolejne wydawnictwo Niemców
potwierdziło to. No i chciałbym,
żeby wyszło ono szybciej niż za
sześć lat... (4,5)
Trastorned - Into The Void
2023 Dying Victims Productions
\m/\m/
Chile słynie z ekstremalnej sceny
metalowej, a istniejący już od
blisko 15 lat kwintet Trastorned
wpisuje się w nią doskonale, łojąc
podszyty blackiem thrash. Aż dziwne,
że dopiero teraz wydają
debiutancki album, ale przynajmniej
z przytupem, dzięki współpracy
z Dying Victims Productions.
Na zawartość "Into The
Void" składa się osiem siarczystych,
dynamicznych numerów, z
których część ma już kilka ładnych
lat, bowiem zaczerpnięto je
z demówki "Witching Demo!",
ale pewna uniwersalność formuły
i oldschoolowa stylistyka sprawiają,
że całość jest spójna, by nie powiedzieć
ponadczasowa. Nie jest
to w żadnym razie muzyka odkrywcza,
ale została zagrana z wielką
energią i słyszalnymi emocjami, a
szybki, bezlitosny thrash na najwyższych
obrotach to najwyraźniej
specjalność Trastorned. Są
tu też jednak momenty, choćby w
"Black Fire" czy instrumentalnym
"Dreadful Fate (Interlude)",
świadczące o tym, że warsztatowo
chłopaki są już na niezłym poziomie,
dzięki czemu mogli z powodzeniem
pokusić się o aranżacyjne
urozmaicenia, a do tego wiedzą
kiedy zwolnić czy dodać nieco
melodii, tak jak w "Miasma Of
Death" czy "Reborn Through Fate".
No i wokalista: Felipe Lonza
z całej puli właśnie przeze mnie
recenzowanych wydawnictw Dying
Victims Productions radzi
sobie najlepiej, jest najbardziej
uniwersalny, a do tego nie ogranicza
się tylko do opętańczego
wrzasku czy skrzeku, dzięki czemu
singlowy "Witch Hunt" czy
kilka innych utworów bardzo zyskują.
Warto więc "Into The
Void" posłuchać, a jeśli ktoś będzie
chciał wracać do tego materiału
częściej, to również rozważyć
zakup wersji fizycznej. (4,5)
Wojciech Chamryk
Trespass - Wolf at the Door
2023 From the Vaults
Trespass wybrał na promocyjne
single utwory prostsze i w moim
odczuciu nieoddające tego, co najlepsze
na ich nowym krążku. Wideoklipy
nakręcone do kawałków
"Daggers Dawn" oraz "Blackthorn"
są zbyt zachowawcze. Naturalnie,
RECENZJE 195
żeby w pełni cieszyć się premierą
"Wolf at the Door", trzeba zapoznać
się z płytą bliżej, ale ważne
jest też, żeby nie zniechęcić się ze
względu na mało przekonujące
próbki. Ogólnie Trespass historycznie
zalicza się do NWOBHM, a
ich muzyka oscyluje wokół granicy
pomiędzy hard rockiem a
heavy metalem. Profil zespołu został
trafnie podsumowany w recenzji,
którą można odnaleźć w
68. wydaniu Heavy Metal Pages
na stronie 154 w zakładce "Magazyn
na naszej stronie internetowej,
dlatego proponuję zerknąć
tam w pierwszej kolejności. Na
końcu tekstu Wojciech Chamryk
wyraził nadzieję, że Trespass pójdzie
w ślady Salem i będzie nagrywać
płyty w bardziej regularnych
odstępach. Ironia losu polega
na tym, że prawdopodobnie w
okresie pomiędzy napisaniem
tamtej recenzji a jej publikacją, w
końcówce 2017 roku, zespół Salem
rozpadł się na dwie oddzielne
kapele i żadna z nich nie wydała
nowego longplay'a po 2019 roku
(bo był jeszcze LP Salem UK
"Win Lose or Draw", 2019).
Dobrze się więc stało, że Trespass
nie poszedł w ślady Salem i
wciąż istnieje. Za to w ślady Marka
Sutcliffe podreptał wilk. Podchodząc
tuż pod drzwi, zmobilizował
go do wzięcia się w garść.
Mark zwlekał z nową płytą ponad
pięć lat, ale w końcu mu wyszła,
nawet lepiej od "Footprints
in the Rock" (2018). Przede
wszystkim kompozycje na "Wolf
at the Door" są bardziej dopracowane
i brzmią pełniej. Swoją rolę
odegrał tutaj nowy basista Wil
Wilmot, który swojemu poprzednikowi
Danowi Bigginowi pozwolił
skoncentrować się na graniu
w czołowym reprezentancie
death/thrashu w Chile o nazwie
Criminal. Nie zdziwiłbym się,
gdyby Danowi brakowało mocy
w dalszym kierunku rozwoju muzycznego
Trespass. Nie ma tu za
bardzo miejsca na headbanging, a
raczej na gorzką zadumę nad kruchością
ludzkiego życia, czy nawet
szerzej - całej przyrody. W
dźwiękach unosi się starannie wykreowana,
niepokojąca atmosfera.
Liryki bywają osobiste, a przekaz
newralgiczny. "Daggers Dawn" i
"Blackthorn" mogą nie wzbudzać
zachwytu (chociaż w tym drugim
pojawia się wishbone-ash-owski
bridge), ale już trzeci w kolejności
numer "Force of Nature" to inspirowane
Rainbow dzieło, naładowane
potężnym ładunkiem emocjonalnym.
Zgodnie z tytułem,
"Other Worlds" zabiera nas w inne
światy, ale w określonym celu: żeby
przywrócić wiarę w istnienie
szczerze odwzajemnianej miłości.
Gitary brzmią magicznie, utwór
czaruje - tego nie da się opisać, to
koniecznie trzeba posłuchać.
"Ghost Pilot" początkowo powraca
klimatem do singli, ale w środkowej
części zawiera pełne ognia
hard rockowe harmonie. Dopiero
po ich wyciszeniu zaczynamy bardziej
doceniać stonowane momenty,
ponieważ świadczą one o
solidnej podstawie, bez której
emocje mogłyby zapanować nad
człowiekiem, zamiast człowiek
nad emocjami. Po locie w zaświaty
chciałoby się ochłonąć w szkółce
leśnej (jasne), gdyby nie wycięto
jeszcze wszystkich drzew: "Back
to the Woods (...) where our dreams
remain", czyli "Back to the Woods"
to następny i wcale nie ostatni
wzniosły moment, wyrywający
nas z przyziemnych zmartwień ku
wyższym ideałom. Refleksyjny
"Unsinkable", a także bardziej
wpadający w ucho "Stranger in
Paradise", również porusza wyjątkowym
nastrojem. "Stranger in
Paradise" ma tyleż wspólnego z
Lady Pank, co z Rush, ale sekcja
rytmiczna czyni ten kawałek cięższym.
Przez całość "Wolf at the
Door" przewija się sporo hard
rockowych motywów, ale zdecydowana
gra perkusisty Jasona
Robertsa nadaje całości heavy
metalowego charakteru. Bez jego
potężnych garów można sobie
wyobrazić, że np. kawałek tytułowy
nadaje się do przearanżowania
na blues rockową wersję.
Chciałbym jeszcze wyróżnić "Live
Like a King", który oprócz krótkiej
psychodelicznej wstawki jest
całkiem żwawym heavy metalowym
hiciorem z przytupem i z
grupowym pokrzykiwaniem. Doskonale
sprawdziłby się na koncertach.
(4,5)
U.D.O. - Touchdown
2023 Atomic Fire
Sam O'Black
Każdy touchdown daje w amerykańskim
futbolu sześć punktów,
ale żadna drużyna nie zamieniłaby
na nie touchdown'u, ponieważ
chce jeszcze zasadzić kopa.
Takie już są zasady gridilońskiej
dyscypliny, przecież ja ich nie wymyśliłem.
Analogicznie, nie postawiłbym
szóstki za najnowszą płytę
U.D.O. Oczywiście, świetnie,
że jest ona naładowana adrenaliną,
jej dynamika zapędza materiał
za niejedną linię konkurentów a
wiertarka w gardle najznamienitszego
wokalisty kontynentalnej
części Europy wierci za wszystkie
złe doświadczenia ostatnich czasów.
To, że płyta stosunkowo często
zaskakuje bardziej metalowoprogresywnym
zacięciem w porównaniu
do wcześniejszych krążków
formacji U.D.O., również
pozytywnie świadczy o jej charakterze,
gdyż czyni ją innowacyjną.
Jednakże, w efekcie niejednostajnie
zasadzanych kopów, możemy
poczuć się nią przytłoczeni. Nie
tyle zabici, zmasakrowani czy
wychłostani, co właśnie przytłoczeni.
Ciężko dosłuchać całości
od początku do końca. Aby zmierzyć
się z wszystkimi trzynastoma
utworami, należy w pełni naładować
sobie baterie i przystąpić do
nich skoro świt, bo podróż przez
nie okaże się sążnista, długa i wyboista.
Z pewnością recenzowany
longplay poleciłbym metalowcom,
ktorzy wedle pradawnej idei
oczekują wyłącznie, by heavy metal
był agresywny, bezlitosny oraz
nieposkromiony. Skoro nieświęta
trójca w postaci grindcore, death
oraz black, nokatuje pod tymi
względami tradycyjne odmiany
metalu; ilu czytelników HMP posiada
dokładnie takie kryteria gustu?
Osoby zainteresowane przyjemniejszymi
w odbiorze dźwiękami
nie muszą na nic czekać, bo
dyskografia U.D.O. już obfituje w
porywające pozycje, których da
się słuchać na okrągło i które nigdy
się nie znudzą. Od samego
momentu premiery przed pięciu
latami, byłem na przykład gorącym
zwolennikiem "Steelfactory"
(2018). Niemniej, wydana w listopadzie
ubiegłego roku kompilacja
"The Legacy" wzbudziła wygórowane
oczekiwania, gdyż wielu
fanów usłyszało na niej po raz
pierwszy cztery tradycyjnie brzmiące
utwory, wydane wcześniej
tylko na rynku japońskim. Na
szczęście, zapoznając się dokładniej
z "Touchdown", można odnaleźć
mniej toporne fragmenty.
Singlowy "Forever Free" przypomina
nastrojem, przynajmniej na
samym początku, Judas Priest
"Redeemer of Souls" (2014).
Najbardziej acceptowski w zestawie
kawałek "Better Start to Run"
posiada przebojowe melodie, zaś
"Punchline" wyjątkowo dosadny
groove. Momenty te nie zmieniają
jednak faktu, że nie odnajduję na
"Touchdown" wystarczającej ilości
ciekawych pomysłów, by rozważać
postawienie wyższej noty
niż: (4)
Sam O'Black
Vendetta - Black As Coal
2023 Massacre
No cóż mam bardzo duży sentyment
do tego zespołu z uwagi na
ich dokonania z lat 80., które
stały się klasyką niemieckiego
thrashu. Niestety później nastąpiła
bardzo długa przerwa, zmiany
w składzie i Vendetta zgubiła trochę
swoją tożsamość. Co prawda
ostatni album Niemców "V"
sprzed kilku lat był całkiem niezły
to, jak dla mnie to już nie to
samo. "Black as Coal" też nie jest
złym albumem, w zasadzie nie ma
się do czego przyczepić, ale brak
mu tego czegoś żeby był wybitny.
Zespół podążył ta samą drogą, co
na "V"-tce i otrzymaliśmy taki
bezpieczny dobrze wyprodukowany
niemiecki thrash. Jednak jak
dla mnie wciąż brakuje tego polotu,
tych melodii, galopad gitarowych
i tej odrobiny szaleństwa z
"Go and Live" i z "Brain Damage".
Materiał jest warty posłuchania,
ja płytę na pewno kupię, bo
to Vendetta, ale ocenę końcową
pozostawiam wam. (4.5)
Erich Zann
Violent Sin - Serpent's Call
2023 Dying Victims Productions
Violent Sin są z Belgii, grają
speed metal i po ośmiu latach istnienia
prezentują P.T. publiczności
debiutancki album. Jest to
jednocześnie pierwsze wydawnictwo
grupy z nowym wokalistą
Marquisem F. Morbidusem, ale
nie słyszałem demówek nagranych
z jego poprzednikiem, tak
więc nie mam punktu odniesienia
jak brzmiało to wcześniej. A na
"Serpent's Call" wszystko jest jasne
już od pierwszych sekund tytułowego
openera: to speed metal
starej szkoły, nieodległy od dokonań
Exciter czy Abattoir, ale
też ze szczyptą jadu, charakterystycznego
dla pierwszych LP's
Slayer. Thrash wysuwa się na
plan pierwszy choćby w "Malicious
Stirring" czy "Violent Sin"; są
też odniesienia do blacku - nie
tylko w warstwie wokalnej, ale też
muzycznej ("Awaiting The Gallows"),
jednak to speed metal w
196
RECENZJE
duchu lat 80. jest tu podstawą, o
czym najdobitniej zaświadczają
"Deacon Of Death" czy "Burn".
Nie brakuje też dowodów na to,
że zespołowa deklaracja, iż prawdziwy
metal jest ponadczasowy,
to nie tylko czcza gadanina, a najbardziej
dobitnym z nich jest
"Nuns Are No Fun", świetny, szybki
numer łączący heavy/speed starej
szkoły, albo, dla odmiany,
miarowy, surowy "Ritual". Generalnie
mamy tu 37 minut starejnowej
muzyki na wysokim poziomie,
opakowanej w ciekawą
okładkę, więc jeśli już "Serpent's
Call" kupować, to zdecydowanie
na LP. (4,5)
Wojciech Chamryk
VoiVod - Morgoth Tales
2023 Century Media
Cóż można napisać o zespole,
który inspiruje innych mużyków i
stale powiększa swoją rzeszę fanów
od ponad 40, lat, a właśnie
wydał nową - starą płytę. Cóż
spróbujmy. Away i spółka postanowili
uczcić 40. lecie zespołu wydając
płytę z utworami z lat 1983-
2003 w nowych aranżacjach, plus
jeden nowy utwór "Morgoth Tales".
Mamy tu kawałki, które są
rzadko wykonywane na żywo jak
"Rise", do którego został zaproszony
Eric Forest, czy "Rebel R-
obot", przy którym brał udział
Jason Newsted. Czasami ponowne
nagrywanie starych kawałków
przez zespoły nie wychodzi
im na dobre, ale w tym wypadku
nie ma się do czego przyczepić.
Voivod wykonał swoja robot znakomicie.
Wszystkie utwory brzmią
bardzo świeżo, posiadają super
produkcje i potężne brzmienie.
Nie wiem jak im się to udało,
ale pomimo, iż mają bardzo kosmiczny
klimat, słychać cały czas
lata 80. ti 90. Jak dla mnie płyta
jest świetna, można ją słuchać
non stop, taka mala space opera.
Polecam! (6)
Erich Zann
Wardress - Metal 'Til The End
2023 Black Sunset
Skoro mam wyrazić własną opinię
na temat Wardress, to przyznam,
że uważam ten zespół za pomyłkę.
Niemcy twierdzą, że działali w
latach osiemdziesiątych, ale nikt
poza nimi tego nie pamięta i nie
pozostawili po sobie żadnego nagrania
z tamtego okresu. Po
wznowieniu działalności po bagatela
trzydziestu dwóch latach przerwy,
z merkantylną smykałką
opowiadają dziwne rzeczy o prehistorii,
próbując w ten sposób
przekonać maniaków do swojego
udziału w kształtowaniu się niemieckiej
sceny heavy metalowej.
Możliwe, że kiedyś już koncertowali
pod szyldem Wardress, ale
to było dawno i nieprawda, ponieważ
nie zachowało się żadne świadectwo
historyczne. Gdyby mi
powiedzieli, że za młodu próbowali,
wtedy im nie wyszło, a teraz
zaczynają wszystko od zera, to inna
sprawa. Ale nie. Oni chcą być
postrzegani jako zaginiona legenda.
Gdy słucham "Metal 'Til The
End", wychodzi mi, że w rzeczywistości
są samozwańczą parodią
legendy. Poszczególne utwory
brzmią jak marne karykatury powszechnie
znanych zespołów metalowych.
Są siermiężne, składają
się z samych ogranych schematów,
męczą. Kower Ozzy'ego Osbourne'a
"Mr. Crowley" najlepiej
świadczy o wykonawczym partactwie.
Poza tym, między premierą
poprzedniego albumu "Dress for
War" a najnowszego "Metal 'Til
The End" minęły cztery lata, czyli
dość czasu na skomponowanie
wielu nowych kawałków. Tymczasem
spośród ośmiu numerów
zamieszczonych na najnowszym
wydawnictwie jeden to cover, zaś
dwa ("Wardress" i "Metal Melodies")
zostały powtórzone z debiutu.
Oznacza to dwadzieścia trzy
nowe minuty, które ciężko dosłuchać
do końca bez alkoholowego
odurzenia. (1)
Sam O'Black
Wild Beyond - Wild Beyond
2023 Gates Of Hell
Amerykański blackened thrash
metal i tyle w temacie. Nie będę
nawet specjalnie porównywał, bo
szczerze nie za bardzo wiem do
czego, no może na upartego do
Drago thrash metalu. Nie-stety
materiał jednym uchem wchodzi,
a drugim wypada, oczywiście jak
to na Amerykanów przystało,
charakteryzuje się dobrą produkcją
i warsztatem muzyków,
ale jak dla mnie to za mało. Chcę
usłyszeć coś, czego jeszcze nie słyszałem,
a nie kolejny odgrzewany
kotlet. Jedyna jak dla mnie amerykańska
produkcja, która nie odbiega
od wczesnego Sodom czy
Venom to Eliminator "Breaking
the Wheel", ale o tym kiedyś napisze
w swojej rubryce. Wracając
do Wild Beyond jeżeli lubicie takie
granie to, zapoznajcie się z tą
płytą, to nie jest zły materiał, tylko
ja to już wcześniej słyszałem.
A na koniec taki apel do Amerykanów:
macie thrash, death, crossover
i wiele innych gatunków, w
których jesteście świetni, ale black
zostawcie Europejczykom. Hail
Satan. (3)
Erich Zann
Wings Of Steel - Gates Of
Twilight
2023 Self-Released
Wings Of Steel to projekt dwóch
amerykańskich muzyków, gitarzysty
Parkera Haluba i wokalisty
Leo Unnermarka istniejący
od roku 2019. I tak szczerze nie
mam pojęcia, który z nich jest dla
drugiego ważniejszy. Obaj są niesamowitymi
muzykami z imponującymi
umiejętnościami, każdy w
swoich fachu. Słuchając Parkera
Haluba przewijają się wszyscy herosi
gitar od hard rocka po heavy
metal, jak jeden mąż. Natomiast
wokalista Leo Unnermark najbardziej
kojarzy mi się z Geoffem
Tate'em, ale wymienienie zaraz
obok Midnighta czy Dio, nie będzie
jakimś nietaktem. Co do muzyki,
którą preferują to, w zasadzie
wyjaśnia pierwszy utwór
"Liar in Love" z ich debiutanckiej
płyty, omawianej "Gates Of Twilight".
Jest to mieszanka US
heavy/power metalu w stylu
Crimson Glory i Queensrycze z
klasycznym heavy metalem podobnym
do Iron Maiden czy Balck
Sabbath z ery Dio. "Liar in Love"
choć się nie śpieszy to potęga, klimat,
bezbłędna kompozycja, i
jeszcze lepsze wykonanie. Następny
utwór "Fall in Line" jeszcze
mocniej podkreśla te walory, w
dodatku jest rozpędzony, bardziej
bezpośredni i w stylu US power
metalu. No żółty ślad w majtach
się pojawia. Lecz startuje trzeci
utwór "Garden of Eden", który ni
mniej, ni więcej przypomina dynamicznego
blues-rocka w wymieszanym
stylu wcześniejszego
Whitesnake i z jego późniejszym,
glam metalowym wcieleniem. Z
pewnością można dodać echa Led
Zeppelin czy też Kingdom Come.
Jakby ktoś chciał przekonywać,
że z młodych muzyków to
tylko bracia Kiszka i ich Greta
Van Fleet potrafią udanie odrestaurować
dawne klimaty Zeppelinów
to, niech postara się posłuchać
wspomnianego nagrania.
Wraz z "Cry of the Damned" wracamy
na ścieżkę dynamicznego i
naprawdę ciekawego US heavy/
power metalu. Natomiast "She
Cries" zaczyna się balladowo, ale
dość szybko przeradza się w hymniczny
i podniosły wolny kawałek
heavy metalu, aby w okolicach
środka przyspieszyć i przyłożyć
świetnym US heavy/powerem, po
czym kompozycja znowu przechodzi
w majestatyczny wolny
heavy metal na końcu spuentowany
ponownie balladowymi
dźwiękami. Gdyby ktoś pomyślał,
że blues-rockowy "Garden of
Eden" to jednorazowy wybryk, to
teraz będzie musiał zweryfikować
swoje zdanie, bowiem zaczyna się
kolejny trochę bardziej subtelny
blues-rokowy song "Lady of the
Lost" podkreślony kolejnym bardziej
dosadnym i równie bluesowym
"Leather And Lace". Także
brzmienia blues-rockowe w wykonaniu
to Wings Of Steel to nie
jakiś przypadek, ale przemyślana
część muzycznego stylu opisywanego
duetu. Co ciekawe Amerykanie
w tych kawałkach potrafili
też przemycić brzmienia swojego
US heavy/poweru. "Slave of Sorrows"
to niby wolna kompozycja z
pewnym balladowym zacięciem,
ale spora jego część do bardzo dynamiczne
fragmenty. Natomiast
tyłowy utwór "Gates Of Twilight"
to arcyciekawe, soczyste, dynamiczne
i bogato zaaranżowane wcielenie
US heavy/poweru. Można
rzec, że typowe, choć w nim można
znaleźć rytmikę wykradzioną z
bluesa, a finał zmienia się w
bardziej melodyjny i klimatyczny
fragment. Album zamyka "Into
the Sun". Zaczyna się on niepozornie
rockowo, a rozwija się w
rozbudowany, wolny, acz mocno
klimatyczną i dynamiczną kompozycję,
w której mieszają wpływy
ambitnego klasycznego heavy
metalu oraz amerykańskiego
heavy/poweru. Najwyraźniej też
wybrzmiewa tu też epicki klimat,
który przemyka po całym albumie.
Także muzyka jest bardzo
interesująca, zagrana jest też rewelacyjnie,
w dodatku nadano jej
znakomite i soczyste brzmienia,
każdy instrument żyje, jest słyszalny.
Można rzec perfekcja, ale
problemem są te przeskoki z różnych
stylów, choć z czasem człowiek
się przyzwyczaja. Natomiast
zagadką jest dla mnie jak sobie
panowie Halub i Unnermark poradzili
sobie z pozostałymi instrumentami,
czy to sami nagrywali?
Bo wtedy im chwała, bo nie słychać
tego w ogóle, całość brzmi,
jakby to nagrywał kompletny ze-
RECENZJE 197
spół. No i jak to nie oni nagrywali,
to czy ich stać, aby skompletować
odpowiednich muzyków,
którzy umieliby odtworzyć brzmienia
i klimat z "Gates Of Twilight".
Niestety Amerykanie nie
mają wyjścia i rozpocząć konkretną
działalność i tworzyć kolejne
udane albumy, jak właśnie
omówiony. Faceci mają potencjał
i wszystko inne, aby zaliczyć dobry
start. (4,7)
\m/\m/
Witchskull - The Serpent Tide
2023 Rise Above
To trio z Canberry lubuje się w
doom/stoner metalu, ale wywiedzionym
w prostej linii z hard
rocka wczesnych lat 70., przede
wszystkim z dokonań Black Sabbath.
"The Serpent Tide" to już
czwarty album Witchskull od roku
2015, tak więc panowie mają
za nic obecne mody i standardy,
preferując format albumowy. Do
tego od początku istnienia zespołu
grają w tym samym składzie,
co korzystnie świadczy o panującej
w nim atmosferze, a do
tego czynią to na poziomie, proponując
słuchaczom archetypowy
heavy rock, który zawsze był, jest
i będzie na czasie, pomimo zmiennych
mód i muzycznych trendów.
Nie zamierzam przy tym
ukrywać, że największym problemem
Witchskull jest brak wokalisty
z prawdziwego zdarzenia -
Marcus De Pasquale to jednak
śpiewający gitarzysta, jego głos
nie jest ani wystarczająco mocny,
ani tym bardziej nie posiada odpowiedniej
dla takiej stylistyki
skali. Jeśli jednak przestaniemy
zwracać uwagę na ten mankament
- o co łatwiej tym bardziej, że
Marcus jest w tym, co robi, bardzo
szczery, a w jego głosie, mimo
pewnych niedostatków, słychać
prawdziwe emocje - szybko okaże
się, że tych osiem utworów trzyma
poziom, szczególnie majestatyczny
opener "Tyrian Dawn" i
utrzymany w takiej samej stylistyce
singlowy utwór tytułowy czy
rozpędzone "The Serving Ritual" i
"Misery's Horse", więc dla fanów
takiego grania rzeczona płyta na
pewno będzie łakomym kąskiem.
(4)
kyia" to ich trzeci duży album
utrzymany w stylu melodyjnego,
pompatycznego, filmowego, symfonicznego
power metalu, gdzie
wokale prowadzi mężczyzna, ale
wspierany jest mieszanymi operowymi
chórami, a także czasami
operowym męskim lub damskim
głosem. Włoscy muzycy bardzo
chętnie eksponują wszelkie orkiestracje,
korzystając z różnych folkowo-celtyckich
brzmień po potężne
patetyczne bloki symfoniczne.
Nie zapominają o melodyjnym
power metalu, który gna czasami
na złamanie karku, a innym
razem snuje się leniwie i smętnie.
W tym wypadku rządzą gitary i
klawisze, choć sekcja też o sobie
nie daje zapomnieć. Aby opracować
tak imponujące orkiestracje i
chóry trzeba się nieźle napracować,
mieć wiedzę, wyobraźnię i
trochę talentu. W dodatku, żeby
zaaranżować całość tak, aby pasowało
do owych power metalowych
konstrukcji utworów, a przy
tym też trzeba się nagimnastykować.
Również, aby później to
zagrać, też należałoby mieć spore
umiejętności. A tu proszę, taki gościu
jak ja powie, że dawno stracił
takim graniem zainteresowanie i
nic w zasadzie go nie zdziwi, bowiem
wielu muzyków i kapel z
tego nurtu zagrały podobne rzeczy
na wiele sposobów i ciężko
jest wymyślić coś naprawdę zaskakującego.
Także Winterage i jego
"Nekyia" nie robi na nim wrażenia.
A to i tak jest nieźle, bo są
tacy, którzy po pierwszych dźwiękach
taką produkcję mieszają z
błotem. True metal górą! Całe
szczęście włoscy muzycy Winterage
wierzą w to, co robią i nie
przejmują się takim gadaniem. Z
pewnością mają swoich odbiorców
i właśnie dla nich nagrywają
takie płyty jak "Nekyia", a oni z
kolei odwdzięczają się swoim zainteresowaniem
i oddaniem. Ot,
życie. (3)
\m/\m/
Wonder", ich muzykę porównywałem
do tego, co zapoczątkowały
formacje Sonata Arctica czy
też Stratovarius. Niestety mieli
też tendencje, jak to ująłem, dążyć
do współczesnego oblicza
melodyjnego power metalu, w postaci
twórczości grup typu Beast
In Black, Battle Beast, itd. W
muzyce Wonders mogliśmy odnaleźć
też pewne wpływy progresywnego
metalu. Ogólnie na "Beyond
The Mirage" znajdziemy
praktycznie to samo, ale tym razem
włoscy muzycy dość udanie
odcięli się od wpływów Beast In
Black, Battle Beast, ale też mniej
wymownie korzystali z wpływów
progresywnego metalu. Choć w
takim "All My Dreams" bardzo
ładnie je wykorzystano. Natomiast
w finałowym "The Time Of
Your Life" sięgnięto nawet po udaną
króciutką orkiestrację. Po prostu
tym razem bardziej skupili się
na melodyjnym power metalu,
choć nie odrzucili ambitnego podejścia
do muzyki. Utwory ciągle
mają dość ciekawe konstrukcje,
sporo w nich interesujących pomysłów,
także każdy ma swoje
indywidualne cechy. Tę różnorodność
podkreślają różne tempa, od
szybkich, speedowych, bezpośrednich,
po wolne i klimatyczne, a
także rozmaite brzmieniowe i
emocjonalne kontrasty. Nie można
zapomnieć o całej masie zabójczych
melodii. Także spośród
dziesięciu kompozycji jest z czego
wybierać. Nie mam też problemu
z wyobrażeniem sobie, żeby ktoś
zachwycił się całym albumem.
Sam na początku lat 2000. uwielbiałem
takie granie. No i zrezygnowanie
z tych pop-powerowych
naleciałości też nastawiło mnie
pozytywnie do całego albumu.
Dodatkowo Włosi (i jeden Grek)
udowadniają, że ich wykonanie
jest naprawdę na wysokim poziomie,
ociera się ono o wirtuozerię,
ale muzycy absolutnie nie epatuje
nią. Dużą rolę odgrywa wokalista
Marco Pastorino, którego głos
podkreśla wszystkie walory, jakie
ma Wonders. Tak są klawisze,
ale wpasowane są one w muzykę
tak, że się nie narzucają. Zdecydowanie
udało się utrzymać w tej
kwestii równowagę. Brzmienia i
produkcja plasują się również w
bardzo wysoko, także nie bardzo
jest do czego się przyczepić. Dla
fanów melodyjnego power metalu
"Beyond The Mirage" może być
strzałem w dziesiątkę, ja doceniam,
ale aktualnie mam dla siebie
ciekawsze brzmienia. (4)
\m/\m/
Black Sabbath - Live Evil
(Super Deluxe 40th Anniversary
Edition)
2023 BMG
Niekiedy bardzo zżymałem się
przy okazji wydań różnych reedycji,
a to jakiś remaster, a to
dodatkowe niepublikowane nagranie
itd. Rozpalało to moją wyobraźnię,
i chciałem mieć takie
rarytasy, a nie zawsze mogłem.
Teraz jednak jest mi to obojętne,
bowiem fani ci najzagorzalsi
świadomie weszli w tę zabawę i
zbierają wszystkie wersje swoich
ulubionych płyt, jakie są tylko
możliwe, wiec niech się bawią. Ja
mam swoje i już, a jak ktoś, kto
jeszcze nie miał, albo po raz pierwszy
poznał jakiś ważny album
w dziejach rocka dzięki takim reedycjom,
to tylko przyklasnąć takiej
sytuacji. Inna sprawa, poprzednia
reedycja "Live Evil" w
wersji "deluxe edition" miała
swoją premierę w roku 2010, a ja
mam wrażenie, że to było w zasadzie
wczoraj. A tu bach, trzynaście
lat minęło. Zawartość tego
albumu każdy maniak Black
Sabbath, szczególnie tego z Dio
z pewnością zna i nie ma co na
ten temat się rozpisywać. Napomnę
jedynie, że wersje live "Neon
Knights", "Heaven And Hell",
"The Sign Of The Southern
Cross", "Voodoo", czy "Children
Of The Sea" przyprawiają o ciarki
na ciele. Nie inaczej jest z
Wojciech Chamryk
Winterage - Nekyia
2023 Scarlet
Wonders - Beyond The Mirage
2023 Limb Music
Winterage to włoski kwintet,
który działa od roku 2008. "Ne-
Dwa lata temu Włosi debiutowali
albumem "The Fragments Of
198
RECENZJE
"Paranoid", "War Pigs", "Iron
Man", czy "N.I.B." w interpretacji
Dio. Natomiast podstawową
atrakcją tego wydania są dwa
warianty podstawowej wersji nagranej
na żywo. Pierwsza z nich
jest na nowo masterowana, a
druga ma nowy mix. Generalnie
zabawa dla wrażliwego ucha. Na
koniec trochę historii. "Live
Evil" ukazał się w 1983 roku
jako podwójny album i był sukcesem
zarówno pod kątem komercyjnym,
jak i artystycznym.
Od początku plasował się wysoko
w różnych ważnych zestawieniach.
Od początku przeważały
niezwykle pozytywne recenzje,
a w Kerrang! napisano, że
jest to "jeden z najlepszych albumów
koncertowych wszech czasów". I w sumie
tak pozostało i niech będzie
to rekomendacją dla tych, co
jeszcze nigdy nie mieli styczności
z Black Sabbath i tym albumem.
Trzeba znać, trzeba mieć!
\m/\m/
Akt - 1984
2022 Cult Metal Classics
W zeszłym roku nakładem firmy
Cult Metal Classics Relics pojawiła
się kompilacja szwedzkiej
grupy Akt. Płytka zawiera materiał
z obu taśm demo, czyli wydanej
w 1984 "Demo 1984" oraz
"Akt" z 1985. Jest to swoista wycieczka
w absolutną przeszłość zespołu.
Nazwa pisana była raz
przez C, raz K, a kompilację zdobi
ten pierwszy wariant. Dodatkowo
postarano się o 16 stronicową
książeczkę z rzadkimi zdjęciami
oraz notką dotyczącą historii. Z
lat 1983-1986 pozostawili po sobie
niedużo. Choć zebranych
kompozycji słucha się jak pełnego
albumu, to i tak wiadomo, że są
to jakby zalążki czegoś, co nigdy
nie powstało. Mimo wszystko jednak
nie przeszkadza to w odbiorze,
bo jakość utworów zawartych
na tym krążku jest nadto zadowalająca.
Muzycznie jest to rejon
bardzo sprawnie zagranego heavy/
power metalu. Jest trochę melodii
(w końcu Szwedzi…) jednak nie
dominują one materiału. Dużo tu
solidnych riffów i gęstości sekcji.
Jasne, że nie jest to coś odkrywczego,
lecz wstydu nie przynosi.
Słucha się tego nieźle - kawałki
brzmią szorstko, bez przesadnych
udziwnień (w sumie próżno nawet
ich szukać…). Są instrumentalne
motywy, pełniące funkcję
przerywników, urokliwe zresztą.
Więcej jest natomiast dynamicznego
poruszania się muzyków w
sferze klasycznej odmiany heavy
metalu. Album "1984" powinien
więc zadowolić tych, którym blisko
do niepodważalnych klasyków
lat 80. jak, chociażby, King Diamond,
Iron Maiden czy Judas
Priest…
Adam Widełka
Attack - Danger in the Air
2016/1984 Metalizer
Hanowerski zespół Attack powszechnie
uznaje się za pioniera
melodyjnego speed/euro power
metalu, ponieważ ich debiutancki
album "Danger in the Air" ukazał
się przed Helloween "Walls
of Jericho" (1985). Nie ulega
wątpliwości, że lider Attack, multiinstrumentalista,
kompozytor i
wokalista Ricky van Helden inspirował
bardziej znanych twórców
w początkowej fazie rozwoju
gatunku i należy mu się za to
wielki szacunek. Historia jest jednak
nieco bardziej skomplikowana.
Nie zamierzam mu umniejszać,
bo wysoko cenię jego dokonania,
ale chciałbym zauważyć, że
w tym samym roku debiutował
m.in.: Running Wild z "Gates to
Purgatory" (1984), Grave Digger
z "Heavy Metal Breakdown"
(1984), Tyrant z "Mean Machine"
(1984) oraz Stormwitch z
"Walpurgis Night" (1984), natomiast
dyskografia holenderskiego
Picture już wcześniej składała się
z aż czterech longplayów określanych
w niektórych źródłach jako
euro speed metalowe, tj. "Picture"
(1980), "Heavy Metal Ears" (19
81), "Diamond Dreamer" (1982)
oraz "Eternal Dark" (1983). Mieszam
gatunki? Helloween sam
nazwał swoje demo z 1984 roku
"Death Metal", a "Danger in the
Air" równie dobrze można by
przypisać do hard rocka. Świadczą
o tym już klawisze otwierające
pierwszy w kolejności utwór tytułowy
"Danger in the Air" - niektórym
kojarzą się one z Rickiem
Wakemanem (Yes), a mnie z
oryginalnymi wersjami niektórych
kawałków Mech, które na szczęście
doczekały się udanego rerecordingu
w 2005 roku. Takie rozbrykane
brzmienie ma swój oldskulowy
urok, ale nie spełnia power
metalowych standardów. Klawisze
słyszymy nie tylko w introdukcji
- stanowią one stały element
całej płyty. Poszczególne
numery są skoczne i posiadają
rockową, a nie metalową żywiołowość.
Wszystkie bez mała nadają
się na playlistę typu "80's summer
golden hits". Zapewniają dawkę
kapitalnej rozrywki i są znakomicie
zaaranżowane, ale gdyby ktoś
niezorientowany w temacie zapytał
mnie, co to euro power metal,
nie wskazałbym na nie, tylko na
późniejsze o trzy / cztery lata helloweenowskie
"Kee-pery".
Sam O'Black
Attack - Destinies of War
2016/1989 Metalizer
Rok po debiucie, Attack wydał
drugi longplay pt. "Return of the
Evil" (1985), który nie jest przedmiotem
niniejszej recenzji. Coś
tam pisałem, ale chyba pod wpływem
wstrząsu wywołanego przez
trzęsienie ziemi u mnie w Reykjaviku,
wyłączył się komputer i
nie odzyskałem tekstu. Nie no,
żartuję. Zainteresowanych powrotem
diabła proszę o sprawdzenie
entuzjastycznej recenzji zamieszczonej
na Metal Archives. Ech, to
zdanie też głupio brzmi i niestety
już się nie wytnie. W każdym razie,
z tego co widzę, inaczej niż
podaje Metal Archives, dyskografia
Attack składa się z sześciu
longplay'ów: "Danger in the Air"
(1984), "Return of the Evil" (19
85), "Beastkiller" (1986), "Destinies
of War" (1989), "Seven Years
in the Past" (1992) oraz "The
Secret Place" (1995), a także z
trzech dem: "Demo '84" (1984),
"Mouse in a Maze" (1984), "Demo
'85" (1985) i z dwóch kompilacji:
"Revitalize" (1994), "Warriors
of Time" (2011). Myślę, że
dopiero na "Destinies of War"
kapela zaprezentowała w pełni
power metalowy materiał, według
współczesnego rozumienia owego
terminu. Jest szybciej i intensywniej
niż w tradycyjnym heavy
metalu, choć do opisu nie pasowałoby
określenie thrash. Muzyka
cechuje się sporą melodyjnością,
ale tym razem opartą o gitary,
a nie o klawisze. W oficjalnym
składzie wymienia się dwóch wiosłowych:
Chreddy'ego Rieperta i
Gerda Sossnierza, poza nimi
urodzonego w Grecji perkusistę
Athanasiosa "Zacky'ego" Tsoukasa,
no i oczywiście jedynego
kompozytora, wokalistę i basistę
Ricky'ego van Heldena. Pod
względem lirycznym zespół skoncentrował
się na temacie wojny,
snując epicką fabułę. Skojarzenia
z Manowar byłyby nie od czapy,
ale spójrzmy na wprowadzającą
recytację: "Welcome to a world you've
never seen" (w wolnym tłumaczeniu:
"Witajcie w świecie, jakiego
dotąd nie widzieliście"). I zaraz
potem śmiech. Chodzi o to, że
RECENZJE 199
najwidoczniej Ricky van Helden
nie chciał przejść do historii jako
ten Niemiec, który na poważnie
spowiada się z przekonań i wyobrażeń
odnoszących się do wojny
w realnym świecie. Możliwe,
że ucieczka wgłąb wyobraźni wynikała
z konieczności. W utworze
"Blind Man" przyglądamy się
ślepcowi mieszkającemu gdzieś na
odludziu, który próbuje dojrzeć
przy pomocy magicznych rąk wydarzenia
toczące się w innym kraju.
Marzy on o żonie oraz o dziecku
pomimo nieposiadania chleba
ani wina. Nie ma potrzeby doszukiwać
się alegorii do konkretnej
postaci historycznej. Znacznie
istotniejsze, że ewidentnie doszło
w jego umyśle do moralnej oceny
wartości doczesnych: bliscy ludzie
ponad konsumpcję. Później dowiadujemy
się, że on już miał żonę
i potomka płci męskiej, a gdy
zmarł, wszyscy pogrążyli się w
rozpaczy. Przez niewidzialną
mgłę końcówki albumu dobija się
uniwersalne pytanie: "Can't you see
your history?", czyli: "Czy nie potraficie
dostrzec Waszej historii?".
Attack - Revitalize
2015/1994 Metalizer
Sam O'Black
Pierwsze wydanie składanki "Revitalize"
nakładem Iceland Records
zawierało siedem remiksów
("In the Gloom" z "Seven Years In
the Past", 1992, "Eternal War" z
"Seven Years in the Past", 1992,
"The Fighter" z "Seven Years in
the Past", 1992, "On the Run" z
"Seven Years in the Past", 1992,
"Wonderland" z "Destinies of
War", 1989, "Death Rider" z "Destinies
of War", 1989 i "Live or
Die" z "Beastkiller", 1986), cztery
utwory nagrane ponownie ("Heroes
Die Young" z "Beastkiller",
1986, "Dirty Marry" z "Return of
the Evil", 1985, "Danger In the
Air" z "Danger in the Air", 1984,
"Warriors in Pain" z "Return of
the Evil", 1985) oraz cztery niepublikowane
dotąd odrzuty ("The
Wish to Die", "Return of the Warrior",
"The Time Before", "Way
Out of Hell"). Grał skład znany z
"Destinies of War" (1989) z tą
różnicą, że gitarzystę Chreddy'ego
Rieperta zastąpił Matthias
Hornschuh, który ponoć
obsługiwał też klawisze i skrzypił
na skrzypcach. Iceland Records
wydało pierwsze tłoczenia longplay'ów
"Seven Years in the
Past" (1992) i "Revitalize"
(1994), a także wznowienia na
CD longplay'ów "Return of the
Evil" (1993) i "Destinies of War"
(1993). Nieco później wytwórnia
ta próbowała wylansować Horus
"Promo '96" (1996), cokolwiek to
było, ale im się nie udało. Dlatego
w 2005 roku label Metalizer Records
wznowił "Revitalize" z obciętymi
trzema numerami i z bardziej
nasyconą kolorami okładką.
Tak właśnie było i taka jest moja
opinia na temat tego rodzaju
kompilacji. Nie piszę tego na
złość, tylko sam skład się posypał.
Wydany w kolejnym roku kalendarzowym
album z premierowym
materiałem pt. "The Secret Place"
prezentował już inny team:
ostał się tylko perkusista Athanasios
"Zacky" Tsoukas i oczywiście
Ricky van Helden. Na tym
dyskografia Attack się kończy.
Sam O'Black
Brainless - Brainless World
2017/1993 Battle Cry
Może i Sennfeld liczy niespełna
cztery tysiące mieszkańców, ale
nie jest ani Częstochową Bawarii,
ani dziurą, do jakiej trafić można
by wyłącznie podążając z Norymbergii
do Frankfurtu za wskazówkami
George'a Costanzy z
serialu "Seinfeld" (1989-1998).
Co najmniej z trzech powodów.
Po pierwsze, gmina Sennfeld stanowi
część powiatu Schweinfurt,
który wchodzi w skład Bawarii,
odkąd w 1806 roku Bawaria uzyskała
niepodległość od Cesarstwa
Rzymskiego. Po drugie, Schweinfurt
słynie z wymyślenia pedału
od rowera, wolnobiegu oraz tylnego
hamulca rowerowego typu
coaster. I po trzecie, Schweinfurt
cieszy się największym wskaźnikiem
zatrudnienia w całych
Niemczech (2015) oraz trzecim
najwyższym PKB na mieszkańca
w Niemczech (2014). Co dla nas
istotne, Schweinfurt jest również
miastem ważnym na mapie thrash
metalowej, gdyż to z niego pochodzi
zespół Vendetta. W 1988
roku kapela dowodzona przez nastoletniego
basistę Klausa Ulricha
nagrała kultowe dzieło
"Brain Damage", po czym zniknęła
na kilkanaście lat. Mniej
więcej u schyłku jej młodzieńczego
okresu aktywności, we
wspomnianym Sennfeldzie pojawił
się zespół Brainless. Wbrew
trendom, łoił old schoolowy
thrash w czasie wielkiej dominacji
grunge'u. Ich debiut "Brainless
World" ukazał się na CD w 1993
roku, najpierw własnym sumptem,
a kilka miesięcy później w
limitowanym nakładzie 500
egzemplarzy za pomocą wytwórni
Face Records. W 2017 roku
Battle Cry Records (znane m.in.
z Manilla Road "Gates of Fire",
2005), wznowiło ów materiał,
również wypuszczając 500 CD.
Nowe wydanie zawiera cztery dodatkowe
utwory, a także ośmiostronicową
książeczkę z lirykami.
Oficjalny sklep on-line Battle Cry
Records jest permanentnie zamknięty,
ale znalazłem ofertę w cenie
13,23 euro + koszt przesyłki
na stronie metalizer-records.de.
Podejrzewam, że tak skromny nakład
nie rozszedł się w ciągu sześciu
lat dlatego, że muzyka zawarta
na "Brainless World" nie
wyróżnia się niczym szczególnym.
Moim zdaniem, taki thrash jest
okej i da się go słuchać, ale szału
nie robi. Prawdopodobnie najwierniejsi
fani gatunku w połowie
lat dziewięćdziesiątych cieszyli
się, że mimo wszystko istnieją porządnie
młócące kapele, które
kontynuują najlepsze germańskie
tradycje metalowe. Jednocześnie
musieli zdawać sobie sprawę z ich
odtwórczego charakteru - nie da
się ukryć, że Brainless poruszał
się po wąskim terytorium wyczerpanej
formuły. Świetnie, że z
entuzjazmem próbował utrzymywać
kanon przy życiu, ale nie
zdołał do niego wprowadzić żadnej
innowacji. No chyba, że innowacji
doszukiwalibyśmy się w
lirykach, przy czym, analogicznie
do Vendetty, oni także chętnie
angażowali się w tekstach w
kwestie polityczne. W 1999 roku
wydali drugą płytę "Reality
Hurts", by u schyłku millenium
odłożyć instrumenty. A ponieważ
Vendetta powróciła w 2002 roku,
wychodzi na to, że obie formacje,
pomimo braku wspólnych
członków, grały na zmianę. Dopiero
od 2016 roku działają jednocześnie.
W lipcu 2023 Vendetta
uraczyła fanów nowym
longpley'em "Black As Coul", a
we wrześniu 2022 Brainless spróbowało
zwrócić na siebie uwagę
premierą "Ruller of Everything".
Sam O'Black
Dragonfly - Silent Nights
2023 High Roller
Nieoceniona firma High Roller
Records wyciąga z przeszłości
kolejną ciekawą pozycję. W swojej
tradycyjnie świetnie przygotowanej
reedycji przypomina brytyjską
grupę Dragonfly. Działała
ona w latach 1979-1981 i zaliczana
była do grona NWOBHM.
Po niezwykle krótkim etapie pozostawiła
po sobie EP "Dragonfly"
z 1980 roku i demówki. Teraz
wychodzi właśnie wspomniana
płyta - kompilacja - na której możemy
znaleźć nagrania demo,
wczesne realizacje utworów oraz
całość EPki. Dla muzycznych
archeologów to zacna rzecz. Na
"Silent Nights" mamy garść starożytnego
grania w iście brytyjskim
stylu. Dla wszystkich lubiących
nurzać się w dźwiękach angielskich
ekip z początku lat 80.
obcowanie z tym zestawem będzie
jak bita śmietana na torcie.
Naprawdę. Już utwory z EP powodują
szybsze krążenie krwi. Później
jest jeszcze ciekawiej. Każdy
numer to soczyste operowanie
brzmieniami znanymi z fuzji hard
rocka i heavy metalu, przyozdobionymi
lekką, londyńską mgłą.
Szczerze mogę "Silent Nights"
polecić każdemu, kto kocha zadziorne
riffy, motorykę sekcji, ale
i nie boi stanąć twarzą w twarz z
niezłą melodią. To trzynaście kawałków,
jakie wprowadzą w naprawdę
dobry nastrój. Mogą czasem
się kojarzyć z paroma wyspiarskimi
kapelami z tamtych lat,
lub odrobinę późniejszych, lecz są
na tyle wyraziste, że szkoda zaprzątać
sobie głowę dociekaniem
czy ktoś z kogoś ściągał. Gitary
pracują jak należy, dając przestrzeń
dla zawadiackiego, bardzo
natchnionego momentami wokalu,
czystego w swej barwie. Do
tego w tle bas i perkusja dodają
swoje, dając sporo dobrego - tam
sporo się dzieje! Być może nie
każdego to ruszy, ale jak dla mnie
to jedna z przyjemniejszych kapel
z szerokiego zbioru NWOBHM.
To jest granie takie, jak lubię i już
od pierwszych sekund wiedziałem,
że nie będę rozczarowany.
Adam Widełka
Exorcist - Nightmare Theatre
2016 High Roller
Niedawno została ogłoszona premiery
płyty Virgin Steele "The
Passion of Dionysus", a mnie
przypomniała się jedyna płyta
Exorcist "Nightmare Theatre".
W działalność projektu byli zaangażowani
muzycy Virgin Steele,
ukrywający się pod pseudonimami.
Niektórzy ich album otoczyli
wręcz kultowym uwielbieniem,
szczególnie ci, co ciągle hołubią
wczesne nagrania Venom, Sodom
czy Destruction. General-
200
RECENZJE
nie mamy do czynienia z diabelskim
złowieszczym, szybkim i
szorstkim speed metalem ze słyszalnymi
akcentami power/metalowymi.
Klimat kompozycji budują
przede wszystkim okultystyczne
teksty, demoniczne wrzaski,
ale także krótkie przerywniki
umieszczane pomiędzy podstawowymi
kawałkami. Słowem mamy
do czynienia z bezpośrednimi i
motorycznymi numerami, którymi
zainteresują się wspomniani
fani czarciego speed metalu. Jednak
w wydaniu High Roller Records
z 2016 roku to nie jedyna
atrakcja, bowiem zawartość
"Nightmare Theatre" poddana
jest kilku przeróbkom, a ich rezultaty
umieszczone są kolejno na
dwóch dyskach. Dodatkowo dołączono
bonusowe kawałki, także
fani Exorcist mają pełne uszy roboty.
Niektórzy żałują, że ta płyta
nie miała kontynuacji, ja owszem
cieszę się zawartością
"Nightmare Theatre", ale bardziej
raduje mnie fakt, że muzycy
poświęcili się Virgin Steele, bowiem
wyszło im to na dobre, choć
ostatnimi czasy ich kariera mocno
kuleje.
Fallen Angel - Faith Fails
2023 Divebomb
\m/\m/
Szwedzki Fallen Angel działał raptem
pięć lat. W czasie od 1987
do 1992 roku wydali dwa dema,
split, EP-ke oraz pełny album. Po
pojawieniu się tego właśnie materiału,
zatytułowanego "Faith
Fails" (wznowiony niedawno
przez Divebomb Records), zespół
przestał istnieć. Muzykę na krążku
zarejestrowali Matte Hedenborg
na basie, partnerujący mu w
sekcji Frederik C. Linden (perkusja)
oraz prowadzący gitarzysta
Joacim Persson i Johan Bulow,
który śpiewał szarpiąc struny.
Utworów na album weszło dziesięć.
Traktują one głównie o fobiach
czy warunkach ludzkiej
egzystencji. Odpalając "Faith
Fails" bardzo szybko orientujemy
się, jakie inspiracje przyświecały
Szwedom. Mocno słychać Testament,
Metallikę czy, z takich
mniej oczywistych, Xentrix czy
gdzieś tam przebrzmiewa Paradox.
W blisko godzinie materiału
sporo jest grania spod znaku
thrash metalu, z wyraźnymi, zaczepnymi
riffami i kombinującą
sekcją. Są głównie szybkie tempa,
jednak panowie znaleźli odrobinę
miejsca na spokojniejsze nastroje.
Gary Moore - The Sanctuary
Years 1999-2004
2023 BMG
Gary Moore swoją działalność
artystyczną rozpoczął pod koniec
lat 60. zeszłego wieku w zespole
rocka psychodelicznego
Skid Row (1968-1972). W zasadzie
była to mieszanka rocka,
wczesnego hard rocka i wspomnianego
rocka psychodelicznego.
W latach 70. kilkakrotnie był
związany z Thin Lizzy (1974,
1977, 1978-1979), ale też
współpracował z Jonem Hisemanem
w kapeli grającej jazz/fusion
Colosseum II (1975-1978)
i co najważniejsze rozpoczął też
solową karierę. W roku 1979 wydał
album "Back on the
Streets", który zawierał mieszankę
dotychczasowym zainteresowań
Gary'ego, czyli od fusion,
poprzez blues rocka po hard
rock. Wraz z kolejnymi albumami
- "Corridors of Power"
(1982), "Dirty Fingers" (1983),
"Victims of the Future" (1984)
- Gary przestawiał się na mieszankę
hard rocka i heavy metalu,
aż w drugiej połowie lat 80.
nagrywa trzy wielkie hity, które
utrzymane są w stylu melodyjnego,
przebojowego heavy metalu
(niektórzy ochrzcili to nawet
jako soft metal). Oczywiście mowa
o albumach "Run for Cover"
(1985), "Wild Frontier" (1987)
i "After the War" (1989). Po
czym rok później czyni rewoltę i
wydaje blues rockową "Still Got
the Blues" (1990), która komercyjnie
nie odpuszcza trzem poprzednim
krążkom. Cała płyta
zagrana jest z niezwykłym feelingiem,
sercem i o od pierwszej do
ostatniej nuty czuć w niej duszę.
Sam Gary w swoim elektrycznym
bluesie czuje się niezwykle
swobodnie, kreatywnie i dosłownie
czuć, jak pracuje jego wyobraźnia,
a jego talent kompozytorsko
wykonawczy eksploduje.
No ale cóż, po euforii nastąpiła
refleksja i bardzo szybko powróciła
tęsknota za graniem
Moore'a z albumów "Run for
Cover", "Wild Frontier" i "After
the War". I to było nie tylko moje
odczucie, bowiem kolejne
bluesowe albumy Moore'a już
tak nie absorbowały fanów, i płyty
już tak dobrze się nie sprzedawały.
Jednak to nie zniechęciło
Gary'ego, po prostu odnalazł
swoje muzyczne "ja" i już. Ja
niestety przestałem interesować
się bluesowymi dokonaniami
Irlandczyka. Czasami tylko przekonywałem
się, że Gary ciągle
gra bardzo soczystego i sugestywnego
blues-rocka, a to dzięki
nagraniom, które czasami pojawiały
się w różnych radiostacjach,
a akurat promowały wydany
co krążek. Całą, sytuację
zmieniło niedawne wydane wydawnictwo
BMG "The Sanctuary
Years 1999-2004", które skupia
albumy ze środkowego części
kariery artysty, tak więc mamy:
"A Different Beat" (1999),
"Back to the Blues" (2001),
"Power of the Blues" (2004), a
między ostatnimi dwoma albumami
wyszła płyta zespołu
Scars "Scars" (2002). Gdy sięgnąłem
po "A Different Beat"
bardzo mocno się zdziwiłem, bo
do bluesa Gary'ego zamiast żywej
perkusji dołożono dynamiczne
sample rodem z hip-hopu,
popu, ambientu i innej elektronicznej
alternatywny. Nie dałem
rady tego eksperymentu przyjąć.
Nie pomogły ciekawe bluesowe
solówki czy inne gitarowe zagrywki
autorstwa Moore'a. Ten dziwaczny
podkład rytmiczny bardzo
mnie rozpraszał. Nie pomogły
kompozycje "Surender" czy
"Can't Help Myself" (połączony
jest z ukrytym utworem "Surrender
(Reprise)"), które rytmiczne
eksperymenty dotknęły w najmniejszym
stopniu i są najbliższe
bardzo atmosferycznemu i lirycznemu
bluesowi, ale niestety
bardzo rozwleczonemu. Niestety
"A Different Beat" nie będzie
wydawnictwem, po które będę
chętnie sięgał, a wręcz odwrotnie.
Za to przy "Back to the
Blues" miałem takie same odczucia,
jak pierwszy razem słuchałem
"Still Got the Blues".
Potęga blues rocka Gary'go
Morre'a nie podlegająca dyskusji.
Równie udanym krążkiem
jest "Power of the Blues", może
ciut gorszym, ale to są niuanse.
Właśnie takie bluesowe wcielenia
Moore'a najbardziej lubię.
Na początku recenzji wspominałem,
z kim udało się irlandzkiemu
gitarzyście współpracować.
Jednak to nie wszystkie konfiguracje,
w których Gary brał udział
bowiem miał przez krótki czas
własną formację G-Force, wspomagał
Grega Lake'a, a w latach
90. współtworzył power-trio
Bruce-Baker-Moore (1993-
1994). Podobny zespół powstał
w latach 2000. był nim Scars,
który Gary Moore współtworzy
z Cassem Lewisem (basista
Skunk Anansie) i Darrinem
Mooneyem (perkusistą Primal
Scream). Album zawiera blues
rocka w stylu Gary'ego z domieszką
brzmień rockowo bluesowych
z przełomu lat 60. i 70.
zeszłego wieku, ale także wpływów
współczesnego rocka alternatywnego.
Ogólnie całość całkiem
niezła, przemycająca klimat
hendrixowsko-creamowy, jedynie
momenty, te bardziej alternatywne
trochę irytowały.
Tak czy siak, wolę Gary Moore'
a w jego własnym solowym
blues-rockowym stylu i z tego zestawu
polecam krążki "Back to
the Blues" oraz "Power of the
Blues". Zresztą co bym nie pisał
fani Moore'a i tak kupią "The
Sanctuary Years 1999-2004",
tym bardziej że BMG potrafi takie
boxy wydać bardzo atrakcyjnie.
\m/\m/
RECENZJE 201
Szeroko potraktowane są solówki,
wybrzmiewające czasem bardzo
intrygująco, współgrające z partiami
prowadzącymi. Jeśli rzec zwięźle
to Fallen Angel proponował
solidne, choć jakoś wybitnie nie
wyróżniające się kompozycje osadzone
głęboko w ramach gatunku.
Kreator - Endorama
2022 AFM
Adam Widełka
Oryginalnie "Endorama" była wydana
w roku 1999 przez Drakkar
Records i była płytą, która zamykała
eksperymentalny okres Millego
Petrozzy i spółki. Z tego co
pamiętam, to krążek wtedy nie
zbierał dobrych recenzji, a co gorsza
dzisiaj brzmi jeszcze zabawniej.
Nie mam pojęcia, co chciał
uzyskać Mille, ale jego Kreator
na "Endorama" brzmi jak marna
kopia Petera Steele'a i jego Type
O Negative. Trochę dziwnie wygląda,
gdy Mille z ledwością panuje
nad głosem, aby się nie drzeć
i próbuje śpiewać w miarę melodyjnie.
Po prostu to wszystko na
"Endoramie" brzmi bardzo
sztucznie i niewiarygodnie. A
Kreator nie jest Kreatorem, gdy
nie mam metalowej jazdy, wrzasków,
młócki i chlastania riffami.
Także prawdziwi maniacy tej formacji
nie mają co tu szukać. Myślę,
że jedynie fani gotyckiego metalu
jako tako potrafiliby odnaleźć
się na "Endorama", ale i tak
pewnie przeszkadzałaby im zbyt
duża ilość gitar. Także ostatecznie
nie wiadomo, dla kogo jest dedykowana
ta płyta. Niemniej z pewności
włodarze AFM wiedzieli,
że maniaków Kreatora może skusić
wersja winylowa. Dla świętego
spokoju, czy też wypełnienia luki
w dyskografii, większość fanów z
bólem serca, ale wyskrobie te parę
groszy i dokupi "Endorame" na
czarnym placku. Nawet wyobrażam
sobie taką sytuację. W mniejszym
stopniu tych wszystkich fanów
z pewnością skusi nowa wersja
na dysku CD. Nie sądzę, aby
ktoś koniecznie chciałby mieć zremasterowaną
wersje tego wydawnictwa.
Nie przywróci to "Edoramie"
charakteru wściekłego teutońskiego
thrashu, z którego słynie
Kreator. Niemniej jakby ktoś
koniecznie się uparł, no to ma.
Dodatkowo do wersji AFM dołożona
jest płyta z oryginalnym masterem.
Słowem full wypas.
\m/\m/
Krzysztof Cugowski & Cross -
Podwójna twarz
2023/1984 GAD
Zacznę od anegdoty. W epizodzie
filmu "Przepraszam czy tu Biją",
rozgrywającym się w klubie Maxim,
udział wzięła grupa rockowa
Budka Suflera. Poza tym formacja
w tamtym czasie nagrywa niemieckie
("enerdowskie") wersje
swoich utworów. Wszyscy oczekują
trzeciej płyty. No, ogólnie
wokół zespołu jest gorąco i głośno,
a tu nagle wybucha informacja,
że Krzysztof Cugowski odchodzi.
Ponoć pewnego dnia pan
Cugowski oznajmił swojemu koledze
panu Lipko iż Budka Suflera
zmieni nazwę na Budka Suflera
i Krzysztof Cugowski. Doszło
do kłótni zakończonej
oświadczeniem pana Lipko, że
Krzysztof Cugowski od dnia 1
stycznia 1978 roku odchodzi z
zespołu. Ziółkowski i Zeliszewski
nie protestowali... Nie mam
pojęcia, czy w tej dykteryjce jest
jakieś ziarenko prawdy. Usłyszałem
ją jako plotkę i tak mi zostało
w pamięci. Niemniej konsternacja
była duża, bowiem Budka Suflera
miała na koncie bardzo udane
albumy "Cień wielkiej góry"
(1975) i "Przechodniem byłem
między wami". Szczególnie debiut
był bardzo udany, zawierał
znakomite kompozycje z wybuchową
mieszanką klasycznego
rocka, rocka progresywnego i hard
rocka. No i fani oczekiwali na
więcej. Niestety później Budka
przeszła na popową stronę mocy i
z początkowej estymy nie pozostało
nic. Na początku nie lepiej
było z Krzysztofem Cugowskim.
W roku 1979 wydaje album
solowy album "Wokół cisza
trwa" (1979). Płyta nagrana jest z
Piotr Figiel Ensemble oraz
Spisek i zawiera muzykę estradowo-rozrywkową.
Niemniej nie
dziwie się takiemu podejściu Cugowskiego,
bowiem mimo mainstreamowego
charakteru płyty zawiera
ona utwory przepełnione
funky, soulem, swingiem itd. czyli
muzyką, która uważana była za tę
bardziej ambitną jeśli chodzi o
pop. Ogólnie w tamtym czasie
Krzysztof Cugowski współpracował
z kilkoma wrocławskimi
zespołami jak Spisek, Art Flash
czy Cross. Z tą ostatnią nagrał
nawet płytę "Podwójna twarz"
(1984), a której reedycję właśnie
zamierzam opisać. Zanim to jednak
zrobię to, przypomnę parę
informacji o samej grupie. Cross
narodził się pod koniec 1980
roku z inicjatywy Krzysztofa Cugowskiego
i perkusisty Ireneusza
Nowackiego. Skład dopełnili
gitarzysta Krzysztof Mandziara
i basista Roman Tarnawski. Od
czasu do czasu wspomagał ich
pianista Wojciech Jaworski. Pod
koniec 1981 roku w studiu Polskich
Nagrań w Warszawie
Cross zarejestrował część materiału
na swój debiutancki longplay
"Podwójna twarz". Autorami
utworów byli Cugowski,
Mandziara oraz... Romuald Lipko
(i to w dużej mierze). Stan
wojenny pokrzyżował jednak plany
wydawnicze i koncertowe grupy.
W kolejnych latach zespół powrócił
do aktywności, lecz nie
zdołał osiągnąć oczekiwanej przez
muzyków popularności. Ostatecznie
longplay ukazał się dopiero
w 1984 roku, już po zakończeniu
działalności zespołu. A "Podwójna
twarz" zawiera znakomitą
mieszankę klasycznego rocka,
rhythm'n'bluesa, rock-bluesa i
hard rocka, także podstawowe
dziewięć kompozycji stanowiła i
stanowi dla fanów tejże muzyki
nie lada gratkę. Pamiętam, jak zajeżdżałem
swego czasu winyla z
tymi nagraniami. Miałem wtedy
swoje ulubione fragmenty tego
krążka, ale teraz wręcz nie mogę
oderwać się od żadnego z wypełniających
go utworów. Przychodzi
też refleksja, w której nachodzi
żal, że ta muzyka nie stanowiła
części, a może i większości trzeciej
płyt Budki Suflera. Tym bardziej
cieszmy się, że w końcu ten
album został wznowiony, a jak
wspomniałem, wart jest tego każdy
moment wypełniającej go muzyki.
Nawet utwory bonusowe
utrzymują tę znakomitą klasę. No
i potężny głos Krzysztofa Cugowskiego.
Zawsze chciałem słuchać
go właśnie w takim repertuarze.
Na koniec mała wzmianka o
tekstach. Moim zdaniem dokonano
ich wyjątkowo udanego doboru.
Niestety pan Cugowski
wrócił na łono swojego macierzystego
zespołu i włączył się w jego
mainstreamowe poczynania. No,
ale to inna opowieść... A włodarzom
GAD Records po raz kolejny
gratulacje, za bardzo udaną reedycję
kawałka znakomitego polskiego
rocka.
Lethal Dose - Lethal Dose
2022 Divebomb
\m/\m/
Pod koniec zeszłego roku ukazała
się edycja deluxe tejże płyty.
Divebomb Records swoim nakładem
zechciało przypomnieć
jeden z wielu dość przykurzonych
albumów thrash metalowych. Pochodzący
z Lynnwood, Washington
skład Lethal Dose długo nie
działał (cóż, nie byli w tym wyjątkowi),
ale pozostawił po sobie
przyzwoity materiał wydany w
1988 roku. Te ledwo pół godziny
grania to solidny thrash. Słucha
się, nazwanej od nazwy grupy,
płyty przyjemnie, choć bez zauważalnych
spazmów rozkoszy.
Ot, kolejna, zanurzona w dobrych
wzorcach, rzecz z epoki. Energetyczne
numery, bez czajenia się
gdzieś nieśmiało. Dzieje się w
kompozycjach, ale też nie na tyle,
żeby nazwać Lethal Dose jakimś
wyjątkowym tworem. Wszystko
jest na swoim miejscu. Jest sporo
elementów mocno związanych z
gatunkiem, choć można wychwycić
też ciągoty chłopaków w stronę
melodyjnych motywów. Krążek
został wypuszczony w momencie,
kiedy na świecie czysty
thrash zaczynał mieć mały kryzys
i ustępował znacznie brutalniejszym
formom muzyki. Siły "Lethal
Dose" niestety nie posiadał
na tyle, żeby zmienić bieg historii
(dla świata i kapeli) i niekoniecznie
jest to album, za który trzeba
zabić, jednak warto zaznajomić
się, jeśli wpadnie w ręce.
Adam Widełka
Onslaught - Sounds Of Violence
2022 AFM
W roku 2011 AFM wydało płytę
Onslaught "Sounds Of Violence"
i było to pierwsze wydawnictwo
w ramach wspólnej współpracy
obu stron, która trwa do
dzisiaj. Niemniej od jej wydania
minęła już ponad dekada i można
stwierdzić, że album w ogóle się
nie zestarzał. Wypełnia go intro,
outro i osiem kompozycji utrzymanych
we wściekłym i agresywnym
klimacie thrash metalu, do
którego od czasu do czasu dodawano
coś z groove metalu
("Code Black") czy death metalu
("Suicideology"). Już rozpoczynający
prawdziwy headbanger
"Born For War" ustawia cały krążek,
który jest niezwykle wyrównany,
przez co niektórym może
wydawać się, że "Sounds Of Violence"
jest nieco monotonny. Jak
dla mnie ten album może odebrać
202
RECENZJE
w ten sposób ktoś, kto po prostu
nie potrafił się skupić przy tej płycie.
Każdy kawałek jest inny, ma
swój klimat, no jedynie wspólnym
mianownikiem jest to, że każdy
daje do "pieca". Ale za to po swojemu.
Generalnie bardzo solidna
pozycja z thrash metalem. Wersja
z roku 2011 jako bonus miała kawałek
Motorhead "Bomber". Tym
razem przy edycji AFM poszła o
krok dalej i do głównej płyty
dodała cały krążek, który składa
się z samych coverów. Oczywiście
rozpoczyna go "Bomber", a uzupełnia
go kolejnych siedem przeróbek.
Jedne są lepsze, drugie są
gorsze i nie odbiegają jakoś mocno
od pierwowzorów. Niemniej
niosą klimat grania Onslaught i
co najważniejsze całość słucha się
dość sympatycznie. Także bonusowy
dysk jest udanym uzupełnieniem
"Sounds Of Violence".
Myślę, że fani Anglików zakupią
tę reedycję ze względu na wspomniany
dodatkowy dysk. Poza tym
to wydawnictwo jest też dobrym
początkiem na zapoznanie się ze
współczesnym wizerunkiem Onslaught,
dla tych, którzy jeszcze
nie poznali tej formacji. Tym sposobem
zeszłoroczne, ponowne
wydanie "Sounds Of Violence" z
pewnością nie przepadnie wśród
całej masy wznowień. Podejrzewam,
że szefostwo AFM zbytnio
nie zaryzykowało.
\m/\m/
Ray Philips - Judgement Day
2011
2011 Self-Released
Ray Philips to pierwszy perkusista
Budgie, a także muzyk zespołów
Tredegar czy Six Ton
Budgie. Jego podstawowymi instrumentami
są wspomniane bębny,
ale na przestrzeni lat Ray
udoskonalił swoją grę na gitarze
czy też śpiewanie. Wszystkie te
umiejętności wykorzystał na swoim
solowym albumie, który zatytułował
"Judgement Day 2011".
Album otwiera kompozycja dynamiczna
"For The Love Of Cleo" i
jest w stylu hard'n'heavy. Aktualnie
ciężko wymyślić coś naprawdę
świeżego i ciekawego w tej materii.
Ray próbuje, ale przewija się
przez nią wiele schematów. Trochę
lepiej jest w kolejnym kawałku
"Just Another Love Song", gdzie
Sabbat - Mad Gods And Englishmen
2023 BMG/Noise
Tak luźno tytuł tego boksu skojarzył
mi się z słynną płytą koncertową
Joe Cockera z 1970 roku
("Mad Dogs And Englishmen").
Poza tym to świetnie, że wytwórnia
Noise przygotowała coś takiego,
bo już od dawna dwa albumy
angielskiego thrashowego składu
były ciężkie do zdobycia - no,
okej, może "Dreamweaver"
(1989) pojawia się na popularnych
serwisach czy sklepach, ale z
debiutem krucho. Zresztą teraz te
dywagacje są nieważne, bo w rękach
możemy trzymać zestaw pięciu
płyt i 32 stronicową książeczkę
z plakatem. Jednak to pełna
dyskografia nie jest. W zestawie
nie uświadczymy trzeciej płyty
"Mourning Has Broken" z 1991
roku. Dziwne, bo przecież ją również
wydali w Noise. Trudno, ale
zamiast niej otrzymujemy ciekawe
dodatki. Jest sesja z BBC, Friday
Rock Show 1987 czy, w formacie
DVD, "The End Of Beginning",
nagrania live z wschodniego
Berlina z 1990 roku dostępne
pierwotnie na kasecie VHS. Na
kompakcie możemy również posłuchać
tego występu. No i dwie
pierwsze płyty studyjne zespołu
tworzonego przez Martina Walkyiera
(wokal, teksty), Simona
Negusa (perkusja), Frasera Craske
(bas) oraz kompozytora materiału
i gitarzystę Andy'ego Sneapa
(na "Dreamweaver" również
gitarzysta Simon Jones), które stały
się już dawno klasyką thrashu z
wysp. Ciężko przejść obok tego
wydawnictwa obojętnie. Będzie
kusić nawet tych, którzy już dawno
cieszą się muzyką grupy. Bardzo
starannie przygotowany boks
to jedno, ale to muzyka powoduje
podwyższenie ciśnienia - studyjnie
po latach nic a nic się nie zestarzała.
A jej moc można sprawdzić
słuchając wspomnianego
wyżej berlińskiego koncertu. Czysty
żywioł przez trochę ponad godzinę.
Materiał z jednej i drugiej
(wtedy) płyty rozwala głowy!
Chociażby dla tego elementu zestawu
warto wyciągnąć pieniądze
z portfela.
Adam Widełka
ka gitarowych pojedynków z lat
80. EP zawiera bardzo szybki i
chwytliwy materiał z mocnym
czystym wokalem. Jak na pierwsze
oficjalne wydawnictwo zaskakuje
bardzo dobra produkcja potrafiąca
uwypuklić każdego z muzyków.
Ostrogoth - Full Moon's Eyes
2023/1983 High Roller
Ogólnie nie jestem fanem krótkich
wydawnictw. Czasem znajomi próbują
podrzucić jakieś tytuły wskazując
na wstydliwe braki w moich
zasobach. Kilka tak zwanych "must
have" posiadam oczywiście w kolekcji,
ale raczej wolę skupiać się na
długogrających płytach i nie gonię
za wszystkimi płytami, nawet ulubionych
zespołów. Niekiedy jednak
trafia w ręce coś co nakazuje
zrewidować swoje przekonania.
Belgijski Ostrogoth pod różnymi
nazwami zaczynał tworzyć swoją
muzykę już w 1977r.. W 1980r.
udało się zakończyć proces ustalania
nazwy. Dwa materiały demo
utorowały drogę do wydanej w
1983r. EP-ce zawierającej może i
tylko cztery, ale za to bardzo udane
utwory. Już niedługo dzięki maniakom
z HRR wielbiciele wykopalisk
archeologicznych będą mogli
ponownie odwiedzić metalową
Belgię z pierwszej połowy lat 80.
"Full Moon's Eye" - chyba najlepszy
kawałek na EP-ce. Nastrojowy
wstęp błyskawicznie kończy się
przygnieciony linią basu i sprawnymi
uderzeniami perkusisty by
przerodzić się w szybką gonitwę
wokalisty z gitarzystami. Cała trójka
zdaje się urządzać sobie wyścig,
kto prędzej dotrze do refrenu. Piątka
muzyków bardzo dobrze współpracuje
ze sobą, nikt nie dominuje.
Aranżacja sprawia wrażenia nad
wyraz dopracowanej, a dźwięk roznosi
się w dobrych proporcjach.
Nie wiem na ile tutaj pracy inżyniera
dźwięku z lat minionych, a
ile współczesnego mixu, ale warto
przesłuchać co najmniej kilka razy
by dobrze wgryźć się w muzykę.
"Heroes' Museum" - atakujące od
początku gitary wspomagane przez
sekcję przez dłuższą chwilę nie dają
dojść wokaliście do głosu. Gdy w
końcu nadchodzi lekko wycofują
się dając mu szansę do ukazania
pełnych możliwości wokalnych.
"Paris By Night" - wyróżnia się bardzo
dobrą motoryką opartą na
wpadającym w ucho riffie z wyborna
gitarową galopada w drugiej
części. Ostatnia "Gorączka Rocka"
nawet na moment nie zwalnia i ponownie
zadowala słuchacza wyśmienitym
pojedynkiem na gitarowe
sola dwójki gitarzystów. Całość
uzupełniona przez całą masę wyszarpanych
przez nich smaczków
podczas śpiewanych części. Całość
jest bardzo spójna, i została skomponowana
czerpiąc z najlepszych
wzorców brytyjskich początków lat
80. Moim zdaniem obowiązkowa
pozycja w kolekcji każdego mania-
Ostrogoth - Ecstasy and Danger
2023/1984 High Roller
Nie mam wiedzy jak został przyjęty
w Belgii czy ogólnie Europie
pierwszy materiał Ostrogoth, ale
już po roku od EP-ki piątce muzyków
udało się wejść do studia by
nagrać materiał na pełną płytę.
Całkowicie nowe kompozycje zostały
przygotowane przez tych samych
muzyków dzięki czemu łatwo
wyłapać drobną korektę kursu.
Osiem nowych wymaga troszkę
więcej skupienia od słuchacza.
Materiał nie jest tak chwytliwy,
mamy w zamian więcej zmian
tempa oraz urozmaiceń w strukturze
utworów. Sam styl troszkę
skręcił w kierunku dźwięków zza
wielkiej wody. Ciężko mówić o fascynacji
ponieważ oba materiały były
komponowane w podobnym
czasie, ale nad wyraz łatwo można
wychwycić nawiązania stylistyczne
do debiutu amerykańskiego
Omen. Nad całością unosi się także
duch Iron Maiden. Już na pierwszej
płycie gitarowi zostawiali
trochę miejsca basiście, ale tutaj
ten instrument został jeszcze bardziej
uwypuklony. Dzięki temu zabiegowi
całość sprawia wrażania
troszkę cięższej płyty. Pierwszy
utwór trwa prawie 8 minut, ale ani
przez chwilę nie czuć w nim nudy.
Tytułowy próbuje przemycić w
sobie niewielki pierwiastek zła.
"Bitch Again" ze swoimi przyspieszeniami
jest najbardziej zbliżony
do debiutu. "Stormbringer" zamykający
stroną A albumu trzyma poziom
całego materiału. Kolejny
"Scream Out" wokalnie bardzo mocno
przypomina mi śpiew Davida
DeFeisa, chodzi mi o sposób wyciągania
końcówek. Na płycie znalazły
się także mniej udany instrumentalny
"Lords of Thunder" oraz
nudniejszy "The New Generation",
cały utwór intryguje tylko lekko
niepokojącym chóralnym śpiewem
pod sam koniec. To troszkę za mało
by chętnie wracać. Płytę zamyka
dość niespodziewanie udana
ballada "Do It Right", po raz kolejny
przywołująca wokalistę Virgin
Steele. Cały album zawiera niemalże
40 minut ciekawej muzyki.
Może nie trzyma tak równego poziomu
jak EP-ka, ale i tak warto
poświęcić mu więcej niż jeden odsłuch.
Ostrogoth - Too Hot
2023/1985 High Roller
Druga pełnowymiarowa płyta kolejny
raz nie przynosi zmian kadrowych,
oferując za to lekką korektę
kursu muzycznego. Kolorowa
okładka z ładnymi długimi
kobiecymi nogami może wywołać
lekką konsternację. Czy zespół
tym krokiem próbował zaakcentować
próbę komercjalizacji swojej
muzyki? Na pewno nie potrzeba
wprawnego ucha by wychwycić delikatne
nawiązania chociażby do
Def Leppard, jednak ciągle jest ich
za mało my mówić o przypodobaniu
się stacjom radiowym. O ile
przyśpiewki w otwierającym "Too
Hot" mają radiowo-glamowy posmak,
tak gitary w dalszym ciągu
nie biorą jeńców tnąc błyskawicznie
wszystko na swojej drodze.
"Shoot Back" to solidny, dość prosty
heavy metal. Ciekawiej prezentuje
się gnający do przody "Sign of
Life" z agresywniejszym riffowaniem
i chwytliwym śpiewem.
Oczywiście nie ma mowy o wychodzeniu
z ram heavy ze szczyptą
USPM. Kolejne podejście zespołu
do muzyki instrumentalnej moim
zdaniem wyszło znacznie lepiej niż
na poprzedniej płycie. "The Gardens
of Marrakesh" jest wręcz wypełniony
intrygującymi gitarami
we wstępie oraz udanym przyspieszeniem
w drugiej części z dobrym
dociążeniem sekcji rytmicznej.
Warto posłuchać. "Love in the
Streets" wbrew tytułowi balladą nie
jest. Klimatem mocno przypomina
otwierający numer z szybkimi gitarami
i lekko lżejszymi, radiowymi
chórami. Po "Night Women" w pamięci
zostaje bardzo fajna motoryka
i refreny pasujące stylistycznie
do wcześniejszych utworów. Na
końcu płyty mamy trochę odwrót
od radiowych niusansów i płyta
bardziej przypomina poprzedni album
Belgów. Zarówno nastrojowy
"Catch The Sound Of Peace" jak i
szybszy "Halloween" to całkiem
udane poruszanie się w muzyce
pierwszej połowy lat 80. bez rozróżniania
czy to Stany czy Europa.
Ostrogoth bardzo dobrze bawi
się w ramach swojej stylistyki.
Cieszyć może tak długie utrzymanie
stabilnego składu, co nie było
normą w latach 80. u znacznie większych
zespołów. Muzyka lekko
ewoluuje, nie zdradzając przyjętej
tożsamości.
Ostrogoth - Feelings of Fury
2023/1987 High Roller
Ostatni album zatytułowany "Feeling
of Fury" ukazał się w 1987r. i
po raz kolejny przyniósł zmiany w
muzyce Belgów. Tym razem jest to
bardzo uzasadnione ze względu na
aż czterech nowych członków. Z
poprzednich płyt ostał się tylko
perkusista oraz jeden z gitarzystów,
a dodatkowo zespół zafascynowany
drugą połową lat 80. zwerbował
w swoje szeregi klawiszowca.
Już mocno syntezatorowe intro
nie nastroiło mnie na muzyczne
przeżycie godne poprzednich płyt,
jest ono po prostu nudne. W drugim
utworze nazwanym dla niepoznaki
"The Introduction" możemy
usłyszeć nowego wokalistę, który
śpiewa kompletnie inaczej niż
Marc de Brauwer. Zamiast czystego,
klasycznego śpiewu głos Petera
De Wint mógłbym określić
jako szorstki. Może w ten sposób
zespół chciał pójść w troszkę bardziej
agresywną stronę muzyki, ale
niezbyt umiejętne korzystanie z
klawiszy zniweczyło ten zabieg.
Sam utwór jest dość pokręcony w
swojej budowie i o ile nie wchodzi
za pierwszym odsłuchem to warto
poświęcić mu chwilę. W kolejnych
kompozycjach ciągle możemy słyszeć
bardzo dużo dobrych solówek.
Niestety sekcja rytmiczna tym razem
gra bardziej miarowo, bez wyraźnego
zaznaczania swojej obecności
wpadającymi w pamięć momentami.
Zdecydowanie najlepszym
utworem jest trzeci na liście
"Samurai", w którym słychać najwięcej
ducha poprzednich wydawnictw.
Belgowie próbowali urozmaicić
utwory, ale gdzieś pogubili się
w aranżacjach. I pomimo dobrych
fragmentów jak wstęp do "Get Out
Of My Life" nie zostaje z tej płyty
za wiele w głowie. Ostatni "Vlad
Stigoi" lekko ratuje sytuację, ale to
za mało by z satysfakcją sięgać po
kolejny odsłuch. Po tej płycie nazwa
Ostrogoth zniknęła z metalowej
mapy. Muzycy próbowali kilka
razy dokonać reaktywacji, ale
na stałe udało się to dopiero w
2010r. i od tego czasu dyskografię
uzupełniła jeszcze jedna EP-ka.
Niestety śmierć obu oryginalnych
wokalistów sprawiła, że dzisiaj z
trzonu zespołu aktywny jest tylko
perkusista.
Łukasz Ragnus
204
RECENZJE
pewne pomysły aranżacyjne budzą
niejakie zainteresowanie. Takich
utworów mamy jeszcze dwa,
"Changes" i "Redneck Riveria". Generalnie
są one dość proste, z niezłymi
tematami, ciężkie, ale nie
za bardzo, każda posiada też fajną
melodię. Niestety pełno w nich
kliszy, niemniej ratują je wspomniane
pomysły na aranże, jednak
te też są raz lepsze innym razem
gorsze. Nie do końca podobają mi
się również brzmienia tych utworów.
Poza tym mamy kompozycję
tytułową "Judgement Day Part 2",
która jest mieszanką konkretnego
hard rocka z progresywnym rockiem
w stylu Pink Floyd. Poprzedzona
jest ona intrem "Judgement
Day Part 1", które właśnie
ciekawie wprowadza nas w "floydowski"
klimat. Obie pozycje to
jeden z bardziej udanych fragmentów
tej płyty. Do dynamiczniejsze
części krążka trzeba zaliczyć
kawałek "Song To A Friend".
Jak dla mnie niesie ona klimat
Zeppelinów zmieszany z wpływami
folkowo-celtyckimi, które
Ray uwielbia wykorzystać w swoich
lżejszych utworach rockowoakustycznych.
Jak już o tym mowa,
to po wspomnianych dwóch
pierwszych utworach "For The
Love Of Cleo" i "Just Another Love
Song" przychodzi trzeci kawałek
"The Truth About Music". Jest on
pierwszą kompozycją rockowoakustyczną
i od razu słyszymy, że
Ray w takich brzmieniach czuje
się najlepiej. Ta fascynacja znakomicie
rozwija się w drugiej części
albumu, która jest wypełniona w
całości właśnie takimi kompozycjami.
Pełno w nich akustycznego
klasycznego rocka, różnorodnych
barw folku i celtyckich brzmień,
progresywnego rocka, a także cała
paleta znakomitych aranżacji. Co
jedna kompozycja to lepsza. Można
tu wymienić "Your Best
Friend" z wyraźnymi celtyckimi
tematami, bardzo klimatyczną i
pełną odgłosów natury "Another
Day, Another Night (For Angle)",
czy niesamowity "filmowy" instrumental
"Sea Of Ayr". Jednak wybór
tej najlepszej oprze się na indywidualnych
preferencjach, a
każdy wybór będzie faktycznie
tym najlepszym. Poza tym te lżejsze,
akustyczne brzmienia wybrzmiewają
naprawdę bardzo dobrze.
W tym wypadku nie można zbytnio
się przyczepić. Myślę też, że
dzięki właśnie tym utworom
"Judgement Day 2011" znacznie
zyskuje. Dodam jeszcze, że to solowe
przedsięwzięcie wydaje się
bardziej przemyślane i ciekawsze
od tego co Ray robił w Six Ton
Budgie. W każdym razie to kolejna
pozycja, która uzupełnia tę
najważniejszą kolekcję, czyli albumy
z dyskografii Budgie.
\m/\m/
SBB - Live Cuts: Esbjerg 1979
2022 GAD
Koncert w Esbjerg odbył się 1 maja
1979 roku, czyli półtora miesiąca
wcześniej niż opisywany
przeze mnie koncert w Sopocie.
Zapis tego występu, przedstawia
formacje w rewelacyjnej formie,
oraz w repertuarze, który w niewielkim
stopniu różni się od tego
z Opery Leśnej w Sopocie. Jedno
co odróżnia te dwa występy to
fakt, że SBB w Esbjerg wystąpiło
jeszcze jako trio. Koncert zaczyna
się od "Walkin' Around the
Stormy Bay" (z albumu "Welcome"),
który zagrany jest bardzo
energetycznie i ogromną mocą.
Wigor tego utworu bardzo fajnie
podkreśla jego wolniejszą środkową
część oraz główny temat kreowany
przez syntezatory. Po czym
po krótkiej prezentacji zespołu
muzycy przechodzą do odegrania
"Going Away", która zaczyna się
kompozycją "Freedom With Us".
Opowiadana jest ona przez kosmiczne
i delikatne syntezatory
oraz melodeklamację Josefa. Ospale,
a zarazem majestatycznie
wspiera je równie subtelna perkusja.
Następnie mamy dynamiczny
"3rd Reanimation" nakręcony
rozbudowaną, pełną improwizacji,
gitarową solówką Apostolisa
Anthimosa. Przechodzi on w delikatny
syntezatorowy pejzaż początku
tyłowego "Going Away".
Ogólnie wykonanie tej kompozycji
w Esbjerg był zdecydowanie
subtelniejszy. Owszem w środkowej
części staje się on dynamiczny,
ale nie jazz-rockowy tak jak
było to w Sopocie. Za to "Żywiec
Mountain Melody" i "Loneliness -
Theme" wybrzmiewają podobnie i
stają się głównie polem do popisów
lidera SBB. Chociaż solo Anthimosa
w "Loneliness - Theme"
robi też niesamowite wrażenie.
Oba tematy wybrzmiewają wręcz
majestatycznie. "Deszcz kroplisty,
deszcz ulewny" ze swojej natury
jest dynamiczny i pełen rockowej
werwy. Efekt ten uzyskuje głównie
dzięki gitarowym popisom, ale
zadziorność klawiszy i sekcji też
ma w tym swój udział. Niemniej
tej kompozycji nie brakuje melodyjności
oraz świetnych harmonii.
Kompozycja bezpośrednio przechodzi
w solo perkusyjne Jerzego
Piotrowskiego. Ale to nie koniec
tego występu, bowiem mamy jeszcze
rozbudowaną wersję "Follow
My Dream" która płynie subtelnie
i melodyjnie, z lekko jazzowym
posmakiem, ale z czasem ewoluuje
w stronę progresu. Cały ten
set kończy się improwizacją zatytułowaną
"Esbjerg Run", gdzie w
bardzo luźny i swobodny sposób
muzycy przemieszczają się pomiędzy
różnymi tematami zahaczającymi
o funky, rock itd. Tak kończy
się pierwszy dyski i zapowiada
świat samej improwizacji, który
znalazł się na drugim dysku. Zaczyna
się on nietypowo, bowiem
za klawiszami zasiada techniczny
zespołu Zbigniew Wiatr, który
odgrywa swoją króciutką klawiszową
improwizację. Jednak zaraz
po tym na scenę wychodzą
Skrzek, Anthimos i Piotrowski i
wypełniają przestrzeń swoimi barwami
i brzmieniami, prowadzonymi
jedynie przez wyobraźnię. W
tych dźwiękach znalazło się jeszcze
miejsce na korzystanie fragmenciku
"W murowanej piwnicy"
czy na kolejny popis "Kety" Piotrowskiego.
Nie liczyłem dokładnie
ile jest różnych płyt koncertowych
SBB, ale nie pomylę się
jeśli napiszę, że jest ich ponad 40.
Najbardziej zaskakujące jest to,
że mimo nagrywania tych wydarzeń
tylko dla potrzeb wewnętrznych
to brzmią one rewelacyjnie
i stanowią niesamowitą część
dyskografii i archiwów, którą
chciałby posiadać każdy zespół.
SBB - Live Cuts: Sopot 1979
2023 GAD
\m/\m/
Pisanie o muzyce SBB zawsze
mnie przerażało i przeraża, nie
tylko ze względu na awangardowe
podejście do swojej muzyki, ale
głównie ze względu na częste i zaskakujące
improwizacje. Dla mnie
te chwile są nie do opisania, a
brak ich opisów wypacza sens takiej
muzyki. Poza tym ostatnio
"koncertowej" muzyki SBB jest
zatrzęsienie i ciężko za tym nadążyć.
Najgorszy dla fana jest
fakt, że często bywa, iż niektóre
wydawnictwa najpierw wydawane
są w wersji skróconej, a później
wychodzą w formie pełniejszej
lub pełnej. Jeśli ktoś obserwuje to
na bieżąco to m/w orientuje się, w
czym rzecz. Niestety fani, którzy
próbują to rozwikłać z opóźnieniem,
przeważnie gubią się i popadają
w niemoc. Nie mówiąc o
ogólnym wkurwieniu, że trzeba
mieć jedną i drugą wersję, a nie
jest to łatwe, bo wcześniejsze wydania
są wyprzedane i nikt nie
może tego wznowić w podlonej
wersji (a najlepiej w tej samej).
Identycznie jest z muzyką "live"
SBB, a głównie z koncertem z
Sopotu zagranego w roku 1979.
Pierwszy fragment tego show opublikowano
w boxie "Lost Tapes,
Vol. 2". Tak jak wspominałem,
tamta edycja była niepełną, w dodatku
błędnie opisano ją jako nagrania
z Pop Session 1979 (z
niedzieli 15 lipca). Muzyka na
omawianych dyskach CD pochodzi
z koncertu zagranego w poniedziałek
16 lipca 1979 roku.
Odnośnie rejestracji nagrań z 15
lipca "chodzą" legendy, że zniknęły
w otchłani czasu wraz z belgijskim
managerem grupy. Inna
ważna kwestia tego koncert dotyczy
drugiego gitarzysty Sławomira
Piwowara (wcześniej m.in. w
jazzowym Paradoksie oraz awangardowo-rockowym
Niemen Aerolit).
Otóż koncert w Sopocie był
jednym z pierwszych, które SBB
zagrała właśnie jako kwartet.
Koncert rozpoczyna się dynamiczną
improwizacją, która z czasem
przerodziła się w kompozycję
"Moja ziemio wyśniona". Przechodzi
ona w "Going Away", który
znamy z albumu "Follow My
Dream" (1978). Ogólnie dwie gitary
wzbogaciły ten występ oraz
pozwoliły na dialogi między Anthimosem
a Piwowarem, co
stało się prawdziwą ozdobą tych
nagrań. "Freedom with Us" od
początku urzeka nas powłóczystym
i delikatnym pięknem syntezatorów
Skrzeka oraz leniwie wybrzmiewającymi
rytmami sekcji
rytmicznej. "3rd Reanimation" zaczyna
się znacznie dynamiczniej,
co pozwala na wykazanie się gitarzystów,
którzy raz umiejętnie
uzupełniają się, a innym razem
stawiają na indywidualne popisy.
Utwór bardzo płynnie przechodzi
w "Going Away", gdzie nie brakuje
jazz-rockowego drygu. Nastrojowa
kompozycja "Żywiec Mountain
Melody" to głównie popis lidera
SBB, przechodzi ona w
"Loneliness - Theme". Oba tematy
zabrzmiał w tym wypadku nadzwyczaj
podniośle i pięknie. Tę
część występu zamyka utwór
"Deszcz kroplisty, deszcz ulewny" w
którym znacznie więcej miejsca
oddano gitarzystom, dzięki czemu
obok melodyjności i harmonii
w parze mamy dynamikę i rockową
werwę. W ten sposób możemy
odhaczyć pierwszą część koncertu
z Sopotu zapisaną na pierwszym
dysku CD. Drugi dysk wypełniają
w pełni improwizowane
suity do wykonywania których
dołączył trębacz Andrzej Przybielski.
Dzięki niemu muzyka
SBB nabrała charakteru głównie
rockowo-jazzowego, mocno przypominającego
okres "elektrycznego"
Milesa Davisa. Niemniej
najlepiej te improwizacje prześledzić
samemu, wtedy ich odbiór
będzie najpełniejszy. Jeszcze lepiej
byłoby gdybyśmy mogli przenieść
się bezpośrednio na ten kon-
RECENZJE 205
cert, wtedy maga byłaby gwarantowana.
Dysk z improwizacjami
uzupełniają jeszcze spore fragmenty
prób, które też są niczym
innym, jak improwizacjami. Jednym
słowem rarytas dla największych
fanów SBB. Myślę, że dla
nich każdy inny koncert wydany
oficjalnie jest niczym innym, jak
kolejnym specjałem, który muszą
mieć. Podejrzewam, że tak samo
podejdą do wydawnictwa "Live
Cuts: Sopot 1979".
Silence - Vision
2023 Divebomb
\m/\m/
Dobrego thrashu nigdy za wiele.
Z uśmiechem na twarzy można
więc sięgnąć po najnowszą reedycję
albumu "Vision" (1991) amerykańskiej
formacji Silence, którą
to przygotowała pod koniec tamtego
roku firma Divebomb Records.
Poza właściwym materiałem
mamy też trzy bonusy demo
pochodzące z sesji w Pyramid
Studio. Podstawa to oryginalny
krążek liczący sobie dziewięć
kompozycji i prawie godzinę
czasu. Mimo, że utwory są w większości
długie to nie ma strachu,
że gdzieś w połowie "Vision" będziemy
ziewać ze znużenia. Wiadomo,
jest to granie w pewnych
ramach gatunkowych, ale wszystko
się trzyma na solidne śruby.
Riffy, solówki, dynamiczna praca
sekcji rytmicznej - nie ma tutaj
jakichś niedoróbek. Sporo się też
w tych utworach dzieje. Są zmiany
temp, agresywne wokale i naprawdę
kotłujące się partie basu i
perkusji, które bez taryfy ulgowej
napędzają poszczególne kompozycje.
Można odnieść wrażenie,
że pomysłów z jednego kawałka
starczyłoby na inny zespół. Cóż,
dziś to pewnie band znany w pewnych
kręgach, dla większości
totalnie anonimowy. Jednak fajnie,
że wciąż ktoś chce to wznawiać
i utrzymywać w pamięci, bo
granie jest bardzo dobre. Warto
chwycić "Vision" dla chociażby
ostatniego numeru, liczącego sobie
około dziesięć minut - pokazuje
potencjał grupy, jaki miała w
tamtym momencie.
Adam Widełka
UFO - Live At Rockpalast 1980
2015 MiG Music
Rockpalast to niemiecki muzyczny
program telewizyjny nadawany
na żywo w niemieckiej stacji
telewizyjnej Westdeutscher
Rundfunk (WDR). Rockpalast
powstał w 1974 roku i trwa do
dziś. W programie wystąpiły setki
zespołów rockowych, heavy metalowych
i jazzowych. W roku
1980 wystąpił amerykański zespół
UFO. Może nie był to najlepszy
okres dla zespołu, ale ciągle
było o nim głośno. Po opuszczeniu
zespołu przez Michaela
Schenkera, jego miejsce zajął
Paul Chapman. Z nim w składzie
na początku roku 1980 grupa
wypuściła album "No Place to
Run" (1980), a w czasie występu
w Kolonii w ramach Rockpalast
byli gotowi do promocji kolejnego
krążka "The Wild, the Willing
and the Innocent" (1981). Na
wspomnianej płycie nie było już
Paula Raymonda, zastąpił go
Neil Carter (klawisze/gitara).
Także na Rockpalast formację reprezentowali
Phil Mogg - wokal,
Pete Way - bass, Andy Parker -
perkusja, Neil Carter - gitara,
klawisze oraz Paul Chapman -
gitara. Muzycy prezentowali się
na scenie bardzo dobrze i wyglądali
na zgranych. Repertuar występu
składał się w sporej mierze z
utworów niedawno wydanego albumu,
wspomnianego "No Place
to Run". Z niego wykorzystano
trzy kompozycje "Lettin' Go", tytułowy
"No Place to Run" oraz
cover "Mystery Train". Natomiast
kolejny album studyjny - również
wspominany "The Wild, the
Willing and the Innocent" - promowały
utwory "Long Gone" i
"Makin' Moves". W tym miejscu
przyznam się, że pierwszych z
tych kawałków uleciał mi z pamięci
i musiałem sobie go przypomnieć.
Pozostałe siedem utworów
to takie "greatest hits", bo
mamy "Cherry", "Only You Can
Rock Me", "Love To Love", "Too
Hot to Handle", "Lights Out",
"Rock Bottom" no i w końcu
"Doctor Doctor". Jakby dorzucili
"Let It Roll" i "Shoot Shoot" byłoby
przewspaniale. Aranżacje i
same wykonywane kompozycje
trochę odbiegają od wersji studyjnych,
są nieco bardziej rozbudowane,
więcej w nich improwizacji,
ale generalnie trzymają się
szkieletu oryginałów, także jest
czego posłuchać. To tak o samy
dysku audio, bo do tego wydawnictwo
"Live At Rockpalast
1980" ma też dysk z zapisem video
o bardzo dobrej jakości. Jakby
nie było, program był nagrywany
na potrzeby telewizji, więc pod
tym względem nie mogło być
fuszerki. Ogólnie ci, co lubią nacieszyć
oko, mają nie lada gratkę.
Podsumowując, płyta "Live At
Rockpalast 1980" to bardzo dobre
uzupełnienie dyskografii tego
bandu i kawał historii ciężkiego
rocka wartej zapamiętania.
\m/\m/
Warmen - First Of The Five
Elements
2023/2014 Reaper Entertaiment
Były już klawiszowiec Children
Of Bodom ma od początku wieku
solowy projekt Warmen. Udzielają
się w nim wyśmienici muzycy,
ale bez stałego wokalisty, co
zmieniło się dopiero na najnowszym,
już szóstym, albumie
"Here For None". Przy okazji tej
premiery wytwórnia Reaper Entertaiment
zaczęła też wznawiać
wcześniejsze płyty Warmen. Słuchając
"First Of The Five Elements"
zastanawiam się jednak
czy ma to jakikolwiek sens, bo jako
całość jest to materiał średnio
udany - myślę, że gdyby nie
przedwczesna i w sumie tragiczna
śmierć Alexi'ego Laiho, który
śpiewa tu w dwóch utworach, to
ten album nie doczekałby się
wznowienia. Lider Children Of
Bodom udziela się w siarczystym
"Suck My Attitude" i zamykającym
płytę coverze Alice'a
Coopera "Man Behind The Mask"
- mocniejszym od iście synth
popowego oryginału, ale jednak
bez jego uroku, z wokalami brzmiącymi
momentami niczym jakaś
parodia Lordi. Jeszcze słabsza
jest kolejna przeróbka, topornie
odczytane "Like A Virgin" Madonny,
gdzie na dobrą sprawę
broni się tylko partia Jonny Geagea.
Wokalistka dobrze wypadała
również w mrocznym "The Red
Letter" i jak dla mnie na tym
kończą się wokalne walory tego
albumu, ponieważ śpiewający w
pozostałych utworach Pasi Rantanen
(Thunderstone) jakoś nie
staje na wysokości zadania, szczególnie
w utworach niby autorskich,
ale tak naprawdę zapożyczeniach
z Dio ("The Race")
czy Black Sabbath ery z Martinem
("Devil In Disguise") czy w
powerowych szablonach ("Anger").
Dwa schematyczne utwory
instrumentalne również niewiele
wnoszą...
Wojciech Chamryk
End Amen - Your Last Orison
2023/1992 Jolly Roger
W roku 1992 na wspólnej trasie Deathrow
promowało swój album "Life Beyond",
natomiast Psychotic Waltz "Into
the Everflow". W trakcie niej nawiązała
się przyjaźń między gitarzystami
Uwe Osterlehnerem (Deathrow) i Danem
Rockiem (Psychotic Waltz). Panowie
postanowili spożytkować tę nić
sympatii, tworząc muzyczny projekt
End Amen. Do realizacji tego pomysłu,
zaproszono jeszcze perkusistę Normana
Leggio (Psychotic Waltz) oraz basistę
i klawiszowca Siggi Blaseya. Z
tym ostatnim Dan Rock później współtworzył
projekt Darkstar. W ten sposób
powstał album "Your Last Orison",
który w zasadzie jest wybuchową mieszanką
stylów Deathrow i Psychotic
Waltz, z soczystą oprawą dość eksperymentalnych
syntezatorów. Kompozycje
są dość zawiłe, ale kompozytorzy starali
się też, aby muzyka była w miarę przystępna.
Jednak nie widzę, żeby zwykły
odbiorca z marszu zainteresował się zawartością
"Your Last Orison". Zdecydowanie
łatwiej ten krążek trafi do wyrobionego
fana technicznego thrashu i
progresywnego metalu. Taki fan oprócz
nieźle napisanych kompozycji, znajdzie
zbiór znakomitych riffów i przemyślanych
gitarowych solówek. Naprawdę w
tych 43 minutach można odnaleźć sporo
ciekawej i klimatycznej muzy. Niemniej
jest parę wpadek. Po pierwsze nie
wszystkie partie klawiszowe mi odpowiadają
i nie bardzo leży mi wokal Uwe
Osterlehnera. W większości jest on po
prostu zupełnie zwyczajny. Przydałby
się ktoś z większą głębią i charyzmą. No
cóż, Jolly Roger Records zrobiła mi
znakomitą niespodziankę, bo powiem
szczerze, że zupełnie zapomniałem o
End Amen. Fakt nie będę katował tej
płyty na okrągło, ale z pewnością będę z
chęcią do niej wracał. A jak ktoś lubi
techniczny thrash i progresywny metal
też powinien zapoznać się z zawartością
"Your Last Orison".
\m/\m/
206
RECENZJE