13.08.2023 Views

HMP 87_Helstar

Nowy numer (No. 87) e-Magazynu Heavy Metal Pages to 60 wywiadów i ponad 150 recenzji; 208 stron, które na pewno zadowolą każdego maniaka tradycyjnych odmian heavy metalu. Wiele interesujących informacji i ciekawostek do przeczytania w wywiadach, między innymi z Helstar, Metal Church, Voivod, Primal Fear, U.D.O., Enforcer, Virgin Steele, Night Legion, Chirs Boltendahl's Steelhammer, Burning Witches, Scream Maker, Anthem, Tresspass, Siren, Millennium, Hammerhead, Tailgunner, Roadwolf, Killer, Wings Of Steel, Armagh, Kingdom Of Tyrants, Atlantean Kodex, Darklon, Megaton Sword, Smoulder, Spirit Adrift, Iron Curtain, Century, Animalize, MDXX, Rebellion, Elvenking, Scala Mercalli, Crimson Dawn, Altar Of Oblivion, Evile, Livin' Evile, Sintage, Ray Alder, Sacred Outcry, Epitaph, Pyramaze, Subterfuge, Lips Of Ashes, Slade, Rapid, Medevil, Hellwitch i inne. Zachęcamy do czytania!

Nowy numer (No. 87) e-Magazynu Heavy Metal Pages to 60 wywiadów i ponad 150 recenzji; 208 stron, które na pewno zadowolą każdego maniaka tradycyjnych odmian heavy metalu. Wiele interesujących informacji i ciekawostek do przeczytania w wywiadach, między innymi z Helstar, Metal Church, Voivod, Primal Fear, U.D.O., Enforcer, Virgin Steele, Night Legion, Chirs Boltendahl's Steelhammer, Burning Witches, Scream Maker, Anthem, Tresspass, Siren, Millennium, Hammerhead, Tailgunner, Roadwolf, Killer, Wings Of Steel, Armagh, Kingdom Of Tyrants, Atlantean Kodex, Darklon, Megaton Sword, Smoulder, Spirit Adrift, Iron Curtain, Century, Animalize, MDXX, Rebellion, Elvenking, Scala Mercalli, Crimson Dawn, Altar Of Oblivion, Evile, Livin' Evile, Sintage, Ray Alder, Sacred Outcry, Epitaph, Pyramaze, Subterfuge, Lips Of Ashes, Slade, Rapid, Medevil, Hellwitch i inne. Zachęcamy do czytania!

SHOW MORE
SHOW LESS

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.



Spis tresci

84 Gatekeeper

85 Century

86 Animalize

88 MDXX

90 Dyspläcer

91 DethOps

92 Frenzy

94 Rebellion

96 Elvenking

98 Scala Mercalli

102 Crimson Dawn

104 Hemopolis

106 Altar Of Oblivion

110 Livin’ Evil

112 Sintage

114 Children of Raptile

117 Leathürbitch

118 Evile

120 Demolize

122 Hellwitch

124 Speedwhore

125 Rapid

126 Medevil

128 Hellcrash

Foto: Łukasz Ragnus

3 Spis treści

4 Helstar

10 Metal Church

12 Voivod

16 Primal Fear

19 U.D.O.

22 Enforcer

24 Virgin Steele

26 Night Legion

28 Chris Boltendahl’s

Steelhammer

30 Burning Witches

32 Scream Maker

38 Anthem

40 Trespass

42 Siren

46 Millennium

48 Hammerhead

52 Tailgunner

54 Roadwolf

56 Killer

58 Wardress

61 Wings Of Steel

64 Armagh

66 Kingdom Of

Tyrants

68 Atlantean Kodex

69 Darklon

70 Megaton Sword

72 Smoulder

75 Spirit Adrift

78 Emissary

80 Iron Curtain

82 Unto Others

131 Ray Alder

132 Sacred Outcry

136 Pyramaze

140 Epitaph

143 Epitaph

146 Subterfuge

149 Lips Of Ashes

152 Paul Gilbert

154 Slade

158 Metalowiec

Gawędziarz

160 Live From The

Crime Scene

166 Zelazna Klasyka

167 The Music Of Erich

Zann

168 Decibels` Storm

198 Old, Classic,

Forgotten...

3


HMP: Cześć James, to wielka przyjemność

móc ciebie poznać. Powiedz mi, gdzie teraz

jesteś? W Teksasie?

James Rivera: Cześć, tak, jestem w Teksasie.

Na zewnątrz czeka na mnie mój koń. To czarny

koń z czerwonymi oczami. Jest gotowy, żeby

zabrać mnie do McDonald' s na śniadanie.

W takim razie, która jest u ciebie teraz godzina?

Przeklęte lata 90.

Przeprowadzanie wywiadu z Jamesem Riverą to wyjątkowe przeżycie. Po

pierwsze musi zjawić się w umówionym czasie, co wcale nie jest takie oczywiste.

Ale jak już uda ci się go dorwać, to masz najlepszego rozmówcę, jakiego możesz

sobie wyobrazić. Wygadanego, otwartego i bardzo zabawnego. Wywiad z nim bardziej

przypomina spotkanie na piwie z dawno niewidzianym kumplem, który chce

ci powiedzieć co u niego działo się przez ostatnie 40 lat. Naprawdę świetnie się z

nim ubawiłem. Mówi bardzo dużo, co chwilę żartuje, zmienia głos, kogoś naśladuje.

Wszystko to dodatkowo podlane wampirycznym klimatem, który powoduje, że

cieszysz się, że Twoją szyję dzieli od Jamesa tysiące kilometrów światłowodu. Co

prawda po zabawie, przychodzi ciężka robota, bo ten potok słów trzeba spisać i

uporządkować. Jak już ci się uda to zrobić to z tego chaosu wyłania się obraz

niesamowitej postaci - refleksyjnej, z dużym dystansem do siebie, ale jednocześnie

znającej swoją wartość i doceniającej rolę legendy metalu, którą niewątpliwie jest.

Twoje wrażenia z tego koncertu?

Cóż, po tych wszystkich latach koncertowania

w całej Europie udało nam się dotrzeć po raz

pierwszy do Warszawy. Było po prostu niesamowicie,

tłum był pełen euforii. W pierwszym

rzędzie widziałem, jak dorośli mężczyźni płaczą

ze szczęścia. Dlatego daliśmy z siebie

wszystko i zagraliśmy tak jak należy. Wiem, że

minęło dużo czasu, ale w końcu dotarliśmy i

mogliśmy zaprezentować się polskim fanom.

na tej robocie. Nigdy nie byłem w trasie z kimś

takim. Prawdę mówiąc, kazał mi wstawać każdego

ranka punktualnie. Mówił: "Możesz pić,

ile chcesz i robić cokolwiek chcesz. Ale autobus jest o

8:00. Nie o 8:01, nie 8:02, tylko o 8:00". Bardzo

dobrze wspominam tę trasę.

Tak, jak już mówiłeś, nie jest to Wasz pierwszy

raz w Polsce. Graliście w 2011 razem z

Vicious Rumors. Co ciekawe to zespół, w

którym również się udzielałeś. Wygląda na

to, że wspieracie się wzajemnie.

O Boże, tak. Wiesz, zdarzały nam się kłótnie,

tak jak każdemu kto gra w zespole. Nie ma co

jednak tego roztrząsać i lepiej sobie nawzajem

wybaczyć. Zapomnieć o tym, co nas wtedy

złościło i pójść do przodu. Zrobiłem wiele

świetnych rzeczy z Vicious Rumors. Odbyliśmy

dwie europejskie trasy, zjeździliśmy Amerykę

i pojechaliśmy do Japonii. Myślę, że dziś

Geoff Thorpe prawdopodobnie powiedziałby

- "Hej, gdyby nie James, klasyczne Vicious Rumors

nigdy by się nie odrodziło". I tak się stało. Tego

właśnie potrzebowali - odrodzenia. Wiadomo,

nikt nigdy nie będzie, taki jak Carl Albert i

wszyscy o tym wiedzieliśmy. Wtedy jednak

brzmieliśmy najbliżej tego, czego oczekiwali

fani. Cóż, było oczywiste, że płyta, którą z

nimi nagrałem (Warball - przyp. red.), była

tym, czego zespół potrzebował. A teraz spójrz

na nich. Mają Ronny'ego Munroe i są silniejsi

niż kiedykolwiek. I wiesz, jak kiedyś spotkałem

Geoffa to mnie przytulił i powiedział, że

nigdy nie zapomni tego co wtedy od siebie

wniosłem.

Prawie 13:00

...więc dla wampirów jest środek dnia,

zwłaszcza w Teksasie.

Tak, dokładnie. Ale spokojnie, mój pokój jest

cały zaciemniony. Światło słoneczne nie dociera,

więc nic mi nie jest. Możemy rozmawiać.

Ok, w takim razie zaczynając naszą rozmowę,

muszę zapytać o wasz niedawny koncert

w Warszawie. Sam niestety nie mogłem być,

ale słyszałem, że był bardzo udany. Jakie są

Foto: Max Petac

To znaczy, wiesz, grałem w innym miejscu,

które było przy granicy Niemiec…

…w Szczecinie.

Tak dokładnie. Helstar grał wtedy trasę z Vicious

Rumours, ale teraz byliśmy w samej

stolicy Polski, do cholery. Nasz tour manager

był Polakiem i to było super. O mój Boże,

Bart Gabriel, bo tak się nazywa, jest niesamowitym

facetem. Trochę przerażającym, bo zachowuje

się jak wojskowy. Jest też managerem

zespołu swojej żony (oczywiście chodzi o Crystal

Viper Marty Gabriel - przyp. red.) i zna się

Odnoszę wrażenie, że Helstar funkcjonuje w

ramach jakieś heavy metalowej komuny

(śmiech) Ty często udzielasz się w innych

zespołach, kiedy potrzebna jest pomoc. Ale

tak samo was wspierają znajomi muzycy.

Czy tak jest też w przypadku Alex Erhardt,

który zastąpił Mike'a Lewis'a na ostatnich

koncertach?

Cóż, wiesz jest perkusistą The Scourge, czyli

zespołu Garricka i Andrew. Są trzyosobowym

zespołem, więc całe The Scourge dołączyło

do Helstar. Co jest trochę dziwne, nieprawdaż?

Rozumiem, że to tylko zmiana na tę trasę?

Dokładnie. Mike, po prostu nie mógł pojechać

z powodu swojej pracy. Dostał awans i nie pozwolono

mu wziąć urlopu na dłuższy czas. Dopiero

w przyszłym roku, będzie mógł koncertować.

Jedzie z nami do Ameryki Południowej

i nie tylko. Cały czas jest pełnoprawnym

członkiem zespołu.

Na przestrzeni lat udzielałeś się w wielu

4

HELSTAR


zespołach i różnych projektach. Ja naliczyłem

około 20. Co z tobą nie tak, masz jakąś

nadiruchliwość?

Mam dużo siły, ponieważ piję najlepszą krew.

Zawszę czaję się przy siłowniach i sklepach ze

zdrową żywnością. Nigdy nie poluję przy

McDonald's, bo tam można trafić na złą krew.

Czy to są raczej koleżeńskie przysługi, czy to

po prostu biznesowe zlecenia?

Wiesz co, tutaj w Houston, jestem uważany za

ikonę metalu. Jestem tu właściwie bohaterem i

jestem z tego bardzo dumny. Nie prosiłem o

ten tytuł, ale większość ludzi w Houston,

którzy słuchają heavy metalu, znają Jamesa

Riverę. Nazywają mnie ambasadorem heavy

metalu w tym mieście, co jest niesamowite.

Jestem trochę jak Ozzy, z tą różnicą, że nie

sram jeszcze w spodnie. (James naśladuję głos

Ozziego): "Sharon, cholera jasna, znowu się obsrałem!".

W każdym razie dużo osób chce ze mną

grać, właśnie dlatego że uważają mnie za ambasadora

heavy metalu w Teksasie. Nawet pomimo

istnienia Pantery. Tylko wiesz, ja akurat

nie uważam ich muzyki za prawdziwy

heavy metal. To oni zaczęli ten cały nu metal

z tekstami typu "Pierdol się i ssij mojego fiuta".

Przykro mi, ale po prostu taka jest szczera prawda.

Nie przepadam zbytnio za ich muzyką.

To nie było to co uważam, za prawdziwy

heavy metal, jak Judas Priest czy Iron Maiden…

… wiesz, oni też grali power metal w latach

80.…

… Tak grali i powinni byli przy tym zostać. W

tym czasie otwierali nasz show z Anthrax i

byli zabójczy. Nie wiem co Phila tak wkurzyło,

że nagle wyskoczył w bokserskich spodenkach,

wytatuował się i zaczął śpiewać "Nienawidzę

mojej matki, nienawidzę twojej…" (tu James

się śmieje i naśladuję głos Anselmo). Ale

poza sceną to bardzo miły facet, jeden z najmilszych,

jakich kiedykolwiek spotkałem.

"Kurwa, kocham cię, Rivera. Kocham Helstar,

wiesz?" Pewnego razu wpadliśmy na siebie w

windzie, a on mnie przytulił i tak zaczął mówić.

Osiągnęli na pewno sukces i zrobili to dobrze.

Niech ich Bóg błogosławi.

Widać, że ewidentne żyjesz heavy metalem,

ale czy możesz z niego żyć i utrzymywać się?

Nie, skądże, mam inną pracę w sprzedaży.

Foto: Helsatar

Pracuję dla firmy, która

sprzedaje pakiety badań ultrasonograficznych

w celu

zapobiegania udarom i tętniakom.

Większość moich

klientów to kościoły, głównie

katolickie. (w tym momencie

James robi krótki

stand up, w którym odgrywa

scenę jak wciska tomograf

Helstar ojcu Jimowi).

W każdym razie to poważna

sprawa i ratujemy ludziom

życie. Chociaż wampir

powinien je odbierać.

W sumie zamiast kierować

ludzi na badania jako

wampir mógłbyś uczynić

ich nieśmiertelnymi.

Dokładnie, spędź ze mną

chwilę a nie będziesz musiał

martwić się chorobami.

Jakie są wybory? Ty masz

dwa. Idź do lekarza i daj się

leczyć, albo pozwól mi się

ugryźć.

W jakich projektach udzielasz

się obecnie, w które

najmocniej się angażujesz?

Podczas pandemii ja i Larry

nudziliśmy się, więc razem

piliśmy i dyskutowaliśmy.

Ponieważ nic innego

Foto: Helsatar

nie można było robić. Zaczęliśmy

rozmawiać o tym, że ostatnio jest

bardzo dużo tribute bandów, szczególnie w

naszym mieście. I już jest przesyt takich zespołów,

cały czas tłuką to samo: Iron Maiden

i Judas Priest. Co prawda sam miałem tego

typu zespół - Sabbath Judas Sabbath. Jednak

to było akurat coś ciekawego i unikatowego,

ponieważ skupialiśmy się na środkowym okresie

Black Sabbath, ponieważ Dio jest moim

największym bohaterem. To się przyjęło,

poszło w świat i graliśmy dużo koncertów.

Wracając jednak do tematu, w pewnym momencie

za dużo było takich zespołów. Już nie

chciałem więcej robić typowego heavy metalowego

tribute bandu, bo to zaczęło być

nudne, bo wszyscy to robili. Wobec tego, ja i

Larry spotkaliśmy się i rozmawialiśmy, co możemy

zrobić innego, czego nikt do tej pory nie

robił. Cóż, musieliśmy spojrzeć głęboko w nasze

serca i zobaczyć co tam jest. Pasja do muzyki.

Ja jestem wielkim fanem new wave, dark

wave, rzeczy typu The Cure…

…ma to sens, naprawdę pasuje do wampirycznych

klimatów...

Tak, dokładnie. Wpadliśmy, więc na ten projekt

i nazwaliśmy go James Rivera's Metalwave.

Nagraliśmy więc Depeche Mode, The

Cure, Psychedelic Furs, The Fixx i tym podobne

rzeczy. Nie zebraliśmy nawet zespołu, a

już zaczęliśmy nagrywać piosenki. Dotarło to

do Massacre Records, którzy zapytali co to

jest, czy to na serio. Mówimy z Larrym, że

nie, to bardziej żart. O oni mówią, że musimy

to wydać. Znaleźliśmy więc odpowiednich

członków, aby zespół był kompletny. Każdemu

z osobna powiedziałem, że muszą tak

samo kochać te zespoły jak metal, bo inaczej

nie będą pasować do tej koncepcji. I potoczyło

się tak, że wydajemy album, który ukaże się

28 lipca. Myślę, że w Europie powinien być

bardzo dobrze przyjęty, to będzie naprawdę

mocna rzecz. Poza wspomnianymi zespołami

nagraliśmy jeszcze Bauhaus, Tears for Fears,

Peter Gabriel, The Cult…

…o tak, bardzo pasujesz jako wokalista do

The Cult…

Widzę, że czujesz o co chodzi. Myślę, że

będziesz zachwycony tym albumem. Zrobiliśmy

jeszcze "Pet Cematary". Naprawdę to będzie

bardzo mroczna i mocna rzecz.

W porządku, brzmi super, ale to cały czas

cudza twórczość. Nie myślisz o stworzeniu

własnej muzyki tego typu?

Właściwie to kilka osób zwróciło się do mnie

HELSTAR 5


6

z tym tematem i myślę, że prawdopodobnie

założę gotycki zespół metalowy i będę w niego

zaangażowany na sto procent. Oczywiście tak

samo jak w Helstar. Ogólnie w dzisiejszych

czasach nie możesz przetrwać tylko z jednym

zespole. Na przykład Larry ma swój latynoski

zespołów Santa Oscuridad, w którym teksty

są po hiszpańsku…

…Latynoski zespół? Ale czy to nadal metal?

O tak, o mój Boże, poczekaj, aż ich usłyszysz.

Są po prostu niesamowici. Poza tym Andrew,

Garrick i Alex mają The Scourge. To taki

thrash z Bay Area, ale z melodyjnym śpiewem,

ponieważ Andrew jest wspaniałym wokalistą.

Mike też ma inny zespół, który jest trochę w

klimatach Slipknot i tym podobnych. Jak

więc widzisz mamy dużo zajęć, do tego jeszcze

dochodzi normalna praca i rodzina. Nie jestem

gwiazdą rocka i nie mogę skupić się tylko na

muzyki. Niestety taka jest rzeczywistość. Pewnie

gdybym mieszkał w Europie byłoby to

możliwe, ale nie w USA.

Dotknąłeś ciekawego tematu, bo byłem

przekonany, że jest na odwrót. Że to właśnie

USA daje możliwość przeżycia nawet w takiej

niszy jak heavy metal. W końcu to jeden

ogromny kraj, wystarczy się zapakować się w

vana i zawsze znajdzie się kogoś kto będzie

ciebie chciał słuchać.

Nie stary, tak nie jest. Musiałbym być w trasie

8 miesięcy w roku. Wiesz, gdybym przeprowadził

się do Europy, po prostu zajmowałbym

się muzyką, ponieważ znalazłbym zespół. Jest

mnóstwo zespołów, które byłyby zachwycone,

że James Rivera mieszka teraz w Europie.

Mógłbym grać koncerty na lewo i prawo i nie

musiałbym się martwić o pracę. I to właśnie

chciałbym robić, po to jestem na ziemi, żeby

zbawiać ludzi muzyką. Ponieważ tego głosu

nie dał mi diabeł tylko Bóg i to on zrobił ze

mnie wampira. Wiesz, nadal się dogadujemy.

"Jezusie, choć człowieku, zagrajmy w karty i napijmy

się wina!".

Czyli znasz Boga i prawdopodobnie przeprowadzisz

się do Europy, dobrze wiedzieć. Wydajesz

się być sympatycznym gościem, ale

HELSTAR

jak odnajdujesz się w tak szalonym i dynamicznym

środowisku? Czy zachowujesz

pogodę ducha i ze wszystkim dobrze się dogadujesz

czy raczej jest to stresujące i

prowadzi do konfliktów?

Wiesz, co jest naprawdę dziwne w Helstar? -

Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi na świecie.

Kochamy się. Widzę zespoły na trasach, które

nienawidzą się nawzajem i muszą mieć osobne

busy. - "Nie mogę nawet spać obok tego kolesia,

facet, nienawidzę go, wiesz." - To w takim razie,

dlaczego jesteście razem? To nie ma sensu. My

jesteśmy rodziną. Na przykład wczoraj wieczorem

zjedliśmy rodzinną kolację, mieliśmy

meksykańskie jedzenie i mnóstwo margerity.

Przytulaliśmy się, płakaliśmy i śmialiśmy się, a

potem poszliśmy razem do baru. Znam się z

Larrym od 40 lat. Gdyby cokolwiek mu się

stało to pewnie bym umarł. A Andrew, Garrick

i Mikey są jak rodzeństwo, jak nasi synowie.

Po prostu się kochamy. Wiesz, czasami

się nie zgadzamy, na przykład o teksty piosenek

lub tytuły, bo chłopaki uważają, że jest

za długi i zbyt skomplikowany. Ale to są drobnostki

i działa to na korzyść zespołu, ponieważ

pilnujemy się nawzajem. Na przykład

ostatnio oglądałem film "Egzorcysta papieża"

Foto: Helsatar

(ang. The Pope's Exorcist) i na tyle mnie zainspirował,

że zaproponowałem tytuł na nową

płytę: "The Devil You Made, Is The Evil In

Us". Byłem przekonany, że to mocna propozycja,

ale Larry i Andrew powiedzieli, że to jest

za długie. Trochę się posprzeczaliśmy, po

czym Larry obejrzał ten film. Zadzwonił do

mnie następnego dnia i zapytał co sądzę o tytule

"Bring Me The Priest!". Po prostu spadłem

z krzesła i pomyślałem, że to jest to!

Wyobraź sobie okładkę naszej płyty, na której

"Scully", czyli czaszka będąca częścią naszych

okładek, wbija wampirze zęby w szyję księdza,

na którego twarzy maluje się ekstaza. To będzie

zabójcze!

Skoro już wspomniałeś, że nad czymś pracujecie,

to czy możesz rozwinąć temat?

Tak, pracuję teraz właśnie nad kawałkiem

"The Devil You Made, Is The Evil In Us".

Na płytę tytuł okazał się za długi, ale jako tytuł

jednej z piosenek jest odpowiedni. Dużo

więcej szczegółów nie mogę teraz powiedzieć,

ale to będzie zabójczy album. Przygotujcie się

na bardzo wysokie wokale, jakich do tej pory

nie słyszeliście jeszcze w Helstar.

W takim razie, kiedy będzie gotowa nowa

płyta?

Postaramy się wydać ją przed Halloween.

No tak, to jest odpowiednia data. James,

powiedz, jak oceniasz z perspektywy czasu

historie Helstar? Czy to jest historia wielkiego

pecha i niewykorzystanego potencjału?

Do 1989 roku nagraliście cztery wspaniałe

albumu. Wasze opus magnum to "Nosferatu".

A potem wszystko siadło. Zostaliście

bez kontraktu i nikt nie chciał was wydać.

Powiedz, co się stało, że tak wyszło?

Tak, zespól spadł wprost do piekła. Rzecz w

tym, że w Ameryce lata 90. kręciły się wokół

grunge'u i wszystko się zmieniło. Wszyscy

znowu wracali do heroiny i zostali bandą pierdolonych

brudasów. I ta muzyka... Wtedy

mogłeś pisać okropną muzykę i nikogo to nie

obchodziło, bo tego chcieli ludzie. Im bardziej

było to okropne, tym większe miałeś szanse na

podpisanie kontraktu. Kiedy byłeś takim zespołem

jak my, to byłeś zbyt idealny. Wytwórnia

mówiła "nie chcemy tego gówna, chcemy,

żebyś brzmiał jakbyś miał kutasa w ustach". (tu

James wydaje bełkotliwe dźwięki nawiązującej

do grunge'owej maniery wokalnej. Określenie

"kutas w ustach" często pojawiał się w kontekście

muzyki z lat 90. - przyp. red.). Niestety,

tak wtedy było. Dopiero pod koniec lat

90. pojawili się Iced Earth i Hammerfall i

wszystko zaczęło się na nowo. Heavy metal

wrócił silniejszy niż kiedykolwiek. I trwa to

dalej - Iron Maiden, Judas Priest, Kiss czy

Scorpions, są nawet więksi niż w latach 80.

Cierpiałem przez tą całą gównianą muzykę,

ale nie wbiłem sobie igły w ramię, nie założyłem

flanelowej koszuli i nie włożyłem kutasa

do ust. Przeczekaliśmy to wszystko i teraz mamy

nasz czas.

Zdecydowanie coś w tym jest co mówisz.

Pamiętam, że w 1997 roku planowano zrobić

koncert Kiss w Warszawie. Sprzedano 300

biletów i koncert został odwołany. W 2019

zagrali olbrzymi koncert w Krakowie z tłumem

ludzi. Gdzie ci ludzie byli w latach 90.?

Cóż, powiem Ci przyjacielu - to w większości

są dzieciaki. A starsi ludzie? Zawsze to w nich

było, ale z czasem przygasło. Ale w pewnym

momencie przebudzili się i powiedzieli "Stary,

chcę znów usłyszeć prawdziwą muzykę. Nienawidzę

tego gówna". Natomiast dzieciaki dostały lekcję

od Judas Priest czy UFO, czym różni się

dobra muzyka od gówna. Na przykład Alanis

Morissette - Boże, ta dziewczyna była straszna,

taka Stevie Nicks (Fleetwood Mac -

przyp. red.) muzycznie rozjeżdża ją walcem.

To było okropne, lata 90. były pełne śmieci.

Muzycznie to była po prostu banda głupich

ludzi. Cieszę się, że połowa z nich nie żyje.

Przykro mi to mówić, ale taka jest prawda.

No tak, ale w tych okropnych latach 90. jednak

udało wam się nagrać płytę - "Multiples

of Black". Dla mnie ma fajny klimat, cały

czas czuć tam lata 80., tylko tym razem

bardziej crossover. Jednak nie zyskała uznania

u starych fanów i nie zdobyła nowych.

Czy chcieliście, żeby ta płyta tak brzmiała?

Czy był to jakiś kompromis z Waszej strony?


W tamtym czasie, nasz gitarzysta Aaron

Garza bardzo lubił Panterę i Sepulturę. Dlatego

ta płyta ma w sobie dużo groove. Nazywam

to groove metalem. Może wciąż tam było

trochę lat 80., ponieważ moje wokale były

bardziej melodyjne niż agresywne, ale było w

tym dużo rytmu. Nadal brzmiało to jak

Helstar, ponieważ James wciąż tam śpiewał i

uderzał wysokimi tonami.

Oczywiście nie można tego porównywać, do

waszych albumów z lat 80.. To zupełnie coś

innego niż "Nosferatu", ale myślę, że krytyka

tego albumu była zbyt surowa.

Tak było, ale to produkcja go zabiła. Czasami

sobie myślę, co by było, gdyby wziąć kilka z

tych piosenek i nagrać je ponownie. Na przykład

"Good Day to Die", "No Second Chance

(In the Angry City)". Myślę, że ludzie byliby

zadowoleni, gdybyśmy nagrali je ponownie.

Jest tam kilka piosenek, które po prostu są dobre

i szkoda, że marnieją. To tylko taka myśl.

Wiesz co jest takie dziwne? Jesteś jedną z

nielicznych osób, które kiedykolwiek spotkałem,

które powiedziały, że lubią ten album.

Jakby mi to nie przeszkadzało, produkcja jest

do bani.

Żeby zakończyć temat lat 90., porozmawiajmy

o odejściu Larry'ego. Co się stało? Rozczarowanie?

Odszedł, zanim jeszcze nagraliśmy "Multiples

of Black". Po prostu zmęczył go biznes muzyczny.

Wiesz, przeszliśmy przez piekło po

"Nosferatu". Teraz ta płyta jest uważana za

najlepszą w naszej historii i jako heavy metalowy

klasyk. Przez wszystkich fanów. Ale w

1989 roku? Nikomu się nie podobała. Nie

byliśmy Queensryche, nie byliśmy Metalliką.

Byliśmy gdzieś pomiędzy, a ludzie po prostu

odwrócili się do nas plecami. Mówili: "O co im

chodzi? Dlaczego oni muszą pisać te wszystkie riffy?

Co to za operowe gówno". To było zbyt skomplikowane

i Metal Blade powiedziało nam, że

nie ma pojęcia co z tym można zrobić. Teraz

wiele osób z tamtym czasów mówi, że "Nosferatu"

to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek

zrobiliśmy. Tak, wiem o tym, ale gdzie byliście

30 lat temu? Kiedy Was potrzebowaliśmy,

upiliśmy się z żałości i zostaliśmy wyrzuceni z

wytwórni. Larry był wtedy bardzo sfrustrowany

i nie winię go za to. Wrócił do szkoły i

dostał wspaniałą pracę i nadal pracuje w tej

Foto: Helsatar

Foto: Sandra Olivia Soliz

samej firmie. Zarabia zabójcze pieniądze. Tak,

mnóstwo pieniędzy. I wiesz co? On na to zasługuje.

A teraz 30 lat później dalej jesteśmy

razem. Działa to w tej sposób: "Dostałem urlop,

zróbmy to. Napiszmy album, pojedźmy w trasę". I

daje z siebie wszystko. Znowu jesteśmy na sto

procent razem. Nie poddamy się, dopóki obaj

nie umrzemy. Albo jeden z nas umrze pierwsze,

co będzie smutne. Ale będziemy to robić,

dopóki możemy. Wciąż mamy w sobie

siłę, żeby pisać muzykę, a piosenki wychodzą

lepsze i mocniejsze niż kiedykolwiek. Po prostu

nie możemy przestać.

Musiało nastąpić nowe stulecie, żebyście

znowu zaczęli nagrywać w miarę regularnie.

Wtedy udało wam się z sukcesem unowocześnić

wasze klasyczne granie. Czy odczuliście

powrót popularności klasycznego metalu

w pierwszej dekadzie XXI? Czy znowu

zaczęło być dobrze?

Tak, XXI wiek był dla nas dużym krokiem

naprzód. Dzięki naszemu spotkaniu w 2006

wróciliśmy na właściwe sobie miejsce. Potem

wydaliśmy album "The King of Hell", który

był bardzo dobrze przyjęty. Potem zrobiliśmy

"Glory Of Chaos". Staliśmy się naprawdę

ciężcy, bardziej thrashowi, w porównaniu z

tym, co wcześniej robiliśmy. Zrobiłem nawet

trochę black metalowe wokale, ponieważ

uwielbiam Cradle of Filth i tym podobne klimaty.

No tak, nie ma się co dziwić. Kolejny wampiryczny

zespół. Trudno nie zauważyć, że

trochę interesujesz się wampirami. Skąd u

Ciebie takie zainteresowania?

To dosyć skomplikowane. Jestem chory na

bielactwo, oznacza to, że nie mam pigmentu w

skórze. Zaczęło się od jednego miejsca, a

potem było coraz gorzej i gorzej. Jeśli spojrzysz,

moje ręce są całkowicie białe. Ale jeśli

spojrzysz na mój prawdziwy kolor skóry to jest

brązowy, bo jestem Meksykaninem. Moje całe

ręce, wszystko, moja twarz jest teraz zupełnie

biała. Jeśli wyjdę na słońce, moja skóra pali

się, bo nie ma żadnej ochrony. Dlatego cała ta

sprawa z wampirami ma sens, bo nie mogę

wyjść na słońce. Jeżeli jakiś znajomy zaprasza

mnie na grilla 4 lipca, to myślę sobie: "Żartujesz

sobie ze mnie? Nie mogę iść. Co z tobą nie tak?".

Dlatego ludzie zastanawiają się czy naprawdę

jestem wampirem. Ukrywam się przed słońcem

i ubieram się na czarno. Wszystko, co

posiadam, jest czarne. Nawet moja bielizna

jest czarna. I moje skarpetki. To wszystko pasuje

do siebie i w sumie odpowiada mi. Ludzie

mają mnie za wampira i nawet nazywają hrabią

Rivera.

Byłeś kiedyś w Transylwanii?

Tylko raz i byłem dosyć rozczarowany. To nie

było to, jak czego oczekiwałem. Spodziewałem

się więcej. Wiesz Rumunia to piękny kraj

i czułem się jak w domu. To było trochę dziwne,

bo mnie nie rozumieli, a ja nie chciałem

tłumaczyć, dlaczego tak bardzo fascynował

mnie ich kraj i Transylwania. Myślę, że ludzi z

Transylwanii drażnią też skojarzenia z wampiryzmem.

Czują się urażeni. To są po prostu

normalnymi ludźmi, i nie chcą, żeby turyści

myśleli, że wszędzie czają się tam krwiopijcy.

Wiedziałem o tym przed wyjazdem i nie

wspominałem zbyt wiele o Draculi, wampirach

i takich tam.

Zapraszam do pozostałych krajów Europy

Środkowej. Od Rumunii przez Węgry, Słowację,

Czechy aż do Polski zajdziesz wiele

klimatycznych miejsc, jak ze starych filmów

grozy. Historia naszych krajów bardzo mocno

się przenika. Nawet królem Polski był

Stefan Batory, wuj niesławnej Elżbiety.

HELSTAR 7


Naprawdę? Kawałek "Blood Lust" z "Vampiro"

jest właśnie o niej. Wiesz co? I dlatego czuję,

że należę do tej części świata. Mógłbym tam

mieszkać.

Skoro już zacząłeś mówić o "Vampiro", to

mam pytanie o "Clad in Black". Dlaczego

wydaliście to w tej formie? Czy była potrzeba

wznawiania Vampiro, które było wydane

raptem 4 lata wcześniej?

Chodziło o to, że czuliśmy, że "Vampiro" nie

miał odpowiedniej promocji i musi zostać

wysłuchany na całym świecie jeszcze raz, we

właściwy sposób. Wiesz właściciel wytwórni

EMP, David Ellefson to mój dobry przyjaciel.

Ale facet, który dla niego pracował, nie wykonywał

właściwej swojej pracy i nie dbał o

nas należycie. Ale czego się spodziewać, jeżeli

jego ulubionym zespołem jest Korn. W każdym

razie, do diabła, nienawidzę tego człowieka

bardziej niż czegokolwiek na świecie, ale

to moja sprawa. Kiedy wydaliśmy "Vampiro",

pomyślałem po prostu, że to doskonały album

i szkoda, że tak słabo był promowany. Ludzie

nazywają ten album "Nosferatu 2", ponieważ

jest jeszcze lepszy.

To jest właśnie moje następne pytanie. Czy

możemy potraktować "Vampiro", jako niezależny

album czy powinniśmy go rozpatrywać

w kontekście "Nosferatu", jako…

…"Nosferatu 2". Właściwie moglibyśmy nazwać

ten album "Nosferatu 2", ale nie chcieliśmy

tego robić, bo to byłoby tandetne. Larry

powiedział, że nie chce tego robić. A potem on

powiedział "Vampiro". Bardzo mi się to spodobało

i nawet zacząłem się tak siebie nazywać.

Vampiro, nikt już nie nazywa mnie Jamesem.

Tak, jestem Wampirem i już przyległ

do mnie ten wizerunek. Kiedy wydaliśmy ten

album, przed pierwszym koncertem pojawiłem

się z kłami. Nawet nie powiedziałem o tym

zespołowi. A oni powiedzieli: "Stary, co robisz?".

Dzieciaki się śmiały - mówiąc dzieciaki mam

na myśli Garrick'a i Andrew. Powiedziałem

zaufaj mi. A potem poszliśmy

i podczas otwierającej

piosenki tłum oszalał.

Urodziłem się na nowo, powróciłem

z martwych. Taka

jest prawda. To fajna historia,

jeśli się nad tym zastanowić.

Żyli w latach 80.,

lata 90. ich zabiły, a potem

James wrócił z martwych,

jako wampir. Na koniec

dnia to wszystko ma sens.

Dlatego w "Houston Chronicle",

dużej gazecie z naszego

miasta, pojawił się o

mnie trzystronicowy artykuł:

"Wrócił z martwych".

Lubię żyć tym wizerunkiem.

Podoba mi się, kiedy

ludzie myślą, że jestem prawdziwym

wampirem. Takim,

który nie zaszkodzi

Tobie i twoim dzieciom.

Bylebyście byli dla mnie

mili i nie zapraszali mnie

na grilla 4 lipca. W przeciwnym

razie ugryzę się w

dupę.

Ok, będziemy powoli kończyć,

ale chcę cię jeszcze

zapytać, jak oceniasz obecny

stan heavy metalu?

Powiedziałbym, że teraz

Foto: Helsatar

jest u szczytu, że znowu

rośnie. Jest tak duży, jak nigdy dotąd. Wszystko

dzięki dzieciakom, które się w to angażują.

Słyszą, że jest to muzyka, której warto słuchać…

Jest dużo młodych ludzi, którzy mogliby być

twoimi dziećmi a nawet wnukami i z powodzeniem

grają muzykę czerpiącą garściami

z lat 80. Czy to sztuczne naśladownictwo

czy prawdziwa twórczość?

Chwalmy Pana! Niech

robią tak dalej, ale

muszą dawać z siebie

wszystko. Nie możesz

tworzyć heavy metalu

będąc połowicznym

muzykiem. Musisz być

dobrym muzykiem i

tego czasami właśnie

ludzie nie rozumieją.

Ponieważ są to klasyczne,

operowe wpływy.

Jeśli nie masz takich

umiejętności i talentu,

nie myśl nawet o graniu

heavy metalu, bo po

prostu nie możesz. Musisz

się sporo napracować,

żeby tworzyć tę

muzykę we właściwy

sposób. Wiesz o tym

równie dobrze jak ja.

Jestem na tej scenie odkąd

to się zaczęło. I

tak, brałem lekcje opery.

Zrobiłem wszystko,

co musiałem zrobić,

aby nauczyć się poprawnie

śpiewać i uderzać

w te nuty, jak śpiewać

w tej tonacji, jak to

robić. Jeżeli tak robisz

Foto: Helsatar

to super, rób to dalej, a kiedyś będziesz a

moim miejscu.

Helstar jest oryginalnym zespołem o

unikalnym charakterze. Dlatego mam pytanie

czy coś jeszcze jest do odkrycia w heavy

metalu?

O tak, zawsze jest miejsce na rozwój. Pokaże

to następna płyta Helstar, która zabierze was

wszystkich na nowy poziom, na którym nigdy

jeszcze nie byliście. Wszyscy będziecie wniebowzięci.

Ta muzyka zawsze będzie ewoluować.

Mimo, że jest wielu ludzi, którzy utknęli

w latach 80. i chcą, żeby Helstar znowu nagrali

"Burning Star". Ale my tego nie zrobimy,

nie myślimy już w ten sposób. To było 40 lat

temu. Teraz napiszemy, jak się czujemy. Chcemy

zadowolić fanów, ale przede wszystkim

sami musimy być szczęśliwi. Chcemy brzmieć

jak Helstar ale chcemy robić też nowe rzeczy.

Właściwie nawet myślimy o nagraniu całej

nowej płyty w tonacji E. To sprawi, że będę

śpiewał wyżej niż kiedykolwiek. Nagraliśmy

już jedną piosenkę w tej tonacji, czyli "Black

Wings of Solitude". To dowodzi, że mogę śpiewać

w ten sposób, jeśli naprawdę chcę. Na nowej

płycie pokażemy wszystkim, że jeszcze jest

dużo do zrobienia w heavy metalu.

W takim razie nie mogę się już doczekać.

Bardzo dziękuję za wywiad i mam nadzieję,

że do zobaczenia wkrótce w Polsce.

O tak, na pewno. Jak będzie trasa promująca

nowy album nie ominiemy Polski. Mam nadzieję,

że spotkamy się osobiście, ponieważ

Twoja szyja wygląda bardzo smakowicie.

Grzegorz Putkiewicz

8

HELSTAR



HMP: Witaj Kurdt dzięki, że znalazłeś czas

na wywiad.

Kurdt Vanderhoff: Witaj, proszę bardzo dla

mnie to też przyjemność.

Gratuluje nowej płyty, jest naprawdę świetna!

Wielkie dzięki to bardzo milo usłyszeć coś takiego.

Myślę, że to jest płyta, która powinna ukazać

się zaraz po "The Dark"...

O wow to super!

Powiedz, proszę, z jakim odzewem spotkałeś

się ze strony fanów i prasy?

Jest dużo lepiej, niż myślałem, po zmianie wokalisty

kiedy mieliśmy ich już czterech, nadal

mamy wiernych fanów, którzy przychodzą na

nasze koncerty. To jest naprawdę świetne, nie

możemy być bardziej szczęśliwi. Koncerty,

które graliśmy tu w USA, były super tak, że

jestem w szoku.

Nie powinieneś, bo album jest naprawdę

świetny. Muszę być szczery z tobą, kiedy

Mike odszedł parę lat temu, myślałem, że to

koniec Metal Church, ponieważ bardzo trudno

jest zastąpić kogoś takiego jak Mike czy

Dave.

Tak masz rację.

Wywiad z Papieżem

Jest tylko jedna religia i

jeden kościół, a jest nim

Metal. Jeżeli chcecie się

dowiedzieć więcej o nowej

płycie oraz historii

Metalowego Kościoła koniecznie

przeczytajcie wywiad

z Ojcem Założycielem,

czyli Kurdtem Vanderhoffem

we własnej

osobie.

Bardzo trudno jest znaleźć nowego wokalistę,

którego zaakceptują fani i jeśli dobrze

pamiętam, powiedziałeś w jakimś wywiadzie,

że nie szukasz kogoś podobnego do

Mike'a...

Tak rzeczywiście nie chcieliśmy drugiego Mike'a.

Zdecydowaliśmy się kontynuować i zacząć

pisać nowy rozdział.

Ale znalazłeś klona Davida Wayne'a...

Nie do końca. (śmiech) On może wykonywać

utwory Dave'a, ale Mike'a też. On wykonywał

wcześniej utwory Davida, także zna jego repertuar

bardzo dobrze.

Foto: Joe Schaeller

Wydaje mi się, że wróciliście do korzeni, ponieważ

nowy materiał jest dużo cięższy i

przypomina pierwsze dwa albumy.

Tak zgadza sie kiedy znaleźliśmy Marka i zaczęliśmy

z nim pracować, wiedzieliśmy, że

wniesie więcej agresji, więcej thrashu, dlatego

poszliśmy w tym kierunku i to jest świetne, bo

nie graliśmy tak od dawna i właśnie rozpoczynamy

nowy rozdział.

Jak znalazłeś Marka? Widziałeś wcześniej

Ross the Boss, w którym śpiewał czy ktoś ci

go polecił?

On był przyjacielem Steve'a i on go polecił.

Nie szukaliśmy nikogo na skalę międzynarodową

raczej lokalnie, chcieliśmy znaleźć kogoś,

kto byłby na miejscu i pasował do naszej

koncepcji.

Jak się czujesz jako legenda po ponad czterdziestu

latach grania, widzisz jakieś zespoły,

które mogłyby w przyszłości zastąpić Metal

Church, Testament czy Slayer, bo szczerze

mówiąc, ja nie widzę nikogo takiego.

Myślę, że jest bardzo dużo problemów wśród

młodych ludzi teraz. Myślę, że oni nie mają

tych samych wzorców, które my mieliśmy.

Wiele dzieciaków teraz jest pod wpływem rapu

i hip-hopu. Nie mają w sobie tego ognia i

tych umiejętności, które my mieliśmy przy

tworzeniu muzyki. Na pewno jest wiele zespołów,

które może są i dobre, ale ja ich nie słyszałem.

Myślę, że najbardziej chodzi tu o kulturę,

w jakiej się wychowali, zupełnie innej od

naszej.

Jakie były twoje wzorce przed rozpoczęciem

przygody z muzyką?

Kiedy byłem bardzo młody, zaczynałem od

The Beatles. Kiedy miałem 12 lat zaczynałem

od perkusji, potem przeszedłem na bas i następnie

na gitarę. Ja zacząłem bardzo wcześnie,

byłem pod wpływem lat 60., potem były lata

70. Ale największy wpływ mieli na mnie gitarzyści,

jak Ted Nugent czy Alex Lifeson, ale

także Richie Blackmore i Jimmy Page. Ale

największy wpływ na mnie miał Alex Lifeson.

Jakbyś określił swoją muzykę, bo jak dla

mnie jestecie z tych nielicznych zespołów jak

np. Mercyful Fate, gdzie nie da się jednoznacznie

określić gatunku, jaki wykonujecie,

chociaż nie lubię szufladek. Jesteście za lekcy

na thrash i za ciężcy na power metal...

(śmiech!)

Jak dla mnie wasza muzyka to Church Metal!

(śmiech!)

Wykonujecie bardzo unikalną muzykę...

Wiem, o co ci chodzi, myślę, że jesteśmy ze

starej szkoły heavy metalu, może z jakimiś

wpływami, ale to chyba cały czas heavy metal.

Jesteśmy melodyjni, mamy mnóstwo zmian

dynamiki, cały czas zasuwamy do przodu 100

mil na godzinę. Nawet jeżeli będzie to ciężkie

i mocne to musi być muzykalne, jak to tylko

możliwe to jest dla mnie bardzo ważne. Wykonujemy

heavy metal tylko może w innym

aspekcie.

Pewnie dlatego jesteście popularni i szanowani

zarówno wśród fanów thrash jak i death

metalu czy heavy metalu...

O, to jest wspaniale powiedziane, dlatego zawsze

pracujemy na respekt i zainteresowanie

fanów, to jest cudowne i bardzo satysfakcjonujące.

Po wydaniu pierwszej płyty w 1983 roku

mięliście 3 lata przerwy dlaczego?

Było to spowodowane całym tym przemysłem

muzycznym, podpisanie nowego kontraktu,

problemy personalne w zespole itd.

Pytam, bo w roku 1986 po wydaniu "The

Dark" byliście bardzo popularnym zespołem,

jak Metallica czy Slayer...

Tak zgadza się.

Jak myślisz, czy gdybyś ty i Dawid Wayne

pozostali w zespole bylibyście teraz na tym

samym poziomie, co wyżej wymienione zespoły?

Myślę, że gdybyśmy pozostali w tym składzie

10

METAL CHURCH


może pozwoliłoby to nam związać się z wielkimi

wytwórniami, jak Metallica czy Slayer, ale

niestety mieliśmy zmiany i nie przetrwaliśmy

w takim składzie. Jeżeli byśmy cofneli się do

przeszłości to, tak może bylibyśmy dużym zespołem,

ale teraz można tylko spekulować. Ja

zostawiając zespół, miałem cały czas wpływ na

produkcję i pisałem utwory, gdyż uważałem,

że jest to mój zespół. Natomiast z Dawidem

problemy dotyczyły alkoholu i narkotyków,

ale teraz myślę, że późniejszy skład był stabilny

i miało to wpływ na to gdzie teraz się znajdujemy.

Nie ma co teraz wracać do przeszłości.

Cieszę się z tego, co osiągnęliśmy, tym

bardziej że możemy w pełni kontrolować naszą

karierę.

Czyli można powiedzieć, że Metal Church

to twoje dziecko. Jesteś jak Dave Mustaine

w Megadeth lub Jeff Waters w Annihilator...

Tak zgadza się, to ja założyłem kapelę, nawet

przed pierwszym składem ten pomysł już kiełkował

w mojej głowie, tak że absolutnie się z

tobą zgadzam.

Prawdopodobnie najlepszy okres dla Metal

Church to były pierwsze dwa albumy...

Tak zgadzam się.

Później była przerwa i dołączył Mike, z którym

wydaliście trzy krążki. Mój ulubiony to

"Changing in the Balance".

O to super, mój też!

Następnie zawiesiliście działalność na jakiś

czas i znowu dołączył Dave, by być później

zmienionym przez Ronny Munroe.

Tak, na razie się wszystko zgadza.

To nie był najlepszy okres dla Metal

Church. Może muzycznie nie było źle, ale

jeżeli chodzi o wokal Ronny'ego, był taki trochę

nijaki i fani nie do końca go zaakceptowali.

Dave i Mike byli bardzo charyzmatycznymi

wokalistami Dave jak "hittman"

natomiast Mike jak "silent killer"...

(śmiech) Dobre, ale można tak powiedzieć,

zgadzam się.

Powiedz czy kiedy Mike zmarł, myślałeś, że

to koniec Metal Church?

Tak było przez kilka miesięcy, myślałem wtedy,

że to już koniec. Obydwaj oryginalni wokaliści

odeszli od nas na zawsze, tak że zastanawiałem

się co robić, ale jeszcze kiedy był

Mike, zacząłem pisać materiał na nowy album,

tak że zaczęliśmy rozmawiać o nowym

wokaliście i postanowiliśmy zobaczyć, co z

tego wyniknie.

Jesteś głównym kompozytorem w zespole.

Tak zgadza się.

Powiedz, jak tworzysz materiał, pytam, ponieważ

albumy z Davem czy Markiem są

bardzo ciężkie, agresywne, natomiast z

Mickiem bardziej rockowe i progresywne.

Czy piszesz utwory pod wokalistę, czy nie

bierzesz tego pod uwagę?

Styl śpiewania Marka jest bardzo agresywny i

w tę stronę też chcemy podążać. Chociaż kilka

utworów było napisanych jeszcze kiedy Mike

był z nami. Ale tak, można tak powiedzieć, że

pisze pod styl śpiewania.

Mam do ciebie pytanie, które zawsze chciałem

ci zadać. Jeżeli będzie zbyt personalne,

Foto: Giovanni Cionci

możesz nie odpowiadać...

(śmiech) Dawaj!

Jednym z moich ulubionych utworów jest

"Ton of Bricks" napisany przez Dave'a. Parę

lat temu kiedy graliście w Glasgow, zapytałem

Mike'a, dlaczego nie wykonujecie tego

utworu na żywo, powiedział, że to był to

utwór napisany przez Dave'a, a że ty masz

do niego żal, dlatego nie chcesz go wykonywać.

Czy to się zmieniło, bo widziałem na

waszym koncercie z Francji, że znowu go gracie

z Markiem...

To nie tak do końca. Pamiętaj, że Mark śpiewa

utwory Dave'a bardzo dobrze. Kiedy Mike

był w zespole, graliśmy jakieś stare kawałki,

ale przede wszystkim chcieliśmy, żeby to były

utwory z okresu Mike'a. Mark ma inny styl

śpiewania i w niektórych utworach Dave'a nie

czuł się komfortowo. Mike za to był bardziej

krzykliwy. Dlatego teraz kiedy jest z nami

Mark, zmieniliśmy set listę na stare kawałki

plus te z nowej płyty.

Dave i Mark sposobem śpiewania przypominają

mi trochę Steve'a Souzę z Exodus...

W stu procentach się zgadzam.

Jak nawiązaliście współpracę z Rat Pack Records?

Hmm... jak to było, chyba Ronny znał właściciela

wytwórni i nas skontaktowali. Zadzwoniliśmy

do niego i tak się zaczęło. Żyjemy w

idealnej symbiozie, wykonują bardzo dobrą

pracę, szczególnie jeśli chodzi o nasza ostatnią

produkcję, tak że jest super.

Planujecie jakieś koncerty w Europie czy

UK?

W UK na razie nie, ale w pierwszym tygodniu

sierpnia gramy na Alcatrazz w Belgii i na Jailbreaker

w Danii.

Czyli na razie tylko festiwale...

Tak, ale wracamy w październiku z paroma

koncertami, będą też festiwale.

Chciałbym cię spytać jeszcze o jednego

wokalistę, który śpiewał w Metal Church, a

jest jednym z muzyków mojej ulubionej kapeli,

mam na myśli Griffin, wiesz, o kogo

chodzi?

A Willy McKay...

Tak o niego, dlaczego nigdy z nim nic nie

nagraliście?

Zespół dopiero wtedy wystartował, on jest

świetnym wokalistą. Chciał śpiewać swoje

utwory, które pisał, my chcieliśmy swoje, później

była przeprowadzka do Waszyngtonu i

tak to się potoczyło.

A on nie był później znowu w zespole przed

przyjściem Ronniego?

Nie definitywnie nie, spotkałem się z nim kiedyś

w San Francisco, ale to wszystko.

Masz już jakieś pomysły na nową płytę?

Jeszcze nie do końca, chociaż ludzie chcą kontynuacji

w związku ze świetnym przyjęciem

nowej płyty.

Mark został zaakceptowany, tak że nie ma

się co dziwić, myślę, że będzie to współpraca

na dobrych kilka lat.

Tak, definitywnie, też tak sądzę.

Który okres dla ciebie w Metal Church był

dla ciebie najlepszy z Dave'em, Mikiem czy

za drugiej kadencji Mike'a?

Definitywnie z Dave'em, byliśmy wtedy młodzi

pełni ognia i entuzjazmu, tak to był najlepszy

okres.

Dlaczego Mike zostawił zespół na prawie 20

lat?

Jak my wszyscy, z powodów osobistych, finansowych

to nie był dobry czas dla muzyki.

OK Kurdt dziękuje ci bardzo za poświęcony

czas, jakieś ostatnie słowo na koniec dla

naszych czytelników?

Do Polski przyjeżdżamy w październiku, tak

że do zobaczenia na koncertach, my damy z

siebie wszystko. Tobie też dziękuje za wywiad

i miłego dnia...

Tobie też!

Erich Zann

METAL CHURCH 11


HMP: Witaj Michael dzięki, że znalazłeś

czas na wywiad po naszych porannych problemach

z łącznością.

Michel "Away" Langevin: Witaj, nie ma sprawy,

akurat miałem czas pomiędzy dwoma następnymi

wywiadami. Poniedziałek jest jedynym

dniem kiedy udzielam wywiadów cały

dzień, także proszę bardzo.

Jeszcze raz dzięki. Opowiedz, jak było w Polsce,

tym bardziej że miałem okazje usłyszeć

wasza nową płytę i muszę ci powiedzieć, że

jest rewelacyjna, wykonaliście świetną pracę.

Dziękuję bardzo, byliśmy na Mystic Festival

i graliśmy koncert przed ogromną publicznością,

było to super doświadczenie.

Jeżeli się nie mylę to, teraz jesteście w Niemczech...

Kosmiczne opowieści

Co ja mogę napisać we wstępie jeżeli chodzi o VoiVod, już chyba wszystko

o nich napisano przez ostatnie czterdzieści lat. Wydali właśnie płytę, z tej

okazji odświeżając stare numery, co wyszło im rewelacyjnie. Jeżeli chcecie dowiedzieć

się więcej o tym wydawnictwie i nie tylko koniecznie przeczytajcie poniższy

wywiad, gdyż Michael okazał się wspaniałym rozmówcą. Zapraszam.

wszystkie nasze składy z Erikiem i Jasonem

również.

Jak dla mnie te utwory nie różnią się, może

trochę aranżacyjnie od starszych wersji, ale

na pewno jest tu lepsza produkcja i mają bardziej

kosmiczny klimat, jeżeli wiesz, co mam

na myśli. Pomimo tego słuchając tej płyty,

cały czas słyszę lata 80. i 90., czy to był zamierzony

proces?

Nie. Nie myśleliśmy w ten sposób, bardziej

chcieliśmy odświeżyć utwory, które bardzo

rzadko wykonujemy na koncertach. A które

moglibyśmy zagrać z Jasonem ("Rebel Robot")

czy Erikiem ("Rise"), dało nam to możliwość

odświeżyć naszą setlistę i wykonywać ją na

żywo. W zeszłym miesiącu graliśmy w USA na

Florydzie i Jason do nas dołączył, a niedługo

będziemy grali na Hellfest, gdzie dołączy do

Jeżeli dobrze pamiętam, w twoim zamierzeniu

miało być siedem części, ale z różnych

powodów, jak wypadek Erica czy śmierć

Piggiego, nigdy nie doszło to do skutku,

pomimo że nagraliście demo w 2001 roku, ale

nie zostało ono nigdy wydane. Czy macie jakieś

plany na wydanie tego materiału w przyszłości?

Tak rzeczywiście nagraliśmy demo z siódmą

częścią w roku 2000, ale następnie zawiesiliśmy

działalność. Nagrania pochodzą z lat 1999

- 2000. Prawdopodobnie nigdy nie nagramy

tego albumu, ale ja cały czas mam to demo i

mam nadzieję, że może w przyszłości ujrzy

światło dzienne. Tak naprawdę mamy wszystko

zmiksowane, bas, gitary, wokal Erica i tak

byłaby to ostatnia część, która tekstowo nawiązywałaby

do wszystkich wcześniejszych

części.

Nie myślałeś nigdy o nagraniu albumu, coś

na kształt space opery z dwoma wokalistami

Erickiem i Snakem? Mamy już projekty jak

The Three Tenors to teraz byłoby The Two

Tenors...

Wiesz aktualnie w utworze "Rise" z "Morgoth

Tales", Eric i Snake śpiewają razem, będziemy

chcieli to powtórzyć na Hellfest.

Jak się czujesz po czterdziestu latach grania?

Prawdopodobnie nigdy nie myślałeś, że

wydasz taki album jak "Morgoth Tales" na

czterdziestą rocznicę istnienia VoiVod?

Czuje się świetnie z dwóch powodów. Znaleźliśmy

się teraz w bardzo dobrym momencie

naszej kariery, jesteśmy teraz bardziej popularni

niż kiedykolwiek wcześniej, dużo młodych

ludzi przychodzi na nasze koncerty i to jest

świetne. Fizycznie również czuje się bardzo

dobrze.

Fakt, wyglądasz świetnie...

(śmiech) Dzięki, graliśmy we Francji z Testament,

właśnie wtedy miałem sześćdziesiąte

urodziny. Chłopaki z Testament przynieśli na

scenę tort i to było super. Mam teraz 60 lat i

ciągle mogę grac thrash metal. To było gdzieś

w 1998 roku, mięliśmy wtedy przerwę, bo Eric

był w szpitalu po wypadku w Niemczech, a ja

byłem na koncercie Whitesnake w Montrealu.

Widziałem wtedy Tommy'ego Aldridge'a,

który grał na perkusji. Oglądałem go,

jak grał przez 90 minut i pomyślałem sobie, że

jeżeli chcę być kiedyś tak jak on, muszę zacząć

dbać o siebie. Przestałem więc palić, zacząłem

się zdrowo odżywiać i teraz czuje się

świetnie, tak że myślę, iż jeszcze wiele lat przede

mną. Nie wiem, jak będzie z koncertami,

ale myślę, że płyty mogę nagrywać jeszcze bardzo

długo.

Tak jesteśmy w Berlinie, wszyscy gdzieś poszli,

tylko ja zostałem w pokoju hotelowym, bo

mam zaplanowanych dziesięć wywiadów na

dzisiaj, jak już mówiłem jest to mój jedyny

dzień kiedy jestem wolny, w pozostałe dni gramy

lub podróżujemy.

Utwory, które nagraliście na nową płytę, są z

lat 1983-2003, czyli jak by nie patrzeć, jest to

czas kiedy w zespole był Piggi plus jeden nowy

utwór. Mam rację?

Tak mamy nowy utwór "Morgoth Tales", który

reprezentuje VoiVod w 2023 roku, pozostałe

kawałki chcieliśmy, żeby reprezentowały

nas Eric Forest.

Foto: Gaelle Beri

Wracając do przeszłości nowy album jest

oparty na sadze VoiVoda, która ma miejsce

na planecie Morgoth...

Tak zgadza się...

Jesteście legendarnym zespołem, do którego

wpływu odwołują się muzycy z wielkich

zespołów, jak Metallica, Nirvana czy Tool.

Jesteście znani zarówno w środowisku metalowym

jak i progresywnym. Jak myślisz,

dlaczego nigdy nie osiągnęliście takiego statusu

jak wyżej wymienione zespoły?

Też tego nie rozumiem, ale myślę, że gramy

dziwną muzykę, która nie jest dla wszystkich,

nie wszyscy rozumieją VoiVod, kiedy zrozumieją

to stają się fanatykami VoiVoda. Ludzie,

którzy przychodzą na nasze koncerty, są

świetni, nadal nie jest ich dużo, ale wróciliśmy

teraz do grania w klubach. Mamy teraz świetny

moment, ale nie mamy wielkiego mainstreamu,

jak np. Gorija. Dalej jesteśmy zespołem

podziemnym, ale bardzo szanowanym

przez fanów, dziennikarzy i przemysł muzyczny,

tak że dalej mamy świetną pozycję, ale

nie jesteśmy oczywiście tak bogaci jak oni.

Mam takie pytanie kiedy wydacie drugą

część "D-V-O-D-1"?

12

VOIVOD


O mój Boże, myślę że jeżeli będzie część druga,

będzie zawierać lata z Erikiem Forestem

oraz ostatni album. Myślimy teraz o wydaniu

box setu z okresu kiedy grał z nami Eric Forest,

gdyż albumy jak "Phobos", "Negatron",

"Kronik" nie zostały poprawnie wydane na winylu

oraz oczywiście live album jako ostatnia

płyta. Nie wiem, jak będzie z DVD, bo nie ma

teraz na DVD koniunktury, chociaż mam

mnóstwo materiałów i zdjęć z tamtego okresu,

może będzie to dołączone jako bonus do powyższego

wydania.

Wiesz Michael, słucham muzyki od ponad

czterdziestu lat, mam bardzo dużą kolekcję

płyt i tylko dwa razy słyszałem zespoły, które

wydały materiał brzmiący podobnie do

VoiVod. Jednym z nich jest zespół Erica

Foresta...

Masz na mysli E-Force...

Tak, jest świetny, brzmi jak VoiVod z czasów

"Negatron" i "Phobos", czemu zresztą

nie można się dziwić, natomiast drugi z nich

to Holy Moses i ich płyta "The New Machine

From Lichtenstein"...

Jaka jest ta druga płyta?

Album Holy Moses "The New Machine

From Lichtenstein", nawet jeśli sprawdzisz

ich video clip promujący tę płytę to, też jest

trochę "voivodowaty". Jak dla mnie jest to coś

pomiędzy "Killing Technology" i "Dimmension...".

O to muszę to posłuchać. Spotkałem Sabine

kilka razy ostatnio na Rock Hard Festival. Jutro

gramy w Hamburgu i Sabina też tam będzie

to, muszę ją o to spytać, tym bardziej że

ona ma dużą naszywkę Voivoda na kurtce na

plecach. (śmiech)

Dlaczego ci o tym wszystkim mówię, ponieważ

jak dla mnie tzw. Wielka Czwórka w

Kanadzie to VoiVod, Sacrifice, Annihilator i

Razor...

Tak rzeczywiście, wszyscy tak mówią...

I żeby być uczciwym, słyszałem wiele nowych

zespołów z Kanady i nie tylko, i nie

widzę absolutnie nikogo, kto mógłby was

zastąpić w przyszłości. Jak myślisz, dlaczego

tak się dzieje, czy muzyka w latach 80. była

bardziej świeża, nowa, a może muzycy mieli

Foto: Voivod

Foto: Francis Perron

bardziej oryginalne pomysły?

Jak dla mnie jeżeli chodzi o Kanadę, dołączyłbym

jeszcze dwa zespoły, Exciter i Anvil,

które miały wielki wpływ na VoiVod. Mamy

też bardzo dużo technicznych grup jak Gorguts,

Kataklysm, Cryptopsy, ale wracając do

lat 80. jeśli dobrze pamiętam był jeszcze jeden

kultowy band Slaughter!

Tak zgadza sie wydali płytę "Strappado"...

Ale jeżeli chodzi o mnie to, pochodzę ze starej

szkoły Exciter, Anvil i Rush.

Piggy był bardzo ważną postacią w historii

VoiVoda, był legendą, razem z tobą był odpowiedzialny

w największej części za kompozycje.

Osobiście podzieliłbym VoiVod na

cztery etapy, z Piggy, z Erikiem, z Jasonem i

z Chewy. Wasze ostatnie dokonania z Chewy

w składzie są wprost rewelacyjnie, dobrze

przyjęte zarówno przez fanów jak i przez

prasę. Jak myślisz, czy Chewy osiągnął w

VoiVod ten sam status co Piggy?

Oooo ciężkie pytanie. Obydwaj są geniuszami,

świetnymi kompozytorami, mają inne style.

Chewy gra bardzo techniczny metal, Piggy

grał boogie metal, był wielkim fanem Jimmy'

ego Page'a czy Jimmy'ego Hendrixa, tak że

są inni, ale mają tego samego ducha. Snake

zawsze mówi, że to Piggy przysłał do nas

Chewy'go. Tak że jest to cały czas stuprocentowy

VoiVod, ale teraz my skręciliśmy w stronę

jazz fusion metal i wróciliśmy do bardziej

progresywnego grania. Chewy jest fanem

wszystkich okresów VoiVoda, zarówno tych

starych, jak i z Erikiem czy Jasonem, ale on

przyniósł ze sobą nowy styl do VoiVod. I ja

się bardzo dobrze z tym czuje, gdyż uczyłem

się grać na takich muzykach, jak Terry Bozzio

od Franka Zappy, Christianie Vanderze z

Magmy czy Robercie Wyattcie z Soft Machine,

tak że pomimo iż jestem punkowym i

heavymetalowym perkusistą to, rock progresywny

jest ze mną cały czas, a to wszystko

składa się w stu procentach na muzykę

VoiVod. Tak że Snake i ja wnosimy progres,

natomiast Chewy i Rocky to w stu procentach

metal, ale wszyscy jesteśmy muzykami lubiącymi

eksperymentować.

Tak więc myślę, że twoimi największymi

inspiracjami byly Rush, Led Zeppeli, AC/

DC czy Pink Floyd...

Tak masz racje, jeszcze w latach 70. słuchałem

kapele, które można nazwać metalowymi, ale

wtedy jeszcze nie były jak Alice Cooper,

Deep Purple czy Black Sabbath. Później,

kiedy byłem w liceum, odkryłem punk rocka,

czyli Sex Pistols, The Damned, The Stranglers,

ale pomimo tego słuchałem dużo rocka

progresywnego, gdyż był bardzo popularny w

Quebec. Tak naprawdę metal odkryłem kiedy

usłyszałem w roku 1980 Judas Priest i ich

"British Steel" oraz "Ace Of Spades" Motorhead,

ale najważniejszy dla mnie był pierwszy

album Iron Maiden, który jest nadal moim

ulubionym metalowym albumem. Tak że w

gruncie rzeczy wychowałem się na punku i

New Wave Of British Heavy Metal.

Więc co się stało, że zaczęliście grac tak

agresywną muzykę? "War and Pain" i

"Rrröööaaarrr" to bardzo agresywne albumy,

taka mieszanka punka z thrashem...

To jest zabawne, stało się to bardzo szybko,

pomimo że nie było wtedy internetu, ludzie

wymieniali się wtedy kasetami, demówkami,

jak Metallica z Mustainem czy Raven i

VOIVOD

13


Tank, jeszcze przed wydaniem ich pierwszych

albumów. Wszystko posuwało się naprzód

bardzo szybko, pomimo braku internetu, dzięki

ludziom, którzy między sobą informowali

się o różnych kapelach i wymieniali się demówkami

Destruction, Slayer, Possessed,

Sepultura, wszystko szło bardzo do przodu.

W międzyczasie scena punkowa dostała także

przyspieszenia zaczęły powstawać kapele, jak

C.O.C. czy D.R.I. Tak że wszystko potoczyło

się bardzo szybko, a z biegiem lat muzyka zaczęła

się stawać coraz bardziej agresywna. Myślę,

że dwa zespoły zmieniły wszystko, Venom

i Discharge. Kiedy słuchasz tych kapel, coś

popycha cię do grania szybciej i ciężej. W międzyczasie

eksplodował thrash metal, a my

zaczę-liśmy pisać album "War...", tak że kiedy

zaczęliśmy nagrywać "War...", chcieliśmy grac

tak szybko jak to tylko możliwe. Znaleźliśmy

się w idealnym miejscu i czasie, zaczęliśmy odbywać

trasy międzynarodowe z Kreatorem

czy Possessed, to było bardzo ekscytujące,

dużo fanów przychodziło do klubów na koncerty,

panowała atmosfera wszechobecnego

buntu. To było dla nas jako dwudziestolatków

bardzo ekscytujące. Mieliśmy też dużo szczęścia,

podpisaliśmy umowę z Metal Blade, która

miała już w tym okresie ugruntowana pozycję,

chociażby przez wydawanie kompilacji

"Metal Massacre". Naprawdę mięliśmy dużo

szczęścia, które w pewien sposób trwa do dzisiaj,

gramy wiele koncertów, jak ostatnio z

Testament czy na Mystic Festival, gdzie

przychodzi mnóstwo fanów, nawet sale w

mniejszych klubach dla 2-3 tys. fanów są wypełnione

po brzegi. Czasami dzielimy scenę z

kapelami, z którymi graliśmy w latach 80. i

często dyskutujemy i zastanawiamy się, jak to

się dzieje, że wciąż jesteśmy popularni, nawet

może bardziej niż kiedyś. Może też, dlatego że

wiele zespołów thrash metalowych porusza

temat niszczenia naszej planety, a w obecnych

czasach jest to jeszcze bardziej istotne i fani

się z tym integrują?

Wiele zespołów z lat 80. i 90. może nie te,

które powracają po dwudziestu-trzydziestu

latach i nagrywają kapitalne pyty, zaczęło

grać bardziej komercyjnie, nastawiając się

Foto: Voivod

bardziej na sprzedaż niż oczekiwania fanów.

VoiVod natomiast zawsze nagrywał takie

płyty, jakie chciał, nigdy nie wiedzieliśmy, co

dostaniemy, raz to był "Angel Rat", raz

"Negatron", za każdym razem coś innego, ale

zawsze bardzo dobrego. Jak myślisz, dlaczego

tak się dzieje?

My zawsze chcemy nagrywać muzykę, którą

będziemy chcieli też wykonywać na żywo, tak

że nagrywamy to, co chcemy grać na koncertach.

Tak że czasami jest to zupełnie coś innego

od tego, co jest aktualnie na topie. Kiedy

wyszedł "Angel Rat" wszyscy słuchali Nirvany,

Pearl Jam, Soundgarden, wszyscy byli

zafascynowani grunge i nikt nie zwracał uwagi

na coś innego. Teraz wiele lat później kiedy

ludzie to zrozumieli, zaczęli czcić te stare albumy,

chociaż zajęło im to, może i dwadzieścia-trzydzieści

lat. Chcemy grać muzykę, którą

chcielibyśmy grać. Otworzyliśmy drzwi dla

wielu innych kapel, jak np. Fear Factory,

Messhugah, Gojira. Wszyscy oni są bardziej

popularni od nas. My po prostu chcemy eksperymentować.

Mamy to szczęście, że ludzie

to kochają, dlatego możemy eksperymentować

jeszcze bardziej i wiemy, że idziemy w dobrym

kierunku. Prawdopodobnie nowy album będzie

jeszcze bardziej odjechany. Zaczniemy go

pisać w październiku, chociaż właściwie to już

zaczęliśmy, podczas obecnej trasy.

Festiwal. Rocky pisał go razem z nami, gdyż

Chewy był zbyt zajęty, uczy jazzu w collegu. I

myślę, że Rocky będzie brał także czynny

udział w pisaniu materiału na nową płytę.

Mam do ciebie pytanie niedotyczące muzyki.

Jesteś bardzo wszechstronnym artystą, twoje

grafiki są rewelacyjne i kompletnie odjechane.

Dlaczego twoja książka "Words

Away" została wydana tylko w języku niemieckim?

Oh jeśli ktoś będzie chciał nabyć wersję angielską,

może zrobić to przez moją stronę, która

teraz jest w budowie. Książki będę wysyłać

pod koniec czerwca ze względu na trasę, każda

będzie przeze mnie podpisana i osobiście wysłana.

Wersja niemiecka jest wyprzedana, była

jeszcze wersja francuska, natomiast wersji angielskiej

pozostało mi jakieś 300 kopii.

Czy myślałeś kiedyś o stworzeniu komiksu

opartego na sadze VoiVoda?

Ja mam jakieś komiksy dostępne, także na

mojej stronie, nazywa się to "Tales From The

Net". Są to wszystkie małe historie, które kolekcjonuje

od lat i zawarłem je w jednej dużej

kompilacji, jest to bardzo podobne do komiksu.

Tak że jest to też do kupienia na mojej

stronie.

Czy masz jeszcze kontakt z Blacky'iem?

Nie, od dłuższego czasu nie mam już z nim

kontaktu. Nawet nie wiem, gdzie jest teraz i co

robi. Nie jest już częścią Voivod i nie był też

zaproszony przy nagraniach na "Morgoth Tales",

tylko Jason i Eric.

Wiesz, dlaczego pytam cię o Blacky'ego?

Nie mam pojęcia.

Pytam, bo ponieważ jestem wielkim fanem

VoiVoda i zamówiłem ostatnio dwie płyty.

Jedna to "Periscope" ("Nothingface" demo) i

druga to "Avelanche" ("Angel Rat" demo),

obie zostały wydane przez wytwornie

Blacky'ego, Minemine Records. Wiesz coś o

tym?

Tak, ale VoiVod nie został zaproszony do tego,

nie braliśmy w tym udziału i nie mamy z

tego żadnych pieniędzy. Tak że są to bootlegi,

piraty. (śmiech)

Ostatnie pytanie. Jaka jest reakcja fanów na

nowy materiał, pytam, bo gdy kupowałem

limitowany do 300 sztuk czerwony winyl, z

wasze strony wyprzedał się w ciągu jednego

dnia...

To jest kompletnie zwariowane, wszystko się

wyprzedało w ciągu kilku godzin. Ludzie są

bardzo podekscytowani, otrzymujemy wiele

pozytywnych reakcji, mamy też bardzo dużo

nowych młodych fanów.

Michael, dziękuje ci bardzo za poświęcony

czas, było bardzo interesująco, słowo na koniec...

Dla mnie też było zajmująco, zadałeś bardzo

ciekawe pytania. Pozdrowienia dla polskich fanów

VoiVod!

Erich Zann

14

VOIVOD

Będzie podobny do ostatniego?

Szczerze mówiąc to, nie wiem, mamy na razie

tylko jeden utwór i jakieś zarysy pozostałych

utworów. Napisaliśmy jeden utwór na Mystic



Czerwony alert

Sztuka jest zdrową przeciwwagą dla niepokojów dręczących ludzi pogrążonych

we współczesnym chaosie dezinformacji oraz prawdziwych zagrożeń.

Ludzie koniecznie muszą uczyć się ze sobą pokojowo komunikować i doceniać

ponadczasowe wartości, które pozwalają z optymizmem spoglądać w przyszłość.

A gdy to okazuje się w danym momencie zbyt trudne, w ostateczności można

odciąć się od zewnętrznych problemów i zatopić w dobrej muzyce. Z okazji premiery

Primal Fear "Code Red" porozmawialiśmy o poglądach na temat kondycji

współczesnego świata ze znakomitym wokalistą Ralfem Scheepersem.

powody do radości i spędzają miło czas, ale

nie zmienia to faktu, że na świecie panują

krytyczne warunki. Nasze oświadczenie

brzmi: nie zgadzamy się na wiele rzeczy,

które dzieją się w tej chwili na świecie.

W utworze "Cancel Culture" śpiewasz:

"nastała era kultury kasowania/ nastał kres

demokracji" (w wolnym tłumaczeniu ze słuchu).

Co jest przyczyną, a co efektem? Kultura

kasowania kładzie kres demokracji, czy

przeciwnie - koniec demokracji pociąga za

sobą kulturę kasowania?

Jest to ze sobą wzajemnie powiązane. Obserwuję

czasami dziwne dyskusje sprowadzające

Twoja główna siła" (w wolnym tłumaczeniu

ze słuchu).

No widzisz. Czasami trzeba o całym złu zapomnieć,

włączyć sobie ulubioną nutę, odciąć

się od zewnętrznych utrapień i pomyśleć

pozytywnie o przyszłości. My w Primal Fear

nigdy nie poddajemy się złym wibracjom i

nie tracimy pomyślnych widoków na przyszłość.

W przeciwnym razie już dawno by

nas nie było. Rzucilibyśmy wszystko w cholerę,

a przecież nigdy tego nie robimy.

Czy udało Ci się przekonać moją umierającą

królową, żeby uciekła sekretną ścieżką?

O co pytasz? Nie kojarzę.

Dziesięć lat temu zaśpiewałeś utwór "My

Dying Queen" zespołu Ibridoma w duecie z

Chrisem Bartolaccim. Piszę o nim książkę,

więc pozostajemy w kontakcie. Chris prosił,

żebym pozdrowił Ciebie w jego imieniu.

W tekście wspomnianego utworu podałeś

królowej pomocną dłoń, żeby wraz z Tobą

uciekła przed mordercami sekretną ścieżką.

Udało jej się?

Dziękuję. Pozdrów Chrisa ode mnie. Współpraca

z Ibridomą była dla mnie zaszczytem.

Natomiast to nie ja wyciągałem rękę do królowej,

tylko kompozytor. Ja tylko śpiewałem.

Nie pamiętam już szczegółów. Niemal za

każdym razem, gdy goszczę na płycie innego

zespołu, ktoś inny pisze śpiewany przeze

mnie utwór. Czasami trochę pomagam, ale w

zdecydowanej większości przypadków ludzie

proszą mnie o wykonanie już gotowego kawałka.

Co do królowej, zabrałem ją na stronę,

ale nie mam pojęcia, co stało się później.

HMP: Według notki prasowej dołączonej

do "Code Red", Matt Sinner uważa, że teraz

nie są właściwe czasy na śpiewanie o

rock'n'rollu, dziewczynach i drinkach. O

czym, Twoim zdaniem, powinno się obecnie

śpiewać?

Ralfem Scheepers: W całej historii ludzkość

mierzyła się z wyzwaniami, ale teraz żyjemy

w warunkach krytycznych. Dostrzegamy, że

nie zawsze wokół nas dzieje się dobrze. Wielu

ludzi nie potrafi ze sobą rozmawiać. Niektórzy

oceniają wszystko w czarno-białych

kolorach i albo w pełni akceptują drugą osobę,

albo usiłują ją skasować. Naszym zdaniem,

taka postawa nie zmierza w pozytywnym

kierunku. Jeśli ludzie się nie zmienią i

nie zaczną się wzajemnie szanować, przyszłość

może okazać się bardzo trudna. Środki

masowego przekazu usiłują przekonać nas,

że wszystko jest czarno-białe i że nie ma niczego

pomiędzy. Tymczasem musimy uczyć

się akceptować, że ludzie posiadają najróżniejsze

opinie na wszelakie tematy. Niemal

wszystkie utwory na "Code Red" napisaliśmy

w okresie inwazji zbrojnej Rosji na

Ukrainę. Dlaczego zawsze na świecie muszą

toczyć się jakieś wojny? Dlaczego nie możemy

żyć we wzajemnym pokoju? Skoro na

naszym kontynencie wybuchła wojna, nie ma

co celebrować. Oczywiście, nadal żyją na

świecie dobrzy ludzie, którzy mają własne

16 PRIMAL FEAR

Foto: Alex Kuehr

się do argumentu, że jeśli niewielu ludzi głosuje

w jakimś referendum, nie odzwierciedla

ono woli demokratycznego społeczeństwa.

Ze względu na czyhające niebezpieczeństwa

musimy jednak patrzeć na problem znacznie

głębiej. Primal Fear nigdy nie był i nie chce

stać się zespołem zaangażowanym politycznie.

W ramach naszej twórczości zaledwie

sygnalizujemy problemy, które widzimy na

horyzoncie. Stąd wziął się tytuł "Code Red".

Z drugiej strony, na "Code Red" pojawiają

się mimo wszystko czysto imprezowe hiciory,

np. "Play a Song", gdzie słyszymy

propozycję: "Nie myśl o przyszłości, po prostu

graj utwór, ponieważ w muzyce tkwi

W tym samym numerze, "My Dying

Queen", śpiewałeś: "Zawsze po okresie

pokoju nastaje burza". Czy uważasz, że

dzisiaj żyjemy w bardziej burzliwych czasach,

niż w poprzedniej dekadzie?

Niestety, w jeszcze bardziej burzliwych. Żywię

jednak nadzieję, że ludzie zaczną się lepiej

dogadywać i wieść spokojniejsze życie.

Czasami biorę udział w dyskusjach internetowych,

ale wychodzi mi na zdrowie, gdy

bardziej skupiam się na życiu rzeczywistym

niż wirtualnym. Polecam wszystkim, żeby

wyłączyli urządzenia i porozmawiali ze sobą

na żywo.

W poprzednim wywiadzie dla naszego periodyku

(HMP 77, str. 46) mówiłeś głównie o

albumie "Metal Commando" (2020). Po nim

ukazało się EP "I Will Be Gone" (2021) oraz

LP "Code Red" (2023). Opowiesz mi o "I


Will Be Gone"?

Postanowiliśmy oddzielnie wydać kilka

utworów Primal Fear. Matt Sinner zaproponował,

żebym wykonał balladę "I Will Be

Gone" w duecie z żeńskim głosem. Zaprosiliśmy

Tarję Turunen, spodobał jej się utwór,

zaśpiewała go, a następnie przygotowaliśmy

wideoklip. Następnie nie mogliśmy koncertować,

więc spędzaliśmy czas w studiu, tworząc

nowy materiał. Muzycy zazwyczaj lubią

znajdować sobie pożyteczne zajęcie wbrew

złym okolicznościom. Zebraliśmy wiele ciekawych

pomysłów.

Dlaczego zaprosiliście Tarję?

A dlaczego by nie (śmiech)? Uznaliśmy, że

perfekcyjnie pasuje do charakteru utworu.

Najpierw zapytaliśmy, czy ona w ogóle byłaby

zainteresowana. Ucieszyliśmy się, że odpowiedziała

twierdząco. Znamy się z Tarją,

nie osobiście, ale ze sceny, od wielu lat. Pierwszy

wspólny koncert Primal Fear oraz

Nightwish, jeszcze z nią za mikrofonem,

odbył się w Polsce (mógł to być np. Mystic

Festival 2005 - przyp. red.). Od tamtego czasu

utrzymujemy znajomość.

Na EP "I Will Be Gone" znalazł się jeden

premierowy utwór, pt. "Vote of No Confidence".

Wcześniej myśleliśmy o nim jako o B-side, a

nigdy nie wydajemy kawałków z kategorii B-

song, bo pod szyldem Primal Fear nie chcemy

publikować żadnego materiału niższej

jakości. Doszliśmy jednak do wniosku, że jest

wystarczająco udany, żeby umieścić go na

EP. Zawiera ciekawą melodię i posiada fajny

nastrój.

Dlaczego "Vote of No Confidence" nie

wszedł na "Code Red"?

Ponieważ powstał dość dawno, około 2016

lub 2017 roku. Mamy zbyt wiele nowych kawałków,

które nie załapały się na "Code

Red". Nawet nie dlatego, że są takie czy owakie,

tylko dlatego, że taka została podjęta

decyzja. Niewykluczone, że przyjdzie na nie

odpowiedni czas w przyszłości.

Ile niewydanych, ale wartych wydania

Foto: Primal Fear

Foto: Primal Fear

utworów posiadacie?

Straciliśmy rachubę, bo piszemy nieustannie.

Myślimy już o następcy "Code Red". Sęk w

tym, że kawałki muszą być nie tylko dobre,

ale też powinny pasować do klimatu całej

płyty. Czasami zdarza nam się odlecieć w

zbyt odległe rejony. Wtedy odkładamy nawet

najbardziej interesujące pomysły.

Jak przebiegały prace nad "Code Red"?

Zawsze nagrywamy wszystkie instrumenty,

włącznie z perkusją, w prawdziwym studiu, z

wykorzystaniem wysokiej klasy pluginów.

Gitary, bas i wokal na "Code Red" zrobiliśmy

w moim studiu. Komponowanie uznajemy za

część procesu produkcji.

Kiedy rozmawiasz o "Code Red" z innymi

osobami, które cechy płyty są wymieniane

jako najsilniejsze?

Cóż, czasami ludzie wskazują na konstelację

utworów. Sposób, w jaki pojedyncze kawałki

tworzą wzajemnie powiązaną grupę, czyni

poszczególne albumy Primal Fear wyjątkowymi.

Obecnie jest to tym bardziej interesujące,

że komponuje u nas aż sześć osób,

czyli wszyscy kreatywnie się angażujemy.

Każdemu z nas mocno zależy na artystycznym

postępie. Nigdy nie wiem, czy mój

pomysł się sprawdzi, dopóki nie usłyszę całego

gotowego albumu. Zdarza mi się utracić

zdolność do oceny efektów własnej pracy,

gdy zbyt długo siedzę nad tymi samymi fragmentami.

Słucham czegoś milion razy i sam

już nie wiem, którą wersję zostawić. Nie szukam

lepszej, bo to i tak jest subiektywne, a

nie da się zmienić gustu słuchaczy - czasami

trafię, innym razem nie. Zależy mi, żeby wybrać

tą właściwą wersję danego fragmentu.

Nigdy nie wstawiłbym na album czegoś, z

czego nie jestem w pełni zadowolony ale dopiero

po zakończeniu produkcji czuję się w

pełni usatysfakcjonowani z ostatecznej formy

i postaci "Code Red". Płyta jest zróżnicowana,

zawiera coś ciekawego dla każdego

słuchacza. Cieszymy się pozytywnymi reakcjami

ze strony prasy, więc nie możemy doczekać

się na premierę, przewidzianą na 1

września 2023 roku.

Zanim ona nastąpi, ukaże się singiel "Deep

in the Night". Jaki przekaz próbowaliście na

nim zawrzeć?

"Deep in the Night" to desperacki utwór

miłosny. Dotyczy przejawów zazdrości w fałszywej

relacji. Myślę, że wielu ludzi na całym

świecie spotkało się z toksycznymi emocjami

w swoim życiu. Oprócz śpiewania, gram również

na gitarze, ale wyłącznie na potrzeby

komponowania, bo nie nabyłem techniki niezbędnej

do nagrywania własnych partii gitar.

To ja napisałem główny riff "Deep in the

Night".

Jaka logika stoi za uznaniem Ciebie na Metal

Archives za wokalistę na "Code Red",

ale za "głównego oraz wspierającego wokalistę"

na poprzednich krążkach Primal

Fear?

Żadna. Zaśpiewałem sto procent partii wokalnych

na "Code Red", więc teraz nawet

bardziej pasowałoby do mnie określenie zarówno

głównego, jak i wspierającego wokalisty.

Nie należy przejmować się informacjami

zamieszczonymi na Metal Archives.

Po tych wszystkich latach spędzonych w

Primal Fear, widzisz jeszcze jakąś przestrzeń

do dalszego rozwoju, czy osiągnęliś-

PRIMAL FEAR 17


cie już perfekcję?

Gdybyśmy myśleli, że nie mamy nic więcej

do zaoferowania, zatrzymalibyśmy się w

miejscu. Jesteśmy ambitnymi muzykami z

nieposkromionym głodem podejmowania

nowych wyzwań. Następnym krokiem będzie

dla nas wyruszenie w trasę koncertową, po

której znów zabierzemy się za nagrywanie.

Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek osiągnęli

poziom, po którym nie dałoby się dokonać

niczego większego. Niebawem rozpoczniemy

przygotowania do trasy, co w naszym wieku

jest wymagające. Nie mieliśmy okazji do promowania

na żywo "Metal Commando", więc

z pewnością dodamy do setlisty utwory pochodzące

również z tej płyty. Oczywiście,

najnowsze kawałki też zagramy. We wrześniu

czeka nas sześć show w Niemczech oraz

dwa w Szwajcarii. Później lecimy do Ameryki

Południowej, a w przyszłym roku do Japonii.

Ponadto negocjujemy szczegóły następnej

du-żej trasy.

Jakie posiadasz wspomnienia z wcześniejszych

pobytów w Japonii?

Zawsze świetnie się czuję w Japonii. Bardzo

smakuje mi tamtejsza kuchnia. Japończycy

są wyjątkowi, niezwykle przyjaźni i kulturalni.

Podczas koncertów wszyscy albo stoją w

milczeniu, albo niesamowicie głośno wiwatują.

Pomiędzy każdym utworem krzyczą na

maksa, a gdy gramy, milkną i pilnie słuchają.

Imponuje mi, z jakim szacunkiem i dyscypliną

podchodzą do wykonawców.

Które utwory z "Metal Commando" oraz z

"Code Red" wejdą do Waszej setlisty?

Do naszej setlisty wszedł już kawałek "Hear

Me Calling" (2020). Możliwe, że wybierzemy

"I Am Alive" (2020) oraz "Another Hero"

(2023). Dopiero o tym porozmawiamy w

salce prób. Zobaczymy, jak wypadnie "Deep

in the Night" (2023), czy też "Cancel Culture"

(2023). Potrzebujemy postawić na szybkie

numery, ale dopiero okaże się, jak będzie

wyglądać nasza nowa setlista.

Możecie zmieniać setlistę z wieczoru na

wieczór, zwłaszcza gdy występujecie kilka

razy pod rząd w tym samym regionie.

Oczywiście, czemu nie? Przekonamy się podczas

prób, czy jakaś para utworów sprawdzi

się do cyklicznej rotacji. Istnieje mnóstwo

opcji.

Jesteś bardzo aktywny i zajęty zawodowo.

Co zainspirowało Cię do stworzenia całkiem

nowego zespołu o nazwie Baron

Carta?

Ja nie stworzyłem Baron Carta. Znajomi Jonathan

Bacon (gitara) i "Morten Gade

Sorensen" (perkusja, ex-Anubis Gate) mieli

własny projekt muzyczny, do którego w

pewnym momencie mnie zaprosili. Można

powiedzieć, że Baron Carta jest zespołem o

stałym składzie, chociaż nigdy nie zagraliśmy

żadnego koncertu. Wydaliśmy trzy EP: "In a

Concrete Room" (2021), "Step into the

Plague" (2021) oraz "Shards of Black"

(2022). Moja rola ograniczyła się do zaśpiewania

tego, co Jonathan mi pokazał.

Może w przyszłości uaktywnię się u nich

twórczo. Uwielbiam surową energię i bardzo

ciężkie brzmienie kawałków Baron Carta.

Oprócz wymienionych aktywności, prowadzisz

własną firmę. Według oficjalnej

strony internetowej, zajmujesz się m.in.

rozwojem mikrofonów we współpracy z Mr.

H. Breyer (HORCH GbR). Przyznam, że

pozytywnie zaskoczyła mnie ta informacja.

Muszę zaktualizować stronę, ponieważ jest

to stara informacja. Najpierw on pracował

nad mikrofonami, a później ja je testowałem.

Jest właścicielem marki, która zapewnia

potężne nagłośnienie wyjątkowo wysokiego

zakresu dźwięków. W ciągu ostatniego roku

nie mieliśmy okazji wspólnie podziałać, ale

pozostajemy w kontakcie i niewykluczone, że

w przyszłości znów się w to zaangażuję. Natomiast

w ramach prowadzonej przeze mnie

firmy oferuję lekcje śpiewu. Można wpaść do

mojego studia i nagrać wokal. Pomagam przy

układaniu harmonii, pokazuję jak śpiewać w

studiu, miksuję płyty. Ostatnio wyprodukowałem

LP Immortalizer "Born for Metal"

(2023), czyli solowy projekt Kanadyjczyka

podpisującego się Dave D.R. Nie ograniczam

się do wymienionego zakresu świadczenia

usług. Jeśli ktoś potrzebuje mojej pomocy

lub chce skorzystać z nabytej przeze

mnie ekspertyzy, śmiało może się do mnie

zwrócić, a ja postaram się uczynić najlepsze,

co w mojej mocy.

A zatem przykładasz szczególną wagę do

wysokich rejestrów. Z którego swojego

screamu jesteś najbardziej dumny? Posiadasz

taki, który zawsze najchętniej wykonujesz

na żywo?

Sprecyzuję: przykładam wagę do wysokich i

głośnych wokali. Wskazałbym na "Metal Is

Forever" z albumu "Devil's Ground" (2004).

Tamten scream należy do jednego z najwspanialszych

momentów w całej mojej karierze.

Gdy śpiewam go na żywo, czasami mi

wychodzi, a czasami nie (śmiech). Nie zrozum

mnie opacznie: każdemu wokaliście

zdarzają się lepsze i gorsze dni. Dbam o zachowanie

wysokiej formy, sporo ćwiczę,

używam narzędzi do treningu głosu - swoją

drogą, polecam je wszystkim pół godziny

przed każdym koncertem - i cieszę się, że po

tych wszystkich latach nadal potrafię wykonać

"Metal Is Forever".

Sam O'Black

Foto: Alex Kuehr

18 PRIMAL FEAR


W restauracji posprzątane, czas na udko z krokodyla

Udo Dirkschneider w wieku 71 lat utrzymuje bardzo wysoką aktywność

zawodową. Co chwila wydaje nowe albumy, a każdy z nich znacznie różni się od

pozostałych. Ostatnio wywijał mopem w teledysku do własnej wersji ponadczasowego

przeboju Queen "We Will Rock", a już w sierpniu 2023 zaatakuje ze zdwojoną

agresją na wzór amerykańskiego futbolu. O źródłach i przyczynach owej

agresji, połączeniu sił z kolegą o czterdziestoletnim stażu w Accept, a przede

wszystkim o najnowszym albumie U.D.O. porozmawialiśmy z perkusistą formacji,

Svenem Dirkschneiderem.

HMP: Jak się macie?

Sven Dirkschneider: Wszyscy w zespole

U.D.O. mają się obecnie dobrze. Nie możemy

narzekać. W tej chwili cieszymy się trzytygodniową

przerwą w koncertowaniu. Następny

festiwal z naszym udziałem odbędzie się dnia

21 lipca 2023 roku, więc przed nami jeszcze

dwa tygodnie, żeby nabrać sił. Wkrótce spotkamy

się ponownie i znów rozpętamy szał na

scenie.

W poprzednim wywiadzie udzielonym przez

Ciebie dla naszego pisma (HMP 80, str. 146)

powiedziałeś, że tak długo, jak Twój ojciec

śpiewa w U.D.O., styl granej przez Was

muzyki będzie przypominał Accept. Czy

patrząc na całą dyskografię U.D.O., uznałbyś,

że Wasz nowy album "Touchdown" w

największym stopniu oddala się od acceptowskiego

stylu?

Nie wszystkie utwory na "Touchdown" oddaliły

się od klimatów Accept, ale część z nich z

pewnością tak. Na płycie odcisnęła się atmosfera

wokół zespołu, jaka panowała w okresie

jej tworzenia. Nie brzmi bardzo old school'

owo, choć niektóre utwory posiadają tradycyjnie

heavy metalowy charakter. Jednak,

mówiąc szczerze, kompletnie się tym nie przejmujemy.

Głos mojego ojca tak czy owak zawsze

będzie się kojarzyć się z Accept. Nie

ulega i nie powinno ulegać to wątpliwości. Nie

zamierzam jednak wdawać się w bardziej

szczegółowe porównania, dlatego że jesteśmy

zadowoleni, że udało nam się stworzyć nowy

materiał właśnie pod szyldem U.D.O., który

nie stanowi sequelu ani "Steelfactory" (2018),

ani "Game Over" (2021), tylko wyznacza

świeży kierunek. Nie podchodzimy do sprawy

Śmiało eksperymentowaliście na "Touchdown",

m.in. z elementami muzyki klasycznej

oraz neoklasycznej. Choćby w utworze tytułowym

słyszymy partię skrzypiec, po której

gracie neoklasyczny metal.

Od dawna uwielbiamy łączyć muzykę klasyczną

z metalową. Gdzieś ta klasyka zawsze się

u nas przewijała. Tym razem nasz gitarzysta

Dee Dammers pokazał nam nagranie demo z

tym neoklasycznym wymiataniem, które idealnie

pasowało do partii skrzypiec w pierwotnej

wersji utworu tytułowego, więc połączyliśmy

jedno z drugim. Zaskakujemy tym samym

wprowadzeniem nowego tematu muzycznego

w samej końcówce płyty, co dodatkowo podkreśla

jej dynamikę.

Które utwory z "Touchdown" najchętniej

grałbyś na żywo?

Nie mogę się doczekać zobaczenia, jak tłum

wspólnie śpiewa pierwszą melodię "Forever

Free". Z pewnością ciekawym wyzwaniem będzie

dla nas wykonywanie utworu tytułowego,

bo pędzi z zawrotną prędkością i posiada

skomplikowane struktury. Wymienię również

"Fight for the Right" - sam nie wiem kiedy, ale

ukaże się on jako kolejny singiel.

Czyli mimo, że w 2020 roku strasznie tęskniliście

za życiem w drodze, przerwa i tak jest

Wam teraz potrzebna?

Za nami wiele występów. W zeszłym roku spędziliśmy

dwa i pół miesiąca w europejskiej trasie,

a następnie wybraliśmy się do Ameryki Południowej,

Japonii oraz do Australii. Nie zliczę,

w ilu festiwalach wzięliśmy ostatnio

udział. Obecnie siedzimy w domach nie dlatego,

że nam się odechciało, tylko dlatego, że

akurat nie jesteśmy zabukowani na żadnym

festiwalu. To nie jest tak, że wspólnie postanowiliśmy

zrobić sobie wakacje. Każdy z nas

czeka na następne show.

Zaletą tej sytuacji jest to, że spędzacie przynajmniej

część gorącego lata wraz z rodzinami.

Zdecydowanie. Też fajnie posiedzieć jakiś czas

w domu wraz z wszystkimi najbliższymi nam

osobami, zwłaszcza, że niedawno zostałem

ojcem i opiekuję się małym dzieckiem. Życie

muzyków wymaga bardzo częstych wyjazdów,

ale sami świadomie zdecydowaliśmy się na taki

a nie inny tryb życia. Ładujemy swoje wewnętrzne

baterie przed kolejną akcją.

Foto: Martin Hausler

na zasadzie: "w przeszłości zdało to egzamin, więc

zróbmy to samo ponownie". Oferujemy słuchaczom

nowe doznania muzyczne. Chcemy,

żeby ludzie oczekiwali zróżnicowania od

U.D.O. Mój ojciec sypie mnóstwem pomysłów

i z łatwością wymyśla rozmaite linie wokalne.

"Touchdown" wyróżnia się zwiększoną

dawką agresji, a zarazem większą progresją.

Pracując nad nową płytą podejmowaliśmy wyzwania,

a jednocześnie świetnie się bawiliśmy.

Zwróciłeś uwagę, że "Touchdown" wyróżnia

się zwiększoną dawką agresji oraz progresji.

Podejrzewam, że może się to wiązać z coraz

śmielszym udziałem kompozycyjnym ze strony

nowych członków zespołu.

Oczywiście, młodzi muzycy odgrywają swoją

rolę w procesie komponowania. Ja i gitarzysta

Dee Dammers, jesteśmy prawie w tym samym

wieku (odpowiednio roczniki 1993 i

1992, przyp. red.). Andrey nie skonćzył jeszcze

czterdziestki (rocznik 1983, przyp. red.).

Słychać, że wywodzimy się z nieco innych

środowisk muzycznych niż siedemdziesięciojednoletni

Udo, ale nie ma między nami żadnych

tarć. Jeśli mój ojciec wyjdzie z kabiny

przeznaczonej do rejestracji wokali i powie, że

coś brzmi super, oczywiście chętnie to gramy,

ale jeśli mu się nie spodoba, porzucamy pomysł

i zajmujemy się innym. Robiłem wraz z

nim pre-produkcję wokali na całym albumie, a

także wspólnie pisaliśmy liryki. Zauważyłem i

doceniam, że pomimo świadomości ograniczeń

wynikających ze swojego wieku, Udo nie

obawia się próbować nowych rozwiązań. Nie-

U.D.O.

19


20

mniej jednak, finalna wersja albumu stanowi

przede wszystkim efekt trudności, przez jakie

przechodziliśmy w życiu w ciągu ostatnich lat.

Po pierwsze, musieliśmy zawiesić całą działalność

koncertową i brak kontaktu z publicznością

wprawił nas w ponure nastroje.

Później, w 2021 roku, powódź zalała mi cały

dom. Ciężko było mi się uporać ze szkodami.

Doszło do większej katastrofy naturalnej?

Zalało zachodni obszar Niemiec. Lokalne

organizacje rządowe nie wydały oficjalnego

ostrzeżenia, ponieważ nikt nie spodziewał się,

że powódź dotrze aż tak daleko. Woda wypełniła

piwnicę oraz parter mojego domu. Gdy

się do niego wprowadzałem, sam wykonałem

cały remont. Podczas powodzi tym dotkliwiej

odczuwałem, jak niemal wszystko ulega kompletnemu

zniszczeniu. W mojej okolicy nie

było aż tak źle, jak w innych częściach Niemiec,

gdzie woda porywała całe domy. Po

jakimś czasie mogliśmy się ponownie wprowadzić,

ale doprowadzenie domu do wcześniejszego

stanu, w tym wyremontowanie systemu

ogrzewania, zajęło mi ponad rok.

Czy ktoś zmarł?

Nie pochłonęło żadnych ofiar śmiertelnych

ani w mojej rodzinie, ani wśród sąsiadów, jednak

ludzie w mojej miejscowości tej nocy

ginęli. Zdarzało się, że ktoś nie mógł wydostać

się z piwnicy, gdyż z desperacją usiłował wydobyć

cenne przedmioty na zewnątrz lub rozpaczliwie

odpompowywał z piwnicy wodę, aż

było za późno na ucieczkę.

Straciłeś sprzęt muzyczny?

Przepadło całe moje studio. Kompletowałem

je przez sześć miesięcy, dopóki uznałem, że

doskonale nadaje się do nagrywania świetnie

brzmiącej muzyki. Planowałem zrobić tam

preprodukcję perkusji i zdalnie pracować w

nim nad brzmieniem innych muzyków

U.D.O. Nagle wszystko trafił szlag. Chciałbym

zbudować nowe studio, ale żeby sytuacja

się nie powtórzyła, zlokalizowałbym je gdzie

indziej. Poziom wody zwiększa się z roku na

rok, nikt nie wie, czy nie dojdzie aby w przyszłości

do kolejnej powodzi, więc rozglądam

się za bardziej odpornym na zalanie miejscem.

U.D.O.

Foto: Martin Hausler

Nawet mój strych wiązałby się z nadmiernym

ryzykiem, gdyż dowolnie mała ilość wody

zniszczyłaby mi perkusję. Poza tym, za ścianą

mam sąsiadów, którzy oszaleliby, gdybym

dzień w dzień głośno tłukł w gary. Zacząłem

odczuwać lęk przed powodzią. Na domiar złego,

doszło do wojny na Ukrainie, gdzie mieszkał

nasz rosyjski gitarzysta Andrey Smirnov.

Znalazł się w samym centrum zawieruchy.

Słuch o nim zaginął na kilka miesięcy.

Nikt z nas nie wiedział, co się z nim dzieje,

więc zawiesiliśmy proces komponowania. Niesamowicie

cieszyliśmy się, gdy w pewnym momencie

zaczęliśmy otrzymywać od niego wiadomości

potwierdzające, że jest cały i zdrowy.

Późnej tak szczęśliwie się złożyło, że otrzymał

szansę opuszczenia Ukrainy wraz z rodziną.

Wraz z naszym producentem, Martinem

Pfeiffer'em, pojechałem specjalnie pod polsko-ukraińską

granicę, żeby osobiście ich odebrać

i bezpiecznie dotrzeć wraz z nimi do Niemiec.

Andrey powiedział mi, że przebył niebezpieczną

drogę przez kanał. Teraz próbuje

odbudować całe swoje życie na nowo. Bardzo

chciałem pomóc, bo gdy obserwowałem tamtejsze

wydarzenia, czułem się zdewastowany.

Łamie mi sercę na samą myśl, że inwazja rosyjska

na Ukrainę nadal trwa. Zespół U.D.O.

posiada zażyłą rolecję z rosyjskimi oraz

ukraińskimi fanami. Wielokrotnie objeżdżaliśmy

z koncertami oba kraje. Nie wiemy, kiedy

tam powrócimy. Najgłupsze w każdej wojnie

jest to, że cierpią niewinni ludzie. Bardzo

nam przykro z powodu wszystkich, którzy

ponoszą konsekwencje poczynań jednego gościa,

który usiłuje przebić głową mur. Brak

słów.

Fatalna sprawa przydarzyła się również

Waszemu byłemu basiście. Jak zapamiętałeś

moment, gdy dnia 4 września 2022 roku Tilen

Hudrap posypał się podczas Waszego monachijskiego

koncertu?

Stała się rzecz niepojęta. Nie zanosiło się na

żaden wypadek. Próby przed trasą przebiegały

bez zakłóceń. Możliwe, że czasami czuł się

zmęczony. Zdarzało mu się narzekać na ból

głowy, ale nic więcej się z nim nie działo.

Zdaje się, że podczas drugiego występu trasy,

tuż przed rozpoczęciem ostatniego utworu,

Tilen spojrzał na mnie w szczególny sposób.

Zauważyłem, że doszło do czegoś złego. Udał

się za scenę, a ja uznałem, że lekko go zamroczyło,

usiądzie na pięć minut, wypije butelkę

wody i tyle. Okazało się jednak, że znalazł się

w poważnym stanie. Karetka odwiozła go do

szpitala, a my dokończyliśmy show w

czwórkę. Chodziło o tylko jeden kawałek, który

już zaczęliśmy grać. Dopiero po występie

dowiedzieliśmy się, że Tilen trafił na kilka dni

do szpitala. Koniecznie potrzebowaliśmy kontynuować

trasę, dlatego że wcześniej mieliśmy

niższe przychody z uwagi na całkowity brak

koncertów, a kwestie logistyczne były już zorganizowane

i opłacone. Oczywiście rozumieliśmy,

że Tilen potrzebuje dojść do siebie,

więc życzyliśmy mu zdrowia i daliśmy mu

czas. Sam podjął decyzję, że opuszcza zespół

U.D.O. Wtedy zaproponowaliśmy Peterowi

Baltesowi, żeby do nas dołączył. Zgodził się i

doskonale wpasował.

Jak Tilen czuje się obecnie?

Mam nadzieję, że daliśmy mu najlepsze

wsparcie, jakie mogliśmy. Pozostawaliśmy z

nim oraz z jego rodziną w codziennym kontakcie.

Zdawał się stopniowo dochodzić do

coraz lepszego samopoczucia. Najważniejszy

dla niego był powrót do domu, więc zorganizowaliśmy

mu odpowiedni transport. Widziałem,

że ostatnio zagrał na basie podczas kilku

koncertów Doro.

Według oficjalnego oświadczenia, bezpośrednią

przyczyną wypadku był stres. Jak

bardzo stresujące jest granie w zespole

U.D.O.?

Stres rozumiany w kontekście wydarzeń na

świecie w ciągu ostatnich kilku lat. Jesteśmy

muzykami zarabiającymi na życie poprzez występowanie

na scenie. Na początku 2020 roku

w mgnieniu oka straciliśmy źródło dochodu

oraz główną motywację wszelkich naszych

działań. Uwielbiamy grać koncerty, a nagle

musieliśmy wszystkie odwołać. A ponieważ

nie mieliśmy sensownej alternatywy, wiązało

się to ze sporym stresem. Natomiast atmosfera

wewnątrz zespołu na ogół jest super wyluzowana.

Jasne, że życie w drodze wiąże się ze

stresem. Znaczną część roku podróżujemy

wieloma samolotami i autobusami, nie zawsze

śpimy w hotelach (nie wspominając o willach),

musimy grać żeby związać koniec z końcem.

Wykonujemy pracę przynoszącą mnóstwo radości

i satysfakcji, ale okupioną ciężkim wysiłkiem.

Gdzie zagraliście pierwszy koncert z Peterem

jako stałym członkiem zespołu U.D.O.?

Podczas trasy Japonia/ Australia, a mianowicie

w Australii. Zadzwoniliśmy do niego w pewną

kwietniową niedzielę, w środę już leciał do

Australii, a w międzyczasie uczył się całego

setu. Peter przez czterdzieści lat grał w

Accept, ale nigdy nie wykonywał na żywo solowych

utworów U.D.O. Szanujemy, że się

podjął. Później polecieliśmy z nim do Ameryki

Południowej, gdzie usiedliśmy i na spokojnie

przedyskutowaliśmy jego stały angaż. Nie widzieliśmy

już opcji powrotu Tilena, a Peter

chciał grać w U.D.O.

Z dostępnych mi źródeł wynika, że Peter

wspierał wcześniej okazjonalnie Udo.

Nie, nigdy o tym nie słyszałem, a przynajmniej

nie za czasów mojego bębnienia w zespole

U.D.O. Nie było mnie przy czymś takim

(Peter Baltes grał na solowym albumie Udo


Dirkschneider "My Way", 2022, na albumie

powstałym we współpracy U.D.O. z orkiestrą

wojskową "We Are 1", 2020, oraz na EP

Dirkschneider & The Old Gang "Arising",

2021, przyp. red.)

Jak porównałbyś dzielenie sekcji rytmicznej z

Peterem Baltesem oraz z Tilenem Hudrapem?

Nie porównywałbym ich wcale. Nie widzę takiej

potrzeby. Obu wysoko cenię. Są fantastycznymi

muzykami i ludźmi. Uwielbiam grać z

oboma. Przez pierwsze półtorej tygodnia

wspólnej trasy nieustannie ćwiczyliśmy, ale

poza tym współpraca z Peterem od razu układała

się bezproblemowo.

Z technicznego punktu widzenia, potrzebowałeś

coś zmienić w swoich partiach perkusyjnych,

żeby dograć się z Peterem?

Niczego nie potrzebowałem zmieniać. Peter

jest profesjonalistą. Doskonale harmonizuje

swój bas z moją perkusją. Dokładnie to samo

mogę powiedzieć o Tilenie, a także o ich poprzedniku

Fitty'm Wienholdzie. Wzajemnie

zaskakiwaliśmy i rozumieliśmy się na poziomie

muzycznym. Podczas ostatniej trasy skoncentrowaliśmy

się, żeby prawidłowo zagrać i

ukończyć wszystkie występy bez zarzutu, dlatego

że Peter uczył się w locie. Obecnie zamierzamy

rozwijać współpracę. Spodziewam

się, że będzie coraz fajniej.

Udo wspominał, że Peter jest świetnym

wokalistą. Czy miałeś okazję przekonać się,

jak śpiewa?

Owszem. Peter śpiewa w tle. Dawniej śpiewał

sporo kawałków Accept, zwłaszcza ballady.

Posiada wspaniałą barwę i doskonale wie, jak

używać głos. Chętnie go słucham, gdy podczas

koncertów podchodzi do mikrofonu. Kiedy

śpiewał kawałki Accept w ramach projektu

Dirkschneider, nie trzeba mu było niczego

tłumaczyć. W U.D.O. sytuacja wygląda nieco

inaczej. Siadamy i podejmujemy decyzję, kto

co zaśpiewa - nasze głosy mniej lub bardziej

pasują w zależności od rodzaju harmonii. W

każdym razie, mogę potwierdzić, że Peter jest

znakomitym wokalistą. Fajnie będzie próbować

różnych aranżacji na żywo. Wyjdzie przekozacko.

W kwietniu bieżącego roku Udo dzielił

funkcję wokalisty jeszcze z kimś innym: w

Ameryce Południowej kowerował Accept

oraz Judas Priest w duecie z Timem Ripperem

Owensem. Grałeś tam na perkusji?

Nie. Myślę, że doszło do tego podczas imprezy

zwanej "Metal Singers". Podróżowali we

dwóch w towarzystwie lokalnych instrumentalistów.

Następnym razem zawitamy do tych

samych miejsc z pełnym zespołem U.D.O., a

może - kto wie - z projektem Dirkschneider.

Istnieje też możliwość połączenia obu podejść.

Zobaczymy.

A jak wyglądają Twoje ostatnie aktywności

muzyczne poza formacją U.D.O.?

Hałasuję trochę ze znajomymi. Podsyłamy sobie

wzajemnie pliki. Najbardziej koncentruję

się jednak na U.D.O. Właśnie promujemy

"Touchdown", który ukaże się 25 sierpnia

2023. Pojawiamy się na festiwalach, planujemy

kolejną europejską trasę, potem polecimy

do Stanów Zjednoczonych, a w przyszłym

roku do Ameryki Południowej. Wiele się dzieje.

W pewnym momencie wejdziemy do studia,

żeby skomponować nowy materiał. Nie

mam zbyt wiele czasu, żeby oglądać się na

boki.

Dopytam więc jeszcze o tytuł "Touchdown".

Termin zaczerpnęliście z amerykańskiego

futbolu. Jak bardzo interesujesz się tą dyscypliną

sportu?

Powiedzmy, że coraz bardziej. Obecnie w

Niemczech dyscyplina rośnie w siłę. Widać

różnicę w porównaniu do okresu jeszcze

Foto: Martin Hausler

sprzed kilku lat. Mecze są promowane w mediach

społecznościowych i można je oglądać w

telewizji. Kiedyś gadałem z ojcem o przypadkowych

tematach. W pewnym momencie powiedział,

że ogląda sobie w telewizji amerykański

futbol. Zdziwiłem się, bo nigdy tego nie

robił. Wdaliśmy się w dyskusję, wyjaśniałem

mu zasady gry, bo sam nieco bardziej się orientowałem,

itd. Zdaje się, że podczas oczekiwana

na lot w Sao Paulo, w hali odlotów pokazywano

na ekranie mecz i wpadł nam w

ucho wykrzykiwany przez komentatora termin

"Touchdown". Udo stwierdził, że słowo idealnie

nadaje się na tytuł płyty. Zapytał: "czemu

nie nazwać tak całego albumu? Brzmi perfekcyjnie!".

W części przypominamy drużynę sportową,

kiedy wychodzimy ramię w ramię na scenę,

żeby dać czadu, wzajemnie się dopingujemy,

staramy się zawładnąć publicznością oraz

wywołać ekscytujące emocje. Futbol amerykański

jest agresywny, a my gramy agresywną

muzykę. Wyobrażamy sobie, że obie sytuacje

łączy podobna ekscytacja. Oni chcą wygrać z

przeciwnikami, zaś my z sercami fanów. Nasz

longplay nie stanowi konceptu, więc nie ma

problemu, żeby tytuł tematycznie nawiązywał

tylko do jednego kawałka. Przy okazji -

wpierw chcieliśmy użyć nazwy jednego z

utworów, ale żadna nie wydawała nam się

odpowiednia. Dopiero później skomponowaliśmy

numer "Touchdown". Nie przypominam

sobie, żebyśmy kiedykolwiek wcześniej napisali

utwór zaczynając od określenia jego nazwy.

Co ma z tym wspólnego krokodyl?

Cologne Crocodiles to niemiecki klub futbolu

amerykańskiego. Skontaktowaliśmy się z

nimi w celu zrobienia sesji zdjęciowej. Chcieliśmy

założyć odpowiednie stroje. Chętnie

nawiązali z nami współpracę.

Dlaczego piłka na okładce "Touchdown"

uderza w dno Oceanu?

To nie dno Oceanu. Fotograf zaproponował,

że tak będzie fajnie wyglądać. Powinniśmy

ukazać na dole trawnik boiska, a wokół piłki

rozpryskującą się dla ochłody wodę.

Sam O'Black

PS:

Dnia 18 listopada 2022 roku ukazała się kompilacja

U.D.O. "Legacy", zawierająca przekrojowy

zestaw wybranych przebojów

U.D.O., a także cztery premierowe utwory:

"Wilder Life", "What a Hell of a Night",

"Falling Angels" oraz "Dust And Rust". Ciekawe,

skąd wzięły się te cztery dotąd niepublikowane

numery?

AFM Records wymyśliło publikację tej kompilacji.

W zasadzie, nie znalazły się na niej

cztery nowe utwory, ponieważ ukazały się one

już dawniej na japońskich wydaniach wcześniejszych

płyt U.D.O. Zazwyczaj szykujemy

specjalne edycje na rynek japoński, a na nich

pojawiają się rozmaite dodatki. Nikt w Europie

wcześniej ich nie miał, chyba że kupił sobie

takie kolekcjonerskie wydawnictwo.

"Wilder Life" pojawił się na "Game Over"

(2021), "What a Hell of a Night" na "Steelfactory"

(2018), "Fallen Angels" na "Decadent"

(2015), zaś "Dust And Rust" na "Steelhammer"

(2013).

U.D.O. 21


Nie gramy według żadnych pieprzonych zasad

Czy to się komuś podoba czy nie, olbrzymi wpływ Enforcer na współczesną

scenę metalową jest niezaprzeczalny. Zainspirował setki, jeżeli nie tysiące

dzieciaków, żeby sięgnęły po instrumenty i zaczęły grać swoją własną wersję

klasycznego heavy metalu. Mózgiem, sercem i duszą zespołu jest niewątpliwie

Olof Wikstrand, z którym miałem przyjemność porozmawiać, między innymi o

ich nowym albumie. Może to zabrzmi trochę pretensjonalnie, ale rozmawiając z

nim czuć, że ma się do czynienia z prawdziwym artystą. Trochę wycofanym i

zamkniętym ale bardzo świadomym twórcą. Ma swoją własną wizję, za którą będzie

podążał, bez względu na to co mówią i myślą inni.

HMP: Masz niespełna 40 lat. Czy to odpowiedni

wiek na to, żeby być nostalgiczny?

Nie jesteś jeszcze na to za młody?

Olof Wikstrand: Myślę, że każdy może być w

jakiś sposób nostalgiczny. Mam wrażenie, że

całe życie byłem nostalgiczny i że jest to uczucie,

z którym każdy może się utożsamić.

W ramach promocji płyty stworzyliście

wirtualny pokój na poddaszu, który ma przenieść

gościa w klimat lat 80. Czy w jakimś

stopniu ten pokój jest inspirowany twoim

własnym pokojem z dzieciństwa?

No cóż, jest to raczej wyobrażenie grafika

komputerowego ale zdecydowaliśmy, że wiele

rzeczy, które się tam znalazły były inspirowane

naszym dzieciństwem, jak plakaty zespołów,

płyty czy plakaty filmowe. Takie rzeczy,

które towarzyszyły nam podczas dorastania.

Jest też deskorolka. Jeździsz lub jeździłeś na

desce?

Osobiście nie jeździłem, ale chłopacy z zespołu

jeżdżą.

wydaje mi się, żeby to było ważne dla takiego

zespołu jak my, który wydawał już sześć

albumów. Nie mamy presji, żeby wydawać

album co roku, ponieważ mamy już ich sporo

i myślę, że to byłoby trochę za dużo dla fanów.

Zamiast tego wolimy nagrać coś co trzy, cztery

lata i spędzić ten czas na koncertowaniu i

skupić się na sobie i robić cokolwiek chcemy.

Nie chcemy się znużyć nagrywaniem, ponieważ

chcemy to robić przez całe nasze życie.

Jak najdłużej, aż się zestarzejemy. I wiesz, nie

chcę przytłaczać fanów zbyt dużą liczbą albumów.

Lepiej wydawać rzadziej dopracowane

płyty niż często średnie. Tak nasze piosenki

będą bardziej docenione. Dlatego myślę, że

trzy-cztery lata to odpowiedni czas między

albumami. W międzyczasie zawsze możemy

wydać parę singli. Tak jak zrobiliśmy to teraz.

Pierwszy singiel został wydany dwa lata temu,

a kolejny jakieś półtora roku temu. Rozłożyliśmy

to trochę w czasie, ale ostatecznie album

wszystko spina w jedną całość.

Chciałbym zapytać o nowego basistę. Czy

mógłbyś w kilku słowach powiedzieć, co się

stało i co stoi za tą zmianą?

Tak, nasz poprzedni basista odszedł w 2020r.

Po prostu nie był już zmotywowany. Myślę, że

spowodowała to pandemia, ponieważ wszyscy

w tym czasie zaczęliśmy wątpić w sens istnienia

zespołu. Na nowo nadał priorytety w

swoim życiu i ja to szanuję. On zaczął studiować

inne rzeczy i interesować się innymi

rzeczami. Nie winię go o to, ale musiał odejść

bo był coraz mniej zmotywowany. Zaczęliśmy

więc nagrywać ten album, jako trio. Skończyliśmy,

jako kwartet ponieważ znaleźliśmy

Gartha. Jonas, nasz perkusista, mieszka w

Austin i grał w zespole Scorpion Child, gdzie

grał też Garth. Więc to było naturalne. Było

kilku gości w Europie, których braliśmy pod

uwagę, ale żaden nie był dostępny. Pomyśleliśmy,

że naprawdę nie ma to znaczenia, czy

mamy amerykańskiego czy europejskiego basistę.

Ostatecznie gramy na całym świecie i to

nie tylko w Europie. Wzięliśmy więc najlepszego

basistę, niezależnie od tego, gdzie mieszka.

Jest po prostu niesamowity. To najlepszy

basista, jakiego kiedykolwiek słyszałem.

No dobrze to za czym ta nostalgia? Za muzyką?

To dosyć osobiste uczucie i oczywiście każdy

może odczuwać nostalgię za różnymi rzeczami.

Ja jednak nie odczuwam nostalgii za muzyką

ani za niczym innym. W moim przypadku

bardziej chodzi o refleksję nad upływem

czasu. Wiesz, patrzysz wstecz na rzeczy, które

kiedyś były czymś innym niż są teraz. Patrzysz

jak upływ czasu wpływa na zmianę, na

zniszczenie wszystkiego co jest wokół.

Foto: Enforcer

Przejdźmy teraz do waszego albumu, który

wyszedł dwa tygodnie temu. Jesteście zadowoleni

z albumu?

Jestem bardzo zadowolony. Kiedy został wydany

poświęciłem trochę czasu i przesłuchałem

go po raz pierwszy od ponad pół roku. Nie

słuchałem go odkąd go skończyliśmy. Mam

więc trochę perspektywy i jestem bardzo zadowolony

z prawie wszystkich piosenek. Myślę,

że to niesamowity album i osiągnęliśmy to do

czego dążyliśmy.

Jakie są pierwsze opinie fanów i sceny? Patrząc

na wasz profil na FB, nie znalazłem

chyba żadnego negatywnego głosu.

Owszem, opinie są bardzo pozytywne. Zrobiliśmy

ten album razem z fanami dla fanów.

Fani znowu musieli trochę poczekać. Ostatnio

wydajecie albumy co cztery lata. Czy to

jest optymalny okres twórczy?

Tak myślę. To znaczy, szczerze mówiąc, nie

Jak, z perspektywy czasu, oceniasz wasz

poprzedni album "Zenith" w kontekście

"Nostalgia"? Fani mieli o nim różne opinie.

Czy "Nostalgia" jest kontynuacją stylu

obranego na "Zenith"?

Jestem naprawdę dumny z "Zenith" i kiedy go

słucham, szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego

ludzie robili z jego powodu taką aferę.

Nie sądzę, żeby znacznie odbiegał od naszego

styl. To cały czas heavy metal w stylu Judas

Priest, Dio i tym podobnym. To są nasze

główne inspiracje, które zawsze miały na nas

wpływ. Wiesz, Scorpions, Europe, Judas

Priest, Dio. Jest tam też cięższy materiał w

stylu Iron Maiden czy Black Sabbath. To

jest klasyczny heavy metal. Nie ma w tym nic

dziwnego, ale rozumiem, że niektórym ludziom

trudno jest to zrozumieć. W przypadku

zespołów takich jak my, ludzie mają swoje

własne wyobrażenie jak powinny takie zespoły

brzmieć. Ale to jest ich wyobrażenie, nie nasze

i nie jest prawdziwe. "Zenith" jest o wiele bardziej

zróżnicowany niż "Death by Fire" czy

"From Beyond". Jest bardziej podobny do naszych

dwóch pierwszych albumów, które wcale

nie są tak szybkie za jakie uważają je ludzie.

22

ENFORCER


Po prostu trochę zwolniliście.

Dokładnie, niektóre utwory były wolniejsze

dla zbudowania kontrastu, tak jak robiliśmy to

już w przypadku "Diamonds", gdzie mieliśmy

zarówno szybkie, jak i wolne kawałki. Ale

wydaje się, że ludzie zapomnieli o to tym, że

kiedyś już to robiliśmy. Ludzie myślą, że powinniśmy

być jakimś nieustępliwym zespołem

speed metalowym, który cały czas gra 200 mil

na godzinę. Ale szczerze mówiąc, nigdy tak nie

było. Niektórzy ludzie, wyrobili sobie o nas

określoną opinię i zbudowali nierealne oczekiwania.

To jest fałszywy obraz. Oczywiście

każdy może mieć takie zdanie jakie chce, ale

dla mnie "Zenith" nie jest żadnym dziwnym

albumem. Być może zrobiliśmy wtedy głupio,

że jako pierwszy na płycie zamieściliśmy kawałek,

który przypomina stadionowy rock. Jedyny

stadionowy utwór, który mamy na albumie,

umieściliśmy na pierwszym miejscu i wydaliśmy

go jako pierwszy singiel, który wkurwił

i zniechęcił wiele osób. Oczekiwali czegoś

naprawdę szybkiego. Chcieliśmy po prostu odwrócić

sytuację i sprawić, żeby ludzie byli zaskoczeni.

Wyszło jednak naprawdę źle. Zamiast

docenić ten album ludzie ocenili go

przez pryzmat rozczarowania pierwszą wydaną

piosenką. To niefortunne, ponieważ to

świetna płyta.

Czy właśnie dlatego w przypadku "Nostalgia",

jako pierwszy single wybraliście "Coming

Alive"?

Tak, dokładnie.

Czy w takim razie należy potraktować to

jako kompromis z waszej strony? Ukłon w

kierunku fanów niezadowolonych z poprzedniej

płyty?

Nie, to żaden kompromis. Problem z "Zenith"

polegał na tym, że jest to złożony album. Ma

dużo epickich piosenek, dużo partii instrumentalnych,

jest naprawdę bardzo zróżnicowany.

Żadna z piosenek nie jest taka sama.

Trudny album w odbiorze, ponieważ został

stworzony, aby być dużym albumem, który cały

czas nabiera wartości. Przy nowym albumie

jednak pomyślałem, że jest rok 2023, ludzie

słuchają muzyki online. Ludzie nie przejmują

się epickimi i wolnymi piosenkami i nie sięgają

głębiej bo tak naprawdę nie słuchają albumów,

tylko pojedyncze piosenki. Dlatego strategia

przy nowym albumie polegała na stworzeniu

piosenek, które mogłyby funkcjonować samodzielnie.

I dlatego jako pierwszy wydaliśmy

intensywny banger, czyli właśnie "Coming

Alive".

Natomiast drugi singiel jest diametralnie

inny. Ludzie słuchając utworu "Nostalgia"

mogą czuć się zdezorientowani…

Nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby być zdezorientowany.

Na przykład jeżeli słuchasz

"Stained Class" Judas Priest, to masz tam zarówno

"Exciter", jak i "Beyond the Realms of

Death". I czy jest w tym coś niezrozumiałego?

Tak samo w przypadku "Heaven and Hell" -

jest "Die Young", jest też "Lonely Is the Word".

Mam na myśli albumy, które uwielbiam i w

ogóle nie widzę problemu z używaniem skrajnych

emocji. Zestawienie takich przeciwieństw

jest wielką zaletą tych albumów. Myślę też, że

jest to coś, czego inne zespoły nie odważą się

zrobić, ale mam to w dupie. Ja po prostu chcę

tworzyć muzykę, którą ostatecznie będzie mi

się podobać. Z drugiej strony, reakcję na utwór

"Nostalgia" są głównie pozytywne. Spodziewałem

się znacznie gorszych i postanowiłem,

że nie będę czytać żadnych komentarzy. Ale

okazało, że 95% komentarzy było pozytywnych

lub bardzo pozytywnych. Słyszeliśmy od

ludzi, że ta piosenka zmieniła ich życie i tak

dalej. Niektórzy jednak rozumieją nasze pomysły

i nie są zawzięci i uparci jak paru pozerów.

Oczywiście zróżnicowanie na płycie jest

bardzo ważne. Chodziło mi bardziej o samą

kompozycję, która jest dosyć nietypowa. To

niezwykła piosenka, ale przyznasz, że nie

mieści się w ramach nawet szeroko pojętej

muzyki rockowej. Może to tylko moja osobista

opinia, ale słyszę tu duży wpływ Abby.

Czy ten zespół jest w jakimś stopniu Twoją

inspiracją?

Wiesz co, lubię Abbę ale to nie o niej myślałem

pisząc ten kawałek. Bardziej myślałem o

Boston (w sumie jak teraz to mówisz, coś w

tym jest - przyp. red.) Albo "Night Comes

Down" Judas Priest, jeżeli mówimy o metalowym

uniwersum. Ale ogólnie rzecz biorąc, bardziej

inspirowałem się muzyką klasyczną. To o

Foto: Enforcer

wiele bardziej przypomina muzykę barokową,

Vivaldi'ego czy coś w tym stylu.

Według mnie jest to taki szczególny rodzaj

melodyki. Nie wiem jak to określić dokładnie,

ale moim zdanie tylko Szwed jest w

stanie napisać taki utwór.

Chciałem uchwycić klimat, który byłby naprawdę

melancholijny, że słuchając go poczujesz

udrękę. Zależało mi, żeby stworzyć najbardziej

emocjonalna piosenkę jak to możliwe.

I myślę, że nam się to udało. Dziewczyny Jonathana

powiedziała, że jej syn nie może słuchać

tej piosenki, ponieważ czuje się bardzo

smutny. Wtedy wiedziałem, że trafiłem we

właściwe miejsce. Ktoś naprawdę coś czuje słuchając

tej piosenki. I o to w końcu ma cho-dzić

w muzyce. Wiesz, nie chodzi o próbę sprostania

pewnym standardom, które stworzyła jakaś

głupia metalowa społeczność określająca,

co możesz, a czego nie możesz robić w 2023

roku. To pieprzeni pozerzy. To o co chodzi w

muzyce, to tworzenie emocji i pośredniczenie

w emocjach.

Kolejny nietypowy utwór to "Keep The

Flame Alive". Możesz coś więcej o nim

powiedzieć? Czy to jest zapowiedź kierunku,

w którym zespół pójdzie w przyszłości? W

bardziej progresywne klimaty?

Wszyscy w zespole lubimy muzykę progresywną.

Wszyscy lubimy po prostu muzykę. Ja

nie wstydzę się powiedzieć, że moje muzyczne

inspiracje biorą ze wszystkiego, co tylko możesz

sobie wyobrazić. Inspiruje mnie nawet

muzyka, której nie lubię. Jeżeli uda mi się

wychwycić w muzyce coś, co mi się nie podoba

ale jest naprawdę dobre, przetwarzam to i

robię z tego coś co mi się podoba. To jest

prawdziwa kreatywność. Nie gramy według

żadnych pieprzonych zasad.

Czy uważasz, że ten konkretny utwór jest

przykładem tego, że w heavy metalu jest

jeszcze coś do odkrycia?

Chcę rozwijać cały gatunek. Moim celem jest

nie brzmieć tak, jak kiedyś brzmiały zespoły.

Moim celem jest inspirowanie się zespołami,

które lubię, żeby tworzyć coś nowego. Czasami

robię to celowo, a czasami to wychodzi

nieświadomie. Najgorsza rzecz, której nienawidzę

w muzyce, to czego nienawidzę w metalowej

społeczności, to jest to, że ludzie są tak

zamknięci w pewnych ramach. Sami zamykają

się pudłach i nakładają sobie ograniczenia. Ludzie

mówią: "Och, jeśli zamierzasz grać heavy

metal, to tak musi być. Musisz mieć podwójny bęben

basowy. Możesz robić to ale tego już nie możesz

robić". Jeżeli tak myślisz, to zniszczysz ten gatunek,

ponieważ rezultatem tej mentalności

będzie najbardziej płaska i nudna muzyka,

jaką kiedykolwiek usłyszysz.

Z drugiej strony nagrywacie tak zajebiste,

typowe bangery, jak "Metal Supremacia". To

że jest po hiszpańsku dodaje mu jeszcze klimatu.

Nie pierwszy raz nagrywacie po hiszpańsku.

Czy to wasz hołd dla fanów z

Ameryki Południowej?

Tak, to hołd dla fanów z Ameryki Południowej,

ale również zabawa. Angielski nie jest

moim pierwszym językiem jak i hiszpański.

Myślę, że to niesamowite móc używać obu

języków, a szczególnie wtedy, kiedy mogę to

zrobić w ramach heavy metalu. To jest kontynent,

na którym heavy metal naprawdę żyje.

ENFORCER 23


Foto: Enforcer

Jak ważny zatem dla was jest rynek południowo

- amerykański? Czy heavy metal ma

tam duży potencjał?

Może nie jest tak ważny pod względem sprzedaży

płyt, ale jest ważny pod względem

wspierania tego, co robimy. Ludzie tam szaleją

na punkcie naszych koncertów i traktują nas z

szacunkiem, jakiego nie zaznaliśmy w Europie.

Naprawdę coś tam znaczymy. Myślę, że w

Europie ludzie patrzą na nas jak na klaunów,

nie traktują tego co robimy poważnie. W Europie

ludzie utknęli w latach 90. i uważają, że

metalowy zespół powinien mieć podwójną

stopę i biegać po scenie w szortach i głupiej

fryzurze. W Ameryce Południowej doceniają

nas za to kim jesteśmy. Jesteśmy naprawdę

związani z tą publicznością. Nie ma dla nich

żadnej różnicy między Enforcer, Saxon,

WASP czy Iron Maiden. Traktują nas tak

samo, po prostu jak heavy metalowy zespół.

Rozmawialiśmy o tym, że ludzie mają

potrzebę zamykania się w pewnej konwencji,

wkładania muzyki do odpowiednich pudełek.

Zapytam Ciebie więc, jako jednego z ojców

chrzestnymi NWOTHM. Jak oceniasz

rozwój tego nurtu? Czy idzie w dobrym

kierunku?

Czasami idzie w górę, a czasami idzie w dół. Z

jednej strony jestem dumny, że jesteśmy częścią

tego od początku, ale z drugiej strony

trochę mi smutno, gdy widzę, jak to się rozwija.

Scena jest coraz bardziej ograniczona i

mniej kreatywna. Myślę, że kiedy zaczynaliśmy

to wszystkie te zespoły były na swój

sposób wyjątkowe. Każdy był inny i miał bardzo

silne wyobrażenie o swojej własnej tożsamości.

Było dla nas ważne, żebyśmy nie robili

tego samego. Oczywiście mogłeś się czymś inspirować,

ale nie kopiowałeś. Potem nadeszła

ogromna fala zespołów, które my zainspirowaliśmy,

co jest niesamowite i naprawdę

mi schlebia. Ale wiele zespołów, które zyskały

popularność miały podejście w stylu: "Ok,

słucham "Screaming for Vengeance" Judas Priest, to

po prostu to skopiuję". Właśnie tak widzę teraz

ten ruch, że jest wiele zespołów, które kopiują

jeden do jednego. Bez żadnej refleksji, kreatywności

i tożsamości. Oczywiście są też bardzo

dobre zespoły, które są ponad to. Bardzo podoba

mi się ostatni album Night Demon oraz

najnowszy album Ambush. Jest kilka innych

zespołów, które lubię i bardzo cenię. Czyli

dzieje się też coś dobrego i niektórzy ludzie

cały czas rozwijają swoje umiejętności pisania

piosenek. Mam więc nadzieję, że ten ruch będzie

mógł rosnąć z nami i z innymi zespołami.

Nie wiem czy kojarzysz film albo książkę

"Pachnidło"?

Tak, kojarzę.

To historia perfumiarza - mordercy, który

mordował kobiety i pozyskiwał z nich zapachy,

żeby przygotować najpiękniejsze perfumy

na świecie. Kojarzy mi się to z Waszym

podejściem do muzyki, (oczywiście poza mordowaniem).

Czy można powiedzieć, ze

wyciągacie esencję z poszczególnych stylów

grania, zespołów i łączące to w swoją własną

miksturę?

Myślę, że tak właśnie jest. Inspiruje mnie każdy

gatunek muzyki. Od muzyki klasycznej,

muzyki jazzowej, muzyki fusion po muzykę

pop z lat 80. i 90. Znam death metal, ekstremalny

metal, black metal, po prostu wszystko.

Inspiruje mnie wszystko czego słucham i

ma to wpływ na naszą muzykę.

Mimo klasycznych wzorców jesteście zespołem

idealnym na dzisiejsze czasy. Słuchacze

słuchają głównie muzyki przez internet i szybko

się nudzą. Potrzebują ciągłej stymulacji.

Wasze płyty to sama esencja, pigułka heavy

metalu. Czy myślisz, że to jest wasz klucz

do sukcesu?

Być może. Albo po prostu naszym kluczem do

sukcesu są świetne piosenki i chyba o to w tym

wszystkim powinno chodzić.

Myślę, że to jest najlepsza konkluzja do

zakończenia naszej rozmowy. Właśnie o to

chodzi w muzyce, żeby pisać najlepsze utwory

jakie tylko można. Bardzo dziękuję i do

zobaczenia wkrótce w Polsce.

Również bardzo dziękuję, Miłego wieczoru.

Grzegorz Putkiewicz

HMP: Cześć David. Zacznijmy od pytania

banalnego, będącego jednak dobrym wstępem

do rozmowy. Jak Ci się żyje.

David DeFeis: U mnie wszystko gra. A u

Ciebie?

Też. Zatem pozwolisz, że przejdziemy dalej

i pogadamy trochę o nowym wydawnictwie

Virgin Steele. Zatytułowanym "The Passion

of Dyonysus". Tytułowy Dionizos to jeden z

bogów greckiego panteonu. Dlaczego akurat

jemu zdecydowałeś się poświęcić ten krążek?

Dionizos to przede wszystkim bóg płodności i

wina oraz wszystkich radości, jakie wiążą się

ze spożywaniem tego trunku. Był on jednym z

tych bogów, którzy przynosili ludzkości pokój,

radość oraz ukojenie. Niestety, wypił o jeden

łyk za dużo i został zamordowany (śmiech).

W swoim życiu trochę wycierpiał. Dlaczego?

Otóż dlatego, że oprócz boskiej natury, miał w

sobie spory pierwiastek ludzki.

Czy to jest ta dwoistość, wokół której kręci

się cała koncepcyjna strona tego albumu.

Dokładnie! Głównie chciałem się tu skupić na

dwoistej naturze Dionizosa. Jak już wspomniałem,

był on po części bogiem, po części

człowiekiem. W jego historii odnajdziemy

koncepcje odrodzenia się na nowo. Warto też

nadmienić, iż był on bogiem odpuszczającym

ludzkości wszelkie przewinienia. Bez tego ciężko

się ludziom żyje. Patrząc na różne religie

owo odpuszczenie często przyjmowało formę

różnych morderczych rytuałów. W opozycji

do nich stoi natomiast Dionizos i jego całkowicie

pokojowe nastawienie.

Na okładce albumu widzimy człowieka na

krzyżu. Krzyż oczywiście pojawia się także

w pewnych interpretacjach mitu o Dionizosie,

niemniej jednak w naszej kulturze jednoznacznie

jest on kojarzony z chrześcijaństwem.

Według najbardziej rozpowszechnionej wersji

tego mitu, Dionizos został rozerwany na kawałki

przez tytanów, którzy zjedli wszystkie

części jego ciała oprócz serca. Zeus uratował

jego serce, dzięki czemu był on w stanie powrócić

do świata żywych. Są też wersje mówiące,

że został on powieszony na drzewie.

Prawdą jest, że istnieje pewien amulet zwany

Orpheos Bakkikos, który rzeczywiście przedstawia

ukrzyżowaną postać mężczyzny, która

jest przedstawiona jest jako Dionizos. Pojawił

się on na długo przed Jezusem. Jeśli prześledzić

ogólnie całą mitologię z różnych stron

świata i różnych okresów, to wychodzi na to,

że Jezus jest którymś tam z kolei bogiem rzekomo

skazanym na krzyż. W jego historii nie

ma nic oryginalnego, dlatego nie warto sobie

nim głowy zawracać (śmiech).

24

ENFORCER


lić ten jeden moment, w którym wszystko ma

ręce i nogi. To w dużej mierze przez ten tekst,

"The Ritual of Descent" tak bardzo się wydłużył.

Oparcie konceptu o historie Dionizosa i

wszystkie rozkminy filozoficzne z nią związane,

to pomysł, który zrodził się w Twojej

głowie zanim przystąpiłeś do komponowania,

czy miało to miejsce już podczas tworzenia

muzyki.

Początkowo nie miałem konkretnego zamysłu

odnośnie warstwy tekstowej tego krążka. Po

prostu zasiadłem do pianina. Zacząłem, jak to

zwykle bywa od plumkania bez ładu i składu.

Z czasem zaczęło nabierać to kształtu i pojawiały

się pierwsze szkice utworów, a nawet gotowe

motywy, które, możesz usłyszeć na albumie.

Cały czas jednak nie miałem pomysłu na

teksty. Z tym Dionizosem doznałem takiego

nagłego olśnienia. Po prostu można powiedzieć,

że pomysł na ten koncept spadł mi po

prostu z nieba. Wpłynął on w znaczny sposób

na rozbudowanie komponowanych numerów i

nadał im konkretnego klimatu. Czasami dopiero

tekst wpływa na ostateczne środki, jakich

używam podczas tworzenia danego numeru.

Cały ten proces chyba zajął ci pewien dość

spory kawałek czasu, czyż nie?

Ciężko w sumie powiedzieć, gdyż nie tworzyłem

tego jednym ciągiem od początku do końca.

W międzyczasie pisałem także inne rzeczy.

Można powiedzieć, że podzieliłem to na pewne

cykle. Czasami coś porzucałem, później

do tego wracałem, potem znowu na jakiś czas

odpuszczałem i tak w kółko. Był to bardzo

szarpany proces podzielony na kilka miesięcy.

Nie jest to dla mnie nic nic nowego, bo często

zdarzało mi się pracować w ten sposób.

W studio za to poszło chyba jednym ciągiem.

Dokładnie. Tym razem starałem się jakoś bardzo

pracy w studio nie udziwniać. Wszystko

poszło w miarę sprawnie.

Słuchając partii klawiszowych. Mam nieodparte

wrażenie, że sporo w nich nawiązań do

muzyki klasycznej.

Racja! Jestem wielkim fanem muzyki klasycznej.

Co prawda nie mam tak, że jak słyszę

jakiś riff, to mam w głowie coś w stylu "słyszałem

to już u Chopina", nie mniej jednak muzyka

klasyczna gdzieś tam zawsze w moim życiu była

obecna i myślę, że nawet podświadomie

zdarza mi się z niej czerpać inspirację.

Bóg z pierwiastkiem ludzkim

David DeFeis na nowej płycie Virgin Steel zabiera nas w pełną przygód

podróż z greckim bogiem wina. Podróż nie tylko liryczną, ale również opatrzoną

wyśmienitymi kompozycjami przepełnionymi wyszukanymi układankami dźwiękowymi.

Skąd taki wybór? O tym opowie nam sam zainteresowany.

Zostawmy może te klawisze i porozmawiajmy

o gitarowych partiach. Wrażenie zrobiła

na mnie solówka z "The Getsemane Effect".

Wiem, o czym mówisz. Tworzenie tego kawałka

zacząłem od tego charakterystycznego riffu.

Potem wymyśliłem tytuł, a następnie napisałem

tekst. Solówka, o której mówisz, powstała

na samym końcu i jest czymś w rodzaju wisienki

na torcie. W pewnym momencie pisania,

stanąłem na rozdrożu. Chciałem bardzo

go rozbudować i miałem kilka opcji do wyboru.

Właściwie mogłem tam dodać wszystko.

Na przykład jakąś kosmiczną partię klawiszy.

Mogłem tam też wsadzić jakieś sample. Mogłem

go nieco zwolnić, albo wręcz przeciwnie,

maksymalnie przyspieszyć. W pewnym momencie

powiedziałem w głowie sam do siebie:

"David, na tym albumie olej te wszystkie harmonie

wokalne, które były na poprzednich płytach". Odpowiedziałem

sobie "ok", choć wymagało to przestawienia

paru rzeczy w moim mózgu. Nie

mniej jednak podjąłem to wyzwanie.

Przepiękny wstęp do "You'll Never See the

Sun Again" naprawdę chwyta za serce.

Taki właśnie był jego cel. Zacząłem tworzyć

ten numer od partii klawiszy. Potem sam właściwie

nie wiem skąd, przyszedł mi do głowy

ten dziwny riff. Gdy powstała wersja finalna,

sam byłem pod ogromnym wrażeniem. To było

dla mnie coś, jak odkrywanie nowych terytoriów.

Słychać z jednaj strony wspomniane

już wpływy

muzyki klasycznej,

z drugiej

zaś jest tam pewna

innowacyjność.

Te wszystkie

klocki tworzą

mocną

zwartą oraz doskonale

zaprojektowaną

konstrukcję.

Najdłuższym

numerem jest

jednak "The

Ritual of Descent".

Tu dopiero

miałeś

pole do popisu.

Jest coś w tym,

co mówisz.

Właściwie jak

większość numerów.

Potem

dodałem te

wszystkie elementy

tworzące

dodatkowe

napięcie. Kiedy

doszło do pracy

nad tekstem,

okazało się, że

proces ten mi

się bardzo dłuży.

Z drugiej

strony jednak,

sam nie bardzo

umiałem ostatecznie

zakończyć

ten tekst.

Nie bardzo potrafiłem

ustrze-

Foto: Virgin Steele

"The Passion of Dyonysus" to album trwający

około godziny i dwudziestu minut.

Uważasz, że w dzisiejszych czasach, gdzie

ludzie robią dosłownie wszystko, łącznie z

słuchaniem muzyki w biegu, nagrywanie takich

kolosów jest dobrym pomysłem?

Jeżeli ktoś naprawdę kocha i rozumie muzykę,

zdaje sobie sprawę, że jej właściwy odbiór wymaga

skupienia. Wiem, że dziś spora ilość ludzi

traktuję muzykę jedynie jako tło do różnych

codziennych czynności. W tym miejscu

mogę mówić jedynie za siebie, jednak kiedy ja

obcuję z muzyką, chce żeby mnie całkowicie

pochłonęła i przeniosła w inne wymiary. Dla

mnie im album jest dłuższy, tym lepiej. Ale to

tylko moje odczucia i rozumiem, że ktoś może

mieć całkiem przeciwne zdanie. Kiedy słucham

kilkunastominutowego numeru, a na

jego końcu mam wrażenie, że minęły zaledwie

trzy minuty. Wtedy wiem, że to jest świetny

numer.

Pasji Ci nie brakuje. Potrafisz wyobrazić

sobie swoje życie bez tworzenia muzyki?

Szczerze mówiąc, nie. Kim niby miałbym być

wtedy? Gwiazdą filmów dla dorosłych?

(śmiech).

Bartek Kuczak

VIRGIN STEELE 25


W końcu wszyscy podążamy śladami Maiden, Priest i Helloween

Stu Marshall przede wszystkim to filar i podpora świetnie radzącej sobie

ekipie Death Dealer. Niemniej wspiera również inne projekty jak Saint Lucifer,

Blasted to Static, Empires of Eden, Arkenstone i Night Legion. Z tym ostatnim

właśnie nagrał i wydał druga płytę "Fight Or Fall", która moim zdaniem może swobodnie

stanąć w szranki z każdym wydawnictwem wspomnianego Death Dealer.

Także jak ktoś uwielbia heavy/power w tradycyjnej odsłonie, ale we współczesnej

oprawie, to koniecznie powinien zainteresować się Night Legion. Zanim jednak to

zrobicie, zapraszam do rozmowy ze Stu Marshallem.

HMP: Już za debiutu jedni porównywali was

do amerykańskiego power metalu inni do

euro-pejskiego. A wy jak uważacie, do

którego z power metalu wam bliżej?

Stu Marshall: To jest świetne pytanie!

Chciałbym powiedzieć, że oba, ale czuję, że

mamy w sobie agresję amerykańskiego power

metalu, jak zespoły takie jak Vicious Rumors,

Liege Lord i Manowar, ale także pewne

epickie aspekty klasycznego europejskiego

power metalu. W końcu wszyscy podążamy

śladami Maiden, Priest i Helloween.

ulubionych utworów ostatnich pięciu lat.

W waszej muzyce sporo jest też tradycyjnego

heavy metalu. W recenzji "Fight Or

Fall" napisałem, że najbardziej wyraźne są

wpływy Judas Priest, tego z ostatnich lat, ale

też odnajdziemy Iron Maiden czy też Dio.

Myślę, że w tej kwestii się bardzo nie pomyliłem?

W ogóle się nie mylisz! To bogowie, którzy

wskazali nam drogę. Każde porównanie do

tych zespołów jest dowodem na to, że dobrze

gramy heavy metal. W ogóle nie jestem strażnikiem

metalu, ale tak, uhonorujmy legendy

Sumując. Napisałem o muzyce z "Fight Or

Fall", że może kojarzyć się z dokonaniami

takich zespołów jak Death Dealer, Cage z

pewną domieszką twórczości HammerFall

czy Primal Fear. Do tego odnajdziemy też

pewne echa klasycznego heavy metalu typu

Judas Priest, Iron Maiden czy też Dio. Czy

zgodzisz się z moim opisem?

Zgadzam się co do Death Dealer, ponieważ

jestem głównym autorem muzyki, więc absolutnie

istnieje pewne porównanie. Ale tak, klasyczny

i mroczny metal jest naszym celem - naszą

misją jest tworzenie metalu, który kochamy

słuchać. Primal Fear to zespół, z którym

jestem blisko jako fan, przyjaźnię się też z Ralfem

Scheepersem, który śpiewał na moim solowym

albumie ("Empires of Eden"), ale to

świetny zespół, który przetrwał próbę czasu.

Czasami wyzwaniem jest też nie powtarzać

tego, co zrobili bogowie, jak Maiden czy Priest

- to cienka granica, gdzie jako autor możesz

zacząć się powtarzać, a na tym albumie ciężko

pracowałem, by zajrzeć w głąb siebie i odkryć,

jaka muzyka powinna się pojawić.

W wywiadzie, który udzieliłeś nam przy okazji

wydania debiutu, opowiedziałeś nam, że

muzyka powstała przy współpracy wszystkich

muzyków. Czy w wypadku "Fight Or

Fall" było podobnie?

Tak, zawsze wolę współpracować z innymi.

Ten album został w większości napisany przeze

mnie i naszego głównego wokalistę Louie

Gorgievskiego, ale reszta zespołu też miała

swój wkład. Nasz perkusista jest jednym z najlepszych

perkusistów "rockowych" na tej planecie!

Tak więc Clay T wnosi dla nas bardzo

mocny kręgosłup w średnim tempie i prawdziwe

wyczucie perkusji, którego brakuje w wielu

power metalowych kapelach. Niektórzy z

chłopaków wnieśli swoje pomysły do aranżacji

i wszyscy przedyskutowaliśmy kolejność albumu,

co jest bardzo ważne dla mnie jako słuchacza.

To jedyna zmiana, jaką mamy jako

artyści, aby zabrać cię w podróż przez utwory

w zamierzonej kolejności.

Jak w ogóle podchodzicie do kwestii europejskiego

power metalu, a szczególnie do jego

najbardziej melodyjnych odmian, takich jak

Sonata Arctica, Rhapsody, czy teraz bardzo

modnych Beast in Black i Battle Beast. Mieliście

kiedykolwiek do takiej muzyki negatywne

odczucia, a może wręcz wzbudzała w

was agresywne reakcje?

Chociaż uwielbiam moc zespołów takich jak

Beast in Black, są jednym z moich ulubionych

nowych zespołów, nie mogę znieść EDM

(jedno z określeń elektronicznej muzyki tanecznej

- przyp. red.) i "tanecznych" elementów,

które niektóre zespoły wprowadzają do tej

muzyki. Tak, mają do tego prawo, ale osobiście

nie znoszę słuchać degradacji metalu. Sonata

i Rhapsody wciąż miały dla mnie moc i

epickie brzmienie. Ale żeby było jasne, "Blind

and Frozen" Battle Beast to jeden z moich

Foto: Peter Stanton

przeszłości najlepiej jak potrafimy - tak się

czuję, kiedy piszę. Nasz wokalista jest również

niesamowity i podobny do Bruce'a Dickinsona

i Dio, więc to również przyczynia się do

tego, co dostarczamy.

Czy był to szybki procesy, jak w wypadku

pisania materiału na debiut, czy tym razem

mieliście więcej czasu na napisanie i dopieszczenie

poszczególnych utworów?

Powstawanie materiału na "Fight or Fall" był

długim, trzyletnim procesem. Ale nie chcieliśmy

się spieszyć. Covid uderzył we wszystkich

i zamknął wszystkie trasy koncertowe, więc

mieliśmy dodatkowy czas na dopracowanie

utworów, a także podjęliśmy silną decyzję, aby

uczynić ten album stosunkowo krótkim, składającym

się z dziewięciu utworów - mieliśmy

15 utworów i wybraliśmy tylko najlepsze kawałki.

Klasyczne albumy Sabbath, Priest i

Maiden, które uwielbiam, miały tylko osiem

lub dziewięć utworów. Uwielbiam ten format.

Znajdź najlepsze z najlepszych i zaprezentuj je

naszym słuchaczom. Powiem, że był to bardzo

przyjemny proces, chłopaki z zespołu są jednymi

z moich najlepszych przyjaciół, dlatego

właśnie założyłem Night Legion.

Wydaje się, że pomysłów na dobre riffy i

solówki nigdy ci nie zabraknie. Jednak przy

"Fight Or Fall" dołączył do was drugi gitarzysta

Col Higginson. Czy Col miał jakiś

wpływ na riffy oraz solówki i czy pomógł

przy pisaniu materiału na nowy album? Na

jakie jego umiejętności według ciebie powinniśmy

zwrócić uwagę?

Tak, Col jest naszą tajną bronią. Jestem jego

przyjacielem od prawie 30 lat. Jest znakomitym

wokalistą i świetnym gitarzystą. Napisał

utwór "The Enemy", który ma wyraźny klimat

i naprawdę dobrze sprawdziła się na albumie.

Ale zdecydowanie zwróć uwagę na jego rewelacyjny

wokal, facet jest bestią i wspaniałym

człowiekiem.

Nowym wokalistą został wspomniany już

Louie Gorgievski. Moim zdaniem sprawdził

się na płycie rewelacyjnie. Co się stało z Vo

26

NIGHT LEGION


Simpsonem i jak doszło do zmiany wokalistów?

Dziękuję, pracowałem z Louie od lat przy różnych

projektach i jest on prawdziwym profesjonalistą,

świetnym wokalistą i autorem tekstów.

Będę tutaj szczery, było kilka trudnych

momentów z odejściem Vo z zespołu, czasami

może być trudno z ludźmi. Ma swój własny

zespół poza Night Legion i myślę, że wpływ

Covid i jego skupienie się na innym zespole

spowolniły postęp w pisaniu naszego materiału,

który wpłynął na nas i trwał od 18 miesięcy

do dwóch lat. To świetny facet i życzę mu

jak najlepiej. Mieliśmy dużo zabawy podczas

wspólnej pracy i wiem, że odniesie sukces w

tym, co robi.

Muzyka Night Legion w zasadzie wciąga od

razu i zmusza do headbangingu, jednak teksty

traktujecie dość poważnie. Czy fani nie

skarżą się na taki kontrast miedzy muzyka a

tekstami?

Nie widziałem żadnych skarg na teksty. Podoba

mi się, że Louie jest przemyślanym tekściarzem

i jego przesłania są zróżnicowane i

potężne. Jeśli cofniemy się wstecz, nawet jeśli

Dio śpiewał o tematach fantasy, jego teksty

miały patos i znaczenie, były dość poważnymi

przesłaniami. Ostatecznie robimy to, co robimy

i jesteśmy z tego dumni - jako kompozytor

jestem winien każdemu, kto słucha muzyki,

bycie z nią szczerym i uważam, że wokalista

musi zawsze wierzyć w słowa, które śpiewa - to

bardzo ważne.

Bardzo podoba mi się jak zespoły heavy metalowe

sięgają po znaczące tytuły literackie

albo inspirują się wybitnymi filmami. Taka

postawa nie jest obca tobie i twoim zespołom.

Tym razem na tapetę wzięliście jedną z

przygód Sherlocka Holmesa zawartej w

opowiadaniu "The Hounds of Baskerville"

Sir Arthura Conana Doyle'a...

Tak! Uwielbiam horrory Hammera z lat 50. i

60. Pewnego popołudnia oglądałem film "Pies

Baskerville'ów" i będąc wielkim fanem Petera

Cushinga poczułem ducha, by stworzyć epic

metalową pieśń o tej historii. Partie orkiestrowe

w utworze sięgają około 60 części... Inspiracja

może uderzyć w każdej chwili i to jest

świetny przykład. W rzeczywistości nazwałem

zespół Death Dealer po obejrzeniu serii filmów

"Underworld" wiele lat temu. Główny

bohater użył terminu "death dealer" i to natychmiast

wywołało inspirację.

"The Hounds of Baskerville" ustawia od razu

odbiór całego albumu. Kawałek jest szybki,

nośny, ze świetnymi riffami i solami, jest też

zwolnienie w stylu Ironow. No i wokal Louie

ciągną kawałek do przodu. Tym samy zapowiada

nam, że do końca krążka czeka nas,

niezły wpierdol...

Dzięki wielkie! Tak, czuliśmy, że to świetny

otwieracz albumu, ale także... nieoczekiwany,

prawda? Ma progresywne elementy w całym

utworze i orkiestrową sekcję środkową, która,

moim zdaniem, prowadzi słuchacza ścieżką

epickiego mroku.

Na "Fight Or Fall" nie ma wypełniaczy.

Każdy utwór jest świetnie napisany i może

się podobać. Jednak moimi faworytami są:

utwór tytułowy, który rozpozna się intrem

niczym w Ironach, lecz bardzo szybko przechodzi

w power metalowy hymn. "Harvest of

Sin" nie dość, że zaczyna się jak jakiś

Foto: Mike G

kawałek Dio to ma znakomity refren. No i

"The Hand of Death" najbardziej złożony na

płycie, a zarazem bardzo epicki i klimatyczny.

Z pewnością otrzymałeś feedback od

fanów i krytyków, które z utworów są najczęściej

wymieniane jako te najlepsze? Czy

możesz zdradzić, które kawałki są twoimi faworytami?

Odniosę się do mojego komentarza na temat

wybierania tylko najlepszych kompozycji i

czasami pozostawiania innych utworów poza

albumem. Nie jest łatwo odrzucić coś, nad

czym ciężko się pracowało, ale to wymaga założenia

czapki producenta zamiast faceta z

zespołu i tekściarza. "Hand of Death" jest dla

mnie bardzo wyjątkowy i tak, to ostatni utwór

na albumie i nie bez powodu. Chciałem, aby ta

mroczna i powolna moc była ostatnim tomem

tego, co dostarczyliśmy na ten album. Jestem

również pod silnym wpływem Candlemass i

oczywiście Black Sabbath.

Night Legion gra w sposób oldschoolowy,

ale brzmienie macie współczesne i nie chodzi

mi groove metal czy nu metal, ale o taką

kwestię, że nagrywacie z wykorzystaniem

współczesnej technologii, dzięki czemu wasz

power metal brzmi potężnie. Mnie bardzo

pasuje takie brzmienie...

Doceniam twój komentarz. Trudno nam to

stwierdzić, ponieważ jesteśmy w tym jako tacy,

ale zdecydowanie odzwierciedlamy i szanujemy

duchy naszej metalowej przeszłości jako

takie. Ten album został zmiksowany i zmasterowany

przez Chrisa Themelco, który jest

wschodzącą gwiazdą metalowej produkcji.

Chcieliśmy, aby ten album brzmiał organicznie

i prawdziwie, z dużą ilością gitary basowej

(Glenn wykonał świetną robotę), a gdy

podkręcisz głośność, chciałem, abyś usłyszał

różne rzeczy w utworach, różne charaktery i

dźwięki. Moim zdaniem było to charakterystyczne

dla albumów Maiden i Priest z lat 80.

Uzyskać takie brzmienie nie jest dla was niczym

trudnym. Z tego co wiem, posiadasz

własne studio i już przy kilku produkcjach już

pracowałeś, dzięki czemu masz już spore doświadczenie,

ale chyba dziedzina nagrywania

muzyki to chyba tzw. niekończąca się historia?

Masz rację! To prawdziwa królicza nora, która

nigdy się nie kończy. Myślę, że najważniejszą

rzeczą nie jest patrzenie na technologię lub

wtyczki do nagrywania, ale faktyczne pisanie

utworów. Reszta zajmie się sama. Możemy

dać się wciągnąć w najnowsze techniki i innowacje,

ale jako autor wiem, że ważne jest, aby

skupić się również na doświadczeniu słuchacza.

Na poprzednim albumie udzielało się kilku

gości, tym razem jest tylko Mike LePond.

Mieliście pomysł na zaproszenie tylko jednego

gościa? Co w ogóle myślisz na temat

zapraszania znanych muzyków w czasie sesji

nagraniowych? Umiejętności muzyków Night

Legion są niesamowite i w zasadzie nie

widzę problemu, aby zagrali każdy pomysł,

który są w stanie wymyślić...

Dla mnie było luksusem mieć gościnnie na

debiucie moich idoli, Pete Lesperance jest z

niesamowitego kanadyjskiego zespołu AOR o

nazwie Harem Scarem i wszyscy znają Rossa

the Bossa z Manowar, a także z mojego zespołu

z USA Death Dealer. Ale ponieważ już

to zrobiliśmy, nie czuliśmy, że jest to potrzebne

również na nowym albumie. Mike Le-

Pond także gra na basie w Death Dealer i jest

moim bliskim przyjacielem, więc był zdecydowany,

aby nam pomóc i jaki niesamowity dał

występ! Myślę, że dobrze jest mieć znanych i

zaangażowanych muzyków, to podnosi poziom

albumu i sprawia, że pracujemy ciężej,

aby za nimi nadążyć!

Współpracujesz z Death Dealer. Ostatnio

impet promocji tego zespołu trochę wyhamował,

ale zdaje się, dzięki temu znalazłeś czas

na nagranie i wyprodukowanie nowego albumu

Night Legion...

Dokładnie! Minęło trochę czasu od ostatniego

albumu Death Dealer, ale dobra wiadomość

jest taka, że mamy już w pełni zmiksowany i

zmasterowany następny album. Jesteśmy w

trakcie rozmów z dwiema dużymi europejskimi

wytwórniami i mamy nadzieję, że uda nam

się wydać kilka nowych utworów. Opóźniliśmy

wydanie albumu, ponieważ wierzymy, że

jest to bardzo wyjątkowy album i musi zostać

wydany we właściwy sposób.

Współpracujesz również z Arkenstone i innymi

formacjami, jak znajdujesz czas na prowadzenie

tych wszystkich przedsięwzięć, a

w dodatku masz też czas na pracę w studio z

NIGHT LEGION

27


innymi artystami...

Tak, zawsze pracuję! Trzeba jakoś opłacić

rachunki, nie? Ale uwielbiam pisać muzykę i

to nigdy się dla mnie nie kończy, więc mam

blisko 100 utworów w folderze, do którego

wracam i który zawsze ewoluuje. Starannie

planuję swój czas i myślę, że kluczem jest zawsze

ciężka praca nad tym, co się kocha.

Współtworzyłeś Dungeon i Empires of Eden

są to formacje lekko zapomniane, czy jest

szansa, aby przypomnieć (wydać reedycje)

płyty tych zespołów?

Tak, byłem założycielem Empires of Eden,

ale żeby być uczciwym, dołączyłem do Dungeon

dopiero po jego rozpoczęciu działalności.

Empires of Eden był tak naprawdę solowym

albumem Stu Marshalla, na którym napisałem,

zagrałem i wyprodukowałem wszystko,

ale zatrudniłem wokalistów takich jak Udo

Dirkschneider, Rob Rock, Ralf Scheepers

itd. Szczerze mówiąc, nie ma żadnej wiadomości

z prośbą o ich reedycję, ale być może w

przyszłym roku wydam kolejny album Stu

Marshalla Empires of Eden!

Do promocji pierwszego albumu Night Legion

wykorzystałeś wspólną trasę z Death

Dealer. Czy tym razem Night Legion będzie

promowało nową muzykę, grając trasę?

Prowadzimy teraz rozmowy z promotorami,

ale pojawia się ta sama smutna historia o kosztach.

Pochodzimy z Australii... To mała fortuna,

ale nie tracimy nadziei.

Jak zmieniła się australijska scena power

metalu i klasycznego heavy metalu po pandemii?

Jak jest jej aktualny stan?

Jest bardzo mocna... Mamy tu kilka świetnych

zespołów jak na tak mały kraj. Scena thrash i

deathmetalowa jest największa, ale zespoły takie

jak Black Majesty, Vanishing Point i Silent

Knight wciąż są aktywne.

Mam wrażenie, że to, co dzieje się w Night

Legion jest mocno zależne od tego, jakie ma

plany Death Dealer. Czy jak znowu ruszy

ten amerykańska power metalowy potwór to

wszystko inne zostanie odsunięte na drugi

plan, czy masz konkretny harmonogram, aby

zająć się wszystkimi swoimi projektami i się

jego trzymasz?

Jesteś bardzo spostrzegawczy. Tak, naturalnie

staralibyśmy się połączyć te dwie trasy koncertowe

na całym świecie. W tej chwili, ponieważ

jesteśmy w trakcie rozmów z wytwórnią,

nie mam pewności co do harmonogramu, ale

jest to coś, co bardzo uważnie obserwujemy.

Oba zespoły będą miały moją uwagę... To moja

super moc.

Sześć lat czekania na płytę to długo, masz

pomysł, aby na kolejną płytę Night Legion

tak długo nie czekać?

Co nie?! Zgadzam się, że to zdecydowanie za

długo... Dobre wieści są takie, że mamy napisanych

sześć utworów na następcę "Fight or

Fall", Massacre Records byli dla nas bardzo

dobrzy i mamy nadzieję, że będziemy z nimi

dalej współpracować. Mam już plany na następny

album i czuję, że będzie mroczniejszy,

cięższy i nieco bardziej doomowy.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

HMP: Na początek muszę zapytać, skąd w

ogóle pojawił się pomysł na taki projekt, jak

Chris Boltendahl's Steelhammer?

Chris Boltendahl: Band ten powstał w dość

zabawnych okolicznościach. Na samym początku

miałem pomysł, by przywrócić do życia

formację X-Wild. Razem z basistą tej formacji,

a obecnie grającym w Grave Digger - Jensem

Beckerem podjęliśmy pewne próby, by zrealizować

ten cel. Dobrą okazją ku temu był niewątpliwie

fakt, że wszystkie trzy płyty tej formacji

zostały wznowione przez Rock of Angels

Records. Sytuacja była wręcz wymarzona,

bo Jensa mam praktycznie cały czas pod

ręką. Sam Jens był natomiast do tego pomysłu

nastawiony dość sceptycznie. Niekoniecznie

miał ochotę przekonywać dawnych członków

X-Wild, by się w to przedsięwzięcie zaangażowali.

Powiedziałem mu, że nie widzę żadnego

problemu. Ja mogę śpiewać, Tobias Kersting

wyraził chęć grania na gitarze, Ty zagrasz na

basie, a perkusistę znajdziemy. Potrzebujemy

właściwie tylko jednego członka oryginalnego

składu (czy to w ogóle można nazwać reaktywacją?

- przyp. red). Ze strony Jensa ciągle

padały jednak różne mniej lub bardziej sensowne

wymówki. Gość ewidentnie nie miał

ochoty się w to bawić. Pomyślałem wtedy, że

ok. Nie będę nikogo do niczego zmuszał na

siłę. Tobias jednak, w przeciwieństwie do Jensa

już się na to trochę napalił, więc najlepszym

rozwiązaniem sytuacji będzie stworzenie nowego

projektu. Tak właśnie powstał Chris

Boltendahl's Steelhammer.

Przypuszczam zatem, że Tobias miał duży

Foto: Jens Howorka

wpływ na ostateczny kształt albumu.

Dokładnie. Całość materiału została napisana

w dużej mierze przeze mnie oraz właśnie Tobiasa.

Patrick Schneider (perkusja) i Lars

Klose (bas) też coś od siebie wnieśli. Współpraca

całego naszego teamu układała się wręcz

idealnie, co miało pozytywny wpływ na tempo

i postęp całego procesu.

Podobno pierwotnie chciałeś nagrać, coś co

przypominało by zaginiony album Grave

Digger sprzed lat.

Mniej więcej tak. Na samym początku naszym

założeniem było stworzenie czegoś, co brzmiałoby

jak wczesny Grave Digger. Ostatnio pod

tym szyldem wydajemy więcej epickich rzeczy,

więc stwierdziłem, że fajnie byłoby wrócić do

korzeni, a konkretnie pierwszych czterech

płyt. Gdy zaczęliśmy te numery pisać, zaczęło

iść to w nieco inną stronę, niż chcieliśmy.

Pierwszym napisanym numerem był "The

Hammer that Kills". On w sumie w nasze założenie

się wpasowywał. Jednak im dalej żeśmy

w to brnęli, tym bardziej mijaliśmy się z

pierwotnym celem. Koniec końców wyszedł

nam album, który jest zdecydowanie bliższy

współczesnemu power metalowi, niż true metalowi

sprzed trzech dekad.

Poza power metalem, doszukuję się także

sporo progresywnych momentów.

Dokładnie. Zespół ten składa się z czterech

muzyków, spośród których każdy ma trochę

inny gust muzyczny, a co za tym idzie, inne

rzeczy go inspirują. Próbowaliśmy te elementy

jakoś poskładać w sensowną całość i chyba

nam to wyszło.

Jak przystało na niemiecki power metalowy

band, nie stronicie od melodii. Moim faworytem

jest kawałek "Beyond the Black Soul".

Myślę, że ten numer nieco odstaje od reszty

albumu. Jest on też drugim singlem promującym

płytę. W mojej opinii, doskonale oddaje

on nasz styl. Jak wspomniałeś, jest bardzo melodyjny,

jednocześnie dość ciężki, zawiera

także naprawdę fajną solówkę. Przyznam ci

się, że to jeden z tych kawałków, które naprawdę

napełniają mnie dumą.

Nie stronisz też od mroku. Mam tu na myśli

początek "Gods of Steel".

28

NIGHT LEGION


Skoro już wspomniałeś o Grave Digger, to

tego lata trochę koncertujecie. Nie będzie Ci

to przeszkadzać w promocji Chris Boltendahl's

Steelhammer?

Skądże. Oba te projekty żyją swoim własnym

życiem i nie wchodzą sobie w drogę. Oczywiście

Grave Digger zawsze pozostanie moim

priorytetem.

Jezus w ramonesce

Chris nam tu ostatnio szaleje. W przerwie pracy nad kolejną produkcją

Grave Digger postanowił poszukać sobie odskoczni. Zaskakujący może być fakt,

że projekt pod nazwą Chris Boltendahl's Steelhammer miał pierwotnie być

zupełnie innym przedsięwzięciem. Czym konkretnie? Tego dowiecie się z wywiadu

poniżej.

Spisałem tytuły wszystkich numerów, jakie

planowałem zamieścić na albumie. Przedyskutowałem

temat z Tobim, opisałem mu swoją

wizję tego numeru i razem stwierdziliśmy, że

przyda się w tym miejscu trochę mrocznej i

niepokojącej atmosfery. Kiedy przedstawił mi

ten riff, byłem naprawdę zachwycony.

"Iron Christ" to dość ciekawa koncepcja.

Skąd pomysł na tak osobliwy tytuł?

W mojej wyobraźni pojawił się Jezus ubrany w

typowo metalowe ciuchy. Zobaczyłem go, jak

wisi na krzyżu odziany w ramoneskę itp. Myślę,

że gdyby żył dzisiaj, byłby prawdziwym

rockendrolowcem. Gość się zawzięcie modlił,

ale to, co wyczyniają metalowi wokaliści na

scenie, również w pewnym sensie jest modlitwą.

Popatrz na przykład na Roba Halforda,

popatrz… hmmm… na mnie (śmiech), popatrz

na któregokolwiek metalowego krzykacza.

To co wyprawiamy, to nic innego jak modlitwa.

Sam kawałek zaczyna się czymś, co przypomina

kościelny chór. "lalalala" (śmiech)

(Chris naśladuje chór kościelny - przyp. red.)

Przypuszczam, że nie chcesz być jednak postrzegany,

jako artysta zaangażowany politycznie.

Nie. Ten numer to tylko taki wyjątek potwierdzający

regułę.

Sięgnąłeś jednak po cover zespołu bardzo

kojarzonego z polityką, mianowicie Midnight

Oil. Nagrałeś cover ich nieśmiertelnego

"Beds are Burning"? Jesteś fanem tej

kapeli, czy tak jak większość, lubisz ten jeden

konkretny utwór?

Jestem naprawdę wielkim fanem Midnight

Oil. Kiedy byłem młodszy, zdarzało mi się

Zamierzasz ciągnąć Steelhammer w przyszłości,

czy to tylko tak jednopłytowa odskocznia?

Myślę, że nie poprzestaniemy na tym jednym

krążku. Mam nawet parę pomysłów, które

można zrealizować pod tym szyldem. Następnym

moim krokiem będzie jednak kolejna

produkcja Grave Digger. Niedługo bierzemy

się za pisanie, a w okolicach stycznia pewnie

wejdziemy do studia. Mogę teraz ja zadać Ci

pytanie?

Jasne!

Jaki jest ulubiony zespół Chrisa Boltendahla?

(pokazuje logo na koszulce - przyp.

red.)

Czyżby to był Van Halen.

Tak! Brawo!

Wizja Jezusa jako rockendrolowca to coś

dość oryginalnego.

O to właśnie chodzi! Czasami człowiekowi do

głowy przychodzą naprawdę szalone koncepcje.

Na tym między innymi polega bycie artystą.

W sumie masz rację. Wiesz, w końcu Jezus

nosił długie włosy.

Tak! W dżinsach i skórze byłoby mu naprawdę

do twarzy (śmiech). Wyglądałby niczym

prawdziwy oldschoolowy metalowiec!

Starałeś się zawrzeć jakieś przesłanie w

swoich tekstach?

Nie. Te teksty nie mają kompletnie żadnego

przesłania i doszukiwanie się go na siłę mija

się z jakimkolwiek celem. To są typowe heavy

metalowe historyjki opakowane w odpowiednią

oprawę muzyczną. Nie znajdziesz tu też

typowych konceptów, po które często sięgam

w Grave Digger. Tu jest tylko metal!

W tytule albumu "Reborn in Flames" chyba

jednak jakiś przekaz ukryłeś.

W sumie zaskoczę Cię chyba, ale ten tytuł ma

trochę polityczny kontekst. Czasem zdarza mi

się wieczorem oglądać telewizję. Codziennie

karmi się nas złymi wiadomościami. To wojna

na Ukrainie i różne inne konflikty zbrojne na

świecie, to śmiertelne wypadki, to skorumpowani

politycy i tak w kółko. Wierzę, jednak, że

ci wszyscy uciśnieni zwykli szarzy ludzie pewnego

dnia powstaną. Stąd się wziął pomysł

na ten tytuł.

Foto: Jens Howorka

chodzić na dyskotekę, a tam ten numer po

prostu królował. Do dziś jest to jeden z mioich

ulubionych kawałków, przy których można się

wytańczyć. Co ciekawe, tekst "Beds are Burning"

jest ciągle aktualny. Popatrz na wszystkie

te klimatyczne zmiany zachodzące na

świecie. To właśnie jeden z powodów, dla których

sięgnąłem po ten cover. Drugim jest to,

że jak już wspomniałem, naprawdę lubię tę

piosenkę.

"Reborn in Flames" ukazał się pod szyldem

wytwórni Rock Of Angels Records, tej

samej, która wydaje obecnie Grave Digger.

Rozważałeś w ogóle inną opcję?

Nie. Jestem w pełni zadowolony z całej naszej

kooperacji. Na pewno wydadzą też kolejny

longplay Grave Digger.

Który album najbardziej lubisz?

Wielokrotnie widziałem ich na żywo z Davidem

Lee Rothem. Było to aż osiem razy.

Ciężko mi wybrać najlepszy album. Lubię

wszystkie nagrane z Davidem.

Ja pewnie w tym momencie w Twoich oczach

wyjdę na heretyka, ale zdecydowanie preferuję

okres, gdy wokalistą tej kapeli był Sammy

Hagar. Jeśli chodzi o albumy nagrane z

Davidem, to wracam tylko czasem do debiutu

zatytułowanego po prostu Van Halen.

Nie widziałem ich nigdy na żywo w tym

składzie, dlatego pewnie mam do niego

mniejszy sentyment. Natomiast płyty nagrali

całkiem niezłe.

Bartek Kuczak

CHRIS BOLTENDAHL'S STEELHAMMER 29


HMP: W zeszłym tygodniu występowałaś

na Monsters Of Rock Cruise 2023. Wróciłaś

już do domu, czy utkwiłaś w mrocznej wieży?

Laura Guldemond: (śmiech) Świetnie bawiliśmy

się na Monsters Of Rock Cruise i

chcielibyśmy, aby impreza trwała jak najdłużej,

ale jesteśmy już z powrotem w Szwajcarii.

Szykujemy się na release show w piątek, w

miejscowości Pratteln.

W Waszej rozpisce widzę nie jeden, a trzy

specjalne koncerty promujące "The Dark

Nauczycielkę zamknąć w wieży, dewiantów

wypuścić na wolność

Wokalistka Laura Guldemond udzieliła

nam wywiadu w związku z premierą

najnowszej płyty Burning

Witches pt. "The Dark Tower". Niejedna

odpowiedź zdumiała mnie,

dlatego podczas transkrypcji postarałem

się zachować najbardziej osobliwe

momenty. Zachęcam do czytania

wszystkich otwartych na świat fanów

heavy metalu.

W jakim dokładnie składzie wychodzicie

teraz na scenę? Pytam, dlatego że jakiś czas

temu gitarzystka Larissa Ernst wzięła urlop

macierzyński.

Larissa jest w ciąży. Przyjdzie nas zobaczyć.

Możliwe, że dołączy na kilka numerów, ale to

się dopiero okaże.

Wspomaga Was na żywo Courtney Cox z

The Iron Maidens. Jak Wam się razem gra?

Fajnie. Courntey to dobra gitarzystka. Dajemy

czadu.

A zatem, ile numerów zagracie w piątek?

Sprawdzę: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć,

"och, tu znów moja zwykła twarz". Tym razem wyszło

super. Poza tym, fajnie nam się współpracowało

z profesjonalnymi aktorami w utworze

tytułowym. Wcielili się w rolę sługi Lady Elisabeth

Bathory, czyli pierwszej znanej w historii

seryjnej morderczyni. Trochę sobie na

nich pozwalała, aż w końcu ich pozabijała.

Umarli, po czym zamknięto ją w wieży

(śmiech).

Jaką rolę w tym utworze odgrywa wspomniane

na samym początku liryków wyciągnięcie

karty diabła?

Chodzi o dokonywanie wyborów. W tym

przypadku, nikt nawet nie podejrzewał, że w u

tworzonej przez siebie szkole dla wysoko sytuowanych

kobiet, Lady Elisabeth Bathory

będzie torturować zarudnione sługi, ponieważ

cieszyła się znakomitą opinią w środowisku.

Skutecznie przekonywała postronnych do

przyjęcia zmyślonych powodów śmierci.

Uchodziło jej to na sucho, ale tylko do momentu,

gdy wyznaczyła sobie za cel dzieci

swoich uczennic. W końcu zamknięto ją w

wieży.

Czyli nie wszystko złote, co się świeci. Czy

uważasz "The Dark Tower" za jeden z Waszych

najbardziej urozmaiconych albumów?

Nie, bo dawniej nagrywaliśmy bardziej urozmaicone

krążki, a ja już wcześniej zmieniałam

dynamikę podczas śpiewania. W tym przypadku

też mieliśmy różnorodne pomysły, ale to

ciężar brzmienia oraz mroczna atmosfera najbardziej

wyróżnia "The Dark Tower".

Tower": w Belgii, w Szwajcarii oraz w

Niemczech. Nie nalegałaś na swoją Holandię?

Belgia znajduje się bardzo blisko, niemiecki

Oberhausen też, więc nie widziałam konieczności

dodawania na siłę koncertu w Holandii.

Zainteresowani z łatwością mogą dojechać.

Niderlandy wydają się bardziej zorientowane

na symfoniczny metal niż na tradycyjny

heavy?

Wolałabym tak nie uogólniać. Uczestniczyłam

w koncertach heavy metalowych w Holandii i

myślę, że dalibyśmy tu radę. W zeszłym roku

graliśmy w Rotterdamie i nie mogliśmy narzekać

na frekwencję. Obecnie bardziej stawiamy

na festiwale.

Foto: Burning Witches

siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście,

dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście!

Domyślam się, że niektóre są starsze, a niektóre

nowsze?

Tak.

Nakręciliście niesamowite wideoklipy do

najnowszej płyty "The Dark Tower". Czy

mogłabyś mi trochę więcej o nich opowiedzieć?

Dreamfilm Factory pomogło nam w realizacji

teledysków do utworu tytułowego oraz

"Unlease the Beast". Jestem szczególnie zadowolona

z ustawienia świateł. Jako dziewczyna

zawsze bardzo przejmuję się oświetleniem, bo

zależy mi, aby dobrze wyglądać, a z byle jakim

oglądałabym efekt końcowy z zażenowaniem:

Okej, jednak zauważyłem, że mamy tutaj

jedną optymistyczną i podnoszącą na duchu

balladę: "Tomorrow". Sporo na albumie również

rock'n'rolla, a z drugiej strony pojawia

się wręcz thrashowa młócka. Obok mroku z

płyty bije również odrobina światła. Bywa

przerażająco, ale bywa również przebojowo.

W "Tomorrow" życzę wszystkiego, co najlepsze

mojemu znajomemu, który nie czuje się we

własnym domu oraz w tym świecie na właściwym

miejscu. Odrzuca panujący system społeczny.

Myślę, że wielu ludzi może z tym opisem

się zidentyfikować. Radzę, żeby się nie

poddawać, bo jutro nastanie lepszy dzień.

Jednak to Romana jest główną kompozytorką?

Romana przynosi podstawowe struktury

utworów, rozbudowywane następnie przez

każdego muzyka Burning Witches. Ja piszę

liryki oraz większość linii melodycznych. Pozostali

jammują wspólnie w sali prób.

Ostateczny kształt naszej muzyki jest więc

efektem wspólnych starań. O ile wiem, Romana

i Larissa współpracowały zdalnie. Ja nie

mieszkam w Szwajcarii, więc zazwyczaj komunikuję

się z zespołem za pośrednictwem aplikacji

WhatsApp. Przedstawiam Romanie

własne pomysły i pytam ją o opinię. Komponuję

w zaciszu domowym, ale nagrywam już w

studiu. Wspaniale jest się spotkać z dziewczynami

i działać na żywo. Łatwo się dogadujemy

podczas sesji nagrań, dlatego że każda z nas

przychodzi przygotowana z już przemyślanymi

rozwiązaniami. Nie jestem pewna, na ile

komfortowe byłoby dla mnie pisanie utworu

od nowa w ich obecności, bez zatapiania się w

mój indywidualny stan skupienia.

"Tomorrow" znacznie różni się klimatem od

pozostałych utworów z nowej płyty. Czy

30

BURNING WITCHES


pracując nad "Tomorrow" podzielałaś nastrój

Romany?

"Tomorrow" to ballada z wyjątkowo pozytywną

atmosferą w refrenie, ale też ze znaczną dozą

melancholii. Napisałam ją o konkretnym facecie,

którego znam od dziecka. Niepokoją mnie

jego egzystencjalne rozterki, ponieważ kierowany

nimi wylądował na ulicy. Nie czuje się

dobrze otoczony czterema ścianami. Miewa

myśli samobójcze. Pewnej nocy wdał się w bójkę

i przysłał mi zdjęcia swojej pobitej twarzy.

Och, dotąd myślałem, że bezdomność jest

oznaką sabotażowania rynku pracy przez

kapitalistów. W Holandii tym ciężej przetrwać

na ulicy, że policja nie pozwala bezdomnym

zmróżyć oka. Policjanci wolą natarczywie

budzić śpiącego niż pozwolić mu nabrać

sił na walkę o byt kolejnego dnia.

Mój znajomy dostał możliwość przespania się

jednego dnia w schronisku, ale nie więcej. Holenderskim

bezdomnym odmawia się prawa do

snu, więc musiał znaleźć ukryte miejsce. Uważam

go za szczególną osobę, dlatego że nie

chodzi mu o brak kasy na wynajem pokoju,

lecz przede wszystkim o nieodpartą pokusę

ucieczki od czterech ścian. Analogicznie, wielu

ludzi nie zgadza się na zamknięcie w klatce

narzuconego systemu społecznego.

W kawałku "Tomorrow" używasz zwrotu

"you" oraz "your" aż dziesięć razy, zaś w

"Unleash The Beast" dokładnie pięć razy.

Czy w obu przypadkach zwracasz się do tej

samej osoby?

Te teksty są wyrazem swobodnego przepływu

rzeki myśli, nie zaś formą celowego zwracania

się do drugiej osoby liczby pojedynczej.

"Unleash The Beast" również opowiada o Elisabeth

Bathory. Dorastała w niezwykle dziwnej

społeczności. Jeśli ktoś popełnił zbrodnię

i został skazany, mógł trafić na zorganizowane

tortury. Wobec tego, znęcanie się nad innymi

nie wynikało wyłącznie z choroby umysłowej,

ale było elementem świadomej organizacji grupy

ludzi. Możliwe, że tortury były ulubionym

hobby Elisabeth Bathory. Niektóre spośród

krążących o niej historii są prawdziwe, inne

zmyślone. Podobno nie mogła ona przetrwać

bez torturowania kogoś dłużej niż dwa tygodnie,

miała więc setki ofiar. Inne źródła

wskazują jednak, że tych ofiar nie było aż tak

wiele - maksymalnie osiemdziesiąt. Nie zamierzam

jej bronić, bo nie była normalna, ale

doprowadziły ją do tego okoliczności, w jakich

dorastała. Dostrzegam w niej analogię do

osób, które czują się wypalone zawodowo i

uciekają od przytłaczającego kieratu w coś, co

nie do końca jest dla nich zdrowe lub co wcale

nie przynosi korzystnych skutków. Znów wyrażam

antysystemowy pogląd.

Natknąłem się wczoraj na raport, w którym

UNESCO ostrzega przed rosnącą liczbą

przypadków naruszania wolności artystycznej

na świecie. Coraz więcej artystów trafia

do więzienia, a niektórzy są zabijani z powodu

nader odważnych kreacji. Organizacja

naliczyła się aż 1200 naruszeń wolności artystycznej

w 2021 roku, od cenzury po osobisty

atak. Aż 39 artystów straciło życie a 119 trafiło

za kratki. Jak odniosłabyś się do tego

problemu?

Zastanawiające. Od stuleci artyści borykają się

z prześladowaniami. Toczą się konflikty o wolność

słowa oraz o wolność opinii. Zawsze sytuacja

wyglądała tragicznie. Oczywiście, publikowanie

takich raportów stwarza nadzieję na

ekspozycję problemu oraz na próbę mierzenia

się z nim. Zastanawiam się, czy wzrost ataków

nie wynika aby z mniejszej anonimowości w

dzisiejszych czasach. Być może obecnie łatwiej

rozchodzi się informacja, że ktoś zajmuje się

sztuką, ze względu na bezprecedensowe

rozpowszechnienie się dostępu do mediów

społecznościowych. Ja tam nie wiem, tak tylko

przypuszczam. Natomiast inna sprawa, że w

Szwajcarii cieszymy się wolnością, a przecież

bardzo długo walczyliśmy o zrównanie praw

kobiet i mężczyzn. W Holandii też jest pod

tym względem dobrze. Social media stosują

skandaliczną cenzurę, która jednak wyrządza

nieporównanie mniejszą szkodę od tej wskazanej

w przywołanym przez Ciebie raporcie.

Zdarzają się ponadto niepotrzebne kłótnie pomiędzy

użytkownikami Internetu na płaszczyźnie

wolności wypowiedzi.

Twoje liryki są często dramatyczne, przewijają

się w nich teatralne koncepty, ale sama

muzyka brzmi tradycyjnie heavy metalowo.

Czy tęsknisz za symfoniczno - powerowym

stylem Twojego poprzedniego zespołu, Shadowrise?

Nie tęsknię za Shadowrise, ale lubię zaśpiewać

czasami coś innego, nawet jazz.

Jak powinniśmy rozumieć fakt, że jesteś nie

tylko wokalistką, ale też wokalnym coachem?

Udzielam lekcji śpiewu. Jeśli ktoś potrzebuje

wsparcia w nauce, chętnie pomagam.

Czyli jesteś nauczycielką śpiewu. W jaki

sposób wykształciłaś własny styl?

Próbowałam śpiewać utwory, które mi się

podobały. Zaczęłam od metalu lat osiemdziesiątych.

W.A.S.P. oraz Within Temptation

były jednymi z moich pierwszych ulubionych

zespołów. Posiadałam kompilację z pojedynczymi

numerami m.in. Slayera i Pantery. W

tamtych czasach rockowe i metalowe teledyski

ukazywały się jeszcze na kanale MTV. W okolicy

mojego zamieszkania do dziś funkcjonuje

ten sam sklep z płytami, dzięki któremu odkryłam

mnóstwo rock'n'roll-owej i metalowej

muzyki. Nie stroniłam również od wygładzonego,

słodkiego gothic metalu. Niemniej jednak,

nie śpiewałam niczego spośród wymienionych,

bo gothic był zbyt słodki jak na mój

głos, zaś W.A.S.P. zbyt szorstki. Pierwszym

utworem, który wykonałam na poważnie, był

Europe "The Final Countdown" (1986). Nie

wyszło mi, ale próbowałam. W międzyczasie

zapragnęłam zostać gitarzystką, ale ostatecznie

nie zapisałam się na lekcje gitary, tylko

śpiewu. Następnie udzielałam się w dwóch

chórach i wykonywałam rozmaite kowery w

przypadkowych konfiguracjach personalnych.

Lubię słuchać, jak śpiewasz, ponieważ doskonale

łączysz grozę z chwytliwością.

Miło mi to usłyszeć.

A co myślisz o sekcji rytmicznej w Waszym

utworze "World on Fire", która do złudzenia

przypomina partię Judas Priest "Judas

Rising" (2005)?

Ja nie zauważyłam podobieństwa, dopóki inni

ludzie mi o nim nie powiedzieli. Może dlatego,

że linia melodyczna wokalu jest inna, a zapożyczenie

dotyczy rytmu instrumentów. Zazwyczaj

podczas słuchania muzyki w największym

stopniu koncentruję się na melodiach.

Czułam klimat Judas Priest, ale sama nie dostrzegłam,

że chodzi dokładnie o "Judas Rising".

W ogóle przyznam, że utknęłam przy

tym numerze i koleżanki z zespołu zaproponowały

mi pomysły na moją część.

Czy grasz w jakieś gry komputerowe?

Owszem, gram. Mam PlayStation.

Pytam dlatego, że akurat w Twojej miejscowości,

Zoetermeer, mieści się największe

na świecie interaktywne muzeum gier komputerowych

(National Videogame Museum).

Można tam pograć w setki gier z lat

osiemdziesiątych. Zaciekawiło mnie to. Próbowałaś?

Zainspirowało Cię coś szczególnego?

O proszę. Mieszkałam przez jakiś czas w

Zoetermeer, ale nigdy tam nie zajrzałam. Nie

znałam tego miejsca. Fajnie wiedzieć, że w

ogóle istnieje.

Opowiedziałaś mi już co nieco o swoich

inspiracjach z XX wieku, więc dopytam jeszcze,

która kapela, powstała już w nowym

Millenium, wywiera na Tobie największe

wrażenie? Co wybrałabyś, gdybyś miała

zaśpiewać przeróbkę utworu napisanego w

dwudziestym pierwszym wieku?

(Laura bardzo długo zastanawia się, robi bezcenne

miny, nuci i szuka tytułu jednego

utworu Rhapsody) Kojarzysz to? Rhapsody

"Emerald Sword" (1998). Lubię DragonForce,

zwłaszcza melodię "Through The Fire And

Flames" (2005). Podoba mi się utwór tytułowy

Judas Priest "Firepower" (2018).

A zatem, Burning Witches jest jedynym

wspaniałym zespołem powstałym w dwudziestym

pierwszym wieku.

Wow, usłyszeć coś takiego to wielka sprawa.

Jeśli tak myślisz, dziękuję.

Właśnie, że tak nie myślę. Uważam za to, że

wiele dobrego mija zarówno osoby słuchające

wyłącznie muzyki z zamierzchłej przeszłości,

jak i tych, którzy interesują się wyłącznie nowościami.

Gdy ktoś mówi mi, że lubi wyłącznie

kapele z poprzedniej epoki, odpowiadam:

a co powiesz np. na Burning Witches?

W naszej muzyce jest sporo old-schoolowych

elementów. Mam nadzieję, że fani heavy metalu

lat osiemdziesiątych oraz początku lat

dziewięćdziesiątych odnajdują na naszych płytach

ciekawą muzykę.

Przyszłość tradycyjnego heavy metalu należy

do Was.

Sam O'Black

BURNING WITCHES 31


O wartościach, których w codziennym biegu nie dostrzegamy

Zaledwie pięć numerów temu ukazał się na łamach Heavy Metal Pages

bardzo obszerny wywiad z gitarzystą Scream Maker, Michałem Wroną. Bardzo

zależało mi, żeby moja wymiana zdań z nim na temat nowego albumu "Land of

Fire" również wniosła do HMP coś nowego. Na szczęście okazało się, że Michał

nie lubi się powtarzać. Podzielił się z nami niezwykle dojrzałymi przemyśleniami

o kondycji współczesnego świata, a także z pasją wypowiedział się o ambitnych

wyzwaniach, jakie intensywnie podejmuje jego zespół.

odpowiedzi na pytania dotyczące m.in. gitarowej

charakterystyki muzyki Scream

Maker. W jaki sposób Twoje podejście do

gry na gitarze różni się na "Land of Fire" w

porównaniu do "BloodKing" (2022)? Czy

wyznaczyłeś sobie inne założenia? Jak bardzo

zależało Ci, żeby zrobić coś nowego, a

jak bardzo na zachowaniu wypracowanej

stylistyki ku zadowoleniu fanów?

Ten album jak żaden poprzedni, miał konkretne

założenia od samego początku i konsekwentnie

starałem się pilnować ich realizacji.

Płyta miała być krótsza niż poprzednik,

numery bardziej melodyjne i bardziej zwarte

tylko dlatego, że ktoś tego oczekuje. Takie

postawienie sprawy jest uczciwe, i myślę, że

wiarygodne. Być może gdybyśmy żyli wyłącznie

z muzyki, to kalkulowałbym jaki układ

nut sprzeda się najbardziej i bym np. ajronował

bądź helloweenował bez umiaru. Na

szczęście nie muszę się nad tym zastanawiać.

Co dobrego mógłbyś powiedzieć o Waszym

nowym gitarzyście Bartoszu Ziółkowskim?

Gra już z nami ze dwa lata, to zdolny i bardzo

charakterny chłopak, fajnie wypada na

koncertach, które, jak mi się wydaje, uwielbia.

Ma też swój własny zespół, w którym gra

bardziej nowoczesny metal w tzw. dropie.

Poza tym uczy grać na gitarze i na próbach

regularnie podgrywa nam wszystkie "riffy",

które są obecnie na czasie, i które musi umieć

pod kątem uczniów. Mimo że pije zazwyczaj

piwo 0%, to czasem coś mu się tu pomyli i

wtedy mamy w busie prawdziwego wodzireja

(śmiech). My wszyscy, tak na co dzień, nie

mamy w zespole jakichś bardzo towarzyskich

relacji, w zasadzie tylko pierwszy skład

Scream Maker dużo razem imprezował, no,

ale wtedy przez ścianę z salą prób mieliśmy

hurtownię piwa. To były lata temu. Mamy

swoje kobiety, rodziny, czasem już dzieci,

obowiązki zawodowe, różne kręgi znajomych,

inne zainteresowania itd. W sumie to

najczęściej z wokalistą chodzimy na piwo.

Reasumując, Bartosz z zadań, które u nas

ma, wywiązuje się w sposób optymalny. Na

żywo naprawdę dobrze mi się z nim gra. Muszę

też wspomnieć o pozytywnym, choć może

i zabawnym, wpływie Bartka na zespół:

bardzo dużo ćwiczy na siłowni, regularnie

potem ściąga tiszerty na koncertach i my,

żeby nie wyglądać przy nim jak jakieś spasione

knury i pasibrzuchy, też ambitnie wzięliśmy

się za siebie, zwłaszcza Sebastian, który

łapę ma już prawie jak goście z Manowar

(śmiech).

HMP: Cześć Michale. Super, że znów możemy

przeprowadzić z Tobą wywiad na temat

nowej płyty Scream Maker. Jak się

miewacie? Wszyscy w zespole w najlepszej

formie mentalnej i fizycznej? Czy lato 2023

to dla Was okres pełen nowych i ciekawych

wrażeń?

Michał Wrona: Cześć, u nas wszystko ok.

Pierwszy raz wydajemy płytę w wakacje, ale

to wcale nie znaczy, że nastroje są wakacyjne.

Jesteśmy teraz skoncentrowani na medialnej

promocji "Land Of Fire", która potrwa

kilka następnych tygodni. Trochę też

gramy na żywo, ale być może w sierpniu złapiemy

kilka dni urlopu, bo koncertowo jesień

i zima dla zespołu zapowiadają się pracowicie.

W jakich okolicznościach przylgnął do Ciebie

pseudonim Ajronmajk?

Nie trzeba tu Sherlocka. Od dziecka uwielbiałem

Iron Maiden. Musiałbyś zobaczyć

mój pokój z podstawówki i szkoły średniej,

żeby to w pełni zrozumieć. Kumple z klasy

tak do mnie mówili; potem, gdy założyliśmy

Scream Maker, koledzy z zespołu też spontanicznie

zaczęli tak do mnie mówić. Nasz

pierwszy pałker Marek czasem tytułował

mnie wręcz "Alkomajkiem". Stare, dobre

czasy.

W poprzednim wywiadzie (HMP 82, str.

36, przyp.red.) udzieliłeś wyczerpujących

Foto: Scream Maker

tj. pozbawione niepotrzebnej "waty", refreny

naprawdę nośne, gitary, zwłaszcza te tzw.

melodyjkowe, mocniej niż zazwyczaj wyeksponowane.

"Land of Fire" to bardzo gitarowy

i komercyjny, ale w dobrym znaczeniu

tego słowa, album. Nie robimy tu rewolucji.

Sam nazwałbym to ewolucją, bo kompozycje,

zwłaszcza ich aranżacje, są ciekawsze,

bardziej treściwe i takie… "przyjemne" - to

ostatnie słowo chyba najlepiej oddaje ten album.

Płyta jest inna niż jej poprzedniczka, a

słuchacze ocenią, czy się podoba. Co do ostatniego

pytania, nigdy nie patrzymy na oczekiwania

fanów i staramy się robić coś, co w

stu pięćdziesięciu procentach zadowoli nas.

Potem to się może podobać innym albo nie.

Też nie zamierzamy stać w miejscu i nagrywać

kolejne wariacje "Liberty" (2013), "Black

Fever" (2016) czy "Mirror Mirror" (2022)

W jaki sposób, słuchając "Land of Fire", można

odgadnąć, kiedy słyszymy Cię, a kiedy

Bartosza?

Wiesz, muzykę do zespołu przynoszę ja i

realnie wszystkie nasze płyty zawierają numery

"made by Wrona & Stodolak". To nie

żaden wymuszony monopol, tak po prostu

jest, i to mimo regularnych zachęt do komponowania

dla kolegów na początku prac

nad każdą kolejną płytą. Bartek, póki co,

sam uważa, że jego numery nie pasują do klasycznego

metalu i stylu Scream Maker i

przyjmuję to do wiadomości. Jak masz już

muzycznie własny numer, to naturalnie

chcesz go też sam nagrać, chcesz mieć nad

nim stuprocentową kontrolę, bo wiesz, jak

on ma zabrzmieć, słowem: chcesz, żeby to,

co ci siedzi w głowie, w tym przypadku gitarowo,

później było na płycie i to z najmniejszymi

detalami. Dlatego od pierwszej długogrającej

płyty sam nagrywam wszystkie ślady

gitar. Tu też, z uwagi na to, że tym razem rejestrowałem

całość gitar w domu na tzw. suchych

impulsach, które później reampowaliśmy

w studio, to po ludzku tak jest zwyczajnie

wygodniej, bo np. na tej płycie jest gigantyczna

wręcz ilość gitar i masa było przy tym

dłubaniny: nagrywanie, kasowanie, analizowanie,

sprawdzanie, znowu nagrywanie, poprawianie

itd. Niektóre nowe numery mają

aż po kilkadziesiąt śladów gitar, różnych

32

SCREAM MAKER


nakładek, harmonii i detali, dosłownie cała

pajęczyna, którą na kilkunastu kartkach A4

miałem dokładnie rozpisaną jak jakiś szalony

naukowiec, co i jak i gdzie, i po prostu przez

to, że sam to robiłem, uniknęliśmy organizacyjnego

chaosu i sprawnie to poszło. Dodatkowo,

w przypadku gitar rytmicznych w muzyce

metalowej, uważam podobnie jak np.

James Hetfield, że jeśli jedna "łapa" je nagrywa,

to lepiej to potem brzmi w miksie całości.

To serio nie wynika z żadnego ego, ale z tego,

że komponując dany numer, aranżując tam

gitary i często dosyć złożone harmonie to "w

środku" słyszę dokładnie, co to ma być, jak to

osiągnąć, jak to ma brzmieć docelowo na płycie,

jaką techniką ma być zagrane itp. itd.

Trochę jakbyś sterował jachtem, a bardziej

nawet gotował zupę. Kolektywne działanie

czy nawet przyprawianie razem tej zupy po

prostu nie działa.

Zaciekawiła mnie również postać gitarzystki

Ady Kaczanowskiej. Często bywa tak,

że obecność płci przeciwnej w naszym

życiu, choćby chwilowa, pozwala nam spojrzeć

na rozmaite sprawy z innej perspektywy.

Czy istnieje choćby jedna konkretna

rzecz, której nauczyliście się od Ady? Czy

jej zaangażowanie wpłynęło w jakikolwiek

sposób na zawartość "BloodKing" lub "Land

of Fire"?

Obecność płci pięknej w naszym życiu często

wręcz wywala je do góry nogami, ale tu kompletnie

abstrahuję od pytania. Ada nie miała

wkładu w te płyty, bo materiał na "Blood

Kinga" powstał na długo przed jej dołączeniem

a prace nad "Land of Fire" ruszyły pół

roku po jej odejściu. Wspominam jej dwa

lata w zespole bardzo sympatycznie, choć

przez pandemię nie pograliśmy aż tyle na

żywo. Szczerze uważam, że opanowanie materiału

Scream Maker na gitarze nie jest

proste, a ona umiała go zagrać, zawsze też

była bardzo uśmiechnięta, wprowadzała dobrą

energię i wydaje mi się, że byliśmy przy

niej po ludzku łagodniejsi, co miało dużo

plusów. Bardzo lubiła grać na żywo. Czego

nas nauczyła? Ogłady i opanowania w relacjach

zespołowych np. na próbach - przy kulturalnej,

miłej dziewczynie jednak ciężko

rozmawiać "po męsku" z kolegami a w przeszłości

bywało różnie. Po jej odejściu nie

Foto: Scream Maker

mam już z nią kontaktu, ale

w międzyczasie sam też wyprowadziłem

się na dobre z

Warszawy. Fajnie byłoby

gdyby kiedyś gościnnie zagrała

z nami jakiś numer,

chętnie powspominałbym z

nią przy piwku stare czasy.

Pozdrawiam ją jeśli to czyta i

życzę wszystkiego najlepszego,

i prywatnie i zawodowo.

Siedem lat temu, w utworze

rozpoczynającym album

"Back Against the World"

(2016), pytaliście: "Can you

see the fire?" Teraz zaś

wskazujecie: oto "Land of

Fire". Co konkretnie płonie

w tytule Waszej nowej płyty

i jak to się ma do mediów

sprzedających ujednolicone

poglądy, przed którymi Sebastian

Stodolak ostrzega

od co najmniej siedmiu lat?

Pytam o relację pomiędzy

tytułem Waszej nowej płyty

a znaczeniem liryków kawałka

"Can You See The

Fire?" w odnowionym przez

upływ czasu kontekście.

Teksty w Scream Maker to

od samego początku działka

Sebastiana. Wyraża w nich Foto: Scream Maker

w stu procentach siebie, więc

myślę, że warto zapytać, co on miał w głowie,

choć podejrzewam, że odpowie, żeby każdy

sam sobie je zinterpretował. Moja interpretacja

jest taka: płonie cały świat. Obecnie dosłownie,

bo mamy skok temperaturowy i

masę pożarów, ale też metaforycznie płonie

od lat, bo jeśli popatrzysz na te wszystkie

kryzysy, wojny, konflikty w skali makro i

mikro, czy coraz bardziej powszechne,

przepraszam za słowo, ale schamienie i znieczulicę

zwyczajnych ludzi, to ciężko nie odnieść

wrażenia, że jako ludzkość zmierzamy

konsekwentnie ku zagładzie. Sam nie jestem

tu optymistą. Ludzie w swojej masie, i tu

media nie są bez winy, stają się niestety coraz

głupsi, coraz bardziej okrutni, egoistyczni i

podatni na manipulację. Poziom edukacji,

mimo wzrostu dobrobytu i dostępu do technologii,

jest paradoksalnie coraz niższy. Mamy

wszechobecny relatywizm moralny, a

bezwstydna głupota czy ignorancja, które w

czasach mojego dzieciństwa siedziały wstydliwie

w szafie, dziś brawurowo galopują i

tych zakłopotanych, zdezorientowanych,

normalnych ludzi próbują wręcz rozstawiać

po kątach. Konsekwentnie porzucane są fundamenty

naszej cywilizacji, takie jak etyka,

religia, rodzina itd. - a ten tzw. nowy wspaniały

świat nie ofiaruje tu w zamian nic poza

hedonizmem, samozadowoleniem, problemami

ze zdrowiem psychicznym, pobłażaniem

dla głupców i bezwstydników - chyba nawet

już na debiucie mamy o tym numer.

Na końcu utworu tytułowego zastosowaliście

ciekawy zabieg, bo przy pomocy tylko

jednego dźwięku, który sam w sobie jest

niewyszukany, udało Wam się wnieść nowy

wymiar do całej kompozycji. Wyjaśnij, proszę,

jaką rolę odgrywa ostatni dźwięk

utworu tytułowego w zrozumieniu jego

przesłania.

Przynosząc tę kompozycję, zasugerowałem

Sebastianowi frazę refrenu gdzie "serce w

środku płonie" i to płonie dosłownie, bo inspiracją

do powstania tego numeru było tragiczne

wydarzenie. Byłem świadkiem jak

starsza kobieta, denerwująca się w dodatku

nie jej własnymi problemami, nagle dostaje

zawału serca i niestety mimo szybkiej reanimacji

lekarzy umiera. Naprawdę wstrząśnięty

wróciłem do domu i tak z miejsca powstała

praktycznie cała muzyka. Bardzo rzadko

tak mam, bo zazwyczaj każdy numer, zanim

pokażę kolegom, tworzę dość długo, czasem i

miesiącami - po sto razy coś tam w nim dłubię,

zmieniam struktury i różne detale. Potem

zresztą i tak wykłócamy się niemiłosier-

SCREAM MAKER 33


nie, głównie z wokalistą, aż w końcu wszystko

zabrzmi, jak powinno. Całe to muzykowanie

dla mnie jest trochę jak układanie

kostki Rubika: wierzę, że w każdym utworze

istnieje tylko jedno najlepsze ustawienie

klocków, czy to w strukturze kompozycji, czy

w tzw. sinusoidzie melodii refrenu, czy jakiejś

niepozornej harmonii, czy zagrywce.

Kompozytor musi je odkryć, żeby numer był

finalnie dobry, a nie prawie dobry. I szczerze

uwielbiam do tego punktu dochodzić, często

po całej masie błędów, nieprzespanych nocach

przy zielonej herbacie, masie symulacji

innych alternatywnych rozwiązań, które musisz

sprawdzić, musisz nagrać, potem jednak

dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nich skasować,

żeby się dowiedzieć lub upewnić, że

wygra to najlepsze coś. Dla mnie ten proces

"tworzenia" czy malowania dźwiękiem autentycznych

emocji to najwspanialsza rzecz w

całym byciu w zespole i jedna z najfajniejszych

rzeczy w życiu. Tu konieczny jest też

czas, żeby dany numer złapał oddech i realnie

pokazał albo swój potencjał, albo swoje

dziadostwo. Bo zazwyczaj najpierw dosłownie

faszerujesz dany numer wszystkim na zasadzie

"popatrzcie ile umiem, i jak super

umiem i ile tu zmieszczę wszystkiego". Sam

się w tym niebezpiecznie wręcz nakręcam, a

potem redukuję tę całą przearanżowaną, przerażającą

kakofonię aż w końcu, i to nie zawsze,

wyłania się z tego muzyka. Dlatego na

każdy album robimy średnio po trzydzieści

kompletnie nowych numerów i od pewnego

momentu już tylko to wszystko redukujemy.

Najpierw wypadają te mniej pasujące klimatem,

potem w tych, co zostaną, eliminujemy

nadmiar dźwięków, czy jakichś zbędnych

rozwiązań bądź tzw. muzycznej waty, aż to

finalnie staje się smaczne, spójne i treściwe.

Wracając do tytułowego kawałka z tej nowej

płyty, bo trochę odjechałem: ten numer był

gotowy w godzinę. Później zmieniliśmy w

nim tylko parę detali pod kątem lepszej ekspozycji

wokali. Od początku wiedziałem też,

że musi on muzycznie obrazować pogarszający

się nagle stan zdrowia, prowadzący w finale

do zawału serca, i że aranżacyjnie musi

skończyć się tym zwiastującym śmierć, urwanym

sygnałem z EKG, który dodaliśmy już w

postprodukcji. Klimat tego numeru muzycznie

przypomina mi trochę dokonania niedocenianej

grupy Metal Church, a riff, który

go otwiera, to dosłownie pierwszy riff, jaki

ułożyłem w życiu. Miałem wtedy szesnaście

lat, co swoją drogą pokazuje, jak długo potrafią

fermentować pomysły.

Tytuły dwóch pierwszych utworów z Waszej

nowej płyty: "Perpetual Burning" oraz

opatrzony teledyskiem "Can't Stop the

Rain" stoją wobec siebie w opozycji. Aż

chciałoby się zapytać: to jaką w końcu

pogodę życzylibyście sobie, aby dominowała

za oknem?

Sam wiesz, że to zależy. Na plaży musi być

słońce, ale już jak żeglujesz to, żeby to było

"True" to musi być wiatr i chmury, a nawet

deszcz. Mieszkam w pobliżu lasu i bardzo

lubię i srogie zimy i ten mroczny okres jesieni

gdy mogę z żoną oglądać np. "Twin Peaks"

Foto: Scream Maker

przy czymś rozgrzewającym. Także generalnie

nie ma ze mną problemów - może tylko

roztopy po zimie są męczące. A poważniej,

nie ma tu opozycji: "Perpetual..." zaczyna całą

tę płytę, mamy ogień i to duży i dlatego

jako drugi numer na albumie jest zapobiegawczo

ten z deszczem tak, że logicznie to się

klei i, jak mówił As w "Hydrozagadce", jest

zgodne z przepisami BHP. A jeszcze bardziej

poważnie to życzyłbym sobie, choć wiem, że

to niezbyt heavy metalowe - tego rodzaju pogody,

że życzliwi, pełni empatii, ludzie doceniają

się nawzajem, autentycznie kochają,

szanują i wspierają. Brzmi naiwnie i wkurzająco,

zwłaszcza dla młodych, znerwicowanych

ludzi, ale to powinna być istota człowieczeństwa,

bo świat, w którym jesteś zamknięty

w złych emocjach, np. czekasz na

czyjś błąd czy nieszczęście albo wręcz komuś

szkodzisz to dehumanizacja tej planety i deprecjacja

ciebie jako jakiegoś smutnego, zakompleksionego

stworka. Nas naprawdę jako

ludzkość stać na więcej. Udało mi się poznać

mojego idola Dave'a Mustaine'a, on jest

właśnie teraz takim pogodnym, poukładanym

gościem, choć też trochę mu zajęło dojście

do tego punktu. Dobra energia, wielkoduszność,

spokój ducha, pozytywne nastawienie,

szacunek dla swojego czasu tu na ziemi.

Niektórym pomaga religia, innym trudne

doświadczenia życiowe bądź zmiana toksycznego

środowiska. Każdy musi tu znaleźć

swoją drogę sam.

Wydaje mi się jednak, że ciekawsza dychotomia

występuje pomiędzy przesłaniem

pary utworów: "A Nail in the Head" oraz

"Way to the Moon". Jakie nadzieje wiążecie

z przyszłością naszego świata?

Sam nie wiążę zbyt dużych. Jeśli dochodzi do

takich sytuacji, że mocarstwa atomowe w

ostatnich stu latach regularnie grożą bronią

jądrową, a wręcz już jej użyły i to na finiszu

dwóch najbardziej okropnych wojen światowych

w historii tej planety, to znaczy, że

niewiele się uczymy jako ludzkość i w perspektywie,

nie wiem, czy za sto, czy dwieście

lat, możemy skończyć jak dinozaury, tyle że

wbrew nim, na własne życzenie. Oby nie.

"Nail" to prawdziwy przecinak, bardzo dynamiczna

rzecz, w której interesująca jest

zwłaszcza końcówka, gdzie wprowadziliśmy

wariację podstawy wokalnej "normalnego"

refrenu. Na etapie aranżacji tego numeru

sam musiałem stoczyć prawdziwą wojnę, żeby

tu perkusja zwrotek była dokładnie tak

ostra, bo koledzy chcieli trochę zredukować

werbel i stopę, co być może byłoby bardziej

eleganckie i przyjemne. Pewno mieli rację co

do zasady, ale ten konkretny numer straciłby

całą moc i to szczególne "coś", bo, jak sam

możesz zauważyć, jest tu bardzo duża arytmia

dynamiki całości, przy czym dokładnie

taki był pomysł na ten numer. Kawałek

"Way to the Moon" bardzo lubię, bo paradoksalnie

daje on trochę nadziei, no ale naturalnie

pod warunkiem, że trzeba stąd uciekać i

to daleko. W nim wprowadziliśmy w środku,

po ostrzejszej metalowej części, eteryczny,

spokojny fragment: wyobraź sobie, że nagle

wychodzisz w skafandrze z rakiety w nieskończony

kosmos, a widok dosłownie zapiera

ci dech; doznajesz wówczas chwili takiej,

nie wiem, zadumy czy spokoju ducha;

zaczynasz łapać pewne rzeczy, których w codziennym

biegu, w dynamicznym życiu, nie

masz szansy dostrzec. Tak przynajmniej

chciałem to oddać dźwiękami. Pierwotnie

"Way to the Moon" był tytułem nowej płyty,

nawet w tym kierunku szły pierwsze projekty

okładki, ale uznaliśmy, że tytuł "Land of

Fire" jest bardziej heavy. Eksploracja kosmosu

to fascynująca rzecz, ludzie potrafią mieć

gigantyczny i twórczy potencjał i żal, że

głównie przez przysłowiowych polityków i

bankierów często cała para idzie w gwizdek.

Kontrastu nie zastosowaliście w samym tytule

płyty - wybraliście jednak ogień, a nie

deszcz lub cokolwiek innego. Osobiście ma

to dla mnie szalenie istotne znaczenie, ponieważ

od 2016 roku mieszkam na Islandii, o

której mówi się "Land of Fire and Ice". Prawie

nie zdarza się, żeby na Islandii zagrał

zagraniczny zespół heavy metalowy, mimo

że wiele zespołów chciałoby. Ostatnio zespół

Unto Others z Portland w stanie Oregon

wystąpił w Reykjaviku, ale w tym celu

musiał przeznaczyć sporo czasu, żeby wygooglować

odpowiednie miejsce, czyli klub

muzyczny Gaukurinn. Czy miałbyś ochotę

zatrzymać się kiedyś w drodze pomiędzy

34

SCREAM MAKER


Foto: Scream Maker

Europą i Ameryką Północną i zagrać koncert

dla islandzkiej społeczności metalowej,

np. wraz z lokalnymi kapelami Power

Paladin lub Dimma?

Tak w ogóle, "Fire and Ice" (1992) to niezła

płyta Yngwiego Malmsteena, nagrana, co

nie każdy może wie, w całości analogowo.

Szczerze ją polecam, jeśli ktoś nie zna. To

byłby przywilej zagrać w Islandii. Gdybyśmy

dostali propozycję, bez problemu byśmy tam

polecieli nawet i na małą trasę. Nigdy tam

nie byłem, ale jestem zachwycony tym, co

mogłem obejrzeć w programach przyrodniczych.

Taka ciekawostka przy okazji: przez

długie lata moja fotka tła w profilu na Facebooku

przedstawiała nieprawdopodobne

zdjęcie erupcji wulkanu właśnie z Islandii.

Wykonał je, o ile pamiętam, Albert Jacobsson.

Można je pewnie odnaleźć w internecie.

Jeśli on nie obrabiał go komputerowo i po

prostu udokumentował co zobaczył, to naprawdę

nie mam pytań.

Na globusie z okładki "Land of Fire" nie widzę

Chin. Jak doszło do tego, że działalność

koncertowa Scream Maker kojarzy się niektórym

fanom z objeżdżaniem Chin wzdłuż i

wszerz?

Chiny za mgłą na okładce, to fakt - ten obraz

malowała moja żona i zapytam o ten detal.

W tym roku mieliśmy propozycję kolejnej

trasy, ale po tej całej pandemii postanowiliśmy

jeszcze poczekać. Faktycznie możemy

kojarzyć się w Polsce z tym krajem, bo graliśmy

tam już sześć tras konsekwentnie przez

sześć lat, w kilkudziesięciu w sumie miastach.

Sam mam bardzo dobre wspomnienia. Fajnie

byłoby tam wrócić, choć podejrzewam, że

ostatnie zmiany społeczne bardzo zmieniły

Chiny. Być może trasa zimą albo wczesną

wiosną to byłby rozsądny pomysł, bo wczoraj

np. w Pekinie, jak gdzieś czytałem, padł kolejny

szalony rekord temperatury. Wyobraź

sobie teraz ile, przy tej morderczej wilgotności

powietrza, trzeba tam wypić dziennie tego

ich słabego piwa, żeby się nie odwodnić i

przeżyć.

Podobno Sebastian uczył się kiedyś języka

chińskiego, a może nadal się uczy. Czy Ty,

Michale, również próbowałeś zmierzyć się

z językiem chińskim? Gdybyś mógł wybrać

tylko jeden utwór Scream Maker do opracowania

jego chińskojęzycznej wersji, który

by to był i dlaczego akurat on?

Uczył się i chyba odpuścił, ale to piekielnie

trudny język. Ja w Chinach, poza grzecznościowymi

zwrotami, opanowałem podstawy

niezbędne do udanej trasy koncertowej tj.

"piwo", "wino", "whisky", "głośniej gitara" itd.

(śmiech). Co do kawałka po chińsku to myślę,

że numer "Scream Maker" (2022) mógłby

ciekawie, choć pewno zabawnie, wypaść. Na

którejś trasie w Chinach Sebastian śpiewał

"Far Away" (2016) po chińsku. Nasz tour

manager dokonał tłumaczenia. Chyba nawet

można zobaczyć takie wykonanie z jakiegoś

festiwalu w Internecie. Generalnie nie jestem

wielkim fanem śpiewania heavy metalu nie

po angielsku, choć nie wiem, może to jakieś

moje głupie uprzedzenie. Roman Kostrzewski

był bardzo wiarygodny po polsku w Kacie,

Grzesiek Kupczyk w Turbo i ja w ciemno

ich kupowałem, słuchałem np. płyty "Bastard"

(1992) i serio te teksty wchodziły jak

w masło. To generalnie bardziej chyba kwestia

jakości tekstu i talentu tekściarza niż samego

języka. My mamy tylko jeden numer

po polsku, w dodatku o poważnej rzeczy, tj.

utwór "Cisza" (2013), z którym wiąże się jednak

dosyć zaskakująca i zabawna historia,

którą zdradził mi niedawno Kazon, gdy graliśmy

z Nocnym Kochankiem i Turbo w

Chorzowie, ale nie chcę o tym mówić, bo publicznie

to może jednak zostać źle odebrane

(śmiech). Tak przy okazji, skoro już o tych

tekstach: zauważyłem, że niektórzy ludzie

mają spore problemy z interpretacją czegoś

SCREAM MAKER 35


takiego jak, jakby nie było, proste rockowe

teksty. Tekst trzeciego singla z "Land of

Fire", czyli "Everybody Needs Illussion", to

przecież jasny komunikat, że żyjemy sobie tu

wygodnie, nowocześnie, w iluzorycznym super

świecie pozbawionym przesądów, zabobonów

czy religii, gdzie świeci nam słonko i

jest nam super fajnie i wszystko wiemy najlepiej,

ale realnie jest to bardzo kruche życie

i "jak trwoga to do Boga", którego wtedy, gdy

robi się u nas naprawdę źle, to szybko odnajdzie

nawet i zaprzysięgły sceptyk, ateista czy

agnostyk. Zresztą tekst został napisany przez

osobę wierzącą i w dodatku do numeru powstał

klip, żeby to zobrazować. Natomiast obserwuję

ze sporym zdziwieniem, że dla niektórych

znajomych to jest "postępowy" tekst o

odrzuceniu religii, wiary czy czymś takim, co

jest przecież kompletną bzdurą. Sam w dodatku

też jestem osobą wierzącą i religia to

fundament mojego życia. To przypomina

historię sprzed lat, gdy nakręciliśmy "Wanna

Be a Star" (2013) i sporo ludzi podobno potraktowało

tekst dosłownie, nie dostrzegając,

że to cyniczna satyra na rolę i zakłamaną

pozę "wielkiej gwiazdy".

Czy do realizacji płyty "Land of Fire" zaprosiliście

gości z zewnątrz zespołu? Pytam,

bo odniosłem wrażenie, że początek

"Zombies" został zaśpiewany nietypowym

dla Was głosem.

To śpiewa Sebastian. Bardzo fajnie wyszło.

Myślę, że się ucieszy, jak mu powiem o tym

pytaniu, bo to pokazuje jego potencjalne możliwości

do kreowania zaskakujących wokali,

ich ciekawych barw i rejestrów. Na płycie nie

ma gości, zarówno jeśli chodzi o instrumentalistów,

jak i innych wokalistów. "Zombies"

to mój chyba ulubiony numer z "Land of

Fire", bo świadczy o naszym rozwoju. To

utwór w średnim tempie, w dodatku z tym

intrem, przez co może jest mniej radiowy, ale

i tak byłem bardzo zaskoczony, gdy wytwórnia

pominęła go w swoich sugestiach na pierwsze

trzy klipy promujące tę płytę.

Jak duże wsparcie i w których aspektach

funkcjonowania Scream Maker otrzymujecie

ze strony Frontiers Records? Jakie plany

wiążecie razem na przyszłość?

Współpraca z Frontiers Records to dla nas

wspaniała sprawa. To bardzo duża firma, pełna

zawodowców i ja pokornie ufam, że wiedzą,

co robią, bo sam nie znam się kompletnie

na sprzedawaniu czy promowaniu mojej

muzyki, nie słucham też radia, nie śledzę żadnych

serwisów, statystyk, trendów i kompletnie

nie trafiam, co masowo się może

spodobać a co nie. Na płycie "Back Against

the World" mieliśmy np. taki numer "Far

Away", dla mnie to był wtedy mega hit, murowany

przebój skrojony wręcz pod listy

przebojów i masowego fana hard'n'heavy w

całej galaktyce, a ledwo kto go zna. Nawet

Antyradio wtedy wybrało z tej płyty inny kawałek

do puszczania, co też było dla mnie

szokiem. Reasumując, zdaję się na zawodowców.

Frontiers mają odrębne działy na osobne

kontynenty do promocji swoich zespołów.

Dla mnie to spełnienie marzeń, że np. w Japonii,

Szwecji czy w Argentynie jakiś młodszy,

czy starszy fan muzyki metalowej może

sobie odkryć taki band jak Scream Maker z

Foto: Scream Maker

Polski i poznać jego muzykę. Dla mnie to inna

fizyka. Nasze dwa pierwsze klipy promujące

"Land of Fire" po miesiącu mają po siedemdziesiąt/osiemdziesiąt

tysięcy odsłon.

Kanały promocji Frontiers wydają się nieograniczone.

Przekłada się to też na wzrost

popularności poprzednich płyt, których zawsze

było mi żal, bo na świecie ledwie przemknęły

a w samej Polsce, jeśli nie jesteś zagraniczną

gwiazdą, to nie masz przecież aż tak

dużego rynku na takie retro granie, i to jeszcze

po angielsku. My jesteśmy proste chłopaki.

Mamy radochę, że gramy i tworzymy

dla siebie. Ale naprawdę fajnie jest móc

skutecznie dostarczać tę własną, autorską

muzykę ludziom, którzy mają podobny gust

i podobną wrażliwość muzyczną, ludziom,

do których nigdy byśmy bez Frontiers nie

dotarli, a których w skali planety jednak, jak

się okazuje, trochę jest. Co do wspólnej przyszłości,

nie wiem, co przyniesie życie. Tworzenie

całych płyt od etapu komponowania

przez aranżowanie, nagrywanie i produkowanie,

zabiera bardzo dużo energii, takiej

dosłownie życiowej. "Porody" okazują się coraz

trudniejsze, bo coraz mocniej się przy

nich czasem ze sobą "ścinamy", ale my naprawdę

staramy się nagrywać coraz lepsze i

ciekawsze płyty. Poprzeczka nieustannie

idzie do góry. Jeśli na nowy album nie będziemy

mieli dobrego muzycznie, ale przy

tym różnego od "Land of Fire" materiału, to

nie będziemy wchodzić do studia, bo po co.

Podobnie, jeśli nie dostarczymy, z perspektywy

wytwórni, dobrego w kategoriach rynkowych

materiału, to być może po wydaniu

"BloodKinga" i "Land of Fire" nam podziękują

i postawią na tych, którzy bardziej im

się podobają, i na których więcej i szybciej

zarobią. Muzyka w naszych czasach to przede

wszystkim biznes i nie mam z tym problemu.

Problem miałbym jedynie z tworzeniem

muzyki wbrew sobie, bo aż takim "zawodowcem"

nie jestem. Teraz jestem z kolegami

w dużej wytwórni. Mamy profesjonalną

promocję, przyznany budżet na nagrania, na

klipy itd., ale gdyby tego wszystkiego nie było,

to i tak dalej bym komponował i nagrywał,

bo to moja autentyczna, życiowa pasja i

bardzo fajne hobby po jednak normalnej zawodowej

pracy. Sam nie marzyłem, że nagram

w życiu aż pięć krążków, ani że skomponuję

tyle różnych numerów. Jeśli mam nagrać

kolejny album, na pewno nie będzie to

recycling tego, co już wydaliśmy, tylko autonomiczna

płyta, która pokaże, że zespół nie

stoi w miejscu, ma na siebie znowu jakiś pomysł

i że potrafi przy tym zachować też swój

styl, swoje korzenie. A czy to będzie wycieczka

w krainę naparzania, technicznego "progresywnego"

popisywania się czy może jeszcze

bardziej melodyjnego grania, tego teraz

nie wiem. Bardzo lubię maksymalnie różne

rodzaje metalu i nie tylko metalu, byle tylko

muzyka posiadała fajne melodie i dobre

wokale. Te dwie rzeczy to jest klucz tak naprawdę,

bo reszta to tylko potęga aranżacji:

jakbym puścił Ci pierwszą minutę "End of the

World" (2022) z "BloodKinga" w alternatywnej

wersji a la "Black Magic" Slayera

(1983), to pewno byłbyś w szoku, że to ten

sam numer, ale my serio robimy takie testy,

zanim coś ostatecznie wejdzie na płytę. Poza

tym nie jestem w zespole sam, bo to nie mój

solowy projekt, także to wszystko wyjdzie jak

zawsze naturalnie. Razem z kolegami siądziemy

i porozmawiamy. Póki co cieszę się nową

płytą. Po wakacjach będziemy na koncertach

promować ten album do końca roku i jak

ktoś chce nas posłuchać na żywo, zachęcam

do śledzenia fanpejdża, bo tam są aktualizowane

na bieżąco daty koncertów.

Bardzo Wam dziękuję za świetną muzykę

oraz za odpowiedzi na pytania.

Wielkie dzięki za miłe słowa i sorry, że się

tyle rozgadałem, ale to Twoja wina, bo pytania

naprawdę były ciekawe. Słuchajcie głośno

heavy metalu i bawcie się fajnie, nie tylko

w wakacje. Stay heavy!

Sam O'Black

36 SCREAM MAKER



Pozytywne uczucia wciąż płoną, choć serce złamane

Anthem, Loudness i Earthshaker tworzą tzw. "wielką trójkę japońskiego

heavy metalu". Nawet jeśli Ziemia jest okrągła, my i tak uważamy ich za pionierów

gatunku na wschodnim krańcu świata. A ponieważ nie często goszczą oni na

łamach Heavy Metal Pages, korzystamy z okazji premiery nowego albumu

Anthem pt. "Crimson & Jet Black" do wypytania o najbardziej podstawowe aspekty

ich historii i działalności. Na pytania odpowiada jedyny oryginalny muzyk

grający w Anthem od początku - basista Naoto Shibata, w którego dorobku znajdują

się również trzy albumy studyjne Loudness.

HMP: Ohayo. Czy ludzie nadal nazywają

Cię Magnum?

Naoto Shibata: Rzadko jestem nazywany

Magnum. Gdy zakładaliśmy zespół, nasz ówczesny

gitarzysta wymyślił, żeby ubarwić wizerunek

każdego muzyka pseudonimem. Brzmiało

głupio, więc bardzo szybko przestawiłem

się na prawdziwe imię "Naoto".

Według definicji britannica.com, hymn

(Anthem) to kompozycja z angielskimi słowami,

która rozwinęła się w kościele anglikańskim

jako forma muzyczna analogiczna

do rzymskokatolickiego motetu z łacińskimi

słowami. Współcześnie hymny kojarzą się z

Powszechnie wiadomo również, że nazwę

swojego zespołu zaczerpnąłeś z utworu Rush

"Anthem" (1974). Jak skomentowałbyś najbardziej

kontrowersyjny w kontekście naszej

dzisiejszej rozmowy wers występujący w ich

lirykach "Anthem": "Well, I know they've

always told you / selfishness was wrong / yet

it was for me, not you / that I came to write

this song" (w wolnym tłumaczeniu: "Cóż,

wiem że mówią Ci / egoizm jest zły / ale to

dla siebie, a nie dla Ciebie / zabrałem się na

komponowanie tego utworu".

Byliśmy tylko bandą niegrzecznych dzieciaków,

kiedy zdecydowaliśmy się na tę nazwę.

Myślałem, że tekst jest o esencji życia. Nie do

W innym wywiadzie powiedziałeś niedawno:

"Ważną rzeczą dla mnie jest skupienie się na

stylu, który początkowo chcę i wyobrażam

sobie". Takie podejście nie jest powszechne

wśród metalowych muzyków. Najczęściej

europejskie i amerykańskie zespoły nie nakładają

ram na swoją twórczość, a raczej pozwalają

ponieść się własnej wyobraźni. Jak

to jest w Waszym przypadku? Czy naprawdę

Anthem zawsze zaczyna każdy projekt

od ustalenia wstępnej wizji całości?

Za każdym razem, gdy kończę album, czuję się

usatysfakcjonowany, ale jednocześnie czuję, że

czegoś jeszcze brakuje. Nie dlatego, że jestem

perfekcjonistą, lecz dlatego, że mój twórczy

apetyt nie został w pełni zaspokojony. Nie

chcę wiecznie pozostawać w tym samym miejscu.

Wrażliwość muzyczna zmienia się wraz z

upływem czasu, prawda? Coś, co dla mnie pozostaje

stałe, to pragnienie wyrażania się w

metalowy sposób, żeby czuć coraz większą satysfakcję.

Nie wiem, czy moje podejście jest

wyjątkowe, czy nie, ale nie ograniczam własnej

kreatywności żadnymi ramami.

Według profilu Anthem na Metal Archives,

"Anthem jest uważany za jeden z najwcześniejszych

pionierskich zespołów japońskiego

heavy metalu, obok Loudness i Earthshaker".

Wszystkie te trzy zespoły wydały ogromną

liczbę albumów, których możemy słuchać w

dowolnym momencie, ale ponieważ japońska

kultura należy do szczególnie kontekstowych,

czy mógłbyś wyjaśnić, co sprawia, że

Anthem, Loudness i Earthshaker są zespołami

jedynymi w swoim rodzaju?

Trudno mi obiektywnie ocenić, co dokładnie

jest w nas wyjątkowe. Wymienione zespoły

posiadają swoje własne cechy i wydaje mi się,

że nasze cele są zupełnie inne. Prawdopodobnie

wszystkie realizują swoją muzykę bez podążania

za żadnymi trendami.

melodiami, którymi narodowe reprezentacje

rozpoczynają mecze piłki nożnej i które dzieci

śpiewają, gdy kończą rok szkolny, by cieszyć

się wakacjami. A Ty jak postrzegasz słowo

"hymn" w kontekście innym niż nazwa Twojego

zespołu?

Obraz jest silnie związany z muzyką. Moim

zdaniem, hymn to "reprezentowanie czegoś"

lub "symbolizowanie czegoś". Gdy słyszę słowo

Anthem, natychmiast widzę obraz "czegoś

bardzo świętego". Do tego stopnia zafascynowałem

się owymi obrazami, że wybrałem nazwę

"Anthem" z nieskrywanym pragnieniem,

by stworzyć zespół wyjątkowy i symbolizujący

coś szczególnego.

Foto: Anthem

końca rozumiałem o co chodzi w lirykach, ale

uważałem, że są fajne i głębokie. Inaczej niż

obecnie, niewielu ludzi w Japonii wiedziało, co

oznacza "Anthem". Ja nauczyłem się tego słowa

dzięki Rush i Deep Purple. Ceniłem oba

zespoły, a znaczenie tego słowa pasowało do

naszych uczuć, więc je przyjęliśmy. Nic więcej,

nic mniej. To słowo po prostu mnie poruszyło.

Dawniej zwykliście nadawać albumom i

utworom angielskie tytuły, ale w lirykach

mieszaliście angielski z japońskim. Wychodziło

tak przypadkowo czy celowo? Jak wiele

namysłu Wasi wokaliści wkładali w decydowanie,

kiedy lepiej pasuje język angielski, a

kiedy japoński?

Ponieważ moje pokolenie znało muzykę rockową

z USA oraz z Europy, angielski był dla

nas czymś naturalnym. Jednocześnie interesowałem

się muzyką japońską, więc japońskie

teksty też były dla mnie ważne. Używałem

angielski do wzbogacania dźwięku i rytmu, a

japoński do nadawania tekstom szczegółowego

znaczenia i ekspresji. Wszyscy wokaliści, z

którymi pracowałem, rozumieli to. Ponieważ

zawsze rozmawialiśmy o melodiach i rytmie

słów, myślę, że musieli zrozumieć, dlaczego

niektóre części były po angielsku, a inne po

japońsku.

Już pierwszy longplay Anthem z 1985 roku

został wydany w Europie przez Roadrunner

Records. Czy myślałeś o tym jako o ekscytującej

okazji do wejścia na rynek globalny,

czy była to tylko zwykła umowa dystrybucyjna?

Oczywiście byłem szczęśliwy, ale wtedy nie

rozumiałem, co to oznacza. Nigdy nawet nie

myślałem o wejściu na rynek międzynarodowy.

Gdybyśmy mieli wtedy Internet, lepiej

zorientowałbym się w sytuacji. W każdym razie,

nie mogliśmy otrzymywać wiadomości z

zagranicy w czasie rzeczywistym, więc po prostu

tworzyliśmy muzykę i koncertowaliśmy

dzień po dniu, aby przetrwać.

W pierwszym okresie istnienia Anthem wydawaliście

nowy album każdego roku. Jak

bardzo okazało się to dla Was obciążające?

38

ANTHEM


Ponieważ przez okres pierwszych trzech albumów

zawsze jeździliśmy od miasta do miasta,

nagrywałem pomysły na dyktafon w hotelu,

a po powrocie do Tokio składaliśmy je w

utwory. Byłem niesamowicie zajęty i na pewno

było ciężko, ale myślałem, że to jest coś, z

czym muszę sobie poradzić. Moje podejście

nie zmieniło się, ale z czasem zaczęliśmy poświęcać

więcej czasu na komponowanie.

Z których wczesnych albumów Anthem jesteś

najbardziej dumny i dlaczego?

Wskazałbym na "Bound to Break" (1987) i

"Gypsy Ways" (1988), jeśli mówimy o wczesnych

albumach. Na "Bound to Break" nie

chodzi tylko o moc i prędkość, ale bardziej o

brytyjski hard rock, który uważam za jeden z

moich korzeni. "Gypsy Ways" miał zaś inne

korzenie, był bardziej melodyjny. Oba te albumy

wymagały ciężkiej pracy, ale dzięki temu

oba są imponujące.

Foto: Anthem

Foto: Anthem

Anthem zniknął ze sceny w roku 1992. Niektóre

amerykańskie zespoły oskarżają grunge

o odebranie im szans na początku lat dziewięćdziesiątych.

W Polsce wyglądało to

inaczej, ponieważ w 1989 roku nastąpiła w

Polsce zmiana ustroju, a wraz z nią zmiana

społecznych priorytetów. W konsekwencji

niektóre zespoły rockowe rozpadły się, a buntownicza

muzyka straciła swoje wcześniejsze

znaczenie dla masowych odbiorców. Jak

to wyglądało w Japonii? Czy większe spustoszenie

wywołał u Was ruch visual kei od

grunge'u?

Kierunek, w jakim zmierza kraj i sposób, w

jaki narody dają upust swojej energii, zawsze

mają ze sobą silny związek. Można to wywnioskować

z historii. Obecnie ludzie mają o

wiele więcej możliwości spędzania wolnego

czasu niż w latach 60.-80. Mogą wyrażać siebie

na wiele innych sposób, niż tylko muzyka

i filmy. Ale każda muzyka, od klasycznej po

współczesną, posiada dobre i złe strony.

Oczywiście nie można oddzielić biznesu od

trendów, ale w każdej epoce niektóre pozostają,

a niektóre odchodzą. Generalnie można

powiedzieć, że borykaliśmy się ze złymi doświadczeniami

w latach 90. z powodu ówczesnych

trendów (śmiech). Ale nawet takie złe

doświadczenia pomogły nam dorosnąć. Wyciągnęliśmy

z nich wnioski i dlatego nadal

możemy trzymać się tego, co robimy, zacieśniając

więzi z innymi heavy metalowymi muzykami.

Podczas gdy Anthem nie istniał, nagrałeś z

Loudness jedną oficjalną koncertówkę "Loud

'n' Raw" (1995) oraz trzy longplaye studyjne:

"Ghetto Machine" (1997), "Dragon" (1998) i

"Engine" (1999). Jakie są twoje najcenniejsze

wspomnienia z gry w Loudness?

Mogłem tam skoncentrować się na graniu bez

myślenia o jutrzejszym harmonogramie lub

przyszłorocznym trendzie. Stymulowało mnie

granie ze świetnymi muzykami, takimi jak gitarzysta

Akira Takasaki.

W swojej karierze grałeś ze świetnymi instrumentalistami,

jak również z wybitnymi

wokalistami. Zwłaszcza jeden z nich należy

do ścisłej czołówki śpiewaków wszech czasów.

Czytałem gdzieś, że współpracę z

Grahamem Bonnetem uważasz za jedno z

najszczęśliwszych doświadczeń w historii

Anthem.

Powiedziałbym, że jest to najszczęśliwsze doświadczenie

w mojej osobistej historii, ale niekoniecznie

w historii Anthem. Śpiew Grahama

w Rainbow, MSG i Alcatrazz (zwłaszcza

na drugim albumie) to mój ideał. On jest moim

bohaterem.

Które wydarzenia wskazałbyś jako najważniejsze

w historii Anthem po wznowieniu

działalności w 2000 roku?

Mam wiele wspomnień, ale prawdopodobnie

najważniejsze okazało się skompletowanie w

2014 roku do dziś utrzymującego się składu.

Po kilku koncertach zacząłem myśleć "OK,

idźmy tak daleko, jak to tylko możliwe z tym składem

i wykorzystajmy każdą możliwość!".

Co zainspirowało Was do ponownego nagrania

swoich najlepszych utworów na "Nucleus"

(2019) i kowerów na "Explosive Studio

Jam" (2020)?

Celem "Nucleus" było wprowadzenie nas na

scenę międzynarodową. "Studio Jam" to zaś

jam nagrany z Grahamem, kiedy przyjechał

do Japonii. Chcieliśmy się z nim tylko przywitać

a skończyło się na jamie.

Wasza dyskografia składa się z niezliczonej

liczby krążków. Co nowi fani Anthem powinni

wiedzieć, kiedy podejmują decyzję,

czego posłuchać w jakiej kolejności?

To, co robimy, jest spójne, więc można zacząć

od dowolnej płyty. Ale prawdopodobnie najlepsze

są te z obecnym składem, czyli: Akio

Shimizu (gitara), Yukio Morikawa (wokal),

Isamu Tamaru (perkusja). Zawsze najbardziej

cieszę się z najnowszego albumu i również

tym razem szczerze go polecam.

"Myślę, że "Domestic Booty" (1992) posiada

bardzo podobny styl do obecnej muzyki

Anthem" - to również Twoje słowa. Czy dobrze

rozumiem, że na "Crimson & Jet Black"

(2023) zrobiliście dwa kroki w tył, by zrobić

trzy kroki wprzód?

Ponieważ przechodziliśmy ostatnio przez

ciężkie czasy, odpowiem, że to było jak osiem

kroków do tyłu i dwanaście do przodu

(śmiech).

Tytuł "Crimson & Jet Black" zupełnie z niczym

mi się nie kojarzy. Dlaczego jest podwójny?

"Crimson" reprezentuje pozytywne uczucia

płonące w nas, a "Jet Black" reprezentuje

nasze złamane serce. Nowy album zawiera

wszystko pomiędzy karmazynem a czernią.

Niesamowicie brzmią najszybsze i najbardziej

dzikie momenty "Crimson & Jet Black".

Jakie jest źródło tej Waszej energii?

ANTHEM

39


Od jakiegoś czasu myślałem o większym wyeksponowaniu

metalowych elementów zespołu.

W tym sensie jest to owoc mojej walki o stworzenie

idealistycznej muzyki metalowej bez

żadnych kompromisów.

Jednak moim ulubionym utworem z nowej

płyty jest utrzymany w średnim tempie

"Roaring Vortex".

O proszę, to również jeden z moich ulubionych

utworów. W pogoni za obrazem w mojej

głowie, jego napisanie i nagranie zajęło najwięcej

czasu. Wersja na albumie była trzecią.

Czy użyliście enki lub innych tradycyjnych

japońskich motywów na "Crimson & Jet

Black"?

Nigdy nie robiłem tego świadomie, ale ponieważ

jestem Japończykiem, lokalne motywy

mogły na mnie wpłynąć.

W składzie Anthem zawsze był tylko jeden

gitarzysta, jednak w moim odczuciu harmonie

w utworach takich jak "Void Ark" wymagają

podwójnego ataku gitarowego. Czy

rozważałeś zaproszenie specjalnych gości do

udziału w sesji nagraniowej "Crimson & Jet

Black"?

Foto: Anthem

Nigdy o tym nie myślałem. Nie sądzę, by wielu

gitarzystów mogło współpracować z Akio,

bo to on jest najlepszy. Najbardziej interesujące

jest demonstrowanie umiejętności wszystkich

stałych muzyków na żywo.

Dlaczego podczas ponownego nagrywania

starszych kompozycji zmieniliście nazwę

starego numeru "Wayfaring Man" na "Mystic

Echoes", a "On And On" na "Danger

Flight" (oba wieńczą zawartość "Crimson &

Jet Black" - przyp. red.)?

To proste. Zmieniłem każdą część, w tym klawisze

na początku, co oznacza, że są to nowe

utwory. Koniecznie musiałem więc zmienić

ich tytuł.

Co najmniej dwa teledyski towarzyszą najnowszemu

albumowi: "Wheels Of Fire" i

"Snake Eyes". Oglądając je zastanawiam się,

jak ważne było dla Ciebie wybranie optymalnego

ustawienia świateł?

Oczywiście ustawienie świateł jest bardzo

ważne. W stu procentach zaufaliśmy profesjonalistom.

Teledysk do "Wheels of Fire" został

nakręcony podczas moich nagrań wokalnych.

Po prostu zagraliśmy go z pełną mocą w

kilku sytuacjach, a nasza ekipa kamerowała

zgodnie z ustalonymi planami. Teledysk do

"Snake Eyes" został nakręcony na koncercie zaraz

po zakończonej sesji w studiu. Dodaliśmy

do niego kilka specjalnych akcentów. Myślę,

że udało nam się uchwycić koncertową ekscytację.

Czy w najbliższym czasie da radę zobaczyć

Anthem gdzieś w Europie?

Niestety nie uda nam się dotrzeć do Europy w

tym roku, ale w przyszłym roku będziemy

chcieli zagrać wiele koncertów w Europie.

Sam O'Black

HMP: Puk puk. Jesteś zajęty obchodami

koronacji króla Karola III, czy dasz się zaprosić

na rozmowę o Trespass?

Mark Sutcliffe: Kocham historię, więc interesują

mnie takie wydarzenia, lecz nie jestem

stronnikiem rodziny królewskiej! Jasne,

że opowiem Ci o Trespass, ale korespondencyjnie.

(…) A zatem jakie wydarzenia z historii

Trespass z ostatnich pięciu lat, czyli po wydaniu

"Footprints in the Rock" (2018), okazały

się dla Ciebie najbardziej ekscytujące?

Zagraliśmy kilka fajnych koncertów i otrzymaliśmy

pozytywne recenzje. Cieszę się, że w

2014 roku wróciliśmy na scenę.

Pod koniec 2020 roku zapowiadaliście "Wolf

at the Door" na 2021 rok. Dlaczego przełożyliście

premierę aż o dwa lata?

Zmagałem się z problemami rodzinnymi, ale

nie przestawałem komponować następnych

utworów.

Jak wyglądały ostatnie roszady personalne

w składzie Trespass?

W zasadzie musiałem stworzyć nowy zespół

na potrzeby "Footprints in the Rock". Perkusista

Jason Roberts i gitarzysta Joe Fawcett

okazali się fantastycznymi kandydatami

i znakomicie spisali się w nowych rolach.

Znam Jasona od lat, a o Joe również wiedziałem

nieco wcześniej. Dla mnie obaj są lokalsami.

Danny Biggin pomógł nam na basie

i wykonał inżynierkę "Footprints in the

Rock", ale później zajął się kompletnie innymi

sprawami. Dopiero Wil Wilmot (basista

i wokalista) zjednoczył zespół. Mamy obecnie

stabilny skład. Doskonale się dogadujemy.

Okładkę "Wolf at the Door" wykonał Mark

Wilkinson, a "wilk" w języku polskim

oznacza "wolf". Jak głęboko zapoznaliście

go z Waszą wizją, zanim przystąpił do

swojego zadania?

Mark jest geniuszem. Poznaliśmy się, kiedy

pewien pub w moim mieście, zwany Kings

Head, zmienił właściciela. Nowy gospodarz

umieścił wewnątrz obraz przedstawiający saksońskiego

króla. Nie wiedziałem wtedy, kto

go namalował, ani nie znałem Marka. Po

prostu spodobało mi się i natychmiast pomyślałem:

"okładka albumu!" Później przedstawiono

nas sobie, on wysłuchał albumu i porozmawialiśmy

o moich pomysłach oraz o tekstach.

Nawiązaliśmy stały kontakt. Wkrótce

Mark zaczął projektować okładkę. Po kilku

wstępnych szkicach narodził się zielony

40

ANTHEM


Tarnina wbiła mi się w głowę

Według miejskiej legendy Mark Sutcliffe zmienił się nie do poznania, gdy

podczas zabawy w żywopłocie tarnina wbiła mu się w głowę. Na szczęście wypadek

okazał się niegroźny, a kto wie, czy nie wzmógł jego artystycznej wrażliwości.

Na pewno nie będzie przegięciem, gdy przyjmiemy, że kilkadziesiąt lat później

incydent ten zainspirował żywą legendę NWOBHM Trespass do nagrania utworu

promującego jej nowy album pt. "Wolf at the Door". Z liderem, wokalistą i gitarzystą

formacji chciałem spotkać się osobiście w hotelu londyńskiej dzielnicy Pimlico,

poleciałem tam nawet samolotem, ale Mark Sutcliffe wybrał korespondencyjną

formę wywiadu.

wilk!

Kto lub co kojarzy Ci się najbardziej z tym

wilkiem?

To dość osobista opowieść. Nie spałem w

nocy i rozmyślałem o tym, że sytuacja, w której

się znajdowałem, zmierzała donikąd, lecz

nie mogłem nic z tym zrobić. Wilk wzywa do

ucieczki zanim będzie za późno. Jestem pewien,

że wiele osób może się z tym identyfikować.

Podejrzewam, że różni słuchacze będą mieć

różne ulubione utwory z "Wolf at the Door",

ponieważ cały album jest pełen unikalnych

melodii. Mnie najbardziej podobają się te

atmosferyczne numery: "Force Of Nature",

"Other Worlds", "Back To The Woods" i

"Unsinkable". Wolałeś zachować je dla odbiorców

całej płyty, zamiast wyodrębniać je

na single?

Cieszę się, że podobają Ci się te utwory. Niektórzy

mogą uznać album "Wolf at the

Door" za zróżnicowany, ale dla mnie całość

można określić jednym słowem: Trespass!

Wasz nowy album nosi tytuł "Wolf At The

Door", a od Jima Morrisona wiemy, że tytułowe

drzwi mogą mieć symboliczne znaczenie.

Pamiętasz te przedmetalowe czasy, gdy

brytyjscy muzycy wielbili amerykańską muzykę?

Zastanawiam się, czy na początku

ery NWOBHM brytyjscy tradycjonaliści

mogli wyobrażać sobie amerykański rock jako

wilka u brytyjskich drzwi?

No cóż, Amerykanie czasami przywłaszczają

sobie brytyjskie innowacje artystyczne i obnoszą

się z nimi. To Lars Ulrich i James

Hetfield byli w 1980 roku fanami Trespass!

(tylko, że akurat Lars Ulrich mówi o sobie

"100% Dannish citizen" - przyp. red.).

Jak to możliwe, że Trespass nazywał się na

początku Track IV?

Na tym przykładzie widać, jak bardzo byliśmy

zieloni. Mój brat Paweł wielbił Genesis.

Nazwa wzięła się od ich albumu o tej nazwie.

Dobrze, że chociaż od początku mieliśmy w

setliście autorskie utwory. Nasz pierwszy

koncert i pierwszy w historii występ na żywo

Track IV odbył się 11 marca 1979 roku!

Trespass wydał co najmniej trzy albumy

kompilacyjne: "The Works" (1992), "The

Works II" (2000) i "One of These Days: The

Trespass Anthology" (2004). Który z nich

najlepiej reprezentuje wczesną twórczość

Trespass?

Dlaczego wybrałeś utwór "Blackthorn" na

teledysk promocyjny? Czy ma to coś wspólnego

z faktem, że tytułowa tarnina jest

uważana za najbardziej złowrogą roślinę w

mitologii celtyckiej? Jeśli tak, to dlaczego

nosicie hełmy wikingów tylko na niektórych

zdjęciach, a na teledysku już nie?

Dotąd nie wiedziałem o celtyckim powiązaniu.

Dzięki za poinformowanie mnie. "Blackthorn"

również jest osobistym kawałkiem. W

dzieciństwie, bawiąc się w żywopłocie, w skórę

głowy wbiła mi się tarnina. Mój brat Paul

żartował, że po tym wydarzeniu już nigdy nie

byłem taki sam. Odtąd gdy coś mnie zafascynuje,

trudno się do mnie w ogóle zbliżyć. Jeśli

chodzi o hełmy Wikingów, to przerobiłem

na nie kilka plastikowych hełmów z daszkami,

ponieważ uczestniczyliśmy w koncerie

sylwestrowym z motywem wikingów. Zagraliśmy

tam covery, m.in. Black Sabbath "War

Pigs" (1990) i Led Zeppelin "Immigrant

Song" (1970)!

Apropos, Blackthorne to także nazwa twojego

kowerbandu. Co kowerujecie i dlaczego

do nazwy tego zespołu dodajecie ekstra

literę "e"?

Po prostu dla odróżnienia. To tylko taka zabawa.

Kowerujemy Deep Purple, Rainbow,

Thin Lizzy, itp.

Foto: Joseph Fairs

A o co chodzi z makietą samolotu prezentowaną

w zapowiedzi wideoklipu "Daggers

Drawn"?

"Daggers Drawn" opowiada o ewidentnej

skłonności ludzi do wynajdowania coraz bardziej

okrutnych sposobów zabijania się nawzajem:

od zaostrzonego kija i rozbitego kamienia

aż po głowicę nuklearną.

Czy celowo użyłeś tego samego grove'u na

początku "Force Of Nature" co Ritchie

Blackmore na początku Rainbow "Stargazer"

(1976)?

Odpowiem tylko tyle, że Rainbow "Rising"

to niesamowity album, a "Stargazer" to fenomenalny

utwór. Ritchie Blackmore jest

dla mnie bohaterem i ogromną inspiracją.

Prawdopodobnie antologia.

Co byś powiedział lub doradził Metallice

w hipotetycznej sytuacji, gdyby zabrali się

za "More Garage INC" (pstryczek w Saxon

zamierzony) z uwzględnieniem "One of

these Days" (1980)?

James Hetfield powiedział mi, że "One of

these Days" znalazło się na krótkiej liście numerów

do wykonania na "Garage Inc."

(1998). Zdecydowanie chciałbym usłyszeć

ich wersję.

Sam O'Black

TRESPASS 41


tych pierwszych latach Siren był cover bandem

grającym kawałki Priest, UFO, Accept,

Maiden itp. Graliśmy w lokalnych klubach,

barach i na imprezach. Minęły jakieś dwa lata,

zanim zaczęliśmy pisać i włączać niektóre z

naszych własnych utworów do setlisty tych

lokalnych występów.

Stara fala nowej fali tradycyjnego heavy metalu

W latach 80. nie mieli szczęścia, ale stali się zespołem kultowym. Powrót

przed kilku laty zaakcentowali dwoma premierowymi albumami, z których najnowszy

"A Mercenary's Fate" łączy przeszłość i współczesność, będąc najbardziej

dojrzałym albumem w dyskografii Siren. -To najmocniejsza i najbardziej spójna

muzyka, jaką kiedykolwiek stworzyliśmy - podkreślają muzycy i trudno się z tą

opinią nie zgodzić, bowiem zespół w żadnym razie nie odcina się od lat 80., ale

nie brzmi przy tym archaicznie, odróżniając się tym samym od wielu wypalonych

weteranów.

HMP: Cztery albumy dla zespołu o takim

stażu, nawet jeśli zanotował 25-letnią przerwę,

to niezbyt wiele. Biorąc jednak pod uwagę

fakt, że Siren był w latach 80. zespołem

praktycznie nieznanym w waszej ojczyźnie,

to i tak zakrawa na cud, że zdołaliście wydać

w tym czasie aż dwa albumy?

Siren: Nasze debiutanckie demo, siedmiocalowy

singiel "Metro-Mercenary" został wydany

w 1984 roku. Po kilku kolejnych kasetach

demo, nasz pierwszy album "No Place

Like Home" ukazał się w 1986 roku. "Financial

Suicide" został wydany w 1989 roku,

albumu. Następnie wydaliśmy "Back from

the Dead" w 2020 roku, a w ubiegłym album

"A Mercenary's Fate". Tak więc w ciągu ostatnich

czterech lat byliśmy dość zajęci wydaniem

dwóch pełnych albumów oraz EP-ki. Jesteśmy

bardzo wdzięczni za możliwość ponownego

wspólnego tworzenia muzyki i cieszymy

się, że nasze nowe utwory spotkały się z

tak pozytywnym przyjęciem.

W roku 1981, kiedy zakładaliście zespół, byliście

pewnie pełni entuzjazmu i optymizmu

co do jego dalszych losów, tym bardziej, że

Brandon, jak na amerykańskie realia, nie jest

jakąś metropolią, ale pewnie funkcjonowały

w niej wtedy jakieś nieźle zaopatrzone sklepy

płytowe, oferujące również wydawnictwa

importowane z Europy, czy też musieliście

wyprawiać się po nie gdzieś dalej, na przykład

do Tampy?

Siren: Wszyscy kupowaliśmy mnóstwo płyt

tak szybko, jak tylko mogliśmy. Niektóre sklepy

z płytami znajdowały się w Brandon, a inne

w Tampie, która jest tylko kilka minut jazdy

od nas. Często chodziliśmy do Asylum Records

w Tampie. Jeden z jego pracowników

był wielkim fanem rocka i wybierał nowe płyty

metalowe, o których mogliśmy nie wiedzieć.

Robił własnego pomysłu znaki i umieszczał je

tuż nad albumami, opisując muzykę. To tam

po raz pierwszy usłyszeliśmy Accept i kupiliśmy

album "I'm A Rebel", który był przełomem

dla wielu z nas jako fanów heavy metalu.

Natomiast w Brandon był mały, ale fantastyczny

niezależny sklep muzyczny o

nazwie Melody Records. Właściciel był super

fajnym facetem i niesamowicie wspierał

lokalną scenę muzyczną. W każdej chwili można

było tam znaleźć grupę lokalnych metalowców

i członków zespołów, którzy odkrywali

i kupowali najnowsze amerykańskie i zagraniczne

wydawnictwa. To był magiczny

czas.

więc mieliśmy całkiem niezłą passę z dwoma

LP w ciągu trzech lat, zanim w 1990 roku zawiesiliśmy

naszą działalność na czas nieokreślony.

Nasze nieoczekiwane ponowne spotkanie

miało miejsce w 2018 roku, kiedy wystąpiliśmy

na festiwalu Keep It True. To również

oznaczało nasz powrót do nagrywania.

Ogromny pakiet antologii "Up from the

Depths" zawierał cztery utwory, które zostały

nagrane tylko na potrzeby tego podwójnego

42 SIREN

Foto: Siren

na waszych oczach heavy metal nie tylko

powstawał, ale też z każdym tygodniem i

miesiącem rósł w siłę?

Siren: Kiedy Siren powstał w 1981 roku, byliśmy

młodzi, bardzo podekscytowani i entuzjastyczni.

Mieliśmy marzenia, aby stać się

wielkimi, tak jak nasi bohaterowie. Kochaliśmy

muzykę, która wtedy wychodziła: Accept,

Priest, Maiden, Ozzy, Riot, Def Leppard.

To była najlepsza muzyka w historii. W

Pytam o to nie bez powodu, bowiem wasze

brzmienie i stylistyka sugerują, że byliście

już w połowie lat 80. zespołem poszukującym,

nie takim typowo metalowym - pod

czyim wpływem wtedy byliście, jakie grupy

zainspirowały was do pójścia w takim właśnie

kierunku?

Siren: Byliśmy pod wpływem wszystkich

głównych zespołów hardrockowych i heavymetalowych

tamtych czasów: Priest, Scorpions,

Accept, Riot, UFO, Maiden, Black

Sabbath, Ozzy. Zespoły NWOBHM i klasyczne

zespoły heavymetalowe. Wydaje mi się,

że w pewnym momencie nasza setlista zawierała

około 15 utworów Judas Priest i całe

mnóstwo utworów Accept i Iron Maiden.

Granie tych wszystkich klasycznych już utworów

legend metalu dzień w dzień jest absolutnie

tym, co ukształtowało brzmienie Siren,

gdy zaczęliśmy pisać i wykonywać nasze oryginalne

kompozycje.

Stany Zjednoczone są nietypowe pod wieloma

względami i kwestia muzycznych gustów

nie jest tu żadnym wyjątkiem. Mieliście więc

na początku lat 80. prawdziwy boom heavymetalowy,

wiele zespołów sprzedawało milionowe

nakłady płyt, po czym upodobania

masowej publiczności poszły w innym kierunku,

przy metalu pozostali tylko nieliczni.

To dlatego doczekaliście się debiutanckiego

albumu "No Place Like Home" dopiero w

siódmym roku istnienia zespołu?

Siren: "No Place Like Home" został wydany

w 1986 roku, czyli zaledwie dwa lata po ukazaniu

się naszego debiutanckiego singla "Metro-Mercenary",

więc sprawy potoczyły się

dla nas dość szybko. Chociaż był to piąty rok


istnienia zespołu, były to tylko dwa lata w

składzie nagrywającym ten album. Masz jednak

rację co do rynku amerykańskiego. Jest

on bardzo podatny na trendy, a gusta często

się zmieniają. Jednak wielu z nas pozostało

fanami metalu od samego początku.

Paradoksem jest to, że wydała go niemiecka

wytwórnia Semaphore/Flametrader. Aż trudno

w to uwierzyć, bo mieliście wtedy w

USA dziesiątki, jak nie setki, niezależnych

firm parających się metalem, od większych

typu Metal Blade do bardzo niszowych -

naprawdę żadna nie była zainteresowana

waszym materiałem, demo "Dead Of Night"

zostało docenione tylko w Europie?

Siren: To prawda i szczerze mówiąc, nie wiemy

dlaczego tak było. Z jakiegoś powodu amerykańskie

wytwórnie po prostu nie chciały stać

za Siren. Nie dlatego, że nie próbowaliśmy nawiązać

tych kontaktów. Czuliśmy, że dema

"Iron Coffins" i "Dead Of Night" zawierały

świetne utwory, które z pewnością nadawały

się na album. Mieliśmy też mnóstwo innych

utworów. Była garstka amerykańskich wytwórni,

które wykazały pewne zainteresowanie, ale

umowy, które oferowały, po prostu nie miały

sensu finansowego. Niektóre z nich chciały

nawet, abyśmy zapłacili za całą produkcję.

Ostatecznie Flametrader zaoferował nam najlepszą

ofertę, a ponadto była to szansa na podróż

do Niemiec i spotkanie się twarzą w

twarz z naszymi fanami i przyjaciółmi. Pojechaliśmy

więc do Niemiec.

Dobre recenzje czy opinie fanów cieszą, ale

wtedy podstawą, nawet dla niezależnego zespołu,

była sprzedaż płyt, a pod tym względem

"No Place Like Home" nie była sukcesem

- to dlatego zatytułowaliście drugi album

"Financial Suicide"?

Siren: Kto powiedział, że "No Place Like Home"

nie odniosło sukcesu? Z tego, co nam powiedziano,

jest to kultowy klasyk. (Kultowość

to jedno, miałem jednak na myśli sukces komerccyjny

- red.). Czasami sukcesu nie mierzy

się w dolarach lub euro. Wielu purystów Siren

wciąż uważa ten album za nasz najlepszy. Z

pewnością był on instrumentalną częścią

naszej historii i doprowadził nas do miejsca, w

którym jesteśmy teraz, nawet jeśli nie podpalił

świata. Właściwie mieliśmy utwór o nazwie

"Financial Suicide", który nigdy nie znalazł

się na albumie, ale wciąż lubiliśmy ten tytuł.

Wszyscy w zespole dosłownie zaryzykowali

wszystko, co mieli, aby wrócić do Niemiec po

raz kolejny, aby nagrać jedne z najlepszych

utworów, które napisaliśmy do tego momentu.

Jak mówi refren tej niewydanej piosenki:

"For the rest of us it's do or die,

Sometimes when you play the game

You have to let it ride

If you lose, you have to pay the piper"

Financial Suicide

Tę płytę również wypuściła niemiecka wytwórnia,

tym razem Aaarrg Records - można

powiedzieć, że zadomowiliście się wtedy w

Europie na dobre, skoro właśnie tu było zainteresowanie

waszą muzyką?

Siren: Tak, Doug sporo przebywał w Niemczech

na początku lat 90. W 1990 roku był

tam przez sześć miesięcy, a także podczas

kilku krótszych wizyt. Siren miał sporą bazę

fanów w Europie, a większość z nich mieszkała

w Niemczech. W 1990 roku Doug pracował

nad preprodukcją trzeciego albumu Siren w

składzie, który w całości znajdował się w Europie.

Skład ten był następujący: niemiecki gitarzysta

Frank Fricke, grecki gitarzysta Georgie

Symbos, belgijski basista Johan Susant

i niemiecki perkusista Jörg Michael. Niektóre

z tych nazwisk są znane z innych zespołów,

takich jak Living Death, Holy Moses, Target,

Mekong Delta i Rage. Trzeci album miał

nosić tytuł "Take It".

To wszystko jednak nie wystarczało, zespół

nie przetrwał, bo czasy dla takiej muzyki nie

były już zbyt sprzyjające i w roku 1990 było

już właściwie po wszystkim - uznaliście, że

10 lat walki z przeciwnościami w zupełności

wystarczy?

Doug Lee: Nie! Nigdy się nie poddałem.

Foto: Siren

Nigdy nie miałem dosyć. Zawsze będę walczył

z przeciwnościami losu. Kiedy jedne drzwi się

zamykały, otwierały się kolejne. Jeszcze bardziej

radykalną formą metalu zajmowałem się

w latach 90. w Mekong Delta. Kiedy nie byłem

w Niemczech, byłem na Florydzie, próbując

ułożyć puzzle Siren z powrotem. Przebrnąłem

przez ponad trzydziestu muzyków, próbując

znaleźć odpowiednią chemię, która

przywróciłaby Siren do świata metalu. Trwało

to znacznie dłużej niż mogłem sobie wyobrazić.

Sytuacji nie ułatwiał też chyba fakt, że istniały

wtedy inne zespoły o nazwie Siren,

choćby ten z wokalistką Kristin Massey,

znany z LP "All Is Forgiven". Akurat oni

rychło zmienili nazwę Red Siren, ale wam już

w niczym to nie pomogło?

Siren: Za każdym razem, gdy istnieją zespoły

o identycznych lub podobnych nazwach,

może to powodować zamieszanie wśród fanów.

Jak na ironię, ten drugi Siren również

pochodził z Florydy, ale najwyraźniej nie był

świadomy naszego istnienia, mimo że istniał

od lat. Ich album "All Is Forgiven" ukazał się

w 1989 roku, czyli trzy lata po naszym debiucie

i w tym samym roku co nasz album "Financial

Suicide". Mieliśmy prawo do używania

tej nazwy, ponieważ wcześniej wydaliśmy

nasz materiał i posiadaliśmy do niego prawa

autorskie, więc musieli zmienić nazwę. To powiedziawszy,

Red Siren był dobrym zespołem

z solidnym albumem. Podobnie było w przypadku

Slayera i S.A. Slayer, którzy musieli

zmienić nazwę po otrzymaniu nakazu zaprzestania

działalności od prawników Metal Blade.

Jak to mówią w filmie "Nieśmiertelny" - może

być tylko jeden! I oto jesteśmy, teraz ponad 30

lat później, wciąż tworząc muzykę i będąc w

stanie rozmawiać z niesamowitymi magazynami,

takimi jak HMP!

Niewielu fanów wie jednak o tym, że po drugim

albumie i rozpadzie oryginalnego składu

Siren Doug Lee stworzył jego kolejną odsłonę,

werbując niemieckich muzyków, ale

ten etap nie trwał długo, skończyło się tylko

na nagraniach demo i zespół nieodwołalnie

zakończył działalność?

Siren: Niestety naszej wytwórni nie spodobały

się sesje przedprodukcyjne do trzeciego

albumu Siren. Właściwie to im się podobał,

ale powiedzieli, że nie wiedzą jak go sprzedać.

Powiedzieli: "Nie wiemy, w jakim pudełku to

umieścić". Technicznie rzecz biorąc, Siren

nigdy oficjalnie nie zakończył działalności. Po

prostu zeszliśmy głębiej do podziemia. Było

kilka falstartów i składów, które nie wypaliły.

Założenie zespołu i utrzymanie go razem nie

jest łatwe. Dodatkowo, w miarę upływu życia,

wiele dzieje się z nami jako jednostkami. Jest

to jednak dobry materiał do pisania kawałków.

Mamy jeszcze wiele utworów do napisania!

Jesteśmy razem w obecnym składzie od

sześciu lat i wydaliśmy to, co uważamy za

naszą najlepszą muzykę w historii.

Nie straciliście jednak kontaktu z muzyką,

choćby Doug na blisko dekadę zakotwiczył w

SIREN 43


Mekong Delta. A jak doszło do tego, że w

roku 2016 reaktywowaliście Siren?

Siren: To naprawdę niesamowita historia. Na

szczęście wszystko to zostało uchwycone w

filmie dokumentalnym zatytułowanym "I'm

Too Old for This Sh*t! A Heavy Metal

Fairy Tale", który śledził naszą podróż do

przygotowań i występu na Keep It True w

2018 roku. Wszystko zaczęło się pod koniec

2016 roku. Siren nie był wtedy razem od 26

lat! Przypadkiem, wiele osób skontaktowało

się z naszym perkusistą, Edem Abornem, na

Facebooku, zadając pytania dotyczące Siren.

Wszystkie te wiadomości miały miejsce w

ciągu zaledwie miesiąca i pochodziły od różnych

fanów z całego świata. To było dość dziwne.

Ed jest programistą, więc pisze bardzo

szybko. Zamiast odpowiadać każdemu z osobna,

napisał krótką historię wczesnych lat zespołu,

dodał kilka zdjęć i stworzył e-booka,

który wysłał do każdego, kto się do niego

odezwał. To właśnie podczas tego procesu ponownie

połączył się z naszym wokalistą, Dougiem

Lee, który od jakiegoś czasu nie mieszkał

w okolicy Brandon. Gdy Ed i Doug odnowili

swoją przyjaźń, wiadomość dotarła do

super fana Siren, Franka "Headbangera"

Hirnschala w Niemczech, który zwrócił się do

promotora Keep It True, Olivera Weinsheimera,

aby poprosił Siren o ponowne zjednoczenie

i występ. To właśnie wprawiło wszystko

w ruch. Przygotowując się do Keep It True

tak dobrze się bawiliśmy tworząc muzykę, że

postanowiliśmy nagrać nowe utwory do antologii

"Up from the Depths". A po naszym

niesamowitym doświadczeniu podczas występów

w Niemczech, zdecydowaliśmy się kontynuować

i nagrać kolejny album z nowym

materiałem.

Ważne jest to, że wróciliście w dawnym, niemal

kompletnym składzie, bo większość z

was grała w Siren już w latach 80. Wnoszę z

tego, że wciąż mieliście kontakt i zachowaliście

przyjacielskie relacje, co też było ważnym

aspektem tej reaktywacji?

Siren: To prawda. Wielu z oryginalnych

członków Siren nadal mieszka w rejonie Tampa

Bay na Florydzie i pozostało przyjaciółmi

przez lata. Kiedy pojawiła się szansa na ponowne

zjednoczenie, bardzo ważne było dla

nas zebranie składu jak najbardziej zbliżonego

do składu założycielskiego Siren i nagrywającego

w latach 80., co udało nam się osiągnąć.

Gitarzysta Hal Dunn był członkiem-założycielem

zespołu w 1981 roku, podobnie jak

perkusista Ed Aborn. Wokalista Doug Lee

dołączył do zespołu w ciągu zaledwie kilku

miesięcy po jego utworzeniu i jest wokalistą w

każdym utworze, jaki Siren kiedykolwiek nagrał.

Jego unikalne brzmienie i styl są dużą

częścią naszego brzmienia. Basista Gregg Culbertson

pojawia się zarówno na demo "Dead

of Night", jak i na debiutanckim albumie "No

Place Like Home". Obecny gitarzysta Todd

Grubbs, choć nie był w przeszłości członkiem

Siren, był bliskim przyjacielem i członkiem

zespołu Atomic Opera z Halem w latach 80.

Był jak rodzina.

Foto: Siren

Kolejnym przełomowym momentem był chyba

występ na festiwalu Keep It True w roku

2018. To wtedy tak do końca przekonaliście

się, że fani na was czekali i powrót miał sens?

Siren: Jeśli obejrzysz film dokumentalny o

naszym nieoczekiwanym zjeździe i przygotowaniach

do występu na Keep It True, z pewnością

zobaczysz, że nie mieliśmy pojęcia, że

gdziekolwiek pozostali nasi fani! Podczas rozmowy

z promotorem festiwalu, Oliverem, nasz

perkusista Ed zapytał go, czy ktokolwiek w

ogóle rozpozna Siren. Zapewnił nas, że tak i

że wiele osób będzie szczęśliwych mogąc nas

zobaczyć. Nie mieliśmy pojęcia, jak bardzo

okaże się to prawdą. To było jedno z najbardziej

niezapomnianych doświadczeń w naszym

życiu. To było dosłownie spełnienie

marzeń dla nas, a także dla niektórych fanów,

którzy nigdy nie myśleli, że będą mieli okazję

nas zobaczyć. Całe to wydarzenie było czymś,

czego nigdy nie moglibyśmy sobie wyobrazić.

Po kilkumiesięcznych przygotowaniach i nagraniu

kilku nowych utworów na potrzeby

antologii, nie chcieliśmy po prostu zazakończyć

wszystkiego i pójść swoją drogą. Ponowne

wspólne tworzenie muzyki sprawiało nam wiele

frajdy, więc postanowiliśmy to kontynuować.

Wydanie kompilacji "Up From The Depths -

Early Anthology & More" ucieszyło waszych

zwolenników, ale dla was ważniejszy

był ten premierowy materiał "Back From The

Dead", pokazujący, że wasz powrót jest

poważną sprawą, nie tylko odcinaniem kuponów

od przeszłości?

Siren: Dziękujemy. Tak, po naszych doświadczeniach

z Keep It True, kiedy zdecydowaliśmy

się kontynuować tworzenie muzyki, bardzo

poważnie chcieliśmy pokazać, że wciąż

mamy ogień i zdolność do tworzenia atrakcyjnych

utworów. "Back From The Dead" to

solidny materiał i absolutnie dobry album powrotny

po ponad 30 latach przerwy. Pozostał

wierny naszym wpływom, ale także zaktualizował

nasze brzmienie. Z naszym nowym albumem,

"A Mercenary's Fate", czujemy, że w

końcu pokazaliśmy na co nas stać. To najmocniejsza

i najbardziej spójna muzyka, jaką kiedykolwiek

stworzyliśmy.

Okładka tego albumu dobitnie sugeruje, że to

kontynuacja tego, co zapoczątkowaliście

jeszcze w latach 80., na demo "Dead Of

Night" - ten kosiarz stał się waszą maskotką,

znakiem rozpoznawczym, a Yannick

Bouchard rozwija jego postać na kolejnych

wydawnictwach?

Siren: Łał! Naprawdę odrobiłeś pracę domową!

To prawda. Okładka dema "Dead Of

Night" przedstawia naszego wokalistę, Douga

Lee, trzymającego nad głową ostrze S z logo

Siren. Kiedy tworzyliśmy antologię "Up from

the Depths", zleciliśmy stworzenie okładki fenomenalnemu

kanadyjskiemu artyście, Yannickowi

Bouchardowi. Obraz na tej okładce

przedstawia odzianą w skórzaną kurtkę postać

trzymającą ostrze S w górze, krzyczącą z oceanu

na zabytkowej łodzi podwodnej. Był to

ukłon w stronę naszych okładek demo "Iron

Coffins" i "Dead of Night". Ta maskotka to

tak naprawdę sam Metro Mercenary, który

nieprzypadkowo bardzo przypomina młodego

Douga Lee. W "Back from the Dead" postanowiliśmy

kontynuować ten motyw i pozwolić

Metro pojawić się ponownie. Ta okładka, podobnie

jak "A Mercenary's Fate", również została

namalowana przez Yannicka.

"Back From The Dead" - tytuł wyjaśnia

wszystko, nie ma żadnych niedomówień. Z

kolei w kwestiach muzycznych odnoszę

wrażenie, że zależało wam na podkreśleniu

ciągłości z dawnymi dokonaniami Siren, ale

przy jednoczesnym pokazaniu, że nie ugrzęźliście

w schematach, że zdajecie sobie sprawę,

iż od dawna mamy już XXI wiek?

Siren: Zgadza się. Chociaż na albumie znajduje

się utwór zatytułowany "Back from the

Dead", miał on również na celu uznanie faktu,

że Siren, jako zespół, powrócił. Staraliśmy się

zachować ciągłość między naszą muzyką z lat

80., a tym, co tworzymy teraz. Muzyka jest

zdecydowanie w tym samym, tradycyjnym

stylu melodyjnego metalu naszych bohaterów,

którzy zainspirowali nas do grania w tamtych

czasach. A pełne nastawienia i unikalne

brzmienie Douga są absolutnie nicią, która

łączy każdy fragment naszego katalogu - od

debiutanckiego singla w 1984 roku po dzisiejsze

"A Mercenary's Fate".

Minusem było to, że wydaliście ten powrotny

album na początku pandemii, wiosną 2020

roku. Data premiery była już ustalona wcześniej

i nie można było jej przełożyć, czy po

tylu latach przerwy nie chcieliście już czekać

nie wiadomo ile, podjęliście więc decyzję:

płyta gotowa, wydajemy?

44

SIREN


Siren: Ciężko pracowaliśmy nad płytą "Back

from the Dead", która miała ukazać się w

kwietniu 2020 roku, zbiegając się w czasie z

edycją festiwalu Keep It True. Nikt z nas nie

mógł sobie wyobrazić szaleństwa, które miało

się wydarzyć w odpowiedzi na pandemię. Tego

lata mieliśmy również wystąpić na festiwalu

Headbanger's Open Air, który oczywiście

musiał zostać odwołany. Zdecydowaliśmy się

wydać album, aby przynajmniej ludzie mogli

usłyszeć to,co stworzyliśmy. W tym momencie

nie chodzi o zarabianie pieniędzy. Prawda jest

taka, że wszystko to - nagrywanie, podróże itp.

- kosztuje nas mnóstwo pieniędzy z naszych

własnych kieszeni. Nagrodą dla nas jest po

prostu fakt, że żyjemy i świetnie się bawimy

jako zespół.

Nie możemy pominąć, akcentującego wasze

40-lecie, wspomnianego już, filmu "I'm Too

Old for This Sh*t! A Heavy Metal Fairy

Tale". Zakręciła wam się w oku łezka, kiedy

obejrzeliście go po raz pierwszy?

Siren: Wierzcie lub nie, ale naprawdę poruszył

nas wszystkich emocjonalnie, gdy zobaczyliśmy

go po raz pierwszy. To było dziwne.

To było tak, jakbyśmy oglądali innych ludzi, a

nie siebie. Więc wszyscy poczuliśmy te emocje

kibicowania nam jako zespołowi i uczucie

triumfu, gdy widzisz, jak nasze marzenia stają

się na ekranie rzeczywistością. Film naprawdę

wpłynął na wiele osób. Tak wielu komentowało

lub pisało do nas, mówiąc nam, jak mocno

odnoszą się do naszego doświadczenia.

Film nie jest o zespole Siren. Chodzi o obserwowanie

pięciu facetów w średnim wieku, którzy

mają szansę spełnić marzenie, które pojawiło

się znikąd. Szczerze mówiąc, nie wiedzieliśmy,

jak nam pójdzie. Czy uda nam się wystąpić

i jakoś się nie skompromitować? Tak jak

w filmie, nie mieliśmy pojęcia, jak to się potoczy.

Na szczęście ostatecznie była to historia

triumfu, a nie tragedii. Twórcy filmu, Nathan

Mowery i Chris Jericho, wykonali świetną robotę,

znajdując sedno historii w setkach godzin

materiału filmowego, który został zarejestrowany

w ciągu tych miesięcy.

Dożyliśmy dziwnych czasów: w mediach

królują zbrodnie i przemoc, a na okładce nie

można użyć słowa shit, trzeba "zneutralizować"

je konturem gitary. Nie uważasz, że

ta polityczna poprawność, przy jednoczesnej

dwulicowości, nie ma większego sensu?

Siren: Zdecydowanie nie jesteśmy fanami politycznej

poprawności, to pewne! Wiele z tego,

co dzieje się w dzisiejszym świecie, jest po prostu

śmieszne. Ale jeśli chodzi o tytuł dokumentu,

nie staraliśmy się być ostrzy, używając

barwnego języka itp. To producent filmu,

Chris Jericho, wymyślił ten tytuł, a my

wszyscy uznaliśmy, że idealnie pasuje do tego,

jak często wypowiadaliśmy to zdanie w ciągu

tych miesięcy.

"A Mercenary's Fate" na tle waszych poprzednich

albumów wydaje mi się wydawnictwem

przełomowym, do tego najbardziej

udanym jako całość. Sami też czujecie, że to

wasz najlepszy i najbardziej dojrzały materiał?

Siren: Dziękujemy bardzo. Tak, absolutnie

wierzymy, że "A Mercenary's Fate" zawiera jedne

z najlepszych utworów, jakie Siren kiedykolwiek

wydał. Jesteśmy znowu razem i piszemy

od sześciu lat. Podczas gdy nadal słychać

nasze wpływy, takie jak Priest, Accept, Ozzy,

Saxon i inne, utwory nadal mają nasze charakterystyczne

brzmienie. Zdecydowanie dojrzeliśmy

i rozwinęliśmy się jako autorzy piosenek

i naprawdę zjednoczyliśmy się w ciągu ostatnich

kilku lat, pracując razem jako zespół nad

pomysłami na piosenki, nagrywaniem i miksowaniem.

Czyli czasem jest tak, że musi przyjść na coś

pora, bo wcale nie jest powiedziane, że w roku

1992 udałoby się wam nagrać tak udaną

płytę?

Siren: Masz rację. Wydaje się, że na wszystko

jest czas i miejsce. Nie moglibyśmy stworzyć

tego albumu na początku lat 90. Jestem pewien,

że stworzylibyśmy dobry album, ale to,

co stworzyliśmy na "A Mercenary's Fate", jest

produktem naszych obecnych umiejętności i

doświadczeń, które rosły przez ostatnie 30 lat.

Ponownie, jesteśmy bardzo dumni z tego, co

stworzyliśmy, zwłaszcza teraz, gdy przekroczyliśmy

40 lat istnienia zespołu.

To zarazem jakby zatoczenie koła, powrót do

czasów debiutanckiego singla "Metro- Mercenary",

zaakcentowany w utworze tytułowym,

takie porozumiewawcze mrugnięcie do

starszych fanów?

Siren: Absolutnie! Nasz perkusista, Ed

Foto: Michael Honninger

Foto: Michael Honninger

Aborn, napisał tekst do oryginalnego "Metro-

Mercenary", a także napisał tekst i większość

muzyki do tytułowego utworu "A Mercenary's

Fate". Oryginalna piosenka była bardzo podobna

do "Killers" Iron Maiden i opowiadała o

mordercy grasującym nocą po ulicach miasta.

Teraz, gdy jesteśmy starsi i bardziej zastanawiamy

się nad tekstem, chciał nadać tej historii

lepsze zakończenie i dać głównemu bohaterowi

szansę na odkupienie. W "A Mercenary's

Fate" dowiadujemy się, że główny bohater był

tak naprawdę zabójcą dla przestępczego podziemia,

ale stał się zbyt potężny i szefowie

mafii nakazali jego egzekucję. Zostaje stracony

i trafia do piekła, ale ma szansę na odkupienie.

Wraca do świata, by szukać zemsty na szumowinach,

takich jak handlarze żywym towarem

itp. Mówiąc o mrugnięciach okiem do

fanów oryginału, podczas pisania tego utworu

Ed włączył główny riff z oryginalnego "Metro-

Mercenary" w mostku utworu, aby naprawdę

spuentować muzykę Siren z tych czterech dekad.

Ponadto na płycie CD i wydaniach cyfrowych

znajduje się udramatyzowany instrumental

zatytułowany "Prologue to Redemption",

który rzuca więcej światła na całą historię,

w tym scenę egzekucji, którą można zobaczyć

na okładce albumu.

SIREN 45


Liczycie jednocześnie, że ten album przyciągnie

też uwagę nowej, młodej publiczności,

w czym pewnie zamierzacie mu pomóc,

grając i promując go jak tylko się da?

Siren: Tak, bylibyśmy zachwyceni, gdyby

młodsza publiczność odkryła nasz nowy album

i cieszyła się nim. Wraz z rosnącym ruchem

NWOTHM, z pewnością nadszedł na to

odpowiedni czas. Jest cała grupa młodych ludzi,

którzy są zainspirowani tym stylem muzycznym,

tak jak my byliśmy w latach 70. i 80.

Lubimy myśleć o sobie jako o części starej fali

nowej fali tradycyjnego heavy metalu.

(śmiech) Szczerze mówiąc, jesteśmy po prostu

wdzięczni, że ktokolwiek poświęca chwilę na

słuchanie naszej muzyki - młodzi czy starzy.

Jesteście pewnie bardziej niż podekscytowani,

bo to powrót udany pod każdym względem,

a dla was też satysfakcja, że zdołaliście

pokazać, iż Siren nie był tylko jednym z wielu

zespołów lat 80., tylko wtedy nie mógł pokazać

w pełni na co go stać, co udało się

dopiero po latach?

Siren: Jesteśmy absolutnie zdumieni, że jesteśmy

znowu razem 40 lat po tym, jak

zaczęliśmy. Nigdy nie spodziewaliśmy się drugiej

szansy, ale to było niesamowite doświadczenie.

Sam fakt, że film dokumentalny "I'm

Too Old for This Sh*t! A Heavy Metal Fairy

Tale" i świadomość, że setki tysięcy ludzi

obejrzało naszą historię jest oszałamiająca. Co

więcej, prawie codziennie słyszymy, jak inspirująca

była nasza historia dla innych ludzi.

Jesteśmy po prostu niesamowicie wdzięczni za

to, że w ciągu ostatnich pięciu lat wydarzyły

Foto: Mario Lang

się te wszystkie niesamowite rzeczy. Daliśmy z

siebie wszystko i ciężko pracowaliśmy, by tworzyć

muzykę, z której możemy być dumni.

Kiedy otrzymujemy świetną recenzję lub ludzie

mówią nam, jak bardzo podoba im się nowy

materiał, to marzenie spełnia się na nowo.

Niedawno ukazało się nakładem waszego

obecnego wydawcy FHM Records obszerne

wznowienie "Financial Suicide". Mam rozumieć,

że "No Place Like Home" będzie kolejny,

bo nigdy nie straciliście praw do tych

materiałów, albo odzyskaliście je niedawno,

dzięki czemu te albumy mogą być znowu

dostępne na LP i CD?

Siren: Szczerze mówiąc, nie jesteśmy do końca

pewni, jaka będzie dalsza ścieżka dla jakichkolwiek

reedycji "No Place Like Home" -

zwłaszcza, że został on włączony jako część

naszej antologii "Up from the Depths" w

2018 roku. Ale nasi dobrzy przyjaciele Frank

i Holger z FHM Records wydają niesamowite

produkty, więc jeśli coś zostanie wydane, możesz

być pewien, że będzie to zestaw najwyższej

jakości. Bardzo dziękujemy wszystkim w

HMP za umożliwienie nam spędzenia czasu z

waszymi czytelnikami. Nigdy nie mieliśmy

okazji odwiedzić waszego niesamowitego

kraju, ale chcielibyśmy to kiedyś zrobić i usłyszeć

was wszystkich. Utworzyliśmy specjalny

link dla waszych czytelników, aby mogli obejrzeć

film dokumentalny za darmo na stronie

www.TooOldForThisMovie.com/HMP.

Ponadto nasze profile społecznościowe, muzykę,

płyty, koszulki i wszystko inne, co dotyczy

Siren, można znaleźć na stronie www.Siren-

Band.us. Stay heavy and keep the flame burning!

Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski i

Szymon Tryk

HMP: Po reaktywacji w roku 2015 w szybkim

tempie przygotowaliście dwa albumy "Awakening"

i "A New World", do tego wydaliście

nieopublikowany w latach 80. "Caught In A

Warzone". Wychodzi na to, że pandemia nieco

was przyhamowała, ale nie zdołała zatrzymać,

czego efektem jest najnowszy,

świetny album "The Sign Of Evil"?

Mark Duffy: Fakt, pandemia nas spowolniła.

Mieliśmy zamiar nagrać nowe utwory na kolejny

album i nawet mieliśmy zarezerwowane

studio, ale lockdown położył temu kres. Nie

widzieliśmy się przez siedem miesięcy.

Te wszystkie zawirowania miały też wpływ

na skład Millennium, bowiem w ciągu ostatnich

kilkunastu miesięcy zmienili się wszyscy

towarzyszący ci muzycy - odpuścili granie,

bądź, tak jak choćby Kenny Nicholson czy

Will Philpot, skoncentrowali się na swoich

innych zespołach?

Trzech członków Millennium grało również

w innym zespole, a kiedy wróciliśmy po lockdownie,

pojawiły się pewne problemy, które

myślałem, że uda nam się rozwiązać, ale tak

się nie stało. Postanowili więc odejść i skoncentrować

się na swoich innych projektach.

To też jakiś znak czasów i według mnie niezbyt

pozytywny, że z różnych względów, w

tym finansowych, muzycy grają teraz równocześnie

w kilku zespołach czy projektach -

kiedyś było to nie do pomyślenia, a na pewno

nie występowało na taką skalę?

Myślę, że jest mniej okazji do ciągłego grania

na żywo, ponieważ jest ograniczona ilość miejsc,

w których można grać, więc teraz ludzie

grają w więcej niż jednym zespole, aby móc

występować częściej na żywo.

Zmiany na taką skalę są czymś ryzykownym,

czy przeciwnie, dają zespołowi zastrzyk

świeżej krwi?

Myślę, że nowi członkowie zespołu dali mu

zastrzyk świeżej krwi i entuzjazmu, czego

Millennium właśnie potrzebowało.

Wolisz więc grać z młodszymi muzykami, bo

nawet jeśli nie są już młodzieniaszkami, to

nie są jeszcze wypaleni, nie mają określonych

nawyków, wciąż chcą coś osiągnąć, udowodnić

sobie i innym?

Tak, młodsi muzycy mają pragnienie, by coś

osiągnąć, występować, nagrywać albumy i dostawać

szanse. Mają też dobrą prezencję sceniczną

i są bardziej aktywni na scenie.

Wydaje mi się, że "The Sign Of Evil" jest

właśnie efektem takiego właśnie podejścia:

to nic, że w roku 1984 wydaliśmy album i w

kręgach najbardziej oddanych fanów

NWOBHM cieszy się on opinią kultowej

płyty, a po powrocie również pokazaliśmy, na

co nas stać, trzeba to wszystko przebić,

ponownie potwierdzić potencjał Millennium

- tak właśnie myślałeś, pracując nad tą

płytą?

Myślę, że nowy album pokazuje na co nas

stać. Dla mnie to nasz najlepszy album. Nie

by-łem zadowolony z ostatniego albumu "A

New World". Myślę, że za bardzo spieszyliśmy

się z jego wydaniem, a mój wokal mógłby

być lepszy. Miks tamtego albumu nie był

odpowiedni. Nowy album to miejsce, w którym

chcemy być jako zespół. Myślę, że na

"The Sign Of Evil" miks doskonale uchwycił

utwory i otrzymujemy świetne recenzje.

46

SIREN


Wiąże się to z jakimś stresem, obawami, czy

uda się sprostać wyzwaniu, szczególnie, że

nikt nie jest robotem, każdemu zdarzają się

dni, kiedy wena nie dopisuje i trudno o nowe,

dobre pomysły. Co robisz w takiej sytuacji?

Odkładasz dany tekst czy utwór, by wrócić

do niego po jakimś czasie?

Myślę, że kiedy masz album, który został dobrze

przyjęty, starasz się mu dorównać lub poprawić

go na następnym, więc może to powodować

pewien stres. Czasami kawałek może

powstać szybko, a innym razem może to zająć

trochę czasu i zostanie odłożona na bok, by

wrócić do niego innym razem.

Znam muzyków twierdzących, że z myślą o

nowym albumie przygotowują zwykle znacznie

więcej utworów niż ich potrzebują, po

czym wybierają te najlepsze. Jak wygląda to

u was: podobnie, czy mając 10 dobrych, zróżnicowanych

i wartych publikacji numerów,

przestajecie tworzyć kolejne, koncentrując się

ich na jak najlepszym dopracowaniu, żeby

efekt końcowy był jak najlepszy?

Napisaliśmy więcej utworów, ale nie zostały

one przećwiczone z nowym składem, więc zdecydowaliśmy

się napisać dwa nowe utwory z

nowym składem i wykorzystać je na albumie.

Niewykluczone, że wykorzystamy niektóre kawałki

pozostałe z tego albumu i umieścimy je

na następnej płycie.

Nie dostrzegam na "The Sign Of Evil" tak

zwanych wypełniaczy, a to w dzisiejszych

czasach sztuka nie lada. Do tego brzmicie na

tej płycie stylowo, ale nie archaicznie - takie

było założenie, żeby kontynuować to, co zacząłeś

wiele lat temu, ale bez posmaku retro?

Tak, chcemy zachować część naszego starego

stylu, nie brzmiąc zbyt przestarzale, ale także

nadając naszym utworom bardziej aktualny

charakter. Jeśli napiszemy kompozycję i przećwiczymy

ją, oraz jeśli poczujemy, że nie jest

wystarczająco mocna, zostawimy ją i będziemy

pracować nad kolejną.

Wciąż lubujecie się w dość długich, jak na

metalowe standardy, dopracowanych aranżacyjnie,

wielowątkowych kompozycjach - to

wasz swoisty znak rozpoznawczy, a do tego

swego rodzaju echa tego, że dorastałeś w

czasach rozkwitu hard i progresywnego

rocka?

Kiedy pracujemy nad utworem, patrzymy na

aranżację i przez większość czasu mamy poczucie,

jak długi powinien być utwór, ile powinien

mieć zwrotek, refrenów, solówek gitarowych

itp. Jeśli kompozycja wydaje się zbyt

długa, skracamy ją. Jeśli utwór jest długi, musi

mieć dobry feeling i nie może stać się nudny

pod jego koniec.

Bez zahamowań i

z nowym entuzjazmem

Mark Duffy to jeden z współtwórców nurtu NWOBHM, znany nie tylko

z Millennium, ale też z Toranaga, by wymienić tylko te najpopularniejsze zespoły.

Po licznych perturbacjach Millennium wróciło do pełnej aktywności w roku 2015,

a teraz, po niemal całkowitej zmianie składu, wydało kolejny album "The Sign Of

Evil", który na pewno nie rozczaruje ani fanów zespołu, ani też klasycznego, brytyjskiego

metalu.

Mamy teraz naprawdę dziwne czasy, gdzie z

powodu przesytu wszystkim ludzie, nawet

fani danego gatunku czy muzyki w ogóle, nie

mogą skupić się na jej słuchaniu; czynią to

fragmentarycznie, ciągle przeskakując z

utworu na utwór - uważasz, że szybkie tempo

życia i brak czasu może być usprawiedliwieniem

dla czegoś takiego? My oczywiście należymy

do innego pokolenia, bo piosenki w

radiu nie dało się przewinąć (śmiech), ale czy

ci młodzi ludzie czasem czegoś nie tracą?

Tak, myślę, że tracą poczucie albumu. Pomijając

niektóre utwory, mogą również przegapić

temat przewodni albumu. Niektóre utwory

mogą wymagać czasu, aby się do nich przyzwyczaić,

aż naprawdę je docenisz i polubisz.

Wydaje mi się, że najlepszą metodą walki z

taki podejściem jest nagrywanie długich,

dobrych utworów - choćby "Thy Kingdom

Come", bo taki delikwent zasłucha się, zapomni

o klikaniu na coś innego - może warto

to opatentować? (śmiech)

Może to działać w obie strony, jeśli jest to

dobra i długa kompozycja, która musi utrzymać

ich uwagę, w przeciwnym razie ją pominą.

Jeśli masz chwytliwą, krótką piosenkę, mogą

wysłuchać jej całej, a nawet odtworzyć ja ponownie!

Wielu reżyserów podkreśla, że to życie układa

najlepsze scenariusze; z tekstami jest podobnie,

stąd choćby na waszej najnowszej

płycie "Virus" oraz wiele innych odniesień do

rzeczywistości?

"Virus" to tylko moja opinia na temat tego, co

działo się w tamtym czasie. Napisałem go w

drugim tygodniu lockdownu. Miałem

kilka negatywnych opinii

na temat tekstów, ale

zbadałem wiele z tego, co

się wydarzyło i co naprawdę

się dzieje. Jeśli poszukasz

w odpowiednich

miejscach, możesz znaleźć

odpowiedzi!

Okładka "The Sign Of

Evil" ma dodatkowo podkreślać

wymowę tytułu i

mroczny charakter tego albumu,

dlatego jest prosta,

ale bardzo jednoznaczna w

wymowie?

Okładkę albumu wymyśliła

wytwórnia płytowa. Pomyśleliśmy,

że wygląda trochę retro,

co nam się podobało, a

także, że będzie dobrze wyglądać

na koszulce!

Od lat współpracujesz z grecką

No Remorse Records - brytyjskie wytwórnie

nie są już zainteresowane takim

zespołami jak Millennium, szczególnie premierowymi

materiałami, których nie można

reklamować określeniami "kultowy", klasyczny",

etc.?

Tak, No Remorse jest dla nas świetne. Dobrze

jest mieć wytwórnię, która chce wydawać

nasze albumy. Niektóre brytyjskie wytwórnie

wolą koncentrować się na młodszych zespołach!

Po Brexicie jesteście też w znacznie trudniejszej

sytuacji jako zespół koncertowy. Jak

widzisz to wszystko w dalszej perspektywie?

Świadomość faktu, że droga, choćby na niemieckie

festiwale, bardzo wam się wydłużyła,

jest frustrująca?

Niestety Brexit to naprawdę zła sprawa dla

zespołów, czego się nie spodziewaliśmy. Trasy

koncertowe stały się znacznie trudniejsze i

droższe. Jest też więcej wiz, o które trzeba się

ubiegać i granic, przez które trzeba przejść.

Masz również karnet, za który musisz zapłacić

i gdzie musisz wyszczególnić wszystko, co

masz, sprzęt, towary itp. Jeśli coś się nie

zmieni, wiele zespołów nie będzie w stanie

koncertować w Europie.

Trudno było świętować 40-lecie w sytuacji,

gdy okresy aktywności Millennium przeplatały

się z czasem funkcjonowania pod inną

nazwą czy długą przerwą, ale nie da się

pominąć milczeniem tego, że powstaliście w

1982 roku. Płytą "The Sign Of Evil" potwierdziłeś,

że w żadnym razie nie czujesz się

jeszcze weteranem, a co dalej? Skoro muzycy

znacznie starsi od ciebie są wciąż aktywni

również nie widzisz przeciwwskazań do tego,

by nadal tworzyć i wydawać kolejne albumy,

jeśli tylko zdrowie na to pozwoli?

Zamierzamy kontynuować naszą działalność

tak długo, jak to możliwe, uwielbiamy występować

na żywo, pisać i nagrywać albumy. To

wspaniałe, gdy ludzie doceniają to, co robimy!

Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski i

Szymon Tryk

EXUL 47


Nie znam albumu Saracen, o którym wspomniałeś,

więc oczywiście nie można go uznać za

wpływ, chociaż jestem teraz ciekawy, aby go

usłyszeć.

...czy gatunek ludzki kiedykolwiek się nauczy?

Hammerhead to ekipa związana na stałe z nurtem NWOBHM. Zdają

sobie sprawę, że ich czas powoli przemija, ale starają się wykorzystać go w miarę

ich możliwości. Podchodzą do sprawy jak najpoważniej, starając się przygotować

swoim fanom produkt najwyższej jakości, pod względem muzycznym, jak i lirycznym.

Myślę, że "Lords of the Sun" to jak najbardziej robota dla największych

fanów brytyjskiego hard 'n' heavy. Po prostu musicie sięgnąć po ten album...

HMP: Jeżeli dobrze zrozumiałem koncepcja

"Lords of the Sun" skupia się nad historią

kilku starożytnych bitew, w tym o oblężeniu

Tyru, ale przede wszystkim nad problemem,

jak łatwo religie (i nie tylko) mogą zmanipulować

zwykłego człowieka, który idzie walczyć

w imię wyimaginowanych idei, przeważnie

ginąc dla satysfakcji, władzy i niepohamowanej

chciwości szaleńca, któremu

wydaje się, że jest ponad wszystko i wszystkich.

Niestety ta kwestia jest ciągle aktualna

dla przykładu współczesna wojna Rosyjsko-

Ukraińska... Kto zainicjował ten pomysł?

Czy staraliście się skonfrontować z go z

opracowaniami naukowymi lub popularnonaukowymi?

Buzz Elliot: Steve Archer, basista Hammerhead,

przyniósł pomysł na "Lords of the Sun".

Czytając o takich wydarzeniach jak oblężenie

Tyru, zainspirował się do napisania utworu

opartego na tym, jak to musi być dla żołnierzy,

którzy są zaciągnięci do walki w takich

bitwach. Steve i ja pracowaliśmy nad tym pomysłem

przez długi czas, zanim został on

przedstawiony zespołowi i po prostu ewoluował.

Ostatecznie skończył się na długości jednej

strony albumu winylowego. Nie powiedziałbym,

że jakiekolwiek naukowe koncepcje

odegrały jakąkolwiek rolę w konstrukcji tej

kompozycji, ale zdajemy sobie sprawę, że kiedy

piszesz o wydarzeniach historycznych, takich

jak to, ważne jest, aby starać się zachować

zgodność z faktami, jeśli to możliwe, ale jednocześnie

uważam, że nie ma ścisłych zasad

w pisaniu utworów, dlatego użycie odrobiny

wyobraźni i fantazji jest całkowicie dopuszczalne,

masz artystyczną licencję na robienie

wszystkiego, co chcesz. Zaczęliśmy pisać tę

kompozycję na długo przed rosyjską inwazją

na Ukrainę, ale niestety obecna sytuacja

pokazuje, że to wciąż może się zdarzyć, trudności

i śmierć tysięcy ludzi, i po co? Wola jednego

obłąkanego egoistycznego szaleńca i

wielu ludzi na tyle oszukanych, by podążać za

nim i spełniać jego życzenia. Pomyślałbym, że

w dzisiejszych czasach, takich jak ten, a także

biorąc pod uwagę korzyści płynące z mądrości

płynącej z błędów przeszłości, że będziemy

żyć w świecie, który minęło całe to szaleństwo,

a jednak teraz zadaję sobie pytanie; "czy gatunek

ludzki kiedykolwiek się nauczy?"… Niestety

jakoś w to wątpię.

Czy treść pozostałych nagrań również łączy

się z pomysłem głównego utworu?

Początkowo nie było zamiaru łączenia wszystkich

utworów razem (jak w przypadku albumu

koncepcyjnego), ale czysty przypadek sprawił,

że wszystkie utwory są oparte lub inspirowane

tematami wojny, bitew i walki, więc ostatecznie

istnieje ciągłość między wszystkimi

utworami na albumie, choć niezamierzona.

W pewnym momencie słuchając "Lords of

the Sun" przypomniały mi się albumy "Argus"

Wishbone Ash i "Heroes, Saints And

Fools" Saracen...

Pierwszym kawałkiem, który Brian Hodgson

i ja zagraliśmy razem podczas naszego pierwszego

spotkania w latach 70., był "Errors of

My Ways" Wishbone Ash, to świetny utwór z

ich pierwszego albumu, podwójne brzmienie

gitary tego zespołu i ich styl pisania utworów

zawsze miały wpływ zarówno na Briana, jak i

na mnie. Ale tak jak Wishbone Ash mają tendencję

do czystych i klarownych brzmień gitarowych,

obaj jesteśmy również pod silnym

wpływem wczesnego Black Sabbath, więc nasze

wynikowe brzmienie jako zespołu jest rodzajem

mieszanki tych dwóch szkół myślenia.

Suitę "Lords of the Sun" uzupełniają trzy

kompozycje, które są zdecydowanie nakierowane

na dynamiczne NWOBHM. Każdy z

nich ma świetne riffy, wpadające w ucho melodie

i ma zadatki na przeboje. Mnie najbardziej

odpowiada otwierający album

"Waiting for the Daisies"...

Po napisaniu i nagraniu najpierw epickiego

utworu tytułowego zdecydowaliśmy się spróbować

wypełnić resztę albumu krótszymi

utworami o szybszych tempach. Chociaż moja

kompozycja "Crimson Tide" stała się dłuższa,

niż pierwotnie zamierzałem z powodu dodania

ponurej sekcji w połowie tempa na końcu,

która powstała po dłuższym namyśle. Steve

Archer przyszedł do mnie z "Waiting for the

Daisies" prawie ukończonym, wprowadzono w

nim tylko niewielkie zmiany w jego oryginalnych

aranżacjach. Naprawdę podobał mi się

pomysł wykorzystania prostej, przyziemnej

czynności koszenia trawy jako metafory niekończącej

się bitwy lub wojny. Gdybyśmy nadal

żyli w świecie, w którym single były wydawane

w celu promowania albumu, myślę, że

"Waiting for the Daisies" być może z "Cry As

I Fall" na stronie B byłby tym, który ładnie

pasowałby do mojej starej szafy grającej

Wurlitzer.

We wspomnianym wywiadzie twierdziłeś, że

"Lords of the Sun" będzie wypełniał pierwszą

stronę longplay'a, ale wydaje się, że coś wam

nie wyszło. Za bardzo poszaleliście ze suitą i

jest za długa, aby zmieściła się na jednej

stronie winylu. Musieliście dokonać innego

podziału nagrań...

Podczas planowania zawsze myślimy w kategoriach

winylu i dlatego jesteśmy świadomi, że

zalecany maksymalny czas trwania w tym formacie

to 22 minuty na stronę, więc gdy utwór

"Lords of the Sun" ewoluował podczas procesu

pisania, staraliśmy się zaprojektować rzeczy

tak, aby idealnie pasowały do jednej strony

albumu winylowego. Nie byliśmy pewni, czy

będzie to strona pierwsza, czy druga, dopóki

nie napisaliśmy i nie ukończyliśmy reszty materiału.

Skończyło się na około 24 minutach,

co wciąż jest możliwe do ściśnięcia na stronie

winylu, choć po przekroczeniu zalecanego limitu

zaczyna wpływać na jakość dźwięku.

Mogliśmy przyciąć utwór, aby pasował, ale

okazało się również, że "Lords of the Sun"

Foto: Mark Regan

48

HAMMERHEAD


składa się z dwóch oddzielnych, charakterystycznych

sekcji (z dwiema częściami do

każdej sekcji). To otworzyło możliwość podzielenia

utworu na dwie strony, rozważaliśmy

zrobienie tego jak "Wish You Were

Here" Pink Floyd, gdzie część pierwsza pojawia

się na początku albumu, a część druga

kończy album, myślę, że to mogłoby zadziałać,

ale kiedy wszystko było gotowe, zdecydowaliśmy,

że "Waiting for the Daisies" będzie

idealnym otwieraczem albumu. Od tego momentu

przyglądaliśmy się różnym opcjom co

do kolejności, ale gdy już mieliśmy "...Daisies"

na swoim miejscu jako otwieracz albumu, reszta

utworów po prostu znalazła swoje miejsca i

dopasowała się do dostępnego czasu bez żadnych

problemów. Kolejność, na którą się zdecydowaliśmy,

zadziałała i po prostu poczuliśmy

się usatysfakcjonowani.

Ogólnie pisanie materiału na album "Lords

of the Sun" zajęło wam sporo czasu. Jaki

macie teraz system pisania utworów? Jest to

ten sam system, co na początku waszej kariery,

czy też zmienia się on od okoliczności?

Krótkie streszczenie naszego zwykłego procesu

pisania muzyki w dzisiejszych czasach jest

takie, że Steve przedstawia mi swoje pomysły,

pracujemy razem nad aranżacją, ja tworzę

wstępne demo na własną rękę, to trafia do

zespołu, aby mogli usłyszeć nasze intencje, w

końcu spotykamy się, aby wypróbować wszystkie

pomysły na własne uszy. Przez cały ten

proces materiał może być poprawiany lub

zmieniany przez każdego członka zespołu a na

końcu wszyscy, oby, zgadzamy się, co jest najlepsze

dla utworu i ustalamy ostateczną wersję.

Steve'a Archera sklasyfikowałbym jako

dominującego autora większości tego albumu,

a ja prawdopodobnie spędziłem więcej czasu

niż ktokolwiek inny, pracując nad aranżacjami,

ale wszystko tak naprawdę nie doszłoby

do skutku, dopóki nie zaangażował się cały

zespół. Każdy odegrał swoją rolę w tworzeniu

utworów w takim stopniu, że Steve i ja

czuliśmy, że jest to uzasadnione i słuszne, aby

docenić wszystkich w pisaniu tego albumu. To

wszystko znacznie różni się od tego, jak było

na początku. Wtedy zwykle Steve Archer i

Brian Hodgson pracowali razem, wtedy napisałem

tylko kilka kawałków i kilka dodatkowych

sekcji do istniejących kompozycji.

Foto: Burning Starr

Foto: Hammerhead

Album narywaliście w Linden Studio w towarzystwie

waszego producenta Guy'a Forrester'a.

Jak tym razem przebiegała sesja nagraniowa?

Dla mnie kluczowy był powrót do Guya Forrestera,

jako producenta, którego zadaniem

jest sprawić, byśmy brzmieli tak dobrze, jak to

tylko możliwe, i mówiąc wprost, to właśnie

robi, nie tylko uchwycił nasze brzmienie, ale

także je wzmocnił. Praca w studiu Guya zawsze

jest świetną zabawą, a on naprawdę wie,

co robi. Jeśli wyjaśnię mu jakiś pomysł, automatycznie

nadaje na tej samej długości fali; na

przykład, dodanie efektu flangera do całego

miksu w sekcji tytułowego utworu z naszego

albumu "The Sin Eater". Przypuszczam, że

można powiedzieć, że tylko kopiowałem, jak

Ritchie Blackmore mógł to zaaranżować,

Rainbow i Deep Purple regularnie używali tej

sztuczki, ale efekt końcowy brzmi dla mnie

niesamowicie. Kiedy wyjaśniłem Guyowi, co

miałem w głowie, sprawił, że wszystko wydarzyło

się w ciągu kilku minut dokładnie tak,

jak to sobie wyobrażałem. Sesje do tego albumu

nie obyły się bez problemów, w rzeczywistości

pierwsze próby, które podjęliśmy przy

nagrywaniu tytułowego utworu "Lords of the

Sun" zakończyły się odrzuceniem, co kosztowało

zespół około 600 funtów. Z tego powodu

upewniliśmy się, że jesteśmy w pełni przygotowani

do podjęcia się tego zadania. Kiedy wróciliśmy

do studia, aby spróbować ponownie,

mieliśmy nawet próbną sesję nagraniową na

tydzień przed planowanym wejściem do studia

Guya. Nagrania te zostały wykonane w ośrodku

prób i nagrań "Osbourne's" należącym do

naszego dobrego przyjaciela Paula Sharpa.

Myśleliśmy, że wyszły całkiem nieźle, więc zasugerowałem

High Roller Records, że być

może te nagrania mogłyby zostać dodane do

ostatecznego pakietu jako materiał bonusowy

do głównego albumu. Spodobał im się ten pomysł,

ale musieli przesłuchać te nagrania. Gdy

tylko usłyszeli te nagrania, zgodzili się je dołączyć,

więc każdy, kto kupi wersję CD, może

również usłyszeć próby, a także gotowy produkt.

Wydaje mi się, że nie należycie do ludzi,

którzy dysponują nieograniczonymi środkami

finansowymi, każdy ruch dotyczący kapeli,

a który wymaga finansów, musicie dokładnie

przemyśleć i zaplanować?

Żadna wytwórnia płytowa nie płaci za czas

spędzony w studiu, więc staram się dbać o

finanse zespołu i staram się, aby zespół sam się

opłacał, abyśmy nie musieli indywidualnie

przeznaczać własnych funduszy na nagrywanie

itp. Z natury jestem bardzo oszczędny,

więc mam nadzieję, że nic nigdy się nie zmarnuje,

dlatego byłem dość zdenerwowany, że

straciliśmy 600 funtów na naszą pierwszą próbę

nagrania utworu "Lords of the Sun"! Jeśli

byłoby to konieczne, a nie było innego wyjścia,

użyłbym własnych funduszy, aby zapłacić

za czas spędzony w studiu, takie jest moje

zaangażowanie w zespół. W przeszłości osobiście

zapłaciłem wymagane opłaty za trzykrotne

pojawienie się na okładce CD Prog

Magazine, którego nakład wynosi około 20

000 sprzedanych egzemplarzy. Moim zdaniem,

było warto, aby zespół dotarł do szerszej

publiczności. Utwory, które się tam pojawiły

to "Psilocybin", "The Sin Eater" i "Feel I'm

Falling". Każdy z utworów, które przesłałem,

przekroczył zalecany czas trwania do umieszczenia

na płycie CD, więc wymagana była

dodatkowa opłata, aby to się stało. Nie żałuję,

że zaaranżowałem się w to lub zapłaciłem za

to, ponieważ włączenie "Psilocybin" na darmową

płytę Prog Magazine miało duży wpływ

na moje życie. To długa historia, ale ostatecznie

doprowadziła mnie do tego, że najpierw

zostałem poproszony o zostanie DJ-em w amerykańskiej

internetowej stacji radiowej o nazwie

Deep Nuggets w 2018 roku. Ostatecznie

doprowadziło to do tego, że zostałem poproszony

o dołączenie do zespołu Progzilla Radio

w Wielkiej Brytanii. Nic z tego nie wydarzyłoby

się bez "Psilocybin" na tej płycie. Moja

codzienna rutyna przez ostatnie pięć lat zawsze

obejmuje przygotowywanie materiałów

do moich audycji radiowych, które są głównie

oparte na scenie prog, dlatego moja decyzja o

przesłaniu tego utworu miała wpływ na mój

codzienny styl życia.

To wasze zdyscyplinowanie dotyczy się również

pisania muzyki. Wyczuwam, że bardziej

wam zależy na dobrze napisanych utworach,

w których nie ma miejsca na fuszerkę...

Jestem prawie pewien, że wiele zespołów

działa w ten sam sposób, że podczas procesu

pisania, jeśli coś nie spełnia określonego standardu,

zostaną wprowadzone zmiany lub jeśli

po prostu nie będą działać, zostaną całkowicie

usunięte. Czasami słuchasz czegoś, nad czym

pracujesz i zdajesz sobie sprawę, że albo dzieje

się za dużo, albo potrzebujesz czegoś dodatkowego.

W żadnym wypadku nie jesteśmy

doskonali i w przeszłości popełnialiśmy błędy,

zwłaszcza na tych bardzo wczesnych demach.

Wiele z tego, co było tam nie tak, można było

łatwo naprawić, ćwicząc więcej, dokładnie dostrajając,

bardziej koncentrując się, ponownie

nagrywając coś, jeśli nie jest w porządku, ale

zespół był młody i nieco naiwny w zakresie

technik studyjnych. Myślę, że można spokojnie

powiedzieć, że przez lata wszyscy uczyliśmy

się na naszych błędach i staraliśmy się grać

lepiej.

Jak zawsze w waszym wypadku świetnie

pracują gitary. Jak możesz opisać twoją

współpracę z Brianem Hodgsonem?

Dziękuję, że to powiedziałeś. Cieszę się, że

podoba ci się brzmienie naszej gry na gitarach.

Zarówno Brian, jak i ja mamy duże doświadczenie

w uzyskiwaniu najlepszych dźwięków z

naszego sprzętu. Zawsze lubiłem współpracować

z Brianem; oprócz tego, że jest świetnym

i dość wyjątkowym muzykiem, jest także

HAMMERHEAD 49


bardzo dowcipnym facetem i fajnie się z nim

spędza czas. Są chwile, kiedy mamy podobne

brzmienie i technikę, na przykład kiedy gramy

"I'll be Back", ale możemy się też bardzo od

siebie różnić, kiedy Steve Archer i ja planujemy

aranżację nowego utworu, wiemy, które

części będą pasować do Briana, a które do

mnie. Gra Briana ma tendencję do bycia wolniejszą,

uduchowioną i bardzo emocjonalną,

porównywalną do sposobu, w jaki grają Paul

Kossoff lub Dave Gilmour, podczas gdy ja

mam tendencję do grania szybszych partii i

wykorzystywania innych nietypowych skal w

tym, co gram. Uważam, że skale bliskowschodnie

są szczególnie atrakcyjne, zwłaszcza

gdy są połączone z bardziej tradycyjnymi

skalami bluesowymi. Utwory takie jak "Kashmir"

Led Zeppelin i "Gates of Babylon" Rainbow

to dla mnie wzorce. Części utworu "The

Sin Eater" zostały napisane z myślą o tym, a

także są tego dowody na całym nowym albumie,

jeśli się go posłucha, zwłaszcza w utworze

tytułowym.

Jacy gitarzyści was inspirowali? Którego z

nich chciałbyś zaprosić, aby zagrał którąś z

partii solowych na albumie Hammerhead?

Jest kilku gitarzystów, którzy mnie zainspirowali.

We wczesnych dniach, kiedy uczyłem

się grać, Rory Gallagher odegrał kluczową

rolę w zainspirowaniu mnie do grania w bluesowo-rockowym

stylu, a także w nauce korzystania

z wąskiego gardła. Starałem się również

naśladować sposób gry Micka Ronsona

(współpracował z Davidem Bowie w latach

1970-1973 - przyp. red.), zwłaszcza przy

użyciu pedału Cry Baby, aby nadać grze więcej

ekspresji. Na przykład solówka na końcu

"Moonage Daydream" Davida Bowiego na albumie

"Ziggy Stardust" brzmi dla mnie jak

czysta magia. Zawsze kochałem Led Zeppelin

od najmłodszych lat, więc nauka naśladowania

stylu Jimmy'ego Page'a wydawała się przychodzić

mi dość łatwo. Gramy mnóstwo kawałków

Zeppelinów w moim zespole coverowym

Slagbank, co jest świetną zabawą. Uwielbiałem

też improwizowany sposób grania

Tony'ego McPhee z The Groundhogs i wykorzystuję

to również jako źródło wpływu, ale

prawdopodobnie największy wpływ na to, co

staram się osiągnąć w dzisiejszych czasach, ma

nadal Ritchie Blackmore. Był jedną z pierwszych

osób, które słyszałem, łącząc te

bliskowschodnie skale ze swoją zachodnią muzyką

rockową i uważam, że to uzależnia. Deep

Purple był moim ulubionym zespołem w moich

nastoletnich latach. Ale każdy, kto mnie

zna, wie również o mojej miłości do prog

rocka, nie tylko starych klasycznych rzeczy,

ale także szerokiej gamy obecnych zespołów

na całym świecie, które wciąż tworzą zdumiewające

dźwięki i niesamowitą muzykę.

Uważam, że ta scena jest bardzo inspirująca

nawet teraz, a The Von Hertzen Brothers z

Finlandii, Wobbler i Arabs in Aspic z Norwegii

to tylko kilka z moich ulubionych obecnych

zespołów. Gdybym mógł poprosić kogokolwiek

(żywego lub martwego) o solówkę do

nowego utworu Hammerhead, poprosiłbym

Jimiego Hendrixa, co bardzo ucieszyłoby

Briana, zwłaszcza że mógłby pójść do baru,

podczas gdy Jimi wykonałby całą robotę! Nawiasem

mówiąc, posiadam wzmacniacz lampowy

Gibson Mercury z 1964 roku, na którym

grał Jimi Hendrix! Należał on kiedyś do niejakiego

Jimmy'ego Henshawa, który był jednym

z gitarzystów zespołu VIP z Carlisle, a

na jednym z ich koncertów w Londynie w latach

60., Chas Chandler przyprowadził Jimiego

do klubu, w którym rezydowali i zapytał,

czy mógłby z nimi pojammować. Jimi się

zgodził i użył wzmacniacza, który teraz posiadam.

Jest cały rozdział dokumentujący to

wszystko wraz ze zdjęciem mojego wzmacniacza

w książce zatytułowanej "Jimi Hendrix -

50 Years On - The Truth" autorstwa Roda

Harroda.

Mam wrażenie, że na "Lords of the Sun" jest

zdecydowanie więcej klawiszy niż zazwyczaj,

choć trudno o stwierdzenie, że jakoś

specjalnie narzucają się słuchaczowi...

Masz rację, podczas tworzenia tego albumu

użyto więcej dźwięków klawiszy niż zwykle i

gdyby to zależało ode mnie, byłoby ich więcej

we wszystkich utworach, a także byłyby

bardziej dominujące w miksie i może nawet w

niektórych partiach wiodących, ale jest to coś,

z czym reszta zespołu się nie zgadza, więc

mam tendencję do dodawania przypadkowych

partii tu i tam, aby stworzyć odrobinę atmosfery

tam, gdzie jest to potrzebne. Chciałbym

mieć możliwość nieco bardziej wyluzować z

kilkoma solówkami klawiszowymi itp. Uwielbiam

eksperymentować z syntezatorami i tworzyć

dziwne dźwięki, na przykład w środkowej

części mojego utworu "Psilocybin". Świetnie się

bawiłem, tworząc to.

Na CD znalazły się bonusy. Wśród nich są

nagrania wykonane "na żywo". Nie wiem,

czy dobrze to zauważyłem, ale na tych występach

Hammerhead brzmi zdecydowanie

mocniej?

Foto: Dave McManus

Utwory bonusowe zostały nagrane na żywo w

studiu, a nie przed publicznością, "Waiting for

the Daisies", "Faithful Heart" i "Crimson Tide"

zostały (jak wspomniałem wcześniej) nagrane

jako próba, aby przygotować się do głównej

sesji nagraniowej, którą mieliśmy zarezerwowaną

w studiu Guya Forrestera tydzień

później. Jak wiele zespołów, kiedy gramy na

żywo, jest głośniej i nieco bardziej ostro,

możesz się wyluzować i trochę poeksperymentować,

zwłaszcza jeśli improwizujemy sekcję

utworu. Wzmacniacze są tak głośne, że kontrolowane

sprzężenia harmoniczne przychodzą

dość łatwo. Wydaje się, że stało się to

dla nas znakiem rozpoznawczym, kiedy gramy

na żywo w dzisiejszych czasach. Uważam, że

nasze najlepsze nagranie na żywo powstało,

gdy pojawiliśmy się na Brofest w Newcastle

kilka lat temu. Nagrałem je profesjonalnie

przy pulpicie dźwiękowym, set trwał dokładnie

45 minut, więc byłoby idealne jako album

na żywo na winylu, jeśli kiedykolwiek

będziemy mieli szansę wydać go w ten sposób.

Co powiesz o dwóch pozostałych utworach

bonusowych, "Tears like Rain (for LJ)" i "Cry

As I Fall (Bitter Harvest)"? Czemu nie są

częścią integralną z podstawowym materiałem

"Lords of the Sun"?

"Tears Like Rain" został pierwotnie nagrany na

album "The Sin Eater", ale w tamtym czasie

zdecydowaliśmy się go nie używać. Napisał go

Steve Archer i byliśmy ciekawi, aby spróbować

czegoś innego niż to, co zwykle robimy,

więc Steven Woods i ja po prostu usiedliśmy

w studiu i zagraliśmy to bez prądu, aby

zobaczyć, jak to zabrzmi. W odniesieniu do

"Cry as I Fall" zawsze byłem sfrustrowany, że

po tych wszystkich latach nie mieliśmy przyzwoitego

nagrania studyjnego. Więc zasugerowałem

chłopakom, że pod koniec sesji nagraniowej,

gdy cały sprzęt jest na miejscu, zajmie

to tylko kilka minut, aby przebić się przez

kawałek i nagrać go. Nie wszyscy byli tak przejęci,

ale dla mnie to wiele znaczyło, więc poszliśmy

naprzód i nagraliśmy ją przed spakowaniem

sprzętu. Cieszę się, że to zrobiliśmy,

ponieważ moim zdaniem wyszło całkiem

nieźle. Te dwa utwory tak naprawdę nie mają

żadnego związku z materiałem, który miał

znaleźć się na albumie "Lords of the Sun" i są

po prostu materiałem bonusowym do samego

albumu. Istnieje szansa, że "Lords of the Sun"

może być naszym ostatnim albumem, więc jest

to kolejny powód, dla którego dołączono

dodatkowe utwory. Wszystko, co kiedykolwiek

zrobiliśmy, jest teraz dostępne, a od czer-

50

HAMMERHEAD


wca 2023r. wszystko jest też dostępne na

Spotify i dzięki Paulowi Sharpowi za pomoc

w załatwieniu tego dla nas.

Mam dobre i bardzo ciepłe odczucia odnośnie

"Lords of the Sun", a jak inni dziennikarze i

fani oceniają wasz najnowszy album?

Staraliśmy się, aby ten album był tak dobry,

jak to tylko możliwe i jesteśmy zadowoleni z

rezultatów, które osiągnęliśmy. Nie minęło

dużo czasu od jego wydania, więc w tej chwili

nie widziałem żadnych recenzji na jego temat,

ale trzymam kciuki, że zostanie pozytywnie

odebrany.

Kto tym razem jest autorem okładki do

"Lords of the Sun"? Czy jej przekaz współgra

z treścią wszystkich tekstów, czy tylko

nawiązuje do treści głównego nagrania?

Projekt okładki został wykonany przez Alexa

von Weidinga, który stworzył również okładkę

naszego albumu "The Sin Eater". Współpracuje

on z High Roller Records, obrazy z

przodu i z tyłu zostały zainspirowane tylko

tekstami i motywami tytułowego utworu.

Uważamy, że Alex wykonał bardzo dobrą robotę,

okładka wygląda świetnie i naprawdę się

wyróżnia, jego wybór kolorów był idealny.

Na okładkę powróciło logo z albumu "The

Sin Eater", to znaczy coś konkretnego czy to

tylko zabieg artystyczny?

Alex von Weiding również zaprojektował go

dla nas i pozostawiliśmy jemu i High Roller

Records decyzję o tym, jak powinien wyglądać

nowy album. Tradycyjnie zawsze używaliśmy

prostych, dużych białych liter na

czarnym tle, co jest bardzo proste, ale naprawdę

się wyróżnia, ale myślę, że projekt Alexa

wygląda świetnie i bardziej pasuje do tego projektu

okładki albumu.

W sprawie koncertowania nic się nie zmieni?

Nadal jesteście nastawieni na granie lokalnych

koncertów, ewentualnie na występy w

czasie dużych festiwali?

Lokalne koncerty są dla nas najlepszym

sposobem na generowanie funduszy bez żadnego

ryzyka. Nasz koncert z okazji premiery

albumu w zeszłym tygodniu w naszym rodzinnym

mieście został wyprzedany. Festiwale są

dla nas najbardziej idealnymi koncertami, gdy

gramy z dala od domu, ponieważ istnieje duża

szansa, że będziesz miał tłum, który będzie cię

oglądał. Zawsze zdobywamy nowych fanów,

gdy gramy tego typu koncerty, ale w przeciwieństwie

do tego, koncertowanie w mniejszych

rockowych miejscach w całym kraju

zawsze okazywało się dla nas ryzykowne.

Nawet w ostatnich latach wydaje mi się, że po

prostu nie jesteśmy na tyle znani, by przyciągnąć

większe tłumy, gdy gramy z dala od

domu. Zawsze chciałem móc pojechać w trasę

z dobrze znanym zespołem, to byłby dobry

sposób, by zupełnie nowa publiczność zobaczyła,

jacy jesteśmy na żywo, ale taka okazja

nigdy się nie nadarzyła i nie wiedziałbym, jak

coś takiego zorganizować.

Myślę, że wasi fani już czekają na wasze

kolejne nowe nagrania, ale znając wasz styl

pracy to, raczej będzie o trudno. A może da

się coś przyspieszyć?

W obecnej sytuacji nie mam pojęcia, co

przyniesie zespołowi przyszłość. Gdy tylko

skończyliśmy koncert inaugurujący album,

Brian już mówił o wycofaniu się z grania (chociaż

mówi to od 2009 roku), więc nigdy nie

wiem, czy żartuje, czy nie, ale dał swój kapelusz

koncertowy komuś z tłumu i powiedział,

że nie będzie go więcej potrzebował, a

potem sprzedał mi swoją kolumnę głośnikową

4 x 12. Więc może tym razem mówi to na serio?

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski


co zawsze chciałem robić. Stara szkoła power

metalu jest kluczową częścią naszych wpływów

i w pewnym sensie filtrujemy ją przez

brzmienie brytyjskiego metalu, z naciskiem na

thrash.

Nie postrzegam nas jednak jako NWOTHM

Brytyjczycy z Tailgunner podchodzą do muzyki podobnie, jak Enforcer na

ostatnich swoich płytach, czy też kapele typu Roadwolf. Oprócz oldschoolu i tradycyjnego

heavy metalu mocno podkreślają melodie. Czy ta tendencja przyjmie

się szerzej na scenie współczesnego tradycyjnego heavy metalu? Pewnie wkrótce

się przekonamy. Tymczasem powinniście zapoznać się z ich EP-ką "Crashdive" i

albumem "Guns For Hire", bo po prostu są to całkiem niezłe wydawnictwa i zwyczajnie

warto je znać.

Są też bardziej współczesne akcenty znane,

chociażby z takiego HamerFall. Jakie zespoły

i artyści mieli jeszcze wpływ na waszą

muzykę?

Kilka osób zwróciło uwagę na King Diamond,

szczególnie na album "Abigail". Zespół

na tym albumie to jeden z najwspanialszych

zestawów muzyków, jaki kiedykolwiek powstał,

jest doskonały. Uwielbiamy też Megadeth,

mniej znane zespoły jak Demon i Warlord.

Z jednej strony możemy czerpać z Rainbow

"Rising", a z drugiej z Bathory.

HMP: Według kanału NWOTHM Albums

wasza EP-ka "Crashdive" znalazła się

wśród najlepszych wydawnictw roku 2022.

Czy czujecie się częścią nurtu NWOT

HM?

Thomas Hewson: To naprawdę fajna scena, a

my inspirujemy się garstką tych zespołów.

Myślę, że teraz jest najlepszy czas dla metalu

od wczesnych lat 90.! Oczywiście to, co robimy,

można określić jako oldschoolowe, choć

nigdy nie był to świadomy wybór, po prostu

tak powinien brzmieć metal! Nie postrzegam

nas jednak jako NWOTHM, z tego prostego

powodu, że choć czerpiemy z lat 70. i 80., nie

jesteśmy w tym tak purystyczni - nie staramy

się brzmieć jak demo z 1985 roku. Uwielbiam

zespoły, które to robią, ale jeśli chcemy podążać

dalej ścieżkami power metalu i thrashu,

mamy swobodę, by to robić.

Tak ogólnie wasze podejście do heavy metalu

bardzo przypomina mi ostatnie płyt Enforcer

lub dokonania kapel typu Roadwolf. Słowem

mocno kładziecie nacisk na melodie. Jak

myślisz, czy wraz z wymienionymi zespołami

stworzycie nowy odłam współczesnej oldschoolowej

sceny heavymetalowej? Jest

szansa, że pociągniecie za sobą innych muzyków

i kapele?

Zobaczmy! Melodia jest dla mnie najważniejsza.

Uwielbiam grać szybko, uwielbiam grać

technicznie, ale jeśli nie możesz podnieść pięści

w powietrze i śpiewać razem z nami, to czas

przestać pisać!

Jednak podstawą waszej muzyki to dokonania

Iron Maiden i innych kapel NWOB

HM. Czy tradycja w waszym wypadku

odgrywa jakąś rolę?

Z pewnością wiele czerpiemy z ruchu NWO

BHM. Mamy to we krwi! Jest tak szeroki

zakres dźwięków w zespołach z tamtej ery, że

jest to jak pierwotna zupa całego metalu na

Foto: Tailgunner

następne dwadzieścia i więcej lat. Postawa

DIY wielu z tych zespołów jest również bardzo

ważna, nie czekaj na pomocną dłoń, zrób

to sam i nie przyjmuj odmowy!

Niemniej wasze inspiracje są bardziej skomplikowane,

bowiem w waszej muzyce można

usłyszeć też oldschoolowy europejski metal

w stylu formacji Helloween, Running Wild...

Helloween był dla mnie momentem, genezą,

dzięki której założyłem zespół. Kiedy usłyszałem

ich pierwsze trzy albumy, a wkrótce

potem trafiłem na trasę Pumpkins United,

wiedziałem, że muszę założyć Tailgunner.

Kocham ich tak bardzo, ponieważ byli kluczem

do zrozumienia, że można pisać w różnych

stylach w ramach tego samego zespołu,

Obecnie gracie w okrojonym składzie, bez

drugiego gitarzysty Patrick van der Völleringa.

Pytam się o niego w kontekście utworów,

które znamy z EP-ki, a ponownie znalazły się

na "Guns For Hire". Nagraliście je powtórnie

czy są to te same nagrania z udziałem

Patricka?

To te same nagrania. Album został wytłoczony

na winylu w zeszłym roku, taka jest natura

realizacji takich rzeczy, więc po prostu nie

było czasu ani możliwości, aby zrobić coś takiego.

W ogóle zamierzacie w najbliższej przyszłości

współpracować z drugim gitarzystą?

Absolutnie, atak dwóch głównych gitar jest

istotną częścią naszego heavy metalu!

Wasze nagrania oprócz melodii wyróżniają

się tempami, które są szybkie albo bardzo

szybkie...

Jesteśmy coraz szybsi! Ten zastrzyk adrenaliny

jest zawsze zabójczy na żywo, a granie

kolejnych numerów z setlisty z karkołomną

prędkością dodaje tylko więcej energii

Niemniej oprócz powyższych składowych,

to w waszych kompozycjach sporo się dzieje,

oczywiście nie jest to progresywny metal, ale

zawsze przemycacie coś ciekawego. Choć o

takim "Rebirth" można mówić już o jako

bardziej rozbudowanej kompozycji...

"Rebirth" to zdecydowanie nasz najbardziej

power metalowy utwór na albumie. Pochodzi

z zupełnie innego punktu widzenia, ponieważ

to ja stałem za pozostałymi dziewięcioma

utworami, a ten pochodzi od Craiga. Chciałem

epickiego utworu na zamknięcie albumu,

a on przyniósł to jako w pełni uformowane

demo i po prostu rozwaliło nam to głowy! Te

techniczne zagrywki to coś, co również uwielbiamy,

popychanie siebie do sprawdzania jak

daleko możemy się posunąć, jak w ogóle techniczni

możemy być, dlatego nie uważam, że

przynależymy do NWOTHM. Wiązanie tego

rodzaju riffów z refrenami w stylu power metal

jest naprawdę fajną rzeczą do zabawy.

Kiedyś wystarczył jedno "fabularne" wideo,

ewentualne wspomagane drugim tzw. lyricvideo.

Obecnie coraz częściej zespoły heavy

metalowe wypuszczają dwa-cztery single

cyfrowe i dopiero album. Jest to pomysł ściągnięty

z rynku muzyki popularnej. Czy ten

pomysł sprawdza się w przypadku zespołów

takich jak Tailgunner?

Kręcenie teledysków to naprawdę ciężka praca,

ale nie możemy udawać, że nie kochamy

52

TAILGUNNER


ich robić. Do czasu wydania albumu będziemy

mieli na koncie cztery teledyski. Jako zupełnie

nowy zespół, możliwość ich wydania naprawdę

pomogła nam zbudować pozycję i dać

fanom coś więcej niż tylko sam utwór. To

kolejny sposób na pokazanie ludziom, o co

dokładnie nam chodzi i jakie wrażenia będą

mieli podczas koncertu. Sam zmontowałem

teledysk do "Crashdive", który nakręciliśmy na

naszym pierwszym wyprzedanym koncercie w

Liverpoolu. Istnieliśmy zaledwie od trzech

miesięcy i była to najbardziej surrealistyczna,

fajna noc dla nas jako zespołu, naprawdę cieszę

się, że udało nam się to uchwycić.

Na pochwałę zasługuje gitarzysta Zach

Salvini, który zachwyca świetnymi riffami i

solówkami oraz Craig Cairns ze swoimi

świetnymi wokalami. Niemniej gitary i

wokal nie zabrzmiałyby tak dobrze, gdyby

nie sekcja rytmiczna w postaci basisty, czyli

twojej osoby Tom i perkusisty Sama Caldwella.

Jednak my fani jesteśmy tak skonstruowani,

że pierwsze, na co zawracamy

uwagę to wokal i gitary...

Oczywiście! Wszyscy wiedzą, że są to dwie

osoby, na które naprawdę zwraca się uwagę.

Uwielbiam tę rolę jako basista, możesz robić

milion fajnych rzeczy pod powierzchnią i

nawet jeśli niektórzy nie zwracają na to uwagi,

nie zdają sobie sprawy, jak bardzo przyczyniasz

się do brzmienia, pozwalając innym

wykonywać swoją pracę. Poza tym nie muszę

grać trudnych riffów gitarowych, które oddaję

innym!

Od jakiegoś czasu Craig Cairns współpracuje

z Induction, nie widzicie w tym jakiejś

groźby dla dobrego funkcjonowania

Tailgunner?

Zupełnie nie. Craig został poproszony o zaśpiewanie

w Induction około roku po tym, jak

zaczęliśmy razem pracować, a on jest profesjonalnym

wokalistą, więc zawsze go wspieraliśmy,

co również daje mu wystarczająco dużo

czasu. Ma kilka projektów, czy to sesyjnych,

czy innych, ale Tailgunner to jest jego zespół.

Mamy też zupełnie inne brzmienie, więc to

nie jest tak, że bezpośrednio ze sobą konkurujemy.

Niesamowicie jest widzieć, jak daje czadu

w innych projektach! Induction będzie

koncertować z zastępcą, podczas gdy my będziemy

mieć własną trasę w październiku, ale

to naprawdę wszystko.

Przy okazji produkcji EP-ki współpracowaliście

z Olof'em Wikstrand'em, czy przy debiutanckim

albumie kontynuowaliście tę

współpracę? Jak oceniacie pracę Olofa?

Tak! EP-ka i album zostały nagrane jednocześnie,

połowa albumu to EP-ka. To dlatego,

że kiedy nagrywaliśmy płytę, nie planowaliśmy

wydawać EP-ki, ale kiedy podpisaliśmy

umowę, uzgodniono, że powinniśmy ją wydać,

aby wykorzystać emocje związane z zespołem

pod koniec ubiegłego roku i kontynuować ich

budowanie przed wydaniem albumu! Nagraliśmy

i wyprodukowaliśmy płytę sami, zamiast

pracować z Olofem osobiście, i wysłaliśmy

muzykę do niego w Szwecji, aby ją zmontował.

Wykonał zabójczą robotę, tak jak o tym

byliśmy przekonani!

Wzorem heavymetalowych herosów wy też

macie swoją maskotkę, jego ksywka to

Warhead. Jaka jest geneza tej postaci?

Pisząc materiał na ten album, chciałem mieć w

utworze postać tytułową, tak jak Judas Priest

mają wartownika. Warhead jest ucieleśnieniem

heavy metalu, nieubłaganą maszyną,

której nie można zabić, nie można zatrzymać,

bez względu na wszystko! Wspaniale było

mieć go w pobliżu podczas pracy nad tym albumem

i singlami, zobaczmy, jak długo się tu

utrzyma!

Jak dla mnie posiadanie takiej maskotki to

same plusy. Przede wszystkim to znak towarowy,

który bardzo ułatwia rozpoznawalność

wśród tłumu, no i można takiego gościa

zatrudnić do każdej roli, którą wymaga album...

Z pewnością ma już całkiem niezłe CV...

Warhead kojarzy mi się z plakatami do filmów

grozy i grafiką z komiksów. Jesteście

Foto: Tailgunner

zwolennikami horrorów i komiksów?

Tak, dokładnie taki niesie klimat. To było coś,

co naprawdę mi się podobało, już wtedy, gdy

zaczynałem opracowywać skład zespołu. Połączenie

stylów horroru z lat 50. i kina klasy B z

lat 80. i dokładnie to znalazło się na albumie

dzięki zabójczym projektom Sadist Art Designs.

Kiedy się z nimi skontaktowałem,

powiedzieli, że uwielbiają "Crashdive", więc to

był świetny początek. Oprawa graficzna jest

kluczowa dla naszego stylu muzycznego,

zwłaszcza na debiutanckim albumie, a ona

dostarczyła towar!

Bardzo dużo koncertujecie, czy występy na

żywo to wasz żywioł?

W stu procentach. Granie na żywo jest tym, o

co chodzi w byciu zespołem, sercem heavy

metalu. Nie ma nic lepszego na świecie niż

usłyszenie swojego intro i świadomość, że

zaraz wejdziesz na szczyt. Jesteśmy dumni z

naszych występów na żywo, chcemy być tak

intensywni, jak to tylko możliwe, prawdopodobnie

wykraczając poza typowy występ dla

naszego stylu. Naprawdę uwielbiam Airbourne

i bardzo ich cenię za występy na żywo, taki

jest nasz cel - pure fucking armageddon!

Niedługo czeka was trasa koncertowa, ale

także występy na festiwalach Wildfire Festival

i Keep It True-Rising III. Z czego ten

ostatni wydaje się najbardziej ekscytujący.

Tak, w chwili odpowiadania na te pytania do

Wildfire pozostał nieco ponad tydzień. To

naprawdę świetny, mały festiwal w Wielkiej

Brytanii, znany z tego, że wyznacza trendy

swoimi bookingami. Skontaktowali się z nami

bardzo wcześnie po tym, jak założyliśmy

zespół, praktycznie od razu i dali nam świetne

miejsce w zeszłym roku, wiara w nas nie

zostanie zapomniana. Zostać poproszonym o

powrót w tym roku jako headliner to zaszczyt

i będzie to pierwszy raz, kiedy zagramy debiutancki

album w całości, więc te show będzie

bardzo wyjątkowe! Zaproszenie na Keep it

True jest niesamowite, już jakiś czas temu mówiłem,

że to mój festiwal marzeń. To prawdziwy

znak, że zostaliśmy poproszeni o zagranie,

z kilkoma niesamowitymi, legendarnymi muzykami

na liście, nie możemy się doczekać,

aby przywieźć nasz występ do Würzburga!

Będziecie też grali koncert przed KK's Priest

& Paul Dio'Anno, co też wydaje się jak

spełnienie marzeń...

Kiedy dostaliśmy maila z informacją, że sam

KK słyszał nasz zespół i poprosił, abyśmy

otworzyli jego pierwszy koncert, to było dla

nas po prostu szalone. Iron Maiden i Judas

Priest to dwa największe zespoły heavymetalowe

w historii, nie możemy się doczekać, aby

zapalić lont w noc brytyjskiej stali!

Jeden z recenzentów opisał was jako: "Największe

objawienie brytyjskiego metalu od

półtorej dekady". Jesteście gotowi podjąć to

wyzwanie, aby przekuć je w stal i prawdę?

To pochodnia, którą z dumą niesiemy, a d-

opiero zaczynamy! Debiutancki album już

wkrótce, zobaczmy dokąd, zaprowadzi nas ta

droga!

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Tryk

TAILGUNNER 53


odkrywają młodą muzykę. Heavy metal

zawsze tam był. Kiedy w późnych latach 80.

stał się tak wielki dzięki fenomenowi MTV,

potrzebował pewnego rodzaju lekarstwa i wrócił

do podziemia, skąd pierwotnie pochodził,

aby pozostać tam przez prawie ostatnie dwie i

pół dekady. Może nadszedł czas, aby ponownie

wyjść na zewnątrz?

Wychowałem się na tej muzyce i będę się jej trzymał

do samego końca!

Nowa scena tradycyjnego heavy metalu ciągle się rozrasta. Ilość tych zespołów

może przytłoczyć. No i coraz trudniej zdecydować się komu powinno się

dopingować. Przynajmniej ja zaczynam mieć taki problem. W dodatku wszystkie

te formacje lepiej czy gorzej, próbują wypaść jak najciekawiej i oryginalnie. Ostatnio

pojawiły się formacje, które oprócz tradycji stawiają na wyjątkową melodyjność.

Do nich można zaliczyć Roadwolf. Niedawno wydali nowy album "Midnight

Lightning", co było bezpośrednią przyczyną poniższej rozmowy, do przeczytania

której zapraszam bez większych ceregieli...

HMP: Materiał na wasz debiutancki album

"Unchain the Wolf" pisaliście przez kilka lat

i w różnych składach. Czym różniło się pisanie

nowych utworów na "Midnight Lightning",

oprócz tego, że musieliście napisać je

szybciej? Jaki mieliście pomysł na to, aby

utrzymać świeżość i wiarygodność swojej

muzyki?

Franz Bauer: Niektóre pomysły na utwory

były od kilku lat już w naszych głowach lub

ukryte w "Laboratorium Frankensteina", jak je

nazywamy. Na przykład "Don't Deliver Us

From Evil" był w zasadzie gotowym utworem i

Udało się wam przygotować dziesięć naprawdę

bardzo dobrze zrobionych i chwytliwych

kawałków. Jednak płyta zaczyna się dynamicznym

i dość szybkim heavymetalowy utworem

"On The Run" zagranym w tradycyjny

sposób, który mocno zachęca fanów do zapoznania

się z zawartością całości "Midnight

Lightning"...

Dziękujemy. To był nasz cel. Album, na którym

chcesz usłyszeć każdy kawałek i słuchać

go na okrągło. Kiedy Valentin wymyślił "On

the Run", bardzo szybko stało się jasne, że jest

to ten utwór, który rozpocznie album. Ten

utwór chwyta za gardło i nie puszcza aż do samego

końca "Isolated Hearts".

Natomiast następny kawałek, tytułowy

"Midnight Lightning" przechodzi do średnich

temp, a także charakteryzuje się tym, że słychać

inspiracje zespołami grającymi bardziej

melodyjny heavy metal typu Scorpions czy

Ratt. Natomiast w szybszym "Sons Of The

Golden Horde" odnajdziemy wpływy znane

z Iron Maiden. Czy te nawiązania były

świadome, czy raczej powstały w drodze

przypadku?

To zawsze pojawia się przez przypadek. Nigdy

nie piszemy kawałka, którego celem jest brzmienie

jak ten czy inny zespół. To mieszanka

wszystkich wpływów, które są głęboko w nas,

całej muzyki, którą sami wchłonęliśmy. Jasne,

że każdy utwór, gdy już nabierze kształtu, daje

ci pewien nastrój, ale nigdy tego nie uwzględniamy.

54

był częścią naszej setlisty przez ostatnie kilka

lat. Pisanie kompozycji to dla nas ciągły proces,

wciąż jesteśmy zespołem typu "spotykamy

się dwa razy w tygodniu" w naszej sali prób,

gdzie jammujemy, zbieramy pomysły, riffy, teksty,

a nawet po prostu rzucamy tytuły utworów

na środek pokoju. Nasze inspiracje pochodzą

głównie z muzyki (czasami także z innych

gatunków!), książek, filmów akcji i horrorów

oraz wrażeń z codziennego życia.

ROADWOLF

Foto: Izaquiel Tomé

Pozostaliście przy melodyjnym oldscholowym

heavy metalu rodem z lat 80., klasycznych

riffach i wyśmienitych gitarowych solówkach.

W waszych utworach łatwo odnaleźć

inspiracje tradycyjnym heavy metalem,

wymieńmy chociażby Iron Maiden, Saxon,

Accept, ale także w tym bardziej melodyjnym

stylu Scorpions, Krokus czy Ratt. Taka

muzyka siedzi w waszych sercach, czy też

jest to kwestia mody?

To muzyka, która jest wyryta w naszych sercach.

Każdy z nas kocha tę muzykę i również

dlatego pisanie kawałków jest "łatwe". To porozumienie

bez słów, ponieważ wszyscy mówimy

tym samym językiem. Nie można tworzyć

szczerej muzyki tylko z pobudek modowych.

Kiedy ten zespół zaczynał, nie było czegoś takiego

jak "classic metal fashion". Roadwolf zawsze

stara się, aby ich "wewnętrzni fani" żyli i

byli szczęśliwi! Każdy członek zespołu kocha

ten styl i brzmienie. Chodzi o miłość do muzyki.

Ale nie zaprzeczycie, że coraz częściej pojawiają

się zespoły, które nie tylko odkrywają

tradycyjny heavy metal, ale także jego bardziej

przebojowe oblicze? Myślicie, że może

być to moda (w tym dobrym sensie), która

wkręci większą ilość zespołów i fanów?

Scena z roku na rok staje się coraz większa.

Jest więcej młodych fanów, którzy odkrywają

starą muzykę i więcej starych fanów, którzy

Pytam się, bo w innych kompozycjach, dla

przykładu wolniejszej "Don't Deliver Us

From Evil" czy szybszej "Savage Child" te

odniesienia jak są, to są dużo bardziej dyskretne.

Jak to odczytać? Rozwijacie się jako

kompozytorzy? Jesteście bardziej świadomi,

jak chcecie grać swój heavy metal?

Oczywiście rozwijamy się również jako autorzy

muzyki, ale jak już powiedziałem, to po

prostu do nas przychodzi. Chcemy grać heavy

metal jak Roadwolf. Jasne, że mamy inspiracje,

ale czasami wydaje się, że szukanie porównań

jest niepotrzebne. Chcemy być Roadwolf

i grać najlepszy heavy metal, jaki znamy, który

daje energię i dobrą zabawę. Nie wiem, czy w

1982 roku ktoś tam siedział i myślał, że "Maiden

brzmią tak bardzo jak Wishbone Ash" albo, że

ich wokalista śpiewa pod Iana Gillana. Ludzie

po prostu cieszyli się muzyką i o to w tym

wszystkim chodzi.

Album kończycie rockową balladą "Isolated

Hearts". Kiedyś to był standard i każdy

heavy metalowy album z lat 80. musiał mieć

swoją balladę. To kolejny wasz ukłon do tej

starej epoki?

Tak naprawdę nie ma to nic wspólnego z tym,

że kiedyś tak było. Od jakiegoś czasu chcieliśmy

spróbować napisać własną balladę, ale

wcześniej nam to nie wychodziło. Na tej płycie

znaleźliśmy inspirację i z pomocą naszego

przyjaciela Haralda Gneista, który grał na

pianinie w tym utworze, byliśmy w stanie zaaranżować

naszą pierwszą prawdziwą balladę.


Mam predyspozycje do emocjonalnego śpiewania,

więc pomyśleliśmy, że możemy wykorzystać

ten talent w "Isolated Hearts". Nie robimy

nic dla kalkulacji, hołdu czy czegokolwiek

innego. Robimy to, bo to kochamy i głęboko

w to wierzymy. Jesteśmy Roadwolf i gramy

naszą muzykę.

Skąd wzięło się u was zainteresowanie tradycyjnym

heavy metalem? Kto was nim zaraził?

Wychowałem się na tej muzyce i będę się jej

trzymał do samego końca! Pozostali odkryli

ten rodzaj muzyki we wczesnych latach młodzieńczych.

Czy uważacie, że jesteście częścią nurtu,

który nazywają NWOTHM?

Być może tak. Ale kiedy ten zespół zaczynał

to, termin NWOTHM tak naprawdę nie istniał

ani nie został ustanowiony. Roadwolf zawsze

chciał grać heavy metal. To nasza pasja.

Spora część muzyków tej sceny, oprócz tego,

że uwielbia grać i tworzyć tradycyjny heavy

metal rodem z 80. to fascynuje się filmami,

komiksami, sztuką, a nawet samochodami

czy modą z tamtego okresu. Też tak macie?

Cała estetyka tej dekady jest czymś, co ma

ogromny wpływ na zespół. To jest coś, do czego

dorastaliśmy.

Sadząc po reakcji na wasze albumy "Unchain

the Wolf" i "Midnight Lightning" to zainteresowanie

wami ciągle rośnie. Jak sadzicie,

czy któryś z zespołów aktualnie grający tradycyjny

heavy metal ma szanse stać się tak

popularny jak ich wielcy idole?

Jest bardzo niewiele zespołów, które zyskują

dużą popularność. Nawet jeśli scena się rozwija,

to wciąż jest to głęboki underground. Tak

długo, jak media i wielki przemysł nie zainteresują

się bardziej, zespołom takim jak my

lub bardziej uznanym zespołom będzie bardzo

trudno stać się tak dużymi, jak nasi idole z

tamtych czasów.

Wasze płyty "Unchain the Wolf" i "Midnight

Lightning" ukazały się we wszystkich

formach, kaseta, winyl i płyta CD. To jest

ważne dla was, aby wasi fani mogli nabyć

swój ulubiony nośnik? Czy to jest w ogóle

opłacalne? Które nośniki aktualnie najlepiej

się sprzedają?

Było i jest dla nas bardzo ważne, aby fani mogli

kupować różne nośniki. Z "Unchain the

Wolf" było tak, że CD i winyl były sobie równe.

Tym razem widzimy, że CD coraz bardziej

traci na popularności. Tak więc w przypadku

"Midnight Lightning" widzimy, że w tej chwili

winyl sprzedaje się znacznie lepiej. Kaseta to

raczej rzecz dla kolekcjonerów/fanów i jest

bardzo limitowana.

Jesteście kolekcjonerami? Na jakich nośnikach

najchętniej zbieracie muzykę?

Wszyscy lubimy kolekcjonować heavymetalowe

media, głównie winyle i płyty CD, ale także

koszulki naszych ulubionych zespołów!

Foto: homas Gobauer

Zdaje się, że utwory z "Unchain the Wolf"

nie za bardzo ograliście na koncertach. Jak

myślicie, czy teraz, wraz z ukazaniem się albumu

"Midnight Lightning" macie większą

szansę na granie koncertów i ogrywanie

materiału? Macie w planach jakieś trasy?

Wydanie "Unchain..." w samym środku pandemii

sprawiło, że naprawdę trudno było grać

na żywo. Tym razem zagramy kilka koncertów

latem i jesienią i już planujemy występy na rok

2024.

Na video wybraliście "On The Run". Przekaz

jego jest prosty. Valentin wpina się we

wzmacniacz i jazda!

O, tak. Podłączyć się do wzmacniacza i jazda!

W ten sposób chcieliśmy zaprosić ludzi do naszego

domu i wspólnie zaszaleć. Wideo zostało

zrobione w naszej sali prób. Jest to miejsce,

w którym Roadwolf wykuwa stal.

Na drugie video wybraliście "Supernatural",

tym razem to tzw. lyric video, kawałek wolny,

ale nadal dynamiczny i heavymetalowy.

Wybraliście go jako reprezentant waszego

drugiego muzycznego

oblicza?

Prosta odpowiedź. Bardzo

lubimy ten utwór i

uważamy, że jest bardzo

chwytliwy. Pomyśleliśmy

więc, że może słuchacze

czują to samo.

Ostatnio jeden z szefów

wytworni zwrócił mi

uwagę, że w heavy metalu

coraz większą rolę odgrywają

cyfrowe single, co

do niedawna było domeną

muzyki popularnej. Czy w

wypadku Roadwolf macie

podobne odczucia?

Hmm... Może to kwestia tego,

że starsze pokolenie również

odkryło dla siebie cyfrowy

streaming. Wcześniej

wszystko było na CD, więc

zawsze kupowało się cały

album. Teraz dzięki streamom i listom odtwarzania

gatunków jest to również kwestia

singli/ pojedynczych utworów.

Gdy rozmawialiśmy w czasie promocji

"Unchain the Wolf" wspominaliście, że już

pracujecie nad materiałem na kolejny album.

Czy teraz jest podobnie? Piszecie już utwory

na swoją trzecią płytę?

Mówiliśmy o tym już wcześniej. Pisanie kawałków

to dla nas ciągły proces i tak, mamy

już kilka nowych pomysłów.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

ROADWOLF 55


Nie, nie jestem za stary...

Killer zagrał w zeszłym roku w Polsce, ale innych pozytywnych wieści z

obozu belgijskiego zespołu nie można było uświadczyć. Dlatego z wielką radością

przyjąłem info, że z początkiem bieżącego roku Belgowie wydadzą swój kolejny

nowy album "Hellfire". Nie mam pojęcia, czy ten fakt jakoś zelektryfikował środowisko,

wszak co chwila mamy do czynienia z całą masą nowości. Mam jednak

nadzieję, że kilka wiarusów się ożywiło tak jak ja. Jakby nie było warto pamiętać

o starych kapelach. A że stary metalowiec jak wino im starszy, tym lepszy opowie

wam sam lider Killera, Paul Van Camp.

Falckenbacha oraz jego wytwórni Mausoleum

Records? Myślę, że mimo wszystko była

to firma ważna dla klasycznego heavy metalu...

Alfie był moim osobistym przyjacielem i wcale

nie byliśmy tak źle traktowani przez Mausoleum.

Niektóre plotki i zła reputacja nie są do

końca prawdziwe. Mausoleum wykonało kawał

dobrej roboty dla wielu zespołów, które

nie istniałyby bez ich wsparcia.

dwa boxy ze wszystkimi waszymi płytami.

Podejrzewam, że już wtedy były plany co do

wydania waszej nowej płyty studyjnej, ale

przyszedł covid i pandemia...

Tak, rzeczywiście oprócz dwóch boxów otrzymaliśmy

propozycję nowej umowy na zupełnie

nowy album. Podczas lockdownu miałem dużo

czasu na komponowanie utworów i nagrywanie

ich w moim domowym studiu wraz z

moim perkusistą Ivanem. On nagrał perkusję

i zrobił miks w swoim domowym studiu.

No i najważniejsze pytanie. Nie mieliście

wtedy dosyć? Nie pomyśleliście, że jesteście

za starzy na to wszystko i najlepiej rzucić

granie w cholerę? Prawie dwie dekady, a wam

rzucano tylko kłody pod nogi i przez ten czas

wydaliście jedynie jedną płytę...

Nie, nie jestem za stary, muzyka sprawia, że

wciąż czuję się jak 25-latek. A po tych wszystkich

latach gram nawet lepiej, mój głos jest

lepszy, mam więcej doświadczenia itd. W moim

przypadku wiek jest tylko czymś pozytywnym.

Oczywiście mogę nagle zachorować lub

zostać kaleką, ryzyko jest znacznie większe,

gdy jesteś starszy. Ale w takim przypadku poradzę

sobie z taką sytuacją, jeśli to nastąpi. A

fakt, że w ostatnich latach wydaliśmy tylko jeden

album, nie oznacza, że nie byliśmy zajęci

graniem wielu koncertów z Killerem czy jednym

z moich innych zespołów.

Powiem wam, że bardzo się ucieszyłem, gdy

usłyszałem, że będzie wasza nowa płyta. Od

wydania w Polsce w latach 80. waszego krążka

"Shock Wave" mam do was wielki sentyment.

"Hellfire" ukazał się w styczniu i z

pewnością otrzymaliście feedback. Jakie jest

zainteresowanie waszą nową płytą?

O ile czytałem recenzje, wszystkie były bardzo

pozytywne. Jest to dość wszechstronny album,

co oznacza, że niektórzy ludzie lubią bardziej

melodyjne utwory, podczas gdy inni są bardziej

fanami ciężkich, szybkich kawałków. W

ramach promocji nowego albumu odbyliśmy

trasę koncertową składającą się z czternastu

klubowych występów. Zagraliśmy wiele utworów

z albumu na żywo, a ludzie zareagowali na

nie bardzo entuzjastycznie.

56

HMP: Gdy w latach 2000. zaczęliście wydawać

albumy - "Broken Silence" (2003) i "Immortal"

(2005) - pomyślałem sobie, że uda się

wam wrócić na scenę przynajmniej w wymiarze

europejskim. Niestety na następny album

musieliśmy czekać aż 10 lat. Co się

wtedy stało? Co poszło nie tak?

Paul Van Camp: W rzeczywistości zagraliśmy

wiele lokalnych koncertów i kilka większych

festiwali, takich jak GMM (Graspop

Metal Meeting - przyp. red.) i Alcatraz, ale w

tamtym okresie zmagaliśmy się również z kilkoma

zmianami w składzie. Mieliśmy też sporo

pracy z naszym drugim zespołem, Blackjack

(klasyczny rockowy i metalowy cover

band), więc czasami mieliśmy inne priorytety.

W roku 2015 wydaliście płytę "Monsters of

Rock", ale po niedługim czasie - niecały rok -

niespodziewanie umiera Alfie Falckenbach

szef Mausoleum Records i wszystko znowu

wam się sypie...

Tak, to było zdecydowanie złe dla promocji tego

albumu.

Zostańmy na chwilę przy Mausoleum.

Biznesowo z pewnością nie była to wzorcowa

firma, szczególnie w latach 80., ale prowadzenie

interesu w show bussinesie nie jest

nigdy łatwe. Jak ogólnie oceniasz osobę

KILLER

Foto: Killer

Słyszałeś może jakieś plotki, aby ktoś interesował

się katalogiem Mausoleum? Moim

zdaniem fajnie byłoby, aby repertuar tej wytwórni

był cały czas dostępny...

Słyszałem kilka plotek, ale nic konkretnego.

W każdym razie nasz katalog Killer z Mausoleum

został ponownie wydany w dwóch

boxach po cztery płyty przez naszą nową wytwórnię

Cherry Red Records/ HNR z Wielkiej

Brytanii. Więcej informacji jest na naszej

stronie www.4-killer.be w zakładce "Discography".

Jesteśmy z tego zadowoleni.

Trochę czasu wam zeszło, aby znaleźć wytwórnię,

która byłaby zainteresowana wydawaniem

waszej muzyki. Okazała się nią

właśnie firma Hear No Evil Recordings, która

na początku skupiła się na przypomnieniu

waszej dyskografii, wydając wspomniane

Mnie bardzo ucieszyło, że muzycznie wróciliście

do swoich korzeni, nawet przy "Cuts

Me Like A Knife" zacząłem przeglądać wasze

pierwsze płyty, czy przypadkiem nie jest

to odświeżony jakiś wasz stary kawałek...

"Cuts Me Like A Knife" jest w rzeczywistości

specjalnym utworem i nie miał znaleźć się na

albumie, ale ostatecznie dodaliśmy go w ostatniej

chwili. Kompozycja jest inspirowana i dedykowana

jednemu z moich ulubionych gitarzystów

Frankowi Marino.

Udowodniliście też, że mimo stosowania

starej reguły możecie ciągle brzmieć świeżo.

Świadczy o tych, chociażby utwór "Rat

Race", który chyba jest też tym najlepszym

na płycie...

Ty może lubisz "Rat Race", ale niektórzy mają

odmienne zdanie na temat tego utworu, bo

jest dla nich za ciężki i ze zbyt surowymi wokalami.

Wszystko zależy od twojego gustu,

oczywiście. Jako muzyk jest to niemożliwe, by

zadowolić wszystkich. Doszedłem do tego

wniosku po latach doświadczenia.

Większość "Hellfire" wypełniają dynamiczne

kompozycje i powiem szczerze, że na ich tle


dość dziwie słucha się jedynej ballady "In A

Dream Within A Dream"...

Podobne wyjaśnienie, co powyżej, odnośnie

"In A Dream Within A Dream". Wiele osób

twierdzi, że to najlepszy utwór na albumie.

Niektórzy twierdzą nawet, że to najlepsza

piosenka, jaką Killer kiedykolwiek stworzył.

Inni pytają, po co robicie balladę? Ballada nie

jest stworzona dla Killera. Trudno jest poradzić

sobie z krytykami, którzy mówią, gdy robimy

coś innego lub wyjątkowego, po co to robicie,

przecież to nie jest Killer. Z kolei kiedy

robimy to samo, inni krytycy narzekają, że

Killer jest zawsze taki sam, bez elementu zaskoczenia.

Uważam, że to niesprawiedliwe!

Płyta jest bardzo długa, trwa ponad godzinę,

rozumiem, że przez tak długi czas mogłeś

przygotować wiele kompozycji, jednak ja

skłaniam się do ostatniej mody, że album powinien

mieć od ośmiu do dziesięciu utworów

i trwać czterdzieści minut, albo czterdzieści

parę minut...

Tak, masz rację... Ale mieliśmy tak wiele

utworów, że odrzucenie niektórych z nich nie

było łatwą decyzją. Przyszłe nasze albumy nie

będą tak długie.

Wasza płyta ma podtytuł "& The Best Of

Killer" związany jest on z drugim dyskiem,

gdzie umieściliście wybór kompozycji z całej

waszej kariery. Jest ich szesnaście, a płyta

trwa grubo ponad godzinę. Dla mnie przede

wszystkim jest dowodem, że z muzyką z

"Hellfire" wróciliście do swoich korzeni...

Tak, w rzeczywistości planowaliśmy ponownie

nagrać wiele naszych starych, klasycznych

utworów z początków Killer w aktualnym i

najnowszym składzie. Powinno to zostać wydane

na zupełnie osobnym albumie. Jednak z

powodu pandemii tak się nie stało i wytwórnia

zdecydowała się wydać dodatkową płytę CD

ze zremasterowanymi wersjami i wydać ją razem

z nowym albumem "Hellfire".

Ta kompilacja pokazuje także, jak świetną

muzykę tworzycie od samego początku, że w

swoim dorobku macie bardzo solidne fundamenty

i niezapomniane hity, jak chociażby

"Shock Waves" i "Kleptomania"...

Tak, rzeczywiście, a "Shock Waves" i "Kleptomania"

wciąż są w naszej setliście.

Ciekawostka tej części są na nowo nagrane

utwory "Backshooter", "Secret Love" i "Blinded".

Czy są to te wspomniane utwory, które

planowaliście odświeżyć z nowym składem?

W rzeczywistości są to próby demo do reedycji

kompilacji najlepszych piosenek, który normalnie

powinniśmy stworzyć, jak wyjaśniłem

to wcześniej. Więc umieściliśmy je na dodatkowym

dysku nowego albumu jako niespodziankę.

Obecnie na rynku jest cała masa kapel grających

tradycyjny heavy metal. Jak myślisz,

czy w tym całym tłoku jest miejsce dla Killera?

Macie jeszcze siłę i chęci, aby wywalczyć

swoje miejsce?

Tak, oczywiście, zawsze jest miejsce dla tradycyjnego

heavymetalowego zespołu. Wciąż stoimy

wysoko na festiwalach i mamy dobrą, solidną

reputację. Powinieneś usłyszeć ten tłum

śpiewający nasze kawałki razem z nami. Czasami

znają teksty lepiej niż ja. (śmiech). I nawet

wielu młodych i nowych fanów nas lubi.

Może znają nas dzięki swoim rodzicom, starszym

braciom lub siostrom... W każdym razie

bardzo zachęcające jest widzieć i czuć tę pozytywną

atmosferę wśród starych i nowych fanów.

Jak radzicie sobie z promocją? Młodzi muzycy

mają opanowaną obsługę różnych portali

społecznościowych w internecie i bardzo

sprawnie z tego korzystają. Macie też takie

umiejętności, czy ktoś wam w tym pomaga?

Jak w ogóle radzicie sobie ze współczesnym

światem?

Nie jestem nerdem, ale uczyłem się w liceum,

Foto: Killer

więc radzę sobie z większością współczesnych

sieci społecznościowych i oczywiście mamy

kilka pomocnych dłoni, jeśli zajdzie taka potrzeba.

W promocji bardzo ważne są również koncerty,

jednak aktualnie nie jest to łatwa sprawa

do zorganizowania. Jak sobie radzicie w tej

kwestii?

W Belgii jesteśmy jednym z najbardziej znanych

lokalnych zespołów metalowych, więc z

taką reputacją i historią nie jest trudno o występy

na żywo. Na scenie międzynarodowej

jest to trudniejsze, ale można do nas łatwo

dotrzeć za pośrednictwem Facebooka, strony

internetowej, wytwórni płytowej itp... To sprawia,

że świat jest mniejszy niż kiedykolwiek

wcześniej. W ciągu ostatnich kilku lat graliśmy

na festiwalach w USA, Szwecji, Niemczech,

Polsce, Portugalii, Hiszpanii, Włoszech, Austrii,

Francji...

W zeszłym roku swoją nową płytę "Stainless"

po wielu latach milczenia wydał Steelover.

Chyba wasi starzy znajomi z belgijskiej

sceny. Ich płyta "Glove Me" również

była wydana w latach 80. w Polsce. Starzy

fani o tych płytach pamiętają i prawdopodobnie

dzięki temu Steelover wystąpił na tegorocznym

polskim festiwalu Black Silesia

Open Air. Może wasz promotor wykaże się i

w przyszłym roku w Polsce zobaczymy

Killer?

W zeszłym roku graliśmy na festiwalu w Polsce

i było świetnie (było to w Goleniowie w

maju 2022r. - przyp. red.). Więc oczywiście

mam nadzieję przyjechać do Polski ponownie.

Możesz zasugerować promotorowi Black Silesia,

żeby się ze mną skontaktował. Na razie

nie mamy agencji bookingowej ani promotora,

wszystko robię sam.

Jak to było w latach 80. trzymaliście się

blisko z innymi zespołami jak Ostrogoth,

Crossfire, Steelover, Scavenger, Warhead,

Lion Pride czy Danger? Co pamiętasz z tamtego

czasu? Czy było coś w tamtych czasach,

co teraz nie ma szans na powtórzenie?

Lata 80. to były zupełnie inne czasy, wszystko

było nowe dla nas i dla innych zespołów, o

których wspomniałeś. Byliśmy pionierami

gatunku. To był wspaniały czas, ale nie powiem,

że był lepszy. Była mniejsza konkurencja,

ponieważ w świecie metalu było tylko kilka

zespołów. Teraz jest tysiące kapel metalowych,

które jedzą mały kawałek tego samego

tortu. To sprawia, że wszystkim formacjom

jest trudno. Z wyjątkiem największych zespołów,

takich jak Iron Maiden i Metallica. Oni

zawsze będą grać na wyższym poziomie, ale

dziś świat jest mniejszy dzięki komputerom i

mediom społecznościowym.

Podejrzewam, że ten cały czas, gdy mieliście

wolne to, do szuflady napisałeś materiału na

jeszcze dwa - trzy albumy. Jest szansa, że

wraz z Hear No Evil Recordings wykorzystacie

to i teraz regularnie i w niedługich odstępach

czasowych będziecie wydawać kolejne

studyjne albumy?

Rzeczywiście mam wiele gotowego materiału.

Mam też utwory na drugi solowy album pod

moim rodzinnym nazwiskiem Van Camp.

Mój pierwszy solowy album pochodzi z 1987

roku, więc nadchodzi część druga!

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

KILLER

57


Podczas gdy my gramy, motocykliści robią dym

Wardress należy do tych niemieckich zespołów heavy metalowych, które

wydawniczo uaktywniły się dopiero niedawno, choć powstały czterdzieści lat

temu. Pionierzy czy nie, pamiętają i chętnie wspominają stare, dobre dzieje. Wokalista

Erich Eysn szczodrze i nierzadko dowcipnie dzieli się swoimi opowieściami,

a także prezentuje najnowszy album formacji pt. "Metal 'til the End". Na końcu

rozmowy wyjawia również własne metalowe marzenia.

Jak ważny jest dla Ciebie heavy metal, kiedyś

i dziś?

Aby naprawdę opisać mój związek z heavy

metalem, chciałbym cofnąć się trochę w czasie.

To było na szkolnej imprezie, kiedy po raz

pierwszy w życiu usłyszałem Rainbow Ritchiego

Blackmore'a "Long live Rock'n'Roll"

(1978). Miałem wtedy 13 lat. Chociaż ten

utwór oczywiście nie zalicza się do heavy metalu,

lecz do hard rocka, jest on kwintesencją

potężnej energii, porywających melodii i muzycznego

mistrzostwa. Natychmiast i całkowicie

zawrócił mi w głowie. Koniecznie musiałem

zdobyć cały album, jak również wszystkie

trudnych latach. Wciąż kupowałem albumy i

chodziłem na koncerty, na przykład Saxon i

Motörhead, podczas gdy w wielu innych krajach

heavy metal był klinicznie martwy. Dochodzę

do wniosku, że gdy właściwa piosenka

raz znajdzie odpowiednie ucho, sprawy same

potoczą się swoim torem. Jeśli jesteś osobą z

takim uchem, heavy metal nieuchronnie stanie

się ścieżką dźwiękową Twojego życia... i

wiem, że inni członkowie Wardress mieli podobne

doświadczenia. Nawiasem mówiąc, to

dlatego Wardress nie sili się na tworzenie

"oldschoolowego metalu". Nasze utwory nie

mogłyby brzmieć inaczej, bo wynikają z naszych

długoletnich fascynacji.

Jakie są Twoje najlepsze wspomnienia z

okresu 1984-1986?

Mamy mnóstwo niesamowitych wspomnień.

Byliśmy młodzi, czuliśmy się wolni, pełni

energii i całkowicie beztroscy. Naprawdę

uwielbialiśmy być częścią tego nowego ruchu

muzycznego zwanego heavy metalem, całej tej

zabawy i imprezowania z naszymi przyjaciółmi.

Dobrze pamiętam mój pierwszy samochód,

który przywoził (lub nie) gitarzystę

Gora i mnie do naszej sali prób. Pomyśl tylko

o wszystkich fantastycznych debiutanckich albumach,

które ukazywały się niemal co tydzień:

Crimson Glory, Omen, Heir Apparent,

Malice, Liege Lord, Armored Saint,

Queensryche, Leatherwolf, Fifth Angel, Fates

Warning, Exodus i wiele innych. To był

niewiarygodnie kreatywny okres. Nigdy nie

zapomnę koncertu pierwszego składu Wardress

w 1984 roku na corocznym spotkaniu

klubu motocyklowego, w dużym namiocie

piwnym na leśnej polanie u stóp Szwabskich

Alp. Wszyscy tam dużo pili, naprawdę mam

na myśli dużo. Niespodziewanie musieliśmy

przerwać nasz występ z powodu "konkursu cycków",

jak go nazwano. Po tym, jak dziewczyny

zeszły ze sceny, pozwolono nam kontynuować

występ. Wtedy kilku chłopaków wpadło

na pomysł, by wjechać motocyklami do namiotu

i jeździć w kółko bezpośrednio przed

sceną. Wkrótce inni poszli za ich przykładem

i w końcu cały namiot był pełen ryczących

motocykli, nawet głośniejniejszych od nas.

Rozpętał się bałagan złożony z brudu i z trawy,

które koła zmieliły z ziemi i wypluły na

scenę. Jak dowiedzieliśmy się po koncercie od

prezesa motocyklistów, żadne z tych działań

nie było nieprzyjazne. Wręcz przeciwnie,

absolutnie podobała im się nasza muzyka. W

ten sposób okazali uznanie dla Wardress.

HMP: Jak tam Wardress w 2023 roku?

Erich Eysn: Obecnie sprawy Wardress mają

się bardzo dobrze, w szczególności, gdy spojrzymy

wstecz na ostatnie nieszczęsne lata.

Pod koniec 2019 roku rozpoczęliśmy naszą

"Eternal War Tour", ale w tym przypadku

"wieczność" sięgnęła tylko lutego 2020 roku,

kiedy to nadchodzące "środki" nas znokautowały.

W ten sposób straciliśmy dwa lata, podobnie

jak wiele innych zespołów. Nasz gitarzysta

Gor szybko wpadł na nowe pomysły i

riffy, a ja sam nawet zainspirowałem się tym

okresem, tworząc nowe i nieco mroczniejsze

niż zwykle teksty. Postanowiliśmy więc wykorzystać

wolny od koncertów czas na napisanie

i nagranie nowych utworów na drugi album.

Rezultat pokazał, że mieliśmy rację: album

"Metal 'Til The End" spotkał się z fantastycznymi

reakcjami w internetowych fanzinach

ze średnią oceną ponad 8 na 10 punktów.

Zdecydowanie większość recenzji i prawie

wszystkie komentarze fanów mogę opisać

jedynie jako entuzjastyczne. Osobiście jestem

więcej niż zadowolony, bo tylko w ciągu ostatnich

dwóch tygodni uczestniczyłem w koncertach

Heathen, Overkill, W.A.S.P. i legendarnym

Keep It True Festival z Halloween,

Leatherwolf, Fifth Angel, Vicious Rumors,

itd. Jak mi tego brakowało!

Foto: Wardress

pozostałe tego zespołu. Następnie wciągnąłem

się w Judas Priest, Black Sabbath, Motörhead,

a nieco później także w Iron Maiden,

Saxon oraz Angel Witch. Potem zacząłem regularnie

chodzić na koncerty, gdzie spotykałem

się z innymi fanatykami. Wkrótce okazało

się, że śpiewam w zespole. Oczywiście mój

kontakt ze sceną heavy metalową nie był ciągle

taki sam przez ostatnie dekady. Na początku

lat dziewięćdziesiątych wychowałem dwójkę

dzieci, co zebrało swoje żniwo, które

szczęśliwie spłaciłem. Ale nawet w tym okresie

intensywność mojego oddania heavy metalowi

nie spadła. Przeciwnie, byłem dumny z bycia

częścią niemieckiej społeczności fanów, która

pomogła muzyce metalowej przetrwać w tych

Jak porównałbyś proces powstawania Waszych

dwóch płyt: "Dress For War" (2019)

oraz "Metal 'til The End"?

Większość utworów na "Dress For War" napisaliśmy

we wczesnych latach osiemdziesiątych!

Jak wyjaśniłem w odpowiedzi na poprzednie

pytanie, byliśmy młodzi, dzicy i głupi.

Dziś jesteśmy starzy, dzicy i głupi, a "Metal

'Til The End" wydaje się być cięższy i bardziej

złożony niż "Dress For War". Niemniej

jednak, albumy oczywiście nie różnią się całkowicie

od siebie. Kiedy słuchasz utworów takich

jak "Dark Lord" czy "Metal League" z pierwszego

albumu, znajdziesz tego samego ducha

i te same typowe znaki firmowe Wardress, co

w tytułowym utworze z drugiego albumu.

Właśnie dotarliśmy do kolejnego etapu naszego

muzycznego rozwoju. Krótko mówiąc, oba

albumy to czysty wardressowski metal. Ale

tym razem pisanie przebiegało inaczej. Oczy-

58 WARDRESS


wiście już wcześniej korzystaliśmy z cyfrowej

wymiany danych, ale nie w takim stopniu, w

jakim byliśmy do tego zmuszeni na przełomie

2020 i 2021 roku. Mogliśmy się spotykać tylko

w ograniczonym zakresie. Rozwiązaniem

okazała się praca nad poszczególnymi etapami

w parach. Gor i ja spotykaliśmy się czasami

w moim prywatnym salonie. Wiele rzeczy

wymienialiśmy cyfrowo. Wstępną produkcję

zrobiliśmy w domu Gora, aby sprawdzić, jak

wszystko może na końcu zabrzmieć. "Motorlust"

był w zasadzie szkicem (riffy, groove)

napisanym przez gitarzystę Kimona i perkusistę

Andy'ego. Przesłali mu demo, a następnie

Gor sfinalizował utwór z Kimonem. Napisał

melodie wokalne w oparciu o mój tekst.

W rezultacie powstało prawie gotowe demo do

późniejszej obróbki studyjnej. Inne kawałki

robiliśmy w innych konstelacjach. Nigdy nie

konstruujemy kompozycji na białej tablicy.

Pisanie odbywa się niemal naturalnie. Nasze

uczucia decydują, czego utwór potrzebuje w

danym momencie, nawet gdy używamy nietypowych

sygnatur czasowych lub zmian rytmu.

Na przykład "The Serpent's Kiss" utrzymaliśmy

w metrum 15/16, a zupełnie inaczej brzmiałby

w metrum 4/4. Tytułowy utwór albumu posiada

mroczny, mistyczny nastrój, który wzmaga

się aż do punktu kulminacyjnego, zanim przejdzie

do następnej i ostatniej zwrotki. Aby to

osiągnąć, musieliśmy zwolnić tempo, zachowując

jednocześnie naturalny flow utworu.

Riff "Berserk" ma dodatek przeskakujący z 2/4

do 4/4. Granie go bez tego dodatku brzmiałoby

pospolicie i nie tak interesująco. Używamy

wszystkiego, by zintensyfikować dynamikę,

mroczny nastrój lub agresję - zawsze w

ramach potrzeby. Jesteśmy przekonani, że nasze

nowe wspólne wysiłki z Rolfem Munkesem

w studiach Empire nad nowym albumem

doprowadziły do jeszcze lepszego rezultatu niż

w przypadku debiutu. Tym razem weszliśmy

do studia z jasnym planem i pomysłami na

brzmienie, a producentem był sam Gor. Jak

wspomniałem wcześniej, zrobił on pre-produkcję

w oparciu o wkład wszystkich członków

Wardpress, zanim weszliśmy do Empire Studios.

Praca z Rolfem polegała na oszlifowaniu

już bardzo dobrze brzmiących demówek. Można

usłyszeć wynikającą z tego poprawę, jeśli

porówna się brzmienie nowego albumu z brzmieniem

debiutu. Poza tym, świetnie się bawiliśmy,

wszystko okazało się dobrze przygotowane,

a profesjonalizm Rolfa sprawił, że nagrywanie

przebiegło bardzo sprawnie. Praca z

Rolfem zawsze przypomina wakacje.

Wasz najnowszy album "Metal 'Til The

End" reprezentuje ciemnoniebieska okładka z

gitarą i krzyżem. Zadedykowałeś płytę

zmarłemu przyjacielowi. Czy mógłbyś nam o

tym opowiedzieć?

Tekst utworu "Metal 'til the End" posiada kilka

bardzo osobistych aspektów. Po pierwsze, refren

wspomina naszych przyjaciół, którzy niestety

już nie żyją, a którzy dosłownie do końca

kochali metal. Jeden z nich, Stefan "Gähle"

Kächele, zmarł w 2021 roku. Znałem go od

dzieciństwa i dopóki jeszcze to wytrzymywał,

przed jego śmiercią, wciąż spotykaliśmy się,

słuchając muzyki metalowej. Wcześniej uczestniczyliśmy

razem w niezliczonej ilości koncertów

i festiwali. Na przykład, jako że był

wielkim fanem Nevermore, pojechaliśmy na

ich jeden koncert w legendarnym "Zeche" w

Bochum, który później zespół wydał na DVD.

Czuł się również największym fanem Iron

Maiden i kolekcjonował wszystko, co tylko

mógł zdobyć, rozmaite nagrania oraz wszelkiego

rodzaju gadżety. Czy to w pracy, czy prywatnie,

zawsze miał na głowie starą, wybieloną

słońcem czapkę Iron Maiden. Cieszył się

jak dziecko, gdy pewnego razu podarowałem

mu na urodziny "Eddie's Archive Box"...

Osobiście wykuł zarówno miecz, jak i topór,

którym wymachuję w naszym teledysku do

"Dark Lord". Krótko mówiąc, Stefan był moim

stalowym bratem i dlatego zadedykowałem

mu ten utwór. W lirykach chciałem wyrazić

moje własne, bardzo silne i trwające całe życie

przywiązanie do muzyki heavy metalowej. Ponieważ

wszyscy członkowie Wardress czują

Foto: Wardress

podobnie i jest to fajny slogan, zdecydowaliśmy

się użyć tego tytułu piosenki również

jako tytułu albumu. Mamy nadzieję, że spotka

się z dobrym przyjęciem innych fanów metalu.

Dlaczego ponownie nagraliście kawałki

"Wardress" i "Metal Melodies"?

"Metal Melodies", jak również "Wardress",

zostały napisane w pierwszej połowie lat

osiemdziesiątych. Utwory te łączą w sobie

główne znaki firmowe, które pozostają typowe

dla Wardress do dnia dzisiejszego: mocny i

szorstki metal połączony z melodyjnymi, czasem

nawet hymnicznymi liniami zarówno

gitary, jak i głosu. Z lekką wariacją jednego

tytułu, można by również krótko powiedzieć

"Metal And Melodies", ponieważ o to właśnie

chodzi w utworach Wardress. Z drugiej strony

"Wardress" to hymn zespołu, na zawsze

nieodzowny w każdej naszej setliście. Po wydaniu

naszego pierwszego albumu wpadliśmy

na kilka nowych pomysłów, jak moglibyśmy

osiągnąć jeszcze mocniejsze brzmienie. Rezultatem

są wersje "80's-Re-Mix" tych i innych

starych utworów, a także, ogólnie rzecz biorąc,

nasze świadome podejście do tego, jak przygotować

się do kolejnej wizyty w studiu oraz

jakie mieć przyszłe oczekiwania dotyczące

brzmienia. Kiedy po powrocie do studia mogliśmy

usłyszeć, jak doskonale te nasze "stare"

utwory w ich zremiksowanych wersjach pasują

do nowych utworów, byliśmy powaleni. Koniecznie

chcieliśmy zademonstrować ten efekt

naszym fanom i dlatego zdecydowaliśmy, że

na nowym albumie znajdą się co najmniej dwa

ze starych kawałków w podrasowanych wersjach.

Jak dobrze bawiliście się podczas pracy nad

teledyskami do "Metal 'Til The End", "Berserk",

"Wardress" i "Metal League"?

Oczywiście, zawsze dobrze się bawimy podczas

kręcenia teledysków. A najzabawniejsze

rzeczy to te, których się wcześniej nie spodziewaliśmy

i nawet nie uważaliśmy ich za

zabawne w momentach, w których się zadziały...

Podczas nagrywania wstępu "Prelude To

War" na pierwszy album, nasz perkusista Andy

nie czuł się do końca zadowolony z brzmienia

werbla, który jego zdaniem nie był wystarczająco

jasny. Zrobiliśmy wiele prób z różnymi

mikrofonami i różnymi pozycjami mikrofonów.

W końcu udało się znaleźć rozwiązanie:

nagranie odbyło się w pustym przedpokoju

studyjnych toalet. Idealnie! Można to zobaczyć

w nieoficjalnej wersji wideo "Wardress -

Prelude To War/Wardress" na moim kanale

YouTube "Erich Eysn". Ale proszę, nie myślcie

sobie teraz, że mamy coś do toalet! W rzeczywistości

największą frajdę podczas kręcenia

wideoklipu "Metal League" mieliśmy... znowu

w toalecie. To nie wymaga dalszego opisu, po

prostu obejrzyjcie to na naszym kanale You

Tube "Wardress Metal Online". Natomiast

zdjęcia do "Berserk" odbyły się zeszłej zimy.

Przed rozpoczęciem zdjęć zadbaliśmy o wszystko:

odpowiednią lokalizację, oświetlenie,

mgłę... ale zapomnieliśmy o ogrzewaniu. W

starej hali przemysłowej panował siarczysty

mróz. Postanowiliśmy więc założyć kurtki na

czas zdjęć. Dopiero później, podczas przeglą-

WARDRESS 59


dania ścieżek wideo, zdaliśmy sobie sprawę, że

ten niezamierzony "dress code" idealnie pasował

zarówno do scenerii, jak i do samego

utworu. Najciekawszy incydent miał miejsce

podczas kręcenia "Metal 'Til The End". Rano

czułem się osłabiony. Ale ponieważ, oczywiście,

lokalizacja i ekipa zdjęciowa zostały zamówione

dużo wcześniej i wszyscy byli gotowi,

nie chciałem odwoływać zdjęć, więc zignorowałem

to. Podczas jazdy samochodem, jak i w

trakcie całej sesji, moje samopoczucie pogarszało

się z minuty na minutę. Po powrocie do

domu byłem naprawdę oszołomiony. Dzień

później okazało się, że już wcześniej przeziębiłem

się. Zadzwoniłem do pozostałych chłopaków

i powiedziałem im o tym. I rzeczywiście,

gitarzysta Gor też się przeziębił. Jak na

twardziela przystało, wykorzystał kolejne dni

na przycięcie pędów. Pewnego dnia zadzwonił

do mnie, mówiąc, że znalazł ten moment na

jednym z nagrań wideo, kiedy przeziębienie

najprawdopodobniej przeniósło się ze mnie na

niego. Możecie obejrzeć ten moment na You

Tube w wersji "Wardress - Metal Til The End"

na naszym kanale "Wardress Metal Official"

w minucie 4:37.

Foto: Wardress

Dlaczego Ozzy Osbourne "Mr Crowley"

(1980) jest dla Ciebie tak wyjątkowym utworem,

że to właśnie go skowerowaliście na

nowym albumie?

Krótka odpowiedź brzmi: po prostu kochamy

Ozzy'ego Osbourne'a i Randy'ego Rhoadsa,

a w szczególności ten numer. Po raz pierwszy

widziałem Ozzy'ego w latach osiemdziesiątych

jako support Whitesnake. Ku mojemu

zdumieniu wszedł na scenę całkowicie łysy.

Później dowiedziałem się, że miało to związek

z tym, że niedługo wcześniej odgryzł głowę

nietoperzowi. Jednak gdy oglądałem go ponownie

na Monsters of Rock w 1984 roku, jego

włosy już urosły... Ostatni raz widziałem go z

Black Sabbath w 2014 roku - to było spełnienie

marzeń. Kupiłem również bilet na jeden z

jego solowych koncertów w 2019 roku, który

był wielokrotnie przekładany aż do bieżącego

roku, a teraz, ku mojemu największemu żalowi,

został ostatecznie odwołany. Życzę mu

wszystkiego najlepszego w przyszłości. "Mr.

Crowley" jest częścią naszego setu na żywo już

od kilku lat. Od czasu do czasu koverujemy

również Iron Maiden "Prowler" (1980). Jednak

na potrzeby albumu, "Mr. Crowley" został,

jak to mówimy, nieco "przycięty". Środkowa

część została zaaranżowana z dwuczęściowymi

gitarami zamiast klawiszy. Nasza wersja

wydaje się nieco cięższa, a mój głos dodaje

utworowi więcej agresji. Inaczej niż w oryginalnym

utworze, intro składa się nie tylko z

klawiszy, tutaj granych przez Bernda Pfeffera,

ale ta linię melodyczną mocno wzmocnił

Mirco na basie. Pojawia się też miły hołd dla

Ozzy'ego w tekście. Oczywiście nie zmieniliśmy

solówek Randy'ego Rhoadsa, bo to

byłaby zbrodnia.

Czasami Twój wokal Ericha Eysna przypomina

mi Simonna Iffa z Arkham Witch.

Inspirowałeś się nim?

Znam i bardzo cenię Arkham Witch jako

młodszy zespół, który z całego serca przyczynia

się do rozwoju dzisiejszej sceny doom metalowej.

Naprawdę chciałbym dzielić z nimi

jedną scenę. Jednakże, zgodnie z początkiem

mojej "metalowej socjalizacji" już w późnych

latach siedemdziesiątych, moje główne inspiracje

sięgają daleko wstecz. Oczywiście zawsze

kochałem i nadal kocham wszystkich bohaterów

takich jak Rob Halford, Ronnie James

Dio, Bruce Dickinson, Eric Adams czy

Geoff Tate, ale tak naprawdę bardziej inspirowali

mnie ci, którzy wnieśli pewien chłód do

muzyki hardrockowej i metalowej, np. Phil

Lynott, John Bush, Jess Cox oraz potężny

Paul Di'Anno. Przy okazji, moim zdaniem

najfajniejszym i jednym z najbardziej niedocenionych

albumów w historii hard'n'heavy

rocka jest Thin Lizzy "Chinatown" (1980).

"Motorlust" idealnie pasowałoby do LP

Exciter "Speed Thrash Burn" (2008), "Wardress"

powinien zaśpiewać Harry Conklin z

Jag Panzer, a "Serpent Kiss" Blaze Bayley.

Co sądzisz o tych porównaniach?

Naprawdę masz zabawne pomysły. A skoro

już o tym mowa, to muszę przyznać, że masz

rację, "Motorlust" naprawdę ma podobny nastrój

do g. Ale, uwierz mi, kiedy po raz pierwszy

usłyszałem riffy "Motorlust", od razu przed

oczami stanął mi stary teledysk Motörhead

"Killed By Death" (1984). Pamiętacie, ten z

Lemmym wyjeżdżającym z własnego grobu na

motocyklu. To oczywiste, że kierowałem się

tym skojarzeniem podczas szukania tytułu i

pisania tekstu. "MotorLust" naprawdę jest hołdem

dla Lemmy'ego i jego gangu. Moim zdaniem

Harry Conklin i Ronnie Munroe to

obecnie najlepsi wokaliści metalowi na tym

świecie. Słuchałem Harry'ego śpiewającego na

żywo z Jag Panzer, Satan's Host i Titan

Force. Gdyby udało Ci się sprawić, że Harry

Conklin z którymś z tych zespołów wydałby

cover jakiegokolwiek utworu Wardress, z pewnością

byłbym winien Tobie i jemu więcej

niż jedno piwo. Najzabawniejszym skojarzeniem

jest to z Blaze'em Bayleyem, ponieważ

dzielisz je z tak wieloma osobami. W prawie

co drugiej recenzji "Metal 'Til The End" mogłem

przeczytać, że mój głos brzmi bardzo

podobnie do głosu Blaze'a. Nigdy wcześniej

tak nie myślałem, ale nawet szef naszej wytwórni

MDD Records & Black Sunset, Markus,

powiedział mi to samo. Ponieważ jestem

fanem Blaze'a i odwiedzałem jego klubowe

koncerty, kiedy tylko było to możliwe, absolutnie

mi to nie przeszkadza. Nie miałbym

więc nic przeciwko zaśpiewaniu z nim "The

Serpent's Kiss" w duecie.

Sam O'Black

Foto: Wardress

60

WARDRESS


HMP: Zacznijmy od tego, kto lub co was

ukształtowało jako muzyków? Co słuchaliście,

jakich artystów, jakich płyt? Na jakie

koncerty chodziliście, których gitarzystów i

wokalistów podpatrywaliście?

Leo Unnermark: Dorastałem w domu, gdzie

muzyka zawsze była obecna. Moi rodzice

puszczali płyty winylowe takich zespołów i

artystów jak John Mayall and the Bluesbreakers,

BB King, Joe Bonamassa, Joe Satriani,

The Scorpions, Thin Lizzy itp. Miało

to na mnie ogromny wpływ w późniejszych latach,

kiedy zacząłem zagłębiać się w takie zespoły

jak Free, Deep Purple, Whitesnake,

Van Halen i wiele innych. Niektóre z albumów,

które często przewijały się w tym czasie

to: "Black Rose" Thin Lizzy, "Love Hunter"

Whitesnake, "Van Halen 1" Van Halen,

"Burn" Deep Purple, "The Last in Line" Dio,

"Heart Attack" Krokus, "M.S.G" Michael

Schenker Group, "Mean Streak" Y&T. Uderzyły

mnie głosy takich wokalistów jak Paul

Rodgers, David Coverdale, Ronnie James

Dio, Steve Lee, Robin McAuley, Jeff Scott

Soto i Terry Ilous. Urodziłem się w Sztokholmie

w Szwecji, ale wychowałem się na wyspie

Gotlandia, położonej na południowy wschód

od Szwecji kontynentalnej na Morzu Bałtyckim.

Do miasta nie przyjeżdżały żadne wielkie

zespoły, więc większość czasu spędzałem

na lokalnych imprezach rockowych i oglądaniu

kaset VHS i DVD moich ulubionych artystów.

Jeden z moich ulubionych koncertów został

nagrany w Monachium w 1977 roku przez

zespół Rainbow.

Parker Halub: Moja muzyczna podróż rozpoczęła

się w wieku ośmiu lat, kiedy odkryłem

kawałek "Separate Ways" zespołu Journey.

Odkąd pamiętam, zawsze fascynowała mnie

gitara. Po próbie nauki gry na pianinie, w wieku

10 lat zacząłem brać lekcje i grać na gitarze.

Mniej więcej w tym czasie zacząłem również

odkrywać zespoły takie jak Metallica, Iron

Maiden, Europe, The Scorpions itp. i od tego

czasu moje muzyczne zainteresowania rozkwitły.

Niektóre z moich ulubionych utworów

w tamtym czasie (i do dziś) to takie klasyki jak

"Frontiers" Journey, "Ride the Lightning"

Metalliki, "Europe" Europe, "Powerslave"

Iron Maiden, "Blackout" The Scorpions,

"The Song Remains the Same (Live as Madison

Square Garden)" Led Zeppelin,

"Lightning to the Nations" Diamond Head,

"Tooth and Nail" Dokken, "Pyromania" Def

Leppard i wiele innych. Pierwszymi dużymi

koncertami, które widziałem w wieku 14 lat

były Mötley Crüe, Alice Cooper, Diamond

Muzyka jest formą komunikacji

Za Wings of Steel stoją, bardzo utalentowany wokalista Leo Unnermark

i równie niezwykły gitarzysta Parker Halub. Połączenie ich indywidualnych stylów

i energii wygenerowało niezwykłą muzykę. Wywodzi się ona z tradycyjnego

heavy metalu, lecz przeplatana jest białym mocarnym bluesem, co buduje niesamowite

wrażenie i niezwykły ogólny efekt. Czy taka wizja heavy metalu zostanie

zaakceptowana przez szerszą publiczność, na tę chwilę trudno powiedzieć.

Niemniej moim zdaniem warto dać szanse tej formacji, czyli Wings of Steel i ich

debiutanckiemu pełnemu albumowi "Gates of Twilight". Jednak zanim sięgniecie

po płytę, przeczytajcie to, co mieli do powiedzenia liderzy tej formacji.

Foto: Wings Of Steel

Head, Iron Maiden, Megadeth i Black Sabbath.

Zawsze inspirowali mnie gitarzyści, którzy

grali w moich ulubionych zespołach. Jimmy

Page, Michael Schenker, John Norum,

Neal Schon, George Lynch, Steve Murrary i

Adrian Smith, Toni Iommi i Brian Tatler to

tylko niektórzy z moich ulubionych gitarzystów.

Z wiekiem odkryłem innych niesamowitych

gitarzystów, takich jak John Sykes, Al Di

Meola, Gary Moore, Ritchie Blackmoore,

Uli Jon Roth, Doug Aldrige, Rowan Robertson,

Jason Becker, Estas Tonne, Guthrie

Govan, Tony Macalpine, Marty Friedman,

Bob Kulick, Dave Meniketti, Vivian Campbell,

Steve Clark, Zakk Wylde, Ulf Lagestam

i wielu innych.

Czy ty Parker możesz wymienić swoich

dwóch gitarowych mistrzów i czy mógłbyś

uzasadnić, dlaczego właśnie ich wybrałeś...

Parker Halub: Trudno jest mi wybrać, ponieważ

istnieją dziesiątki wpływów i inspiracji,

które ukształtowały mój dzisiejszy styl. Jednak

chyba wybiorę Johna Sykesa i Estasa Tonnego

(gitarzysta pochodzenia ukraińskiego,

określany jako "współczesny trubadur" - przyp.

red.). Sykesa, bo koleś jest wszechstronny. W

każdej dziedzinie kopie tyłki; unikalny i rozpoznawalny

styl, frazowanie, ton, ekspresja,

gra rytmiczna, muzykalność, pisanie utworów,

showmanship i ma doskonały głos. Był siłą napędową

najlepszych epok Tygers of Pan

Tang, Thin Lizzy i Whitesnake. Jego zespół

Blue Murder jest jednym z moich absolutnie

ulubionych. Jego gra na gitarze i muzyka miały

duży wpływ na mnie i mój własny styl muzyczny.

Jeśli chodzi o Tonnego, nie jest to jeden

z moich oczywistych wpływów, ale ten facet

jest absolutnie niesamowity. Chociaż mój styl

muzyczny bardzo się od niego różni, wybrałem

go, ponieważ jego styl gry jest bardzo wyraźnym

ucieleśnieniem twórczej pasji i ekspresji,

która jest podstawą muzyki. Gra prosto z

serca. Uwielbiam też hiszpański/klasyczny styl

gry na gitarze (co słychać w naszych utworach

"Stormchild" czy "Khamsin Riders"), a jego gra

jest w dużej mierze inspirowana tymi stylami.)

O to samo chciałbym prosić cię Leo, wymień

dwóch swoich ulubionych wokalistów i opowiedz,

dlaczego są to dla ciebie najlepsi śpiewacy?

Leo Unnermark: Gdybym miał wybrać

dwóch wokalistów, którzy byli dla mnie najbardziej

inspirujący i mieli wpływ na moją głęboką

miłość do muzyki, wybrałbym Ronniego

Jamesa Dio i Paula Rodgersa. Dio, bo to był

człowiek, który mógł kształtować swój głos w

dowolny sposób, który mówił i śpiewał z duszy,

który zainspirował setki tysięcy ludzi i

który napisał fantastyczne kompozycje z tekstami,

które opowiadały historie, jakich nikt

inny nie był i nie jest w stanie opowiedzieć w

świecie hard rocka/heavy metalu od tamtej pory.

To, co naprawdę wpłynęło na mnie w Dio,

to opowiadanie historii i sposób, w jaki pisał

teksty. Wolę pisać w sposób, w którym każdy

może wziąć udział w historii i namalować ją na

swój własny sposób. Jest wielu wspaniałych gawędziarzy,

ale w gatunku hard rock/heavy metal

to Dio rozpalił pochodnię. A Paul Rodgers

był dla mnie wokalistą, który dokonał przejścia

od bluesa do hard rocka. Są inne zespoły,

które to zrobiły, na przykład Led Zeppelin.

Paul Rodgers ma głos, który musiał zostać zanurzony

w benzynie bluesa i zapalony iskrą

ciężkiego rocka. Paul Rodgers jest głosem stojącym

za takimi zespołami jak Free, Bad

WINGS OF STEEL 61


Company i przecudnym The Firm, który był

efektem współpracy Paula Rodgersa i Jimmy'

ego Page'a z Tonym Franklinem na basie i

Chrisem Sladem na perkusji.

Twoja gra Parker jest niesamowita, aż trudno

uwierzyć, że to ogólnie jesteś debiutantem...

Parker Halub: Dziękuję. Gram od prawie 11

lat (zacząłem w wieku 10 lat i mam obecnie 21

lat). Wciąż jest wiele rzeczy, których muszę się

nauczyć i obszarów mojej gry, w których

chciałbym się doskonalić, ale to zawsze będzie

częścią piękna gry na gitarze. To powiedziawszy,

niezależnie od tego, gdzie są moje umiejętności

muzyczne, zawsze gram z serca.

Głos Leo najbardziej kojarzy mi się z Geoffem

Tate'em, ale także z Midnightem czy

Dio, generalnie twój głos to bardzo duży atut

Wings Of Steel...

Leo Unnermark: Dziękuję, to porównanie

pojawia się tak często, że tym razem postaram

się odnieść do niego nieco szerzej. Część dotycząca

Dio ma sens, ponieważ spędziłem dużo

czasu, ciesząc się jego podejściem do muzyki.

Jednak ze wszystkich zespołów z połowy i

końca lat 80., których słuchałem jako nastolatek,

tak naprawdę znam tylko jedną lub dwie

kompozycje z Geoffem Tate i Queensryche.

Po prostu nie pojawili się tak naturalnie na

moim radarze i nie miałem żadnej z ich płyt w

okresie dorastania. Pamiętam, jak miałem około

17 lat i starałem się być w stanie śpiewać takie

rzeczy jak Judas Priest czy Krokus. Aby

osiągnąć te wyżyny, musiałem wypróbować

różne doznania w moim głosie, które pozwoliły

mi śpiewać w wyższym rejestrze bez powodowania

zauważalnych uszkodzeń głosu. Zgaduję,

że Geoff Tate przychodzi wam na myśl,

ponieważ mam podejście "czystego głosu" z

dużą ilością dodatkowych emocji na wokalu

(tak samo jak on), a także być może anatomia

mojego ciała, która nadaje nam wszystkim unikalne

brzmienie naszego głosu. Inne częste porównania

(prawdopodobnie z podobnego powodu)

obejmują zespoły takie jak Crimson

Glory, Helloween, TNT, a nawet Bruce'a

Dickinsona. Każdy muzyk prawdopodobnie

(miejmy nadzieję) powie ci, że chce być sobą,

w przeciwnym razie, jaki to ma sens, wszyscy

gralibyśmy w cover i tribute bandach. Co

więcej, myślę, że jako artysta zawsze będziesz

porównywany do innych, którzy osiągnęli

wyróżniający się punkt w swojej karierze, w

którym można znaleźć pewne podobieństwa.

Myślę, że najlepszym sposobem na spojrzenie

na to jest potraktowanie tego jako komplementu,

ponieważ wszyscy są świetnymi wokalistami.

Wings of Steel to połączenie naszych

indywidualnych stylów i energii. Wokale

są rzeczywiście jednym z najbardziej zauważalnych

aspektów tożsamości zespołu.

Foto: Wings Of Steel

W jakich okolicznościach nawiązaliście

współpracę? Co przekonało was, że warto ze

sobą współpracować?

Wings Of Steel: Spotkaliśmy się w 2019 roku

podczas studiów muzycznych w Los Angeles i

wszystko od razu nabrało rozpędu. Mieliśmy

podobne inspiracje i wpływy, a nasze pisanie

kompozycji wydawało się, naprawdę dobrze

uzupełniać. Mentalność "wszystko albo nic"

dzielona między nami oboma sprawiła, że pokonaliśmy

wszelkie przeszkody i od tamtej pory

kontynuujemy naszą pasję. Oprócz wszystkich

muzycznych i kreatywnych aspektów,

które czynią nas siłą, którą jesteśmy oraz rzeczą,

która zrobiła największą różnicę, jest fakt,

że jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi i

łatwo się ze sobą dogadujemy.

Dlaczego pozostaliście przy duecie?

Wings Of Steel: Kiedy masz coś, co działa tak

dobrze we wszystkich aspektach twojej wizji,

wydaje się, że nie ma potrzeby tego zmieniać.

Pomiędzy pisaniem i produkcją muzyki, kierowaniem

kreatywnymi przedsięwzięciami i robieniem

wszystkich rzeczy związanych z biznesem

i promocją, zdaliśmy sobie sprawę, jakie

mamy szczęście, że mamy tak świetną równowagę

między nami dwoma. Jesteśmy otwarci

na zapraszanie ludzi do współpracy w pewnych

obszarach, ale fundamentem zespołu

będzie nadal nasza dwójka, abyśmy mogli zachować

integralność naszego brzmienia i wizji.

Wasza podstawa muzyczna to mieszanka

US heavy/power metalu w stylu Crimson

Glory i Queensryche z klasycznym heavy

metalem podobnym do Iron Maiden czy

Black Sabbath z ery Dio...

Wings Of Steel: Ciężko jest nam powiedzieć,

jaki jest styl naszej muzyki, ponieważ istnieje

wiele wpływów i inspiracji, które wpływają na

naszą muzykę. Rzeczywiście kochamy Iron

Maiden i Black Sabbath ery Dio i mamy silne

zakorzenienie w klasycznym heavy metalu.

Otrzymujemy wiele porównań do wielu świetnych

zespołów i to dla nas zaszczyt, że cieszymy

się takim samym szacunkiem jak ci tytani.

Kompozycje utrzymane w tym stylu, wyróżniają

się różnorodnością, złożonością, pomysłowością,

po prostu wkładacie w nie dużo

serca, wyobraźni, talentu i umiejętności...

Wings Of Steel: Dziękujemy. Zawsze piszemy

to, co jest dla nas inspirujące w danym momencie

i nie nakładamy żadnych ograniczeń

ani oczekiwań na rodzaj muzyki, którą chcemy

napisać. Chodzi o pasję, a wszystkie aspekty

utworów są sposobem na jej wyrażenie.

Drugą waszą muzyczną twarzą jest potężny

blues-rock, coś w rodzaj mieszanki wczesnego

Whitesnake z jego późniejszym wcieleniem,

tym glam-metalowym. Oczywiście

mo-żna dorzucić do tego Led Zeppelin czy

też Kingdom Come. Wiadomo blues to fundament

hard rocka i heavy metalu, jednak

skąd u was uwielbienie do takiej muzyki?

Wings Of Steel: W swej istocie, blues pochodzi

z miejsca, które ma niewiele wspólnego z

techniką czy muzykalnością, ale wszystko z

sercem i duszą. Muzyka bez duszy jest jak

kwiat bez kolorów. W każdym utworze muzycznym,

który piszemy, tłumaczymy to, czego

same słowa nie mogą powiedzieć. Nosimy tego

ducha ze sobą zarówno w muzyce, jak i w naszym

codziennym życiu. Kiedy połączysz dobrą

muzykalność i różnorodność utworów i

nastrojów z duchem bluesa, otrzymasz rodzaj

muzyki, która przetrwa próbę czasu i sprawi,

że włosy staną ci dęba. Muzyka jest formą

komunikacji, która pozwala nam wyrażać i łączyć

się z innymi ludźmi w głębszy i głębszy

sposób. Biorąc to wszystko pod uwagę, było

nieuniknione, że nasze inspiracje i podobieństwa

do tych zespołów będą widoczne w naszej

muzyce.

Słuchając waszych utworów "Garden of

Eden", "Lady of the Lost" czy "Leather And

Lace" przypomniały mi się opinie o Greta

Van Fleet, że zasługują na swoją pozycję, bo

jako nieliczni młodzi muzycy potrafią odtworzyć

klimat z czasów Led Zeppelin. Jesteście

ciekawi, co by ludzie odpowiedzialni

za promocję Greta Van Fleet powiedzieli po

przesłuchaniu waszych kawałków i czy byliby

gotowi w wypromowaniu was tak, jak to

zrobili z Greta Van Fleet?

Wings Of Steel: Mamy taką nadzieję! Wierzymy

w naszą muzykę i mamy silne podejrzenie,

że ci ludzie prędzej czy później się do niej

przekonają. Mamy wielki szacunek dla zespołów

takich jak Greta Van Fleet, ponieważ

czujemy, że tworzą coś nowego ze swoim brzmieniem,

a nie tylko je powielają.

Mimo wszystko zderzenie waszego US heavy/power

metalu z potężnym blues-rockiem

wywołuje pewien dysonans. Musiałem przesłuchać

album kilka razy, aby się do tego

efektu przyzwyczaić. Co z tym fantem macie

zamiar zrobić? Z jednej strony to pewna oryginalność,

z drugiej strony może spowodować

zniechęcenie fanów wobec waszej muzy-

62

WINGS OF STEEL


ki...

Wings Of Steel: Wierzymy, że jest to lepsza

rzecz niż zła. Wierzymy w autentyczność i jest

to po prostu manifestacja naszego stylu. Duża

dynamika w kompozycjach była powszechna

dla wielu zespołów w tamtych czasach, a obecnie

nie jest już tak powszechna (Led Zeppelin,

Rainbow, Thin Lizzy, itp.). Dodatkowo różnych

ludzi przyciągają różne utwory z naszego

katalogu i z tej perspektywy jesteśmy w stanie

dotrzeć do szerszej publiczności. Koniec końców,

choć możemy eksplorować wiele stylów i

klimatów w naszym brzmieniu, to wszystko

jest Wings of Steel.

Jak powstawała muzyka do "Garden of

Eden"? Ile czasu potrzebowaliście, aby wymyśleć

muzykę, zaaranżować ją, dopasować

teksty i linie melodyczne? Dopracowaliście

się jakiegoś schematu, który ułatwi pracę nad

muzyką w przyszłości?

Wings Of Steel: Chcieliśmy napisać coś naprawdę

powolnego z ciężkim bluesowym klimatem,

który pozwoliłby Leo wykorzystać

niższy zakres jego głosu. Napisanie i nagranie

tego kawałka zajęło około tygodnia. Jeśli chodzi

o pisanie utworów, to nie mamy jakiejś

ustalonej metody. Zaczynamy od pomysłu,

który miał jeden z nas, niezależnie od tego,

czy był to riff, melodia, sekcja, groove, atmosfera,

inspiracja, a kawałek od tego momentu w

zasadzie rozwija się sam. Indywidualnie (i kolektywnie)

wymyślamy pomysły przez cały

czas, więc zawsze mamy z czego czerpać, gdy

decydujemy się napisać więcej muzyki.

Album brzmi znakomicie! Czysty soczysty

dźwięk i to bardzo selektywny, choć muzykę

gracie ciężko. To brzmienie osiągnęliście sami

czy ktoś wam pomagał?

Wings Of Steel: Jeśli chodzi o produkcję,

nadzorowaliśmy cały proces od początku do

końca. Gitary i bas zostały nagrane przez Parkera,

a wokale na albumie zostały nagrane

przez Leo, a wszystko to w domowym studiu

zespołu. Perkusja została nagrana przez Mike'a

Mayhema w innym lokalnym studiu nagraniowym.

Wraz z naszym inżynierem miksu/masteringu

Damienem Rainaudem udało

nam się uzyskać brzmienie, do którego dążyliśmy.

Ostatecznie jesteśmy bardzo zadowoleni

z brzmienia albumu (jak i EP-ki).

"Garden of Eden" brzmi, jakby nagrywał go

kompletny zespół, jakby tworzyło go kilka

muzycznych indywidualności. Czy wszystko

faktycznie nagraliście we dwójkę, czy też

pomagali wam goście i muzycy sesyjni?

Wings Of Steel: Wszystko poza perkusją zostało

nagrane przez nas. Celem jest zawsze

tworzenie muzyki, która przekłada się tak

dobrze, jak to możliwe na scenariusz na żywo,

a po zagraniu utworu na żywo z przyjemnością

stwierdzamy, że tak jest. Przy tak dużej

kreatywności muzycznej płynącej w twoich

żyłach, wspaniale jest móc tworzyć utwory,

które wyróżniają się same w sobie, ale wszystkie

mają wspólne brzmienie zespołu. Mamy

jasną wizję tego, czego chcemy w naszym brzmieniu

i wprowadzamy to w życie, wykorzystując

nasze najlepsze umiejętności.

Album jest na rynku od jakiegoś czasu, jakie

opinie docierają do was od krytyków i fanów?

Wings Of Steel: Ogólnie rzecz biorąc, opinie

były niezwykle pozytywne. Niektórzy wolą jedne

utwory od drugich i wyrażają swoje obawy,

że utwory są zbyt różne. Co zabawne, jest

to również jedna z rzeczy, za które wielu nas

chwali. Z naszego punktu widzenia każdy ma

swój gust i nie widzimy powodu, dla którego

mielibyśmy unikać pewnej dynamiki w

naszym brzmieniu. Raczej decydujemy się na

eksplorowanie tego wszystkiego i włączanie

tego, gdy nadal ewoluujemy jako twórcy,

muzycy, ludzie i miłośnicy muzyki hard rockowej

i heavy metalowej. Uważamy, że sprzedalibyśmy

się za nisko, gdybyśmy zdecydowali

się ograniczyć do jednego konkretnego stylu/

rodzaju rocka; jest już wiele zespołów, które

właśnie to robią. Chcemy dostarczyć muzyczną

podróż, która wywodzi się z fundamentów

hard rocka oraz heavy metalu, a która

pasuje do wielu kieszeni. Wolność wyboru w

kreatywności jest dla nas bardzo ważna i wierzymy,

że to nieograniczone podejście jest sposobem,

w jaki najlepsza muzyka została napisana

i nadal będzie pisana.

Jakby nie oceniać "Garden of Eden" i pierwszego

naturalnego zaciekawienia to czeka

was cała masa pracy. Przede wszystkim, żeby

pchnąć kapele do przodu, musicie znaleźć

odpowiednich muzyków, którzy uzupełni

potrzebny skład. Podjęliście może jakieś kroki

w tej kwestii? A może pozostaniecie projektem

studyjnym? Aktualny rynek pozwala

na całkiem niezłą egzystencję takich kapel...

Wings Of Steel: Chociaż muzyka jest pisana

przez nas, Parkera i Leo, Wings of Steel jest

w rzeczywistości zespołem. Kiedy wychodzimy

na scenę, to razem z muzykami, którzy pasują

do zespołu zarówno pod względem muzycznym,

osobistym, jak i technicznym. Staramy

się dostarczać wrażenia na żywo, które oddają

sprawiedliwość muzyce i pozostawiają każdego

fana pragnącego więcej. Ten dźwięk jest

zbyt duży, by grały go tylko dwie osoby, zasługuje

na świetny zespół. Dzięki świetnej muzyce

i świetnemu składowi zyskujesz jeszcze

większą publiczność, z którą możesz się tym

wszystkim podzielić, a w końcu o to właśnie

chodzi. Nasz obecny skład obejmuje perkusistę

Mike'a Mayhema, gitarzystę Stefana Johna-Baileta

i basistę Johnny'ego Shankela.

Jak większość młodych kapel wystawiliście

swoją płytę na kanale NWOTHM Full Albums.

Czy czujecie się częścią nurtu NWO

THM?

Wings Of Steel: Tak, czujemy się częścią

NWOTHM. Jeśli spojrzeć na to, czym jest

"tradycyjny heavy metal", to obejmuje on szeroką

gamę inspiracji, od bluesa po neoklasykę.

W tym samym sensie obejmujemy szerokie

spektrum utworów, które w mniejszym lub

większym stopniu wywodzą się z korzeni

heavy metalu. I jesteśmy rzeczywiście częścią

nowej fali zespołów poświęcających się pisaniu

dobrej jakości muzyki.

Jak w ogóle w waszym wypadku sprawdziło

się wykorzystanie tego kanału do promocji?

Z jakich jeszcze nowych środków proponowanych

przez współczesne media chcecie

wykorzystać do promocji Wings Of Steel?

Wings Of Steel: Cieszymy się, że możemy

być częścią kanału, który pomaga promować

undergroundowe zespoły muzyki metalowej.

Nie ma kanału, który robiłby to lepiej i z większym

szacunkiem dla artystów i ich fanów.

YouTube i Facebook okazały się dla nas dwiema

najkorzystniejszymi platformami, jeśli chodzi

o zdobywanie fanów i komunikację z nimi.

Inne platformy, takie jak Bandcamp i Instagram,

również okazały się kluczowe w dotarciu

do naszych fanów. Mieliśmy również występy

w radiu i wiele świetnych recenzji, które

nadal pomagają nam rozpowszechniać informacje.

Do tej pory zagraliśmy tylko dwa koncerty

na żywo, więc świat cyfrowy był dla nas

punktem zerowym, jeśli chodzi o rozwój naszej

bazy fanów. Ale jak tylko nadarzy się

okazja, zamierzamy wyruszyć w długą trasę

koncertową i zagrać na żywo dla naszych fanów

na całym świecie.

Działacie na własny rachunek. Nigdy nie

myśleliście, aby podjąć współpracę z jakąś

wytwórnią?

Wings Of Steel: Jesteśmy naszą własną wytwórnią.

Po otrzymaniu kilku ofert kontraktów

i poznaniu działalności zespołu od podszewki

uważamy, że jest mało prawdopodobne,

abyśmy współpracowali z wytwórnią, chyba

że nasze wymagania zostaną spełnione. Z

pewnością nadal istnieją pewne korzyści ze

współpracy z wytwórnią, ale jeśli nie otrzymamy

doskonałej oferty, będziemy nadal działać

niezależnie, ponieważ do tej pory odnosiliśmy

wiele sukcesów.

Przeważnie materiał na pierwszy krążek powstaje

przez dłuższy czas. Teraz w krótszym

czasie będziecie musieli przygotować nowy i

premierowy program. Czujecie się na siłach

podjąć się tego wyzwania? Może macie już

pierwsze pomysły?

Wings Of Steel: Materiał na EP-kę był gromadzony

przez dłuższy czas, podczas gdy materiał

na pełny album został napisany (i nagrany

w większości) w niecałe 10 tygodni. Czujemy

się komfortowo, pracując z lub bez deadline'u,

więc tak, czujemy, że jesteśmy w stanie

sprostać wyzwaniu. Koncepcja czasu wydaje

się wyskakiwać przez okno, kiedy siadamy do

pisania muzyki; niektóre utwory mogą być

gotowe już po dniu lub dwóch, podczas gdy

inne powstają nieco dłużej. Ale niezależnie od

tego, ile mamy czasu, zawsze będziemy dostarczać

najlepszą muzykę, jaką możemy. Jesteśmy

bardzo podekscytowani możliwością pisania

kolejnych materiałów, ponieważ muzyka

jest fundamentem tego zespołu. Ciągle wpadamy

na nowe pomysły, niektóre sami, a niektóre

razem. Kiedy siadamy z jakimkolwiek

pomysłem, który wybieramy do pracy, utwór

materializuje się na swój własny sposób i to

prawie tak, jakby kompozycja pisała się sama.

Mamy nadzieję, że w przyszłym roku rozpoczniemy

proces pisania trzeciego albumu.

Michal Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski &

Szymon Tryk

WINGS OF STEEL

63


Armagh kiedyś takie miało; dopiero przy tej

płycie zaczęło to jakoś wychodzić.

HMP: Mam wrażenie, że mimo świetnych

recenzji i generalnie dobrego odbioru "Serpent

Storm" przeszła w ubiegłym roku bez większego

echa. Pewnie więc tym bardziej cieszy

was to, że dzięki Dying Victims Productions

ten album zyska teraz szansę szerszej promocji,

dotrze też do większej liczby fanów na

całym świecie?

Galin: Cześć. Czy ja wiem, czy bez większego

echa, jednak w porównaniu z poprzednim albumem,

którego promocja przypadła na czas

pandemii, nie było aż tak źle. Przede wszystkim

cieszy nas, że udało się nawiązać współpracę

z Florianem, to w porządku facet.

Dla was jest to wciąż coś świeżego, wywołującego

emocje czy trochę już one opadły,

Prawdziwy metal i pałac w ruinie

- Armagh powstało z fascynacji starą szkołą heavy, speed, thrash, black

metalu - deklaruje Jakub "Galin" Galiński i trudno się z tymi słowami nie zgodzić.

Na najnowszym albumie warszawskiej formacji na plan pierwszy wysunęły się te

bardziej tradycyjne elementy, dzięki czemu "Serpent Storm" jest jeszcze ciekawszy

w warstwie muzycznej, oferując przy tym dużą dozę agresji. Nic więc dziwnego, że

tegoroczne wznowienie tej płyty firmuje Dying Victims Productions, dzięki czemu

Armagh ma szanse wypłynąć na szersze wody, na co bez dwóch zdań zasługuje.

Foto: Piotr Franaszczuk

Za młodu woleliście grać ostrzej - z wiekiem

człowiek jednak łagodnieje, stąd ten powrót

do klasyki, do brzmień i patentów charakterystycznych

dla przełomu lat 70. i 80., kiedy

to tradycyjny heavy metal w jego najbardziej

klasycznej postaci dopiero się tworzył?

Dalej lubimy grać ostro. Robienie tego cały

czas jest po prostu nudne. Nie rozumiem, po

co tak generalizować. W mojej opinii to, co

nazywasz "tradycyjnym heavy metalem" jest

pod wieloma względami o wiele bardziej "ekstremalne",

niż w większości przypadków kuriozalne

darcie ryja do jazgotu, co w żadnym

wypadku nie ujmuje temu drugiemu bycia fajnym,

na swój sposób.

Pamiętam te czasy i nawet u nas, w zacofanym

i coraz biedniejszym PRL-u, ostra muzyka

z każdym kolejnym rokiem była coraz

popularniejsza, głównie dzięki audycjom

radiowym, bo kulejącą, rodzimą fonografię

było wtedy co najwyżej stać na wydanie singli

UFO i Whitesnake, co i tak było wielkim

wydarzeniem. Do tego w naszej prasie fachowej

jeszcze w roku 1980 pisano o "odradzaniu

się i nawrocie popularności hard

rocka", podając jako przykłady Iron Maiden

czy Saxon. A jak podchodzi do tych formatywnych

czasów metalu młode pokolenie, czyli

wy? Macie do nich sentyment, gloryfikujecie

je w jakikolwiek sposób, czy ta cała otoczka,

krajowa czy zachodnia, nie ma dla was żadnego

znaczenia, liczy się bowiem tylko muzyka?

Często jak rozmawiamy z ludźmi, którzy pamiętają

te czasy, to tworzy się nić porozumienia.

Myślę, że w środowisku związanym z tą

muzyką bezsensownym jest postrzeganie innych

ludzi przez pryzmat wieku, bo i tak każdy

tego mentalnego 15-latka w sobie gdzieś

tam ma. Żyjemy tutaj, to wynosi się z domu,

może dopaść w szkołach, na podwórkach.

Trzeba być kompletnie zamkniętym na świat,

żeby wychowując się w Polsce nie podłapać

czegoś, co stanowi o polskiej kulturze, a heavy

metal jest u nas akurat mocno zakorzeniony.

Kto lub co zainspirowało więc was najbardziej

do czegoś, co internetowa encyklopedia

heavy metalu określa jako black i heavy metal?

Bo są one oczywiście słyszalne w waszej

muzyce, ale sporo w niej również odniesień

do klasycznego hard rocka z pierwszej połowy

lat 70., a dłuższe, trwające często ponad

pięć minut utwory budzą też skojarzenia z

bardziej epickimi/retrorockowymi formami?

Armagh powstało z fascynacji starą szkołą

heavy, speed, thrash, black metalu. Wpływy

pierwszego i ostatniego były w naszym odczuciu

najmocniejsze w tym, co graliśmy na początku,

tak więc to opisywaliśmy.

bo ten materiał ma przecież kilka lat, a firmujący

go skład też należy już do przeszłości?

Obecnie jesteśmy na etapie wdrażania Atom

Smashera, naszego nowego perkusisty, więc

siłą rzeczy, odkrywamy stare numery na nowo.

Nowi muzycy interpretują je na swój sposób,

ja sam wiele rzeczy gram trochę inaczej niż na

nagraniach.

W tym kontekście od razu nasuwa się pytanie

o wasze dalsze poczynania, gdyż zakładam,

że zawartość nowego albumu to wypadkowa

muzycznych fascynacji całego tworzącego

go składu - ten nowy również ma ciągoty

do preferowania hard 'n' heavy starej szkoły?

Nowy skład to w większości moi wieloletni

kumple. Z Tomaszem wspólnie tworzyliśmy

Bestiality, jest jednym z ojców założycieli

First Wave Only. Z Wiktorem, oprócz

współpracy wydawniczej, przy organizacji wielu

koncertów i projektowaniu różnych grafik,

robimy od wielu lat projekt pod nazwą Fukkin'

Vengeance, w którym on śpiewa, a ja

gram na gitarze. Albert jest świeżą krwią w

towarzystwie, do tej pory obracał się w bardziej

ekstremalnych stylistykach, ale podobnie

jak reszta z nas wychował się na dobrych rzeczach,

między innymi Black Sabbath, Judas

Priest. Preferowanie hard 'n' heavy, w naszym

przypadku to nigdy nie wiem, jak się odnieść

do takich pytań, bo my lubimy dużo różnych

rzeczy, zarówno słuchać, jak i grać.

Jak doszło do tego, że tradycyjny metal wysunął

się waszej muzyce na plan pierwszy,

detronizując te bardziej ekstremalne elementy?

Przede wszystkim jest to zasługa wokali, dla

mnie to był cel od samego początku, żeby

Fani muzycznej ekstremy mogą zarzucić

wam, że łagodniejecie, etc., ale z drugiej strony

po "Serpent Storm" mogą sięgnąć ci słuchacze,

dla których black był czymś nie do

zaakceptowania, tak więc coś za coś?

Trudno się z tobą nie zgodzić.

Dostrzegam tu jednak pewną rozbieżność,

bowiem z jednej strony chętnie cofacie się w

przeszłość, jednak z drugiej nie szanujecie

zabytków, nawet jeśli chodzi o socrealistyczny

Pałac Kultury i Nauki - skąd pomysł,

64

ARMAGH


żeby na okładce "Serpent Storm" przedstawić

go w takiej właśnie formie? (śmiech)

Pałac w ruinie pierwotnie miał trafić na

okładkę splita kilku warszawskich kapel, który

chciałem wydać, ale straciłem zainteresowanie

tym przedsięwzięciem. Pomysł powrócił przy

okazji "Serpent Storm", mocno rezonując z

warstwą liryczną płyty i moją koncepcją

Satanic City, jakim to widzę Warszawę z jej

tempem życia oraz bezwzględnością, kontrastującymi

z atmosferą niektórych "wycinków"

tego miasta, gdzie czas jakby staje w miejscu,

a przestymulowanie, nadmierne bodźce wydają

się nie istnieć. Niestety, takich miejsc jest

już coraz mniej, nowoczesnych blokowisk za

to przybywa.

Roman Kostrzewski odszedł w lutym ubiegłego

roku. Te nawiązania do "Ostatniego

taboru" Kata w "Into The Fumes Of Deutero-Steel"

pojawiły się jeszcze za jego życia,

czy też wpadłeś na ten pomysł już po jego

śmierci?

Te tabory to mi się dośpiewały któregoś razu

"same" na jakiejś próbie i tak już zostało. Zaczęliśmy

grać ten numer na krótko przed United

Arts Festiwal w Gdańsku, między innymi

przed Katem właśnie.

Nigdy nie korciło was, żeby postawić na polskojęzyczne

teksty, adresujecie muzykę

Armagh do szerszego grona słuchaczy, gdzie

angielski jest językiem międzynarodowym?

Teksty naszych pierwszych kawałków były po

polsku. Zdecydowaliśmy się na przetłumaczenie

ich z myślą, że do pierwotnych wersji wrócimy

po latach, jeśli przetrwają próbę czasu.

Adresujemy naszą muzykę przede wszystkim

do każdego, kto chce jej słuchać.

Zastanawiam się tylko czy to w obecnych

czasach jest absolutnie konieczne skoro choćby

wasi kumple z wytwórni Sexmag wydali

w jej barwach MLP "Sex Metal" z polskimi

tekstami - może nasz język byłby czymś ciekawym

dla fanów ze świata, tak jak my słuchamy

często zespołów węgierskich, hiszpańskich

czy japońskich, nie mając pojęcia o

czym traktują ich teksty?

Myślę, że sam odpowiedziałeś sobie na to pytanie.

Ta płyta brzmi bardzo stylowo, nie cierpi na

to, co określam czasem "cyfrowym syndromem",

który jest problemem wielu obecnych

zespołów - nagrywaliście na taśmę, czy też

cyfrowo, ale starając się zabrzmieć jak najbardziej

organicznie?

Wiem o co chodzi z tym cyfrowym syndromem,

uciekamy od tego jak najdalej. Nagrywaliśmy

i produkowaliśmy tę płytę sami, podobnie

jak wiele innych, które ją poprzedziły i

pewnie nastąpią. To, że ona tak brzmi, to

masa różnych składowych, między innymi

efekt doświadczenia nabytego przy niezliczonych

sesjach nagraniowych, większej świadomości,

wielu nieprzespanych nocy.

Skoro "Serpent Storm" nagraliście na przełomie

2021/2022, po czym latem ubiegłego roku,

już po premierze albumu, firmujący go

skład stał się wspomnieniem, zakładam, że

w tym nowym pracujecie już nad nowym materiałem?

Owszem, równolegle obok ogrywania dotychczasowego

materiału aranżujemy nowe kawałki.

Są szanse, że ukaże się on również nakładem

Dying Victims Productions, może jeszcze w

tym roku, żeby podtrzymać dobrą passę

Armagh?

Myślę, że szanse na to są niemałe.

Wojciech Chamryk


Muzycznie wciąż mamy wiele do powiedzenia

Fani US metalu niewątpliwie już nazwę Kingdom Of Tyrants wpisali do

swoich notatników, inni z pewnością już zakupili ich debiutancki album "Architects

Of Power". Nie dziwię się, bo ich muzyka jest ekscytująca, ale jak może być

inaczej, gdy za formacją stoją starzy wyjadacze z Meliah Rage i Steel Assassin.

Jeżeli jeszcze nie słyszeliście zespołu i ich płyty, zróbcie to, ale wcześniej sięgnijcie

po poniższy wywiad z gitarzystą Kevinem Curranem.

inaczej niż Steel Assassin i Meliah Rage,

chcieliśmy stworzyć coś świeżego i nowego, co

nie byłoby porównywane do tych zespołów.

Foto: Sonia Ferreira

Czy zgodzisz się, że waszymi inspiracjami

są m.in. takie zespoły: Metal Church, Armored

Saint, Vicious Rumors, Megadeth, a

także Accept, Judas Priest czy Iron Maiden.

Może byś coś dodał?

Zgadzam się absolutnie. Wszyscy pochodzimy

z różnych środowisk. Mooney i ja kochamy

europejski metal, taki jak Accept i Helloween,

a także wszystkie wpływy NWOBHM.

Angel Witch, Tygers of Pan Tang itd. Stu po

prostu kocha metal. Uwielbia o nim rozmawiać,

słuchać go... Jest pod wpływem Maiden

i Priest, a także thrashu. Jest też wielkim fanem

nowego melodyjnego metalu, takiego jak

Ghost. Mike Munro jest fanatykiem Saxon,

w sumie wszyscy jesteśmy, ale może Mike

szczególnie. Dave jest głównie pod wpływem

thrash i progresu. Kansas i ELP, Armored

Saint i Slayer. Najważniejsze jest to, że

wszyscy mamy tak różne zainteresowania, ale

każde z nich przyczynia się do naszego podświadomego

procesu twórczego.

Niemniej wasza muzyka, co najwyżej jest

zakorzeniona w dawnym tradycyjnym heavy

metalu, a dzięki swojemu doświadczeniu i talentom

tworzycie własna oryginalną muzykę...

Tak, zdecydowanie powiedziałbym, że jesteśmy

dobrze zakorzenieni w tradycyjnym heavy

metalu i wszyscy uważamy, że tradycyjny metal

jest nadal aktualny, ale nie jesteśmy też

zbyt starzy, by wiedzieć, że doświadczenie

życiowe może wnieść świeże pomysły do starego

stylu. Muzycznie wciąż mamy wiele do

powiedzenia.

W jaki sposób pracowaliście nad materiałem

na "Architects Of Power"?

W bardzo kooperatywny sposób. Mieliśmy

bardzo kreatywne sesje twórcze, podczas których

wymienialiśmy się ideami i pomysłami,

świetnie się przy tym bawiąc. Zwykle miałem

pomysły na teksty i albo miałem już pomysł

na to, jak powinny wyglądać riffy i muzyka,

albo dzieliłem się nimi z Mooneyem, aby

uzyskać świeże spojrzenie. Razem stworzyliśmy

fundamenty dla wszystkich dziewięciu

kompozycji, a następnie sprowadziliśmy

Munro, aby dodał swój własny, unikalny

stempel do kawałków. To był bardzo płodny

czas.

HMP: Jak w ogóle do tego doszło, że zdołaliście

skrzyknąć się właśnie w takim składzie?

Kevin Curran: Oba zespoły przyjaźnią się od

lat 80. Wszyscy byliśmy w kontakcie, spotykaliśmy

się i okazjonalnie tworzyliśmy razem

muzykę. Kilka lat temu Mike Mooney, Mike

Munro, Stu i ja zagraliśmy koncert w hołdzie

Saxon i to zapoczątkowało plan na to, co mogliśmy

wspólnie zrobić, więc kiedy wpadłem

na pomysł zupełnie nowego, oryginalnego projektu,

wiedziałem, kogo chcę zwerbować. Ponadto

na YouTube jest świetny "mini-dokument"

zatytułowany "A Boston Metal Story"

- opowiada on całą historię tego projektu, jak

wszyscy doprowadziliśmy go do skutku, z

punktów widzenia każdego z nas.

Kingdom Of Tyrants gra typowy US heavy/

power metal, ale co ma grać, jak jej muzycy

tworzyli lub tworzą Meliah Rage i Steel

Assassin?

Wszyscy kochamy muzykę i wszyscy lubimy

też wiele różnych stylów muzycznych. Ja i Dave

gramy w zespole opartym na bluesie, a

Mooney i Dave przez kilka lat grali hard rockowe

covery. Wszystko to działo się, gdy Stu

wciąż był aktywny w Meliah Rage i Bad Karma,

a Munro wciąż śpiewał. Wiedzieliśmy, że

połączenie stylów Meliah Rage i Steel Assassin

zaowocuje czymś innym. Nie wiedzieliśmy

dokładnie, jak się połączą, ale chcieliśmy się

tego dowiedzieć. Spotkaliśmy się pod koniec

2021 roku, aby zobaczyć, jaka jest chemia.

Okazało się, że od razu się dogadaliśmy. Jednym

z naszych głównych celów było brzmieć

Czy doświadczenia z Meliah Rage i Steel

Assassin miały jednak jakiś wpływ na muzykę

Kingdom Of Tyrants?

Zdecydowanie. To wszystko, co dzieje się teraz

oraz kilka dekad życia, które minęły od powstania

tych zespołów. Kumulacja doświadczeń

związanych z graniem metalu przez większość

naszej muzycznej kariery również pomogła

w stworzeniu nowych utworów. Ale tak jak

powiedzieliśmy wcześniej, chcieliśmy wyjść

poza granice tych dwóch obozów.

Czego nie mogliście zrobić w Meliah Rage i

Steel Assassin, a możecie swobodnie zrobić

w Kingdom Of Tyrants? Jest coś specjalnego,

co wyróżnia Kingdom Of Tyrants?

Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek były jakieś

restrykcyjne w Meliah Rage lub Steel

Assassin, ale ten zespół powstał jako grupa

przyjaciół, którzy znają się od dłuższego czasu

i jest dużo swobody i poczucia komfortu w

byciu w sali prób z ludźmi, których już znasz.

To usuwa wszelką presję. Wchodząc do zespołu

wiedzieliśmy, na co stać każdego z muzyków,

a także znaliśmy ich nastawienie i etykę

pracy. To z pewnością coś wyjątkowego.

Ponadto, mamy dodatkowe poczucie wolności,

w którym nie jesteśmy ograniczeni do stylów

żadnego z zespołów. Możemy pisać nowe

teksty i riffy, które są niezależne od tego, co

robiliśmy w przeszłości.

Dbacie, aby wasze utwory trafiły do słuchacza

w sposób bezpośredni, dlatego mają one

moc, świetne riffy, znakomite melodie, ale

także staracie się, aby zaintrygować budową

utworu, aranżacjami, czy innymi ciekawymi

zagrywkami. Wasza muzyka ma być szczera,

ale nie nudna...

Dziękuję za miłe słowa. Czasami podczas pisania

nowych utworów Mike Munro śpiewał

coś nieoczekiwanego. Wszyscy patrzyliśmy na

siebie i automatycznie zdawaliśmy sobie sprawę,

że genialne pomysły pojawiają się organicznie.

Przyjmowaliśmy nieoczekiwane i podążaliśmy

tym kursem. Nigdy nie było żadnego

prawdziwego planu na stworzenie określonego

rodzaju nagrania, te utwory są po prostu reprezentacją

tego, gdzie byliśmy w danym momencie

naszego życia.

Bardzo ciekawie jest w kompozycjach

"Architects Of Power" i "Ghosts Of Industry",

mają one bardziej rozbudowana formę,

z wieloma tematami muzycznymi, kontrastami

oraz zmianami temp, są bogato zaaran-

66

KINGDOM OF TYRANTS


żowane, niekiedy epatujące techniką (przede

wszystkim "Ghosts Of Industry"). Czy można

mówić, że wasza muzyka ma wiele twarzy,

a jedną z nich jest progresywny metal?

Ze wszystkimi naszymi różnymi wpływami, w

naszej muzyce są zdecydowanie pewne progresywne

aspekty, które również całkowicie przyjęliśmy.

Jak już wspomniałem, wszyscy mamy

tak interesujące muzyczne historie, że nie może

to nie wyjść na jaw podczas pisania muzyki,

a fakt, że można to docenić, sprawia, że jest

to jeszcze bardziej satysfakcjonujące.

Czy zgodzisz się, że Mike'a Munro na

"Architects Of Power" zaśpiewał najlepiej w

całej swojej karierze?

Całkowicie się z tym zgadzam. Był taki moment,

w którym Mike wszedł do kabiny, aby

wykonać swój pierwszy wokal, a reszta z nas

siedziała w pokoju kontrolnym i była absolutnie

zdumiona. Moc, którą potrafi wydobyć,

była zadziwiająca. I to samo mówiło wielu naszych

muzycznych kolegów i przyjaciół, więc

tak, zgadzam się z tym stwierdzeniem.

Należy też pochwalić duet gitarzystów Steel

Assassin, czyli ciebie i Michaela Mooney'a.

Wykonaliście na "Architects Of Power" niesamowitą

robotę...

Między Mike'iem a mną jest chemia, która

była doskonalona przez lata i stale ewoluuje,

co z pewnością jest widoczne na albumie.

Tworzymy razem muzykę od ponad czterdziestu

lat w taki czy inny sposób, a więź, którą

stworzyliśmy zarówno muzycznie, jak i osobiście,

jest widoczna za każdym razem, gdy

wchodzimy na scenę! Staliśmy się rodziną i jak

w każdej rodzinie, są dobre i złe chwile, ale to

doświadczenie wyniesione z tamtych czasów i

obecna historia przelewa się przez nas, szczególnie

na nowej płycie. Jeszcze raz bardzo

dziękuję za tę uwagę i komentarz!

"Masque Of Red Death" (Maska Czerwonego

Moru) kojarzy mi się z opowiadaniem

Edgara Allana Poe oraz z filmem o tym samym

tytule opartym na tym opowiadaniu.

Jesteście zwolennikami mrocznych opowieści

Poe, czy raczej jego filmowych adaptacji?

Czy w ten sposób próbujecie rozliczyć się z

okresem pandemii?

Najciekawsze jest to, że pandemia nie miała

żadnego wpływu na tę kompozycję. Po prostu

mam głęboki szacunek dla twórczości Poego,

a pomysł, by ta historia stała się metalowym

kawałkiem, był w moim notatniku już od kilku

lat.

Ogólnie, o czym są wasze teksty i co chcecie

w nich przekazać w swoim fanom?

Jest w nich dużo mitologii i historii. Głównie

staramy się przekazać poczucie narracji historii

oraz poczucie władzy. Są to teksty, które

płynnie i tematycznie wplatają się w gitarowe

riffy. Nigdy tak naprawdę nie pisaliśmy o "szybkich

samochodach" czy "szybkich kobietach",

jest wystarczająco dużo zespołów, które to

robią i robią to prawdopodobnie o wiele lepiej

niż my, więc jest to po prostu naturalna nisza,

którą znaleźliśmy i myślę, że będziemy się jej

trzymać!

Na video wybraliście "Ghosts of Industry",

dlaczego właśnie ten utwór? Uważacie go za

najbardziej reprezentatywny dla płyty?

Wręcz przeciwnie. Czuliśmy, że jest to być

może najbardziej odmienny kawałek na całej

płycie, a jednocześnie taki, który być może

najlepiej nadaje się do wizualnej prezentacji w

połączeniu z dźwiękiem. Czuliśmy, że historia

drugiej rewolucji przemysłowej to bardzo silny

koncept. Im bardziej rozwijaliśmy utwór, tym

silniej czuliśmy, że ta historia staje się namacalna.

To był naturalny wybór do stworzenia

teledysku.

Nie zdziwię się jak "Architects Of Power" w

najbliższym czasie stanie się małą sensacją.

Myślę, że to płyta jest skazana na sukces.

Macie podobne odczucia?

Miło to słyszeć. Dziękujemy! Jesteśmy optymistycznie

nastawieni, co do losów "Architects

Of Power". Część materiału jest bardzo

chwytliwa z melodiami i haczykami, które

utkwią w umysłach metalowców na całym

świecie! Kiedy nagrywaliśmy ten album, przyszedł

moment, kiedy wszyscy wiedzieliśmy, że

tworzymy coś wyjątkowego i szczerze mówiąc,

jesteśmy bardzo dumni z końcowego produktu.

Naszą jedyną nadzieją jest to, że inni usłyszą

w tych utworach to samo co my, to byłby

wtedy metal!

Nie ma co ukrywać macie swoje lata, a wokół

was jest pełno młodych zespołów grających

różne odmiany tradycyjnego heavy metalu,

myślicie, że zdołacie zdobyć miejsce dla

Kingdom Of Tyrants na tej scenie?

Czujemy się bardzo swobodnie w tym, co robimy.

Obecnie nie odczuwamy żadnej presji

czy stresu związanego z zespołem. Po prostu

cieszymy się tym i obserwujemy, co przyniesie

przyszłość. Nie ma podręcznika dla tego rodzaju

rzeczy, jeśli muzyka jest wystarczająco

dobra, to będą jej słuchać. Piękno tego projektu

polega na tym, że nie ma presji ze strony

nikogo, więc jakiekolwiek "miejsce na scenie"

będziemy mogli osiągnąć, będzie piękne.

Niemniej obecnie nie jest łatwo promować

takie zespoły jak wasz. Macie może jakiś

sposób na to, aby trafić do jak najszerszej publiczności

i odbiorców?

Chociaż nie mamy ustalonego schematu działania,

badamy wszystkie możliwości promowania

zespołu. Wszyscy jesteśmy aktywni w mediach

społecznościowych, a także mamy przyjaciół

i współpracowników, którzy kooperują z

nami i pomagają nam dotrzeć do właściwej

publiczności, a także być może do kilku osób

spoza naszej typowej bazy fanów. Będziemy

nadal szukać nowych sposobów na rozpowszechnienie

naszego materiału. Myślimy o

tym, że może artykuł na okładkę twojego autorstwa

naprawdę sprawiłby, że znaleźlibyśmy

się na właściwej mapie! (śmiech)

Ewentualny sukces "Architects Of Power"

nakręci was do następnych działań z Kingdom

Of Tyrants? A może nie czekacie na

rezultaty i już teraz pracujecie nad kolejnym

albumem zespołu?

Tak bardzo podobało nam się nagrywanie

"Architects Of Power", że rozmawiamy o napisaniu

kolejnego, nowego materiału. Zobaczymy,

jak sprawy się potoczą w nadchodzących

miesiącach, jesteśmy pełni optymizmu.

A co z Meliah Rage i Steel Assassin. Doczekamy

się coś nowego od tych zespołów?

Steel Assassin swoją ostatnią płytę "WWII:

Metal of Honor" wydał w 2012 roku, a

Meliah Rage "Idol Hands" w 2018 roku...

Trudno przewidzieć, co może się wydarzyć z

każdym z tych zespołów, ale jak lubimy mawiać,

nigdy nie mów nigdy!

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

KINGDOM OF TYRANTS 67


służyły te budynki? Jest to oczywiście opowieść

fikcyjna…

Staramy się przenieść was do innego świata

Atlantean Kodex wystąpił niedawno u nas w ramach Helicon Metal Festival

III jako gwiazda główna. Organizatorzy festiwalu wiedzieli co robią. Bawarski

kwintet bowiem w kręgach fanów epickiego metalu jest nie tyle lubiany, co

wręcz czczony. Styl muzyczny, zwany przez samych muzyków "metalem regresywnym",

został już dostatecznie zdefiniowany w branżowej prasie. Ja chciałbym

jeszcze dowiedzieć się co ukształtowało wokalistę Markusa Beckera. Jego interpretacja

epickich pieśni jest bowiem kompletnie inna niż w np. Manowar, a dużo

bliższa Morrisowi Ingramowi z Solstice.

HMP: Czy z tym stylem można przebić się

w USA? Mam wrażenie, że on jest tak europejski,

że tamtejsi fani mogą was nie zrozumieć.

Tak daleko bym się nie posunął. Mamy tam

całkiem spore grono fanów, ktoś próbuje nas

nawet ściągnąć na festiwal - nie będę na razie

zdradzać szczegółów kto to taki. Z czym się

zgodzę to fakt, że jesteśmy powiązani w stu

procentach z europejskimi mitami - Europejczykom

łatwiej zatem wczuć się w nasz klimat,

bo uczyli się w szkołach podstawowych o

mitach, które my po swojemu interpretujemy.

Biblijne olbrzymy twórcami anatolijskiej

cywilizacji rolniczej…

Tak. Celowo zmieszałem tą opowieść z mitem

o Nefilim. Nie chcę aby ludzie twierdzili, iż

giganci istnieli naprawdę i przemierzali Bliski

Wschód przed tysiącami lat. To nie jest lekcja

historii - to byłoby w przypadku tekstu metalowego

nudne.

Jak często spotykasz ludzi, którzy z uporem

maniaka przypominają Ci, że przecież giganci

nie istnieli naprawdę?

Często. Dlatego powtarzam, że nasze teksty są

w większości literacką fikcją. Mogą jednak zainteresować

kogoś do głębszego zainteresowania

się historią, zastanowienia się co tu jest

prawdą. W pierwszej kolejności chodzi jednak

o to byś wgłębiając się w nasz album uciekł na

chwilę od tego świata.

Zdarzyło ci się, że im głębiej badałeś jakieś

zamierzchłe zagadnienie lub wydarzenie historyczne,

to tym bardziej rozczarowujący,

zwykli, prozaiczni wydawali ci się ludzie,

którzy je tworzyli lub byli jego uczestnikami?

Zdarza się. To ma wiele wspólnego z dorastaniem

i utratą złudzeń co do dawnych młodzieńczych

fascynacji. Najpierw w życiu docierasz

przecież do wydawnictw popularnych,

powieści historycznych, mitów, a dopiero

potem sięgasz po podręczniki. I magia znika.

Zostaje tylko nostalgia za dzieciństwem - i

stąd wziął się pomysł na Atlantean Kodex,

który polega na tym, aby opowieści z dzieciństwa

uczynić ponownie fascynującymi.

Wspomniałeś Howarda, i to dobrze - on też

mieszał historię z fikcją i tak stworzył swoją

wersję Piktów. Pełnego melancholii plemienia,

które wyparte zostało z powrotem na dzikie

wzgórza w starciu z cywilizacją.

68

Manuel Trummer: To pasuje lepiej do historii,

które tworzymy. Nie jesteśmy tak barbarzyńscy

jak Ironsword czy Wrathblade.

Stanowimy inny fundament epickiego metalu,

nostalgiczny, eskapistyczny, melancholijny,

emanujący smutkiem i zatraceniem. Eric

Adams jest dla mnie jednym w najlepszych

wokalistów wszechczasów, ale jego styl niezbyt

pasowałby do atmosfery, którą staramy

się wytworzyć. My staramy się przenieść was

do innego świata, spowodować byście śnili.

Jestem również fanem brytyjskiego folk rocka

z lat 60. i 70., gdzie również śpiewano tak czysto

jak robi to Marcus. Wspomniany przez

ciebie Solstice i ich płyta "New Darg Age" też

należy do moich ulubionych, również z powodu

czystego, melancholijnego wokalu. Cały

nasz styl został zatem wcześniej obmyślony i

podporządkowany jednemu celowi.

ATLANTEAN KODEX

Foto: Rexor

Na ostatniej płycie "Curse of Empire" mamy

znanych już z waszych wcześniejszych płyt

Piktów, ale i mit o Nefilim, Ormian, Gutejów

z Zagros. Bazowanie na mitach bliskowschodnich

jest dość nietypowe dla epic metalu.

Ta cześć świata fascynuje mnie od bardzo dawna.

To kolebka cywilizacji, nie da się napisać

historii naszego świata bez gór Zagros, Anatolii,

Mezopotamii. Cały album "Curse of

Empire" traktuje o wzroście i upadku cywilizacji.

Utwór "People of the Moon" zaczyna się od

opisu stanu barbarzyństwa, w którym posłużyłem

się Piktami, ale nie w wersji historycznej,

tylko howardowskiej, fikcyjnej, dzięki

czemu mogłem umieścić ich jeszcze w środkowej

epoce kamienia, w mezolicie. I pozwolić

przemierzać całą Europę i polować nocą - stad

tytułowe "księżycowe plemię". "Lion of Chaldea"

przechodzi już w czasy późniejsze, do

początków neolitu i słynnej świątyni megalitycznej

w Göbekli Tepe. Fascynuje mnie to, iż te

budowle mają już 12 000 lat. Kim byli jej

twórcy, którzy pojawili się jak dyby znikąd?

Kim byli rzeźbiarze, którzy wyryli figury ludzi

szakali, węży i innych drapieżników, do czego

Mam teraz pytanie do utworów z poprzedniej

płyty - "The White Goddess". Utwór

"Enthroned in Clouds and Fire" bazuje na

przepowiedniach lokalnego bawarskiego wieszcza

Matthäusa Langa. Jego wizje dotyczyły

I wojny światowej, jednak gdy pierwszy

raz czytałem tekst myślałem, że mówi o

upadku współczesnej Europy. Myślisz, że

cześć jego przepowiedni można by tak zinterpretować?

Tolkien używał często słowa "zdolność adaptacji".

On nie chciał aby jego trylogia była metaforą

Europy, ale dopuszczał, aby jego dzieła

można było adoptować do różnych życiowych

sytuacji. Podobnie jest z tekstami Atlantean

Kodex. Gdy pisałem ten utwór to miałem to

głęboko wryte w głowie. Przepowiednie Mühlhiasla

- bo taki pseudonim nosił Lang, były

najprawdopodobniej spisane przez jakiegoś

katolickiego księdza na krótko przed I wojną

światową jako pamflet antykomunistyczny i

antysocjalistyczny. Nie o przesłanie mi jednak

chodziło. Podobał mi się ich mroczy wydźwięk.

Tytuł naszego utworu nawiązuje na

przykład do wojny nuklearnej, więc nie ma

wiele wspólnego z przepowiednią z przed I

wojny światowej. Dwa tygodnie temu w rosyjskiej

TV mówiono o możliwości zbombardowania

nuklearnego polskich miast, więc jak

najbardziej można by odnieść ten utwór do

czasów współczesnych.

Przejdźmy do "Twelve Stars and an Azure


Kawałek tortu na surowo

Obecny wokalista Omen nazywa się Nikos Antonogiannakis i pochodzi z

Krety. Zapowiada, że następny album Omen znajduje się w zaawansowanej fazie

przygotowań, a stylistycznie zespół powróci do swych korzeni. W międzyczasie

Nikos zaśpiewał na drugim albumie Darklon pt. "The Redeemer", który pomimo

powstania w Grecji można zaklasyfikować do US power metalu.

Gown". Wierzysz w europejską tożsamość?

Tak, wierzę że istnieją wartości, które podzielasz

ty i ja. Indywidualizm, tolerancja wywodząca

się z epoki oświecenia, oparta też na

filozofii reckiej i prawie rzymskim. Tak są kluczowe

pojęcia, które trzymają nas razem. Europejska

demokracja jest też takim elementem,

i co by tu nie mówić jest nim również

chrześcijaństwo.

No właśnie zacząłem liczyć te fundamenty i

jednego mi brakowało...

(śmiech) …A twoja koszulka Impaled Nazarene

nie ma tu nic do rzeczy. Działalność kościoła

nie była częstokroć chwalebna, ale chodzi

o zachowanie wiedzy z przeszłości, o dorobek

antyku, i rozniesienie go na Europę, której

duża część nigdy nie znajdowała się w granicach

Rzymu. Możesz powiedzieć o kościele

co się podoba, ale jego roli w utworzeniu tożsamości

europejskiej nie można przekreślić.

Goglota, Akropol, Kapitol. To bez wątpienia

trzy wzgórza, na których zbudowano Europę.

Czy ona jest zagrożona? Często powtarzasz,

że największym, dla niej wrogiem są media

społecznościowe?

Wina mediów antyspołecznych jest tu ogromna.

Oni robią pieniądze na dzieleniu ludzi. Im

więcej zasieją chaosu, nienawiści, braku zrozumienia,

im więcej ludzie będą na siebie bluzgać,

tym lepiej dla nich. Algorytmy wspierają

te awantury z powodu lajków, wielkie koncerty

destabilizują w ten sposób debatę i tym samym

demokrację. Nawet poważne wydawało

by się agencje medialne biorą w tym udział i

karmią maszynerię. Nikt nie moderuje sekcji

komentarzy. Każdy powinien mieć obowiązek

trzymania porządku na profilach FB. Nie jestem

zwolennikiem regulowania wszystkiego,

ale tutaj musi panować porządek, aby wykluczyć

internetowa nienawiść.

Można zabronić bycia anonimem.

Dokładnie, ale to się sprawdzi u nas, a pamiętaj

że w reżimach autorytarnych czy totalitarnych,

w karach arabskich czy ChRL ruchy

opozycyjne mogą głosić swoje poglądy tylko

dzięki anonimowości... Internet może być też

pro-demokratyczny, zbyt wielu ludzi używa go

jednak w celach niszczycielskich. Internet to

nie narzędzie dla głupków. Jeśli do tego nie

kontrolujesz swoich emocji to doprowadzi cię

do jeszcze gorszego stanu.

HMP: Jak Ci się mieszka na Krecie?

Nikos: Kreta to wspaniałe miejsce. Możesz

dostać się ze szczytu góry na plażę w ciągu

pół godziny.

Kreta jest czasami nazywana "małym kontynentem".

Jak opisałbyś specyfikę heavy

metalowej sceny na Krecie?

Kiedyś była o wiele bardziej aktywna, niemniej

fajnie, że ostatnio kilka młodych grup

zaczęło się pojawiać.

Ostatnio występowaliście na fetiwalu

Open the Gates. Czy jest to największa

metalowa impreza na Krecie?

Open the Gates wymiata, ale odbywa się na

Cyprze. Na Krecie od 2002 roku mamy Chania

Rock Festival i jest to zdecydowanie największy

festiwal w naszej okolicy. Poza nim,

w tym roku odbędzie się druga edycja Rethymno

Rocks - ciekawe, jak to się potoczy.

Dlaczego muzyka Darklon jest tak surowa?

Prosta sprawa. Naprawdę kochamy surowość

w naszej muzyce. Kochamy barbarzyńskość,

ale z dużą ilością melodii. Usuwamy niepotrzebne

rzeczy z naszej muzyki, aby słuchacz

mógł poczuć się, jakby zespół występował

przed nim.

Co nowego wnosi Darklon do epickiego

heavy metalu? Jak chcielibyście, aby Darklon

został rozpoznany i zapamiętany przez

fanów?

To trudne pytanie. Przejmujemy się wyłącznie

pisaniem jak najlepszej muzyki i przekazywaniem

jej metalowemu światu. Jeśli

chodzi o uznanie, to fani decydują, który kawałek

tortu Darklon otrzyma. Mam nadzieję,

że dadzą nam dużą porcję.

Pochodzący z Seattle artysta Jerry Chris

Van Dyke został niedawno skazany na 18

miesięcy więzienia w zawieszeniu za reklamowanie

swojej sztuki jako rdzennie amerykańskiej.

Może powinniśmy bardziej

uważać z terminem US metal? Czy Twoim

zdaniem ten termin jest nadużywany?

Nie lubię nadawać muzyce etykietek. Niestety

trzeba to robić, aby słuchacze wiedzieli,

czego będą słuchać. Posługujemy się terminem

US power metal, oddając szacunek ojcom

gatunku. Nic więcej, nic mniej.

W jednej z recenzji ktoś porównał Darklon

do Judas Priest i Halforda. Co myślisz o

tym porównaniu? Zupełnie nie słyszę podobieństwa.

Całkowicie się z Tobą zgadzam. Nawet nie

zbliżamy się do potężnego Judas Priest.

Czy przyjąłeś inne podejście do pisania tekstów

i śpiewania na "The Redeemer" w porównaniu

do pracy Twojego poprzednika w

Darklon, Nicka Protonotariosa?

Nie porównywałbym mojego stylu ze stylem

Nicka. Teksty idą zupełnie inną ścieżką.

Jakub "Ostry" Ostromecki

Foto: Elena Vasilaki

DARKLON

69


Foto: Darklon

W jakich okolicznościach nagraliście teledysk

do tytułowego utworu Darklon "The

Redeemer"?

Chcieliśmy wyjaśnić światu, że jesteśmy

zespołem "live". Surowość i nic więcej.

Jak powinniśmy interpretować okładkę

Waszego albumu "The Redeemer"?

Uwielbiamy sposób, w jaki malował Frank

Frazetta, więc chcieliśmy do niego nawiązać.

Na okładce można zobaczyć "Odkupiciela",

który od teraz prawdopodobnie będzie twarzą

Darklona.

Kenny Powell powiedział dla naszego magazynu

(HMP 84, str. 12 - przyp. red.): "Po

tym, jak Kevin opuścił zespół, nie byłem

pewny co robić z wokalistą. Nikos skontaktował

się ze mną i powiedział: "Jestem

twoim zbawcą". Pomyślałem sobie: "No, na

pewno". Nie znałem go, ani nie słyszałem

jak śpiewa. Moja odpowiedź brzmiała:

"Jeśli tak, to wsiadaj do samolotu i pokaż,

co potrafisz. Odebrałem go późno z lotniska,

a gdy obudziłem się następnego

ranka, był w moim studio i rozgrzewał się.

Byłem tak zdumiony, że włosy stanęły mi

dęba. To był facet, którego szukałem od

końca ery J.D.Kimballa!" Jak to wyglądało

z Twojej perspektywy?

Kenny powiedział wszystko! Tak to dokładnie

było. Zobaczyłem na Facebooku, że

Kevin opuścił zespół i natychmiast powiedziałem

sobie: "A co mi tam, nie mam nic do

stracenia. Idę na całość". Reszta jest historią.

Jak dobrze dogadujesz się z Kennym Powellem?

Świetnie. Dużo rozmawiamy przez telefon,

piszemy sms-y, itp. Ja, Kenny, Reece i Justin

jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi.

Ile koncertów zagrałeś z Omen? Jak ekscytujące

były te doświadczenia?

Nie jestem pewien dokładnej liczby, ale

zagraliśmy wiele koncertów. W październiku

znów będziemy w trasie, ponownie przez

ponad miesiąc. To niesamowite śpiewać z

zespołem, którego kochało się od małego. Za

każdym razem panuje wesoła atmosfera.

Graliśmy już w Chile, Brazylii, Argentynie,

Norwegii, Szwecji i w Polsce.

Czy brałeś udział w pisaniu singla "Alive /

Evil Seductress" (2018)?

Oczywiście. Napisałem linie wokalne i teksty.

Właściwie zaczęliśmy pisać "Alive" drugiego

dnia podczas pierwszego spotkania.

Czy pracujecie nad nowym albumem długogrającym

Omen? Jeśli tak, to jak bardzo

będzie się on różnił od poprzednich albumów

Omen?

Ukończyliśmy wersje demo. Nowy album

zabrzmi inaczej od poprzednich. Zamierzamy

pracować z Billem Metoyerem, producentem

pierwszych trzech płyt Omen, więc

powracamy do korzeni.

Co jeszcze planujesz robić w przyszłości?

Uwielbiam koncertować. Szczerze mówiąc,

nie bardzo lubię spędzać czas w studiu,

więc... trasy, trasy, trasy...

Sam O'Black

HMP: Simon, mówiłeś nam ostatnio, że

wczesny Manowar ma na Ciebie wielki

wpływ. Mam wrażenie, że na drugiej płycie

Megaton Sword tych inspiracji Manowar

jest dużo więcej. Mam na myśli zarówno

sam tytuł płyty, jak i utwory, takie jak choćby

"The Raving Light od Day".

Simon the Sorcerer: Jeśli chodzi o naszą nową

płytę, "The Raving Light of Day" to rzecz

jasna najbardziej oczywista deklaracja miłości

do Manowar. Inne kawałki także przypominają

Manowar, ale moim zdaniem głównie ze

względu na rozbudowane wokale Uzzy'ego.

Nie chodzi mi tu o jego styl śpiewania, ale to,

z jakim patosem prezentuje te kawałki.

Płyta wydaje się bardziej jednorodna i bardziej

przystępna, niż debiut. To efekt naturalnego

rozwoju, czy założyliście sobie taki

cel?

Simon the Sorcerer: Też uważam, że nowy

album jest bardziej jednorodny i przystępny

niż "Blood Hails...". Zabawne, że można przeczytać

zupełnie odwrotne opinie, czego do

końca nie rozumiem. Tym razem użyliśmy

drugiej gitary i położyliśmy większy nacisk na

szczegóły. Utwory mają przez to więcej głębi,

ale jednocześnie są bardziej spójne i lepiej

skomponowane. A to zdecydowanie był nasz

cel.

Zastanawiam się czy ta różnica nie wynika

też z faktu, że zespoły wydając debiut,

umieszczają na nim zwykle pomysły zbierane

latami. Na drugą płytę piszą z reguły kawałki

w krótszym czasie.

Dan Thundersteel: Po części to może być

prawda. Na "Blood Hails Steel" jest kilka

utworów, które pochodzą z tego samego okresu,

co kawałki z "Niralet". Tym razem wszystko

zostało napisane specjalnie na "Might &

Power", co zaowocowało bardzo dobrze dopracowanym

albumem. Jednak nasz warsztat

jest taki sam od samego początku. Simon jest

jedynym autorem utworów i to jest sekret tego,

dlaczego jesteśmy tak skuteczni jako zespół.

Mimo wielu skojarzeń z klasycznym epic

metalem oraz współczesnymi zespołami

uprawiającymi ten gatunek, nie da się znaleźć

drugiego zespołu, którzy brzmi jak Megaton

Sword. Często słyszycie, że jesteście

wyjątkowo oryginalni?

Dan Thundersteel: Tak, wiele osób nam to

mówi, a i my mamy podobne odczucia. Na

nowej scenie klasycznego metalu jesteśmy bardzo

nieszablonowym zespołem, ponieważ skupiamy

się na riffie i samym utworze, a nie na

solówkach. Dodatkowo Uzzy Unchained to

nie jest taki tradycyjny metalowy wokalista.

Jego głos rozbrzmiewa wszędzie, nie boi się

niczego. To samo tyczy się muzyki; wiele zespołów

z New Wave of True Heavy Metal

zamknęło się w klatce gatunku. My się z tego

dość często wyłamujemy i bawimy się ekstremalnymi

odmianami metalu, progiem, a nawet

popem. Wszyscy mamy bardzo różne doświadczenia

muzyczne i wnosimy je do zespołu.

Wasza płyta jest bardzo podniosła i potężna,

ale nie ma w niej cienia kiczu i tandety czasem

kojarzonej z epic metalem. Jak to robicie?

Dan Thundersteel: Dzięki. Super jest widzieć,

że ludzie też myślą w ten sposób, ponieważ

do tego właśnie dążymy. Nie osiągamy

70

DARKLON


Naturalna epickość

Szwajcarzy w pełnym poszanowaniu tradycji epic metalu stworzyli coś na

wskroś oryginalnego. Jeśli debiut wydawał Wam się mało przystępny i aż nazbyt

nieszablonowy, posłuchajcie "Might & Power". Dan i Simon w wywiadzie ciekawie

tłumaczą, w czym tkwi ta przystępność nowej płyty. A jeśli zaskoczy, zapiszcie

w kalendarzu 15-16 marca 2024, bo Megaton Sword zaszczyci swoją obecnością

IV edycję niezrównanego Helicon Metal Festival!

tej epickości w sztuczny sposób, używając chórów

czy klawiszy. Wolimy przyziemną epickość

i staramy się wywołać to uczucie za pomocą

instrumentów i głosu Uzzy'ego. Jeśli o mnie

chodzi, ten rodzaj epickości uderza znacznie

głębiej, Porównaj sobie "Necropolis" z czymkolwiek,

co wydało Rhapsody of Fire...

Teksty opieracie na napisanej przez Was historii.

Co daje stworzenie takiego uniwersum?

Kopalnię tekstów, czy może jakąś dodatkową

wartość?

Simon the Sorcerer: Tak, myślę, że przede

wszystkim o to, że można pisać naprawdę o

tym, o czym chce się pisać. Oczywiście Uzzy

mógłby wykorzystać dobrze znaną franczyzę,

taką jak "Władca Pierścieni" czy "Conan", ale

myślę, że wtedy w pewnym stopniu sam by się

ograniczał. Mając własny, wykreowany świat,

nie musi trzymać się żadnych granic czy zasad.

zespołów z dzieciństwa, takich jak Demon czy

Blind Guardian, było po prostu surrealistyczne.

To była naprawdę fantastyczna noc.

Jakieś 20 lat temu było dla mnie oczywiste,

że pula zespołów heavymetalowych jest

skończona. Myślałam, że jak moje ulubione

zespoły przejdą na emeryturę, to nie będzie

na jakie koncerty chodzić. Jakby ktoś mi wtedy

podał nazwy takie jak Visigoth, Eternal

Champion, Ambush, Traveler, Atlantean

Kodex Venator, czy Megaton Sword i

powiedział, że kilka z nich wejdzie do grona

ulubionych kapel, uznałabym, że to jakaś

fikcja i bajka. Jednak tak się stało. Przeglądam

plakaty i ogłoszenia różnych koncertów

i mam wrażenie, że powstała jakaś

jednocześnie niszowa i jednocześnie potężna

scena świetnego heavy metalu. Dobra, wiem,

że czekasz na pytanie. Jak to jest być częścią

tej nowej sceny? Czujesz to w ogóle w jakiś

sposób?

Dan Thundersteel: Heavy metal będzie żył

wiecznie. Będzie miał swoje wzloty i upadki,

ale jestem pewien, że zawsze będzie obecny.

DNA klasycznego heavy metalu będzie takie

samo w 2095 roku jak w 1978. Myślę też, że

heavy metal nigdy w pełni nie zniknął, ale po

prostu najpierw wstąpił w głębokie podziemie,

aby potem się wzmocnić. Stare zespoły, które

zbudowały ten gatunek, były jednocześnie

tymi, które doprowadziły go do upadku w latach

90. Chylę czoła przed Hamerfall za podtrzymywanie

płomienia true metalu także w

czasach, gdy heavy metal uważano za martwy.

Utrata nadziei na to, że heavy metal, czy

jakakolwiek dobra sztuka, jest stracona na zawsze,

to nie jest właściwe podejście. Gdyby

wszyscy, łącznie z zespołami, o których

wspomniałaś, myśleli w ten sposób, dziś nie

byłoby żadnego odrodzenia. Odpowiadając na

Twoje pytanie: to wspaniałe i przytłaczające

uczucie, że tak wielu ludzi w ogóle obchodzi

to, co robimy i co więcej, lubi to! Jesteśmy

zdumieni reakcjami na wszystkie trzy dotychczasowe

wydawnictwa. To naprawdę dobry

czas dla klasycznego heavy metalu, a jazda na

fali w tym właśnie momencie to cholerny fun!

Oczywiście ludzie postrzegają nas jako część

tej Nowej Fali True Metalu, ale nie jestem pewien,

czy my postrzegamy siebie jako jej część.

Megaton Sword składa się z pięciu osób o

bardzo zróżnicowanym doświadczeniu muzycznym.

Jak się gra heavy metal w Szwajcarii? Zagraliście

już trochę koncertów poza granicami

swojego kraju. Jest w Szwajcarii coś, czego

nie doświadczacie na koncertach za granicą?

Dan Thundersteel: Tak, nie doświadczamy

szwajcarskiej sztywności! Występy w Szwajcarii

są świetne pod względem doskonałych

miejsc, świetnej organizacji, dobrego cateringu

i sprzętu technicznego, ale ludzie nie chcą się

za bardzo ruszać. Uwielbiamy więc grać za granicą

i widzieć ten ruch w tłumie.

Dzięki za poświęcony czas dla Heavy Metal

Pages!

Na pewno Waszym atutem są nietypowe i

urozmaicone linie wokalne. Domyślam się,

że skoro Uzzy jest autorem tekstów, które

sam śpiewa, jest też autorem tych niesamowitych

linii wokalnych?

Simon the Sorcerer: Tak, Uzzy pisze zarówno

teksty jak i linie wokalne. Zanim jednak

zabierze się za swoje partie, nasze kawałki są

już w zasadzie ukończone pod względem instrumentalnym.

Za każdym razem jesteśmy

ogromnie ciekawi, jakie pomysły wyczaruje

tym razem.

Okładka Waszej drugiej płyty jest zaskakująco

odmienna od okładki debiutu. Skąd pomysł

na takie odejście od estetyki malarstwa

olejnego?

Dan Thundersteel: Właściwie to obrazu olejnego

jako grafiki używamy po raz pierwszy.

Grafiki do "Niralet" i "Blood Hails Steel"

zostały wykonane w technice akrylu. Aczkolwiek

rzeczywiście aktualna okładka bardzo różni

się od dwóch pierwszych. Nie chcieliśmy

się powtarzać i chcieliśmy, aby tym razem

grafika była bliższa fabuły płyty. Girardi wykonał

fantastyczną robotę, oddając całą ohydę

wizji Uzzy'ego.

Wiem, że czekaliście na wspólny koncert

wraz z Atlantean Kodex (przekładany z

powodu pandemii). Odbył się?

Dan Thundersteel: Tak, pierwotnie mieliśmy

zagrać z nimi i z The Night Eternal. Koncert

został odwołany w 2020 roku z powodu Covid,

ale został przełożony na 2021 rok i jednocześnie

przerodził się w pierwszą edycję festiwalu

Keep It True Rising. To był nasz pierwszy

występ na większej scenie, a bycie na tej

samej liście, co niektóre z moich ulubionych

Dan Thundersteel: Dzięki za zaproszenie! Z

niecierpliwością czekamy na polskie legiony na

Helicon Metal Festival 2024!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski

MEGATON SWORD

71


Hipnotyczny, mityczny i

magiczny epicki heavy metal

Zaskakujące jak dużymi wydarzeniami w metalowym światku stają się

kolejne wydawnictwa zespołów, które jeszcze wczoraj zdawały się być

raczkującymi debiutantami. Czy nie wyczekiwaliście na nowe Riot City, Wytch

Hazel czy Visigoth z wypiekami na twarzy i niecierpliwością, jakby chodziło o

herosów formatu Iron Maiden? Muszę przyznać, że jeśli o mnie idzie, dokładnie

tak było. Do grona tej "młodej elity" musimy też zaliczyć Smoulder. Kanadyjczycy

z charyzmatyczną wojowniczką Sarą Ann na czele, przebojem wdarli się na szczyt

"undergroundowego Olimpu", a nowy krążek "Violent Creed of Vengeance" ugruntował

ich pozycję. Powiem więcej - zapowiada się, że potencjał zespołu dopiero

ujawnia się przed nami w pełnej krasie. Z niekrytą ekscytacją przystąpiłem do

przygotowania tego wywiadu, wiedząc że Sarah, to nie tylko zdolna wokalistka i

bestia sceniczna, ale i świetna dziennikarka, a także osoba o bardzo ciekawych

poglądach i wszechstronnych zainteresowaniach. Tematów do rozmowy siłą

rzeczy nie mogło zabraknąć…

szaleć i stało się tak, jakby otworzyły się wrota,

a po koncercie wiele osób poczuło się do

tego, by powiedzieć mi, że ich kupiliśmy.

Koniec końców okazał się to mój ulubiony

show, jaki graliśmy do tej pory - nie ma nic

lepszego niż zdobycie tłumu. Wrócimy we

z perspektywy fana muszę jednak powiedzieć,

że zdążyłem się stęsknić (śmiech). Ale gdy się

nad tym zastanowić, w dzisiejszych czasach to

faktycznie dosyć standardowa "różnica wieku"

miedzy albumami. Podzielasz moje spostrzeżenie,

że czasy gdy nasi ulubienie artyści rokrocznie

wydawali kolejne, świetne płyty chyba

przeminęły? Masz pomysł z czego to wynika?

Mam sporo odczuć na ten temat. (śmiech) Ale

pracuję też na pełny etat w przemyśle muzycznym

i prześledziłam wiele trendów branżowych.

Porozmawiajmy o zespołach metalowych

z lat 70-tych i 80-tych, które były w stanie

nagrywać albumy co rok lub co dwa lata,

gdy zespół był ich pełnoetatową pracą. Pomyśl

o takich nazwach jak Black Sabbath, Judas

Priest, Iron Maiden, Manowar, Slayer, Metallica,

Helloween, Voivod, Running

Wild… Tak, wszystkie odniosły różny stopień

sukcesu w stosunku do siebie nawzajem,

ale przez pewien czas wszystkie z nich nieustannie

koncertowały, wydawały co roku lub

co dwa lata i zasadniczo żyły z kontraktów

płytowych. Spójrzmy, gdzie jesteśmy w latach

2010 i 2020. Wytwórnie są porażką "ekonomii

skapywania" z rozdętymi działami marketingu.

Oczekuje się, że artyści będą żyć z

wypłat ze Spotify (co jest czystą bzdurą i kompletnym

żartem), rynek jest niewiarygodnie

zalany (powszechny dostęp do muzyki jaką

daje internet jest świetny, ale oznacza również,

że masz o wiele więcej artystów próbujących

się przebić i znacznie większą konkurencję

o fanów), a teraz dodaj do tego inflację

i ogromny regres jakości życia spowodowany

globalną pandemią. Więc tak - ta epoka jest

skończona. Jasne, nadal jest kilku wybranych

artystów, którzy wydają płyty każdego roku,

ale jest ich bardzo niewielu i bardzo niewielu z

nich zarabia na życie bez koncertowania do

upadłego.

HMP: Cześć Sarah! Bardzo się cieszę że

mam okazję zadać kilka pytań liderce potężnego

Smoulder! Po pierwsze - wspaniale

było Was zobaczyć na żywo minionej wiosny,

na deskach Helicon Metal Festival. Jak

wspominacie ten koncert? Jesteście zadowoleni

z wizyty w naszym kraju? I czy pokazaliśmy

się z wystarczająco dobrej strony żeby

zachęcić Was do kolejnych wizyt?

Sarah Ann: Hej Piotr, dzięki za wywiad! Helicon

był bardzo ciekawym festiwalem. Organizatorzy

wykonali niesamowitą robotę i czuliśmy

się bardzo mile widziani. Bardzo podobał

nam się line-up. Jednak w pewnym sensie wizyta

trochę otworzyła nam oczy na kilka rzeczy.

Z pewnością odczuliśmy, jak konserwatywny

i religijny jest ten kraj. Osobiście miałam

kilka bardzo dziwnych interakcji z ekstremalnie

seksistowskimi mężczyznami, którzy byli

bardzo agresywni zarówno przed festiwalem,

jak i przez kilka dni, które spędziliśmy w kraju

potem. Nawet kiedy zaczęliśmy grać, publiczność

była bardzo wrogo nastawiona. Jednak po

mniej więcej trzech utworach publika zaczęła

72 SMOULDER

wrześniu!

Foto: Kimo Verkindt

Na Wasz nowy album czekaliśmy aż cztery

lata. No właśnie - czy na pewno "aż"? Z

Waszej perspektywy to długa przerwa wydawnicza,

czy raczej taka, do której powinienem

się przyzwyczaić, jako do odpowiadającego

Wam tempa?

Zdecydowanie musisz się do tego przyzwyczaić!

(śmiech) Prawdopodobnie będziemy potrzebowali

kilku lat między każdym albumem.

Mamy pracę, życie i inne hobby, i cieszymy się

wolnym czasem. Odmawiamy też wydawania

kolejnego materiału, zanim nie będzie naprawdę

gotowy. Ponadto zdecydowana większość

naszych ulubionych zespołów nowszej generacji

również ma kilkuletnie przerwy między

albumami. To dobre dla kontroli jakości. Cóż,

Z drugiej strony - wspomniałaś o kontroli

jakości. Być może to jeden z tych czynników,

który pozwala nam być spokojnymi o poziom

każdego kolejnego albumu Smoulder, Atlantean

Kodex czy Eternal Champion?

Doceniam, że umieszczasz nas w takiej miłej

grupie. Jest też coś, co należy wziąć pod uwagę:

żadne z nas nie wydaje się polegać na

undergroundowej muzyce heavymetalowej

którą tworzymy, jako na głównym źródle dochodu.

Arthur z Eternal Champion jest

uznanym inżynierem i producentem pracującym

z wielkimi artystami (w tym z nami, choć

nie jesteśmy wielcy!); Jason z Eternal Champion

jest kowalem; niektórzy ludzie w Atlantean

Kodex są nauczycielami; wszyscy w

Smoulder pracujemy w branżach technologicznych

lub edukacyjnych. Wszyscy tworzymy

tę muzykę, ponieważ ją kochamy i nikt z nas

nie koncertuje tak intensywnie. Nie mogę mówić

ani za Eternal Champion, ani za Atlantean

Kodex, jeśli chodzi o ich cele czy intencje,

ale podejrzewam, że mają podobną filozofię

do swojej muzyki, co my: wydają ją, gdy

jest gotowa i przejdzie wewnętrzną kontrolę

jakości.

Wiem, że przy "Times of Obscene Evil and

Wild Daring" i "Dream Quest Ends" wykorzystaliście

dawne prace Michaela Whelana.

Jak było w tym przypadku? Czy okładka

zdobiąca "Violent Creed of Vengeance" to

również wykopalisko z jego przepastnej

skarbnicy podobnych perełek, czy obraz powstał

specjalnie na potrzeby albumu?

Obraz na okładce "Violent Creed..." pochodzi


z "Amazons II" - świetnego kompendium opowiadań

z 1982 roku. Pozyskaliśmy ją w tym

samym czasie, co okładkę "Dream Quest

Ends", co bardzo pomogło nam ukształtować

kierunek i tematykę nowego albumu.

Muszę przyznać, że zanim dotarłem do

właściwych źródeł, myślałem że grafiki z

poprzednich płyt były pracami robionymi

specjalnie dla Was, a nawet że obydwa

przedstawiają tę samą postać. Podobieństwo

wojowniczki z "Times of…" i wiedźmy z

"Dream Quest…" jest przypadkowe, czy

mieliście w głowie podobny koncept?

Nie jest to całkowicie przypadkowe, miałam tę

samą myśl. Ostatecznie każda z tych kobiet

została zrealizowana jako inna postać odpowiednio

do albumu, na którym się pojawiła.

Ostatnią rzeczą, która wiązała kobietę z

okładki "Dream Quest Ends" z samą treścią

EP-ki, był wers z "Cage of Mirrors" Manilla

Road, który na niej coverowaliśmy: "I found the

castle on the hill, where is said to be, the necromancer's

gate to hell, the cage of sorcery!" (tłum. "Znalazłem

zamek na wzgórzu, gdzie jak mówią, jest

brama nekromanty do piekieł, klatka czarów!").

Co do zmiany stylistycznej - nie jest może

radykalna, ale "Violent Creed…" to album na

którym wpływy poweru są już nie tylko

słyszalne, ale stanowią jego lwią część. Czy

mówimy tu jeszcze w ogóle o stricte doom

metalowym albumie, tak jak w poprzednich

przypadkach?

Myślę, że tak! "Midnight in the Mirror World",

"Victims of Fate" czy "Dragonslayer's Doom" to

typowo epic doom'owe kawałki. To dość interesujące

gdy słyszę, że ludzie nie słyszą

doom'u na albumie, na którym znajdują się te

utwory.

Foto: Emma Gronqvist

Foto: Kimo Verkindt

Przyznam, że nie spodziewałem się, że pójdziecie

tą drogą. Na debiucie, jedynym

"mało-doom'owym" momentem było "Bastard

Steel". Rok później, na "Dream

Quest..." znalazły się same wolne, ciężkie i

posępne dźwięki. Nic nie zapowiadało, że

dalej mogą pojawić się niemal thrashowe

inklinacje, jak te w "Path of Witchery".

To dobrze! Wolę zaskakiwać ludzi, niż robić

dokładnie to, czego oczekują. Chcemy się rozwijać,

ulepszać, zmieniać i odkrywać jako zespół,

i mamy nadzieję, że ludzie będą nam towarzyszyć

podczas tej podróży. To zabawne,

bo wszystkie nowe utwory, które piszemy, to

wielkie epic doomowe wałki, ale kto wie co

będzie dalej.

Sarah, jestem bardzo ciekaw tego, w jaki sposób

układasz linie wokalne. Twój sposób

śpiewania przywodzi mi skojarzenia z balladami/pieśniami

średniowiecznych bardów.

Tak jakby to nie melodia, a tekst odgrywał tu

pierwsze skrzypce. Dopiero refren lub bridge

wprowadzają bardziej melodyjną, powtarzalną

formę, podczas gdy reszta jest bardziej

"opowiadana" niż "śpiewana". Słychać to

dobrze np. w "Ilian of Garathorm", "Dream

Quest Ends" albo "Midnight in the Mirror

World". Brzmi to trochę, jakby w Waszym

procesie twórczym najpierw powstawał tekst,

pod który następnie nagrywacie nastrojowy,

riffowy podkład.

To interesujące spostrzeżenie! Zwykle piszę

teksty po tym, jak chłopaki skończą pisać

utwór, ale zdecydowanie masz rację, że bardziej

lubię występować w roli barda niż jako

tradycyjnego wokalisty. Myślę, że ekscytujące

jest używanie głosu jako unikalnego instrumentu

z własnym rytmem; ponadto naprawdę

lubię pisać złożone historie z nietypową nomenklaturą,

które opowiadają kompletną historię.

Osobiście uważam, że takie kompozycje

sprawdzają się świetnie, ale raczej nie mają

potencjału rockowej "przebojowości". Z jednej

strony rozumiem, że chyba nie takie jest

założenie zespołu, z drugiej - nigdy nie ciągnęło

Was do robienia "bangerów" w stylu

"Necropolis", "Death Rider" czy "Join The

Legion"?

Lubię epickie hity z dużą ilością powtórzeń.

Zrobiliśmy kilka piosenek w takiej tradycji, jak

np. "Sword Woman" czy "Warrior Witch of

Hel". Myślę, że na tym albumie "Spellforger"

mógłby pełnić podobną rolę, ale jest zbyt

"pełny". Nie jestem zbyt dobra w prostych

kompozycjach. Może pewnego dnia!

Na "Violent Creed…" tej melodyjności jest

więcej, zwłaszcza w szybszych utworach

(pełna zgoda co do przebojowego potencjału

"Spellforger"!), ale to wciąż bardziej rozbudowane

kompozycje, skrojone raczej pod

opowieść niż pod piosenkę per se. Wymienię

choćby wspominane "Midnight in the Mirror

World", "Victims of Fate" czy "Dragon-slayer's

Doom".

Dziękuję! Album jest dość nietypowy i ośmielę

się powiedzieć, że wręcz progresywny. Cieszę

się, że wybraliśmy tę ścieżkę zamiast drogi

prostych bangerów. Nie żeby było coś złego w

prostych bangerach - są fajne, ale po prostu to

nie jest to, co chcemy robić. Lubimy hipnotyczny,

mityczny i magiczny epicki heavy metal.

Wracając do tematu "współczesnego" heavy

metalu - zauważyliście, że zespoły które do

niedawna uznawane były za młodzików, tak

jak Wy, Visigoth albo Night Demon, dziś

bywają już headlinerami festiwali i są wymieniani

wśród inspiracji dla nowopowstałych

kapel, obok wielkich nazw z lat 80.?

Jakie to uczucie wskoczyć do takiego, "elitarnego"

grona?

Szczerze mówiąc, to dość szalone uczucie! Z

pewnością nie spodziewaliśmy się tego, ale jesteśmy

zaszczyceni, że możemy być częścią takiego

grona.

Normalnie nie uznałbym tego tematu za

wybitnie interesujący, ale uważam Was za

wyjątek, przy którym warto go poruszyć.

Smoulder to taki zespół, przy którym określenie

"female-fronted"… naprawdę coś oznacza

SMOULDER 73


(śmiech). Nie żebym patrzył na muzykę

przez pryzmat płci twórcy, ale mamy tu do

czynienia nie tylko z charyzmatyczną liderką,

ale także kobietami jako głównymi bohaterami

utworów, a nawet a dbałością o takie

szczegóły, jak przełożenie tekstu w coverach

na wersję żeńską (w "Cage of Mirrors"). To

odgórne założenie, do którego przywiązujecie

wagę, czy doszukuję się teorii tam, gdzie jej

nie ma?

To zabawne że o tym mówisz, bo kiedyś przeczytałam

recenzję, w której napisano, że mój

śpiew przyczynia się do zacierania granic między

płciami w heavy metalu. Nigdy nie opisałabym

Smoulder jako zespołu "femalefornted".

Jest to tak samo naturalne, jak nazwanie

Visigoth zespołem "male-fronted".

Ale... bawię się tą koncepcją bardzo celowo i w

bardzo samoświadomy sposób, który odzwierciedla

i wyśmiewa to, jak bardzo zespoły metalowe

z męskim frontem pozornie kochają

wykorzystywać wojownicze kobiety w swojej

ikonografii i tekstach, jako obiekty seksualne,

zamiast jako autonomicznych ludzi. Mówiąc

dokładniej, dorastając brzydziłam się, widząc

etykietę "female-fronted" dołączoną do zespołów.

To nic nie znaczy. Czy to oznacza, że

zespół brzmi jak Girlschool? A może jak

Thorr's Hammer? Warlock? Albo Arch Enemy?

Albo Plasmatics? Albo jakikolwiek inny

z setek zespołów, w których wokalistkami były

kobiety? Więc tak. Częściowo się z tego nabijam,

a częściowo próbuję to odbrązowić.

Obrazkiem, który szczególnie zapadł mi w

pamięć w tym temacie był Wasz ostatni

występ na Keep It True i wykonanie "The

Sword Woman" wespół z Amy Lee Carlson

[Solicitor], Madeline Smith [Blood Star] i

Eriką Stoltz [Sanhedrin]. Efekt był fantastyczny,

a zarazem wyglądał jak rodzaj manifestu,

że kobieca reprezentacja w metalu jest

silna jak nigdy, a dzielenie zespołów na malealbo

female-fronted jest po prostu absurdalne.

Nazwałbym to takim "Metal Sisterhood

of Steel" (śmiech).

Bardzo się cieszę, że przekaz był głośny i

wyraźny.

Chciałbym, żebyśmy jeszcze spojrzeli na

temat tych podziałów z drugiej strony.

Można przecież powiedzieć że ostatecznie

mówimy tu tylko o kwestii gustu, czyż nie?

Jeżeli są np. osoby, dla których przeszkodą

Foto: Emma Gronqvist

jest bariera językowa (sam znam takich, którzy

mają problem z rosyjsko- albo francuskojęzycznym

metalem), to w czym problem gdy

podział przebiega między żeńskimi i męskimi

wokalami? W końcu wszystko rozbijałoby się

wówczas o barwę głosu, którą można lubić

lub nie.

Nie sądzę, aby ta odpowiedź naprawdę zagłębiała

się w to, jak i dlaczego głosy mężczyzn i

kobiet są cenione inaczej. Pod względem funkcjonalnym

i naukowym głosy mężczyzn i kobiet

są bardzo podobne, ale to, co często je

zmienia, to oczekiwania kulturowe i uwarunkowania

płciowe. Słyszałam (i zawsze mówią

to mężczyźni), że po prostu nie podoba im się,

jak kobiece głosy brzmią w heavy metalu. To

po prostu niekwestionowana mizoginia. Im

więcej kobiet śpiewa i gra w zespołach heavymetalowych,

a coraz więcej z tych głosów staje

się nieokiełznanych, dziwacznych, potężnych i

wyjątkowych, tym samym to, co proponujemy

staje się bardziej znormalizowane i mamy więcej

miejsca, aby uwolnić się od własnych uwarunkowań

kulturowych i po prostu dać czadu,

będziesz nadal obserwować zmianę tego nastawienia.

Na koniec jeszcze trochę o lirykach - "Violent

Creed…" jest pełne odniesień do literatury

sword & sorcery. Panujący kult Michaela

Moorcocka jest oczywisty, ale wiem że

ujawniliście tu też trochę innych inspiracji.

Szczerze mówiąc nie jestem w stanie wyłapać

ich zbyt wiele, ale moje strzały padłyby

na Fritza Leibera i Franka Herberta - trafiłem

choć z jednym?

Trafiłeś w dziesiątkę! Bardzo lubimy też Margaret

Atwood, Roberta E. Howarda, Tove

Jansson, serię "Enchanted World", Barringtona

J. Bayleya, Margaret Weis, Tracy'ego

Hickmana i Philipa K. Dicka.

Miałaś może jakąś styczność z polskim fantasy?

Mamy całkiem sporo utalentowanych

autorów w tej dziedzinie (polecam np. Andrzeja

Ziemiańskiego, Andrzeja Pilipiuka,

Jacka Piekarę i serię komiksów o Thorgalu z

ilustracjami Polaka - Grzegorza Rosińskiego).

Co prawda ich literatura charakteryzuje

się pewnym lokalnym stylem, którego nie da

się postawić obok klasyków w rodzaju Moorcocka

czy Howarda, ale jestem ciekaw czy

moglibyście znaleźć tu coś inspirującego dla

siebie. Po naszego "Wiedźmina" sięgnęli

ostatnio choćby panowie z Blind Guardian.

Nie jestem zbyt zaznajomiona z polską fantastyką,

ale sprawdzę! Obecnie, odkąd mieszkamy

w Europie, zagłębiam się w fiński folklor i

fantastykę.

To było moje ostatnie pytanie. Bardzo dziękuję

za ciekawą rozmowę - mam nadzieję, że

Cię nie zanudziłem (śmiech). A teraz przekazuję

Ci ostatnie słowo, jeśli masz coś do

przekazania czytelnikom Heavy Metal Pages

i wszystkim polskim fanom!

Wielkie dzięki za wsparcie! Nie możemy się

doczekać powrotu do Polski we wrześniu. Jeśli

chcesz nas sprawdzić, odwiedź smoulder.bandcamp.com.

Gramy epicki heavy metal w tradycji

Blind Guardian, Chastain, Manilla Road

i Solitude Aeternus. Dzięki!

Piotr Jakóbczyk

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

Foto: Emma Gronqvist

74

RSMOULDER


razie nie stracić siły rozpędu? Wydaliśmy więc

EP "Forge Your Future", które jest jednym z

moich ulubionych wydawnictw Spirit Adrift.

Potem nasz menager wpadł na pomysł, żebyśmy

nagrali płytę z coverami. Tak powstało EP

"20 Centuries Gone". Nie jest więc tak, że

milczeliśmy przez cały okres pandemii, celowo

wstrzymywaliśmy się jednak z wydaniem następcy

"Enlightened in Eternity".

Z pasji do muzyki

Słyszy się głosy, że metal staje się muzyką dla starszych panów, a przy

tym jest jałowy, gdyż wśród młodych zespołów brak takich, które mogłyby pretendować

do zastąpienia Wielkich. Rozmowy z takimi muzykami jak Nate Garrett

pozwalają jednak podtrzymać nadzieję na to, że ta muzyka nadal ma się dobrze i

przetrwa tak długo, jak ogień będą podtrzymywać tacy pasjonaci i profesjonaliści,

jak ten sympatyczny Amerykanin. Zapraszam do lektury wywiadu, z którego dowiecie

się między innymi, jak w 2023 roku gra się tradycyjny heavy metal tak,

żeby nie trącił myszką.

HMP: Cześć Nate! Co słychać? Jak się odnajdujesz

w Teksasie?

Nate Garrett: Cześć, wszystko w porządku.

Kocham Teksas! Wcześniej mieszkałem przez

dziewięć lat w Phoenix w Arizonie, które jest

bardzo dużym miastem. Dorastałem natomiast

w mieścinach na Południu. Cieszę się więc

z powrotu na Południe oraz na prowincję.

Mieszkamy w lesie na przedmieściach małego

miasteczka, ale wielkie Austin jest zaledwie

pół godziny drogi stąd. Lepiej być nie może!

Jeśli mówić o mniej oczywistych atutach Teksasu,

to w marcu 2024 roku w Houston Solitude

Aeturnus ma zagrać pierwszy od wielu

lat koncert, w dodatku w klasycznym składzie,

na festiwalu Hell's Heroes. To trzeba

zobaczyć!

Żałuję, że my nie zagramy na tym festiwalu,

ale może innym razem się uda. Co do Solitude

Aeturnus, to masz rację, takiego widowiska

nie można przepuścić.

kiedy zaczęło się covidowe szaleństwo. Wprowadzono

lockdown, więc w naszym lesie czułem

się jak na bezludnej wyspie. Zacząłem pisać

muzykę. W przeciągu dwóch lat powstało

jakieś dwadzieścia, trzydzieści kawałków. Trzy

z nich trafiły na EP "Forge Your Future", dwa

na EP "20 Centuries Gone", a osiem na

"Ghost at the Gallows". Chwilę to więc trwało.

Jeszcze nigdy tak długo nie pracowałem

nad albumem, ale jestem zadowolony z efektu

końcowego.

Zauważyłem, że trzyletnia przerwa między

Czy powiedziałbyś się, że pandemiczne

okoliczności powstawania "Ghost at the

Gallows" tłumaczą to, dlaczego teksty na

albumie mówią o żałobie, przepracowywaniu

traumy, szukaniu światła w tunelu?

Zdecydowanie! Osobiście nie straciłem nikogo

bezpośrednio z powodu koronawirusa, ale wielu

moich przyjaciół odeszło z przyczyn pośrednio

związanych z pandemią: zmagali się oni z

problemami psychicznymi, alkoholizmem,

narkomanią. Wiesz, jestem koncertującym

muzykiem - to moje życie. Mam wielu przyjaciół

w tej branży. Tymczasem powiedziano

nam, że nie jesteśmy niezbędni. Rozumiem, że

podczas lockdownu wprowadzenie podziału

na pracowników niezbędnych oraz pozostałych

było podyktowane względami bezpieczeństwa,

ale z drugiej strony, jeśli powiesz ludziom,

że ich wkład w społeczeństwo nie jest

potrzebny, to nie dziw się, jeśli wiele osób

straci poczucie sensu swojego istnienia. Obserwowałem

więc, jak moi przyjaciele umierali.

Jedni przedawkowali, drudzy popełnili samobójstwo.

Zawsze piszę teksty o tym, czego doświadczam

tu i teraz, a przez ostatnie trzy lata

Ostatnie teksańskie pytanie: czy "King of the

Hill" (serial animowany w Polsce znany

również pod dziwnym tytułem "Bobby kontra

wapniaki" - przyp. red.) przedstawia życie w

Teksasie tak realistycznie, jak mówią?

W stu procentach! Moja żona nigdy nie była

w Teksasie dopóki się tu nie przeprowadziliśmy,

więc żeby ją przygotować, pokazałem jej

ten serial. Wypisz, wymaluj Teksas (śmiech).

Cieszysz się na jego kontynuację?

Słyszałem, że w nowym sezonie Bobby będzie

już dorosły. Nie wiem, co o tym myśleć… Nie

widziałem jeszcze najnowszych odcinków

"Beavisa i Buttheada", więc mam zaległości,

jeśli chodzi o ostatnie produkcje Mike'a Judge'a.

Pozostaje mieć nadzieję, że Judge nadal jest

w formie. W każdym razie, przejdźmy już do

kwestii muzycznych. Wielkie dzięki, iż znalazłeś

czas na ten wywiad. "Heavy Metal

Pages" specjalizuje się w tradycyjnym metalu,

a w tych kręgach Spirit Adrift zdążył już

wyrobić sobie świetną markę. Macie na koncie

same dobre albumy, a najnowszy, "Ghost

at the Gallows", podtrzymuję tę passę. Opowiesz

nam o tym, jak powstawał?

Wielkie dzięki! Bardzo miło mi to słyszeć.

"Ghost at the Gallows" powstawał bardzo powoli.

Przeprowadziliśmy się do Teksasu pierwszego

marca 2020 roku, czyli dokładnie,

Foto: Spirit Adrift

tym a poprzednim pełniakiem jest najdłuższa

w historii Spirit Adrift. Wszystko to wina

koronawirusa?

W dużej mierze tak. "Enlightened in Eternity"

(poprzedni, czwarty album Spirit Adrifr

- przyp. red.) nagraliśmy w styczniu 2020

roku. Świat zaczął się zamykać na naszych

oczach. W grę nie wchodziły żadne koncerty,

trasy, więc zrobiliśmy sobie przerwę aż do października,

licząc, że do tej pory wszystko wróci

do normy. Oczywiście tak się nie stało. Album

poradził sobie na rynku tak dobrze jak mógł,

ale nasz timing był bardzo niefortunny. Nie

widziałem sensu w tym, żeby nagrywać nowy

długograj w trakcie pandemii, ale jak w takim

doświadczyłem śmierci wielu bliskich osób.

Faktem jest, że narracja w mediach koncentrowała

się na ryzyku, jakie koronawirus stanowił

dla zdrowia fizycznego, natomiast innego

rodzaju zagrożenia towarzyszące pandemii

długo były ignorowane. Swoją drogą,

jeśli mówić o ofiarach koronawirusa, to w

2021 roku straciliśmy Erica Wagnera z Trouble.

Tak. Nie znałem go osobiście, ale miał na

mnie duży wpływ. Wiem, że był przeciwny

szczepieniom. Ten temat podzielił ludzi, ale

mam to wszystko gdzieś. Wagner był świetnym

wokalistą i tylko to się dla mnie liczy.

SPIRIT ADRIFT 75


Gdzieś czytałem, że swego czasu dogłębnie

analizowałeś albumy wyprodukowane przez

Ricka Rubina, w tym oczywiście "Trouble" z

Wagnerem za mikrofonem.

Tak było! Niedawno przeczytałem też książkę

Rubina. Jest naprawdę dobra. Ciekawie przekonać

się, co bardziej komercyjny producent,

jakim jest Rubin, może zrobić z takimi kapelami

jak Slayer, Danzig lub Trouble właśnie.

Uwielbiam "Trouble", ale moje ulubione albumy

zespołu to debiut (obecnie znany pod tytułem

"Psalm 9" - przyp. red.) oraz "The

Skull". Zwłaszcza ten ostatni.

Nie wiem, kto w Century Media odpowiada

za wasze materiały promocyjne, ale w notce

prasowej towarzyszącej "Ghost at the Gallows

"pada świetna uwaga: "Spirit Adrift to

zespół wolny od sztuczek". To święta prawda!

Współcześnie coraz więcej zespołów zamiast

myśleć o muzyce, skupia się na tym,

jak ją sprzedać, na przykład podpinając się

pod określony trend lub kreując kontrowersyjny

wizerunek. Tymczasem po "Ghost at

the Gallows" słychać, że ten album napisał

prawdziwy meloman, koncentrujący się wyłącznie

na tym, żeby pisać jak najlepszą

muzykę.

Raz jeszcze dziękuję! Ta notka prasowa powstała

na bazie krótkiego wywiadu, który

przeprowadził ze mną gość zajmujący się promocją,

więc chyba ja powiedziałem, że jesteśmy

wolni od sztuczek. Wiesz, zespoły takie

jak Kiss, Gwar, czy Ghost są w porządku, ale

mam wrażenie, że zwłaszcza tutaj, w Stanach

Zjednoczonych, trudno znaleźć młody zespół,

który po prostu robiłby swoje i nie oglądał się

na trendy; zespół taki jak Pantera, Trouble,

czy stara Metallica. Kiedy Metallica stawiała

pierwsze kroki, wszyscy wokół grali pudel metal,

nosili obcisłe wdzianka i malowali się. A ci

goście powiedzieli: jebać to, będziemy grać po

swojemu. Nawet Slayer wychodził na scenę w

makijażu, aż zawitali do San Francisco i goście

z Exodus wybili im te sztuczki z głowy. I całe

szczęście! Ulubione zespoły mojego dzieciństwa,

jak Black Sabbath, Trouble, Metallica,

wyglądały fajnie, ale były w kontrze do głównego

nurtu. Ci goście nie nosili kostiumów czy

masek. Dorosły facet nie powinien malować

Foto: Luca Viola

oczu kredką. Mnie to nie kręci. Mnie kręci

muzyka.

To słychać! Na podstawie Ghost at the

Gallows można wywnioskować, że lubisz

bardzo różne gatunki muzyki, a pisząc własną,

starasz się zawrzeć w niej wszystko to, co

w nich najlepsze.

Dzięki! Wiesz, kiedyś zapisałem się na warsztat

Dave'a Lombardo. Podczas niego Dave

ciągle powtarzał nam, że każdy muzyk musi

mieć otwartą głowę i być gotowy czerpać

inspirację z różnych źródeł. Tylko tak można

samemu napisać coś wyjątkowego. Mówił, że

wszyscy czterej goście w Slayerze lubili

Mercyful Fate i Judas Priest, ale gdyby nie

słuchali nic więcej, to brzmieliby jak ich kopia.

Ale ponieważ Jeff Hanneman kochał hardcore

punka, a Dave Lombardo jest Kubańczykiem

i muzyka latynoska płynie w jego żyłach,

to we czterech mogli stworzyć prawdziwie unikalne

dźwięki. Przy czym znalezienie własnego

brzmienia chwilę im zajęło. Debiut Slayera

bardzo trąci przecież Mercyful Fate, ale potem

napisali absolutnie wyjątkowy album jakim

jest "Reign in Blood"!

Skądinąd to jeszcze jeden album wyprodukowany

przez Ricka Rubina.

Zgadza się! (śmiech)

A propos wypracowywania własnego stylu,

to Spirit Adrift zaczynał przecież od grania

doom metalu. Czy zmiana waszego brzmienia

na rzecz heavy metalu była wynikiem

ewolucji, czy świadomej decyzji?

To była naturalna ewolucja, na którą złożył się

szereg czynników. Po pierwsze, koncerty.

Wiesz, im więcej graliśmy na żywo, tym więcej

ludzi przychodziło nas zobaczyć, a ja chciałem

móc zaoferować tak im jak najbardziej porywające

show. Po drugie, założyłem Spirit Adrift

po jakichś piętnastu latach bycia ciągle nawalonym.

Przechodziłem przez drastyczne życiowe

zmiany, a jak już mówiłem, pisząc, zawsze

skupiam się na chwili obecnej. Wczesne,

bardziej doomowe płyty są więc odzwierciedleniem

moich ówczesnych zmagań fizycznych

i emocjonalnych. Rosłem jednak w

siłę, nabierałem pewności siebie, za czym poszła

zmiana pisanej przeze mnie muzyki.

Wreszcie po trzecie, postanowiłem wrócić do

swoich korzeni, czyli zespołów, za sprawą których

zacząłem słuchać metalu. Moim numerem

jeden zawsze było Black Sabbath, ale

uwielbiałem też wczesną Metallicę, Slayera,

Thin Lizzy, Judas Priest, Iron Maiden,

Trouble. Te wpływy coraz wyraźniej zaczęły

dochodzić do głosu. Swoją drogą, niedawno

przeczytałem jedną opinię na nasz temat, która

moim zdaniem trafia w sedno. Otóż w czasach,

kiedy muzyka metalowa dopiero się rodziła,

nikt nie rozgraniczał jej na klasyczny

heavy metal, speed metal, doom metal itd.

Różne podgatunki przenikały się i tworzyły

jedność. My kontynuujemy tę filozofię.

Zdecydowanie coś jest na rzeczy. Czasem

ręce opadają, gdy widzi się na YouTubie filmiki

pokazujące znikome różnice między

wszystkim dwudziestoma, trzydziestoma,

czterdziestoma gatunkami metalu…

(śmiech) Dokładnie! Całe to szufladkowanie

jest takie nudne. Kiedy ja słucham muzyki, interesuje

mnie tylko, czy mi się podoba, czy nie

(śmiech).

Przy okazji różnych wywiadów sporo już powiedziałeś

na temat swojej miłości do gitary,

ale przecież jesteś też wokalistą. Czy do

śpiewu podchodzisz z podobną pasją?

Nigdy mnie ono szczególnie nie interesowało

póki nie założyłem Spirit Adrift. Jasne, w

szkole śpiewałem w chórze, ale traktowałem te

zajęcia głównie jako pretekst do wagarów, bo

zwykle nie wracałem po nich na lekcje, tylko

upijałem się (śmiech). Czegoś się tam nauczyłem,

chociaż kiedy zacząłem śpiewać w zespole

metalowym, niektórych rzeczy musiałem

się oduczyć. W każdym razie już wcześniej

zdarzało mi się być wokalistą. W Arkansas

miałem taki zespół, próbowałem w nim naśladować

Wino z Saint Vitus. Kiedy założyłem

Spirit Adrift, każdy album i każdy koncert

był okazją do nauki. Dopiero jednak

gdzieś na etapie "Curse of Conception" lub

"Divided by Darkness" (drugi i trzeci album

Spirit Adrift - przyp. red.) zacząłem podchodzić

do śpiewania tak samo poważnie, jak do

gry na gitarze. Zacząłem analizować swoich

ulubionych wokalistów, przy czym nie tylko

rockowych. Uczyłem się na przykład słuchając

śpiewaka country George'a Jonesa, który miał

nie mniej potężny głos niż Dio.

Czy myślisz, że bycie śpiewającym gitarzystą

pozwoliło ci być lepszym kompozytorem?

Świetne pytanie! Nigdy o tym szczególnie nie

myślałem, ale tak na pewno jest. Od pewnego

czasu pisząc muzykę zwracam uwagę na to, że

niektóre z tych kawałków będziemy przecież

76

SPIRIT ADRIFT


wykonywać na żywo, muszę je więc tak

aranżować, żeby dało się je odegrać. Wcześniej

bywało z tym różnie, bo na przykład zdarzało

mi się nakładać skomplikowane partie gitary

na równie skomplikowaną linię melodyczną

dla wokalu. Brzmi to fajnie, ale co potem z

tym zrobić na koncercie? Obecnie staram się

nie popełniać takich błędów.

Spirit Adrift początkowo był twoim projektem

solowym, ale wydaje się, że stopniowo

coraz bardziej przypomina prawdziwy zespół.

To prawda, choć myślę, że zawsze będziemy

funkcjonować gdzieś pośrodku. Nadal piszę

cały materiał i nagrywam demówki sam, ale

Michael (Arellano - przyp. red.), nasz perkusista,

jest niesłychanie ważnym członkiem zespołu.

W życiu nie zagrałbym tak jak on. Za

jego partiami stoi osobowość, doświadczenie i

talent. Moim zdaniem to światowej klasy perkusista.

Bardzo też cieszę się, że jest z nami

Tom Draper. Grał na gitarze z Carcass i Angel

Witch. To także fantastyczny muzyk. Nowemu

albumowi najbliżej ze wszystkich do

miana zespołowego. Tak jak wcześniej, zagrałem

wszystkie partie gitary rytmicznej i basu,

ale podzieliłem się z Tomem partiami gitary

prowadzącej. Musiałem się naprawdę spiąć,

żeby dotrzymać mu tempa (śmiech).

To mi brzmi na zespół. Razem gracie, motywujecie

się nawzajem do lepszej gry.

Dokładnie!

Foto: Steel Inferno

Foto: Spirit Adrift

Czy ta ewolucja ma również związek z tym,

że gracie coraz więcej koncertów?

Tak sądzę. Od momentu wydania "Curse of

Conception" zależało nam na jak najbardziej

intensywnym koncertowaniu, przy czym wtedy

dzieliłem czas pomiędzy dwa zespoły, bo

grałem także w Gatecreeper. Mimo to byliśmy

tak aktywni ze Spirit Adrift jak tylko było

to możliwe. Byliśmy na trasach promujących

"Curse of Conception" oraz "Divided by

Darkness". Mieliśmy wielkie plany w związku

z wydaniem "Enlightened in Eternity", ale

nic z tego nie wyszło z wiadomych względów.

Dodam jeszcze, że odkąd podjęliśmy decyzję,

że będziemy koncertować, pozostajemy na fali

wznoszącej. W zeszłym roku byliśmy na trasie

europejskiej z Yob, jednym z moich ulubionych

zespołów, oraz amerykańskiej z Crowbar.

Jesteśmy gotowi na podniesienie poprzeczki

przy okazji promocji "Ghost at the Gallows".

Macie już zaplanowaną trasę?

Jeszcze nie, ale rozmowy trwają. Tymczasem

piszę nowe utwory oraz przechodzę rehabilitację.

Mam problemy z kręgosłupem, a te rozłożyły

niejednego muzyka, jak choćby Phila

Anselmo czy mojego przyjaciela Riley'a z

Power Trip (Gale'a, byłego wokalistę zespołu,

zmarłego w 2020 roku - przyp. red.). Traktuję

więc tę sprawę bardzo poważnie. Chwilowo

dbam zatem o zdrowie, komponuję, siedzę też

nad jeszcze jednym projektem studyjnym, ale

jednocześnie prowadzę rozmowy na temat

trasy po Europie. Wiem, że High on Fire

przygotowują się do wydania nowego albumu,

a to nasi przyjaciele, więc moglibyśmy połączyć

siły. Mam długą listę zespołów, z którymi

chciałbym zagrać. Bardzo też lubię Tribulation.

To mogłaby być fajna trasa. Gdyby tylko

Maideni zapraszali do roli supportu zespoły,

w których nie grają ich dzieci, to na pewno

stanęlibyśmy na wysokości zadania. Mam nadzieję,

że załapiemy się, póki nie przejdą na

emeryturę, o czym już przebąkują. Na Hellfest

dzieliliśmy z nimi scenę i byli niesamowici!

Potwierdzam. Widziałem ich na żywo parę

tygodni temu. Nadal są w wyśmienitej formie.

Jeszcze odnośnie grania koncertów, to

czy dorobiłeś się już jakiejś rutyny scenicznej?

Tak, zawsze zaczynamy grać od słów: "Jesteśmy

Spirit Adrift i gramy heavy metal". To nawiązanie

do Lemmy'ego z Motorhead. Z kolei Kirk z

Crowbar mawia: "Jesteśmy Crowbar z Nowego

Orleanu i skopiemy wam tyłki". Podtrzymuję więc

tę tradycję. Ostatnio też, na trasie po Stanach,

spontanicznie zdarzyło mi się wrzeszczeć do

publiczności. Nie do mikrofonu, tylko stanąłem

na skraju sceny i zacząłem krzyczeć do

pierwszych rzędów ile sił w płucach. To fajne

uczucie, takie oczyszczające. Będę do tego

wracał.

Ostatnie pytanie. Podczas sesji zdjęciowej

towarzyszącej "Ghost at the Gallows" pozujesz

w bluzie z logiem "Czarownicy". Jesteś

fanem filmografii Roberta Eggersa?

Absolutnie! To jeden z najbardziej inspirujących

artystów naszych czasów. Uwielbiam

"Wiedźmę". Widziałem ten film w kinie wiele

razy akurat, kiedy zakładałem Spirit Adrift.

Jego filmy przemawiają do mnie. Widziałem

też w kinie "Lighthouse", kiedy byłem na trasie

z Gatecreeper. Kiedy zobaczyłem zwiastun

"Wikinga", obawiałem się, że Hollywood

go złamał, ale ostatecznie film bardzo mi się

spodobał. Eggers pozostał wierny swojej wizji.

No to czekamy na jego "Nosferatu", który

wejdzie do kin w 2024 roku.

Nie mogę się doczekać!

Wielkie dzięki za wywiad!

To ja dziękuję. Mam nadzieję, że dotrzemy z

koncertami do Polski. Niewiele brakowało, a

byśmy u was zagrali, ale wiesz, pandemia.

Adam Nowakowski

Foto: Spirit Adrift

SPIRIT ADRIFT 77


go męczącej listy różnych zespołów i ludzi,

dlatego powiem tylko: Rush!

Wysłannicy kosmicznych pożeraczy hipsterów!

Sympatyczne i odjechane power trio z Helsinek ma na swoim koncie, póki

co jedną EP-kę, ale ma duży apetyt na międzygwiezdny podbój. I kto wie, może

im to się uda, bo oprócz tego że są dosyć sprawnymi muzykami, przemawia przez

nich entuzjazm, duży luz i fajne poczucie humoru. Nawet jeżeli tak jak ja, nic nie

wiecie o Star Trek, to warto dać Panom szansę i przynajmniej przeczytać co mają

do powiedzenia.

HMP: Witajcie na planecie Ziemia. Jesteście

dość młodym zespołem, więc czy moglibyście

się przedstawić i powiedzieć kilka słów o sobie?

Emissary: Witaj i bądź pozdrowiony. Jesteśmy

Emisariuszami. Nie przybywamy w pokoju.

Nasza muzyka jest nieokiełznana i sroga

jak ognista bestia z Korvak (w oryginale "Korvakian

fire-beast" - nie mam pojęcia co to jest.

Jak wy wiecie to piszcie do redakcji - przyp.

red.) i czysta jak gwiezdny pył. Jesteśmy siłą,

z którą trzeba się liczyć.

Podejrzewam, że jesteście ludźmi w okolicach

trzydziestce. Co więc skłoniło Was do

grania muzyki, która ma swoje korzenie w

harmonii z wszechmocnym Ranger (speed

metalowy zespół gitarzysty, Dimi'ego Pontiaca

- przyp. red.). Uważamy ich za potężnego

sojusznika i źródło siły, a nie za przeszkodę.

Jak opisałbyś Waszą muzykę? Nazywacie

siebie power metalem, ale moim zdaniem

bliżej Wam do jego ostrzejszej, amerykańskiej

wersji.

Nie mylisz się! Dużo zespołów z USPM zdecydowanie

nas zainspirowała, chociaż jesteśmy

też miłośnikami klasycznego europejskiego

power metalu. Och, przy okazji, uzyskuję teraz

dostęp do bazy słów kluczowych Emissary

przez czaszkowo-międzygalaktyczne łącze danych.

(Następne zdanie przeczytajcie sobie

Gracie bardzo intensywną muzykę, czy więc

power trio jest dla was optymalnym składem?

Nie myślicie czasem o dodatkowej gitarze?

Power trio to odpowiednia droga dla nas. Słuchanie

zespołów takich jak Raven, Venom i

The Rods, zwłaszcza na żywo, pozwala spojrzeć

na to z innej perspektywy. Każdy w zespole

musi dać z siebie wszystko, a nawet trochę

więcej. Ponadto załoga składająca się z

trzech osób jest bardziej mobilna niż załoga

składająca się z czterech lub więcej osób.

Przypadek Waszej debiutanckiej EP-ki jest

dosyć nietypowy. Materiał pochodzi z 2022

roku i najpierw wydaliście go na kasecie.

Teraz wydajecie to na CD i winylu. Jaki jest

powód tego rozciągnięcia w czasie?

Kiedy po raz pierwszy wydaliśmy ten album w

wersji cyfrowej, nie mieliśmy za sobą żadnej

wytwórni, a EP-kę chcieliśmy wydać fizycznie

tak szybko, jak to możliwe. Wybraliśmy więc

małą partię kaset, ponieważ produkcja jest tania

i łatwa. Ponadto mogliśmy wytłoczyć kasetę

lokalnie tutaj, w Finlandii. Na początku

chcieliśmy mieć wszystko w swoich rękach.

Jako że EP-ka jest też w pewnym sensie uduchowioną

wersją taśmy demo, nie czuliśmy

potrzeby samodzielnego wydania płyty na winylu,

mimo że osoby, które wcześnie nas odkryły,

pytały o możliwość wydania winylowego.

Trochę czasu zajęło nam znalezienie wytwórni,

która by nam odpowiadała i chciała

wydać EP-kę na innych formatach niż kaseta.

Poza tym tłoczenie płyt winylowych trwa obecnie

dość długo, więc po prostu wszystko się

wydłużyło.

78

czasach przed Waszymi narodzinami?

Nie mieliśmy żadnego wyboru. Kiedy się odnaleźliśmy,

tak naprawdę nie potrzebowaliśmy

długiej dyskusji na temat muzycznego kierunku,

w którym zamierzamy podążać. Kiedy

widzisz faceta nadmiernie podekscytowanego

utworami Virgin Steele to po prostu wiesz, że

chcesz założyć z taką osobą zespół.

Zespół jest młody, ale jako muzycy macie już

za sobą spore doświadczenie. Graliście i

nadal gracie w kilku zespołach. Czy Emissary

to wasz najważniejszy zespół, czy projekt

poboczny? Jakie są Wasze priorytety?

Emissary jest naszym głównym celem i nic nie

może odwrócić naszej uwagi od naszej misji.

Należy wspomnieć, że żyjemy w doskonałej

EMISSARY

Foto: Emissary

komputerowym głosem robota - przyp. red.):

Znaleziono pięć słów najlepiej opisujących

Emissary: heavy, metal, power, thrash, progressive.

Transmisja danych zakończona.

Jakie są Wasze inspiracje? Na kim się wzorujecie?

Kto jest Waszym muzycznym bohaterem?

Nasze muzyczne inspiracje rozsiane są po

całym świecie. Ostatnio inspirujemy się takimi

zespołami jak Kansas, Styx czy Jethro Tull.

Słuchanie muzyki, która brzmi jak nic, co

kiedykolwiek wcześniej słyszałeś jest bardzo

inspirujące. Z drugiej strony czasami inspirujące

jest słuchanie na żywo ulubionego zespołu

wszechczasów, który wciąż kopie tyłki. Mówię

o Tobie, Iron Maiden. Na koniec trudno nazwać

muzycznych bohaterów i nie zrobić z te-

Jaki jest twój stosunek do kaset? Czy naprawdę

uważacie to za dobry nośnik muzyki?

A może to raczej hipsterski gadżet?

Kasety są świetne. Myślę, że większość ludzi

pamięta z czasów dzieciństwa wielokrotne nagrywanie

kasety zawierającej zmiksowane piosenki

z radia, które brzmiały jak totalne gówno.

Porządnie nagrana kaseta odtwarzana z

odpowiedniego odtwarzacza kasetowego, podłączonego

do fajnego systemu audio brzmi niesamowicie

i potężnie. Ponadto kasety są tanie,

kompaktowe i wygodne. Czego tu nie lubić?

Kupujcie kasety. Na marginesie, Emissary zjada

hipsterów na śniadanie.

Waszą EP-kę wydało Dying Victims - wytwórnia

o wyrobionej reputacji w undergroundzie.

Jak oceniacie tę współpracę?

To dosyć mało ekscytująca historia, ale wyglądało

to mniej więcej tak: Dying Victims skontaktowało

się z nami i na szczęście mieliśmy

możliwość odbioru ich częstotliwości. Wymieniliśmy

się istotnymi informacjami o wzajemnym

zainteresowaniu, omówiliśmy warunki i

w końcu wykuliśmy umowę. Koniec opowieści.

Mówiąc poważniej, jesteśmy bardzo zadowoleni

ze współpracy z Dying Victims. To

bardzo honorowi ludzie.

Czy planujecie jakieś działania promocyjne

tej płyty? Jakieś koncerty? Teledyski?

Zagraliśmy już kilka koncertów w Finlandii i

planujemy kolejne w tym roku. W przyszłym

roku planujemy zagrać koncerty w Europie.

Jeśli chodzi o teledyski, to mamy na nie kilka

szalonych pomysłów, ale potrzebujemy


ogromnej ilości zasobów, aby zrealizować naszą

wizję. Prosty film z tekstami piosenek nie

wystarczy. Teledysk sam w sobie powinien być

dziełem sztuki (z braku lepszego słowa) i sam

w sobie służyć wyższemu celowi. Tekst piosenki

każdy może wyszukać sobie w Metal Archives

podczas słuchania utworu.

Przejdźmy teraz do Waszych tekstów. Mamy

tu do czynienia z typową mieszanką podróży

kosmicznych, bitew i magii. Czy należy

szukać w nich głębszego sensu, czy jest to

tylko dodatek do muzyki?

Jeśli słowa są tylko dodatkiem do muzyki, to

moim zdaniem lepiej ich nie pisać. Niektóre

piosenki są bardziej osobiste niż inne, ale zawsze

jest jakiś głębszy sens i szerszy temat

podczas pisania tekstów.

Co Ciebie inspiruje do pisania tekstów?

Skąd czerpiesz pomysły? Literatura i filmy

science-fiction?

Zbieram motywy, zwroty i pomysły to tu, to

tam - głównie z różnych form ziemskiej rozrywki,

takich jak gry wideo, filmy, książki i seriale

telewizyjne. Jestem dość intuicyjnym tekściarzem

i trudno mi od razu ubrać moje

pomysły w rzeczywiste słowa. To chaotyczny

proces.

Mówiąc o współczesnym heavy/power metalu,

Finlandia słynie głównie z bardzo melodyjnej

muzyki jak Stratovarius czy Nightwish.

Wy gracie o wiele bardziej dziko i ciężko.

Jak oceniasz scenę heavy/power metalową

w swoim kraju?

Scena heavy metalowa w Finlandii kwitnie.

Poza dużymi festiwalami i innymi wydarzeniami,

mamy wiele undergroundowych

koncertów metalowych,

przynajmniej tutaj,

w Helsinkach. W

niektóre weekendy aż

trudno jest wybrać na

jaką imprezę pójść. Potem

musisz już tylko machasz

głową. Mieszkańcy Ziemi:

wspierajcie lokalną, undergroundową

scenę metalową.

Jest wiele świetnych

nowych zespołów speed,

heavy, death i black metalowych

pochodzących z Finlandii.

A zadaniem Emissary

jest przywrócenie mocy

power metalowi.

Generalnie w Finlandii jest

dużo zespołów metalowych,

od power metalu po black,

death czy nawet grind core.

Wiele odnoszących duże sukcesy.

Z czego to wynika?

Wydaje się, że w Finlandii nie

ma metalowca, który nie byłby jednocześnie

muzykiem.

To musi mieć coś wspólnego z zaburzoną równowagą

między światłem a ciemnością. Kiedy

zima się kończy i pierwszy promień słońca, po

tych wszystkich miesiącach, w końcu uderza

cię w oczy, po prostu chcesz odpalić się jak

Judas Priest. To siła natury.

Dziękuję bardzo za rozmowę. Ostatnie słowa

należą do ciebie. Jak zareklamowałbyś

swój zespół potencjalnym słuchaczom?

Padnijcie na kolana przed Emisariuszem!

Grzegorz Putkiewicz


Mike Leprosy: Z tej strony Mike (wokal/

gitara)! Witam wszystkich czytelników Heavy

Metal Pages! Heavy metal bez znieczulenia!

Udzielam tego wywiadu słuchając longplaya

Victim "Power Hungry" z San Diego.

Antropologia heavy metalu

Piet Sielck śpiewał kiedyś, że nie do grania

heavy metalu nie potrzeba żadnych

skór i ćwieków. Mike z Iron Curtain stawia

sprawę inaczej. Heavy metal to rodzaj

kultury i pewne rzeczy idą z nią

w pakiecie. Co prawda nie rozmawialiśmy

o ćwiekach, ale o sposobach

czy formatach wydania muzyki, ale

jego punkt widzenia z pewnością

jest inny niż Pieta. Na czym polega ta "antropologia

heavy metalu" i dlaczego warto być wdzięcznym ekstremalnej

scenie lat 90., przeczytacie w poniższym wywiadzie.

wydawnictwo z taką samą powagą jak LP.

Doczekało się także winylowej wersji. Zgaduję,

że w przypadku Iron Curtain więcej

osób jest zainteresowanych taką wersją, niż

CD?

Tak, jak najbardziej, odpowiednio traktujemy

każdą premierę i promocję, to część tej gry. W

dzisiejszych czasach trzeba codziennie pokazywać

i oferować swoje produkty i dbać o każdy

aspekt czy szczegóły każdego formatu - grafika,

kolor, drobne detale, dodatkowe rzeczy,

fajne wkładki. Myślę, że przemyśle muzycznym

winyl jest i teraźniejszością i przyszłością.

W ostatniej dekadzie liczba wydań winylowych

rośnie z każdym rokiem. Jesteśmy maniakami

heavy metalu, kolekcjonerami, mamy

inny. Oczywiście zawiera kawałki czysto speed

metalowe, ale napisaliśmy też wielki utwór,

który trwa prawie siedem minut, to heavy/

speed w najlepszym wydaniu!

EP zaczyna się od intra o znamiennym tytule

"Crossing the Acheron". Włączenie tego

krążka to zatem symboliczne wstąpienie do

podziemi?

Dobre pytanie i absolutnie tak. Po kilku latach

wróciliśmy do piekła, mając wiele wątpliwości.

Czas pomiędzy 2016 a 2020 był lata dla nas

dziwny, rodzina, studia, praca.... z "Metal

Gladiator" wracamy do korzeni, do naszych

wielkich inspiracji, naszego naturalnego i komfortowego

obszaru, bardziej ekstremalnego i

mrocznego. Więcej Venom, Destructor, Exciter,

Tank... więcej podziemia i więcej zaświatów

- obu obszarów. Poza tym kochamy

historię i od samego początku piszemy utwory

związane z nią, a także z mitologią. Szczerze

mówiąc zarówno ja, jak i JuanMa, nasz nowy

gitarzysta prowadzący, uwielbiamy wszystkie

greckie mity. On napisał utwór, ja miałem pomysł

na tytuł i koniec końców uznaliśmy: stary!

Pasuje idealnie! Śmiało!"

Ciekawy jest tytuł EP i zarazem jednego z

kawałków. Gladiatorzy byli niewolnikami,

którzy zabawiali publikę swoimi umiejętnościami

i walką. Wasz "Metalowy Gladiator"

to raczej chyba ten, który wszczyna bunt niż

ten, który jest niewolnikiem?

(śmiech) Nasz Metalowy Gladiator zapewne

wszcząłby zamieszki lub bójkę, o tak, absolutny

wojownik Heavymetalowego Podziemia.

Kiedy pisałem ten utwór chodziło mi o przetrwanie

metalowców w świecie (niczym arenie),

który ich nie akceptuje. Kogoś, kto walczy o

swoją muzykę, o swoje idee i jest przeciwko

niewolnictwu współczesnego świata, jakimi

jest gówniana muzyka, polityka, która rujnuje

świat... Nasza muzyka potrzebuje więcej

Heavymetalowych Gladiatorów, a szczególnie

tych młodych, wspierających zespoły poprzez

fanziny, festiwale, koncerty, mailingi,

kluby, Streaming, Radio, TV...... Wy jako

Heavy Metal Pages jesteście właśnie prawdziwymi

Heavymetalowymi Gladiatorami! Dla

nas było to całkowitym zaskoczeniem, bo wygląda

na to, że ludzie bardzo polubili ten kawałek!

HMP: W tym roku wydaliście EP "Metal

Gladiator". Macie na koncie kilka pełnych

płyt, jednak tym razem zdecydowaliście się

na wydanie krótszej formy. Chciałeś wydawać

kawałki, które nie pasowały muzycznie

lub tekstowo na żaden LP?

Uwielbiamy EPki, Splity, Single.... To część

kultu heavy metalu i ducha podziemia. Poza

tym był to dla nas naturalny ruch po pandemii,

tym bardziej że mamy nową gitarę prowadzącą

i fajne pomysły, więc lepiej było wydać

EP-kę przed LP. W 2020 roku napisaliśmy 6

nowych kawałków. Ponadto latem 20. zremiksowaliśmy

i zremasterowaliśmy "Danger Zone"

z ośmioma gościnnymi specjalnymi gitarami

prowadzącymi: RAM, Enforcer, Abigail,

Metal Inquisitor, Vulture Vengeance... Mieliśmy

więc osiem kawałków z zupełnie nowym

brzmieniem, lepszym, świeżym no i z tym dodatkowym

gościem... Nagraliśmy zatem kilka

nowych pomysłów (strona A), które połączyliśmy

z wybranymi utworami z "Danger Zone"

2.0 (strona B). Rezultat: "Metal Gladiator"

EP - 3 nowe utwory, 1 utwór premierowy

i 3 utwory zremiksowane, zremasterowane i z

gośćmi z RAM, Metal Inquisitor oraz Abigail.

Widać, że lubicie EP, bo traktujecie to

80 IRON CURTAIN

Foto: Iron Curtain

hopla na punkcie metalu i myślę, że nasza publika

jest tego samego zdania co my, a my to

uwielbiamy. Tak czy inaczej, CD wciąż jest

całkiem przyjemne, a Dying Victims wykonało

świetną robotę z obydwoma formatami.

Oferujemy rzeczy, które sami chcielibyśmy kupować

i wspierać.

Żaden z kawałków nie trwa więcej niż trzy

minuty. Przy graniu speed metalu nie da się

inaczej, samo wychodzi, czy postawiłeś sobie

za cel - 3 minuty i basta? (śmiech)

(śmiech) Można robić i dłuższe utwory grając

speed metal, ale prawdą jest, że to nie jest

standard. Na EP chcieliśmy prostych utworów,

klasycznych rzeczy, powrotu do podstaw, pełnych

adrenaliny i szalonych utworów, z tego

powodu każdy utwór nie przekracza trzech

minut (śmiech). Misja zrealizowana. LP jest

Okładka "Metal Gladiator" jest bardzo

retro. Naprawdę wygląda jak okładka młodego

zespołu w latach 80. Kto ją stworzył?

Jej autorem jest mój dobry przyjaciel imieniem

Arturo Abysmalth. To młody projektant,

który mieszka blisko naszego rodzinnego miasta,

robi świetne rzeczy, znów przyjrzał się

naszemu logo. Będziemy z nim współpracować

w przyszłości. Chcieliśmy czegoś oldschoolowego

jak cholera, nie więcej niż dwa

kolory, ultra metal, w lochu... Arturo bardzo

szybko wpadł na pomysł i go zrealizował.

Ożywiliśmy część grafiki Metal Gladiator

czaszkami, włóczniami, hełmami.... Jak na EPkę,

powrót do podstaw, uważamy, że był to

właściwy ruch, a efekt końcowy był oszałamiający!

Rok wcześniej wydaliście jeszcze bardziej

klasyczne wydawnictwo - "Demo Advance

Tape 2022". Rzeczywiście pierwotnie zarejestrowaliście

te kawałki na kasecie? Organicznie,

analogowo, tak, jak robiło się to 30-40

lat temu?


Nagrywaliśmy sami, w naszej sali prób, ale

oczywiście cyfrowo. Nauczyliśmy się nagrywać,

zdobyliśmy kilka mikrofonów i każda nuta

w tym demo została nagrana przez zespół i

edytowana przeze mnie. Oczywiście później

wysłaliśmy wszystkie ścieżki do kumpla, aby je

zmiksował i zmasterował. Miks i mastering

był wykonany oczywiście z myślą o wydaniu

analogowym, więc kompresja, korekcja i mastering

były zrobione w organiczny sposób.

Patrząc na to, jak wydajecie płyty, jaki rodzaj

heavy metalu gracie, jak wyglądają

Wasze grafiki, można odnieść wrażenie, że

spokojnie moglibyście wydawać płyty w latach

80. Jak sądzisz, co zdradza, że Iron Curtain

to jednak zespół z XXI wieku?

Dobre pytanie, oczywiście jesteśmy zespołem

XXI wieku i jesteśmy z tego dumni. Wiemy

jednak, gdzie są nasze główne korzenie i inspiracje.

W każdym razie słuchamy i kochamy

dużo współczesnych zespołów, bardzo młodych,

które podtrzymują ducha heavy metalu.

Poza tym uważam, że na tej scenie ważne jest

przestrzeganie zasad oraz poświęcenie. Jeśli

coś jest fajne, to niechaj będzie fajne, a nie

zwyczajne. Myślę, że jeśli ktoś uważa, że nasza

muzyka lub estetyka mogłaby być z łatwością

w latach 80., to znaczy że jesteśmy na dobrej

drodze. Muzyka heavymetalowa jest sztuką

i ma też swoją część teatralną, więc wizerunek

jest ważny. Pomyślmy o latach 90. jako

o brutalnej zmianie. Jesteśmy metalowcami

24/7, którzy kochają klasyczny metal, ale żyjemy

w XXI wieku. Szczerze mówiąc, jesteśmy

po czterdziestce (śmiech).

Właśnie, wiele młodych zespołów z bardzo

młodymi muzykami jest zachwyconych erą

metalu sprzed Internetu i cyfrowego rejestrowania

dźwięku. Dla tych młodych muzyków

lata 80. to jakiś magiczny świat z przeszłości.

Wy jesteście w takim wieku, że na pewno

sami dobrze pamiętacie czasy analogowego

nagrywania. Skąd zatem ten sentyment do

korzeni technologii? Heavy metal bez kaset i

winyli nie jest w pełni prawdziwy?

Zacząłem słuchać heavy metalu pod koniec lat

80. i w latach i 90. Miałem szczęście, że wskoczyłem

do ekstremalnego metalu, gdzie tape

trading i całe podziemie żyło i dawało czadu.

Obecna scena podziemnego heavy metalu powinna

dziękować ekstremalnej scenie metalowej

lat i 90., bo to ona podtrzymywała płomień

i żyła. Muzycznie, estetycznie i co najważniejsze

- metodologią. Demo musi być wydane

na taśmie, winyl jest lepszy, ponieważ

grafika może być wyrażona w dużym formacie....

Wszystkie te elementy są częścią rytuału

i zasad. W antropologii każda kultura ma swoje

własne elementy i metody. W kulturze muzycznej

i subkulturze heavy metalu naszymi

elementami są formaty wydań i zasady w tym

stylu, które dopełniają cały rytuał. Tak czy

inaczej, ja też kocham technologię, ten wywiad

jest przeprowadzony internetowo, w samochodzie

włączę sobie Spotify i korzystam z

Amazona. Nie możemy odżegnywać się od postępu,

kluczem jest korzystanie z postępu pod

kontrolą.

Nosisz elektroniczny zegarek. To oryginał z

lat 80. czy jakaś współczesna replika?

To zegarek Casio, zgadza się, w klasycznym

stylu, ale nie z lat 80.! Kilka lat temu dostałem

go od żony na święta. Kochamy klasyczny

metal i starą szkołę, ale nie mieszkamy w jaskini,

czy coś (śmiech). Pragnąłem go dostać, ponieważ

nie chcę używać telefonu do sprawdzania

godziny. To taki mój sposób na zapomnienie

trochę o nowych technologiach, nie lubię

powiadomień i całego tego gówna... Pracuję

jako nauczyciel i muszę pilnować czasu swoich

lekcji. A nie chcę zegarka, który kontroluje

mój puls, moje serce lub umożliwia czytać wiadomości...

Może w przyszłości? Ale na razie

tylko zegarek (śmiech).

Trzy na cztery okładki Waszych LP ukazują

fragmenty postaci. Przyznaję, że ta estetyka

kojarzy mi się z klasycznymi okładkami

"Balls to the Wall" Accept lub "Born in the

U.S.A." Bruce'a Springstina.

Naszą inspiracją dla artworków do pełnych

płyt były albumy takie jak Running Wild

"Gates of Purgatory", Exciter "Violence &

Force", The Rods "Let them eat Metal", Savage

Grace "Masters of Disguise"... To prawdziwe

zdjęcia, bez photoshopa, bez przesadzonej

produkcji. Od samego początku chciałem

stworzyć coś w ten sposób. Kolejna płyta będzie

kontynuować ten styl, będzie na niej

mnóstwo postaci. Bez wątpienia jak dotąd najlepsza,

będzie nosić tytuł "The Aftermath".

Wasza nazwa jest absolutnie metalowa, jednak

oczywiście kojarzy się z nazwą granicy

między Związkiem Radzieckim, a Zachodnią

Europą. Wybraliście tę nazwę, bo dobrze

brzmiała, czy kryje się za nią jakiś związek

właśnie z tą polityczną "żelazną kurtyną"?

Dzięki! Absolutnie! Nazwę zaczerpnęliśmy z

przemówienia Winstona Churchilla z 1946

roku. Po jego przemówieniu ktoś powiedział,

że oto oficjalny początek zimnej wojny. Jestem

nauczycielem historii (śmiech). Jednocześnie

jako fan Destructora przyznam, że następny

kluczowy wpływ ma płyta "Maximum Destruction"

i pochodzący z niej kawałek "Iron

Curtain". Posłuchaj też samego przemówienia!

Dzięki za poświęcony czas dla Heavy Metal

Pages! Stay heavy!

Dzięki za ten ciekawy wywiad! Podziękowania

dla wszystkich czytelników Heavy Metal Pages!

Dzięki za wsparcie i szerzenie imienia unholy

Heavy Metal & Hell! Mega pozdrowienia

dla polskich fanów heavy metalu zza żelaznej

kurtyny!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań: Szymon Tryk

IRON CURTAIN 81


Dookoła świata z przesiadką w Islandii

Bardzo rzadko zdarza się heavy metalowym zespołom spoza kraju zagrać

koncert w Islandii. Jeśli już do takiej sytuacji dojdzie, jest to w lokalnej

społeczności metalowej postrzegane jako wielkie wydarzenie, którego nie sposób

ominąć. Przylatują bardziej ekstremalne kapele (death / black metalowe), ale nie

heavy metalowe. Dlatego gdy Unto Others ogłosił, że w poniedziałek 12 czerwca

2023r. wystąpi w Reykjaviku, natychmiast pomyślałem o przeprowadzeniu wywiadu.

Podczas samej imprezy, najpierw dwa lokalne zespoły Ormar oraz Power

Paladin zaprezentowały godzinne sety, a następnie na scenę wtargnęła gwiazda

wieczoru: Unto Others. Koncert wypadł znakomicie. Na scenie było dużo ruchu,

publiczność reagowała entuzjastycznie, a Oregończycy bisowali aż trzykrotnie.

Niniejsza rozmowa z wokalistą i gitarzystą Unto Others, Gabrielem Franco,

odbyła się tuż przed wejściem do klubu Gaukurinn.

HMP: Jakie pierwsze wrażenie wywarła na

Tobie Islandia?

Gaba: Przyjemnie zaskoczyła mnie pogoda.

Przyleciałem o trzeciej w nocy, a słońce świeciło

jak za dnia. U mnie, w Stanie Oregon,

noce są długie i zawsze przed godziną dwudziestą

pierwszą zapada zmrok. Zdziwiłem

się, że u Was może w ogóle nie zapaść. Poza

tym, spodobały mi się unoszące się w powietrzu

zapachy oraz piękne krajobrazy roztaczające

się w drodze między lotniskiem a

globalnej. Występowałeś m.in. w Australii,

Japonii, Tajlandii, a i Wielka Brytania nie

zalicza się do kontynentalnej części Starego

Kontynentu.

Nasze kalendarze na bieżący rok świeciły

pustymi kartkami do wypełnienia, aż pewnego

razu zapragnąłem zrobić coś, czego nigdy

dotąd nie robiłem. Wpadłem na pomysł, żeby

wyruszyć w podróż dookoła świata, przy

czym najpierw pomyślałem wyłącznie o wizycie

w Chinach. Okazało się, że nie dam

do planu Islandii? Linia lotnicza Icelandair

umożliwia opcję przesiadki bez dopłacania

do ceny biletu. W związku z tym zatrzymujemy

się przez dwa dni na Islandii i dzisiaj

gramy u Was koncert.

Czy napotkałeś na jakiś problem związany

z barierą językową?

Nie. Z wszystkimi dogadujemy się po angielsku.

Nie potrzebujemy uczyć się żadnego

języka.

Publiczność wszędzie dopisywała?

W Japonii przyszło około sto osób, w Brisbane

dwieście, w Sydney dwieście pięćdziesiąt,

w Adelaide sto, a w Melbourne trzysta.

Inaczej sprawa wyglądała w przypadku

Tajlandii. Czuliśmy, że to egzotyczny kraj

dla muzyki heavy metalowej. Zjawiło się

trzydzieści ludzi, ale każdy świetnie się bawił.

Jesteśmy zadowoleni z tajskiego występu.

Reykjavikiem (jedyne międzynarodowe lotnisko

w kraju, KEF, znajduje się w miejscowości

Keflavik, około 56 km na południowyzachód

od Reykjaviku - przyp.red.). Widoki

nie z tej ziemi. Czułem się, jakbym wylądował

na księżycu.

Sporo podróżujesz. Sprawdziłem, że nie

jesteś teraz na europejskiej trasie, tylko na

Foto: Unto Others

rady przekroczyć chińskiej granicy, więc

zmieniłem azymut na Australię. Przy okazji

udało się z Japonią oraz zaproponowano nam

występy w Wielkiej Brytanii. Po drodze z

Australii zaciekawiła mnie również Tajlandia.

Islandia jest krajem transferowym pomiędzy

Wielką Brytanią a Stanami Zjednoczonymi,

więc zamiast wracać bezpośrednio

do domu, pomyślałem: dlaczego by nie dodać

Jak udało Wam się zorganizować show w

Islandii?

O wiele łatwiej niż w Tajlandii, ponieważ

nikt nas tam nie znał. Poprosiłem właściciela

jednego tajskiego baru o możliwość zagrania

bez żadnego wynagrodzenia.

Natomiast co do Gaukurinn, od razu

wiedziałeś, że jest to właściwe miejsce?

Musiałem trochę poszukać. Islandczycy mi

pomogli, ale spędziłem sporo czasu na rozsyłaniu

e-maili. Właściciel Gaukurinn początkowo

nie wydawał się za bardzo zainteresowany.

Czego oczekujesz od islandzkiej publiczności?

Oczekuję, że dadzą mi zagrać (śmiech).

Niczym więcej się nie przejmuję. Gdyby nikt

nie przyszedł, uznałbym, że po prostu nie

mamy żadnych fanów w Islandii. Prawdopodobnie

nie wypełnimy klubu do granic możliwości,

ale sam widzisz, że każdej minuty

dołączają następni metalowcy.

Chcą posłuchać zarówno Was, jak i Power

Paladin oraz Ormar.

Kto wie, może tylko ich? (śmiech) Poprosiłem,

żeby nas supportowali, ponieważ lubię

oba zespoły. Grają inaczej od nas, ale osobiście

pochodzę ze środowiska zasłuchanego

również w ich odmianach ciężkiego grania.

Moja poprzednia kapela, Spellcaster, wykonywała

tradycyjny power metal.

Muzyka Power Paladin brzmi o wiele wese-

82

UNTO OTHERS


lej.

Kojarzą mi się ze skrzyżowaniem Kamelot z

Helloween. Słychać u nich też inspirację

Blind Guardian oraz DragonForce. Uwielbiam

to wszystko. Moim zdaniem, mają dobry

gust. Słyszałem też kilka utworów Ormar

- dają czadu.

Jakie jeszcze islandzkie zespoły kojarzysz?

Zrobiłem mały research, więc mogę wymienić

Volcanova, Björk, Sólstafir i The Vintage

Caravan. Wydaje mi się, że Islandia

jest całkiem rock'n'rollowa. Przypomina mi

Helsinki, równie odizolowane miejsce, położone

na północy, ceniące heavy metal.

Akurat w Helsinkach nigdy jeszcze nie

byłem, natomiast ten wywiad trafi do polskiego

periodyku, a Unto Others występowało

też swego czasu w Polsce. Co

chciałbyś przekazać swoim polskim fanom?

Jedno słowo: "kurwa" (śmiech). W zeszłym

roku spędziliśmy w trasie 75 dni. Szczególnie

dobrze dogadywaliśmy się z zespołem oraz z

ekipą Behemoth. Polski kierowca pokazał

nam niektóre urokliwe miejsca.

Pomówmy o Waszej twórczości. Dlaczego

album "Mana" (2019/ 2021) ukazał się dwukrotnie

- najpierw pod szyldem Idle Hands,

a później jako Unto Others?

Podpisanie kontraktu z Roadrunner Records

wymaga formalnej rejestracji nazwy

zespołu. Gdy chcieliśmy zarejestrować Idle

Hands, okazało się, że ta nazwa jest już zajęta.

Sytuacja zmusiła więc nas do zmiany nazwy.

Nie chcieliśmy, aby postrzegano nas

jako nowy zespół, skoro pozostajemy dokładnie

tą samą formacją. Wydaliśmy wszystkie

nasze dotychczasowe płyty pod nowym szyldem,

żeby nie przepadły. Niektórzy fani mogli

się poirytować, że posiadany przez nich

egzemplarz Idla Hands "Mana" stracił na

aktualności, ale nam zależy, żeby ta muzyka

trafiała również do wszystkich przyszłych fanów

Unto Others.

"Mana" również jest zarezerwowaną nazwą.

Dwa lata temu Wasz gitarzysta Sebastian

Silva, udzielając mi wywiadu na

Foto: Unto Others

temat Silver Talon (HMP 79, str. 50 -

przyp. red.), wspomniał, że Mana to jeden z

jego ulubionych meksykańskich zespołów.

Zgadza się, niemniej "Mana" dobrze pasowała

na tytuł, ponieważ jest to magiczne słowo,

a płyta zabiera słuchaczy w magiczną

krainę.

Czy mana to jakieś magiczne zaklęcie?

Raczej forma energii (wg słownika PWN:

"mana "w wierzeniach ludów Oceanii: bezosobowa,

nadnaturalna siła przenikająca

wszelkie byty"" - przyp. red.). Dobrze wpisuje

się w charakter zwłaszcza takich utworów,

jak "Double Negative" czy "Cosmic Overdrive".

Wielu ludzi uważa Wasz drugi album

"Strength" (2021) za mniej chwytliwy.

Zgadzam się z tym poglądem, ale "Strength"

posiada inne zalety. Osiągnąłem na

"Strength" dokładnie to, co chciałem. Nie

każda muzyka musi być przebojowa. Czasami

muzycy chcą dokonać autoekspresji lub

wyrzucić z siebie frustrację.

Skąd na "Strength" frustracja?

Z zamieszania wokół nowej wytwórni oraz z

zaangażowania w twórczość nowych osób.

"Mana" pisałem sam i nikt z zewnątrz się w

"Manę" nie angażował. Zaś podczas pracy

nad "Strength" mieliśmy agencję koncertową,

management, label i fanów. Każdy z nich

osądzał nasze pomysły. Stawialiśmy czoła

nowym emocjom, które dotąd były nam nieznane.

Wcześniej nikogo nic nie obchodziło,

a teraz działamy pod presją. Musimy zważać,

czego sobie w ogóle życzymy, bo patrzy się

nam na ręce i krytycznie nas się obserwuje, a

w Internecie pisze się o nas rozmaite głupoty.

Czasami opinie ranią. "Strength" odwołuje

się do towarzyszących nam emocji. Odbił się

na nim odczuwany przez nas stres, a także

presja.

Podoba mi się, że w lirykach przekazujesz

konkretne wartości, np. "nie marnuj swojego

czasu", "zrób ze swoim życiem najlepsze, co

się da".

Dziękuję. Pisząc je, otworzyłem się (śmiech).

Jakie macie plany na przyszłość?

Tego lata weźmiemy się za intensywniejsze

komponowanie. Na jesieni zamierzamy wejść

do studia. Jeśli dobrze pójdzie, następny album

ukaże się w przyszłym roku. Mamy więcej

show w planach: m.in. w Stanie Teksas

oraz w Meksyku.

Napisałeś mi na WhatsApp, że jeśli dzisiejsza

impreza wypadnie fajnie, będziecie

wracać na Islandię co roku.

Niczego takiego nie deklarujemy ani oficjalnie

nie planujemy, ale bez trudu możemy

zatrzymać się na Islandii podczas drogi

powrotnej z europejskiej trasy. Jeśli wywrzemy

pozytywne wrażenie i wzbudzimy zainteresowanie

większej liczby osób, to możliwe,

że z roku na rok będzie coraz łatwiej o udany

występ na tej wyspie. Chodźmy posłuchać

Ormar, bo właśnie zaczęli grać.

Sam O'Black

Foto: Unto Others

UNTO OTHERS 83


Najbardziej wspólna płyta

Niektóre zespoły nie lubią porównań. Tymczasem Gatekeeper sam się o

nie prosi. Jeff wprost mówi, że gościu, który zagrał w teledysku, załapał bakcyla

Gatekeeper, bo "lubi Manowar i Blind Guardian". Co więcej, nową płytę promowali

m.i.n kawałkiem - jak się okazuje - jawnie inspirowanym Twisted Tower

Dire. Jeśli i Wam te zespoły są bliskie - czytajcie rozmowę z Gatekeeper! Dowiecie

się, jak powstawała, dlaczego jest "najbardziej wspólna" I dlaczego tak różni się od

poprzednich wydawnictw.

HMP: Ostatnio rozmawialiśmy przy okazji

EP "Grey Maiden". Mówiłeś wtedy, że w

przeciwieństwie do EP album wymaga dużo

więcej czasu, planowania i pieniędzy,

zwłaszcza przy ilości warstw, których lubicie

używać w utworach. Co sprawiło, że właśnie

teraz, w roku 2023 nadszedł czas na pełny

album?

Jeff Black: Pierwotny plan zakładał, że album

zostanie nagrany w 2020, a następnie wydany

w 2021 roku, ale po drodze napotkaliśmy kilka

przeszkód, więc w zasadzie to nie celowaliśmy

w 2023.

Nie da się ukryć, że pierwsze, na co zwraca

się uwagę, to fakt, że nie śpiewa już z Wami

JP. Chciał się poświęcić w pełni Travelerowi

Kodex.

Te kapele mają z pewnością bardzo fajnych

wokalistów. My chcieliśmy kogoś, kto potrafiłby

poradzić sobie z każdą nutą - od dzikich

krzyków, przez majestatyczne refreny, bardowską

atmosferę, aż po łagodniejsze tony. Tyler

Anderson jest w stanie zrobić wszystko,

czego potrzebujemy i naprawdę dobrze rozumie,

jak powinien brzmieć nasz zespół. Odbyliśmy

wiele przesłuchań i to słuchając jego,

mieliśmy najlepszą zabawę.

niem w pisaniu "From Western Shores".

Dzięki, zdecydowanie staram się, aby te

szczegóły było widać. Prawdę mówiąc, reszta

chłopaków ma duży wpływ na aranżowanie

własnych partii i wymyślanie własnych pomysłów

na kawałki. Tak naprawdę ten album

jest naszym najbardziej wspólnym dziełem.

Wystarczy spojrzeć na listę autorów. Ale jeśli

chodzi o Twoje pytanie, jednym z wyzwań jest

próba zachowania ducha starszych utworów,

które ludzie bardzo lubią przy jednoczesnym

kroku naprzód, poprzez wprowadzanie nowych

pomysłów i upewniając się, że słychać

również wkład innych członków zespołu.

Wokal był prawdopodobnie najtrudniejszą

częścią, ponieważ po odejściu JP zdecydowaliśmy

się wyrzucić wszystko, co wymyślił i

zacząć od zera. Było trochę nerwów, ale ostatecznie

myślę, że było to coś najlepszego dla

tej płyty.

Tytuł sugeruje, że płyta może tworzyć jedną

opowieść albo być zbiorem opowieści z jednego

"uniwersum". Utwór "Exiled King" jasno

wskazuje, że chodzi o wschodnie wyprawy

Skandynawów. Nazwanie "From

Western Shores" koncept-albumem to chyba

jednak przesada?

Tak, z pewnością nie nazwałbym żadnej z naszych

płyt koncept-albumem. Dla mnie są one

bardziej zbiorem krótkich historii, które rozwijaliśmy

przez pewien czas. Tytuł albumu nawiązuje

do tego, że jesteśmy bandą heavy metalowych

kolesi z zachodniego wybrzeża plus

trochę wikingów I motywów fantasy.

W muzyce "Keepers of the Gate" słychać

wyraźnie inspiracje klasycznym Manowar z

lat 80. Utwór z takim znamiennym dla Was

tytułem musiał być na pewno wyjątkowy?

Ten utwór to prawdopodobnie najstarszy pomysł

na płycie. Myślę, że wiele z tych riffów

napisałem jeszcze przed wydaniem "East of

Sun". To wielka, rozległa epopeja ze zmianami

tempa i wieloma ukłonami w stronę naszych

inspiracji. Chciałem uchwycić wspaniały klimat

utworów takich jak "Battle Hymn" czy

"Hallowed be Thy Name". Świetnie jest ten kawałek

zobaczyć na żywo!

i dlatego odszedł z Gatekeeper?

Mieliśmy wiele trudności w 2020. JP mieszkał

bardzo daleko od nas, pandemia bardzo go

dotknęła. Dodatkowo nie zgadzaliśmy się na

polu kreatywności, w kwestii linii wokalnych,

tekstów i struktury kawałków, więc zdecydował

się odejść z zespołu.

Ciekawe jest też to, że wybraliście wokalistę

o zupełnie innej barwie, wprowadzającym inną

atmosferę. Mam wrażenie, że jest to typ

wokalisty w stylu Warlord czy Atlantean

Foto: Gatekeeper

Wiem, że bardzo przykładasz się do komponowania

kawałków i zwracasz uwagę na

detale. To zdecydowanie słychać na "From

Western Shores". Biorąc pod uwagę Twój

perfekcjonizm - co było największym wyzwa-

Mam wrażenie, że bardzo przemyślany jest

układ kawałków na płycie. Pierwszy i ostatni

są potężnymi epic metalowymi kolosami, a

w środku płyty jest dużo więcej smaczków i

utworów o innej strukturze i klimacie.

Fajnie! Cieszę się, że to słychać. Ważne jest

dla mnie, aby albumy miały dynamikę i zwroty

akcji, aby wszystko było interesujące. Nie

jesteśmy zespołem, który pisze masę szybkich

kawałków, więc musimy używać ich jako

gwoździ programu w środku płyty. Lubię też,

jak są wolniejsze, bardziej epickie utwory na

końcach każdej strony LP. Wydaje mi się, że

to klasyczne posunięcie.

Jak wypuściliście kawałek "Twisted Towers"

od razu pomyślałam o Twisted Tower Dire.

Jakiś czas temu muzycy Visigoth mówili, jak

ważny jest to dla nich zespół. Biorąc pod

uwagę wiele podobieństw między Wami a

Visigoth, domyślam się, że dla Ciebie również.

Zastanawia mnie tylko, czy to moje

skojarzenie nie jest na wyrost (śmiech).

Wcale nie, masz nawet rację. Jesteśmy wielkimi

fanami Twisted Tower Dire. Piszą bardzo

chwytliwe, a czasem nawet podniosłe kawałki

i ze świetnymi momentami wprost stworzonymi

do śpiewania, więc tym utworem chcieliśmy

złożyć im mały hołd. To jeden z moich

ulubionych kawałków z albumu i mam nadzieję,

że inni też się nim zachwycą. I mam też

nadzieję, że przypomni ludziom o tym, żeby

słuchać Twisted Tower Dire!

Nie trzeba zaglądać do bookletu, żeby

domyśleć się, że okładkę znów narysował

Wam Duncan. Jest tak charakterystyczny i

tak świetnie pasuje do Waszej muzyki, że

chyba zostanie z Wami na dłużej?

84

GATEKEEPER


Mam taką nadzieję! Duncan jest najlepszy.

Czasami czuje się jak dodatkowy członek zespołu.

Jego styl jest bardzo wyjątkowy, a praca

z nim i rozmowa to czysta przyjemność. Mam

nadzieję, że uda nam się wydać więcej płyt z

jego okładkami. Tak naprawdę nawet nie dajemy

mu żadnych wskazówek, po prostu wysyłamy

mu dema kawałków plus luźne teksty lub

motywy, które przychodzą nam do głowy, a

on wraca z najfajniejszymi szkicami, jakie kiedykolwiek

widziałaś.

Teledysk do tytułowego kawałka ma świetny,

klasyczny klimat. Nie było Wam zimno,

gdy go kręciliście?

Tak, było zimno jak cholera! Pojechaliśmy w

góry do miejsca zwanego Jones Lake w połowie

stycznia. To niesamowite miejsce. Wiedzieliśmy,

że będzie zimno, ale nie spodziewaliśmy

się, że podczas zdjęć złapie nas prawdziwa

śnieżyca. Było naprawdę niebezpiecznie. Nasz

basista David przewrócił się na kawałku lodu,

a jego stopa utknęła w błocie podczas jednego

z ujęć. Odmroził sobie również stopę i

musieliśmy umieścić go w jednej z ciężarówek

z ogrzewaniem. Zrujnowaliśmy drogi mikser,

który wypożyczyliśmy do naszych bezprzewodowych

monitorów a jazda do domu była

naprawdę przerażająca, kiedy śnieg padał na

boki. Na szczęście dzień, w którym kręciliśmy

fabułę, był znacznie jaśniejszy i cieplejszy.

Czytałam na Waszym FB, że szamana

zagrał muzyk Archspire. Kumplujecie się,

czy wygrał casting na najlepszego szamana

do epic metalowego teledysku? (śmiech).

Tak, Oli z Archspire gra jeden z czarnych

charakterów w teledysku. Archspire to bardzo

popularny zespół w mieście i znaliśmy ich

trochę, a że reżyser naszego teledysku robi

również teledyski Archspire, więc zapytał

Oli'ego, czy jest zainteresowany. Okazało się,

że Oli uwielbia Manowar i Blind Guardian,

więc świetnie się dogadywaliśmy!

Coś nierealnego

Na niesamowicie już zatłoczonej metalowej scenie pojawił się kolejny zespół.

Warto dać jednak Century szansę, bowiem Staffan i Leo pokazują na "The

Conquest Of Time", że tradycyjny hard'n' heavy wciąż może być czymś świeżym i

ekscytującym, nawet jeśli brzmi tak, jakby powstał na przełomie lat 70. i 80.

HMP: Kiedy rozmawialiśmy przy okazji promocji

"Under Siege" T?ronto wspominaliście,

że lubicie również inną muzykę. Założenie

Century jest chyba kolejnym potwierdzeniem

tego faktu oraz tego, że speed metal w dość

surowym wydaniu przestał wam wystarczać,

postanowiliście więc spróbować swych sił w

czymś bardziej klasycznym i melodyjnym?

Staffan: Zawsze lubiliśmy i graliśmy klasyczny

heavy metal, nie tylko w Century. Przez wiele

lat głównym zespołem Leo był na przykład zespół

heavymetalowy Lethal Steel! Założyliśmy

Century, ponieważ miałem kilka pomysłów

na utwory heavymetalowe, które chciałem

nagrać. Leo też miał dużo riffów, więc zebraliśmy

się i napisaliśmy demo.

To jednak wciąż lata 80. - jak by na to nie

patrzeć, to właśnie w tamtej dekadzie powstały

wszystkie rozwiązania i kanony, które

definiują tradycyjny heavy metal do chwili

obecnej?

Wiele z nich istniało już w latach 70., ale rozumiem,

co masz na myśli! Wiele z moich ulubionych

płyt metalowych pochodzi z późnych

lat 70. lub wczesnych 80. Myślę, że "Heaven

and Hell" i "Mob Rules" to świetne przykłady

heavy metalu z tamtych czasów.

Wielu fanów, zafiksowanych na punkcie

dokonań zespołów nurtu NWOBHM, sceny

niemieckiej czy amerykańskim epic/power

metalu zdaje się zapominać o tym, że Szwecja

również miała w latach 80. bardzo silną

scenę hard 'n' heavy. Wy jednak zdajecie się

być fanami takich grup jak: Heavy Load, Syron

Vanes, Gotham City czy Silver Mountain,

żeby wymienić tylko kilka nazw, co słychać

też na "The Conquest Of Time"?

Tak, jesteśmy ich wielkimi fanami! W dzisiejszych

czasach wydaje się, że wielu ludzi docenia

szwedzką scenę, ale myślę, że powodem,

dla którego w przeszłości nie zyskała zbytniego

uznania, było to, że bardzo niewiele zespołów

odniosło sukces i nie kontynuowało nagrywania

płyt. W latach 80. w Szwecji istniały

setki zespołów, ale wiele z nich wydało tylko

dema i zostało całkowicie zapomnianych. Jest

wiele dobrych rzeczy, jeśli wiesz, gdzie szukać!

Można obecnie mówić o czymś takim jak

renesans popularności w waszym kraju zespołów

tworzących przed laty tę metalową

scenę, tym bardziej, że niektóre z nich są

wciąż aktywne; reaktywują się też takie, które

kiedyś nie wyszły poza etap nagrań demo,

jak Peterson, albo powstają nowe, złożone ze

starych wyjadaczy, jak Blakk Ledd?

Masz rację, wiele zespołów ponownie się zjednoczyło.

Wygląda na to, że większość bardziej

znanych zespołów powróciła, jak Heavy Load,

Mindless Sinner, Zone Zero, Overdrive itp.

Chyba największy, którego wciąż brakuje to

Gotham City, ale myślę, że to może zawsze

zmienić się na lepsze.

Century powstał trzy lata temu - to przypadek,

bo myśleliście o czymś takim już

wcześniej, czy też wykorzystaliście fakt pandemicznego

zwolnienia, czego efektem był

właśnie ten zespół?

W czasie pandemii straciłem pracę, więc lato

spędziłem budując z kolegą studio nagraniowe

w starym schronie przeciwlotniczym. Kiedy

skończyliśmy prace nad studiem, chciałem nagrać

coś nowego i wtedy poprosiłem Leo, żeby

do mnie dołączył. Od wielu lat myślałem o

zrobieniu czegoś podobnego, ale dopiero wtedy

poczułem, że to dobry moment.

"Demo MMXX" utwierdziło was pewnie w

Doskonała wskazówka! Dzięki za poświęcony

czas dla Heavy Metal Pages!

Bardzo dziękujemy za miłe słowa i ciekawy

wywiad. Mamy nadzieję, że wkrótce wrócimy

do Polski!

Pytania: Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań: Szymon Tryk

CENTURY 85


przekonaniu, że obraliście słuszny kierunek,

szczególnie kiedy pojawiły się oferty wydania

go w profesjonalnej postaci na kasecie i 12"

EP?

Tak! Wypuściłem demo w ostatnich dniach

2020 roku bez żadnego marketingu. Kiedy

obudziliśmy się następnego dnia, wszystkie

100 taśm zniknęło, a do tego otrzymaliśmy już

oferty od kilku wytwórni. Odpowiedź była naprawdę

błyskawiczna i zaskakująca.

Ubiegłoroczny singiel "The Fighting Eagle"

jest kolejnym dowodem na fascynację szwedzką

sceną metalową sprzed lat, bo jego strona

B to cover Witch "Still Alive". Celowo

wybraliście mniej znany utwór, do niedawna

znany tylko tylko z kasety demo, wydanej

niemal 40 lat temu?

Chcieliśmy wybrać stary szwedzki kawałek,

którym moglibyśmy oddać hołd tej scenie i

czuliśmy, że "Still Alive" dobrze pasuje do naszego

stylu. Skontaktowaliśmy się z oryginalnym

członkiem Witch, aby poprosić o pozwolenie

na wykorzystanie utworu; wysłuchał go i

zatwierdził naszą wersję. Teraz rzeczywiście

pojawiła się świetna kompilacja ze wszystkimi

nagraniami Witch, sprawdźcie to koniecznie!

Było tak w latach 80. i 90., jest tak i teraz:

siłą podziemnej sceny wciąż są single i EP-ki,

dlatego wiedząc już, że niebawem wydacie

debiutancki album, wypuściliście "Master Of

Hell", ale dopełniony najnowszym, nagranym

już w tym roku, utworem?

To prawda! Chcieliśmy nowy utwór na singiel,

więc nagraliśmy go w styczniu tego roku.

"Stronghold" pozostanie tylko stroną B tego

kasetowego singla, czy trafi też na wasz kolejny

album, bo jednak szkoda marnować taki

numer na niszowe wydawnictwo?

Będzie to dodatkowy utwór na japońskim wydaniu

LP, który ukaże się tam wkrótce. Poza

tym prawdopodobnie pozostanie tylko stroną

B. Mamy tak wiele innych i nowych utworów,

które chcemy nagrać, że nie zamierzamy ponownie

wykorzystywać rzeczy, które już wydaliśmy.

Z jednej strony jest niezaprzeczalnym faktem,

że fizyczne nośniki nie sprzedają się już

tak jak kiedyś, stąd nakłady CD czy LP

liczące zwykle 300-500 kopii. Ale z drugiej

strony wydawanie kaset czy 7" singli w ilości

30, 50 czy nawet 100 egzemplarzy wydaje mi

się nieporozumieniem, bo mimo wszystko na

całym świecie jest znacznie więcej kolekcjonerów

i pasjonatów, a w razie przegapienia takiego

limitowanego unikatu nie ma już wyjścia,

trzeba przepłacać na eBay?

Zwykle robię takie małe nakłady, kiedy wydaję

rzeczy w mojej własnej wytwórni kasetowej

The End Times Recordings. Powodem jest

po prostu to, że produkcja, sprzedaż, pakowanie

i wysyłanie wszystkiego wymaga dużo pracy.

Gram już w kilku zespołach, nagrywam i

miksuję muzykę, tworzę okładki, projekty ulotek

i koszulek, ćwiczę i koncertuję. W dni powszednie

mam pracę od 9 do 17. Po prostu nie

mam czasu na większe produkcje, inaczej bym

to zrobił!

"The Conquest Of Time" nagraliście latem

2021 - tak długo trwało szukanie wydawcy,

skoro wydaliście go dopiero wiosną tego roku?

Nie, umowę mieliśmy podpisaną już na zimę

2021 roku, ale wyprodukowanie płyty zajęło

nam więcej czasu. Zaczęliśmy nagrywać latem,

ale potem mieliśmy próby przed występami na

żywo, a ja byłem w trasie z innym zespołem,

więc nie mogliśmy skończyć albumu aż do

końca 2021 roku. Ostateczny miks skończyłem

na początku 2022 roku, ale potem musieliśmy

czekać rok na wersję winylową. Czas

oczekiwania na wykonanie płyt winylowych

jest ostatnio niesamowicie długi, o czym na pewno

wiesz.

Wiele zespołów woli pod tym względem pełną

samodzielność, ale to nie dla was, wolicie

zdać się na kogoś z doświadczeniem, kto

wszystko zorganizuje, od wydania płyty do

jej promocji i dystrybucji?

Dokładnie, i tak mam dużo roboty z pisaniem,

graniem, nagrywaniem, tworzeniem grafiki itp.

Wspaniale jest, gdy ktoś inny organizuje i rezerwuje

koncerty. Podpisaliśmy również umowę

z Electric Asssault, którą prowadzi nasz bardzo

dobry przyjaciel, Henry Yuan.

Ciekawe jest jednak to, że każdą z wersji

tego albumu firmuje inne wydawnictwo - to

też jest jakiś znak czasów, swoistej specjalizacji

wydawców, koncentrujących się na

przykład wyłącznie na kasetach, tak jak ty?

Jeśli z korzyścią dla nas jest rozdzielenie produkcji

wydań fizycznych na różne wytwórnie,

to dlaczego nie? Jeśli masz kontrakt z dużą

wytwórnią to może ona z łatwością wydawać

duże ilości w każdym formacie, ale wszystkie

te wytwórnie są stosunkowo małe, więc sensowne

jest, aby miały one swoje określone obszary

działania i formaty do wydania, na których

mogą się skupić.

Wypromowanie zespołu w obecnych czasach

nadmiaru i przesytu wydaje się zadaniem

dość trudnym, aczkolwiek nie niewykonalnym.

Wiele młodych zespołów marzy choćby

o koncertach w Stanach Zjednoczonych, a

wam już udało się tam zagrać - jak do tego

doszło?

Wyglądało na to, że jest tam zainteresowanie

nami, więc Henry zaplanował trasę koncertową

obejmującą trzynaście koncertów. Oprócz

wydawania płyt jest także tour managerem i

kierowcą. To był dla nas wielki zaszczyt, że

mogliśmy to zrobić i otrzymać tak wspaniały

odzew. Podróżowanie po całym świecie i spotykanie

ludzi, którzy nauczyli się tekstów naszych

kawałków, wydawało się nierealne. Nie

możemy się doczekać, aby tam powrócić!

Chyba nieprzypadkowo wybraliście na

miejsce tych dwóch koncertów Chicago,

słynące z silnej sceny metalowej?

Niestety w Chicago zagraliśmy tylko jeden

koncert, ale było świetnie! W trasie staraliśmy

się zahaczyć o jak najwięcej miast i zagrać w

jak największej liczbie klubów.

Widziałem na zdjęciach i na koncertowym

nagraniu, że jest was na scenie czterech.

Oznacza to, że powiększyliście skład do

kwartetu, czy też nadal wspierają was kumple

z Toronto jako muzycy sesyjni, a Century

wciąż pozostaje oficjalnie duetem?

Century to wciąż duet, jeśli chodzi o tworzenie

i nagrywanie. To świat wręcz idealny dla nas,

więc zamierzamy utrzymać go w ten sposób.

Natomiast nasz skład na żywo jest również

stały! Edvin Aftonfalk (człowiek stojący za

Toronto) gra na basie, a Isak Koskinen Rosemarin

na drugiej gitarze i śpiewa w chórkach.

Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

HMP: Ostatnio rozmawialiśmy przy okazji

"Meat we're made of". "Tapes from the

Crypt" to Wasze poprzednie wydawnictwo,

ale teraz postanowiliście je wydać na winylu.

Ostatnio Niels mówił, że ta EP sprawiła, że

staliście się widoczni dla fanów metalu i to

przełożyło się na koncerty. Kujecie żelazo,

póki gorące?

Jessy: "Tapes From The Crypt" został już wydany

na winylu, w 2020 roku. Nawiasem mówiąc,

było to jego pierwsze i jedyne wydanie.

300 egzemplarzy, które zostały wyprzedane w

ciągu kilku miesięcy, w czasie lockdownu we

Francji. Wielu naszych nowych fanów pytało

o niego, a Dying Victims zaproponowało nam

ponowne wydanie. Dzięki nim mogliśmy ją

wydać niecały rok po "Meat We're Made Of".

Powiedzmy sobie szczerze, żelazo jest gorące!

Wiem, że z uwagi na Waszą fascynację starymi

filmami grozy wolicie umieszczać na

okładkach zdjęcia, nawet mimo tego, że może

się to okazać mniej popularne w heavymetalowym

światku. Teraz tę świetną fotografię

z okładki "Tapes from the Crypt" możecie

podziwiać w pełnym wymiarze.

Jessy: Masz rację, kochamy stare horrory, powiem

jednak, że w ogóle kochamy filmy vintage.

Takie okładki są po prostu świetne. I nie

Foto: Animalize

86

CENTAURY


Na Waszym profilu Metal-archives w

zakładce "lyrics" jest informacja:"extinction

of humanity". To rzeczywiście główny wątek

Waszych tekstów? (śmiech)

Niels: Jako autor tekstów zachęcam do ich

poczytania i podzielenia się tym, co wycytasz

między wierszami (śmiech). Ale masz rację, to

jest główny temat ideałów zespołu. Rzecz w

tym, że jest on opowiedziany na różne sposoby.

To nie tylko stare "zabij i giń". Przez większość

czasu jest on bardziej psychologiczny,

bardziej zagłębiający się w ludzkie zachowanie.

Na początku można pomyśleć, że niektóre

teksty to tylko historie. Ale jeśli przeczytasz

je z innej perspektywy, może znajdziesz

coś innego. A może nie!

Idealny rok

Francuzi przyznają, że bieżący rok jest idealny. Grają dużo koncertów,

zwłaszcza za granicą. Właśnie ponownie wydają na winylu swoje debiutanckie EP

(które - niech Was nie zmyli tytuł "Tapes from the Crypt" - nigdy nie wyszło w

innym formacie), a zapytani o porównanie do kapel lat 80. mówią, że nigdy żaden

francuski zespół nie miał takiego brzmienia bębnów, jak oni mają teraz. Animalize

to kolejny zespół, który kocha lata 80., ale zdaje sobie sprawę, że przyszło im grać

w naprawdę dobrych czasach dla heavy metalu. Nie wiem jak Wy, ale ja naprawdę

lubię takie rozmowy.

wydaje mi się, żeby było to mniej popularne w

kulturze heavymetalowej (Niels w poprzednim

wywiadzie był innego zdania - przyp. red.).

Spójrz na albumy z lat 80. Wiele okładek to

zdjęcia - Girlschool, AC/DC, Pretty Maids,

Exciter, W.A.S.P., Ratt... A wszystkie wyglądają

jeszcze lepiej na okładce winylowej.

Do najbardziej znanych współczesnych

heavymetalowych kapel, które inspirują się

starymi filmami grozy należy Night Demon.

Znacie? Lubicie? Inspirujecie się?

Jessy: Jasne, że ich znamy, dobry zespół. Ale

nie jesteśmy nimi szczególnie zainspirowani.

Niels: Jak wiele zespołów, musieliśmy zaczynać

absolutnie od zera. Żadnej wytwórni, prawie

żadnej sieci muzycznej. Tak więc "Tapes

From The Crypt" to dobry tytuł na debiutanckie

wydawnictwo wypuszczone własnym

sumptem. Nawet jeśli to pierwsze wydanie

było na winylu, a nie na kasecie (śmiech). I

tak, powtarzam chłopakom, że nigdy nie możemy

zapomnieć o tym wszystkim, przez co

wcześniej przeszliśmy. Zdecydowaliśmy się

grać na żywo przed wydaniem "Tapes from

the Crypt". I uwierz mi, tamten okres nie był

pełen chwały! Mieliśmy dobre chwile, ale mieliśmy

też złe doświadczenia wszelkiej maści.

Gracie tyle koncertów, ile chcecie, czy

mogłoby być lepiej?

Niels: Cóż, chyba jesteś pierwszą osobą, która

nam tak mówi (śmiech). Ludzie zazwyczaj

mówią "Wow, dużo gracie w tym roku!". Szczerze

mówiąc, to dla nas idealny rok. Mamy dokładnie

tyle koncertów, ile potrzebujemy, by dobrze

się bawić i promować naszą muzykę. A

także wystarczająco dużo wolnego czasu, aby

pracować nad nowym materiałem (śmiech).

Wystąpiliśmy przed Hammerfall i zproszono

nas do grania w Niemczech, na przykład na

festiwalu "Trveheim", "Steel Held High" w

Braunschweig. Zagramy też w Oberhausen z

Metalucifer i w Stuttgarcie z Amethyst. Mamy

prawie więcej koncertów w Niemczech niż

w naszym kraju (śmiech). Jako mały francuski

zespół nigdy nie spodziewaliśmy się, że inny

kraj będzie tak zainteresowany naszą muzyką.

Oczywiście jesteśmy również zapraszani na

świetne francuskie festiwale, takie jak "Rising

Fest" i "Vouziers", ale Niemcy dały i nadal dają

nam największe możliwości, jakich nigdy

nie mieliśmy. Nigdy tego nie zapomnimy.

Zwykły fan heavy metalu powiedziałby, że

Na "Tapes from the Crypt" słyszę inspiracje

Enforcer i Riot City. To możliwe, że w jakiś

sposób na Was wpłynęły? Wiele zespołów

mi mówi, że czasem inspiracją do grania

heavy metalu były dla nich nie tylko stare

klasyczne kapele, ale właśnie też Enforcer,

który był jednym z pierwszych znanych zespołów

przywracających popularność klasycznemu

heavy czy speed metalowi.

Jessy: Oczywiście, że kochamy Enforcer! Bardzo.

Są jednym z niewielu "ostatnich" zespołów,

które zainspirowały nas do podtrzymywania

heavy metalu. Dzięki nim heavy metal

wrócił do łask. (Enforcer, jeśli to czytacie:

Dziękujemy!)

Zauważam też, że "Tapes from the Crypt"

wydaje się prostsza i bardziej bezpośrednia

niż późniejszy LP - "Meat we're made of". To

naturalny rozwój, czy już na początku działalności

Animalize uznaliście, że EP będzie

się różnić od pełnej płyty? A może moje

spostrzeżenie jest kompletnie nietrafione?

Jessy: Nie mylisz się całkowicie. Rzeczywiście

nastąpił rozwój muzyczny. Jak w przypadku

"Esprit de l'Asile" czy "Escorte Funebre". Ale

rzecz w tym, że przed wydaniem "Tapes from

the Crypt", naszej debiutanckiej EP-ki, istniało

już kilka utworów z "Meat we're made

of", które graliśmy już od pierwszego koncertu.

Na przykład "Pigs From Outer Space" i "The

Witch You Are", który właściwie jest pierwszym

kawałkiem zespołu. Nie mieliśmy wystarczająco

dużo pieniędzy, aby nagrać pełny

album, więc musieliśmy dokonać pewnych

wyborów.

Niels, podczas ostatniego naszego wywiadu

wspomniałeś o "Tapes from the Crypt", że

tytuł tego wydawnictwa (pomijając nawiązanie

do "Tales from the Crypt") ma przypominać,

że zaczynaliście w głębokim podziemiu

i nie wolno wam tego zapomnieć.

Foto: Animalize

Ale wcale tego nie żałujemy! Wiesz, często

trzeba zasmakować ciężkiej drogi, aby wzmocnić

swój umysł.

"Tapes from the Crypt" spokojnie mogłoby

wyjść 40 lat temu. Wy jako twórcy tego EP,

znacie go od podszewki. Co zdradziłoby, że

to jednak wydawnictwo z XXI wieku?

Niels: To dobre pytanie, którego jeszcze nigdy

nam nie zadano! Powiedziałbym, że to niemożliwe,

aby "Tapes From The Crypt" ukazało

się w latach 80. z jednego powodu: żaden francuski

zespół z lat 80. nie mógł mieć takiego

brzmienia perkusji.

Katarzyna "Strati" Mikosz,

Tłumaczenie pytań: Szymon Tryk

ANIMALIZE 87


Narodziny Gasbreathera

Aura tajemniczości zawsze przyciągała uwagę publiczności. W dodatku

kiedy połączymy to z okultystycznym przesłaniem. Niedomówienia

rodzą plotki, które przy odpowiednich okolicznościach mogą ewoluować

w kierunku historii żyjącej własnym życiem. Czasami samoistnie, ale częściej

umiejętnie podsycane przez samych zainteresowanych. Przykładów

jest na prawdę wiele, ale ten najjaskrawszy to niesamowita kariera Bathory,

gdzie legenda przez długi była przyjęta za prawdę. Wydaje się, że podobną

drogą kroczy szwedzki MDXX, dlatego podczas wywiadu z zespołem,

postanowiłem wcielić się detektywa i dociec ich prawdziwych intencji.

HMP: Cześć, na początku pozwól sobie pogratulować

bardzo udanego debiutanckiego

albumu. Jak Ty go odbierasz? Czy jesteś z

niego zadowolony? Jakie są pierwsze reakcje

sceny?

V: Dziękujemy, jesteśmy bardzo zadowoleni z

efektu końcowego, a opinie są lepsze niż oczekiwaliśmy.

Wygląda na to, że ludzie czekali na

podobną muzykę i trafia ona w gusta pewnych

fanów metalu.

Jesteście dosyć tajemniczym zespołem i

ciężko znaleźć o Was jakiekolwiek informacje.

Zacznijmy zatem od rozszyfrowania nazwy

- MDXX. Czy jest to nazwa związku

chemicznego, od którego pochodzi ecstasy?

Czy może chodzi o rok 1520, kiedy to miała

miejsce Krwawa Łaźnia Sztokholmska?

MDXX oznacza rok 1520, rok rzezi w Sztokholmie,

to prawda. Jedno z najbardziej brutalnych

wydarzeń w historii Szwecji, które niesie

ze sobą pewną ciemność.

Dlaczego ta data jest dla Ciebie tak ważna,

że poświęciłeś jej nazwę zespołu? Czy

możesz powiedzieć coś więcej na ten temat?

Dla mnie rzeź w Sztokholmie jest wydarzeniem,

które niesie ze sobą pewne poczucie brutalności

i ciemności. Chcę również, żeby te

uczucie owładnęło MDXX.

Konsekwencją Krwawej Łaźni było powstanie

przeciwko Duńczykom i powstanie

dynastii Wazów. Dynastii, która doprowadziła

do stworzenia protestanckiego, narodowego,

nowoczesnego i agresywnego państwa

szwedzkiego. Czy przemawia przez Was

sentyment do czasów Wielkiej Szwecji?

Nie, nie mam żadnych sentymentalnych uczuć

wobec żadnego narodu ani granic. Jeśli o mnie

chodzi, narody i granice to wynalazki ludzi,

które doprowadziły raczej do cierpienia niż

dobra. To zdecydowanie dotyczy czasów, kiedy

Szwecja była uważana za mocarstwowego

gracza na mapie politycznej.

Ok, to nazwę mamy rozszyfrowaną. Zajmijmy

się zatem Waszymi osobami. Jesteście

znani tylko z pojedynczych liter. Przeszukując

sieć, można doszukać się poszlak, że V

to niejaki Viktor Svensson. To dowodzi, że

jesteście ludźmi, a nie duchami. Przynajmniej

jeden z was. Czy możesz przedstawić

zespół, czy wolisz zostać anonimowym?

Powodem, dla którego wkładamy tak mało

wysiłku w promowanie nas, jako ludzi jest to,

że nie jesteśmy zainteresowani wpływaniem

na umysł słuchaczy i ich reakcję na muzykę

naszymi osobami. Chcemy, żeby muzyka przemawiała

do słuchacza sama przez siebie.

MDXX jest bytem samym w sobie i w ten

sposób chcemy go zachować. Przynajmniej tak

długo jak to możliwe.

Czy Twój anonimowy wizerunek to poza,

chwyt marketingowy, żart czy autentyczna

ekspresja artystyczna?

Wierzę, że powyższa odpowiedź odpowiada

również na to pytanie.

Kim lub czym jest Gasbreather? Wydaje się,

że jest to kluczowa osoba na tej płycie. Czy

to po prostu Szatan?

Gasbreather to demon stworzony przez Anioła

Ciemności - Szatana, który ma na celu oczyszczenie

świata z tego, czym się obecnie stał.

Został stworzony i narodzony z czarownicy,

zapłodnionej przez Szatana. Bóg nie mógł

tego zrobić, więc Szatan musiał zrobić to, co

należało zrobić.

Foto: MDXX

Wbrew swojej nazwie nie opisujecie tematów

historycznych. Twoje teksty są głównie

o Szatanie i okultyzmie (Oblivion; Submission,

Enforcer), sabatach (Blakulla) i mitologii

nordyckiej (Decimation; Sanctum). Zastanawiam

się, jak ważne są dla Ciebie teksty?

Jak bardzo zagłębiasz się w te tematy,

studiujesz traktaty okultystyczne, itp.? A

może to raczej zbiór chwytliwych klisz, które

dobrze brzmią w piosenkach?

Świat MDXX to świat starej Skandynawii,

stworzony przez V. Bierze wszystkie powyższe

tematy i przekuwa je w unikalny, fantastyczny

świat. Dla nas teksty są bardzo ważne, jeśli

chodzi o MDXX i tworzenie albumu. Debiutancki

album opowiada o tym, co dzieje się,

gdy Gasbreather budzi się do życia. Jak to

wpływa na ludzi wokół niego. Jak zaciera

88

MDXX


przekonania i wiarę oraz zakłóca otaczający

świat. Niektóre teksty dotyczą konkretnych

ludzi, inne są bardziej uniwersalnymi tekstami

o świecie, jako całości.

Powiedziałem piosenki nie bez powodu.

Każdy utwór jest zamkniętą formą, która może

istnieć samodzielnie. Poza tym muzycznie

są to typowe piosenki - bardzo melodyjne i

łatwe do słuchania. Bardzo mi się podobają.

Czy kierujesz waszą twórczość do szerokiego

grona odbiorców? Myślisz, że Wasz pomysł

na zespół przyniesie Wam sławę i popularność?

Nie mamy złudnych nadziei na sławę i pieniądze.

Robimy to, co robimy, ponieważ nasze

umysły tego wymagają i pragną. Dlatego właśnie

MDXX istnieje. Melodyjna strona naszej

muzyki jest oczywiście zamierzona, ale w

żaden sposób nie jest obliczona na stworzenie

czegoś, co przemawia do większej liczby ludzi.

Jeżeli jednak tak się stanie, jeżeli ewangelia

Gasbreathera osiągnie więcej niż się spodziewaliśmy,

to oczywiście będziemy z tego bardzo

zadowoleni.

W materiałach promocyjnych jest napisane,

że czerpiecie garściami z epickiego heavy metalu

i tradycyjnego doomu. Ale myślę, że jest

jeszcze trzecia część - occult rock, zarówno

ten z przeszłości, jak i współczesny. Jak

odbierasz porównywania waszej twórczości

do Ghost?

Rozumiem porównania do Ghost, chociaż

uważam, że mamy od nich bardziej tradycyjne

brzmienie. Wierzę jednak, że Tobias i ja mamy

podobny sposób patrzenia na muzykę.

Słucham bardzo szerokiej gamy muzyki i gatunków

i nie boję się czerpać dość mocno z

tych wpływów, a także bardziej tradycyjnych i

oczywistych zespołów. Podobnie jak w przypadku

Ghost, niektóre piosenki MDXX mogłyby

być doskonałymi popowymi piosenkami

i refrenami, gdyby zostały inaczej nagrane.

Więc jakie są Twoje inspiracje? Jeśli chodzi o

heavy metal powiedziałbym, że wczesne

NWOBHM, plus dużo muzyki z lat 70., a

nawet 60. Czy to dobry kierunek?

Zdecydowanie czerpiemy z bardzo różnych

miejsc, jeśli chodzi o inspirację. NWOBHM

zawsze będzie dla nas ważnym źródłem, ale

myślę, że najważniejszą rzeczą dla mnie jest

Foto: MDXX

nie tylko czerpanie inspiracji z gatunków,

które brzmią podobnie do MDXX. Dla mnie

to byłoby tylko kopiowanie, a nie jest to coś,

co mam zamiar robić. Zamiast tego próbuję

obrać inną drogę niż gdybym słuchał, na przykład

wyłącznie NWOBHM. Mogę usłyszeć

piosenkę zespołu Abba, wziąć coś z tej piosenki

i sprawić by brzmiała tak, jak lubię. Jest to

dla mnie o wiele bardziej interesujące niż tworzenie

czegoś, co "pasuje" do określonego gatunku

metalu.

Kawałek "Sanctum" brzmi niczym spowolniona

piosenka Iron Maiden. Czy jest to

celowy zabieg? Czy to forma hołdu?

Nigdy za wiele hołdów dla Iron Maiden, ale

nie było to zamierzone. Jestem zaszczycony,

że jesteśmy wymienieni w tym samym zdaniu,

co wielcy.

Jak zaczęła się Wasza współpraca z No Remorse

Records? Czy inne wytwórnie też

były zainteresowane Waszą muzyką?

Nasza współpraca z No Remorse rozpoczęła

się, w momencie gdy wysłałem im demo z 4-5

utworami. To był pierwszy raz, kiedy mieliśmy

z nimi jakikolwiek kontakt, ale wiedziałem, że

No Remorse to wytwórnia, z którą chcę pracować.

Nie szukałem dalej, kiedy okazało się,

że są zainteresowani wydaniem MDXX. Wydali

wiele z moich ulubionych płyt z ostatnich

5-10 lat, więc wiedziałem, że będziemy do

siebie pasować.

A co z występami na żywo? Gracie jakieś

koncerty? Nigdzie nie mogłem znaleźć Waszych

koncertów. Czy to pomysł na zespół,

który nie gra na żywo, czy po prostu nie

miałeś jeszcze okazji?

Nie zagraliśmy jeszcze żadnego koncertu i nie

jest to w tej chwili naszym priorytetem. Chociaż,

jeśli nadarzy się okazja to zagramy. Nic

nie jest przesądzone w przypadku występów

na żywo, ale jeśli mamy grać na żywo, to chcemy

zrobić z tego coś wyjątkowego. Nie jesteśmy

zainteresowani graniem koncertów tylko

dla samego grania. Chcemy, żeby to coś znaczyło

i było zapamiętane przez ludzi.

Ciągle zastanawiam się, na ile jesteście

prawdziwym zespołem, a na ile wykalkulowanym

projektem. Są na to pewne poszlaki:

brak koncertów, żadnych wcześniejszych

nagrań, żadnych informacji. Nagle pojawiacie

się znikąd. Można odnieść wrażenie, że

podążacie ścieżką wytyczoną niegdyś przez

Bathory. Nie wiadomo nawet, czy ten zespół

faktycznie ma członków, czy też stoi za nim

jedna osoba. Czy moje podejrzenia są słuszne?

MDXX nie jest wyrachowanym projektem.

Czym jednak jest, tego Ci nie powiem. Jak myślisz,

czym jest? Cokolwiek czujesz, czym

MDXX jest, to tym właśnie zarówno jest, jak i

nie jest. W ten sposób nasza muzyka jest wyjątkowa.

Może wpływać na ludzi bardzo różnie

i na tym polega jej piękno. Nie sądzisz, że

właśnie o to powinno chodzić?

Owszem, w końcu to muzyka jest najważniejsza.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Chcesz coś dodać? Jak chciałbyś zachęcić

naszych czytelników do zapoznania się z

Waszym albumem?

Oczyśćcie swoje umysły. Niech muzyka i

ciemność je owładnie i nie przeciwstawiajcie

się temu.

Grzegorz Putkiewicz

Foto: MDXX

MDXX 89


obecną i przyszłą rolę w budowaniu tej

sceny?

Red Lotus of The Sacred Garden: W Rochester

w Nowym Jorku cały czas pojawiają

się nowe epickie zespoły. Gates of Paradox to

zespół power metalowy, który łączy w sobie

wiele różnych elementów metalu. Są naszymi

braćmi ze stali, a ich gitarzysta Zane Knight

wyprodukował album "Temple Heights".

Stalowa siła Kung Fu

Nowy heavy/ power metalowy zespół z Nowego Jorku, Dyspläcer, debiutuje

albumem zatytułowanym "Temple Heights". Wcześniej większość muzyków

formacji udzielała się w Nuclear Winter lub w Das Brute. Wraz z nowym szyldem,

Amerykanie przyjęli wizerunek nawiązujący do japońskiej społeczności anime i

manga. Na pytania odpowiada wokalista Red Lotus of The Sacred Garden i gitarzysta

Dragon of the Mystic Peaks.

HMP: Jaka historia kryje się za nazwą

Dyspläcer?

Red Lotus of The Sacred Garden: Dyspläcer

to ktoś, kto został wysiedlony ze swojego

środowiska lub ojczyzny. My zostaliśmy

przesiedleni najpierw, gdy przenieśliśmy się

do Temple Heights, a następnie gdy zostaliśmy

zmuszeni do opuszczenia Temple

Heights za używanie zakazanej techniki

Lightning Fury Fist. Metalowcy również

znają uczucie bycia poza swoim środowiskiem

przez cały czas, za wyjątkiem sytuacji,

przypominać o naszym domu - Temple

Heights. Być może nasze opowieści Shonen i

użycie japońskich znaków przyciągną do naszej

muzyki społeczność anime i mangi.

Co macie wspólnego ze sztukami walki?

Dragon of the Mystic Peaks: Wszyscy wykorzystujemy

nasze umiejętności kung fu i

przekładamy je na muzykę. Nasze utwory

traktują o naszych bitwach, triumfach i przygodach,

które przeżyliśmy, odkąd staliśmy

się mistrzami kung fu metalu. Każdy z nas

Czy zagraliście już jakieś niezapomniane

koncerty?

Dragon of the Mystic Peaks: Dzielenie

sceny z Raven, Midnight i Riot było zdecydowanie

jednym z najbardziej niezapomnianych

występów, ale nasza trasa po wschodnim

wybrzeżu War of the Gargantuas stała

się legendarna. Rozdzieranie wschodniego

wybrzeża i szlifowanie naszych umiejętności

w pijanych pięściach naprawdę okazało się

punktem kulminacyjnym mojego życia.

Które utwory Iron Maiden lubicie kowerować

najbardziej?

Dragon of the Mystic Peaks: Jak dotąd

"Phantom of the Opera" (1980) jest naszym

jedynym kowerem Maidenów, ale do naszego

setu chcemy dodać "Deja Vu" (1986).

Co lubicie bardziej: komponować nowe

utwory czy występować na żywo przed publicznością?

Red Lotus of The Sacred Garden: Żyję dla

chwil, które dzielę ze społecznością metalową

podczas każdego występu. Możliwość

spojrzenia w oczy tłumu, podzielenia się melodią

wokalną i poprowadzenia ich przez nasze

pełne akcji opowieści o walce Kung Fu to

sposób, w który moje Chi i Chakra są najlepiej

pożytkowane.

gdy znajdują się w sali koncertowej ze swoją

metalową rodziną. Ze względu na to wspólne

uczucie uważam, że Dyspläcer jest również

synonimem terminu metalhead, a Dyspläcer

to nie tylko członkowie zespołu, ale także

cała nasza baza fanów: jedna stalowa siła

Kung Fu.

Dlaczego używacie japońskich liter w

swoim logo?

Red Lotus of The Sacred Garden: Podczas

naszych treningów w Temple Heights nasz

wolny czas polegał na graniu oldschoolowego

metalu, jammowaniu i czytaniu japońskiej

mangi po raz pierwszy. Robimy to wszystko

do dziś, ale japońskie litery zawsze będą nam

Foto: Dyspläcer

ma unikalny styl walki, który łączymy w niepowstrzymaną

Dyspläcer Force!

W nawiązaniu do tytułu jednego z Waszych

utworów, "Forgotten Victories", zapytam,

których zwycięstw nie chcecie zapomnieć?

Dragon of the Mystic Peaks: Idealnie byłoby

pamiętać wszystkie nasze zwycięstwa.

Niestety, wszyscy opanowaliśmy pijacką

pięść i to jest cena, którą płacimy.

Jak wygląda scena heavy metalowa w Nowym

Jorku? Kogo uważacie za swoich

najlepszych przyjaciół na nowojorskiej scenie

metalowej? Jak postrzegacie swoją

Jak wspominacie sesję "Temple Heights"?

Red Lotus of The Sacred Garden: Kabina

wokalna stanowiła moje osobiste dojo, a mój

brat uchwycił moje serce i duszę. Duch

Bram, Sentinel Knight, kierował moim występem

i pomógł odblokować nowe harmonie

wokalne. Pokój, harmonia i pasja odgrywały

rolę mojego światła przewodniego.

Okładka Waszego pełnometrażowego albumu

wygląda ciekawie. Czy przeprowadziliście

oddzielną sesję burzy mózgów w celu

ustalenia elementów do ukazania na okładce?

Dragon of the Mystic Peaks: Nasz perkusista,

Northern Sage of the Rising Moon,

jest grafikiem naszego zespołu. Dostał pełną

swobodę twórczą przy projektowaniu szaty

graficznej albumu i merchu. Chcieliśmy, aby

okładka wyglądała jak plakat filmowy z lat

osiemdziesiątych z motywami z każdego

utworu. On wszystko namalował ręcznie.

Dlaczego wybraliście CD jako główny format

wydania "Temple Heights"?

Dragon of the Mystic Peaks: Ponieważ

nasz odtwarzacz kasetowy się popsuł.

A dlaczego Wasze utwory są takie długie?

Dragon of the Mystic Peaks: Nie planujemy,

by były tak długie. Kiedy komponujemy,

zastanawiamy się nad długością utworów, ale

nade wszystko zależy nam, aby podążać zgodnie

z naszym muzycznym flowem i wyczer-

90

DYSPLÄCER


pująco przedstawić zawarte w lirykach historie.

Jak wymyśliliście najdłuższą kompozycję,

czyli tytułową?

Red Lotus of The Sacred Garden: Temple

Heights to miejsce, w którym muzycy Dyspläcer

po raz pierwszy się spotkali i stworzyli

nierozerwalną więź na plecach metalowych

bogów. Nasze niezliczone bitwy i starożytne

techniki Kung Fu, które stanowią podstawę

naszych tekstów, wywodzą się z naszych

treningów w legendarnym dojo Temple

Heights.

Z których melodii, riffów i solówek jesteście

najbardziej dumni?

Dragon of the Mystic Peaks: Jestem bardzo

dumny z riffów w "Dyspläcer vs Dyspläcer" i

obu naszych solówek w "Forgotten Victories",

ale najbardziej podoba mi się grupowy wokal

w "The Way of the Ninja". Nagraliśmy go z

udziałem przyjaciół i fanów.

Skoro główne tematy Waszych tekstów są

fantastyczne, co sprawia, że są one również

autentyczne?

Red Lotus of the Sacred Garden: Nasze

epickie opowieści o Kung Fu Steel są osadzone

w naszej sile życiowej i przemawiają do

dzikiego, nieokiełznanego ducha wojownika

niesionego przez metalową społeczność.

Jestem pewien, że słuchacze wyniosą z naszego

debiutanckiego albumu wiele koncepcji,

które będą z nimi rezonować.

Czy pracujecie już nad drugim albumem?

Red Lotus of the Sacred Garden:

Opuszczając Temple Heights i skupiając się

na naszej muzyce, zostaliśmy ponownie poprowadzeni

na ścieżkę niekończącej się bitwy

i walki. Dla bezpieczeństwa innych mogę

tylko wspomnieć, że jesteśmy na tropie tajemnicy

i możliwej aktywności kultu. Powinien

to być niezły album, gdy już zatriumfujemy

i zapewnimy pokój w The Natural Realm.

Psychodeliczna przestrzeń na modlitwę Polaka

DethOps łączą na debiutanckim

albumie "Myślonur" różnorakie

wpływy, od tradycyjnego

do progresywnego metalu,

nie unikając przy tym

mniej oczywistych rozwiązań.

Są przy tym fanami

"Dnia świra", co zaowocowało

współpracą z samym

Markiem Koterskim, czego

efektem końcowym jest singlowy utwór "Adaś",

lubią też puścić oko do słuchacza, nagrywając zaskakujący

cover.

HMP: W notce otrzymanej razem z płytą

znalazłem informację, że istniejecie od 2017

roku. Z kolei internetowa encyklopedia metalu

doprecyzowuje, że do niedawna zwaliście

się Menttor - zaczynając grać już tak na poważnie

postanowiliście zmienić ją na bardziej

oryginalną?

DethOps: Nie, to nie był powód, dla którego

zmieniliśmy nazwę. Zawsze podchodziliśmy

na poważnie do tworzenia muzyki, koncertowania

i spraw związanych z zespołem. Wiadomo,

że nie da się od razu wypalić z czymś

profesjonalnym i wszystko potrzebuje czasu,

zdobycia doświadczenia i dużo, dużo pracy.

Wcześniejsza nazwa nieumyślnie spowodowała

zgrzyt wśród fanów zespołu o bardzo podobnej

nazwie, więc postanowiliśmy ją zmienić -

w końcu muzyka ma łączyć, a nie dzielić.

Nie da się nie zauważyć, że w Polsce najpopularniejsze

są wszelkie odmiany ekstremalnego

metalu, tymczasem coraz więcej młodych

zespołów chce grać tradycyjny hard 'n'

heavy lat 80. Wy nie jesteście tu wyjątkiem;

takie dźwięki pasjonowały was od najmłodszych

lat i wybór innej stylistyki po prostu

nie wchodził w grę?

Igor Bobek: Już od małego byłem katowany

metalem przez rodziców i wujków (Dominika

i Michała), przede wszystkim Judasami, Ironami,

Deathem i Angrą, AC/DC. Po drodze

znalazła się jeszcze bardzo duża fascynacja

Bon Jovim i kapelami glammetalowymi, więc

myślę, że cała płyta ma dużo inspiracji nie

tylko z heavy metalu. Tworząc materiał na

pierwsza płytę kierowałem się tym co siedzi w

mojej głowie, jeśli jakiś riff mi się spodobał i

pasował do utworu, to po prostu do niego

trafiał. Chciałem przelać w muzykę to, co od

małego siedziało mi na sercu. Dużą inspiracją

była twórczość Chucka Schuldinera, który

miał niesamowicie oryginalne podejście do

komponowania - bardzo chciałem zastosować

tą nieregularność budowy utworu i myślę, że w

większości kawałków się to udało.

Poruszając się w takiej stylistyce nie mieliście

większego wyboru, chcąc zaistnieć szerzej

trzeba było stworzyć i zarejestrować długogrający

materiał, co było pewnie z jednej

strony wyzwaniem, ale z drugiej też twórczą

przygodą?

DethOps: Od początku mieliśmy w głowie to,

że chcemy mieć długogrającą płytę, dużo czasu

poświęciliśmy na jej dopracowanie. Z niecierpliwością

czekaliśmy na premierę naszego

pierwszego dziecka, ale też bardzo cieszyliśmy

się całym jego przygotowaniem, tą ciężką drogą,

podczas której wiele się nauczyliśmy, nabraliśmy

doświadczenia i poznaliśmy wspaniałych

ludzi.

Słychać, że macie też takie progresywne

ciągoty. Nie licząc tytułowego intro tylko

"Podróż" z tego zestawu to krótszy, trwający

cztery minuty, utwór. Cała reszta ma po 5-6

minut, niekiedy dochodząc niemal do siedmiu.

W dłuższych formach wypowiadacie się

najpełniej, to w żadnym razie nie przypadek?

Igor Bobek: Chciałem, aby te utwory czymkolwiek

się wyróżniały, żeby mieszały ze sobą

różne inspiracje, posiadały unikalną budowę -

czegoś takiego nie da się uwzględnić w krótkich

kawałkach, każdy motyw potrzebuje cza-

White Sam O'Black of the Mystic Bush

Foto: Dethops

DETHOPS 91


su na wybrzmienie i zaciekawienie słuchacza.

To nie jest to, że wypowiadamy się najpełniej,

po prostu tego typu muzyka wymaga rozbudowania,

chociaż według mnie "Podróż" też

jest ciekawym i zmiennym utworem, a wcale

nie trwa długo. Utwór ma trwać tyle, ile potrzebuje,

aby przekazać całą historię i emocje.

Nie doszukałem się jednak w waszej muzyce

owych prasłowiańskich korzeni, wspomnianych

we wspomnianym już tekście - w czym

rzecz, bo przecież nie gracie folk metalu?

DethOps: Ta muzyka nie jest czystym rock 'n'

rollem, w kompozycjach słychać słowiańską

duszę, przede wszystkim w melodyce. Prasłowiańskie

elementy to nie tylko stricte elementy

folkowe - można spojrzeć na nie z perspektywy

sposobu budowania utworu i melodii.

Swoją drogą jesteśmy otwarci na eksperymentowanie

z muzyką, dlaczego by nie spróbować

w przyszłych utworach zastosować jakichś elementów

folku?

W opisie płyty widnieje określenie mastering

vintage - cóż to takiego, czyżby był to na tym

etapie proces w pełni analogowy, tak jak było

to powszechne do połowy lat 80., albo jak

najmniej cyfrowy?

DethOps: Chodziło o jak najmniejsze wykorzystanie

technologii cyfrowej. Album przeznaczony

jest także do wydania na płycie winylowej.

"Myślonur" - skąd taki właśnie tytuł tego albumu

i zarazem pewna przewrotność, skoro

numer tytułowy to otwierające płytę, krótkie

intro?

DethOps: "Myślonur" ma być zanurzeniem

się w głąb ludzkiej świadomości, zakątków

umysłu i czeluści ludzkiej psychiki. Tytuł płyty

był wymyślony przed napisaniem intra, jednak

kompozycja tak bardzo pasowała do całej

otoczki tego tematu, że zdecydowaliśmy się

nadać jej taką nazwę. Słuchając intra możemy

wyobrazić sobie jak płyniemy w głąb pewnej

psychodelicznej, pełnej niezbadanych miejsc,

przestrzeni w której istnieją rzeczy, których

tak naprawdę możemy nigdy nie doświadczyć,

a o których dużo ludzi mówi. Kto wie co nasz

mózg jeszcze potrafi? (śmiech)

Postawiliście na życiowe, bardzo prawdziwe

teksty, jak na przykład "WaŻywo" - mimo

wykorzystywania pewnych elementów powermetalowych

smoki i czarnoksiężników

zostawiacie innym?

DethOps: Nie, nie jest to przypadek. Fascynują

nas złożone melodie i riffy. Power metal

daje dużo miejsca do budowania dynamiki

utwo-ru oraz skomplikowanych solówek,

uwielbianych przez naszych gitarzystów.

Każdy tekst niesie jakiś przekaz, jeśli będzie

pomysł, aby wykorzystać do tego smoki i

czarnoksiężników, to dlaczego by nie?

Pierwszy singiel z tej płyty to "Adaś" z tekstem

Marka Koterskiego. Jesteście fanami

jego twórczości i "Dnia świra"? Jak doszło do

tej współpracy?

DethOps: Tak, jesteśmy wielkimi fanami

"Dnia świra". Do współpracy doszło za pośrednictwem

naszego kochanego Staszka

Głowacza. Zapragnęliśmy mieć w kawałku

"Modlitwę Polaka", ponieważ idealnie wpasowała

się w wolniejszy motyw w utworze.

Staszek skontaktował się z Markiem, wysłał

mu utwór, który bardzo mu się spodobał i

postanowił mieć też w nim swój wkład. Zaprosił

nas nawet do siebie na pizzę - to było

świetne spotkanie. (śmiech)

Ryzykanci z was: streaming ma swoje zasady,

a tu singlowy numer, mający 6'59''...

Liczycie, że słuchacze wciągną się na tyle, że

nie zauważą ile ten utwór naprawdę trwa,

szczególnie jeśli odpalą, nawiązujący do

filmu, teledysk?

DethOps: Nie przywiązujemy uwagi do czasu

trwania utworów. Przede wszystkim ma on

być dopracowany kompozycyjnie, dlatego też

nie przejmujemy się "zasadami" platform

streamingowych. Jeśli komuś się spodoba,

przesłucha całość. Muzyka sama się obroni.

To nieczęsta sytuacja, że producent nagrania

gra jednocześnie główną rolę w promocyjnym

teledysku, ale byłoby grzechem nie wykorzystać

potencjału i emploi wspomnianego już

Staszka Głowacza?

DethOps: Staszek jako producent płyty zadbał

o dopracowanie jej wydania od A do Z. Jesteśmy

mu wdzięczni za całokształt, który

ostatecznie pojawił się na rynku. Również ze

swoim talentem aktorskim okazał się niezastąpiony

w roli Adasia.

Końcówka płyty to pewnie, nieprzypadkowo,

nie tylko "Adaś", ale też "Niedźwiedź Janusz"

Mirosława Jędrasa. Jesteście fanami

Zaciera, stąd ten wybór?

DethOps: Chyba nie da się ustalić kolejności

utworów na płycie przypadkowo (śmiech).

Płyta jest tematyczna, więc każdy utwór jest w

jakiś sposób ze sobą powiązany, docelowo

"Niedźwiedź Janusz" miał być drugim lub trzecim

utworem na płycie, lecz zdecydowaliśmy,

że ten humorystyczny utwór powinien znaleźć

się na końcu. Januszek stanowi idealne rozluźnienie

atmosfery, a na koncertach to prawdziwy

łomot i dla nas, i dla fanów. Na pomysł

zrobienia coveru tego utworu wpadł Dominik

na samym początku istnienia kapeli - wysłał

Igorowi link do utworu z podpisem "fajny pomysł

na cover", Igor usiadł, przerobił utwór na

swój sposób i tak to się skończyło, że Januszek

znalazł się na płycie.

Zapowiadaliście ten album już ponad rok

temu - jak sądzę dała tu o sobie znać proza

życia, ale teraz nadrabiacie ten poślizg,

grając koncerty i promując "Myślonura"?

DethOps: Zależy nam, aby płyta dotarła do

jak największej liczby słuchaczy. Między audycjami

planujemy trasę koncertową, aby

znów mieć możliwość zagrać dla ludzi.

Wojciech Chamryk

HMP: Twoja muzyka jest często opisywana

jako klasyczny heavy metal. Co przyciągnęło

Cię do tego konkretnego gatunku i wpłynęło

na twoje brzmienie?

Ángelo Munozo Corcuera: Słucham heavy

metalu od dziecka, teraz mam 38 lat, więc to

kwestia miłości do tego gatunku.

Frenzy działa już od wielu lat. Jak zespół

ewoluował od momentu powstania, zarówno

pod względem muzycznym, jak i osobistym?

Pod względem muzycznym nie sądzę, by zaszło

wiele zmian w naszej propozycji. Tworzymy

heavy metal z silnymi wpływami amerykańskich

zespołów heavy metalowych i hard

rockowych. Były jakieś zmiany w składzie, ale

kompozycją zawsze zajmował się Anthony

(Stephen, wokalista - przyp. red.) i ja, więc nie

miały one większego wpływu.

Do tej pory wydaliście dwa pełnometrażowe

albumy, "Blind Justice" i nowy, "Of Hoods

and Masks". Czy możesz opowiedzieć nam o

inspiracjach stojących za tymi albumami i o

tym, czym się od siebie różnią?

"Blind Justice" to dłuższy album, nieco cięższy.

Piosenki dotyczą wielu różnych komiksów,

takich jak Daredevil, From Hell, Bat-

Foto: Frenzy

92

DETHOPS


zagłębisz się w teksty, przekonasz się, że mają

one głębsze znaczenie.

Jakie są inne twoje zainteresowania i hobby,

nie związane z muzyką?

Oczywiście komiksy są również jednym z

moich hobby, dużo czytam i jestem też miłośnikiem

koszykówki, lubię grać i oglądać dobre

mecze.

Komiksy, koszykówka i heavy metal

Chociaż Hiszpania kojarzy się wam pewnie bardziej z Wybrzeżem Słońca,

winem i dobrym jedzeniem, względnie świetnymi piłkarzami, to nie zapominajmy,

że ten leżący na zachodnim krańcu Europy, w kwestii muzyki dał nam nie tylko

flamenco. Bohaterowie niniejszej rozmowy są solidną drużyną heavy metalową,

która wydała niedawno swój drugi album. O zespole opowiada basista, zwany

przez kolegów po prostu Choco.

man. Natomiast gdy "Of Hoods And Masks"

jest krótszy, ma bardziej hardrockowe wibracje

i jest albumem koncepcyjnym opartym na

powieści graficznej "Watchmen" (autorstwa

Alana Moore'a i Dave Gibbonsa, znanej w

Polsce jako "Strażnicy" - przyp. red.), więc jest

bardziej spójny i z historią łączącą wszystkie

utwory.

Czy możesz podzielić się jakimiś szczegółami

na temat procesu pisania piosenek? Jak

podchodzicie do tworzenia nowej muzyki

jako zespół?

Jak większość zespołów, riffy są rdzeniem większości

piosenek, ale czasami zaczynamy od

melodii refrenów, które napędzają całą kompozycję.

To kwestia inspiracji, czasami pochodzi

ona z gitary, innym razem z mocnej linii

wokalnej...

Frenzy grało na różnych festiwalach i dzieliło

scenę ze znanymi zespołami. Czy jest jakiś

szczególny koncert lub występ, który wyróżnia

się dla ciebie jako niezapomniane doświadczenie?

Frenzy jest znany ze swoich energicznych

występów na żywo. Czego mogą spodziewać

się fani podczas jednego z waszych koncertów?

Dużo gitarowego shreddingu, wznoszenia

pięści, krzyków, tego co zwykle. Lubimy, gdy

tłum wchodzi z nami w interakcję. Wkładamy

wiele wysiłku w solidny występ, a wokale są

bardzo ważną częścią naszej muzyki. Gramy i

śpiewamy naprawdę, bez podkładów, jak robi

to obecnie wiele zespołów.

Oprócz muzyki wydaliście także komiksy i

powieści graficzne. Jak doszło do tej współpracy

ze sztukami wizualnymi i jaki jest

związek między waszą muzyką a opowieściami?

Wszystkie piosenki są oparte na komiksach i

powieściach graficznych, więc od samego początku

tworzyliśmy książeczki z rysunkami w

stylu komiksowym i osadzonymi w nich tekstami.

Dla nas są one istotną częścią naszej

artystycznej wizji i muszą być zawsze ze sobą

powiązane. Nie jest to łatwe w kulturze streamingu.

Czy są jakieś ciekawe lub zabawne anegdoty

z waszych tras koncertowych, którymi możecie

się z nami podzielić?

Zabawna sytuacja miała miejsce w Niemczech,

kiedy podróżowaliśmy vanem między koncertami

i stanęliśmy w dużym korku. Perkusista

Tato wyszedł z vana zapalić i po chwili korek

się rozluźnił, mieliśmy możliwość podjechania

sporo do przodu. Zaczęliśmy jechać szybciej, a

on musiał wbiec do vana. To było zabawne.

Muzyka Frenzy często oddaje hołd klasycznym

zespołom heavy metalowym. Czy

miałeś okazję spotkać się lub występować z

którymś ze swoich muzycznych inspiracji?

Powiedziałbym, że granie z Riot V było świetne,

są tak zgrani, że jest to inspiracja dla zespołu

takiego jak my. Mieliśmy również okazję

zagrać z Leather Leone, jako fani starych

albumów zespołu Chastain, to było coś wyjątkowego.

Foto: Frenzy

Jako hiszpański zespół metalowy, jakie wyzwania

i zalety napotykacie na międzynarodowej

scenie metalowej?

Najtrudniejszą częścią jest życie na krańcu

kontynentu, co sprawia, że granie w Europie

Środkowej jest naprawdę drogie. Musimy uporać

się ze znacznie większymi kosztami, co

sprawia, że całość jest trudna do ogarnięcia.

W jaki sposób zachowujecie równowagę pomiędzy

honorowaniem korzeni gatunku przy

jednoczesnym dodawaniu własnego, unikalnego

charakteru?

To kwestia poszukiwania riffów i melodii, które

nie brzmią banalnie i przesadnie. Mam wrażenie,

że wiele zespołów po prostu kopiuje te

same schematy i nie próbuje się wysilać w pisaniu

riffów.

Wasze teksty często poruszają tematy sprawiedliwości,

władzy i wolności. Czy jest jakieś

konkretne przesłanie, które chcecie przekazać

poprzez swoją muzykę?

Cóż, większość klasycznych komiksów mówi o

tych kwestiach, ale powiedziałbym, że jestem

bardziej zainteresowany osobistymi odczuciami

bohaterów niż tymi tematami, więc kiedy

Nasz ostatni występ w Almerii był naprawdę

wyjątkowy, był to nasz pierwszy występ poza

naszym rodzinnym miastem po pandemii i

wypadku naszego gitarzysty. Był to dla nas

wyjątkowy dzień i naprawdę daliśmy jeden z

naszych najlepszych występów w historii, tłum

był gorący i wynieśli nas na inny poziom.

Jakie są twoje plany i aspiracje na przyszłość

zespołu? Czy są jakieś nadchodzące projekty

lub współprace, o których możesz nam powiedzieć?

W tej chwili skupiamy się na koncertowaniu i

promocji albumu. Po zakończeniu lata zabierzemy

się do kończenia piosenek na trzeci album,

którego nagranie nie powinno zająć zbyt

wiele czasu. To sprawi, że będziemy zajęci.

Igor Waniurski

FRENZY 93


Dzięki fanom jesteśmy uprzywilejowani

Rebellion to już weterani, którzy niedawno obchodzili swoje dwudziestolecie.

Choć początki grupy związane są z kryzysem, jaki zaistniał w Grave Digger

po wydaniu pamiętnego "Excalibura" (Tomi oraz nie będący już członkiem grupy

Uwe Lulis założyli ją po odejściu z Diggera), to szybko znalazła ona swój styl i

fanów. W tym roku zespół postanowił podzielić się z nami albumem koncertowym

nagranym w Hiszpanii. Wykorzystajmy więc okazję i sprawdźmy, co do

powiedzenia mają basista i gitarzysta Rebellion.

Jak zrodził się pomysł wydania albumu live?

Fabrizio Costantino: Pewnego dnia zaczęliśmy

nagrywać każdy koncert, który graliśmy,

aby móc go odsłuchać i poprawić niektóre

utwory itp. Pamiętam, jak dzieliliśmy z Martinem

(Seifert, wokal - przyp. red.) pokój hotelowy

po naprawdę dobrym koncercie i chcieliśmy

szybko sprawdzić, czy nagrane dane nie

są uszkodzone lub coś w tym stylu. Ostatecznie

przesłuchaliśmy cały koncert jeszcze raz,

leżąc w ciemnym pokoju hotelowym i trzymając

się za ręce. Żartuję, ale naprawdę myślę,

że wtedy po raz pierwszy pomyśleliśmy, że album

na żywo może być dobrym pomysłem.

Dlaczego zdecydowaliście się wydać akurat

ten z Hiszpanii?

Fabrizio Costantino: Jak już wspomniałem,

nagrywaliśmy też prawie każdy inny koncert,

Wasz album "Arise: From Ginnungagap to

Ragnarok - History of the Vikings, Vol. III"

spotkał się ze sporym uznaniem. Czy możesz

podzielić się kilkoma spostrzeżeniami

na temat koncepcji tego albumu i związanego

z nim procesu twórczego?

Tomi Göttlich: Jest to trzeci album z naszej

trylogii wikingów i obejmuje mitologię nordycką.

Jak w przypadku większości albumów, wykonałem

pracę badawczą, co w tym konkretnym

przypadku oznaczało czytanie źródeł lub

tego, co z nich pozostało (głównie w pracach

Snorriego Sturlsona), a następnie czytanie

prac historycznych, aby zobaczyć, co inni historycy

myślą na ten temat. Następnie narysowałem

szkic albumu, o których tematach mogłyby

być piosenki i jak powinny one brzmieć.

Z tymi informacjami Uwe (Lulis, gitara, obecnie

w Accept - przyp. red.) zaczął pisać utwory

i tak dodawaliśmy kawałek po kawałku, aż

mieliśmy pełny album.

Rebellion jest aktywny od ponad dwóch dekad.

Jak wasza muzyka i brzmienie ewoluowały

na przestrzeni lat?

Tomi Göttlich: Nie jestem dobrym sędzią na

temat własnej muzyki, ale staramy się, aby

każdy album brzmiał nieco inaczej niż poprzednie

i dostosowujemy muzykę do tematów,

które nas interesują. Uważamy, że jest

zbyt wiele zespołów, które wydają w kółko ten

sam album. Ale jeśli uda nam się tego uniknąć,

będzie to raczej wasza zasługa niż nasza.

HMP: Rebellion jest znany ze swoich historycznych

i epickich tematów. Co was pociąga

w tych tematach i jak włączacie je do swojej

muzyki?

Tomi Göttlich: Jestem historykiem i obecnie

wykładam historę na Uniwersytecie w Giessen.

Uważam, że tematy historyczne tworzą

dobre opowieści i dlaczego miałbym pisać o

fikcyjnych sprawach, skoro jest tak wiele fascynujących,

które wydarzyły się naprawdę?

Fabrizio Costantino: Kiedy piszemy muzykę,

przeważnie zaczynamy w sposób akademicki,

badając muzykę współczesną lub wzmianki o

muzyce, które pomagają nam zrozumieć estetykę

danego stulecia. A potem zaczyna się

chaos. Mamy mnóstwo dyskusji na temat tego,

jak powiązać historyczne lub mitologiczne

wydarzenie z tym co chcemy przekazać, jakie

pomysły muzyczne mogą je ożywić i jak mogą

być postrzegane w dzisiejszym świecie. Jako

autor piosenek masz dużą władzę. Jeśli nie

chcesz, by ludzie śpiewali na temat pewnych

wydarzeń, po prostu nie umieszczaj takiego

refrenu w piosence. Tak zrobiliśmy na przykład

w "Verdun".

Foto: Rebellion

ale w Hiszpanii po prostu dobrze nam się koncertowało.

Może to trochę samolubne z naszej

strony, ale za każdym razem, gdy sami słuchamy

tego albumu, przywołuje on piękne

wspomnienia. No i graliśmy tam naprawdę,

na-prawdę dobrze. (śmiech)

Rebellion ma lojalną bazę fanów. W jaki

sposób utrzymujecie silną więź z fanami i jak

ważne jest dla Was ich wsparcie?

Fabrizio Costantino: Myślę, że jesteśmy bardzo

uprzywilejowani jeśli chodzi o naszych

fanów, ponieważ są to naprawdę wspaniali ludzie.

Łatwo ich polubić! Ja osobiście nie jestem

zbyt dobry w kontaktach towarzyskich, więc

jestem naprawdę wdzięczny, że mamy wspaniałych,

wyluzowanych fanów. I myślę, że to

uczucie działa w obie strony. Bo wiesz, my też

jesteśmy lojalni. W czasach Covida wiele zespołów

odwoływało swoje występy z powodu

słabej sprzedaży biletów. My tego nie zrobiliśmy.

Ponieważ szanujemy każdego, kto chce

zobaczyć nasz występ i czuliśmy, że rodzina

Rebellion nie powinna sama przechodzić

przez to całe gówno.

Czy możesz opisać swój proces pisania piosenek?

Jak zazwyczaj rozwijacie pomysły i

przekładacie je na w pełni uformowane

piosenki?

Fabrizio Costantino: Cóż, prawie wszystkie

nasze albumy to albumy koncepcyjne, więc

znalezienie ogólnego tematu jest dla nas

zazwyczaj pierwszym krokiem. Przeważnie

wpadamy na kilka muzycznych pomysłów,

które inspirują Tomiego do napisania 5 piosenek

z rzędu, a potem jest szalona wymiana

pomysłów. Trudno jest odpowiedzieć na to

pytanie, ponieważ podczas pisania muzyki

masz tak wiele opcji. Martin i ja, a nawet

Sven, mimo że jest perkusistą, mamy sporą

wiedzę na temat teorii muzyki, ponieważ

wszyscy ją studiowaliśmy. Ale ostatecznie pisanie

muzyki daje ci możliwość zniszczenia

94

REBELLION


każdego narzędzia, jakie masz i czerpania z

tego wielkiej przyjemności.

Czy są jakieś szczególne wyzwania lub przeszkody,

przed którymi stanęliście jako zespół

i jak je pokonaliście?

Tomi Göttlich: Najgorszym kryzysem było

odejście z zespołu Uwe, Gerda i Simone.

Właściwie wszyscy, łącznie ze mną i Michaelem,

myśleli, że to koniec zespołu. Ale otrzymaliśmy

tak wiele maili od fanów dosłownie z

całego świata, zachęcających nas do kontynuowania

i odbudowania zespołu. Ostatecznie

dokonaliśmy wielkiego powrotu z nowym

składem i zabójczym albumem "Arminius,

Furor Teutonicus".

Fabrizio Costantino: Nie przypominam

sobie żadnych. Szczerze mówiąc, ten zespół

działa bardzo płynnie. Myślę, że to dlatego, że

każdy wykonuje swoją część i wkłada wiele

wysiłku w zespół. Mamy też regularne próby,

podczas których dużą częścią spotkania jest

picie piwa i rozmawianie o zabawnych śmieciach.

To bardzo zdrowe doświadczenie, a czasem

nawet terapia.

Wasze występy na żywo są znane ze swojej

energii i intensywności, a album live jest tego

dowodem. Co najbardziej lubicie w graniu na

żywo i czy macie jakieś niezapomniane momenty

z występów?

Fabrizio Costantino: Naprawdę uwielbiam

ten moment, kiedy zmienia się nastrój. Wchodzimy

na scenę, podłączamy gitary, zaczyna

się intro i wszystko robi się ciemne. W ciągu

tej jednej minuty jest to jak transformacja. A

gdy tylko zaczynamy grać, to tak jakbyśmy

wyważyli drzwi i kompletnie oszaleli. Tego

uczucia nie da się opisać. Najbardziej zapadł

mi w pamięć moment, gdy Michael trzymał

piwo w tej samej ręce co mikrofon i zupełnie o

nim zapomniał. Potem, gdy zaczął śpiewać,

przyłożył mikrofon i piwo do twarzy, więc

mieliśmy przezabawne efekty specjalne na początek

występu.

Jakie są wasze cele i aspiracje na przyszłość

jako zespołu? Czy są jakieś konkretne kamienie

milowe lub osiągnięcia, które macie nadzieję

osiągnąć?

Fabrizio Costantino: Po Hiszpanii staramy

się zagrać więcej międzynarodowych koncertów.

Szczególnie Martin chciałby zagrać w

Foto: Rebellion

Foto: Rebellion

Polsce, ponieważ wciąż ma tam rodzinę. Znam

tylko kilka przekleństw, ale powinno się udać.

Chcemy też zagrać na kilku większych festiwalach.

Nadal uwielbiamy występy w klubach,

ale myślę, że więcej ludzi musi zobaczyć, jak

rozwinęliśmy się jako zespół i jak energiczne

są nasze występy nawet po ponad 20 latach

istnienia.

Czy jest jakiś konkretny album lub utwór,

który zajmuje szczególne miejsce w waszych

sercach? Jeśli tak, to dlaczego?

Fabrizio Costantino: "Miklagard" po prostu

spełnia moje oczekiwania. Naprawdę oddaje

uczucie odejścia i niepokoju, jednocześnie czyniąc

nas świadkami tych wszystkich niewiarygodnych

wydarzeń historycznych.

Tomi Göttlich: Dla mnie każdy album jest

jak moje dziecko, a ja kocham moje dzieci tak

samo, bo każde ma swoje specyficzne cechy.

Jak godzicie życie osobiste z karierą muzyczną?

Czy są jakieś konkretne rutyny lub

strategie, których przestrzegacie, aby utrzymać

tę równowagę?

Fabrizio Costantino: Nie, nie ma równowagi.

Po prostu idziesz o krok dalej, gdy masz zespół.

Ale nie chciałbym wykorzystywać swojego

czasu w żaden inny sposób. Trzeba jednak

czuć, że koledzy z zespołu są w nim z takich

samych powodów. Wtedy nie ma problemu,

jeśli ktoś od czasu do czasu lubi się

pokłócić.

Czy możecie podzielić się jakimiś spostrzeżeniami

na temat swojego procesu twórczego,

jeśli chodzi o oprawę graficzną albumów

i estetykę wizualną?

Tomi Göttlich: Nie jesteśmy ekspertami w tej

dziedzinie. Raz miałem wpływ na ten proces,

przy albumie "Born a Rebel", i oprawa graficzna

została odrzucona przez prawie wszystkich.

Dziś przedstawiamy artystom nasze pomysły,

ale zachęcamy ich do tworzenia własnych projektów,

stąd okładki zawsze wyglądają zupełnie

inaczej niż to sobie wyobrażaliśmy.

Czy są jakieś plany dotyczące nadchodzących

tras koncertowych lub nowych albumów,

którymi możecie się z nami podzielić?

Czego fani mogą oczekiwać od Rebellion w

najbliższej przyszłości?

Fabrizio Costantino: Tego lata zrobimy sobie

małą przerwę, by skupić się na rodzinach i

pisaniu piosenek. Zaczniemy koncertować pod

koniec września. Będziemy was informować na

bieżąco za pośrednictwem naszych mediów

społecznościowych, więc zapraszamy do śledzenia

nas na Facebooku, Instagramie, a nawet

Spotify. W październiku będziemy koncertować

w Chorwacji i Słowenii. Mamy nadzieję,

że mniej więcej w przyszłym roku zobaczymy

się w Polsce!

Na koniec, czy jest jakaś wiadomość lub coś,

co chcielibyście powiedzieć swoim fanom,

którzy wspierali was przez te wszystkie lata?

Fabrizio Costantino: Dzięki za przeczytanie

tego wszystkiego. Uwielbiamy grać na żywo i

będziemy dzielić się tą radością z każdym, kto

przyjdzie na nasze koncerty. Na albumie usłyszysz

mniejszy tłum w zwykle wypełnionym

po brzegi klubie. Od czasu Covid wiele klubów

cierpi z powodu mniejszej publiczności i potrzebują

ludzi, aby utrzymać scenę metalową

przy życiu. Dziękujemy więc wszystkim, którzy

nadal chodzą na klubowe koncerty. Jeśli

potrzebujesz odrobiny motywacji, możesz

oczywiście posłuchać naszego najnowszego

albumu "-X- Live in Iberia", aby się napompować

i być gotowym na szaleństwo z nami.

Igor Waniurski

REBELLION 95


tej historii. To pozwoliło nam wybrać kawałki

idealnie pasujące do drugiego i do trzeciego

rozdziału.

HMP: Nowy album Elvenking z mroczną,

zimową okładką wychodzi w samym środku

wiosny. Nie woleliście wydać tej płyty

wtedy, gdy nocne ciemne i długie? (śmiech)

Aydan: Zdecydowanie się z Tobą zgadzam.

Myślę, że nasza muzyka znacznie lepiej pasuje

do ciemniejszych i chłodniejszych pór roku.

Zwłaszcza "Rapture" ze względu na swoją

mroczną atmosferę i cały koncept fabularny,

świetnie słuchałoby się podczas śnieżnej zimy.

Ale wiesz, nie mamy kontroli nad terminami

wydawniczymi. To już w rękach wytwórni i

dystrybutorów. Mimo to jestem pewien, że fani

i tak będą cieszyć się naszymi albumami,

szczególnie "Rapture", podczas mrocznych i

Coraz lepiej

Elvenking to jeden z najciekawszych włoskich zespołów i jednocześnie

najmniej popularnych w naszym kraju. Jeśli czytasz to zdanie, to pewnie jesteś w

tej dwudziestce osób w Polsce, które chętnie kupią "Rapture". A skoro jesteś, to

Elvenkinga nie trzeba Ci przedstawiać. Jeśli jednak drogą jakiegoś przypadku nie

jesteś z muzyką Włochów na bieżąco, przypomnę, że Elvenking po wyboistych i

krętych drogach kariery prawie 10 lat temu znów wrócił do korzeni i jest w szczytowej

formie. Aktualnie jest w połowie wydawania trylogii "Reader of the Runes"

(część pierwsza "Divitation", druga "Rapture") i sięga po wszystko, co najlepsze w

swojej muzyce. Jak to tego doszło, dowiesz się z naszej rozmowy z Aydanem!

W każdym razie okładka bardzo pasuje do

zawartości płyty. Wydaje się, że i teksty są

mroczniejsze niż na pierwszej części "Reader

of the Runes", a i w samej w muzyce jest

więcej mroku. Wszystko do siebie pasuje jak

w idealnych puzzlach. Od początku mieliście

taką koncepcję?

Już od wielu lat nosiliśmy się z napisaniem

koncept albumu. Musieliśmy mieć jednak odpowiednią

historię, od której w ogóle moglibyśmy

zacząć. W końcu wpadliśmy na pomysł,

który wydawał nam się zadowalający i

zaczęliśmy nam nim pracować. Od samego początku

stało się jasne, że ze względu na rozmiar

narracji niemożliwe byłoby zmieszczenie

wszystkiego w jednym krążku. Postanowiliśmy

więc podzielić historię na więcej płyt, niczym

książkę na rozdziały. Tak więc wszystkie trzy

krążki konceptu "Reader of the Runes" można

postrzegać jako jeden album podzielony

na różne etapy.

Rozumiem, że jeśli chodzi o samo pisanie

koncept-albumu tym razem, przy "Rapture",

Do tej pory najwięcej "ekstremalnego" metalu

w Waszej historii było na "The Scythe".

Tym razem jednak też pojawia się nieco więcej

elementów zaczerpniętych z cięższych odmian.

Na pewno jednak pracowaliście z tymi

wątkami zupełnie inaczej niż w przypadku

"The Scythe"?

Tak, "The Scythe" jest ogólnie uważany za

nasz cięższy album, ale jednocześnie jest też

jednym z bardziej krytykowanych przez część

naszych fanów za zbyt nowoczesne brzmienie.

Mogę się w pewien sposób odnieść do tych

opinii. Uwielbiam ten album, ale jest kilka

rzeczy, które dziś zrobiłbym inaczej, zwłaszcza

jeśli chodzi o niektóre aranżacje elektroniczne.

"Reader of the Runes - Rapture" jest

przypuszczalnie co najmniej tak ciężki jak

"The Scythe", ale jak słusznie zauważyłaś, w

inny sposób: jest tu wiele wpływów death metalu

z lat 90., oraz trochę black metalu, ale są

one lepiej wtopione w typowe brzmienie

Elvenking i odznaczają się jako silna część klimatu

muzycznego. Powiedziałbym, że jest to

nasz najlepszy album jeśli chodzi o łączenie

różnych inspiracji i jednocześnie tworzenie

czegoś, co najchętniej nazwałbym własnym

brzmieniem.

Niedawno wydaliście ponownie kilka starszych

krążków (nie pytam o nie, bo rok temu

o nich rozmawialiśmy). Czy odświeżenie sobie

starych płyt wpłynęło jakoś na songwriting

nowej płyty?

Zdecydowanie. Wspaniale było przejrzeć

starsze płyty i w ten sposób w pewnym sensie

znów zjednoczyć się z naszymi korzeniami.

Szczególnie nasz debiut, "Heathenreel", jest

moim zdaniem bardzo ważny w naszej dyskografii

i ważny dla kształtowania obecnego brzmienia

zespołu.W tamtym czasie krążek ten

nie został dobrze przyjęty przez część prasy,

zwłaszcza w Niemczech. Obecnie jednak osiągnął

status albumu kultowego i dla mnie nadal

brzmi jak dzieło magiczne, które ma w sobie

cały ten entuzjazm i butę dzieciaków mających

głowy pełne pomysłów. Jak posłuchasz

"Heathenreel", to zobaczysz, jak bardzo podobne

do niego jest nasze muzyczne podeście

na czterech ostatnich płytach, Dokładnie tam

chcieliśmy się udać i wrócić do naszych początków

i korzeni.

mroźnych dni.

Foto: Elvenking

na pewno było już łatwiej go tworzyć?

Cóż, jest to część tej samej historii. Jako że jest

ona podzielona na trzy albumy, wykonaliśmy

taką samą robotę, jak na "Divination". Nawiasem

mówiąc, tym razem było łatwiej, ponieważ

z powodu covidowej przerwy w tym samym

czasie napisaliśmy kawałki na rozdział

drugi i trzeci. Utknęliśmy w domach i jedyne

co mogliśmy robić, to pisać muzykę. Nic dziwnego,

że pisaliśmy utwory tak długo, aż nie

ukończyliśmy drugiego i trzeciego rozdziału

W niektórych kawałkach wydaje się, że

słychać niemal cytaty ze starszych płyt, jak

na przykład początek " The Cursed Cavalier".

Uwielbiamy włączać do naszych tekstów i muzyki

wiele odniesień do starszych utworów.

Daje to wrażenie tekstowej i muzycznej podróży,

która nie kończy się wraz z ostatnim

utworem na płycie, a trwa nadal. Zwłaszcza w

trylogii "Reader of the Runes" można znaleźć

aluzje i odniesienia do głównych melodii.

Mówiliście kiedyś, że w pierwszym okresie

działalności Elvenking bardzo się staraliście

odciąć od rodzącego się ruchu folk metalu, żeby

nie wylądować w tym samym worku co

Ensiferum czy Eluveitie. Mam wrażenie, że

owocowało o tym, że ograniczaliście elementy

folku. Teraz słucham "Reader of the Runes

- Rapture" i mam wrażenie, że nic Was nie

powstrzymuje, folku jest dużo, od kameral-

96

ELVENKING


nego po niemalże orkiestracje.

Tak, to prawda. Zaczęliśmy grać nasz własny

folk metal w 1997 roku, kiedy założyliśmy zespół,

naśladując brytyjskich mistrzów ze Skyclad

- jednej z naszych największych inspiracji

i jednego z najbardziej niedocenianych zespołów

na scenie metalowej. Nawet biorąc pod

uwagę fakt, że nasz debiutancki album "Heathenreel"

z 2001 roku był jednym z pierwszych

albumów folkmetalowych, już około 2007 roku

poczuliśmy, że nasza nazwa nie jest wystarczająco

rozpoznawalna na scenie. Jednocześnie

inne zespoły założone po nas, takie jak na

przykład Eluveitie, odniosły znacznie większy

sukces. Poczuliśmy więc potrzebę zdystansowania

się od folkmetalowego świata i pokazania

ludziom, a zwłaszcza sobie jako autorom

utworów, że jesteśmy w stanie pisać muzykę

wysokiej jakości także w innych kontekstach.

W każdym razie zawsze mieliśmy wrażenie, że

nasze podejście do folk metalu jest odległe od

podejścia innych zespołów. Wynika to z tego,

że nie chcemy brać niektórych ludowych melodii

i grać ich na kontrabasie i gitarach elektrycznych,

ale chcemy, aby muzyka archaiczna

była integralną częścią naszej muzyki. Kiedy

od "The Pagan Manifesto" zdecydowaliśmy

się powrócić do naszego oryginalnego brzmienia,

kontynuowaliśmy ten sam pomysł, który

mieliśmy na "Heathenreel": granie metalu z

silnymi wpływem folku, tak, żeby nadać naszej

muzyce mistyczny i tajemniczy klimat,

który pasuje do tego, w jaki sposób piszemy

historie.

Przy poprzedniej płycie Damna śmiał się z

moich pytań, że jest to "wywiad porównawczy".

Rzeczywiście lubię pytać o nawiązania.

Nie uniknę ich i tym razem (śmiech). Ostatnio

w "Silverseal" słyszałam motyw z serialu

"Gra o tron". Co ciekawe, mam wrażenie, że

znów go słyszę, tym razem w intro do nowej

płyty.

Nie wiem, o czym Damna wspominał wcześniej

(śmiech). Skoro już mowa o "Silverseal",

muszę przyznać, że prawdopodobnie jesteśmy

jednymi z niewielu ludzi na tej ziemi, którzy

nie są wielkimi fanami serialu. Jak już go niedawno

obejrzeliśmy, to było w zdecydowanie

w późniejszym czasie niż wtedy, kiedy pisaliśmy

ten utwór. Mogę się zgodzić, że pierwsze

trzy nuty mają ten sam interwał co motyw z

"Gry o Tron" ale myślę, że na tym podobieństwa

się kończą. Jeśli chodzi o intro do "Rapture",

nie wiem dokładnie, do której części

motywu się odnosisz, ponieważ jak powiedziałem,

nie jestem wielkim fanem serialu.

To zapytam o inne porównanie. "Covenant"

zaczyna się nietypowo jak na Elvenking, bo

niemal jak Accept, a kiedy wchodzą smyczki,

brzmi przez moment jak ciekawsza wersja

Wolfa Hoffmanna z orkiestrą. Ktoś już Ci

na to zwrócił uwagę?

Nie bardzo, ale ciekawie to słyszeć! "Covenant"

jest z pewnością najbardziej nietypowym

utworem na albumie przez to, że zastosowaliśmy

w nim atmosferę i motywy z

Bliskiego Wschodu. Utwór jest silnie związany

z opowiadaną historią. Nawiązuje do mrocznych

zwyczajów opatów w klasztornych celach,

więc potrzebowaliśmy jakiegoś ezoterycznego,

posępnego brzmienia. Powiedziałbym,

że ma złowrogi nastrój, ale potem w refrenie i

Foto: Elvenking

środkowych orkiestracjach staje się super epicki.

Jeśli przypomina Ci Accept to dla nas nic

innego, jak tylko komplement!

Wiemy już, że macie już pomysł na teksty i

historię do trzeciej części "Reader of the

Runes". Sądząc po tym, że "Divination" różni

się nieco nastrojem od "Rapture" domyślam

się, że i następnym razem pokombinujecie z

aranżacjami i klimatem. Macie już pomysł

czy to kwestia przyszłości?

Jak najbardziej. Jak już wspomniałem, cała

historia została napisana przed rozpoczęciem

prac nad muzyką do "Divination", więc doskonale

znaliśmy wcześniej fabułę kolejnych

dwóch rozdziałów. Druga część historii jest

najbardziej brutalną i mroczną częścią narracji,

więc doskonale wiedzieliśmy, że potrzebujemy

bardzo ciężkich i mrocznych utworów,

aby pasowały do atmosfery opowieści.

Wiele zespołów, które ma na koncie dużo

płyt nagrywa powtórki, zjada własny ogon,

odcina kupony. Wy jesteście w szczytowej

formie. Jak sądzicie, czemu zawdzięczacie

ten efekt?

Dziękuję za te słowa. Jestem mocno przekonany,

że ostatnio nagrywamy wysokiej jakości

płyty i że krok po kroku rozwijamy się jako

zespół i jako autorzy muzyki. Oczywiście z

wielu powodów każdy ma swoją opinię i swój

ulubiony album. Jednak jeśli popatrzę na ogólny

obraz zespołu, to widzę, że z każdym albumem

jest coraz lepiej, przynajmniej z pewnej

perspektywy. W przyszłości chcielibyśmy podążać

właśnie tą ścieżką.

W zeszłym roku widziałam Was we Wrocławiu

wraz z Gloryhammer i Warkings. To

był świetny koncert! Miałam jednak wrażenie,

że jesteście na tym koncercie jedynym

prawdziwym zespołem z krwi i kości. Pozostałe

dwie kapele odgrywały przedstawienie

teatralne. Nie czuliście się na tej trasie nieswojo

w tym zestawieniu?

Rozumiem, co masz na myśli. Chcemy dać

ludziom heavy metal taki, jaki był dawniej,

zrodzony z agresji, awantury, buntu i czystej

energii. Dorastaliśmy z wielkimi metalowymi

zespołami z lat 80. i 90. i według nas to jest jedyna

słuszna droga. Przyglądając się dzisiejszej

scenie metalowej, jestem nieco zniesmaczony.

Wygląda na to, że jeśli nie nosisz głupich

kostiumów, nie piszesz o dinozaurach,

nie strzelasz laserami z tyłka, albo - co gorsza

- nie masz półnagiej frontmanki świecącej cyckami

i stopami, to nie ma dla ciebie miejsca na

metalowej scenie. To sprawia, że po prostu

chce mi się rzygać. Nie oznacza to oczywiście,

że istnieją dobre zespoły, które robią to, co

robią, nie zrozum mnie źle, ale dla mnie nie

jest to heavy metal - czysty i prosty!

Ostatnio mówiliście, że pogaństwo to filozofia,

nie religia. W jakim stopniu ta filozofia

jest częścią Elvenking?

Z zasady jesteśmy przeciwni religiom, rozumianym

jako zestaw nakazów i praw do naśladowania.

Naszym zdaniem pogaństwo jest formą

wolności intelektualnej, więc uważamy je

bardziej za filozofię, przynajmniej w naszym

sposobie życia. "Ci, którzy zmuszają cię do uwierzenia

w absurdy, mogą też zmusić cię do popełnienia

nikczemności" - powiedział poeta, w tym przypadku

Voltaire.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań: Szymon Tryk

ELVENKING 97


Chris Bartolacci: "Rhapsody of Fire to typowy

przedstawiciel włoskiego speed metalu, podczas gdy

na początku XXI wieku nie istniał we Włoszech drugi

zespół, który grałby tak jak Sergio Ciccoli i Riccardo

Ricci w Scala Mercalli. Brzmieli fantastycznie".

Scala Mercalli powstała w 1992 roku. Jedynym

pozostającym w jej składzie oryginalnym

muzykiem jest perkusista Sergio Ciccoli,

wśród przyjaciół nazywany żartobliwie Ciccoli

Airlines, dlatego że czasami sprawnie podwozi

ludzi do różnych części Włoch. Co ciekawe,

Sergio jest nie tylko perkusistą, ale też

Metalowe trzęsienie ziemi

Stereotypowo włoski metal kojarzy się z ultramelodyjną muzyką.

Każdy słyszał przecież o takich nazwach, jak Lacuna Coil, Rhapsody

of Fire, Trick Or Treat, Secret Sphere lub Elvenking. W rzeczywistości

jednak Włosi grają rozmaite odmiany heavy metalu: zdecydowanie

mroczniejszy (np. Death SS, The Black, Doomsword), progresywny

(np. Dark Quarterer, Labirynth), epicki (np. Wotan, Holy Martyr),

jak również tradycyjny heavy (np. Vanexa, Scanner, Strana Officina).

Z młodszego pokolenia adeptów tradycyjnego heavy wymieniłbym

przede wszystkim Ibridomę oraz Scala Mercalli. Ci ostatni ukończyli

niedawno nowy album studyjny, który wkrótce ma się ukazać.

Chrisem na wokalu. Innym wokalistom nie brakowało

wcale techniki. Nawet jeśli różnili się od Chrisa

pod względem barwy głosu, to jak najbardziej byli

technicznie dobrzy. Brakowało im natomiast wytrwałości,

by kontynuować nawet w trudnych chwilach,

jakie zespół siłą rzeczy napotykał na swej drodze.

Chris jest świetnym frontmanem, zwłaszcza

podczas koncertów. Jest szybki, biega, skacze, przyciąga

dużo uwagi, przypomina mi młodego Bruce'a

Dickinson'a. Uważam Chrisa za bardzo rzetelną i

szczerą osobę. Od 2001 roku do dziś ze składu zostałem

tylko ja i on, tymczasem zmieniliśmy czterech

basistów i aż ośmiu gitarzystów. To pokazuje jak

bardzo Chris jest stały w tym co robi i jak ważny jest

dla Scala Mercalli. Chris zebrał zespół. Świetnie

komponuje, ale wie też, jak dać każdemu przestrzeń

do wypowiedzenia się. Zawsze szukałem członków,

którzy nie są gwiazdami rocka, ale potrafią dobrze

współpracować, a Chris jest w tym bardzo dobry".

Chris Bartolacci urodził się 16 października

1979 roku w prowincji Macareta we włoskim

regionie Marche (czytaj: przy wschodnim wybrzeżu

kraju, w połowie odległości między

Rzymem a Chorwacją). Ma starszą o pięć lat

siostrę, o pięć lat mlodszego brata oraz drugiego

brata o cztery lata starszego.

"Gotowała, krzątała się, zajmowała się domem, podczas

gdy ja wymykałem się przez niedomknięte drzwi

tak, by nie słyszała ich otwierania. Czasami uchylała

okno, żeby zapytać, dokąd się wybieram" - Chris

Bartolacci wspomina relację ze swoją mamą.

"Zwykle nie miałem konkretnego planu, ale wolałem

przebywać na zewnątrz. Przyznam, że moim rodzicom

nie było łatwo. Ja np. nieraz upadłem i rozwaliłem

sobie głowę, bo za szybko biegałem. W wieku

sześciu lat pędziłem ze swojego pokoju na trzecim

piętrze i nie wyrobiłem na schodach. W ten sposób

dorobiłem się szramy na środku czoła. Mama zadzwoniła

na farmę do ojca, żeby przyszedł, bo zdarzył

się wypadek. Zabrał mnie do szpitala. Do dziś mam

tu znak na głowie, który przypomina mi, żebym nigdy

więcej nie biegał po schodach. Nie wyciągnąłem

nauczki. Później znów rozwalałem sobie głowę: tu

(na czole), tu (bardziej z tyłu) i tu (przy lewej skroni).

Pod tym względem, byłem okropnym urwisem.

Mama nazywała mnie "rudy kot". Spędziła młodość

w otoczeniu wielu kotów. Zauważyła, że rude są zazwyczaj

bardziej ruchliwe. Prawie wszystkie reprezentują

płeć męską. Nie potrafią usiedzieć w miejscu,

wspinają się po drzewach i rozrabiają - zupełnie tak,

jak ja (śmiech). Często spędzałem wieczory na grze w

piłkę nożną, po czym wracałem do domu i jadłem

wszystko, co tylko znajdowało się w lodówce. Tu też

widać analogię. Nie można uchronić zawartości lodówki

przed rudymi kotami, ponieważ znajdują swoje

sposoby, by dostać się do jej wnętrza i rozgrzebać

trzymane w niej produkty. Mama komentowała przy

kolacji, że zachowuję się jak rudy kot. Kiedyś zauważył

to kolega, rozpowiedział na osiedlu i odtąd przylgnął

do mnie pseudonim "rudy kot"".

mistrzem i profesjonalnym trenerem kung-fu.

Foto: Scala Mercalli

Sergio Ciccoli: "Nasza pierwsza oficjalna taśma

demo nazywała się "Hellbringer". Nagraliśmy ją w

1995 roku, a wydaliśmy w 1996 roku. Graliśmy

na niej klasyczny heavy metal. Została świetnie

przyjęta zarówno przez prasę, jak i przez publiczność.

W tamtych czasach nagrywanie kosztowało mnóstwo

pieniędzy. Zarejestrowanie czterech utworów kosztowało

tyle, co dzisiaj zrobienie całego longplay'a.

Nakład kaset z czarno - białą okładką wynosił pięćset

egzemplarzy. Sprzedaliśmy je we Włoszech oraz

w innych europejskich krajach drogą pocztową. Błyskawicznie

rozeszły się niemal wszystkie egzemplarze.

Bardzo cieszyliśmy się z tego powodu. Prawie podpisaliśmy

kontrakt z pewną wytwórnią, ale nie doszło

do jego realizacji, ponieważ zmienił się skład Scala

Mercalli: pojawiło się dwóch nowych gitarzystów

oraz nowy wokalista. W tym składzie nagraliśmy

kolejne demo na kasecie pt. "Gargoyle" (1999) Stylistycznie

znacznie bliżej mu było do power metalu,

który w 1998 roku zyskiwał na popularności. Znów

nasze wydawnictwo okazało się sukcesem, nawet jeszcze

większym. Mieliśmy super okładkę w kolorze.

Płyta zebrała niesamowicie pozytywne recenzje, cieszyła

się zainteresowaniem odbiorców, a także dzięki

niej znacznie więcej osób zaczęło przychodzić na nasze

koncerty. Sprzedaliśmy osiemset sztuk w całej

Europie. Znów na drodze do podpisania kontraktu

stanęły zmiany personalne w składzie Scala Mercalli:

z powodów osobistych zespół opuścił wokalista,

gitarzysta i basista. W 2001 roku za mikrofon

chwycił Chris Bartolacci. Był bardzo młody, a już

wykazywał się talentem wokalnym. Okazał się osobą

bardzo wytrwałą i konsekwentną. Całkiem szybko

zrealizowaliśmy EP "My Daemons" (2004). Dzięki

Internetowi nasze utwory rozeszły się po całym świecie.

Sprzedaliśmy tysiąc kopii on-line oraz podczas

koncertów. Po tej EP-ce otrzymaliśmy propozycję nagrania

pierwszego albumu "12th Level" (2005) z

Chris Bartolacci: "Ojciec jeździł Mercedesem wyposażonym

w odtwarzacz kasetowy, w którym słuchaliśmy

piosenek w rodzaju "Vamos a la Playa"

(Righeira, 1983). Lecz dopiero, gdy ukończyłem

osiem bądź dziewięć lat, zetknąłem się z hard rockiem

i z heavy metalem. Kuzyn podarował mojemu starszemu

bratu kasetę magnetofonową z kompilacją

utworów hard'n'heavy (Scorpions, Helloween, Iron

Maiden, Mötley Crüe, Queensryche, itp). Dzieliliśmy

wspólny pokój ze sprzętem stereo, albumami muzycznymi

i z biblioteczką. Chętnie towarzyszyłem

bratu za każdym razem, gdy czegoś słuchał. Kiedy

moi rówieśnicy zachwycali się w szkole Jovanotti'm,

ja nie podzielałem ich fascynacji, zresztą do dziś się

do niego nie przekonałem. Analogicznie sytuacja wy-

98

SCALA MERCALLI


glądała odnośnie Raf'a (Raffaele Riefoli). Ostatnio

w naszej okolicy bardzo popularny jest Alfredo

Mazzilli, który też nie trafia w mój gust. Zamiast

nich od dziecka wolę Scorpions, Helloween, Iron

Maiden, Led Zeppelin, Deep Purple, itp. Polubiłem

ten styl, gdy byłem bardzo młody. Imitowałem

zwłaszcza Bruce'a Dickinson'a. Nadal to robię podczas

koncertów. Zamarłem, gdy zobaczyłem go po raz

pierwszy. Postanowiłem, że pójdę w jego ślady i gdy

dorosnę, będę robić to samo, co on".

Portugalczyk Flávio Lino, Włoch Claudio

Cesari oraz Grek Artur Almeida śpiewają głosem

do złudzenia przypominającym Bruce'a

Dickinsona, ale główny motor napędowy pionierów

włoskiego speed metalu, Scala Mercalli,

posiada głos o zdecydowanie innej barwie.

Chris Bartolacci: "Uczyłem się technik prawidłowego

śpiewu, żeby się nie nadwyrężać. Kiedyś nauczyciel

skomentował mój scream w utworze "My

Daemons" (2004): "czy naprawdę myślisz, że możesz

tak śpiewać bez uszczerbku na zdrowiu?". Przyłożyłem

się więc do nauki. Moją pierwszą nauczycielką

śpiewu była Rosita Ramini z lokalnej opery. Poznałem

ją w 2003 roku za sprawą Sergio Ciccoli'

ego. Zanim zaczęła mnie uczyć, posłuchała, jak śpiewam,

aby odnaleźć sekret mojego głosu i na tej podstawie

określić właściwe podejście edukacyjne.

Wykonałem dla niej solowy kawałek Bruce'a Dickinsona

"Man of Sorrow" (1997). Skomentowała, że

potrafię to robić prawie idealnie, ale byłbym w stanie

zabrzmieć jak Massimo Ranieri. Zaproponowała,

żebym następnym razem zmierzył się z jego utworem

"Rose Rosse" (1970). W tym celu potrzebowałem

pogłębić znajomość technik oddychania i zacząć

więcej ruszać ustami - przydaje się to zarówno podczas

śpiewania, jak i podczas mówienia. Bardzo ceniłem

lekcje u Rosity. W grudniu 2015 roku zapisałem

się również do prywatnej szkoły muzycznej "Orto

Magico", prowadzonej przez Dyrektora Paolo Dall'

acqua. Przez cały rok miałem więc nie jednego, a

dwóch nauczycieli. Drugim był Simone Polacchi (tak

naprawdę w międzyczasie prowadziła mnie również

Lena Biorcadi), który wymagał ode mnie śpiewania

roli Anny w musicalu "Jesus Christ Superstar".

Dzięki temu nauczyłem się robić właściwy użytek z

mojego naturalnego instrumentu, czyli z głosu. Poszerzyła

się moja skala, znacznie pewniej zacząłem

wzbijać się zarówno na najwyższe, jak i na najniższe

rejestry. Wcześniej śpiewałem z zaciśniętymi ustami

jak Dave Mustaine. Chodziłem dwa razy w tygodniu

na lekcje i dopiero na nich przyswoiłem sobie

prawidłowe nawyki".

Chris Bartolacci: "W studiu koncentruję się na

technice wykonawczej, natomiast kiedy mam przed

sobą publiczność, wszystko zdaje się eksplodować, doznaję

przypływu adrenaliny, biegam, skaczę, wdzieram

się na kilka metrów wgłąb publiczności. Pytają

mnie, co do cholery wyprawiam (śmiech). Kiedyś

podczas supportowania Blaze Bayley'a wybiegłem ze

sceny wprost ku ciemności. Obszar przeznaczony na

widownię był podzielony na lewą i prawą część, a

pośrodku panowała ciemność. Zatopiłem się w niej

ku przerażeniu pozostałych muzyków Ibridomy.

Obawiali się, że złamię sobie nogę. Po dłuższej chwili

ukazałem się im się na pierwszym piętrze balkonu

cały i zdrowy (śmiech). Później zagadywali mnie:

"Bruce, jak się masz?", "Bruce, wszystko w porządku?".

Oczywiście nawiązywali w ten sposób do mojej

inspiracji Bruce'm Dickinson'em".

Blaze Bayley napisał na swojej oficjalnej stronie

internetowej: "Planowaliśmy zrobić sobie przerwę,

ale nasz gitarzysta Luca Princiotta przekonał

nas do wzięcia udziału w organizowanej przez Casa

Issakar/ O.N.L.U.S. imprezie charytatywnej Metal

Battle For Children na rzecz dzieci pozbawionych

rodzin". Gitarzysta Luca pochodzi z Como w

Lombardii. Odnośnie tego charytatywnego

koncertu, Chris Bartolacci wspomina: "Dnia

12 lutego 2005 roku Scala Mercalli miała wielką

przyjemność supportować zespół Blaze'a Bayley'a w

Circolo RGB w okolicznym miasteczku Montegranaro.

Daliśmy wspaniałe show przed sporą publicznością.

Po wszystkim Blaze zapytał mnie, czy ja

również nie słyszałem siebie podczas występu? Słyszałem,

ale z innego głośnika niż powinienem. Sprzęt

nie był w pełni sprawny. W odpowiedzi Blaze zaproponował

lepsze miejsce, do którego możemy udać się

na afterparty. Muzycy Blaze'a nie chcieli dołączyć,

dlatego że potrzebowali zregenerować siły przed wylotem

z lotniska obok Ancony (Falconara Marittima

AN) następnego dnia, a poza tym przywykli, że

wiele angielskich pubów zamyka drzwi o dziesiątej

lub o jedenastej godzinie. We Włoszech jednak takie

miejsca są otwarte zazwyczaj znacznie dłużej, nawet

do trzeciej nad ranem. Pojechaliśmy więc, a ja kierowałem

vanem. Później oni poszli spać do bed &

breakfast nieopodal mojego domu, gdzie nazajutrz

pojawiłem się, żeby zabrać dwóch z nich na lotnisko.

Mieli tylko sesyjnego basistę, więc ten basista wrócił

do domu w Anglii, a ktoś inny wtedy do nich dołączył.

Blaze wybrał pociąg. Bardzo cieszyłem się, że

Foto: Scala Mercalli

mogłem osobiście przebywać w towarzystwie wokalisty,

który śpiewał dawniej w Iron Maiden. To surrealistyczne

doświadczenie (...). Widziałem Maidenów

na żywo z Blaze'm w mojej okolicy dnia 2 maja

1998r w Pesaro, gdy grali trasę promującą album

"Virtual XI" (1998). Zaśpiewał znakomicie i cały

zespół wywarł na mnie wielkie wrażenie. Pozostali

wymagali od niego, żeby nie imitował Bruce'a

Dickinson'a. Nie trzeba było mu tego powtarzać, bo

posiada kompletnie inny charakter i głos. Na świecie

istnieje tylko jeden Bruce Dickinson i nikt nie może

się z nim równać".

Dawniej wydawało mi się, że, analogicznie do

Bruce'a Dickinson'a, Chris Bartolacci daje w

ramach Scala Mercalli upust swoim zainteresowaniom

historycznym. Coś w tym jest, choć

nie do końca. Chris Bartolacci: "Liryki pisali

również Sergio oraz Riccardo. W przypadku włoskiej

historii było tak, że Sergio kolekcjonował informacje,

napisał teksty po włosku, później ja przetłumaczyłem

je sobie na angielski, a jeszcze ktoś inny dokonał ich

korekty. Dwie najnowsze płyty Scala Mercalli opowiadają

o historii Włoch, ale kiedy do nich dołączyłem,

byliśmy bardziej skoncentrowani na współczesnych

problemach naszego narodu. Głównym tematem,

który poruszaliśmy w lirykach, było olbrzymie

trzęsienie ziemi, jakie nawiedziło nasz region w

1997 roku. Czy znasz znaczenie terminu "scala

mercalli"? No właśnie, Scala Mercalli to oficjalna,

globalna miara trzęsienia ziemi. Skala Richtera informuje

o natężeniu zjawiska, zaś Scala Mercalli o

rozmiarze wywołanych przez nie zniszczeń w dwunastopunktowej

skali - stąd debiutancką płytę nazwaliśmy

"12th Level" (2005), a kapelę Scala Mercalli.

Sergio miał silną osobowość. Grał tak szybko,

że metronom wskazywał do 220. Pierwsze próby zespołu

w 1992 roku kojarzyły mu się z metalowym

trzęsieniem ziemi. Pięć lat później dom naszego gitarzysty

Riccardo Ricci został poważnie zdewastowany

w wyniku ogromnego trzęsienia ziemi".

A z powodu dołączenia Chrisa Scala Mercalli

grała wolniej czy szybciej?

Sergio Ciccoli: "Z Chrisem graliśmy znacznie szybciej".

Chris Bartolacci: "Madafaka (śmiech). Musisz

koniecznie wiedzieć, że Sergio pędził nawet przy kowerze

Iron Maiden "Wasted Years" (1986). Nie

mogłem za nim nadążyć, więc powiedziałem mu

wprost: "Sergio, zwolnij, bo w przeciwnym razie nie

dam rady zaśpiewać całego tekstu". Dotyczyło to w

równej mierze wirtuoza Riccardo Ricci. Dosłownie

biegałem po okolicy dla rozgrzewki. Lubię słuchać

speed metalu w stylu Helloween, ale nie śpiewa mi

się tego najlepiej. Ponadto Riccardo był fanem

Yngwie'ego Malmsteen'a i lubił grać muzykę fushion,

w związku z czym jego gitary brzmiały wyjątkowo.

Ze wszystkich sił starałem się dopasować, a jednocześnie

prosiłem, żeby dali mi szansę się wykazać.

Recenzenci określali nasz styl mianem speed metal".

Poprosiłem, żeby Chris opowiedział mi o katastrofie,

w wyniku której dom Riccardo został

zdewastowany. Chris Bartolacci: "Do potężnego

trzęsienia ziemi we Włoszech doszło w 1997

roku w centralnej części kraju, w regionach Umbria i

Marche. Magnituda trzęsienia wynosiła 6.0 w skali

Richtera. Wywołało ono druzgocące zniszczenia.

Wiele osób straciło dach nad głową, niektórzy do

dziś mieszkają w kontenerach, były ofiary śmiertelne.

SCALA MERCALLI 99


100

Zawaliło się tysiące domów, a także zniszczyły się

architektoniczne zabytki, takie jak stare kościoły, katedry,

ratusze, pałace. W 2016 roku ziemia znów

zadrżała. Basista Ibridomy, Leonardo Ciccarelli,

stracił dom i zamieszkał tymczasowo u swojej mamy

w miejscowości Civitanova. Do własnego domu powrócił

dopiero po gruntownym remoncie".

W tym miejscu warto dodać, że Chris Bartolacci

nie tylko empatycznie mówi i śpiewa, ale

też działa na rzecz poprawy bezpieczeństwa

lokalnej społeczności. Od 1997 roku udziela

się w wolontariacie Zielonego Krzyża. Zazwyczaj

w niedzielę między ósmą rano a drugą po

południu jeździ z karetką pogotowia, udziela

pierwszej pomocy, umieszcza potrzebujących

na noszach i transportuje ich do szpitala.

Miałem zaszczyt otrzymać płytę "12th Level"

bezpośrednio od Chrisa, ale w powszechnym

obiegu nie jest ona dostępna ani w formie fizycznej,

ani nawet w cyfrowej. Chris Bartolacci:

"Potrzebujemy dopiero umieścić "12th Level" (2005)

w Internecie. Prędzej czy później, na pewno to zrobimy.

Uważam, że ten album jest na tyle dobry, że

powinien być powszechnie dostępny. Wprawdzie

mógłby dziś wiele zyskać na remasteringu, ale jak na

okoliczności, w których powstawał, brzmiał całkiem

nieźle".

Debiutancki longplay Scala Mercalli (2005)

brzmi nad wyraz surowo, ale za to zawiera

niesamowitą energię graniczącą z gniewem.

Jak wiele uzasadnionego gniewu zostało wyrażone

w owym materiale? Chris Bartolacci:

"Riccardo oraz Sergio przechodzili w tamtym okresie

przez osobiste problemy. Szczególnie Riccardo padł

ofiarą konfliktu między jego rodzicami. Zamieszkał

samotnie w oddzielnym miejscu bez ogrzewania. Rodzina

kompletnie się tym nie przejmowała. Przepełniała

go złość. Pewnego razu pobił dozorcę w szkole.

W efekcie z niej wyleciał i ukończył edukację prywatnie.

Później w wyniku trzęsienia ziemi w 1997 roku

stracił mieszkanie. Śpiewam o tym w utworze tytułowym.

Natomiast Sergio stracił mamę w wypadku

samochodowym. Ciężko mu z tym. Cała płyta "12th

Level" (2005) została naznaczona cierpieniem".

Okładki "New Rebirth" (2015) oraz "Independence"

(2019) wyglądają elegancko, natomiast

te reprezentujące "12th Level" (2005) i

SCALA MERCALLI

"Border Wild" (2009) przeciwnie - są dość

obskurne. Chris Bartolacci: "A to dlatego, że na

"12th Level" (2005) potrzebowaliśmy ukazać trzęsienie

ziemi, w wyniku którego Riccardo stracił dwa

domy. Poprosiliśmy grafika, żeby fachowo przedstawił

nasz zamysł. Najpierw znalazł właściwy wzór w

otwartej bibliotece internetowej, a następnie zmodyfikował

obraz na nasz użytek. Wersja digipack posiada

zdecydowanie ciemniejszą wersję okładki na zewnętrznej

stronie opakowania oraz jaśniejszą na

froncie kryjącego się pod nim pudełka (…) Grafika

"Border Wild" (2009) dotyczy zupełnie innego tematu.

W obecny konflikt pomiędzy Rosją a Ukrainą

angażują się światowe mocarstwa, co może eskalować

do trzeciej wojny światowej z tragicznymi skutkami.

Już pod koniec pierwszej dekady dwudziestego pierwszego

wieku obawialiśmy się zniszczeń wywołanych

bombą atomową. Raz, że jej użycie wywołałoby niewyobrażalne

zniszczenia, a dwa, że nawet jeśli nikt

jej nie użyje, to po zakończeniu eksperymentów nie

ma gdzie składować promieniotwórczych materiałów.

Utwór tytułowy "Border Wild" (2009) opowiada o

konsekwencjach użycia bomby atomowej podczas wojny.

(...) Pamiętam z młodości, że Francja kiedyś

próbowała wykorzystać Ocean Spokojny do badań

nad bombą atomową (operacja Canopus). Koniecznie

trzeba mieć na uwadze, że odległe Oceany stanowią

część naszego świata, więc jeśli je zanieczyszczamy,

to dokonujemy tym samym szkód we własnym

świecie. Może odbić się to na zdrowiu przyszłych

pokoleń, które urodzą się w okolicy zanieczyszczenia

Foto: Massimo Plessi

ze zdeformowanymi ciałami. Nie wolno przeprowadzać

eksperymentów z bombą atomową. Robiąc to,

przekracza się tytułową "granicę dzikości"/ "Border

Wild" (2009)".

Ciekawość nasuwa pytanie, jak Chris wspomina

słynny wypadek jądrowy w Czarnobylu?

"W 1986 roku doszło na Ukrainie do wypadku jądrowego

w elektrowni w Czarnobylu. Przegrzał się

rdzeń reaktora, buchnęło wodorem i w znacznej części

Europy rozprzestrzeniły się substancje promieniotwórcze.

Miałem wtedy szesnaście lat. Mieszkańcy

Włoch zostali poinformowani, że chmura radioaktywna

dotarła do naszego kraju, dlatego ojciec zakazał

nam wychodzić z domu przez kilka dni, a także

jeść pomidorów oraz niektórych innych owoców i warzyw

pochodzących z naszej części świata. Energia

nuklearna nie nadaje się do wykorzystywania i ze

względów humanitarnych nie powinno się nawet próbować".

Chris Bartolacci: "Na przełomie 2007 i 2008

roku Sergio pojechał do studia w Rzymie, aby nagrać

partie perkusji na drugi album Scala Mercalli. Następnie

Giusy Bettei zrobiła to samo z basem. Wokale

zarejestrowałem gdzie indziej. Celowo nie podaję

teraz szczegółów, bo te pierwsze nagrania poszły na

marne. Studio było związane z naszym ówczesnym

labelem. Gdy już myśleliśmy, że zrobiliśmy swoje,

oni zwinęli interes. Nie wiedzieliśmy, co począć.

Wcale się naszymi nagraniami nie przejmowali.

Płaciliśmy za nie, więc podejrzewam, że usiłowali

wykorzystać nas finansowo. Pojechałem z Sergio do

Rzymu, żeby zapytać o co chodzi i przejąć zarejestrowane

ścieżki. Okazało się, że nie wykonali do końca

pracy, ponieważ zamknęli label. Rozzłościliśmy się.

Dobrze, że nie było tam z nami Riccardo, bo mogłaby

wywiązać się bójka. Po powrocie do domu sprawdziliśmy,

czy perkusja prawidłowo nabija rytm. Niestety

znaleźliśmy niedociągnięcia. Wstępny miks

uświadomił nam, że poszczególne instrumenty nie

współgrają ze sobą. Prawdopodobnie producent zdawał

sobie sprawę, że firma zostanie zamknięta, więc

nie oczekiwał od nas ponownego wykonania błędnych

fragmentów. Liczyło się dla nich tylko otrzymanie

kasy we właściwym terminie".

Czy nie kusiło muzyków Scala Mercalli, by

wyrzucić wszystko do kosza i przystąpić do

całej sesji "Border Wild" (2009) od nowa?

Chris Bartolacci: "Sporo nad tym rozmyślałem.

Producent w Rzymie używał autotune. Próbował

przekonać mnie, że uzyska w ten sposób najlepsze

możliwe brzmienie mojego głosu. Ale ja sprzeciwiałem

się, dlatego że latami uczyłem się u profesjonalnych

nauczycieli i potrafię bezbłędnie zaśpiewać bez

technologicznych sztuczek. Po wszystkim okazało się,

że to on popełnił błąd przy używaniu autotune.

Zwróciłem mu uwagę, że na nagraniu słychać dziwne

partie, że ja w taki sposób nie śpiewałem. Nie wiem,

co oni dokładnie wyrabiali, prawdopodobnie eksperymentowali

z moim głosem na rozmaite sposoby. Nie

podobało mi się to i nie zgadzałem się na autotune,

co jeszcze bardziej zmotywowało mnie, by zarejestrować

wokale od nowa. Dobry drugi producent Jack z

Bob Studio wytłumaczył mi na początku naszej

współpracy, że jest uczciwy i przyłoży się, żeby płyta

w pełni spełniała nasze oczekiwania, ale jego zdaniem

powinniśmy nagrywać całość ponownie. Uznałem,

że tak będzie najlepiej. Potrzebowałem tylko

półtorej godziny na zaśpiewanie pojedyńczego utworu.

Nie stanowiło to dla mnie trudności, bo opanowałem

już wcześniej wszystkie własne partie. Czułem

się doskonale przygotowany. Gniewałem się jeszcze

na wtopę w Rzymie, więc z tym większym zapałem

przystąpiłem do dzieła. Zadanie sprawiło mi wiele

przyjemności".

Zwraca uwagę długość ostatniego utworu na

drugiej płycie Scala Mercalli. "Midnight

Sun" trwa ponad 15 minut. Chris Bartolacci:

"Zamykający album utwór jest tak długi, dlatego że

zawiera dodatkowe, ukryte nagranie. Po zakończeniu

właściwej części następuje długa cisza, po której słychać

doniosłe kroki zdecydowanie kroczącej osoby, a

także szczekanie psa. Następnie Riccardo gra wspaniałą

solówkę na gitarze. Riccardo uwielbia swojego

potężnego pitbulla o imieniu Toki, dlatego zamysł

polegał na ukazaniu gościa wybierającego się na spacer

z psem. Track przygotował nasz poprzedni gitarzysta

Mauro Mancinelli". Czy można zatem

powiedzieć, że podczas gdy Chris jest rudym

kotem, Riccardo to czarny pies? Chris Bartolacci:

"(śmiech) Jasne. Nawet tak się do nas zwracano.

Scala Mercalli to świetny zespół, ponieważ w

jego skład wchodzą dwa zwierzaki (śmiech)".

Jak Chris Bartolacci porównałby "12th Level"

(2005) z "Border Wild" (2009)? Którą płytę


lubi bardziej? "Z mojej perspektywy, główna różnica

pomiędzy "12th Level" (2005) a "Border

Wild" (2009) polegała na znacznie większym moim

zaangażowaniu w proces kompozytorski. Napisałem

o wiele więcej liryków oraz melodii. "Border Wild"

(2009) otrzymało też lepszą produkcję. Mimo tego,

bardziej emocjonalnie przywiązany jestem do "12th

Level", ponieważ tylko na nim grali moi bliscy przyjaciele:

basista Lorenzo Petrini oraz gitarzysta Mauro

Mancinelli. Szczególnie Lorenzo jest dla mnie

jak brat. W latach 2001-2008 wchodził również w

skład Ibridomy, pojawił się na EP "Lady of Darkness"

(2005) i "Page 26" (2008). W połowie pierwszej

dekady XXI wieku dawaliśmy wspólnie wspaniałe

show Scala Mercalli. Komentowano, że nasza

trójka niesamowicie wymiata na żywo. Wszyscy nosiliśmy

w tamtym okresie długie włosy i uprawialiśmy

ostry headbanging. Publiczność szalała na nasz

widok. Dziewczyny, przyjaciele i koledzy z mojej

szkoły muzycznej chętnie przychodzili obserwować

nas w akcji. Udzielała im się nasza porywająca

energia. Bardzo pozytywnie komentowali naszą prezencję

oraz nasze występy. Pewnego razu supportowaliśmy

mediolańską legendę thrashu Extrema.

Usłyszeliśmy od nich, że niełatwo wychodzi się na

scenę po Scala Mercalli, gdyż jesteśmy tak świetni.

Im więcej koncertowaliśmy, tym więcej osób zaczęło

nas kojarzyć. Stopniowo wieść o Scala Mercalli roznosiła

się po Włoszech, a nawet po całej Europie.

Skład z "12th Level" (2005) był naszym najsilniejszym".

Foto: Paolo Manzi

Albumy "New Rebirth" (2015) oraz "Independence"

(2019) zostały znacznie lepiej wyprodukowane

w porównaniu z wcześniejszymi

wydawnictwami Scala Mercalli. Bliżej im do

heavy niż do speed metalu. W warstwie lirycznej

dotyczą głównie dziewiętnastowiecznych

walk o zjednoczenie narodu włoskiego.

Poprzez odwołanie się do historii, zespół

zwraca uwagę na wartości, których często brakuje

we współczesnym włoskim społeczenstwie.

Obu płytom towarzyszy sporo ciekawych

teledysków, na których muzycy występują w

strojach inspirowanych oryginalnymi XIXwiecznymi

strojami używanymi na polach bitewnych,

np. mundur Chrisa Bartolacciego

wygląda, jakby należał do oddziału ochotników

obywatelskich, ktorzy dołączyli do Garibaldiego

jako Batalion Śmierci. Wideoklipy

zostały opatrzone zwięzłymi opisami konkretnych

zdarzeń historycznych. W teledysku do

utworu pt. "September 18, 1860" Chris wspina

się na posąg i dumnie ukazuje zielono-biało-czerwoną

flagę. Oba krążki kończą się włoskim

hymnem, przy czym na "New Rebirth"

słyszymy wyłącznie instrumentalny fragment,

zaś na "Independence" cały, i to z udziałem

chóru Corale Angelico Rosati.

Powyższy tekst został opracowany w oparciu o

cytaty pochodzące z pisanej przeze mnie

książki o Chrisie Bartolaccim. Niestety, z

uwagi na osobiste sprawy, ogromne upały panujące

latem we Włoszech, wzmożony okres

pracy wszystkich zaangażowanych w projekt

osób oraz przede wszystkim ze względu na

trwające prace nad nowym albumem Scala

Mercalli, musiałem zrobić przerwę od pisania

po ukończeniu 120 stron manuskryptu. Mam

nadzieję, że wkrótce wznowię opracowywanie

rozdziałów dotyczących "New Rebirth" oraz

"Independence", a także całej dyskografii

Ibridoma.

Scala Mercalli celebrowała w zeszłym roku

swe trzydziestolecie. Dlaczego jubileuszowy

koncert odbył się dopiero w styczniu 2023?

Chris Bartolacci: "Trudno było nam znaleźć odpowiednie

miejsce w regionie Marche. Nie chcieliśmy

wyjeżdżać poza jego obszar, ponieważ zależało nam

na obecności lokalnych fanów i na gościnnym udziale

byłych muzyków Scala Mercalli, którzy każdego dnia

zajmują się własnymi dziećmi, a także rodzicami w

już podeszłym wieku. My też nie mamy obecnie czasu

na podróżowanie, bo niemal każdą chwilę przeznaczamy

na pracę nad nowym albumem. W końcu Sergio

znalazł dobry klub Onstage w pobliskim Castelfidardo.

Musieliśmy czekać w kolejce na wolny termin.

Co do przebiegu samego wydarzenia, przybyliśmy

na miejsce o piątej po południu. Wkrótce dołączyli

do nas byli muzycy Scala Mercalli. Spotkanie

po latach okazało się bardzo emocjonujące. Niezmiernie

cieszyłem się na ich widok. Spędziliśmy fajnie

czas na backstage'u, rozmawiając o życiu i zajadając

się pizzą. Udzielaliśmy też krótkich wywiadów dla

lokalnych mediów. Podczas koncertu zagraliśmy

mnóstwo naszych starszych utworów, a pod koniec

show wszyscy razem skowerowaliśmy Iron Maiden

"Aces High" (1984). Niektóre kawałki śpiewałem

wraz z moim poprzednikiem Daniele "Dex" Tedeschi,

który przecież napisał część linii melodycznych najstarszego

repertuaru Scala Mercalli. Potwierdziłem

swoje odczucie, że Daniele jest jednym z moich mistrzów.

W młodości dysponował wyjątkowo czystym,

wysokim głosem, zupełnie jak Michael Kiske z Helloween,

a teraz growluje".

Obecnie Scala Mercalli promuje nadchodzący

longplay teledyskiem "Ace of Aces (Francesco

Baracca)". Ciekawe, że konia Francesco

Baracca kojarzymy z logo Ferrari. Trzy dni po

opublikowaniu teledysku, zespół ma zagrać

koncert w miejscowości Kremona, położonej

100 kilometrów na południowy-wschód Mediolanu,

z udziałem: Saxon, Raven, Threshold

oraz Ancillotti.

Nowy teledysk i albumy: "Border Wild"

(2009), "New Rebirth" (2016) oraz "Independence"

(2019) można znaleźć na oficjalnym

kanale YouTube "Scala Mercalli". Muzyki

można posłuchać również na Spotify.

Możliwe, że da się kupić fizyczne wydania

płyt bezpośrednio od muzyków. Jeśli zwrócicie

się do nich w tej sprawie, nie zapomnijcie

wspomnieć, że poznaliście ich dzięki Heavy

Metal Pages.

Chris Bartolacci jest w stosunkowo młodym

wieku. Przed nim jeszcze całe dekady śpiewania.

Z całego serca kibicujmy mu oraz obu jego

zespołom: Ibridomie oraz Scala Mercalli.

Sam O'Black

Foto: Paolo Manzi

SCALA MERCALLI

101


HMP: Gratuluję nowego albumu Crimson

Dawn. Jak się sprawy u Was mają?

Dario Beretta: Wszystko dobrze, dzięki! Album

zbiera bardzo dobre recenzje i opinie,

więc jesteśmy zadowoleni.

Co się wzięło z gwiazd?

Mediolański gitarzysta Dario Beretta gra od początku ich istnienia i nieprzerwanie

w dwóch solidnych zespołach: heavy / powerowym Drakkar oraz w

zorientowanym nieco bardziej na doom Crimson Dawn. Ostatnio rozmawialiśmy

z nim przy okazji premiery albumu Drakkar "Chaos Lord" (2021). Artykuł Wojciecha

Chamryka ukazał się na stronie 152 w numerze 79. Teraz przyszła kolej na

kolejny wywiad z Dario Berettą, tym razem związany z nowym albumem Crimson

Dawn "It Came From The Stars".

mój gust muzyczny.

Przepraszam, ale nie rozumiem związku między

tym zdarzeniem a tytułem. "It Came

From The Stars" to nawiązanie do "The

Colour Out Of Space" H.P. Lovecrafta -

opowiadania, które zainspirowało ostatni

utwór na albumie. Poza tym, jestem bardzo

wrażliwy na zmiany klimatyczne. Traktujemy

je znacznie poważniej. Nie sądzę jednak,

by niszczenie sztuki było najlepszym sposobem

na okazanie wsparcia dla tej sprawy.

Wręcz przeciwnie, szkodzi ruchowi.

Wokalista Ibridomy i Scala Mercalli, Chris

Bartolacci, zainteresował się, gdy podczas

pisania książki na jego temat wspomniałem

mu o Waszym nowym albumie, ponieważ

kiedyś razem koncertowaliście i on wciąż

pamięta Wasz świetny występ. Scala Mercalli

wkrótce wyda swój kolejny longplay.

Nieoficjalnie mówią o lipcu 2023, chyba że

trudności logistycznie spowodują obsuwę,

to wtedy ukaże się przynajmniej teledysk, a

cała płyta później. Czy istnieje szansa, żebyście

połączyli siły i wyruszyli na wspólną

europejską trasę koncertową?

Ibridoma to znakomity zespół, więc z pewnością

rozważylibyśmy możliwość ponownego

zagrania z nimi, gdyby była taka możliwość.

Ale zazwyczaj dostajemy więcej

próśb o występ na festiwalach doomowych

niż tradycyjnie heavy metalowych, więc bardziej

prawdopodobne jest, że będziemy dzielić

scenę z innymi włoskimi zespołami, takimi

jak Epitaph czy In Aevum Agere.

Jak właściwie powinniśmy rozumieć Twój

podpis w social mediach "Metal Nerd"?

Cóż, jestem metalowcem i nerdem. Zawsze

interesowałem się popkulturą, nawet w czasach,

gdy np. komiksy czy science-fiction nie

były "cool" wśród metalowców.

Widzę na Twoim fejsbukowym profilu, że

podzieliłeś się ogłoszeniem o Mr. Big European

"The Big Finish" tournee 2024. Napisałeś

m.in., że "Lean Into It" (1991) ukształtowało

Cię w młodości.

"Lean Into It" to jeden z pierwszych albumów

hard rockowych, w których się zakochałem.

Razem z "Pornograffiti" Extreme

(1990), "Adrenalize" Def Leppard (1992)

oraz "Get a Grip" Aerosmith (1993). To

były moje wrota do świata hard rocka.

Wkrótce potem wciągnąłem się w metal, z

"Never, Neverland" Annihilatora (1990) i

"Dehumanizer" Black Sabbath (1992). Do

dziś utrzymuję bardzo silny związek z tymi

albumami, ponieważ to one ukształtowały

Foto: Crison Pellicola

Z naszego poprzedniego wywiadu z Tobą

na temat Drakkar (HMP 79, str. 152 -

przyp. red.) wiemy, że Twój drugi zespół

Drakkar korzysta z platform crowdfundingowych,

aby pokryć niektóre koszty. Czy

Crimson Dawn robi to samo?

To nie do końca crowdfunding - nasza strona

Patreon umożliwia subskrypcję, za której pośrednictwem

możemy oferować specjalne

atrakcje, takie jak alternatywne wersje utworów,

filmy zza kulis i demówki. W ten sposób

subskrybenci mogą zapoznać się z naszym

nowym materiałem, gdy jeszcze nad nim pracujemy.

I tak, strona jest jedna i ta sama dla

Crimson Dawn i Drakkar, więc fani obu zespołów

znajdą tam coś dla siebie.

Tytuł najnowszego albumu Crimson Dawn

"It Came From The Stars" (w wolnym

tłumaczeniu: " To Się Wzięło Z Gwiazd" -

przyp. red.) brzmi niefortunnie, biorąc pod

uwagę dokonaną przez aktywistów klimatycznych

Ultima Generazione dewastację

pomnika pierwszego króla zjednoczonych

Włoch, Vittorio Emanuele II, w miesiącu

poprzedzającym premierę Waszej płyty.

Chris Bartolacci nie pamięta Claudio Cesari

za mikrofonem. Dlaczego skupiasz się

teraz tylko na gitarze i już nie śpiewasz?

Claudio całkiem niedawno dołączył do

Crimson Dawn.

Kiedy graliśmy koncert wraz z Ibridomą,

wokalistą Crimson Dawn był Antonio Pecere,

który śpiewał z nami od 2009 do 2021

roku. Claudio zastąpił go w 2021 roku. Ja

osobiście śpiewałem tylko na demo "A Down

In Crimson" (2006). Nie sądzę, żebym był

wystarczająco dobrym wokalistą, aby zarówno

śpiewać, jak i grać na żywo, a wolę skupić

się na gitarze.

Jak Claudio czuje się z tym, że wszyscy

porównują go do Bruce'a Dickinsona? Moim

zdaniem podobieństwo jest oczywiste,

ale Claudio pokazuje też swoją wszechstronność.

Claudio jest wielkim fanem Dickinsona,

więc to porównanie mu nie przeszkadza.

Śpiewał nawet w tribute bandach Iron Maiden.

Większość ludzi, którzy naprawdę

102

CRIMSON DAWN


poświęcają czas na słuchanie albumu, mówi

to samo, co Ty. Mianowicie, że Claudio nie

jest kucykiem jednej sztuczki ani klonem

Dickinsona; pomimo oczywistych wpływów

posiada własną osobowość.

Wasze liryki są interesujące i znaczące.

Dlaczego "Nera Sinfonia" została zaśpiewana

po włosku?

Kiedy zrobiliśmy małą włoską sekcję w "The

Skeleton Key", na naszym drugim albumie

"Chronicles of an Undead Hunter" (2017),

zagraniczni fani zaczęli nas pytać: "dlaczego

nie nagracie całego utworu po włosku? Byłoby

świetnie!". Wzięliśmy więc sobie ich sugestie

do serca i zrobiliśmy "Inverno", tytułowy

utwór z naszego trzeciego albumu (2020), po

włosku. A teraz postanowiliśmy zrobić to

ponownie, tym razem z "Nera Sinfonia".

Prawdopodobnie w przyszłości również będziemy

komponowć włoskie kawałki, ponieważ

nasi fani - zwłaszcza ci spoza Włoch,

jeśli możesz w to uwierzyć! - naprawdę to

doceniają.

"It Came From The Stars" otrzymuje

mnóstwo fantastycznych recenzji. Metalheadom

podoba się Wasza muzyka. Jaką

drogę musieliście pokonać, aby ją ukształtować?

Tak samo jak w przypadku wszystkich naszych

albumów, bardzo napracowaliśmy się z

"It Came From The Stars". Komponowanie,

pisanie tekstów, praca nad aranżacjami, nagrywanie,

miksowanie... wreszcie szukanie

odpowiedniej okładki - to zawsze długi proces.

Ale w końcu, nawet jeśli czasami zadanie

nas przytłacza, kiedy dostajemy gotowy produkt

w ręce, zawsze czujemy się wyjątkowo.

Każdy dzień premiery jest dla mnie jak dzień

wydania mojego pierwszego albumu, nawet

po dziesięciu płytach...

Foto: Crimson Dawn

Foto: Crimson Dawn

Jak opisałbyś wkład współzałożyciela zespołu,

Emanuele Rastelli, w Crimson

Dawn? Czy dobrze się dogadujecie?

Emanuele pomógł stworzyć zespół i zdefiniować

początkowy styl. Jednak od czasu, gdy w

2009 roku sformowałem stały skład, przestał

się angażować. Przyczynił się do napisania

kilku tekstów i był gościem specjalnym za

mikrofonem w kilku utworach, ale to wszystko.

Koniecznie jednak muszę podkreślić, że

doceniam rolę, jaką Emanuele odegrał w

tworzeniu pierwszego zarodka zespołu. Jego

epicki styl wciąż pozostaje podstawą naszej

muzyki. Jeśli chodzi o dogadywanie się,

Emanuele jest dla mnie jak brat. Dogadujemy

się całkiem dobrze, nawet jeśli w wielu

kwestiach posiadamy przeciwne poglądy.

"It Came From The Stars" odbiega stylistycznie

od Waszych pierwszych pomysłów.

Oczywiście nowy wokalista zmienia postrzeganie

zespołu z zewnątrz, ale nie zmienia

mojego sposobu komponowania. Po czterech

albumach Crimson Dawn dokładnie wiem,

co pasuje do mojej wizji, a co nie.

"But it's important that you come inside

alone / Just place your trust in me" ("The

Ringmaster"; w wolnym tłumaczeniu: "Ale

ważne jest, byś przyszedł do środka sam lub

sama/ Zaufaj mi" - przyp. red.). Czy zgodzisz

się, że Twoja muzyka nie byłaby genialna,

gdyby każdy mógł ją interpretować

w ten sam sposób? Indywidualny kontakt

ze sztuką jest niezbędny do odkrycia jej

głębi, prawda?

No tak. Lubimy opowiadać historie, ale każdy

może interpretować je na swój własny

sposób. To prawda w przypadku wszystkich

historii, ale jeszcze bardziej, gdy mówimy o

tekstach utworów muzycznych, ponieważ

jeśli kawałek nie trwa dwudziestu minut, siłą

rzeczy pozostaje w nim wiele niedopowiedzianych

rzeczy.

Widziałem na YouTube film opowiadający

o tworzeniu teledysku "Fade Away". Być

może kluczem do zrozumienia zawartego w

nim niedopowiedzenia jest pytanie, dlaczego

The Scourge of the Dead bawi się mieczami?

Nawet łowcy nieumarłych potrzebują od czasu

do czasu treningu, prawda? Nigdy nie wiadomo,

kiedy jakiś zombie zapragnie zjeść

Twój mózg...

Rozjaśnij mi chociaż ideę kryjącą się za

Waszymi czerwonymi i czarnymi kapturami.

Zawsze nosiliśmy czerwone kaptury na scenie.

Może nie od naszego pierwszego koncertu,

ale na pewno od trzeciego. Bardzo ważny

jest dla nas teatralny aspekt wizualny każdego

show. Kostiumy są jego ważną częścią. Na

scenie posługujemy się też innymi rekwizytami,

aby wzmocnić atmosferę. Zawsze mnie to

pasjonowało. Przyznam, że czerpię wiele inspiracji

z zespołu Hell. Kiedy zobaczyłem ich

na żywo, czułem się oszołomiony. Szkoda

tylko, że po tym jak Andy Sneap został producentem

Judas Priest, ten zespół przeszedł

do historii.

Setlist.fm wspomina o tylko jednym koncercie

Crimson Dawn w ciągu ostatnich

dwóch lat. Jakie są Wasze plany koncertowe?

Oczywiście poza trasą po całej Europie

ze Scalą Mercalli, ponieważ ta trasa została

w pełni wyprzedana, podczas gdy odpowiadałeś

na kilka wcześniejszych pytań.

Właśnie się pakuję, bo jutro wyjeżdżam na

światową trasę ze Scala Mercalli (śmiech).

Żarty na bok, planujemy kilka sztuk na jesień

i zimę. Szczerze mówiąc, obecnie o wiele

trudniej bukuje się koncerty. Wiele miejsc

zamknięto, a promotorzy wypadli z biznesu.

Robimy co w naszej mocy, by jak najszybciej

wrócić na scenę.

Sam O'Black

CRIMSON DAWN 103


Na wybrzeżach polskiego Nilu

Hermopolis to zespół nietuzinkowy, co potwierdził już singlami "The

Pontic Winds" i "Al-Qarafa". Oba trafiły też oczywiście na debiutancki album tej

tajemniczej grupy, zatytułowany "Welcome To Hermopolis". Cała otoczka wokół

Hermopolis może budzić zaciekawienie, ale najważniejsza w tym wszystkim jest

muzyka, psychodeliczny, nieoczywisty doom wysokiej jakości i do tego bardzo

uniwersalny w tym sensie, że trudno go, tylko po odsłuchaniu, zakwalifikować do

jakiejkolwiek muzycznej epoki.

HMP: Słynne pytanie "ilu was jest w zespole

i co gracie", zadane przez amerykańską dziennikarkę

Ozzy'emu Osobourne'owi na początku

lat 70. przeszło już do historii. O to drugie,

po wysłuchaniu "Welcome To Hermopolis",

pytać nie muszę, ale reszta jest jak najbardziej

zasadna, skoro Hermopolis to zespół

owiany tajemnicą. Ilu więc was jest i

skąd pomysł na anonimowość i tę całą otoczkę?

Hermopolis: Jest nas trzech. To idealna ilość,

żeby uniknąć impasu demokracji. Odnośnie

pomysłu na otoczkę, to konsekwentnie stoimy

przy tym, że to nie pomysł, a rzeczywiście

kolejna inkarnacja zespołu Hermopolis, który

ma 4 tysiące lat, tylko dopiero ta inkarnacja

pozwala na cyfrowy zapis tej muzyki.

do czasów starożytnego Egiptu, by wspomnieć

tylko Mercyful Fate czy Nile. Ta tematyka

fascynowała was od dawna, czy to

świeża fascynacja?

Nic dziwnego, że jako ludzie pragniemy zajrzeć

do coraz głębszych rewirów naszej pamięci

genetycznej. Tego wymaga od nas nasze

wnętrze, które szuka coraz potężniejszych monolitów

Wiedzy Uniwersalnej. Mówiąc prościej:

tematyka jest bardzo atrakcyjna i szeroka,

więc można czerpać z niej jeszcze bardzo

wiele, bez wtórności. Dla nas jest ona również

na swój sposób bliska, a w dużej mierze zainspirowały

nas takie zespoły jak OM czy

Wyatt E.

Nazwa Hermopolis pojawiła się pewnie od

razu, skoro ponoć pochodzicie z tamtych okolic?

Każde możliwe wspomnienie historyczne o

Ta cała historia o tym, że zespół funkcjonuje

od tysiącleci, a wy jesteście kolejną inkarnacją

tworzących go muzyków, niewątpliwie

zwraca uwagę - właśnie o coś takiego wam

chodziło, żeby wyróżnić się na tle tysięcy metalowych

zespołów, grających doom w różnych

odmianach?

Nie stworzyliśmy nic nowego. My tylko przypominamy

ludziom o ich spadku genetycznym.

Inspirujemy się tym jak nasi przodkowie

kuli cały ten lore na długo przed tym,

jak ktoś wpadł na granie muzyki w imię tych

wszystkich mistycznych wydarzeń. Próbujemy

przekazać coś więcej niż muzyka, mimo tego,

że posługujemy się tylko nią.

Jednak z drugiej strony nie da się nie zauważyć,

że za dużo jest już grup o równie tajemniczej

genezie czy z wymyślonymi historiami

powstania, albo z muzykami kryjącymi się

pod pseudonimami, inicjałami, maskami i

licho wie czym jeszcze - nie dojdzie czasem

do tego, że fani zaczną odczuwać przesyt tą

dodatkową otoczką, bo to swego rodzaju

przerost formy nad treścią?

O przesyt się nie martwimy. Ludzie dalej kupują

nowy album Metalliki oraz działki na

Księżycu. Każdy z wyżej wspomnianych artystów

na pewno miał coś ważnego na myśli.

Każdy próbuje urwać swój kawałek z Ogrodzenia

Transcendencji i opowiedzieć go po swojemu.

Ktoś z większą dzikością, ktoś z większą

precyzją. Tematyka twórczości Hermopolis

de facto jest filarem wyżej wspomnianego

ogrodzenia.

"Nie jest umarłym ten, który może spoczywać wiekami,

Nawet śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami"

Lovecraft, no proszę... Wspominam o tym, bo

wydaje mi się, że bez problemu obronilibyście

się samą muzyką, jest to bowiem nieoczywisty,

podszyty psychodelią i dość oryginalny

doom - nie ryzykowaliście jednak przebijania

się samą muzyką, stąd to story o tysiącach

lat funkcjonowania grupy, prastarej wiedzy

i jej wpływie na współczesnych ludzi,

etc.?

Chcieliśmy zrobić coś bardziej kompleksowego

i zaznaczającego się w większej ilości wymiarów.

Wachlarz gatunków był ekstrapolowany

głównie na podstawie naszych wyników badań

sceny od czasów epoki kamienia, aż do teraz.

Przez ostatnie cztery lata naszych rotacji w

polskim undergroundzie funkcjonowaliśmy

bez portali społecznościowych oraz jakichkolwiek

śladów cyfrowych. Wszystko co chcieliśmy

zapewnić - to najlepsze doświadczanie tej

muzyki na żywo. Aczkolwiek ilość zgromadzonych

insightów na temat tej muzyki rozwaliła

wszystkie zapory naszych świadomości i wydostała

się do przestrzeni publicznej.

Ile prawdy jest w tym, że jesteście składem

międzynarodowym? Macie jakąś główną bazę

i działacie w miarę regularnie w systemie

prób, czy spotykacie się okazjonalnie, na

przykład przed koncertami?

To prawda. Są u nas narodowości polska,

ukraińska i śląska. Główna baza mieści się w

stolicy kultów religijnych - Częstochowie.

Szybkie rydwany w aktualnych czasach pozwalają

na współpracę międzymiastową, gdyż

skład nie mieszka tam na co dzień. Jeśli chodzi

o próby, to wiadomo, że z dyspozycyjnością

jest różnie i czasem gramy więcej koncertów

niż prób.

Wiele zespołów odwoływało się i odwołuje

Foto: Hermopolis

tym mieście lub jego wartości spirytualnej prędzej

czy później dogoni każdego z nas, więc z

uprzejmości jegomości Thotha postanowiliśmy

być w tej nieskończonej opowieści kamieniem

milowym dla innych.

Pytanie tylko, ilu słuchaczy zechce zadać sobie

trud głębszego wniknięcia w to, co proponujecie,

tym bardziej, że jednak trzeba mieć

pewną wiedzę na ten temat, albo chcieć poszukać

informacji, a wy jeszcze dodatkowo

nie ułatwiacie im zadania, zamieszczając do

tego na swym portalu społecznościowym

wpisy w języku greckim - Hermopolis to całościowe

wyzwanie dla jednostek, poszukujących

w muzyce czegoś ambitniejszego, odchodzącego

na swój sposób od metalowych

schematów, nawet jeśli wciąż bazujecie na

tym hard rockowym/metalowym rdzeniu?

Nie walczymy o słuchaczy, cieszymy się możliwością

opowiadania o starożytnych osiągnięciach

nauki za pomocą przesterowanych

fal dźwiękowych. Każdy zainteresowany naszym

wizerunkiem prędzej trafi na ciekawy

artykuł historyczny niż na naszą twórczość.

Ale o to w sumie chodziło, to jest niezbędna

część wielowarstwowej inicjacji do świata Hermopolis.

104

HERMOPOLIS


Zawartość "Welcome To Hermopolis"

utwierdza mnie w przekonaniu, że musiało

zależeć wam na stworzeniu czegoś uniwersalnego,

wręcz ponadczasowego, co równie

dobrze obroniłoby się w roku 1969, 1987 czy

bieżącym - mam rację?

Zgadza się! Treść naszej debiutanckiej płyty

jest autobiograficzną opowieścią Protagonisty,

który przechodzi przez rozłam w czasoprzestrzeni,

w tym też jej muzycznej warstwy.

Arka, za pomocą której płyniemy nurtem riffowego

Nilu, ma dość burzliwy rejs. Album

jest dwusegmentowy, co pozwala na zerknięcie

zarówno do Oka Ra, jak i Oka Thota. Czas lub

miejsce zapoznania się z tą płytą absolutnie

nie mają znaczenia.

Brzmi to wszystko bardzo organicznie - pod

tym względem również miało być klasycznie,

surowo, ale klarownie?

Nagrywaliśmy wszystko w kamiennych warunkach

Jaskini Wieczności wśród najlepszych ludzi

na południowym archipelagu Polski i głównie

ten klimat chcieliśmy przekazać naszym

brzmieniem. Na etapie nagrywania oraz postprodukcji

wykorzystaliśmy kilka nietrywialnych

rozwiązań dźwiękowych. Jednym z ciekawszych

zjawisk jest stosowanie reampingu

poszczególnych ścieżek lub całego miksu;

pozwala to na sterowanie pochodnymi wytworzonych

wcześniej wizerunków dźwiękowych

utworu.

Często bywa tak, że słucham jakiegoś nowego

zespołu i podoba mi się jego muzyka, ale

sterylna, bardzo podobna na wielu różnych

wydawnictwach, warstwa produkcyjna z cyfrowo

brzmiącą perkusją mnie odrzuca - nie

masz wrażenia, że wielu muzyków strzela

sobie w ten sposób w stopę, że sami, niejako

na własne życzenie, odzierają swe utwory z

czegoś, co jest dla nich równie ważne jak

dobry riff, zapadająca w pamięć melodia czy

świetna solówka?

W ciągu ostatnich czterech tysięcy lat szkoła

miksu przeszła już tyle metamorfizmów, że

można śmiało przemycać cyfrowe brzmienia

do każdego gatunku muzycznego. Jest to jednak

podchwytliwe w zadymionych terenach

sonicznych, gdzie wciąż kultywują lampowe

szaleństwo i granie na setę. Niektórych pierwiastków

Nieodwracalności, które wynikają

wskutek kooperacji instrumentów/świadomości

na żywo, po prostu się nie da wygenerować

specjalnie, komponując rzeczy przed komputerem

(oczywiście z całym szacunkiem do

wszystkich, którzy tak robią). Nie uważam, że

wydanie jakiejkolwiek płyty jest subiektywnym

strzałem w stopę. Każda sesja nagraniowa

to wyzwanie, doświadczenie oraz dialog

ze sobą. Nie każdy jest gotów, by być sprzętowym

psycholem, więc woli optymalizacje procesów

produkcyjnych.

Mieliście chyba trudne zadanie, gdy przyszło

do wyboru singli z "Welcome To Hermopolis".

Na pierwszy ogień poszedł mroczny,

majestatyczny, ale przy tym dość zróżnicowany

aranżacyjnie "The Pontic Winds" -

uznaliście, że jeśli ktoś usłyszy ten numer,

wyrobi sobie dobre zdanie na temat całości?

Pontyjskie Wiatry dają możliwość ekspresowej

eksploracji światów z którymi miał do czynienia

zespół Hermopolis w trakcie stworzenia

Foto: Hermopolis

tego uniwersum. Jest to otwierający utwór do

orientalnej części płyty, granice potęgi, którą

znają pewnie tylko bogowie. Wydarzenia miały

styczność z bractwem Księżycowego Kamienia,

więc zostało to zawarte na wieki wieczne,

właśnie na tej płycie.

Zaszaleliście z ilustrującym ten utwór teledyskiem,

bo to fragmenty różnych filmów.

Skąd pomysł na połączenie w całość klimatów

rodem z Azji, starożytnego Egiptu i

XVII-wiecznej Kozaczyzny?

Każdy z tych filmów ma niepowtarzalną manierę

wybrzmienia w świadomości Obserwatora.

Zawdzięczamy to unikalnym mieszankom

chemicznym stosowanym tylko w odpowiednim

czasie, operowaliśmy więc głównie pragnieniem,

by pokazać w tym krótkim teledysku

różne gęstości sztuki kwantowej.

Trudno jest uzyskać zgodę na takie wykorzystanie

fragmentów cudzego dzieła? Bo autorskie

prawa majątkowe do tych filmów

jeszcze nie wygasły, chyba, że był to tak

zwany dozwolony użytek?

Ze wszystkich wykorzystanych materiałów

Święta Inkwizycja miała pretensje do najmniej

oczekiwanego fragmentu, ale otrzymaliśmy

oficjalnie pozwolenie na wykorzystanie sceny

w Karnaku. Do niektórych filmów prawa są

dość elastyczne, do niektórych zostały stracone

w czasy Czerwonej Plagi, tak jak w przypadku

filmu "Zagubiony list" z roku 1972.

Drugim singlem, orientalno-progresywnym

"Al-Qarafa", zaskoczyliście jeszcze bardziej.

Pamiętam z dawnych czasów, kiedy znało się

z radia numer czy dwa, czasem jakiś teledysk

i każdy z nich był nieco inny, mimo tego, że

generalnie utrzymany w tej samej stylistyce.

Wtedy na taką płytę czekało się z jeszcze

większą niecierpliwością, snując przypuszczenia,

czym zespół może jeszcze zaskoczyć

- również jesteście wyznawcami takiego

podejścia, szablony zostawiacie innym?

Niecierpliwość to cecha, która rzadko prowadzi

na Pola Jaru, więc nie jest to naszym głównym

celem. Aczkolwiek "New Hermopolis

Album" już jest pewnego rodzaju memem w

zamkniętych kręgach polskich kamieniarzy,

bo wciąż nie jest wydany. Utwór "Al-Qarafa"

zaskoczył najbardziej przede wszystkim nas,

ponieważ był to bonus track, który mieliśmy

pominąć podczas wydania płyty, więc bardzo

się cieszę że wam on też zaimponował.

Jak więc zamierzacie promować "Welcome

To Hermopolis"? Będą koncerty, przygotujecie

kolejny teledysk, etc.?

Owszem, aktualnie jesteśmy w drodze na świętą

górę Rtanj w Serbii, gdzie zaprezentujemy

na żywo koniunkcje sfer Hermopolis oraz

Moonstone. Będziemy się pojawiać głównie na

wybrzeżach polskiego Nilu oraz innych ciekawych

podziemnych oazach.

Z wydawniczego duetu Interstellar Smoke

Records/ Galactic SmokeHouse wnoszę, że

wasz długogrający debiut ukaże się nie tylko

na LP i CD, ale może również na kasecie -

fizyczne nośniki w przypadku takiej muzyki

sprawdzają się najlepiej i żaden streaming,

mimo jego niewątpliwych atutów, tego nie

zmieni?

Współpracujemy z nimi od lat i nie możemy

zaufać komuś bardziej niż tym dwóm Filarom

Wieczności naszego wymiaru. Fizyczne nośniki

dla nas są o wiele ważniejszym osiągnięciem

niż każdy szał w Sieciach, ponieważ można je

włożyć fizycznie do kapsuły czasu. Następne

pokolenia na pewno będą miały wielki ubaw z

wygrzebywania artefaktów z naszego aktualnego

bytu, może nawet znajdą w tym jakiś

ukryty sens, jak zazwyczaj to robią.

Wojciech Chamryk

HERMOPOLIS 105


HMP: W notce od waszego wydawcy można

przeczytać, że utwory składające się na "Burning

Memories" nagraliście jeszcze w roku

2016, z myślą o trzeciej dużej płycie. Tymczasem

nie wydaliście ich na "The Seven Spirits",

a po tym albumie popełniliście kilka kolejnych,

krótszych wydawnictw. Musiała

przyjść na te utwory pora, czy po prostu o

nich zapomnieliście?

Martin Meyer Mendelssohn Sparvath: Tak,

przyznaję, że wszystko dotyczące naszej dyskografii

było co najmniej zagmatwane. W

rzeczywistości pięcioutworowa płyta "Burning

Metalowa moc i akustyczne wizje

Martin Meyer Mendelssohn Sparvath to nieprawdopodobny

gaduła, ale nie ma

się co dziwić, skoro po pewnych

zawirowaniach Altar Of

Oblivion wrócił z nowym/starym

materiałem "Burning Memories".

Do tego ma w zanadrzu gotowe nie

tylko dwa kolejne, stricte metalowe

albumy, ale zamierza również

nagrać zaskakujący materiał

akustyczny, pokazujący zupełnie

inne oblicze tej doomowej

formacji.

przed kilku laty? Pokusiliście się o jakieś

poprawki, czy też niczego nie zmienialiście,

bo nie było takiej potrzeby?

Lubię powracać do niewydanej muzyki nagranej

w przeszłości, ponieważ daje to możliwość

wprowadzenia poprawek, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Pomijając sesje nagraniowe naszego debiutanckiego

albumu "Sinews Of Anguish" z

2009 roku, gdy wchodziliśmy do studia, sprawy

związane z nagrywaniem zawsze były niezbyt

zorganizowane, gorączkowe i stresujące,

rzadko byliśmy w pełni przygotowani, co skutkowało

niedoskonałymi i niedokończonymi

zostały dodane tuż przed procesem miksu i

masteringu. Żałuję, że "The Seven Spirits"

nie zostało potraktowane w ten sam sposób,

ponieważ ten album naprawdę ucierpiał. Niepowodzenia,

złe decyzje, napięcia i stres z nim

związane prawie doprowadziły mnie do rozwiązania

Altar Of Oblivion. Kiedy perkusista

Lars Strom zdecydował się opuścić zespół w

2017 roku, już po nagraniu "Burning Memories",

wiedziałem, że tę zupę trzeba inaczej doprawić,

a wraz z rekrutacją gitarzysty/klawiszowca

Jeppe Campradta i perkusisty Danny'

ego wszystko zaczęło nabierać sensu.

Swoją drogą to musicie być bardzo pewni

swego, w tym sensie, że wena zawsze będzie

wam sprzyjać, skoro odłożyliście te numery,

ot tak, na półkę, skupiając się na kolejnych

kompozycjach?

Od samego początku zawsze byliśmy bardzo

produktywni i od 2003 roku niezmiennie nagrywaliśmy

jakieś tam materiały, co zaowocowało

zarówno wydanymi i ukończonymi wydawnictwami,

jak i tonami niedokończonego

materiału, który tylko czeka na ukończenie.

Przez ostatnie trzy lata skupialiśmy się na sfinalizowaniu

wszystkich starych przedsięwzięć

muzycznych, które zaczęliśmy nagrywać od

samego początku naszego istnienia, ale nie

udało nam się ich ukończyć, a powstało siedem

wydawnictw, w tym dwa pełnometrażowe,

kilka EP-ek i kilka starych demówek.

Właśnie weszliśmy do studia, by nagrać album

"Deprivation, Dust And Dirt" składający się

z akustycznych wersji klasyków Altar Of

Oblivion, kilku nowych utworów i coveru

Carla Nielsena "Saa bitter var mit Hjerte".

Jest to projekt, o którego realizacji nasz wokalista

zawsze marzył i wykonał świetną robotę

przekształcając te epickie, doommetalowe

utwory w akustyczne wizje. Dla mnie tworzenie

nowej muzyki zawsze było kwintesencją

bycia muzykiem, a koncerty zawsze uważałem

za zło konieczne, ale potrzebne do promowania

zespołu. (śmiech)

106

Memories" została nagrana kilka miesięcy po

ukończeniu naszej trzeciej pełnej płyty "The

Seven Spirits", która została nagrana latem

2016, ale została wydana dopiero w 2019 roku.

Nigdy nie zapominam o rzeczach, które

nagrywamy i oprócz zapisywania naszych nagrań

na wielu dyskach twardych, są one również

zapisywane i dobrze ukryte z tyłu mojego

umysłu, zawsze gotowe do ponownego ożywienia.

Z powodu pewnych niefortunnych

okoliczności, które wyjaśnię w poniższej odpowiedzi,

ta płyta została odłożona na półkę

na zbyt wiele lat. Nie miała też mieć żadnego

związku z "The Seven Spirits" i tak naprawdę

po prostu czuliśmy, że kujemy żelazo, póki

jest gorące, czekając, aż nasz wokalista skończy

nagrania na potrzeby tego materiału.

Jakie to uczucie wracać do muzyki nagranej

ALTAR OF OBLIVION

Foto: Hvergelmir

wydawnictwami. Album "The Seven Spirits"

z 2019 roku jest tego doskonałym przykładem,

po dobrym początku w studiu doszło do

impasu, pozostawiając album niedokończony

aż do momentu wysłania go do tłoczni, co dziś

trudno mi sobie wybaczyć, ponieważ ten album

jest niekompletny na bardzo wiele sposobów.

Było to niezwykle rozczarowujące, ponieważ

miałem wielkie oczekiwania wobec

tego albumu, który w moich oczach okazał się

w najlepszym razie nijaki. Moim zdaniem,

kompozycje same w sobie są świetne, ale kiedy

nie kończysz tego, co zacząłeś, to po prostu

czujesz się tak, jakby wokół pozostał nieprzyjemny

zapach. Jeśli chodzi o "Burning Memories",

to obaj nagraliśmy go ponownie i dodaliśmy

kilka rzeczy w partiach wokalnych i gitarowych,

więc powrót do niego po kilku latach

miał sens. Ponadto niektóre partie klawiszowe

Nie było czasem tak, że zdecydowaliście się

na taki krok, ponieważ odstawały one stylistycznie

od tego, co wówczas graliście, nie

były tak typowo epickie i doomowe, a teraz

takie poszukiwania nikogo już nie dziwią,

mogliście więc spokojnie je opublikować?

Altar Of Oblivion zaczynał jako zespół

speed/thrash/black/heavymetalowy, ale z powodu

braku umiejętności technicznych zdecydowaliśmy

się grać prosty doom metal. Jako

tacy, poza potężnymi dziełami Black Sabbath,

nigdy nie byliśmy fanami doom metalu,

a skończenie na graniu epickiego doom metalu

jest raczej dziwne i czysto przypadkowe

(śmiech). Kiedy piszę muzykę, lubię mieszać

różne podgatunki, co będzie bardziej widoczne

w przyszłych wydawnictwach. Wcześniej

starałem się utrzymać Altar Of Oblivion w ramach

epickiego doom metalu, aby pozostać

wiernym naszym korzeniom, ale ponieważ

moje własne korzenie są znacznie bardziej

zróżnicowane, staram się je zintegrować z multiwersum

tego zespołu. Do niedawna, zamiast

włączać pomysły nie uważane za doom, po

prostu zaczynałem nowy projekt lub zespół,

aby wyrazić siebie, co kończyło się zbyt wieloma

projektami, które, w tym mój główny zespół

Altar Of Oblivion, cierpiały z powodu

zbyt małej ilości czasu dla każdego z tych

zespołów i projektów. Wyciągnąłem wnioski i

dlatego obecnie trzymam się dwóch lub trzech

aktywnych formacji lub projektów w danym


czasie. Rok temu miałem siedem aktywnych

projektów, co jest czystym szaleństwem i niszczy

wszystko. Innymi słowy, w przyszłości

trudno będzie zaszufladkować Altar Of Oblivion.

Istotne było chyba również to, że podpisując

kontrakt z wytwórnią From The Vaults mogliście

od razu zaproponować jej gotowy do

wydania materiał, żeby przypomnieć słuchaczom

o Altar Of Oblivion?

Tak, to na pewno przyspieszyło i ułatwiło

sprawę, że mieliśmy coś do zaoferowania wytwórni.

Od podpisania umowy do momentu, w

którym staliśmy z winylem w rękach, minęły

tylko dwa miesiące. Ogólnie rzecz biorąc,

From The Vaults działało szybko we wszystkich

aspektach i cieszymy się, że możemy być

częścią tej wspaniałej duńskiej wytwórni.

Wygląda na to, że nie jesteście już zwolennikami

dłuższych płyt, skoro w ostatnich latach

wydajecie niemal wyłącznie EP i MLP -

albumy to już przeżytek, nawet w metalowej

stylistyce, a nawet jeśli nie, to nie wypuszcza

się ich już tak często, jak jeszcze kilkanaście

lat temu?

Tak, mogłoby się wydawać, że nie jesteśmy już

zwolennikami pełnometrażowych albumów,

co jednak nie jest prawdą, ponieważ zawsze

staram się wydawać albumy. Od czasu wydania

"Seven Spirits" w 2019 roku, wydaliśmy

trzy EP-ki, dwa dema i album koncertowy.

Dwie z EP-ek i dwa dema były starymi dokonaniami

Summoning Sickness (sprzed Altar

Of Oblivion), które z perspektywy czasu nie

powinny były zostać wydane pod szyldem

Altar Of Oblivion. Trzeba przyznać, że o wiele

łatwiej jest sklecić EP-kę, która nie wymaga

tylu przygotowań, niż pełnometrażowy materiał,

który według mnie musi mieć spójność i

płynność, a przede wszystkim dobre utwory, a

trudno jest spełnić na raz wszystkie te wymagania.

W Altar Of Oblivion mamy mnóstwo

materiału czekającego na wydanie, więc w

przyszłości zobaczymy zarówno single, EP-ki,

jak i albumy. Tak, to prawda, że w ostatnich

latach pojawiła się tendencja do wydawania

krótszych wydawnictw zamiast pełnometrażowych

i być może wynika to z faktu, że wiele

osób słucha muzyki na platformach cyfrowych,

na których są tysiące playlist do przeskoczenia.

Kiedy słucham muzyki w serwisach

streamingowych, również mam tendencję do

włączania playlisty tylko po to, by zobaczyć,

czy pojawi się coś interesującego. Ponadto w

dzisiejszych czasach, będąc człowiekiem

rodzinnym, rzadko mam czas na przesłuchanie

całego albumu od początku do końca, co

mnie cholernie denerwuje. To powiedziawszy,

jesteśmy częścią pokolenia streamingu, które,

jak wszyscy wiemy, nie jest w stanie skupić

uwagi na zbyt długo. (śmiech)

Foto: Altar Of Oblivion

Jak doszło do tego, że "Burning Memories"

ukaże się na winylu, skoro wasze wcześniejsze

EP i MLP były to najczęściej edycje

cyfrowe? Winylowy nośnik jest dla was ważny

od początku istnienia zespołu, dlatego

tak wam na nim zależało?

Cyfrowe wydawnictwa, które ukazały się tuż

przed "Burning Memories" były starymi EPkami

i demówkami stworzonymi przez duet

Summoning Sickness, prekursora Altar Of

Oblivion składającego się z Allana (perkusja)

i mnie (gitary/wokal) założonego w 2003 roku.

Trzy lata później ten wątpliwy projekt przekształcił

się w Altar Of Oblivion i przeszliśmy

od grania prostego, oldschoolowego black/

thrash/speed metalu do epickiego doom metalu.

W 2006 roku zacząłem rekrutować członków,

co zaowocowało dołączeniem do nas byłego

operatora Mika Mentora oraz uzależnionego

od kofeiny basisty Christiana Norgaarda.

Jak wspomniałem wcześniej, błędem było

wydawanie tych utworów pod szyldem Altar

Of Oblivion i nie byłem zainteresowany wydawaniem

ich na winylu. Z drugiej strony

"Burning Memories", stworzony przez doomowe

ręce Altar Of Oblivion, z pewnością zasługuje

na winyl. Ponadto nasza nowa wytwórnia

zasugerowała, by wydać go na winylu, co

było ofertą, której nie mogliśmy odrzucić.

Zacząłem kolekcjonować winyle w połowie lat

90., a odkąd zacząłem grać na gitarze w 2003

roku, zawsze dążyłem do tego, aby moja własna

muzyka została wydana na tym wspaniałym

formacie, który jest najlepszym w historii,

nawet jeśli obecnie słucham głównie płyt CD,

kaset i wersji cyfrowych.

Paradoksalnie te cyfrowe czasy chyba przysłużyły

się winylowym płytom, czy też nawet

innym analogowym nośnikom dźwięku

jak kasety, bo część słuchaczy, nawet tych

młodszych, zatęskniła do poznawania muzyki

w inny, pełniejszy sposób niż tylko szybkie

przechodzenie od jednej do drugiej, posłuchanej

fragmentarycznie, piosenki na Spotify

czy YouTube?

Tak, do każdej kultury i mody zwykle istnieje

kontrkultura, co może tłumaczyć rosnącą popularność

zarówno płyt LP, kaset magnetofonowych,

jak i do pewnego stopnia płyt CD. Nawet

jeśli możesz przesyłać strumieniowo całe

albumy, po prostu nie otrzymujesz całego pakietu,

ponieważ wciąż brakuje ci fizycznych

dowodów, które możesz podziwiać, dotykać i

rzucić na nie okiem. Słuchanie muzyki tylko w

serwisach streamingowych jest jak kochanie

się z nadmuchiwaną lalką, która jest niczym

innym jak gorącym powietrzem, które szybko

stygnie, otoczone tanim plastikiem. To powiedziawszy,

Spotify, YouTube i tym podobne są

świetnym sposobem na odkrywanie nowej muzyki,

nawet jeśli jest to cyfrowa dżungla ze

zbyt dużą liczbą utworów. Kiedy zaczynałem

słuchać muzyki w latach 80., liczba zespołów

była znacznie mniejsza i łatwiej było się w tym

wszystkim odnaleźć.

Na cyfrowego singla wybraliście tytułową

kompozycję "Burning Memories", nośną i

czerpiącą też z klasycznego metalu lat 80. -

tu nie mogło być wątpliwości, dłuższy

"Through The Night" i jeszcze bardziej

zróżnicowany aranżacyjnie "Manic Masquerade"

nie miały przy nim szans?

Tak, z dość prostym, bezpośrednim podejściem

i chwytliwym refrenem, "Burning Memories"

jako utwór tytułowy był oczywistym

wyborem. To solidny rocker, na pewno. Tytułowy

utwór łączy w sobie podnoszący na duchu

ciężki rock z lat 80. ze złowieszczą nutą

inspirowanego death metalem tremolo riffowania,

a tym samym różni się od dobrze

znanego epickiego doom metalu. Utwór opowiada

o radzeniu sobie ze swoimi sprawami i

problemami w odpowiednim czasie, ponieważ

rzeczywistość powraca, by nas prześladować.

Gdy nasz wokalista po raz pierwszy usłyszał te

wersy, pomyślał, że mają one klimat The

Beach Boys. "Through The Night" to ponownie

nagrany numer z dema "The Shadow Era"

z 2007 roku, które ogólnie pozostawia wiele

do życzenia, dlatego zdecydowaliśmy się raz

na zawsze nadać temu ponuremu utworowi

odpowiednią oprawę. "Manic Masquerade",

który został wybrany na drugi singiel, jest

czwartym utworem, który kiedykolwiek napisałem

i pochodzi z czasów przed Altar Of Oblivion,

wspomnianego już zespołu Summoning

Sickness. Wtedy zamierzaliśmy grać

speed/thrash/black metal, ale ze względu na

nasze braki techniczne zdecydowaliśmy się na

prosty doom. Jednak ten utwór, z elementami

zarówno speed, heavy jak i doom metalu, opowiada

historię o eskapizmie, obserwowaniu

świata z wieży z kości słoniowej.

Skoro materiał z tego MLP liczy sobie jakieś

siedem wiosen można traktować go jako zapowiedź

tego, co znajdzie się na waszym nowym

albumie, czy bardziej miarodajne będą

tu nowsze utwory?

Nadchodzący album, który ukaże się nakładem

From The Vaults w pewnym momencie

2024 roku, będzie zatytułowany "In The

Cesspit Of Divine Decay" i w rzeczywistości

został nagrany na początku 2015 roku, ale z

powodu zmian w składzie zdecydowaliśmy się

odłożyć go do zamrażarki i skupić się na nowym

albumie, a mianowicie "Seven Spirits" z

naszym ówczesnym nowym perkusistą

Larsem Stromem. Rok temu zaczęliśmy jed-

ALTAR OF OBLIVION

107


nak wprowadzać pewne zmiany, zrobiliśmy

kilka dodatkowych nagrań, overdubów itp., a

teraz album ten został zmiksowany i zmasterowany,

jest już więc gotowy do wysłania do

tłoczni.

Ale początkowo ujawniliście na zespołowym

profilu inny tytuł, brzmiący "Proselytes Of

The Apocalypse" - to dwa różne materiały?

Pierwotnie planowaliśmy wydać album "Proselytes

Of The Apocalypse", który został nagrany

w 2019 roku i jest pierwszym, który

zawiera "nowy", lub "najnowszy" skład z roku

2017. Ostatecznie jednak zdecydowaliśmy się

wydać album zatytułowany "In The Cesspit

Of Divine Decay" oparty na pamiętniku mojego

pradziadka, który walczył za cesarstwo

niemieckie w okopach I wojny światowej. Jak

wspomniano, to dźwiękowe przedsięwzięcie

zostało nagrane na początku 2015 roku, ale

podobnie jak w przypadku "Burning Memories",

z powodu zmian w składzie i złego

planowania, zdecydowaliśmy się odłożyć je do

zamrażarki i zamiast tego pracować nad

nowym materiałem. Album właśnie przeszedł

udany proces masteringu i do dziś nie mogę

pojąć, dlaczego go nie wydaliśmy, ponieważ

jest zabójczy od początku do końca. Będzie to

pierwsze wydawnictwo, na którym mieliśmy

czas i możliwość dopracowania każdego najmniejszego

szczegółu i nic nie zostało pozostawione

przypadkowi. Będzie to więc pierwszy album,

z którego jestem zadowolony od początku

do końca. Bardzo lubię też nasz debiutancki

album, który jakimś cudem wyszedł bardzo

dobrze, pomimo tego, że nie robiliśmy prób

przed wejściem do studia. To była "nauka

przez praktykę": nasz wokalista musiał nauczyć

się podczas nagrywania wszystkich

utworów, a ja musiałem nauczyć się poprawnie

grać własne partie gitarowe. W pewnym

momencie nasz producent zauważył, że nasza

wytwórnia powinna wysłać trochę więcej pieniędzy,

abym mógł wziąć lekcje gry na gitarze.

(śmiech)

Zdradzisz coś na temat jej zawartości? Spróbowaliście

podejść do epickiego doom metalu

nieco inaczej, skoro zespół istnieje już jakieś

20 lat, żeby nie była to kolejna, sztampowa

płyta, ale coś, co da wam, a później również

fanom, sporo radości?

Jak wspomniałem w powyższej odpowiedzi,

będzie to album koncepcyjny o próbach i

udrękach mojego pradziadka, Jespera Wilhelma

Meyera, w okopach podczas I wojny światowej.

Zawiera on 10 utworów o czasie trwania

około 45 minut. Grafika została wykonana

przez utalentowanego Paolo Giradiego i

oprócz tego, że zawiera wiele niuansów i elementów,

doskonale odzwierciedla album. A

teraz trochę historii. W połowie 2015 roku

klasyczny skład był wyczerpany i znalazł się w

ślepym zaułku. Bez względu na to, czego próbowaliśmy

i ile energii i wysiłku wkładaliśmy,

nie pojawiało się nic poza regresem i frustracją.

Pomimo tego wszystkiego i wbrew wszelkim

przeciwnościom, na początku 2015 roku

jakoś udało nam się nagrać "In The Cesspit

Of Divine Decay". Wtedy nie mogłem znieść

słuchania go z powodu okoliczności, w jakich

powstał, ale około rok temu basista i ja słuchaliśmy

go ponownie i zgodziliśmy się, że

musimy go kiedyś wydać. Dwa z utworów na

tym albumie, a mianowicie "Mark Of The

Dead" i "Altar Of Oblivion", pochodzą z 2004

roku i są to dwa pierwsze utwory, jakie kiedykolwiek

napisałem dla Altar Of Oblivion.

Pierwotnie album miał zostać wydany po

MCD "Salvation" z 2012 roku, która zawierała

kilka świetnych, trafiających w sedno

utworów z chwytliwymi hookami. Tak naprawdę

"Salvation" to przedprodukcja, która nigdy

nie miała ujrzeć światła dziennego, a jedynie

być sposobem na wprowadzenie do zespołu

nowego perkusisty Thomasa Wesleya Antonsena.

Po kilku prośbach od przyjaciół i fanów,

którzy mieli okazję posłuchać tej przedprodukcji,

zdecydowaliśmy się ją wydać pomimo

jej wielu wad, niedociągnięć itp. Pokazuje

ona zespół z naszej najbardziej szczerej i wrażliwej

strony, a tego przecież zawsze szukamy.

Pod wieloma względami album można uznać

za swego rodzaju unowocześnioną wersję

"Salvation", ponieważ zawiera dużą ilość

haczyków, co dotyczy wszystkich instrumentów.

Poza tym Mik śpiewa tu jak najęty i

uważam to za jego najlepszy występ wokalny

w dotychczasowej karierze. Wracając do pierwotnego

pytania, nie próbowaliśmy na nowo

definiować ani wymyślać gatunku, ani nas samych,

a fani, którzy lubią nasz debiutancki album

"Sinews Of Anguish" z 2009 roku i

wspomniany wcześniej MCD, nie będą rozczarowani,

ponieważ zawiera on ogień i utwory

pełne chwytliwych rozwiązań, których moim

zdaniem brakowało na naszym drugim

albumie "Grand Gesture Of Defiance". "In

The Cesspit Of Divine Decay" jest z natury

epicki, ponury i ciężki i zawiera idealną mieszankę

doom metalu z lat 70. i melodyjnego

heavy metalu z lat 80. Skoro wspomniałeś o

"Proselytes Of The Apocalypse", chciałem

podzielić się kilkoma informacjami na jego temat.

Na początku 2019 roku zakończyliśmy

prace nad utworami na ten album, który tak

naprawdę napisałem latem 2008 roku. Kiedy

Jeppe Campradt dołączył do zespołu, szybko

wymyślił nowy, zabójczy materiał i pomyślałem,

że szkoda byłoby okraść nowy album ze

świeżej i młodej krwi, tym samym usuwając i

zastępując pięć z siedmiu utworów na albumie.

Innymi słowy, Jeppe, ze swoją młodzieńczą

kreatywnością, energią i produktywnością,

wniósł do zespołu bardzo potrzebną zmianę i

różnorodność, a także był dobry w dodawaniu

wysokiej jakości warstw do moich kompozycji.

Perkusista Danny był również bardzo potrzebnym

powiewem świeżości, ponieważ czułem,

że Altar Of Oblivion zawsze potrzebował kreatywnego,

mocnego, zręcznego pałkarza z

bombastycznym, twardym jak stal podejściem.

Oprócz tego, że łatwo się uczy, naprawdę

tworzy inny wymiar zespołu, pozwalając nam

grać szybką, energiczną muzykę metalową, na

co nasi poprzedni perkusiści nigdy nam nie

pozwalali. Po 20 latach bycia głównym autorem

muzyki, chciałem spróbować zupełnie nowego

podejścia i moim zdaniem Altar Of Oblivion

w nowym składzie jest tak potężny jak

zawsze. Jednak nadal jestem odpowiedzialny

za teksty i melodie, co oznacza, że nie jestem

całkowicie poza grą (śmiech). Album ten został

nagrany późnym latem 2019 roku i ukaże

się po "In the Cesspit of Divine Decay".

Wcześniej dość długo współpracowaliście z

firmą Shadow Kingdom Records - liczycie, że

w przypadku From The Vaults będzie podobnie,

czy to deal tylko na jeden album?

Pamiętam, że Shadow Kingdom Records

skontaktowało się ze mną w 2007 roku, zaraz

po tym, jak wrzuciłem do sieci kilka utworów

z demo "Shadow Era", które nie zostało jeszcze

wtedy fizycznie wydane. Współpraca z nimi

układała się świetnie i zawsze byliśmy

odpowiednio traktowani. Największym problemem

związanym z byciem w amerykańskiej

wytwórni jako duński zespół było to, że nie

byliśmy odpowiednio promowani w Danii, nie

mówiąc już o Europie, ponieważ Shadow

Kingdom, co zrozumiałe, koncentrował się na

rynku amerykańskim. Po podpisaniu kontraktu

z From The Vaults będzie jednak inaczej i

uzgodniliśmy trzy wydawnictwa, a mianowicie

jedno krótsze i dwa albumy, ale mam nadzieję,

że ta współpraca będzie długotrwała. Czas pokaże,

bo mamy mnóstwo materiału, który czeka

na wydanie.

Fakt, że to wasi rodacy jest tu jakimś ułatwieniem,

czy tego typu kwestie nie mają już

obecnie większego znaczenia?

(śmiech) Wygląda na to, że wyprzedziłem cię

z tym pytaniem o rodaków, ale bycie w duńskiej

wytwórni to ogromna zaleta, ponieważ

From The Vaults trzyma rękę na pulsie i zna

rynek.

Nowy album jest więc dla was obecnie największym

priorytetem i koncentrujecie się na

tym, żeby w ciągu najbliższych miesięcy

ukończyć go i wydać, a potem zagrać jak

najwięcej koncertów?

Dla mnie osobiście największym priorytetem

jako muzyka zawsze było pisanie i nagrywanie

jak największej ilości muzyki, ponieważ stanowi

to dla mnie największą satysfakcję i

znaczenie. Ale granie na żywo jest oczywiście

ważne, jeśli chcesz nazywać się zespołem, a

nie tylko funkcjonować na poziomie projektu,

co również jest w porządku. To powiedziawszy,

po zniesieniu zakazu Covid staramy się

grać jak najwięcej na żywo, ponieważ nie stajemy

się młodsi. W niedawno opublikowanej

recenzji "Burning Memories" zostaliśmy

określeni mianem zespołu weteranów, więc zegar

tyka, i wydaje się, że nie na naszą korzyść

(śmiech). W najbliższej przyszłości planujemy

zagrać kilka koncertów tu i tam, a jeszcze w

tym roku zamierzamy odbyć minitrasę po

Niemczech, które są miejscem, w którym

chcielibyśmy zdobyć przyczółek. W 2020 roku

mieliśmy wyruszyć w pięciostanową trasę

po Stanach Zjednoczonych, która z powodu

Covid została przełożona. Mamy nadzieję, że

wrócimy tam, gdzie skończyliśmy, ponieważ

naprawdę chcielibyśmy pokazać naszą muzykę

spragnionej doomu amerykańskiej publiczności.

Zobaczymy, jak wszystko się potoczy.

Dzięki za interesujące pytania.

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

108

ALTAR OF OBLIVION



Po zakończeniu działalności Livin' Evil nie

zarzuciłeś muzykowania. Występowałeś w

różnych zespołach, ale nie były to formacje

heavy metalowe, a death metalowe. Dlaczego

wybrałeś ekstremalny metal?

Ponieważ bardzo trudno było znaleźć wokalistę,

który by śpiewał czystym rockowym głosem.

Kontynuowałem granie i tworzenie melodyjnych

utworów, ale łatwiej było je zaśpiewać

lub znaleźć wokalistę warczącego do death,

lub skrzeczącego do black metalu. Ponadto,

jak wiele osób, lubię wszystkie rodzaje metalu!

Witaj w Livin' Evil!

Bywa tak, że po wielu latach reaktywują się również mniej znane, albo w

ogóle nieznane zespoły. W wypadku Livin' Evil jest jeszcze inaczej, bowiem za

przypomnienie kapeli wziął się muzyk, który dołączył do formacji w ostatnim etapie

jej kariery i nigdy nie był w niej jakoś specjalnie ważny. Niemniej przywrócił

wspomnienia o Livin' Evil z takim rezultatem, że moim zdaniem wywalczył sobie

szansę, aby kontynuować karierę zespołu samodzielnie. Oby nie zaprzepaścił tego

losu. Tymczasem posłuchajcie, co ma do powiedzenia o całym projekcie, ostatni

basista Livin' Evil, Jerome Viel.

HMP: Livin' Evil istniał w latach od 1992 do

1996 i nagrali dwie demówki "The Tree of

Evil" (1993) i "Illusory Dreams" (1995). Czy

znałeś zespół, zanim do niego dołączyłeś,

byłeś na ich koncertach, próbach, miałeś ich

kasety? Jak pamiętasz Livin' Evil z tamtych

czasów?

Jerome Viel: Nie, nic z tych rzeczy. Pamiętam,

że w tym czasie odpowiedziałem na ofertę,

w której poszukiwano basisty do Livin'

Evil. Wtedy w ogóle nie znałem zespołu. Po

Dołączyłeś do kapeli w zasadzie w jej ostatnim

okresie działalności. Co zdążyłeś przez

ten czas zdziałać w zespole? Jakie były ostatnie

dni zespołu? Jak myślisz, dlaczego kapela

nie zrobiła kolejnego kroku w swojej karierze,

a po prostu się rozpadła?

Przeanalizowałem i opracowałem również inne

utwory, stworzyłem linie basu także do nowych

kawałków, takich jak "Lyrical Agony" i

"Epitaph". Po tym jak perkusista Antony

opuścił zespół, na kilka koncertów znaleźliśmy

nowego bębniarza, ale jego poziom i umiejętności

nie były takie same jak poprzednika,

więc decyzja o rozstaniu była nieunikniona.

No właśnie wieloletni muzyk death metalowy,

a bierze się za granie heavy metalu. Dlaczego

w ogóle sam wziąłeś się za odbudowanie

Livin' Evil? Pozostali muzycy-założyciele

nie byli tym zainteresowani? Masz z

nimi kontakt? Dali ci błogosławieństwo?

Bardzo żałuję, że nie wpadłem na pomysł odbudowania

zespołu, wtedy kiedy Patrick jeszcze

żył. Ale może to przeznaczenie, że sprawy

potoczyły się w ten sposób! Zapytałem Erica,

gitarzystę rytmicznego, założyciela i brata Patricka,

oraz Antony'ego, perkusistę, czy zgadzają

się z powołaniem projektu i czy chcą w

nim wziąć udział. Antony jest zawodowym

aktorem teatralnym, więc zawsze jest bardzo

zajęty i nie gra już na perkusji. Eric również

jest bardzo zajęty swoją pracą, ma firmę elektryczną

i nie ma już tak dużo wolnego czasu,

dlatego zapytałem moich starych kolegów z

Niebelungen i Tryskhell. Myślę, że oni również

nie zdawali sobie sprawy z wielkości tego

projektu, a dziś są bardzo dumni, gdy słuchają

końcowego rezultatu.

raz pierwszy spotkałem Patricka przy piwie w

pubie, aby porozmawiać o zespole, a on dał mi

demo "Illusory Dreams", abym posłuchał

czterech utworów i popracować nad utworem

"Feelings", w którym linie basu były bardzo

ważne i zaplanowano pierwszą wspólną próbę.

Przepracowałem dokładnie cztery wspomniane

utwory i byłem doskonale przygotowany do

próby. Potem Eric powiedział mi: "witaj w Livin'

Evil!". To była dla mnie szansa, aby zagrać

z tymi chłopakami, z ich sporymi umiejętnościami

i potencjałem. Wiele nauczyłem się od

nich wszystkich...

Foto: Livin’ Evil

Bardzo żałuję, że nie wpadliśmy na pomysł

odrodzenia zespołu kilka lat później lub stworzenia

nowego, aby mieć przyjemność z ponownego

wspólnego grania.

Lata 90. ogólnie nie były najlepsze dla tradycyjnego

heavy metalu, a jak to było w samej

Francji?

Tak, to nie był dobry okres dla heavy metalu.

Livin' Evil pojawiło się później, kiedy cały

death metal, grind, doom najechały Europę.

Francja nie uciekła przed tą nową falą metalu.

Jaki wpływ na reaktywację miała śmierć Patricka

Pairona (2018) jednego z filarów Livin'

Evil?

To był impuls do odrodzenia, nie chciałem,

aby wszystkie jego utwory zniknęły bez tej

wiedzy wielu ludzi na całym świecie, którzy

wtedy nie mogli ich słuchać!

Na materiał "Prayers And Torments" składają

się wszystkie utwory, które znalazły się

na demówkach. Nawet nie zmieniłeś ich

kolejności. W ten sposób chciałeś złożyć hołd

całemu zespołowi i jak najwierniej oddać klimat

tamtych czasów?

Tak, to jest dokładnie droga, którą chciałem

podążać, uporządkować utwory w kolejności

chronologicznej. W ten sposób wszyscy słuchacze

mogą znaleźć ewolucję utworów rok po

roku. Odtworzenie utworów tak blisko oryginału,

jak to tylko możliwe, jest również hołdem

dla zespołu i szacunkiem dla oryginalnego

postrzegania jej przez Patricka.

Czy zmieniałeś coś w kompozycjach, czy są

one wiernie odegrane tak jak to było na demówkach?

Pytam się, bo mam wrażenie, że

utworom przydałaby się jeszcze pewna

obróbkai zmiana w aranżacjach...

Tak, musieliśmy zmienić niektóre części. Kiedy

Kiato, J.A. i ja zaczęliśmy transkrybować

utwory, niektóre części były bardzo trudne do

odtworzenia z powodu okropnych jakości

dźwięku i niektórych dziwacznych efektów gitarowych

niemożliwych do odtworzenia. Na

przykład stworzyłem nowy riff do intro

"Behind the Light", Kiato stworzył nowe intro

do "Step..." i nowy riff do "Fire" oraz wymyślił

wiele aranżacji, aby umożliwić również nowym

muzykom wyrażenie własnych uczuć.

Muzyka Livin' Evil to klasyczny heavy metal

mocno inspirujący się NWOBHM, a szczególnie

Iron Maiden. Czasami słychać też

fascynację Queensryche, ale tym z ich po-

110

LIVIN’ EVIL


czątków, gdy sami byli zafascynowani Iron

Maiden. Poza tym jest sporo odniesień do

hard rocka, a nawet rock bluesa (szczególnie

w partiach gitarowych). Te wszystkie inspiracje

było słychać mocniej w pierwszych

utworach, wraz z kolejnymi było ich mniej,

tak jakby zespół powoli odnajdywał własną

tożsamość...

Tak, to prawda, jak wiele innych zespołów,

najpierw zaczynasz odtwarzać utwory swoich

ulubionych kapel, potem zaczynasz tworzyć

własne utwory inspirowane swoimi idolami, a

po wysłuchaniu nowych formacji lub innych

rodzajów metalu, w końcu znajdujesz własną

drogę. Dla Livin' Evil nowa droga mogła nadejść

po kompozycji "Lyrical Agony". Były też

inne utwory (niestety bez nagrań) z bardziej

technicznymi i melancholijnymi fragmentami.

Być może spróbujemy odtworzyć je w drugiej

odsłonie, ale album będzie zupełnie inny!

Kompozycja "Epitaph..." nie została wykonana

przez Livin' Evil, ale przez Patricka i mnie w

bezimiennym zespole podczas jednej z próby.

Użyłem go na zakończenie albumu, aby zamknąć

ten rozdział. Jeśli chodzi o liryki, nie dostałem

oryginalnych tekstów, więc napisałem

nowe, zainspirowane tymi oryginalnych. Natomiast

Tasos stworzył niesamowite aranżacje!

Aby powstał album do współpracy zaprosiłeś

włoskiego perkusistę Fabio Alessandrini'

ego (Annihilator) oraz greckiego wokalistę

Tasosa Lazarisa (m.in. Fortress Under Siege).

Obaj na płycie sprawili się bardzo dobrze.

Jestem ciekaw, o ile głos Tasosa zrobił

różnicę między utworami z demówek a tymi z

"Prayers And Torments"?

Głos Tasosa różni się bardzo, bardzo, bardzo

od oryginalnego głosu Patricka, ale myślę, że

Livin' Evil chciałby znaleźć taki głos w latach

90. jak ma Tasos! Tasos wykonał niesamowitą

pracę, jest bardzo utalentowanym profesjonalistą,

miałem szczęście, że go znalazłem!

Gitarzystami zostali J.A. Jacq i Kiato Luu.

Po tym jak sprawili się na albumie, od razu

wiemy, dlaczego zostali przez ciebie zatrudnieni?

Zastanawia mnie, tylko czemu zaprosiliście

jeszcze tak wielu gitarzystów jako

gości? Moim zdaniem Jacq i Luu znakomicie

poradziliby sobie z każdą partią

gitar.

Tak, oprócz tego, że są bardzo

dobrymi przyjaciółmi,

są też bardzo dobrymi muzykami.

J.A. chciał zagrać

tylko partie rytmiczne. Za

to Kiato miał odtworzyć

wszystkie oryginalne solówki

gitarowe, ale miał mniej czasu we

wrześniu ubiegłego roku i zajęłoby mu dużo

czasu, gdybym pozwolił mu odtworzyć wszystkie.

Postanowiłem więc, za zgodą Kiato, zatrudnić

dodatkowych muzyków sesyjnych.

Timo był pierwszym, a dzięki temu, że miałem

kontakt z innymi znanymi muzykami,

pomyślałem, że to dobry pomysł, aby się z nimi

skontaktować!

Nie jestem zbytnio upierdliwy jeśli chodzi o

kwestię brzmienia. Tam, gdzie ja uważam, że

jest ok, wielu próbuje się doszukiwać jakichś

niedoróbek. Jednak w wypadku "Prayers And

Torments" uważam, że są momenty jakby

niedopracowane. Fragmenty, w których zamiast

dalej śledzić muzykę, zastanawiasz

się: co jest, co poszło nie tak? Słyszałeś takie

opinie?

W większość recenzji nie znalazłem krytyki

dotyczącej brzmienia, ale miks powierzyłem

przyjacielowi, a on nie jest profesjonalistą,

więc miks może posiadać cechy amatorskie. Za

to master jest profesjonalny. To dziwny sposób

pracy, ale nie chciałem jej zwalniać w trakcie

nagrywania. W przyszłości wszystko jest

możliwe!

W ogóle opowiedz z kim i gdzie nagrywaliście

"Prayers And Torments", jak przebiegała

sesja i kto za tym stoi, ze płyta brzmi tak, a

nie inaczej?

Każdy nagrał opracowane przez siebie partie w

domowych studiach nagraniowych! Jerome

Guibert zebrał i połączył pliki różnych utworów.

Następnie w Master Labs System z Nantes

zmasterowali cały album.

Inna kwestia, która mnie zastanawia to długość

albumu. Zdaje sobie sprawę, że chciałeś

przypomnieć fanom wszystko, co wiązało się

z Livin' Evil, ale jednak dla niektórych 73 minuty

to może być zbyt dużo. Tym bardziej że

współczesna młodzież potrafi skupić się

tylko na krótką chwilę...

Tak, słyszałem takie opinie, ale obawiałem się,

że projekt mógł być "jednorazowy", więc podjąłem

decyzję o nagraniu maksymalnej liczby

utworów. Gdybym nagrał połowę, być może,

na przykład, Tasos nie mógłby nagrać następnej

części.

Nie myślałeś, aby do "Prayers And Torments"

dołączyć drugi dysk z obydwiema

oryginalnymi demówkami "The Tree of Evil"

i "Illusory Dreams"? Czy w ogóle istnieją ich

wersje nadające się do publikacji?

Myślałem o wydaniu dwupłytowym, ale wiesz,

stworzenie dobrego produktu jest dość kosztowne,

więc zostawiłem ten pomysł na przyszłość,

ale jest już kontakcie z brazylijską wytwórnią.

Digipack jest prawie wyprzedany,

więc następną edycją wydaje się być podwójne

wydanie CD!

No i chyba najważniejsze pytanie. Czy

"Prayers And Torments" powstał, aby przypomnieć

o Livin' Evil? Czy też ta reaktywacja

będzie miała swoją kontynuację? Bo jeżeli

tak to chyba czas pomyśleć, aby oprócz Jacq i

Luu na stałe dołączyli jeszcze wokalista i

perkusista...

To będzie niesamowite, jeśli będziemy mogli

kontynuować. J.A. i ja zaczęliśmy myśleć o

drugim albumie, więc przyszłość pokaże nam,

kto będzie w następnym składzie. Bądźcie

czujni! Mam już lokalnego perkusistę, ale problemem

zawsze będzie znalezienie głosu na

poziomie Tasosa. To bardzo trudne!

Co z twoimi projektami death metalowymi?

Będziesz się w nich udzielał i kontynuował

karierę?

Projekt Livin' Evil zajął mi półtora roku i nadal

zajmuje dużo czasu, więc obecnie nie ma

nowego projektu death metalowego, ale zacząłem

grać na basie w lokalnym zespole alternatywnego

rocka! Nowe brzmienie, ale chciałem

wrócić na scenę!

Ciekawi mnie jeszcze jedna sprawa. Czy

obserwujesz to, co dzieje się na aktualnej scenie

tradycyjnego heavy metalu we Francji?

Jak ją oceniasz i czy masz jakichś swoich

faworytów wśród kapel? Oraz jakbyś porównał

tę scenę do tej, która powstała we Francji

w latach 80.?

Myślę, że obecnie we Francji i na całym

świecie jest zbyt wiele zespołów, przez

co bardzo trudno jest znaleźć dobre

nowe kapele, za to łatwo jest

przegapić te naprawdę dobre,

ale grupy takie jak

Galderia czy Sar Rider

stają na wysokości zadania!

W porównaniu do

lat 80., umiejętności muzyków

bardzo się zmieniły,

głównie dzięki bardzo technicznym

partiom i współczesnemu brzmieniu.

Heavy metal nigdy nie umrze! Dziękuję bardzo

za wsparcie!

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

LIVIN’ EVIL 111


HMP: Sintage to jeden spośród kilku nowych,

ale tradycyjnie grających zespołów

heavy metalowych z Lipska, z którymi mieliśmy

przyjemność ostatnio porozmawiać.

Wygląda na to, że scena NWOTHM w

Waszym mieście kwitnie?

Julez: Hej, dzięki za okazję! Tak, mamy tu w

Lipsku kilka nowych obiecujących zespołów:

Firmament, Prowler czy Pursuit, by wymienić

tylko kilka. Panuje między nami fajna

więź, a nie żadna rywalizacja. Wspieramy się

Dobrze się bawić i żyć jak chcemy

Scena heavy metalowa w Lipsku od jakiegoś czasu rośnie w siłę. Kolejne

młode zespoły wyrastają tam jak prawdziwki po siąpawicy, dostarczając na swych

debiutanckich krążkach konkretny heavy metal. Dostrzegamy i staramy się obserwować

to zjawisko. Poniżej kilka słów na dobre rozeznanie się w temacie od

gitarzysty i współzałożyciela Sintage, tuż po premierze ich LP "Parazyling Chains".

partii. Tak czy inaczej, jesteśmy bardzo wdzięczni

za wspólnie spędzony czas. Jonas, wiesz

kim jesteś, dzięki!

Pomimo Waszych zażyłych relacji ze społecznością

metalową, Sintage powstał w 2019

roku, gdy spotkałeś wokalistę i basistę Randy'ego

podczas koncertu GBH. W dzisiejszych

czasach to normalne, że metalowcy

uczęszczają na te same punkowe koncerty,

ale pięćdziesiąt lat temu byłoby to newsem.

Kiedyś nie mieliśmy innego basisty, ale po wydaniu

"The Sign" (2021) Randy zapragnął

skupić się na doskonaleniu swojego stylu śpiewania.

Na szczęście znaleźliśmy idealnego

czterostrunowca; ma na imię Marcus.

Chociaż "Paralyzing Chains" jest Waszym

pierwszym pełnym albumem, EP-ka "The

Sign" (2019) ma prawie taką samą długość (34

vs 25 minut). Nagrywaliście tą EP-kę w zupełnie

innym składzie. Jak opisałbyś atmosferę

panującą podczas sesji "The Sign"?

To był pierwszy raz dla nas wszystkich (ja,

Randy, Andi - perkusja), gdy nagrywaliśmy coś

w profesjonalnym studiu. Na szczęście mieliśmy

idealnego producenta Titusa Garza, który

uchwycił na EP-ce to, co najlepsze w nas wszystkich.

W powietrzu unosiła się jakaś magia,

kiedy te kawałki, które ćwiczyliśmy przez około

półtora roku, nabrały kształtu. Zaszokował

nas pierwszy odsłuch "The Sign".

nawzajem, przychodząc na koncerty i przesiadując

w tych samych barach.

Jonas Zeidler z Acid Blade (inny zespół z Saksonii)

i z dawnego Tension, przemianowanego

obecnie na Firmament (inne zespoły

z Lipska) nawet przez jakiś czas uzupełniał

Wasz skład. Co powiedziałbyś o jego wkładzie

w Sintage?

Czujemy się bardzo dumni, że mogliśmy pracować

z Jonasem przez kilka miesięcy, ponieważ

jest on jednym z najlepszych perkusistów

na świecie. Od samego początku mówił, że nie

będzie pełnoetatowym członkiem naszego

zespołu, ponieważ woli skoncentrować się na

Firmament. W związku z tym nie miał wiele

kreatywnego wkładu w Sintage. Jedynie w

utworze "Wild Dogs" wymyślił kilka świetnych

Foto: Sintage

Jak mocno czujecie się związani z subkulturą

punkową?

Mamy bardzo silny związek z punk rockiem,

nie tylko ze względu na inspirującą muzykę,

ale także ze względu na ideę "zrób to sam". Poza

Sintage, gram w inspirowanym latami

osiemdziesiątymi zespole hard core/punkowym

o nazwie Beach Cops. Również Randy i

Marcus grali w kilku zespołach hard corowych

na początku swojej kariery. Zresztą, punk rock

i heavy metal bardzo dobrze do siebie pasowały

w przeszłości - w 1978 roku odbył się

nawet wspólny koncert Black Sabbath i The

Ramones. Dali razem czadu!

Jak to było, że na początku Randy śpiewał i

grał na basie, a później przestawił się na samo

śpiewanie?

Jak zmiany w składzie wpłynęły na poczucie

ducha undergroundu ("Spirit of the Underground"

to tytuł jednego spośród utworów

Sintage - przyp. red.) w Waszym zespole?

Każda dotychczasowa zmiana składu była koniecznym

krokiem naprzód, na przykład Randy

po porzuceniu obowiązków basisty poprawił

swój stylu śpiewania. Nigdy nie szukaliśmy

muzyków pasujących do stereotypu heavy

metalu. Zależało nam na byciu szczerym wobec

samego siebie, dogadywaniu się z innymi

ludźmi w zespole i na życiu własnym rock-

'n'rollowym życiem. Prawie każdy z nas znalazł

się w zespole przez przypadek, ale zawsze

wiedzieliśmy od początku, że będziemy się razem

dobrze bawić. Oto nasz duch undergroundu.

W takim razie do czego odnosi się tytuł Waszego

debiutanckiego LP "Paralyzing

Chains"?

Owe paraliżujące łańcuchy symbolizują wyrwanie

się z codziennego życia. Gdy tylko jammujemy

razem, w salce prób lub na scenie

pojawia się wyjątkowa energia i czujemy się

uwolnieni od wszelkich zmagań, a nawet problemów,

które nas otaczają. Ale to tylko jeden

ze sposobów interpretacji tekstów. Proponuję,

żeby każdy sam posłuchał naszych utworów i

samodzielnie wyrobił sobie własne zdanie na

temat ich znaczenia.

Wbrew temu, co powiedziałeś o nie szukaniu

na siłę stereotypowych muzyków heavy metalowych,

odniosłem wrażenie, że "Paralyzing

Chains" brzmi bardzo spójnie, tak jakbyście

dokładnie wiedzieli, co chcecie osiągnąć i posiadali

ten sam, precyzyjnie zdefiniowany

cel. Album nie jest eklektyczny, nie zawiera

112

SINTAGE


"dla każdego czegoś miłego", ale za to jest

zorientowany w jednym konkretnym kierunku.

Oczywiście zmiany w składzie, a także wszystkie

koncerty, które zagraliśmy w ostatnich latach,

wpłynęły na ewolucję zespołu. Szczególnie

z Andre, jako naszym nowym perkusistą,

mogliśmy rozwinąć agresywniejszy i szybszy

materiał. Zaraz po wydaniu naszej EP-ki wiedzieliśmy,

że na niej nie przestaniemy i zaczęliśmy

przygotowywać pełen album. Nigdy

jednak nie planowaliśmy, jak wszystko się potoczy.

Chcieliśmy po prostu nagrać najlepszy

rockowy longplay, jaki potrafiliśmy nagrać.

Po dokładniejszym wsłuchaniu się da się rozpoznać

wewnętrzną różnorodność "Paralyzing

Chains". Na przykład "Rocking Hard"

wyróżnia się jako najbardziej chwytliwy

utwór. Niektóre zespoły grają na żywo takie

hity podczas bisów. Idealnie nadawałby się

na teledysk. Co planujecie zrobić z "Rocking

Hard"?

Dziękuję! "Rocking Hard" ukazał się jako drugi

singiel z płyty wraz z teledyskiem pokazującym

kilka zdjęć na żywo z naszego występu na

Death Dealer Revelation Fest w Halle w zeszłym

roku. Nie będzie żadnych innych teledysków

do tego utworu, ale planujemy kilka

innych video, więc bądźcie czujni!

Innym przykładem różnorodności na "Paralyzing

Chains" jest "Blazing Desaster" z niemal

folk metalową melodią w bridge'u tuż

przed solówką i punkowymi krzykami w kulminacyjnym

punkcie tej solówki.

"Blazing Desaster" to zdecydowanie najbardziej

zróżnicowany utwór na płycie. Jego napisanie

i przearanżowanie zajęło mi najwięcej

czasu. Riff zaraz po solówce zosał zainspirowany

krótkim fragmentem z kompozycji Raven

pt. "Extract the Action"

(1985). Punkowe

krzyki (liczymy 1-2-3-4 po

niemiecku) to sprawka naszego

perkusisty Andre.

Nagrywając podkład wokalny

ostatniego dnia w studiu,

wypiliśmy kilka drinków

i wpadliśmy na pomysł,

żeby policzył w najbardziej

zjełczały sposób!

Czy utwory "Wild Dogs",

"Escape The Scythe" (swoją

drogą, Sanhedrin nagrał

niedawno nowy utwór

zatytułowany "Scythian

Women") i "Blazing Desaster"

posiadają wspólny temat

liryczny?

Nie. Właściwie wszystkie

wymienione utwory dotyczą

czego innego. "Wild

Dogs" opisuje nas jako rock-

'n'rollowych banitów, którzy

robią, co chcą. "Escape

the Scythe" przypomina lirycznie

"Burning up the Night"

z naszej EP-ki. Zachęcamy

tam: uwierz w siebie i

czerp siłę z własnych przekonań.

Metaforycznie walczy

się z ciemnością a nawet

ze "śmiercią" poprzez

konsekwentne trzymanie

się życia. "Blazing Desaster"

z drugiej strony opisuje życie

i wolność fikcyjnej motocyklistki.

Foto: Sintage

Podoba mi się, że Randy kończy niektóre

(większość?) wersy tekstów w wyższym tonie,

ale prawdopodobnie

jeden dłuższy krzyk pod

koniec "Rocking Hard"

najlepiej świadczy o jego

warunkach głosowych.

Te brudne krzyki są całkowicie

w stylu Randy'ego,

tak samo jak w kawałku

"The Devil's Race" z EP-ki.

Wokale nagraliśmy w dwa

dni, a później poeksperymentowaliśmy

dodatkowo

z niektórymi liniami, a także

dograliśmy kilka dłuższych

krzyków. Jeden spośród

nich można usłyszeć

na końcu ostatniego refrenu

w "Escape the Scythe",

gdzie Randy osiąga najwyższe

możliwe dźwięki.

Brzmi cholernie fajnie, ale

nie chcieliśmy nadużywać

tego stylu. Na żywo Randy

radzi sobie lepiej niż na

płycie, a także wnosi kilka

nowych pomysłów do

utworów, takich jak krzyki

inne niż nagrane. Jako zespół

koncertowy uważamy,

że najwięcej czadu dajemy

na żywo. Najlepiej robimy

to, co czujemy w danym

momencie.

Jak zmieni się Wasze brzmienie

w porównaniu do

"Paralyzing Chains", gdy wkrótce Chilli dołączy

do Sintage'a na drugiej gitarze?

Już na "Paralyzing Chains" zaczęliśmy używać

podwójnych gitar, dlatego zdecydowaliśmy,

że absolutnie potrzebujemy maniaka na

drugiej gitarze. Chili jest najlepszą osobą, jaką

możemy sobie wyobrazić do tego zadania. Posiada

niezbędne umiejętności oraz odpowiednią

dawkę autentycznego humoru. Zaczęliśmy

już pisać kawałki na następną płytę. Będziemy

rozwijać podwójny atak gitarowy, ale bez zbytniej

zmiany naszego hardrockowego, ciężkiego

brzmienia!

Jakie są wasze plany, nadzieje i najskrytsze

marzenia?

Mamy nadzieję, że pewnego dnia otrzymamy

szansę na wyruszenie w dłuższą trasę koncertową,

również poza Niemcami. To jedyne marzenie

zespołu od samego początku: wyruszyć

w trasę, dobrze się bawić i żyć tak, jak chcemy.

Czy uważacie węża za symbol Waszego

imprezowego zwierza? Jaka jest różnica

między wężem Waszym a wężem legendarnej

US metalowej kapeli Omen?

(śmiech) W pewnym sensie wąż i walczący z

nim metalowiec stali się maskotkami naszego

zespołu. Ale nie czujemy, żeby to był nasz imprezowy

zwierzak. I nie myśleliśmy o Omenie,

kiedy wybieraliśmy węża na okładkę, ale masz

rację - istnieje duże podobieństwo (śmiech)!

Chłopaki z Omenu są oczywiście absolutnymi

legendami amerykańskiej sceny metalowej, a

okładki ich albumów zaliczają się do kanonu

gatunku. Ich wąż przetrwał próbę czasu. Zobaczymy,

czy naszemu też się to uda.

Sam O'Black

SINTAGE 113


Molly Hatchet i The Sword.

HMP: Czy możesz nam opowiedzieć o początkach

Children of Reptile?

Ozzie Darden: Ja i Chris Millard (gitara)

zdecydowaliśmy się założyć zespół w 2008

roku, po tym jak rozpadły się nasze poprzednie

kapele. Chcieliśmy po prostu grać ciężki

riff z dużą ilością gitarowych harmonii! Ta

pierwsza iteracja zagrała razem tylko jeden

koncert, ale rok później Chris i ja ponownie

skrzyżowaliśmy ścieżki, aby stworzyć zespół w

Na królu spoczywają obowiązki

Amerykanie z Children Of Reptile kultywują tradycyjne podejście do muzyki

heavy metalowej. Pomimo tego, że istnieją od 2008 roku, dopiero niedawno

wydali swój trzeci krążek, "Heavy Is the Head". Gdyby czasy dla takiego grania były

bardziej przychylne, moglibyśmy mówić o sytuacji natychmiastowego klasyka.

Zamiast tego, mamy po prostu szczery i dobry album pasjonatów, który zdają sobie

sprawę, że proza życia nie pozwoli im na osiągnięcie sukcesu w większej skali,

na który, być może zasługują.

Wybierając tak wiele tematów inspirowanych

fantastyką w piosenkach, czy uważałbyś

je za metaforę radzenia sobie ze zwykłymi

sprawami życiowymi, czy na przykład eskapizm?

Napisałem wszystkie teksty na ostatni album.

Powiedziałbym, że moją najmocniejszą stroną

w poezji lub tekstach jest pisanie "czyimś głosem",

to znaczy wybieranie punktu widzenia,

wcielanie się w tę postać i śpiew jej głosem.

Większość piosenek jest napisana z perspektywy,

którą uważam za interesującą w dziele

fikcji. Na przykład "Last Words (Ruin's Ride)"

opowiada o szarży Rohirrimów z "Powrotu

Króla" J.R.R. Tolkiena. Wiele zespołów pisało

o Tolkienie i prawdopodobnie konkretnie o

tym wydarzeniu z "Władcy Pierścieni". Mój

"spin" polegał na pisaniu z perspektywy pojedynczego

anonimowego jeźdźca z Rohanu i

jego myśli, w chwilach poprzedzających szarżę

Theodena, na pozornie nie do pokonania

Czarny Zastęp Mordoru, już u bram Minas

Tirith. Odkrywa go pewność, że umrze, i, że

musi być gotowy na śmierć. Mimo, że niekoniecznie

jest to metafora, powinna być emocjonalnie

rezonująca dla każdego. Podkreśla

znaczenie odwagi i determinacji dla wszystkich

ludzi, nie tylko tych wyjątkowych. Ten

motyw to lekcja, jaką możemy wyciągnąć z

Tolkiena! Wyjątkami od tej reguły są piosenki

"Silent Circle" i "Adventurers". Troje z naszej

czwórki w Children of the Reptile straciło rodziców

w ciągu ostatnich kilku lat. Straciliśmy

też przyjaciela, Carlosa Denogeanema, który

grał na perkusji w zespole NWOTHM Salvacion.

"Silent Circle" jest naszym hołdem dla

nich i ma świadczyć o sile, jaką czerpiemy z

ich pamięci, kontynuując wytyczanie własnych

ścieżek w życiu. Wszyscy ludzie, którzy

stracili w ten sposób kogoś, kogo kochali, łączą

się w Cichym Kręgu, a my chcemy podkreślić

duchowe więzi, które nawet śmierć może stworzyć

między bliźnimi. "Adventurers" jest prawdopodobnie

najbardziej eskapistyczną piosenką

na albumie, nieco głupią, przesadzoną metaforą

naszej podróży do Chicago w 2019 roku,

aby zagrać na Legions of Metal Festival,

wspierając takie zespoły jak Liege Lord i Cirith

Ungol.

hołdzie Judas Priest ze mną na wokalu na

Halloween w lokalnym barze, dla zabawy. Perkusista

i basista z tego zespołu zwrócili się do

mnie z propozycją ponownego spróbowania

swoich sił w Children of the Reptile. Zgodziłem

się i tak to się zaczęło! Wspomniany basista

(David "Pils" Hufham) i Chris są z nami

do dziś, więc zostaliśmy pobłogosławieni dość

stabilnym składem. Nasz obecny perkusista,

Chase Kelly, jest naszym najlepszym perkusistą

do tej pory, jest z nami od 2016 roku.

Czy mógłbyś opisać, jak wyglądały twoje

muzyczne korzenie? Jak silna była scena muzyczna

w Północnej Karolinie, gdy zaczynaliście?

Całkiem silna! Pochodzimy z małego miasta

na wybrzeżu zwanego Wilmington, skąd pochodzą

też Weedeater, Sourvein i ASG. Kiedy

Foto: Molly Darden

zaczęliśmy grać razem w 2009 roku, scena stoner/doom

metalowa była bardzo silna, szczególnie

w południowo-wschodnich Stanach Zjednoczonych,

z zespołami takimi jak The

Sword, Rwake, Baroness i te z naszego miasta.

koncertującymi w całym regionie dość regularnie.

Chociaż nie uważamy się za część tego

gatunku, trudno powiedzieć, że uniknęliśmy

jego wpływu, ponieważ był tak wszechstronny.

Osobiście podzielamy ich miłość do południowego

rocka z lat 70. i 80.! W tych latach

Nowa Fala Tradycyjnego Heavy Metalu tak

naprawdę jeszcze się nie rozpoczęła, ale razem

z grupami takimi Salvacion, Mega Colossus,

Twisted Tower Dire i Mortal Man, z dumą

mogę powiedzieć, że nieśliśmy sztandar tego

gatunku w Północnej Karolinie dekadę lub

więcej zanim zaczął powiewać gdzie indziej!

Kto miał największy wpływ na waszą muzykę?

Jako zespół, powiedziałbym, że nasze najsilniejsze

inspiracje to oczywiście zespoły takie

jak Iron Maiden, Metallica, Black Sabbath,

Thin Lizzy, Judas Priest, Deep Purple,

Rainbow, Anthrax i Megadeth. Równie ważne

dla nas (choć nie tak szeroko znane poza

sferą metalu) są jednak The Lord Weird

Slough Feg, Manilla Road, Cirith Ungol,

Jak postrzegasz ewolucję zespołu na przestrzeni

lat?

Myślę, że staliśmy się bardziej skłonni do podejmowania

ryzyka w naszej przygodzie. Poprzednie

albumy to głównie mocne rockowe

granie z kilkoma małymi fragmentami instrumentalnymi,

aby dodać dynamiki. "Heavy is

the Head" zawiera nie jedną, ale dwie ballady.

Był to świadomy wybór i uważamy, że cały album

jest dzięki temu lepszy, ma trochę przestrzeni

i oddechu. Daje możliwość doświadczania

podróży podczas słuchania. Wielu metalowców

nie zgadza się z tym i chce jechać

cały czas na pełnym gazie! To dobre podejście,

ale nie dla nas. Nie jesteśmy w stanie być zespołem

prog rockowym czy prog metalowym,

ale kochamy taką muzykę i wierzę, że na tym

albumie jest więcej takiego klimatu, niż na

innych naszych dotychczasowych dokonaniach.

"Last Words" to próba przyjęcia niemal

popowego podejścia do pisania piosenek, gdzie

prostota, melodia i emocjonalny wpływ są na

pierwszym planie. Bardzo różni się od wszystkich

innych piosenek, które zrobiliśmy w przeszłości.

"Seven Days of Fire" podąża w przeciwnym

kierunku i jest pod dużym wpływem prz-

114

CHILDREN OF RAPTILE


erażającego i nieludzkiego riffowego monstrum,

jakim jest "...And Justice For All" Metalliki.

Krótko mówiąc, zdecydowaliśmy się

podjąć większe ryzyko na tym albumie. Może

nie każdemu się to opłaci, ale nam się opłaciło

i będziemy je podejmować w przyszłości.

Czy możesz opowiedzieć o procesie nagrywania

waszego najnowszego albumu "Heavy

is the Head"?

Ten album został nagrany w Raleigh, w Północnej

Karolinie, z producentem i przyjacielem

zespołu Stephenem Cline'em z TMF

Studios. Raleigh znajduje się 2 godziny jazdy

od naszych domów w Wilmington, więc nagrywanie

było trochę powolnym procesem, ponieważ

zatrzymywaliśmy się u niego na weekend

tu i tam, aby wykonać jak najwięcej pracy.

Oczywiście, nie jesteśmy znanym na całym

świecie zespołem i wszyscy pracujemy na pełny

etat. Dwóch z nas jest również żonatych,

więc nie możemy w pełni poświęcić się Children

of the Reptile. Proces ten był powolny,

ale skuteczny. Nie jesteśmy zawodowcami, ale

staramy się podchodzić do naszej pracy z profesjonalizmem

i wydajnością. Perkusja i bas

zostały nagrane dość szybko, ale wokale i gitary

zajęły nieco więcej czasu, aby uzyskać odpowiednie

brzmienie. Było to również nasze

pierwsze nagranie, w którym nie nagrywaliśmy

na żywo wszystkich podstawowych ścieżek

rytmicznych na raz. Tym razem najpierw została

nagrana perkusja, potem bas, potem gitary

rytmiczne, potem wokale, a na końcu solówki

gitarowe. Zajęło to trochę czasu, ale wierzymy,

że rezultaty są tego warte.

Co uważasz, za największą inspiracją dla

nowego albumu?

Proces pisania tego albumu był powolny i odbywał

się głównie w szczytowym okresie pandemii

Covid-19 w 2020 roku. Niektóre utwory

istniały już wcześniej, jak "Warriors of Light",

"Burner" i "Silent Circle". Reszta utworów została

napisana podczas pandemii i z oczywistych

powodów nie zostały one dobrze przetestowane

na żywo przed nagraniem. Uważamy,

że mroczniejsze, bardziej agresywne lub bardziej

introspektywne dźwięki są inspirowane

uczuciami, których wszyscy doświadczaliśmy

w tych trudnych czasach. Tytuł "Heavy is the

Head" odnosi się do naszej pewności siebie i

wiary w materiał. Naprawdę wierzymy, że jesteśmy

obecnie jednym z najlepszych zespołów

heavy metalowych, a jak mówi przysłowie,

na królu leży wielka odpowiedzialność! (Ozzie

użył wyrażenia "heavy is the head, that wears

the crown", nawiązując do tytułu albumu -

przyp. red.)

Foto: Molly Darden

Czego byście chcieli, aby wasi słuchacze doświadczali

słuchając waszej muzyki?

Mamy nadzieję, że pasja, radość i serce, które

wkładamy w tę muzykę są widoczne. Jesteśmy

czterema facetami, którzy są bardzo bliskimi

przyjaciółmi i mamy nadzieję, że nasza miłość

do siebie nawzajem jest widoczna. Nie jesteśmy

solowym projektem ani zespołem, który

zmienia członków na każdym albumie. Mamy

nadzieję, że ludzie, nawet jeśli nie lubią tego,

co robimy, uznają przynajmniej, że robimy to

na własny sposób, zamiast po prostu próbować

brzmieć dokładnie tak, ulubionych kapel

z lat 80. Mamy nadzieję, że ludzie myślą o nas

jako o zespole heavy metalowym, a nie thrash

metalowym/tradycyjnym metalowym/death

metalowym/black metalowym/sludge metalowym.

Gatunki mają znaczenie, ale tęsknimy

za ciężkimi albumami z lat 70., kiedy zespoły

nie bały się pójść na całość. Staramy się czerpać

z całego metalu, który lubimy, a który

wychodzi od 1969 roku. Chcemy włączyć go

w sposób, który wydaje nam się naturalny.

Metalowcy zbyt szybko zaszufladkowali

wszystko do kategorii "X brzmi jak Y i jest

gatunkiem Z". Nie spinajmy się tak!

Czy możesz nam opowiedzieć o szczególnie

pamiętnym koncercie lub doświadczeniu z

tras koncertowych?

Nawiązałem do tego wcześniej, mówiąc o naszej

piosence "Adventurers", którą napisałem

jako fantastyczną metaforę naszej podróży do

Chicago w 2019 roku, aby zagrać na Legions

of Metal Festival. Podróż z Wilmington w

Karolinie Północnej do Chicago w stanie Illinois

jest długa i trwa około 12-13 godzin. Jechaliśmy

dużym Chevy Suburbanem z przyczepą

zawierającą cały nasz sprzęt. Po drodze

przejeżdżaliśmy przez bardzo górzysty i ogólnie

odległy i wiejski stanu Wirginia Zachodnia,

który ma płatne drogi. Podczas naszych

podróży Pils (nasz basista) jest kierowcą, a ja

nawigatorem. Myślałem, że jestem sprytny i

znalazłem alternatywną trasę, która pozwoli

nam uniknąć opłat drogowych. W rzeczywistości

skończyło się na tym, że powoli wspinaliśmy

się na górę po szutrowej drodze w naszym

dużym samochodzie i ciężkiej przyczepie. Dotarliśmy

jednak na szczyt, a w drodze na dół

Pils odwrócił się do mnie i spokojnie powiedział:

"Wiesz, co jest naprawdę szalone?". Odpowiedziałem:

"Co, Pils?". Pils powiedział: "Nawet

nie mam teraz kontroli nad samochodem!". Tak,

po prostu powoli zjeżdżaliśmy w dół górskiej

drogi! Dotarliśmy na dół bez kraksy, wysiedliśmy,

aby ponownie ocenić sytuację, a zapach

spalonych hamulców unosił się w powietrzu!

Staliśmy obok głębokiego wąwozu i sterty

opon. Aby się trochę wyładować, zaczęliśmy

wrzucać opony do wąwozu. (śmiech) W wąwozie

było już pełno opon (i zardzewiały samochód),

więc nie uważam tego za zaśmiecanie.

Po tej bardzo głupiej formie odreagowania

stresu przegrupowaliśmy się i dotarliśmy

do celu. Ale na tym historia się nie kończy. W

drodze powrotnej zauważyliśmy, że silnik regularnie

się przegrzewa. Sam nie znam się zbyt

dobrze na samochodach, ale pozostali trzej

członkowie zespołu, zwłaszcza Chris, są

doświadczonymi mechanikami. Zdiagnozowali

pękniętą chłodnicę. Byliśmy tylko około

półtorej godziny w naszej 12-godzinnej podróży

do domu. W końcu dotarliśmy do sklepu

z częściami samochodowymi w Dayton w

stanie Ohio, zatrzymując się za każdym razem,

gdy silnik stawał się zbyt gorący, by dalej

polewać go wodą. Tam kupiliśmy chłodnicę za

pieniądze zarobione na festiwalu i trochę

uszczelniacza, aby zatkać wyciek z chłodnicy

na jakiś czas. Byliśmy przygotowani na zjechanie

na pobocze i zamontowanie nowej chłodnicy,

gdy uszczelniacz się zużyje. Na szczęście

nie zużył się do końca i zapewnił nam powrót

do domu. Z 12-godzinnej podróży zrobiła się

prawie 24-godzinna, a do Wilmington dotarliśmy

wraz ze wschodem słońca następnego

dnia. Jeśli macie fizyczną kopię albumu, wewnętrzne

zdjęcie jest jednym z tych, które zrobiłem

na drodze przed nami, gdy słońce dopiero

zaczynało wschodzić, kiedy zatrzymaliśmy

się na siusiu około 30 mil od naszego rodzinnego

miasta. To było przerażające, ale patrząc

wstecz, wszyscy zgadzamy się, że była to niezła

przygoda, więc napisałem o tym "Adventurers".

No cóż, granie w zespole metalowym obfituje

w wyzwania. Co uważasz, za największą

trudność, jeśli chodzi o prowadzenie zespołu?

Trudniej jest znaleźć słuchaczy. Metal zdecydowanie

nie jest już w głównym nurcie, przynajmniej

nie w Stanach Zjednoczonych, a rynek

tradycyjnego metalu, choć największy od

CHILDREN OF RAPTILE 115


szczytu w latach 80., wciąż jest najmniejszym

rynkiem heavy metalu. Dobrą wiadomością

jest to, że nikt, nawet największe zespoły w

NWOTHM, nie robią tego dla sławy i pieniędzy,

bo nie ma na to szans. Ogólna jakość tej

muzyki jest całkiem niezła! Złą stroną tego

jest oczywiście to, że sztuka, do której mamy

największą pasję w naszym życiu, tak często

musi iść w odstawkę, wobec wszystkiego innego,

co musimy robić, aby żyć. Przynajmniej

dla nas oznacza to, że nie jesteśmy w stanie

wydawać muzyki ani grać koncertów tak często,

jak byśmy chcieli. Robimy co w naszej mocy,

ale myślę, że zawsze będziemy chcieli więcej.

Co uważasz za najważniejsze wydarzenie w

swojej dotychczasowej karierze?

Wydanie "Heavy is the Head"! Jesteśmy z

niego bardzo dumni i jest to nasz pierwszy album,

który naprawdę został zauważony poza

naszym rodzimym regionem. Wydaje się, że

wszystkim się podoba i jak dotąd nie spotkałem

się z żadnymi złymi recenzjami.

W takim razie, jak radzisz sobie z krytyką lub

negatywnymi recenzjami, których na pewno

kiedyś doświadczyłeś?

Skłamałbym, gdybym powiedział, że krytyka

mnie nie rusza. Jesteśmy ludźmi, wkładamy w

to dużo krwi, potu i łez, a potem ktoś mówi o

tym coś gównianego, co zawsze jest do bani.

Ale, jak to jest z większością rzeczy w życiu,

uczysz się, że nie możesz kontrolować swojej

pierwszej myśli, ale możesz świadomie kontrolować

kolejną i swoją reakcję. Niektóre rzeczy

robimy z własnego wyboru, jak na przykład

dwa utwory ze znacznie dłuższymi czystymi

pasażami gitarowymi. Możesz nie zgadzać się

z tym wyborem i nie czujemy się z tego powodu

szczególnie poirytowani. To całkowicie

uczciwe i normalne, że coś się nie podoba! To

wybór, którego dokonaliśmy i którego się trzymamy,

ale nie jesteśmy tyranami i nie oczekujemy,

że wszyscy będą go przestrzegać. Czasami

krytyka będzie po prostu błędna lub dostarczona

w taki sposób, że będzie celowo nieprzyjemna,

i zawsze możemy powiedzieć, że

odzwierciedla to bardziej krytyka niż krytykowanego.

Nie wszystkie opinie są warte rozważenia!

Ostatecznie wierzymy w to, co robimy i

nie robilibyśmy tego, gdyby tak nie było. Trudno

jest, aby jakakolwiek krytyka przebiła się

przez dumę, jaką mamy z tego, co robimy,

chociaż większość opinii była dość pozytywna.

Foto: Molly Darden

Jak godzicie swoje życie osobiste z wymaganiami

bycia w zespole koncertowym?

To trudne, ale nie jesteśmy i prawdopodobnie

nigdy nie będziemy zespołem koncertującym

w pełnym wymiarze godzin. To po prostu nie

ma obecnie ekonomicznego sensu. Ceny benzyny

są drogie, Stany Zjednoczone to bardzo

duży kraj z dużymi odległościami do pokonania,

a konkurencja o uwagę ludzi jest większa

niż kiedykolwiek wcześniej. Podczas gdy cena

praktycznie wszystkiego, z wyjątkiem wynagrodzenia

mniejszego zespołu, wzrosła, wszyscy

musimy pracować w pełnym wymiarze godzin

w ciągu tygodnia, aby żyć. Tak więc w

miarę możliwości jeździmy w weekendy i gramy

na festiwalach, kiedy tylko możemy. Naszym

planem i nadzieją na 2024 rok jest zaproszenie

na kilka festiwali i zagranie na nich,

podczas gdy przez resztę roku będziemy jeździć

w weekendy po południowo-wschodnich

Stanach Zjednoczonych. Jak wspomniałem

wcześniej, dwóch z nas jest żonatych, ale nie

mamy dzieci. Nasi małżonkowie są wyrozumiali

i wspierają nasz zespół! Nawet z takim

podejściem, wszyscy jesteśmy po trzydziestce i

jesteśmy zmęczeni. Ciężko jest robić to wszystko,

ale to powód do dumy, że mamy ten

zespół, podczas gdy tak wielu naszych rówieśników

po prostu idzie do pracy, wraca do domu,

ogląda telewizję, je, śpi i tak dalej. Robimy

coś, na co pewnego dnia będziemy patrzeć z

dumą, a przyjaciele, których poznaliśmy w całym

kraju i na świecie, nigdy nie zostaną zapomniani.

Jak utrzymujesz motywację i inspirację do

tworzenia nowej muzyki przez ten cały czas?

Mówiąc szczerze, nie jest to zbyt trudne. Posiadanie

dość stabilnego składu zespołu przez

ponad 10 lat naszej współpracy oznacza, że

wszyscy jesteśmy blisko jak rodzina i muzycznie

nadajemy na tych samych falach. Chcemy

się rozwijać i eksperymentować w tym samym

kierunku. Największą radość sprawia

nam wspólne tworzenie nowych piosenek.

Jesteśmy typem ludzi, którzy jeśli nie tworzą

czegoś w jakiś sposób, to robią to gdzie indziej.

Zawsze są okresy, w których kreatywne soki

nie płyną, ale dla nas jeszcze nie wyschły. Kiedy

to przestanie być zabawne i satysfakcjonujące,

nie sądzę, byśmy mieli jakiekolwiek

opory przed zawieszeniem zespołu. Myślę jednak,

że to jeszcze długa droga!

Jakie jest według Ciebie największe nieporozumienie

związane z muzyką heavy metalową?

Ogólnie rzecz biorąc, ludzie uważają, że jest

ona o wiele mniej zróżnicowana niż jest w rzeczywistości.

Nie tylko pod względem dźwięków,

ale także pod względem tożsamości tych,

którzy ją wykonują. To fenomen na skalę światową,

który przetrwał i prosperował pomimo

niemal całkowitego braku wsparcia ze strony

mainstreamu. Żaden inny gatunek nie może

tego powiedzieć. Społeczność metalowa nigdy

nie będzie tak liczna jak populacja "normalnych

ludzi", ale ten coraz bardziej szalony

świat produkuje ich mniej niż kiedykolwiek

wcześniej, a heavy metal zawsze jest dla wyrzutków

i dziwaków.

Czy uważasz media społecznościowe za

ważne dla funkcjonowania zespołu takiego

jak Children Of Reptile?

To konieczność. Zwłaszcza jeśli weźmiemy

pod uwagę to, o czym mówiłem wcześniej,

czyli problemy ekonomiczne związane z byciem

zespołem koncertującym w pełnym wymiarze

godzin. Musisz dotrzeć do fanów w

inny sposób, jeśli nie możesz fizycznie przejechać

całego kraju, aby ich poznać trzy lub

cztery razy w roku!

Jak rozumiesz znaczenie społeczności wokół

muzyki metalowej?

Poruszyłem to wcześniej, ale społeczność jest

niezbędna, gdy istniejesz poza głównym nurtem.

Jedną z najbardziej wpływowych i inspirujących

książek, jakie kiedykolwiek przeczytałem,

jest "Our Band Could Be Your Life"

Michaela Azerrada. Została ona napisana o

podziemnej scenie punkowej w Stanach Zjednoczonych

w latach 80. Opisuje szczegółowo,

w jaki sposób zespoły takie jak Black

Flag i Husker Du były w stanie nawiązywać

kontakty z innymi zespołami, fanami, wytwórniami

płytowymi i promotorami w całym kraju,

aby zasadniczo stworzyć własny rynek i

scenę muzyczną niezależną od głównego nurtu

rocka. Od tamtego czasu ta formuła networkingu

nieco się zmieniła, więcej odbywa się

online. Musisz zaprzyjaźnić się z innymi zespołami

metalowymi i fanami z wielu powodów.

Oczywiście są te praktyczne: potrzebujesz

fanów, potrzebujesz innych zespołów do

grania, potrzebujesz miejsc, w których możesz

się zatrzymać, gdy jedziesz do ich miast. Ale

ważniejsze są te emocjonalne. Nawiązane

więzi są najważniejszym powodem do grania

heavy metalu. Wszyscy jesteśmy pełnymi pasji

ludźmi, a brak uznania i bogactwa głównego

nurtu sprawia, że ciężko jest wybrać takie życie.

Gdybyśmy nie mieli w tym wspólnoty, nie

mielibyśmy zbyt wiele.

Igor Waniurski

116

CHILDREN OF REPTILE


pomógł nam zdobyć rozgłos w Europie, podczas

gdy Shadow Kingdom pomaga nam tutaj,

w Stanach Zjednoczonych.

HMP: Wspaniale usłyszeć kontynuację Waszego

debiutu "Into the Night" (2019), choć

zdaje się, że Breanna Whipple przed czymś

ostrzega na okładce "Shattered Vanity".

Joel Starr: Modelka na okładce "Shattered

Vanity" to tak naprawdę nie Breanna Whipple,

a Kristin Cooper. Na okładce ostrzega

przed ciężkim i obskurnym metalem.

Czy tytuł Waszego nowego albumu "Shattered

Vanity" odzwierciedla spowodowaną

czymś frustrację?

Nie. Utwory są ciężkie, ale opowiadają historie

rodem z horrorów.

Rozbita próżność

Ostatnio coś mi się chyba Portlandu zachciało. Nie dość, że uczestniczyłem

w koncercie Unto Others, to jeszcze zrobiłem wywiad z drugim tamtejszym

zespołem. Przy czym Leathürbitch na "Shattered Vanity" gra inny heavy metal,

bliższy szalonemu US speed metalowi. Nie ma tam śladu po żadnym gothicu, a

raczej słychać inspiracje tradycjami gatunku. Na pytania odpowiada wokalista

Joel Starr.

Tworzycie obecnie idealny zespół, czy jest

coś, co staracie się udoskonalić?

Myślę, że żaden zespół nie jest idealny, ale w

tym jesteśmy bardzo zgrani i dobrze się rozumiemy.

Z każdym koncertem i albumem

doskonalimy naszą pracę zespołową.

Podoba mi się, że po przyzwyczajeniu się do

ekstremalnej energii uchwyconej na "Shattered

Vanity" słuchacze pozostają z mnóstwem

detali do rozgryzienia. Nie gracie prostackiego

punk rocka, lecz ciekawy speed metal.

Który aspekt komponowania wskazałbyś jako

Twój ulubiony?

A może uważasz, że Wasza muzyka lepiej

pasuje do Shadow Kingdom Records razem z

np. Savage Master, Sacrifice i Tyrant?

Jasne, nasza muzyka świetnie pasuje do Shadow

Kingdom Records. Jesteśmy zaszczyceni

i uprzywilejowani, że możemy być częścią wytwórni,

która wspiera tak wiele wspaniałych

zespołów.

Powiedz proszę coś o Waszym niedawnym

udziale w festiwalu Frozen In Time. Dostaliście

tylko pół godziny, ale plakat wyglądał,

jakby zanosiło się na ogromną kalifornijską

imprezę.

To była kapitalna impreza. Frozen In Time

okazał się absolutną rozpierduchą, a wszystkie

zespoły były niesamowite. Graliśmy krótko,

ale czujemy ogromną wdzięczność za to, że zostaliśmy

zaproszeni!

Dlaczego zdecydowaliście się zagrać koncert

premierowy "Shattered Vanity" akurat z

Muzyka zawarta na "Shattered Vanity" to

dzikie metalowe szaleństwo. Jak zaciekła

atmosfera panowała podczas sesji nagraniowej?

Atmosfera w studiu była bardzo zacięta. Przy

produkcji tej płyty pracowaliśmy z naszym dobrym

przyjacielem Charliem Korynem i jak

zwykle było super zabawnie.

Ale co najmniej część tych kawałków stworzyliście

kilka lat temu.

Tak. Utwory "Shadow Mistress" i "Morphina"

zostały nagrane i wydane na limitowanej kasecie

w 2020 roku. Pierwotnie napisaliśmy numer

"Shattered Vanity" na naszą EP-kę z 2018

roku, ale wtedy zdecydowaliśmy się jeszcze jej

światu nie pokazywać.

Czy "Shattered Vanity" brzmiałby tak samo,

gdybyście nagrali go zaraz po "Into the

Night"?

Z całą pewnością nie brzmiałby tak samo.

Oprócz zmian w składzie, wszyscy w tym zespole

bardzo się rozwinęliśmy i teraz jesteśmy

znacznie lepszymi muzykami niż byliśmy w

2019 roku.

Co się stało, że wkrótce po wydaniu "Into the

Night" zmieniliście większość składu?

Tuż po wydaniu "Into the Night" z powodów

osobistych rozstaliśmy się z naszym perkusistą

Meshachem Babcockiem oraz z basistą Andrew

Sylvia, a nasz gitarzysta Sebastian Silva

zaczął tak dużo koncertować z Idle Hands,

że w końcu postanowił poświęcić się tylko temu

zespołowi.

Jak znaleźliście nowych członków zespołu?

Poprzez pocztę pantoflową. Portlandzka scena

metalowa jest bardzo zgrana, wszyscy się znają.

Foto: Leathürbitch

Dziękuję! Moją ulubioną częścią tworzenia

kompozycji jest komponowanie melodii oraz

moment, w którym sekcja rytmiczna naprawdę

zaczyna działać.

Dzięki temu, że nie grasz na żadnym instrumencie

tylko śpiewasz, możesz skoncentrować

się na byciu frontmanem.

Jak najbardziej, jestem frontmanem i liderem

Leathürbitch. Na każdym koncercie staram

się zaprezentować jak najlepiej. Nie mam wątpliwości,

że wnoszę do zespołu pozytywną i

radosną energię.

Dlaczego w okresie między pierwszym a drugim

albumem zmieniliście wytwórnię z High

Roller Records na Shadow Kingdom Records?

Jak ważne dla Waszej logistyki okazuje

się to, że High Roller ma siedzibę w

Niemczech, a Shadow Kingdom w USA?

Nasza umowa z High Roller obejmowała tylko

jedno EP oraz jedno LP, więc po wydaniu

"Into the Night" się zakończyła. High Roller

Black Water, Time Rift i Nyx Division, skoro

nie należą oni do Shadow Kingdom Records?

Zdecydowaliśmy się zagrać koncert z tymi zespołami,

ponieważ uważamy ich za naszych

dobrych przyjaciół. Nie jesteśmy pewni, czy są

oni powiązani z jakimikolwiek wytwórniami,

ale na pewno nie z Shadow Kingdom.

Skoro "Shattered Vanity" nie jest aż tak nowym

materiałem dla Was, jak dla Waszych

fanów, zas tanawiam się, czy pracujecie już

nad jego następcą? Zamierzacie kontynuować

ten sam styl czy trochę poeksperymentować?

Rozpoczęliśmy już pracę nad naszym trzecim

albumem. Usłyszysz na nim wiele nowych dla

nas elementów. To wszystko, co mogę na razie

zdradzić.

Sam O'Black

LEATHÜRBITCH 117


HMP: Cześć. Jak się masz?

Oli Drake: Cześć. Nadwyrężyłem sobie struny

głosowe podczas ostatniej próby Evile.

Zbyt dużo śpiewałem (śmiech).

Czułeś krew w gardle?

Tym razem nie, bo nauczyłem się operować

głosem trochę lepiej niż dawniej (śmiech).

Ojcowska trwoga

Ambasadorzy brytyjskiego thrash metalu właśnie wydali swój drugi longplay

po reaktywacji. O ile powrotny "Hell Unleashed" (2021) precyzyjnie trafił w

gusta wściekłych thrashersów, nowy krążek "The Unknown" eksperymentuje z

alternatywnym podejściem i odsłania ludzki aspekt otoczenia, w jakim żyje lider,

gitarzysta, wokalista i główny kompozytor formacji, Oli Drake. W niniejszym

wywiadzie opowiada on o wartościach, dla których warto mu było zrezygnować ze

starań o dołączenie do Destruction w 2021 roku.

Informacja na ten temat była dostępna już od

zeszłego roku. Dość wcześnie weszliście na

rozpiskę. Jesteś jeszcze w Anglii, czy już w

Hiszpanii?

Udział w Resurrection Fest faktycznie ogłosiliśmy

już dawno. Niemniej, wciąż znajduję

się w Anglii.

W Polsce, a tak naprawdę, to wszędzie spotykamy

się ze świetnym przyjęciem. Na pewno

Południowa Ameryka domaga się Evile, a byliśmy

tylko jeden raz w Kolumbii. Ciężko pogodzić

regularne trasy z zobowiązaniami zawodowymi

oraz rodzinnymi. Musimy liczyć

się z wysokimi kosztami podróży. Nastawiamy

się na jak najwięcej festiwali w 2024 roku.

Jeśli nauczysz dzieci grać na instrumentach,

kto wie, może będziecie kiedyś wspólnie koncertować

po całym świecie?

(śmiech) Jeśli wykażą chęć nauki, to jak

najbardziej, ale nie chciałbym ich do niczego

zmuszać. Niech same wybiorą, czym chcą się

zajmować w życiu dorosłym. Patrząc na kierunek,

w jakim zmierza dziś przemysł muzyczny,

nie rekomendowałbym kariery muzycznej.

No nie wiem, chyba że coś się zmieni.

Spotkałeś się z problemem "cancel culture" w

praktyce?

Tylko w Internecie, gdy ktoś się na kogoś irytuje

za negatywne słowa. Osobiście jestem

zdania, że powinno się uczciwie mówić, co się

myśli, ale nie należy uprawiać mowy nienawiści.

118

Cieszę się, że możemy dzisiaj porozmawiać,

dlatego że uważam Ciebie za lidera jednego

z najlepszych brytyjskich zespołów thrash

metalowych.

Dziękuję. To wiele dla mnie znaczy.

Widzę, że masz na ścianie zawieszone logo

"Old Rake".

(śmiech) To moje imię, ale zamiast Ol Drake,

napisałem dla żartu Old Rake. Używam to logo

za każdym razem, gdy streamuję coś na

Twitchu.

Lubisz, gdy ktoś mówi do Ciebie Oliver?

Właśnie, że nie lubię Oliver. Wolę albo Ol

albo Oli.

Niedawno Evile zrobiło próbę, prawdopodobnie

dlatego, że w ten weekend wybieracie się

do Hiszpanii.

Zgadza się. Zagramy na Resurrection Fest.

EVILE

Czyli ominęła Cię dzisiaj Pantera.

Foto: Evile

Jasne, że super byłoby doświadczyć ich występu

na Resurrection Fest, ale akurat potrzebowałem

dzisiaj być w domu, a kilka tygodni

temu specjalnie poleciałem zobaczyć ich koncert

w Berlinie.

Natomiast weekend, w którym ukaże się nowy

album Evile, pt. "The Unknown", spędzicie

na Litwie. Chyba nie spodziewaliście się,

pracując nad tą płytą, że jej premierę spędzicie

akurat na Litwie wraz z Bobem Vylanem?

Zapowiada się całkiem fajnie, ale nie zgadłbym

(Oli się śmieje, a w słowie "Vylanem" nie

ma literówki - przyp.red.).

Z Evile wybierasz się teraz do Hiszpanii, w

lipcu na Litwę, w planach masz też trochę

weekendowych sztuk w Anglii. Gdzie jeszcze

chciałbyś zagrać show promujące "The

Unknown"?

No dobrze, Oli. Opowiedz mi proszę o okolicznościach,

w jakich pracowaliście nad "The

Unknown".

Nasz poprzedni longplay, "Hell Unleashed"

(2021), był wyjątkowo szybki, agresywny i

chaotyczny. Aby się nie powtarzać, postanowiliśmy

stworzyć tym razem jego przeciwieństwo.

Eksperymentowaliśmy więc z tempami,

których nigdy dotąd nie stosowaliśmy. Dotychczas

cała nasza muzyka była albo zabójczo

szybka, albo utrzymana w średnim tempie,

nigdy pomiędzy. Spodobało nam się nasze

nowe podejście i podążyliśmy w jego kierunku,

aż powstała cała płyta w takim charakterze.

Nie po raz pierwszy gracie wolniejsze

kawałki, żeby wymienić choćby "In Memoriam"

(2011).

Zawsze zdarzały nam się wolniejsze, w proporcji

osiemdziesiąt do dwudziestu, ale na "The

Unknown" odwróciliśmy te proporcje.

Czy zatem zgodziłbyś się, że ten nowy album

bardziej sprzyja kontemplacji niż headbangingowi?

Trochę. Kontemplacja może wynikać z tematów

poruszanych w lirykach, ale nie brakuje

tu również headbangingowych riffów. Zadbałem,

żeby tempo sprzyjało zachowaniu odpowiedniego

groove.

Jak należy rozumieć krążące w powszechnym

obiegu stwierdzenie, że liryki na "The Unknown"

należą do najbardziej osobistych w

Twojej muzycznej karierze?

Liryki wielu thrashowych zespołów dotyczą

horrorów i wojen. Pisząc teksty na "The Unknown"

zdecydowaliśmy się na inne tematy,

dlatego że pierwsze standardowe próby twórcze

nie bardzo mi wychodziły, dopóki nie zająłem

się bliższymi mi zagadnieniami. Wkrótce

przekonałem się, jak dobrze pasują one do

wolniejszych temp utworów. Charakter wykluwających

się kompozycji pozostawiał znacznie

więcej przestrzeni na wokal i kładł większy

nacisk na znaczenie tekstów. Aż się prosiło,

żebym śpiewał o prawdziwym życiu, a nie

o wątkach fantastycznych.


Uwagę przykuwają zwłaszcza Twoje wyznania

dotyczące ojcowskich trosk. Jak wyjaśniłbyś

je tym słuchaczom, którzy nigdy nie

byli i nigdy nie zostaną ojcami?

Dobre pytanie, bo faktycznie może być im

ciężko podzielić moje rodzicielskie wątpliwości.

Sam ich dawniej nie rozumiałem. Nie

potrafiłbym ich wyjaśnić samemu sobie z okresu

zanim zostałem ojcem. Pojawienie się na

świecie potomstwa kompletnie zmienia całe

życie. Twój czas nieodwołalnie przestaje być

Twoim czasem, a staje się czasem podporządkowanym

wychowywaniu małych ludzkich

istot. Upraszczając, sytuację porównałbym do

zajmowania się zwierzętami domowymi.

Niektórzy ludzie uwielbiają swoje koty lub

psy, a gdy je tracą, cierpią przeokrutnie. Znacznie

trudniej opiekuje się ludźmi niż zwierzętami,

bo jest to ciężka i pełna obaw praca dwadzieścia

cztery godziny na dobę, siedem dni w

tygodniu. Ojcowski lęk staram się odzwierciedlić

w tytułowym utworze "The Unknown".

Co dobrego chciałbyś powiedzieć o swoich

dzieciach?

Są wspaniałe, zabawne, piękne. Bycie ich ojcem

jest najwspanialszą rzeczą, jaka kiedykolwiek

mi się przydarzyła. Warto mi się dla nich

starać.

Czy to działa tak, że pozytywne zdanie o

własnych dzieciach odzwierciedla pozytywną

opinię rodzica na własny temat?

Możliwe (śmiech), jednak gdy moja żona była

w ciąży, sam potrzebowałem się zmienić, dojrzeć,

a i tak pod wieloma względami nadal czuję

się dzieckiem. Nie mógłbym z pełnym przekonaniem

powiedzieć, że one mnie przypominają,

dlatego że wszystko u nich znajduje się

na etapie rozwoju. Starsza córka nie ukończyła

jeszcze sześciu lat. Sam nie wiem, na ile podziela

moje poczucie humoru (śmiech).

W teledysku do utworu tytułowego "The

Unknown" pojawia się kilka dziecięcych ujęć.

Należą one do Twoich dzieci, czy wziąłeś je

z zasobów internetowych?

Pokazujemy tam dzieci reżysera teledysku. Logistycznie,

nie byliśmy w stanie zabrać na plan

zdjęciowy moich dzieci. Za dużo byłoby z tym

zamieszania i po prostu nie sprawdziłoby się

to.

Foto: Steve Dutton

Foto: Steve Dutton

Na co patrzą postaci z okładki "The Unknown"?

Patrzą w nieznane. Poinformowałem grafika

Elirana Kantora, o czym śpiewam na płycie.

On jest w identycznym wieku, co ja. Może

dlatego natychmiast podchwycił klimat. Sam

ma dziecko, więc odparł, że w stu procentach

mnie rozumie. Chciałem tylko, żeby okładka

wyglądała prosto i dobitnie, oraz żeby zawierała

nieco niebieskich odcieni. Perfekcyjnie

wywiązał się z zadania. Obraz idealnie oddaje

ojcowskie troski.

Zastanawiam się, czy dobrym pomysłem byłoby,

gdyby przyszły ojciec podarował

egzemplarz "The Unknown" własnej żonie w

ciąży, aby przekazać jej, jak sam się czuje?

(śmiech) Daj mi chwilę na zastanowienie. A

więc, tak, myślę, że to dobry pomysł. Powiedziałby

jej w ten sposób, że ma pewne wątpliwości

i lęki. Nie ma tam niczego w rodzaju: "o

boziu, nie chcę żadnych dzieci".

Wątpliwości, lęki, a nawet halucynacje.

Owszem (śmiech).

Jak w tym kawałku rozpoczynającym się od

nałożonych na siebie niezrozumiałych dźwięków

gadającego tłumu. Jak on się nazywał?

"Beginnig of the End"?

Tak, ale "Beginning of the End" dotyczy czegoś

innego. Bliska osoba z mojej rodziny zapadła

na demencję. Pojawiły się u niej symptomy

choroby Alzhaimera. Nałożone na siebie głosy

odpowiadają problemowi utraty zdolności

rozpoznawania osób. Chorym wydaje się, że

nikt ich nie słucha, lub że ktoś im coś kradnie.

Przykro wygląda ich życie i śmierć. Wyobraź

sobie, że kogoś kochasz, a przynajmniej lubisz

i szanujesz, ale w pewnym momencie ta osoba

zmienia się nie do poznania. Smutne.

Przekazujecie tego rodzaju emocje w swojej

muzyce.

Naszym zamiarem nie jest przekazywanie słuchaczom

negatywnych emocji, a jedynie ukazanie

osobistych spraw, przez które sam przechodziłem

i przechodzę. Życie stawia przede

mną sporo wyzwań. "At Mirror's Speech" dotyczy

postrzegania własnego wizerunku oraz

samooceny, z czym również musiałem się w

życiu zmierzyć. "The Mask We Wear" dotyczy

zaś zakładania fałszywej maski w okresie cierpienia

na depresję. Jak widzisz, płyta nie jest

monotematyczna.

Aczkolwiek przez wiele kawałków przewija

się wspólny wątek hipokryzji: dostrzegam jej

nikczemną obecność w "The Mask We

Wear", "Sleepless Eyes", "Out Of Sight", "At

Mirror's Speech", "Reap What You Saw",

oraz w pewnym sensie w "Beginning of the

End". Z czego to wynika?

Hipokryzja nadaje ton kilku nowym utworom,

ponieważ niejednokrotnie padałem jej ofiarą,

co mocno dało mi w kość. Jak więc widzisz, w

moich tekstach znajduje się okno, przez które

można zajrzeć do mojego świata, ale niekoniecznie

trzeba to robić. Dla wielu ludzi istotniejsze

jest, by liryki pasowały do charakteru gry

sekcji instrumentalnej. Myślę, że wielu słuchaczy

nie zagłębia się w znaczenie tekstów i śpiewa

je, gdy tylko muzyka dobrze im brzmi.

Mam nadzieję, że całokształt jednak jest wystarczająco

pozytywny, by wprawiać odbiorców

w lepszy nastrój.

I dodawać im sił.

Na zasadzie empatii. Ludzkie problemy są

uniwersalne. Ktoś może przechodzić przez to

samo i usłyszeć ode mnie, że nie jest sam, a

EVILE 119


dzięki temu poczuć się zrozumianym i nabrać

otuchy.

Poza tym, masywne brzmienie "The Unknown"

zawiera niesamowitą wręcz moc.

Gdyż zadbaliśmy o potężną produkcję i dobrze

słyszalny bas. Uważam, że w muzyce metalowej

bas jest zbyt często spychany na dalszy

plan, a nam na nim zależy. Celowo stroimy

gitary niżej.

Znaczącą rolę odgrywa u Was także gitara

rytmiczna.

Zdecydowanie.

Adam Smith figuruje na Metal Archives

jako gitarzysta na poprzednim albumie "Hell

Unleashed", ale tylko jako gitarzysta (rytmiczny)

na "The Unknown".

Oj, nie wiem, kto opublikował taką informację,

bo Adam dołączył do Evile dopiero po

ukończeniu procesu komponowania "Hell

Unleashed", a na "The Unknown" bardziej

się udziela - napisał choćby główny riff utworu

"Monolith". Nie jest tylko gitarzystą rytmicznym,

skoro gra niektóre solówki.

W press kitcie można wyczytać, że "The Unknown"

jest najbardziej skrupulatnie przygotowanym

albumem Evile. Z czego wynika ta

różnica?

Można tak powiedzieć, przy czym jak dla

mnie różnica bardziej sprowadza się do potężnego

brzmienia, a nie do uważniejszego potraktowania

drobiazgów. Poszczególne utwory

Foto: Evile

posiadają potencjał do poruszenia szerszej

publiczności. Spodziewamy się, że na festiwalach

rozruszamy cały tłum, a nie tylko część

robiącą mosh pit. Gdy gramy killery, niektórzy

szaleją na maksa, ale wiele osób stoi nieruchomo.

Mamy nadzieję, że gdy zagramy coś z

"The Unknown", wszyscy będą się bawić w

najlepsze. Podjęliśmy już decyzje co do naszej

nowej koncertowej setlisty, ale jeszcze jej nie

wykonywaliśmy na scenie więc dopiero okaże

się, jak to wyjdzie w praktyce.

Jak bardzo zmieni się atmosfera Waszych

przyszłych koncertów?

Niekoniecznie się zmieni, dlatego że nowe

utwory pasują do naszych starszych kawałków

typu "Cult" (2011) "Bathe In Blood" (2007),

czy "In Memoriam" (2011).

Sięgnijmy do historii. Jak to było, że w 2009

roku wspierałeś na żywo Destruction?

Schmier kojarzył mnie, bo już wtedy lubił

muzykę Evile. Pamiętam, jak mówił o nas, że

jesteśmy jednym z dobrych, nowych zespołów

thrash metalowych. Utrzymywaliśmy kontakt

i nieraz podczas festiwali oglądaliśmy rozmaite

występy z boku sceny. Gdy gitarzysta Destruction,

Mike Sifringer, połamał sobie palce

podczas walki karate w mosh pitcie, Schmier

zagadał do mnie, że może zagrałbym z nimi

kilka koncertów. Zgodziłem się i dostałem

około cztery tygodnie na nauczenie się ich setlisty.

Wyszło fantastycznie.

Dwa lata temu Mike Sifringer opuścił Destruction.

Brałeś pod uwagę taką opcję, by go

zastąpić na dobre?

Krótko rozmawiałem o tym ze Schmierem,

ale nigdy nie dotarliśmy do punktu, w którym

powiedzielibyśmy sobie: "zróbmy tak!". Nie

otrzymałem od niego bezpośredniej propozycji.

Gdybyśmy zdecydowali się na coś takiego,

Evile przestałoby istnieć. Poświęcam temu zespołowi

tak wiele czasu, że nie dałbym rady

działać na dwa fronty.

Sam O'Black

HMP: Witaj jak samopoczucie na dwa miesiące

przed wydaniem nowej płyty?

Ben Radtleff: Witaj, humory nam dopisują.

Jesteśmy podekscytowani, jak fani zareagują

na nasz nowe wydawnictwo.

Jak na razie Wasz debiut spotka się z bardzo

pozytywnym odzewem, czy jesteś zadowolony

z tego, co osiągnąłeś do tej pory?

Tak, bardzo. Poszło o wiele lepiej, niż ogólnie

oczekiwano, więc uznalibyśmy to za sukces.

Jak będzie wyglądać promocja nowego materiału

i jakie macie w związku z nim oczekiwania?

Zrobiliśmy sporo szumu w Internecie, a także

zrobiliśmy kilka wydarzeń i koncertów, aby

pomóc w promocji albumu.

Pochodzisz z kraju, który spłodził takie legendy

jak Marcyful Fate, Artillery czy Invocator.

Czy uważasz, że w Danii jest zespół,

który może osiągnąć podobny status?

Tak, we współczesnych czasach mamy wiele

świetnych zespołów. Night Fever, Killing,

Persecutor, Swartzheim, Crimson Burial i

wiele innych. Generalnie uważam, że duńska

scena metalowa nigdy nie była silniejsza niż

teraz.

Jakiej muzyki słuchasz na co dzień i które

zespoły miały na ciebie największy wpływ?

Jesteśmy bardzo różni. Osobiście słucham dużo

punka i hardcore'u poza thrashem. Ale także

hip-hop, reggae i occational jazz.

Jak wygląda obecnie scena w Danii?

Jak wspomniałem wcześniej, nie wierzę, aby

kiedykolwiek była tak silna jak dzisiaj. Aktualnie

mamy wiele bardzo imponujących kapel

pochodzących z Danii.

Czy możesz coś zarekomendować?

120

EVILE


Tak, mamy wielu przyjaciół, którzy grają w

świetnych zespołach. Poza wyżej wymienionymi

moglibyśmy mówić o Afdod, Undergang,

Strychnos, Putrid Abortion, Steel Inferno,

Plaguemace, Konvent, Bound Hands i

Social Decline. Wszystkie bardzo różne, ale

naprawdę świetne na wiele sposobów.

Jak odnajdujesz się w obecnym świecie wśród

tysięcy nowych zespołów, w których każdy

może teraz nagrać płytę?

Ach, najlepiej byłoby to ująć jak mała ryba w

ogromnym stawie.

Czy uważasz, że teraz jest trudniej istnieć

zespołowi niż w latach 80.?

Nie, absolutnie nie. Wierzę, że media społecznościowe

są najlepszym narzędziem ze

Duński Walec

Fala New Wave Of Thrash Metal dotarła także do Danii, do której należy

również Demolizer. Jeżeli chcecie się dowiedzieć coś na temat samej kapeli, jak i

obecnej sceny w kraju Kinga Diamonda zapoznajcie się z poniższym niestety bardzo

skąpym wywiadem.

wszystkich, ponieważ pozwalają ci rozmawiać

bardzo bezpośrednio z publicznością, a jeśli

chcesz słuchać i faktycznie się tam dostać,

masz najpotężniejsze narzędzie z nich wszystkich

na wyciągnięcie ręki. Również nagrywanie

i tworzenie muzyki nigdy nie było łatwiejsze

dzięki tym ostatnim kilku latom, ogromnym

postępom technologicznym, jeśli chodzi

o nagrywanie muzyki itp.

"Post Necrotic Human" ukaże się w kilku

formatach, CD, winylowym oraz cyfrowym,

który z nich jest dla Was najważniejszy?

Nie, będzie dostępny tylko w wersji winylowej

i cyfrowej. Osobiście jestem za winylem, ale

mam nadzieję, że pewnego dnia zobaczę go

również na CD.

Okładka albumu nawiązuje stylistycznie do

Gamma Bomb czy Municipal Waste, czy to

był zamierzony efekt?

Nie mam pojęcia. Po prostu powiedzieliśmy

naszemu artyście Andrejowi, aby po prostu

zrobił coś dzikiego z martwym kolesiem, który

ucieka z niewoli. Myślę, że to zrobił.

Dzięki za wywiad, jakieś rada dla naszych

czytelników?

Stay heavy, słuchaj dużo thrash metalu i pamiętaj,

aby buntować się przeciwko władzy!

Dziękuję.

Erich Zann


HMP: Gratuluje nowej płyty, jest naprawdę

bardzo dobra. Jakie macie oczekiwania wobec

nowego materiału?

Pat Ranieri: Dziękuję bardzo Erich! Doceniam

miłe słowa! Spodziewamy się, że ten album

wysadzi ludzi z pieprzonej wody! I zostawcie

ich martwych na poboczu drogi, gdzie

nikt nie przyjdzie po ich ciała! Myślę, że jest

naprawdę mocny i naprawdę oryginalny, a do

tej pory wszystkie recenzje były 8,5-9,5/10!

Mam nadzieję, że ten album zdobędzie młodszych

fanów i sprawi, że kolesie należący do

Czyli powrót Czarownicy

Po 14 latach kiedy już myślałem, że spłonęła na stosie, Czarownica powraca

z bardzo dobrym albumem. Zapoznajcie się z tym, bo warto wiedzieć, co ma

do powiedzenia na temat Hellwitch w totalnie odjechanej rozmowie założyciel i

główna czarownica Pat Ranieri. Zapraszam.

2021 roku i nagrać nowy material w roku

2022!

Wszystkie wasze wydawnictwa były zawsze

bardzo wysoko oceniane. Jak myślisz, co było

powodem, że nigdy nie zdobyliście takiego

uznania jak choćby Sadus czy Atheist?

Myślę, że nasz pierwszy album, "Syzygial Miscreancy",

przeszedł przez głowy słuchaczy!

Otrzymał dobre recenzje, ale wiele osób go nie

zrozumiało! Był zbyt techniczny, zbyt wiele

zmian tempa itp. W 1990 roku mogło się

dziać zbyt wiele dla przeciętnego słuchacza!

Pamiętam, że około 1991 roku jakiś koleś powiedział

mi wtedy, że nasze kompozycje nie

"płyną" i są zbyt "nierówne". Myślę, że "Terraasymmetry"

było nieco mniej chaotyczne,

zachowując jednocześnie prawdziwe brzmienie

Hellwitch. W tym okresie byliśmy w Wild

Rags, tylko żeby mogli coś zarobić, a potem w

innych wytwórniach zdzierających z kapel.

Myślę, że to był największy problem. Nie mieliśmy

promocji, którą zapewniały wytwórnie

takie jak Roadrunner.

Wiem, że to może za wcześnie, ale czy macie

już jakieś plany na przyszłość?

Nigdy nie jest za wcześnie na plany na przyszłość!

Zwłaszcza gdy wiążą się one z eksterminacją

ludzkości! Właśnie zakończyliśmy

trasę po wschodnim wybrzeżu USA i gramy na

festiwalach prawie co miesiąc przez resztę

2023r. i początek 2024r. Planujemy uczcić

naszą 40. rocznicę w 2024r. z bardziej rozległą

trasą. Wkrótce wydamy również dodatkowe

teledyski z "A.I.", a także kilka zakulisowych

filmów z albumu.

starej szkoły (tacy jak ja!) będą szczęśliwi!

14 lat minęło od wydania "Omnipotent Convocation"

aż do teraz, co było powodem tak

drugiej przerwy?

"Omnipotent C." był trochę trudny do nagrania.

Nasz perkusista nie był wtedy zbytnio zaangażowany

i to naprawdę opóźniło nas w pójściu

naprzód. Pracowaliśmy nad nowymi kawałkami

tu i tam, ale nie było to łatwe. Kiedy

Brutal Brian dołączył w 2015 roku, zespół

ponownie wystartował! W ciągu kilku lat napisaliśmy

kilka nowych utworów. Byliśmy zakontraktowani/ustawieni

na nagranie "Annihilational

Intercention" w 2019 roku, ale

miałem problemy zdrowotne z gardłem, a potem

przyszedł Covid! Te czynniki zatrzymały

wszystko! W końcu udało nam się odpalić w

Foto: Hellwitch

Pomiędzy pierwszą a drugą płytą przerwa

była jeszcze dłuższa, bo aż 19 lat. Powiedz,

proszę, czy wy zawsze będziecie mieli tak

długie przerwy pomiędzy kolejnymi wydawnictwami?

Niestety, mój sojusz z Lucyferem nie pozwala

mi na dostęp do takich informacji. Nie jestem

pewien. Jeśli dojdzie do kolejnej pandemii,

może to być długie oczekiwanie na kolejny album.

Jeśli pojawią się inne nieprzewidziane

okoliczności, może to również wpłynąć na to,

jak szybko będziemy mogli wrócić do studia.

Ale mogę powiedzieć, że już teraz piszemy nowe

kompozycje na następcę "Annihilational

Intercention"!

Jesteś w branży muzycznej od 40 lat, jak widzisz

ewolucję muzyki przez te wszystkie lata,

co uważasz za plus, a co za minus?

Postrzegam to jako spiralę w dół. Większość

oryginalności została utracona. Większość albumów

ma obecnie podobną produkcję. Większość

zespołów po prostu wypluwa riffy z recyklingu

z minionych dni. Kilka miesięcy temu

słyszałem zespół o nazwie 2000 Stab

Wounds czy coś takiego... Kawałek miała stary

riff Slayera, potem usłyszałem partię Iron

Maiden, a potem coś innego, co przypominało

zespół z lat 80.! Zadałem sobie pytanie, czy

to naprawdę to, czego ludzie chcą w dzisiejszych

czasach? Ja nie. Nie słychać takiego recyklingu

na albumie Hellwitch. Jest zawsze

świeży, zawsze oryginalny i nigdy jak żaden

inny zespół. Jest kilka zespołów z dużą kreatywnością

i oryginalnością, takich jak Demilich

i w mniejszym stopniu Bolzer. Z drugiej strony,

myślę, że to wspaniałe, że fani mogą usłyszeć

nowy zespół w ciągu kilku sekund na telefonie/komputerze!

Myślę też, że to fajne, że

istnieje wiele darmowych programów typu studia

domowego, gdzie zespoły mogą nagrywać

swoją muzykę!

Jakiego rodzaju muzyki słuchasz najczęściej?

I co cię najbardziej inspiruje?

Słucham głównie starszych rzeczy. Staram się

sprawdzać nowe zespoły, ale zazwyczaj nie

robią na mnie wrażenia. W tej chwili słucham

Paraxism (wszystkie), Devastation (IL), English

Dogs "Forward Into Battle", Slaughter

"Strappado", Dimension Zero "Silent Night

Fever" i ED z Bolonii "Primitive Future". Jestem

pod wpływem zespołów, które brzmią

122

HELLWITCH


jak żadne inne. Nie czerpię od nich żadnych

pomysłów, ale ich duch i kreatywność inspirują

mnie do pisania muzyki, która jest wyjątkowa

i nie podąża za trendami. Słuchanie

oryginalnych, unikalnych zespołów inspiruje

mnie do promowania Hellwitch jako oryginalnego

i wyjątkowego.

Jak wygląda u ciebie proces tworzenia muzyki

i co ci sprawia najwięcej trudności od strony

technicznej?

Zwykle wymyślam riffy i mam różne pomysły.

Nagrywam je i powracam do nich dzień później,

tydzień później, miesiąc później. Jeśli

nadal uważam, że brzmią naprawdę dobrze,

użyję ich w nowym kawałku. Wszystkie części,

które uznam za wartościowe, zostaną nieco

przerobione, aby zadać maksymalne obrażenia.

Następnie wymyślam uderzenia/wypełnienia

perkusji, które moim zdaniem będą najlepiej

pasować. Brutalny Brian i ja przejdziemy

do nich, aby sprawdzić, czy to, co wymyśliłem,

można nieco wzmocnić. Zwykle wtedy

decyduję, że partia czarownicy byłaby dobra

dla refrenu i zwrotki. Poza tą formułą, w niektórych

kompozycjach tytuł jest wypowiadany

tylko raz. Może nie być refrenu. Następnie

aranżuję partie, aby przez chwilę poprowadzić

utwór w innym, nieoczekiwanym kierunku.

Czasami idę w dziwnych kierunkach aż do

końca piosenki. Innym razem mogę "zarezerwować"

kawałek, wracając do wczesnych riffów.

Lirycznie zawsze myślę o niezwykłych

koncepcjach, które obejmują ból, cierpienie,

kosmiczny rozkład, niesprawiedliwość, karę

itp. Czasami odchodzę w myślach i kończę z

science fiction, które jest oparte na rzeczywistości.

Cokolwiek to jest, zawsze udoskonalam

to w coś, czego żaden inny zespół nie zrobił!

Napiszę tekst, a potem zobaczę, jakie dziwne

wzorce mogę użyć do dopasowania ich do kawałka.

Często staram się umieszczać teksty

tak, aby nie były powiązane bezpośrednio z

rytmem partii. Po przejrzeniu brudnopisów

kompozycji decyduję, gdzie powinny być

umieszczone solówki gitarowe. Czasami partie

liryczne stają się partiami solowymi gitary i

odwrotnie. Gitarowe solówki piszę na końcu.

Obecnie bardzo dużo kapel powraca i nagrywa

nowe płyty, nawet po 30 latach, większość

z nich jest bardzo dobra. Co sadzisz o

Foto: Hellwitch

tym trendzie?

Myślę, że to świetnie! Myślę, że zespoły miały

czas, aby dać odpocząć, a potem wracają, mam

nadzieję, ze świeżymi pomysłami! Z drugiej

strony, zespoły, które wypluwają album po albumie,

rok po roku itp. zwykle nie są tak dobre.

Poświęcają jakość dla ilości.

Jak doszło do współpracy z Listenable Records

i dlaczego nie miałeś innych ofert takich

jak od Vic Records...

Znałem Laurenta (Listenable) od czasów naszego

undergroundowego metalu w latach 90.!

Wspólny znajomy przedstawił nas około

2016-17 i Laurent ujawnił, że był bardzo

zainteresowany podpisaniem umowy z Hellwitch.

Rzeczywiście mieliśmy również zainteresowanie

ze strony Vic Records (wciąż pracujemy

z nimi nad naszymi poprzednimi wydawnictwami!).

Listenable ma więcej zasobów

do promocji, budżetów nagrywania, filmów

promocyjnych itp. Omówiłem naszą ofertę

Listenable z Vic i zgodzili się, że Listenable

będzie lepszym wyborem dla zespołu.

Jak będzie wyglądała promocja nowego materiału,

czy będziecie dużo koncertować?

Będzie wyglądał jak gigantyczne okaleczone

zwłoki powstające z grobu! Duże i gnijące!

Właśnie zakończyliśmy trasę po wschodnim

wybrzeżu USA, około 2 tygodnie temu.

Gramy na Destroying Texas Fest pod koniec

lipca, a następnie na Tampa Death Fest (z

Venom Inc. / Satan) na początku października.

Następnie pod koniec października zagramy

kolejną trasę po USA, później na początku

listopada wystąpimy na Mass Destruction

Fest w Atlancie. Wreszcie, zakończymy rok w

Europie na Never Surrender Festival w Berlinie

7 grudnia! Na naszą 40. rocznicę w przyszłym

roku mamy już zarezerwowane występy

festiwalowe, w tym legendarny Milwaukee

Metalfest, a także mamy więcej planów tras

koncertowych.

Patrząc wstecz na waszą karierę, czy jest

coś, co chciałbyś szczególnie zmienić?

Tak, żałuję, że podpisałem kontrakty ze zdzierającymi

z artystów wytwórniami, których byliśmy

ofiarami! Displeased Records, Lethal

Records i Wild Rags Records mogą się odpieprzyć

i umrzeć!

Dziękuje z twój czas, czy jest coś, co chciałbyś

przekazać na konie naszym czytelnikom?

Dzięki za fajne wsparcie, Erich! Waszym

czytelnikom, obiektywnie rzecz biorąc, powiedziałbym,

że nasz nowy album jest czymś

świeżym, brutalnym i interesującym! Sprawdźcie!

Szukajcie zespołów, które nie brzmią

jak wszyscy inni! Słuchaj muzyki, która pochodzi

z serca, a nie z Nestle's Instant Generic

Metal Mix. Sprawdź hellwitch.com, aby

uzyskać najnowsze wiadomości, towary i brutalność!

Ponadto mam ponad 12 000 filmów

koncertowych każdego zespołu, jaki można

sobie wyobrazić! Sprawdź listę na Darkest

Soul Promotions, Keep on killkilling! Witaj

Szatanie!

Erich Zann

Foto: Hellwitch

HELLWITCH 123


na poziomie indywidualnym. Ale to nas nie

załamało, zdecydowanie nie!

HMP: Mieliście taką prawdziwie metalową

nazwę Speed Whöre, nawet z umlautem. Co

było z nią nie tak, że od dobrych 10 lat funkcjonujecie

jako Speedwhore?

Alex: Tak naprawdę nigdy nie zmieniliśmy nazwy

zespołu. Po prostu czasami używamy

heavymetalowego umlautu, a czasami nie, to

wszystko.

Zespoły zmieniają najczęściej nazwy z praktycznych

powodów, vide Son Of A Bitch -

Poza czasem

- Zdecydowanie nie jesteśmy na bieżąco - deklaruje Alex, gitarzysta

Speedwhore i słychać to na drugim albumie tego niemieckiego zespołu. Poprzedni

ukazał się jeszcze w roku 2015, a więc bardzo dawno temu, jednak warto było

czekać na "Visions Of A Parallel World", bo to kawał siarczystego, robiącego

wrażenie black/thrash metalu.

Około 2016 roku Tim przeprowadził się z

Monachium do Berlina i musiał znaleźć nowych

muzyków. Ale kiedy już zebraliśmy nowy

skład, mniej lub bardziej bezpośrednio

zaczęliśmy pisać nowe kawałki i grać na żywo,

ale wszyscy mamy swoje codzienne życie, więc

nie mamy konkretnego celu, aby wydawać album

co rok lub co dwa lata, po prostu mieć go

regularnie. Wszyscy członkowie nowego składu

okazali się dobrymi przyjaciółmi, więc od

czasu do czasu zdarzało się, że zamiast pracy

Cała ta niekorzystna sytuacja zmobilizowała

was do zintensyfikowania prac nad nowym

materiałem, a chcąc to podkreślić opublikowaliście

po roku pandemii cyfrowego singla

"Clutch Of The Sea". To prawda, że to

niejako odrzut z sesji nagraniowej do waszego

ostatniego splitu?

Kilka nowych utworów, choć niektóre zostały

ostatecznie zaaranżowane później, zostało napisanych

jeszcze przed wybuchem pandemii.

Jeśli już, to ona trochę nas spowolniła. Ale tak,

podczas pandemii zapytano nas, czy chcemy

dołączyć do splitu z Whipstriker, Vulcan

Tyrant i Terrorhammer. Utwór "The Cult is

Reborn" został nagrany specjalnie na to wydawnictwo,

a podczas sesji zdecydowaliśmy się

nagrać jeszcze jeden utwór, "Clutch of the Sea".

Swoją drogą singlowy numer trwający ponad

pięć minut w dzisiejszych czasach - ryzykanci

z was, nie ma co? (śmiech)

Cóż, to nie jest tak, że nasze single muszą być

przyjazne dla radia. Wydanie "Clutch of the

Sea" w tamtym czasie było tylko małą zapowiedzią

tego, co robimy obecnie. Dlatego też

ponownie znalazł się na albumie, ale nagrany

w ramach sesji do "Visions Of A Parallel

World".

Saxon. U was poprawka była jednak czysto

kosmetyczna, wymowa nowego szyldu pozostała

ta sama - wygląda na to, że nie znacie

takiego słowa jak kompromis, ale dla metalowej,

w dodatku podziemnej, kapeli to chyba

dobrze?

Tak naprawdę nie wiemy nic o zmianach dotyczących

nazwy. (OK, ale jednak pomiędzy

Speedwhore a Speed Whöre jest pewna różnica...

- przyp. red.). Jak wspomniano wcześniej,

czasami używamy umlautu, a czasami nie, ale

częściej go pomijamy. Nie jest to nawet świadoma

decyzja. Speedwhore po prostu pozostał

Speedwhore. Za to nasz materiał zmieniał

się nieco w tym czasie, zarówno jeśli chodzi o

wpływy, jak i skład.

Debiutancki album "The Future Is Now"

wydaliście wiosną 2015 roku. Po nim pojawiły

się minialbum, kilka splitów, singli i demówek

- nie mieliście czasu, czy po prostu parcia

na kolejną dużą płytę?

Foto: Speedwhore

nad nowymi utworami poświęcaliśmy próbę

na wypicie kilku piw. Ostatecznie był to bardzo

naturalny proces między naszą czwórką, w

którym wszystko układało się na swoim miejscu,

kiedy trzeba było, bez nadmiernego zastanawiania

się w którym momencie coś szczególnego

musi się wydarzyć. Teraz jesteśmy po

prostu szczęśliwi i dumni, że w końcu możemy

trzymać w rękach efekt naszej pracy.

Liczne zmiany składu pewnie nie były w tej

sytuacji ułatwieniem, ale kiedy w styczniu

2020 roku ogłosiliście nowy line-up i zaczęliście

ogłaszać pierwsze daty koncertów, wybuchła

pandemia - można się w takiej sytuacji

załamać, ale was to nie dotyczyło?

Zdecydowanie wpłynęło to również na nasze

opóźnienie. Przed pandemią mieliśmy już gotowych

większość kompozycji, a także mieliśmy

już pewną rutynę grania koncertów w nowym

składzie, ale nowe okoliczności sprawiły,

że było nam trudniej jako zespołowi, ale także

Po tej zapowiedzi nowego albumu wydaliście

w tym roku dwa kolejne single "Matriarch" i

"Hologram", ale ciekawe jest to, że każdy z

nich jest krótszy od poprzedniego - to przypadek

czy zabieg celowy?

Zupełny zbieg okoliczności, podobnie jak

umlauty w nazwie naszego zespołu, o których

wspomniałeś wcześniej.

Black/speed/thrash metal w waszym wydaniu

jest zakorzeniony w latach 80., ale też

słychać, że wychowywaliście się również na

tych wszystkich nowszych zespołach - samo

cofanie się w przeszłość nie byłoby dobrym

rozwiązaniem, mamy w końcu rok 2023, nie

1983?

Jeśli nam się podoba, to nam się podoba. A

jeśli coś czujemy to, robimy to. W końcu nie

ma znaczenia, czy coś zawiera nowsze dźwięki,

czy jest podróżą w czasie do 1983 roku.

Oba mogą być dobre lub złe.

Śmieszą mnie opinie głoszące, że to, co gra

również Speedwhore, to nurt retro, a to z jednej,

ale bardzo ważnej przyczyny: jak może

być retro coś, co jest wciąż aktualne? Jakie

jest wasze zdanie na ten temat, czujecie się

piewcami przeszłości, czy gracie coś, co jest

absolutnie na czasie?

Zdecydowanie nie jesteśmy na bieżąco. Po

prostu lubimy to, co lubimy i cieszymy się

tym, co robimy. To, czy jest to aktualne, czy

retro, nie ma dla nas znaczenia... ale bądźmy

szczerzy, zdecydowanie nie jesteśmy aktualni

w żaden sposób.

Lubicie solidnie przyłoić, ale jednocześnie

dbacie o aranżacyjne urozmaicenia, choćby

potężne, doomowe zwolnienia, które pojawiają

się w kilku utworach czy zmiany tempa

- nawalanka na najwyższych obrotach staje

się w końcu monotonna, nie tylko dla słuchaczy,

ale przede wszystkim dla was, warto

więc i nawet trzeba, trochę pokombinować?

Cóż, wolniejsze części sprawią, że szybsze par-

124

SPEEDWHORE


tie będą jeszcze szybsze, co nie?

Dobrym przykładem takiego podejścia jest

zamykająca płytę kompozycja tytułowa -

można powiedzieć, że idziecie w niej w kierunku

patetycznego, momentami epickiego

więc grania - jeszcze w czasach "The Future

Is Now" było to nie do pomyślenia, bo w

prawie ośmiu minutach zmieścilibyście dwa,

a może nawet trzy utwory?

Utwór tytułowy został napisany dość dawno

temu, w zasadzie dość szybko po wydaniu

"The Future Is Now". Ale też nigdy nie mieliśmy

podejścia, że potrzebujemy 8-minutowej

epickiej kompozycji. Czasami po prostu łączysz

ze sobą pewne elementy i riffy, a potem

zaskoczony zdajesz sobie sprawę, że jest to

trochę za długie. Ale ponieważ nigdy nie mieliśmy

wrażenia, że ten utwór jest za długi, więc

nie próbowaliśmy go w żaden sposób skracać.

W przeszłości zdarzały się utwory, które sprawiały

wrażenie zbyt długich, więc skracaliśmy

je do kwintesencji.

Jaka jest podstawowa różnica pomiędzy

Witches Brew a Dying Victims Productions?

Z punktu widzenia odbiorców waszej

muzyki na pewno znaczące jest to, że

"Visions Of A Parallel World" ukazał się też

na winylu, a jak wy odczuliście przejście do

tej drugiej firmy?

Wszyscy lubimy słuchać muzyki z winylu,

więc oczywiście posiadanie własnego albumu

na tym nośniku jest czymś niesamowitym.

Obie wytwórnie są absolutnym kręgosłupem

niemieckiego metalowego podziemia i zawsze

wspierały nas w każdy możliwy sposób. Możemy

więc powiedzieć o nich tylko to, co najlepsze.

Nie było też bezpośredniego przejścia,

ponieważ Witches Brew nie istniało przez kilka

lat. Po prostu czuliśmy, że wydanie "Visions

of a Parallel World" z Dying Victims

Productions będzie dobre i doceniamy całe

wsparcie i poświęcenie dla niego. Jednocześnie

cieszymy się, że Witches Brew powróciło!

Jaka więc czeka was przyszłość? Myślicie o

dalszym rozwoju zespołu, planujecie dalsze

działania, czy też spokojnie czekacie na dalszy

rozwój sytuacji?

Na pewno znów zaczniemy grać koncerty. Jeśli

chodzi o wydawanie nowej muzyki, to wszystko

w swoim czasie. Teraz chcemy po prostu

cieszyć się wydaniem płyty, z której nasza

czwórka może być bardzo dumna. Dzięki!

HMP: Od początku istnienia zespołu gracie

w tym samym składzie, co nie zdarza się często

- znacie się od dziecka, jesteście kumplami

na dobre i złe, co przekłada się również na

wasze relacje i samą muzykę?

Rapid: Poznaliśmy się jakiś rok przed tym, jak

zaczęliśmy grać. Oczywiście fakt, że gramy ze

sobą tak długo ma duży wpływ na naszą muzykę

i dynamikę zespołu.

To prawda, że zaczynaliście od grania coverów,

a dopiero później, kiedy zespół okrzepł i

doczekał się nazwy, pomyśleliście o własnych

kompozycjach?

To prawda. Najpierw wybraliśmy kilka coverów

i wypróbowaliśmy, jak to działa, a potem

kilka kolejnych, po czym zaczęły powstawać

pierwsze utwory. Na pierwszych koncertach

graliśmy set z własnymi utworami i coverami.

Wydaje mi się, że branie na warsztat cudzych

kompozycji to dla młodych muzyków

świetna szkoła czegoś, co można określić praktyczną

nauką muzycznego rzemiosła, bo w

końcu rozbiera się na czynniki pierwsze, analizuje,

etc., numery najlepsze z najlepszych,

należące zwykle do metalowego kanonu?

Dokładnie. Granie i słuchanie cudzych kompozycji

to świetny sposób na naukę, co działa,

i jak nawet najbardziej szalone pomysły mogą

się sprawdzić, jeśli zostaną poprawnie wykonane

to, i odwrotnie - czasami proste pomysły

są najlepsze.

Własne znaczenie

Rapid są z Finlandii, grają już od blisko 10 lat i dopiero teraz dorobili się

oficjalnego wydawnictwa. Zawartość EP "Blackstar Opression Regime" ucieszy na

pewno fanów black/speed metalu starej szkoły, ale nie ma co ukrywać, że to już

dość stary materiał i małomówni muzycy powinni bez większej zwłoki powiększyć

swą dyskografię.

"Rapid Fire" to jeden z evergreenów Priest z

LP "British Steel" - skoro jednak ta nazwa

była zajęta od lat, bo nawet w Polsce mieliśmy

kiedyś posługujący się nią zespół, stanęło

na Rapid?

Ciężko było wymyślić nazwę dla zespołu, która

składałaby się tylko z jednego słowa. Pierwotnie

planowaliśmy użyć nazwy Manticore,

ale zdecydowaliśmy się na Rapid. To może,

ale nie musi mieć coś wspólnego z utworem

Priest. Ostatecznie to nasza muzyka nadaje

tej nazwie własne znaczenie.

Słuchając "Blackstar Opression Regime"

wynotowałem sobie kilka nazw i pewnie nie

pomylę się zbytnio obstawiając, że albumy

Judas Priest, Motörhead, Venom, Hellhammer,

Slayer, Kreator i tym podobnych zespołów

przeważają w waszych płytotekach?

Wszystkie te zespoły były dla nas inspiracją,

ale nigdy nie staraliśmy się brzmieć jak oni czy

jakikolwiek inny zespół. Zdecydowanie jednak

mamy ich płyty w naszych kolekcjach!

Gracie we trzech z założenia, niczym Venom

czy Hellhammer, czy też na początku nie

było nikogo zainteresowanego dołączeniem

na drugą gitarę i tak już zostało?

Myśl o czwartym członku nawet nie przeszła

nam przez głowę...

Nie da się nie zauważyć, że dzięki temu brzmicie

znacznie surowiej i agresywniej,

zwłaszcza na koncertach, co pewnie też ma

dla was znaczenie?

Tak, to brzmienie pasuje do tego zespołu.

Pierwsze cztery lata istnienia Rapid były,

można rzec, dość standardowe dla młodego

zespołu: dwie demówki, 7" singiel "Ancient

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

Foto: Rapid

RAPID 125


126

Force", po czym zapadła cisza. Odpuściliście

na jakiś czas granie, czy po prostu niczego po

roku 2017 nie nagrywaliście, szlifując spokojnie

nowy materiał?

Próbowaliśmy rozwijać zespół, ale wydawało

się, że stoimy w miejscu. Próbowaliśmy tworzyć

nowe utwory, ale nic nie działało. W pewnym

momencie wydarzyło się kilka rzeczy,

które przyniosły nową inspirację i w końcu

skierowały nas z powrotem na właściwe tory.

W sumie wyszło tak, że z powodu pandemii

mieliście na to jeszcze więcej czasu - od razu

nasuwa się więc pytanie, czemu nie pokusiliście

się o debiutancki album, wypuszczając

wiosną ubiegłego roku tylko EP-kę?

Doszliśmy do wniosku, że EP-ka to dobry

sposób na wypuszczenie starych i nowych,

wciąż niewydanych utworów i przypomnienie

publiczności o naszym istnieniu i być może

zrobienie miejsca na LP.

Wcześniejsze demówki wydaliście na kasetach,

ale "Blackstar Opression Regime" początkowo

opublikowaliście tylko w wersji cyfrowej

- uznaliście, że to dobry materiał i może

stanie się tak, że przyciągnie uwagę potencjalnych

wydawców?

Tak naprawdę najpierw został wydany na kasecie

magnetofonowej, ale oczywiście nie mielibyśmy

nic przeciwko, gdyby potencjalny wydawca

zwrócił się do nas, aby wydać go ponownie

na CD lub winylu.

Deal z Dying Victims Productions to chyba

dla was strzał w przysłowiową dziesiątkę,

lepszej firmy dla Rapid nie można sobie wyobrazić,

idealnie pasujecie do jej profilu wydawniczego?

Tak, cieszymy się z tego kontraktu.

RAPID

Foto: Rapid

Kiedy w latach 80. w Polsce tworzyła się scena

ekstremalnego, podziemnego metalu wiele

ówczesnych zespołów określało swą muzykę

jako speed/black/hardcore, gdzie ten ostatni

człon w żadnym razie nie oznaczał tego, z

czym utożsamiamy hardcore obecnie, ale szaleńcze,

wyrastające bezpośrednio z punka,

ostre łojenie. U was też wyczuwam ten podskórny,

punkowy sznyt, który, jak słyszę,

dobrze współbrzmi z oldschoolowym speed/

black i tradycyjnym metalem?

Punk oczywiście miał wpływ na rodzaj metalu,

który gramy, ale nie staramy się celowo brzmieć

"punkowo", ani nie szukamy tam wpływów.

Ten kontrakt i fizyczne wydanie waszej debiutanckiej

EP-ki to dla Rapid coś na kształt

drugiego etapu, nowego startu, a zarazem

szansa dotarcia do liczniejszego, niż dotąd,

grona słuchaczy?

Tak może być. Czas pokaże.

Wygląda na to, że kiedy pojawiła się ta propozycja

byliście nią zaskoczeni, nie mieliście

w zanadrzu żadnego premierowego materiału

na bonusy - to dlatego na płycie winylowej są

cztery utwory znane z oryginalnej wersji

"Blackstar Opression Regime", zaś na kompaktowej

dodaliście cztery kolejne, pochodzące

z demo "Deadly Torment"?

Tak, w pewnym sensie to prawda. Ale zamiast

skupiać się na bonusowych utworach i tym podobnych,

wolimy skupić się na prawdziwym

materiale do ewentualnego właściwego wydania

w przyszłości, więc pomyśleliśmy, że dobrym

pomysłem będzie umieszczenie "Deadly

Torment" na płycie.

Co ciekawe całość jest spójna, a do tego nie

ma między tymi utworami jakichś znaczących

dysproporcji brzmieniowych - wybór tak

klasycznej, ponadczasowej wręcz, stylistyki,

ponownie okazał się trafiony? Było skromnie,

ale teraz paniska z was: macie "Blackstar

Opression Regime" nie tylko na CD, ale też

dwie wersje LP - powiedzieć, że jesteście zadowoleni,

to nic nie powiedzieć?

Tak, jesteśmy usatysfakcjonowani.

Żeby nie sięgać do jakichś bardziej odległych

przykładów: Amorphis przez pierwsze 10 lat

istnienia wydał pięć albumów. Oficjalna

edycja "Blackstar Opression Regime" cieszy,

ale nie ma co ukrywać, że te utwory w większości

mają już kilka lat - kiedy zamierzacie

więc uraczyć nas długogrającym materiałem?

Mamy nadzieję, że w najbliższej przyszłości,

ale niczego nie obiecujemy.

Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski,

Szymon Tryk

HMP: Gratuluję wydania nowego albumu,

jaki odzew otrzymaliście?

Eric Wesa: Dzięki! Wspaniale jest w końcu

wydać nową muzykę i ogólnie wydaje się, że

reakcja była bardzo pozytywna! Otrzymaliśmy

niesamowite recenzje opisujące różnorodność i

nowe progresywne elementy, które zostały popchnięte

dalej na tym albumie niż na naszym

debiucie. Jesteśmy wielkimi fanami muzyki

progresywnej, więc cieszymy się, że nasi fani

ciepło przyjęli to brzmienie.

Minęło 7 lat od premiery debiutu. co zajęło

wam tyle czasu, dla młodego zespołu, to dość

długa przerwa

Tak to długa przerwa... Około 2017 roku

zaczynaliśmy już pisać na nasz drugi album,

ale po tym, jak nasz oryginalny perkusista

Ross Collingwood odszedł z powodu różnic

co do kierunku artystycznego, przez jakiś czas

nie mogliśmy znaleźć dobrego zastępstwa.

Większość naszej energii poświęciliśmy na

przerwę od koncertów, po prostu pisząc naszą

nową muzykę i nagrywając dema bez perkusisty.

Kilka lat później poznaliśmy Chrisa i

nagraliśmy z nim perkusję w studiu. Chcieliśmy

wykorzystać to jako okazję do nauczenia

się procesu nagrywania i wzięliśmy na siebie

rejestrację nagrań i zmiksowanie. Później zaczął

się covid i nie mogliśmy się za często spotykać.

I to też poniekąd doprowadziło do tej

sytuacji... Zamierzamy wykorzystać te wszystkie

doświadczenia, żeby upewnić się, iż przy

tworzeniu następnego albumu przerwa nie będzie

tak długa.

Sami wydajecie własne płyty, jak więc wygląda

u was promocja od strony technicznej?

W przypadku wydań albumów skupiamy się

na mediach społecznościowych i autopromocji,

w tym płatnych reklamach na YouTube i

Facebooku. Czuję, że mieliśmy najlepsze

wyniki z YouTube. Współpracujemy również

z Jonem Asherem, który skupia się na PRowej

stronie rzeczy, i pomógł wypchnąć nasz

album do znacznie szerszych publikacji i magazynów,

co naprawdę sprawiło, że nasze wydawnictwo

było bardziej widoczne dla opinii

publicznej. Robiąc autopromocję, naprawdę

musisz znaleźć sposoby na dotarcie dalej niż

bezpośrednia baza fanów, w przeciwnym razie

trudno jest się rozwijać.

Mieliście jakieś konkretne oferty kontraktów

od wytwórni płytowych, czy wolicie mieć

wszystko pod kontrolą?

Nie dostaliśmy jeszcze żadnych sygnałów od

jakiejkolwiek wytwórni, ale to nie znaczy, że

nie jesteśmy zainteresowani! Dla nas najważniejszą

rzeczą jest utrzymanie kreatywnej kon-


troli nad naszą muzyką. Mamy tu dużo więcej

swobody, gdy sami robimy większość rzeczy.

Myślę, że nie mielibyśmy nic przeciwko pomocy

w dystrybucji, więc zdecydowanie rozważamy

rozpatrzyć więcej opcji przy okazji przyszłych

wydawnictw. Wygląda na to, że ostatnia

płyta wzbudza niesamowite reakcje, co

daje nam rozpędu, więc jest to lepszy czas niż

kiedykolwiek, aby przekonać się, co o nas

myślą!

Jak wygląda obecnie scena metalowa w

Kanadzie, bo poza Sacrifice, Voivod, Razor

czy Annihilator nie słychać za specjalnie o

jakiś nowych kapelach...

Z tego, co widzę, jest teraz ogromna publiczność

na scenie power metalu! Myślę, że ma to

sens, ponieważ mamy Unleash the Archers

tutaj w Vancouver, a oni naprawdę nieźle

ostatnio wystartowali. Ich najnowsze albumy,

"Apex" i "Abyss", są albumami koncepcyjnymi,

a występy/produkcja są niezwykle mocne,

więc gorąco polecam ich wysłuchanie! Anciients

to kolejna niesamowita kanadyjska

grupa do sprawdzenia, trochę tak, jakby był

słabszym Opeth.

Kanadyjski power

Chciałoby się powiedzieć ze Kanada nie tylko Voivodem, Sacryfice, Annihilator

i Razor stoi, ale jak dla mnie, może jeszcze poza Slaughter i Infernal Majesty,

nie widać na horyzoncie godnych następców. Pojawiają się od czasu do czasu

zespoły, które mają nadzieję swoją twórczością dołączyć do wyżej wymienionego

grona zespołów. Wychodzi im to z różnym skutkiem. Jednym z nich jest

Medevil. Czy im się to uda lub udało? Jeśli chcecie wiedzieć to, posłuchajcie ich

płyty, przeczytajcie poniższy wywiad i oceńcie to sami.

Wymienione przez ciebie kapele kopią tyłki.

Wiem co masz na myśli! Nasz wokalista Liam

jest wielkim fanem Metal Church, szczególnie

z ery Davida Wayne'a. Powiedziałbym, że

brzmi jak mieszanka Davida Wayne'a i Udo,

ma ten naturalny rodzaj Udo w swoim cięższym

głosie. Osobiście naprawdę trudno jest

mi znaleźć zespoły brzmiące podobnie do nas.

Czerpiemy inspirację z wielu źródeł w zależności

od utworu i myślę, że byłaby to nieskończona

lista wykonawców.

Czy trudno jest obecnie działać zespołowi

metalowemu w Kanadzie, jak sobie z tym

radzicie?

Naprawdę trudno powiedzieć, ponieważ nie

pierwszego albumu i zwiększenie różnorodności

naszego brzmienia. Wierzymy, że to

wszystko zaprosi jeszcze szerszą publiczność,

która lubi różne gatunki metalu. Zdecydowanie

uważamy, że jest to mocniejszy album

niż nasz pierwszy i że niektóre utwory, takie

jak "Pray for Me", pomogą nam wyróżnić się

na tle innych zespołów w naszym gatunku.

Czy fani znów będą musieli czekać tyle lat

na nowy album? Czy macie już jakieś plany

dotyczące przyszłych wydań?

Nie chcę tego roztrząsać, ale powiem tylko, że

pracujemy nad tym, aby tak długa przerwa

więcej się nie powtórzyła. Ten album był dla

nas ogromnym krokiem w nauce, aby ulepszyć

nasze rzemiosło i nauczyć się samodzielnego

produkowania. Chcemy być perfekcjonistami

w pewnych sprawach, więc tym razem szukamy

pracy z producentem. Rozmawialiśmy o

potencjalnym wydaniu EP-ki lub singla, jeśli

coś potrwa dłużej, niż się spodziewaliśmy, ale

musimy zobaczyć, kiedy dojdziemy do tego

punktu!

Jakie są wasze plany koncertowe, czy bierzecie

w ogóle pod rozwagę Europę?

W tej chwili szukamy potencjalnej trasy w

2024 roku, wspierającą nasze nowe wydawnictwo,

a w międzyczasie gramy główne koncerty

w Vancouver. Niedawno zagraliśmy na wyprzedanym

Hyperspace Metal Festival IV,

dla publiki fanów power metalu. Wspaniale

było zobaczyć fanów, którzy znali teksty z

naszego nowego albumu. Nie ma żadnych obecnie

planów dotyczących Europy, chociaż

słyszałem od fanów, że nasza muzyka poradziłaby

sobie tam naprawdę dobrze, więc na

pewno jest na naszym radarze, jeśli uda nam

się ogarnac to logistycznie!

Które zespoły miały największy wpływ na

Twój rozwój muzyczny?

Iron Maiden było moim wprowadzeniem do

metalu i naprawdę wpłynęło na power-metalową

stronę mojego stylu pisania, a także ich

epickie aranżacje, które opowiadają historię

poprzez muzykę, takie jak "Rime of the Ancient

Mariner". Zawsze traktowaliśmy każdą z naszych

kompozycji zarówno muzycznie, jak i

tekstowo, jako indywidualne historie do opowiedzenia.

Od tego czasu zająłem się bardziej

złożoną muzyką i mam obsesję na punkcie

progresywnych zespołów, takich jak Dream

Theater, Gentle Giant i Rush.

Opisujecie swoją muzykę, że jest dla fanow

Accept lub Metal Church. Jak dla mnie najbliżej

wam do Savatage, co o tym sadzisz?

Foto: Medevil

doświadczyłem bycia w zespole metalowym

poza Kanadą! Wiem, że otrzymujemy niesamowite

wsparcie z innych części świata, takich

jak Meksyk, Wielka Brytania i Brazylia, żeby

wymienić tylko kilka, więc może zrobilibyśmy

lepiej, gdybyśmy tam byli? Myślę, że kiedy

zarezerwujemy kilka koncertów w obszarach

położonych dalej, łatwiej będzie nam zorientować

się, ale społeczność Vancouver bardzo

nas wspiera i jesteśmy dumni, że możemy

reprezentować nasz kraj.

Jakie są wasze oczekiwania związane z

wydaniem "Mirror in the Darkness"?

Naszym celem na tym wydawnictwie było rozwinięcie

progresywnych elementów z naszego

Dziękuję za poświęcony czas. Na koniec powiedz

nam, w jaki sposób chcesz zachęcić

czytelników HMP do zakupu waszych

płyt...

Dziękujemy za dzisiejsze przedstawienie nas

waszym czytelnikom! Możecie kupić cyfrowe/

fizyczne wydania CD "Mirror in the Darkness"

na naszym Bandcampie lub posłuchać

nas na wszystkich głównych platformach

streamingowych!

Erich Zann

MEDEVIL 127


128

HMP: Debiutancki album wydaliście w

ósmym roku istnienia zespołu, ale na następcę

"Krvcifix Invertör" nie trzeba już było

czekać zbyt długo, raptem dwa lata - złapaliście

wiatr w żagle, jesteście na fali, dlatego

"Demonic Assasinatiön" ukazał się dość szybko?

F.T. Skullcrusher: Rzecz w tym, że choć

Hellcrash powstał w 2013 roku aż przez dwa

lata nie mieliśmy perkusisty. Wtedy zaczęliśmy

koncentrować się na występach na żywo,

bo w końcu mogliśmy je zagrać. W 2016 roku

nagraliśmy album, ale zrezygnowaliśmy z niego,

ponieważ był okropny (oczywiście za 20

lat wystawimy go na sprzedaż, żądając 100

euro za kopię). Po wydaniu "Krvcifix Invertör"

wszystko stało się trochę łatwiejsze, ponieważ

w końcu mieliśmy coś, czego ludzie

mogli słuchać. Zagraliśmy kilka europejskich

koncertów w ubiegłym roku, co bez albumu

było niemożliwe. W końcu mieliśmy fanów.

Tym razem wszystko było łatwiejsze, dlatego

wydanie nowej muzyki nie zajęło nam kolejnych

ośmiu lat. Myślę, że mogliśmy wydać

"Demonic Assassinatiön" nieco wcześniej, ale

patrząc na reakcję fanów, prawdopodobnie tak

było najlepiej.

L.C. Hellraiser: Ukończenie wszystkich

utworów zajęło nam tylko kilka miesięcy, a

nagranie i zmiksowanie albumu zaledwie kilka

tygodni. "Demonic Assassinatiön" od samego

HELLCRASH

Wewnętrzny Steve Harris

Lubią przyłoić, jak to w black/speed

metalu jest normą, ale są również, jak

dziwnie by to nie zabrzmiało, zespołem

poszukującym. Dlatego ponownie

mamy na albumie Hellcrash długi,

rozbudowany numer, tytułowy "Demonic

Assasinatiön", potwierdzający, że to

włoskie trio ma również drugie, jeszcze

bardziej interesujące, oblicze.

początku wydawał się mocniejszym albumem

niż pierwszy pod względem tworzących go kawałków

i jest grany z zawrotną prędkością.

Foto: Hellcrash

Materiału mieliście dość, dlatego choćby

"Hell Breaks Loose" pozostał tylko na ubiegłorocznym

splicie z Bunker 66, nie musieliście

sięgać po nieco starsze utwory?

F.T. Skullcrusher: Właściwie, utwory takie

jak "Volcanic Outburst" czy "Graveripper" sięgają

daleko wstecz do 2017, jeśli nie 2016 roku.

Oczywiście przearanżowaliśmy niektóre

fragmenty, ale pomysł na te utwory zrodził się

pięć lat temu. Większość albumu to zupełnie

nowe kompozycje, ale chcieliśmy wpleść też

starsze utwory, ponieważ dają kopa. A teraz

możemy zagrać je o wiele lepiej niż pół dekady

temu!

L.C. Hellraiser: "Hell Breaks Loose" był pozostałością

po sesji "Krvcifix Invertör". Nagraliśmy

wtedy perkusję, ale nie bas, gitarę i wokal.

Kilka miesięcy później zdecydowaliśmy

się dokończyć nagrywanie utworu i tak powstał

ten split.

Wciąż słychać, że te najbardziej klasyczne

dokonania Venom, Slayer, Destruction czy

Sodom mają na was ogromny wpływ, ale jednocześnie

staracie się proponować w ramach

tej konwencji coś od siebie - stworzenie takiej

własnej, dźwiękowej przestrzeni było dla

was wyzwaniem, czy przeciwnie, poszło dość

szybko?

F.T. Skullcrusher: Szczerze mówiąc, nigdy

się nad tym nie zastanawialiśmy. Graliśmy to,

co lubiliśmy. Skoro Venom to nasz ulubiony

zespół, to zamierzaliśmy grać jak oni. To powiedziawszy

dodam, że lubimy też wiele różnych

zespołów grających w odmiennych stylach.

Ta mieszanka jest tym, co tworzy brzmienie

Hellcrash. Możesz wiedzieć lub nie,

ale mamy obsesję na punkcie Iron Maiden.

Nie tylko wczesnego Maiden, jak wszyscy inni,

ale także tego po 2000 roku. Mamy więc te

wpływy w naszej podświadomości, gdy piszemy

muzykę. Oprócz Maidenów są setki innych

zespołów, które mogą brzmieć podobnie,

ale mają te drobne cechy, które ostatecznie

tworzą muzykę Hellcrash.

L.C. Hellraiser: Nie, to zawsze było dla nas

naturalne. Jeśli posłuchasz naszego pierwszego

demo, przekonasz się, że brzmi bardzo podobnie

do tego, co robimy teraz, może nawet bardziej

niż niektóre rzeczy, które robiliśmy w

międzyczasie. Myślę, że naprawdę zatoczyliśmy

pełne koło i od teraz możemy tylko budować

na tym fundamencie.

Jak zdefiniowalibyście więc metalowy idiom

w jego najbardziej klasycznej postaci, co jest

według ciebie jego podstawą i zarazem najważniejszym

jego wyróżnikiem dla Hellcrash?

F.T. Skullcrusher: Wyjazd w trasę ze świadomością,

że stracisz wszystkie pieniądze, to

właśnie metal. Bycie pijanym przez cały dzień

po koncercie również. Spieprzenie każdego

utworu na scenie, ale zachowywanie się tak,

jakbyś grał najlepszy koncert w historii, to

metal. Ludzie, którzy mówią, że "najważniejsza

jest muzyka" są w błędzie. To znaczy, możesz

grać najcięższe i najszybsze riffy w historii, ale

jeśli na scenie zachowujesz się jak w swojej sali

prób, jeśli absolutnie potrzebujesz tego czy

tamtego, komfortu do grania, jeśli nie masz

odwagi podjąć ryzyka, to, cóż, możesz spierdalać.

Metal to wiele rzeczy, nie tylko sama

muzyka. Poza tym, jeśli podczas grania ubierasz

się tak, jakbyś szedł do pracy w biurze,

twoja muzyka prawdopodobnie i tak będzie do

bani.

L.C. Hellraiser: Powiedziałbym, że riffy. I w

naszej muzyce jest mnóstwo riffów.

Nie macie wrażenia, że kiedyś zespołom metalowym

było łatwiej o tyle, że na przełomie

lat 70. i 80. i później wszystko było nowe, a

speed, thrash, death czy black dopiero się

rodziły - teraz trudniej, a nawet więcej, w

obrębie określonych kanonów po prostu już

nie da się być oryginalnym, skoro wszystko

wymyślono już wcześniej?

F.T. Skullcrusher: Szczerze mówiąc, nie

obchodzi mnie oryginalność. Nigdy nie rozumiałem

tego całego "bądź oryginalny". Chcę grać

to, co lubię, a nie to, co uważam za zupełnie

nowe. Podoba mi się Venom? To, kurwa, będę

grał jak Venom. Nie widzę powodu, dla którego

miałbym próbować stworzyć coś oryginalnego

za wszelką cenę tylko dlatego, że może to

być dobry dodatek do świata muzyki (lub może

się lepiej sprzedać), jeśli tego nie chcę. Chcę

się po prostu dobrze bawić. Jeśli teraz myślisz,

że moja muzyka jest do bani, wyobraź sobie

mnie grającego coś, czego nie chcę!

L.C. Hellraiser: Po prostu staramy się być zespołem,

który najbardziej chcielibyśmy zobaczyć

na żywo jako widzowie, więc bierzemy

wszystko, co lubimy z naszych ulubionych zespołów

i łączymy to razem, owinięte brzmieniem,

które wypracowaliśmy przez 10 lat istnienia.

Wiele zespołów zaczyna wtedy eksperymentować,

łącząc metal z innymi gatunkami, ale


ta droga zdaje się was nie interesować,

wybraliście i gracie archetypowy black/speed

metal?

F.T. Skullcrusher: Zasadniczo mogę odpowiedzieć

tak samo, jak wcześniej. Chcemy grać

to, co lubimy. Oczywiście nie oznacza to, że

chcemy kopiować to czy tamto za wszelką cenę,

bo jak już mówiłem, mamy na siebie wiele

różnych wpływów, które w pewnym sensie

zmieniają ostateczne rezultaty. Powiedzmy, że

nie myślimy o tym, jaką muzykę chcemy grać,

po prostu płyniemy z prądem. Weźmy na

przykład nasze dwa albumy: pierwszy brzmi

bardziej surowo, bardziej piekielnie, w niektórych

fragmentach blackmetalowo; "Demonic

Assassinatiön" z drugiej strony ma bardziej

wyrafinowane brzmienie, jest tu zdecydowanie

większy wpływ klasycznego heavy metalu na

utwory, ale nadal ma te cechy z pierwszego

albumu. Nie planowaliśmy tego, to się po prostu

stało.

L.C. Hellraiser: Myślę, że gramy szybki heavy

metal ze złowieszczymi riffami. Jeśli nie słuchasz

naszych płyt, a jedynie patrzysz na

okładki i zdjęcia, to łatwo skojarzyć nas z jakimś

zwykłym black/thrashem czy czymkolwiek

innym, ale w tym co robimy jest silny

fundament heavy metalu. Oczywiście czasami

mamy thrashową nutę, ale lubimy chwytliwe

riffy, refreny, melodyjne solówki gitarowe, pozostając

przy tym w obrębie gatunku. Ale

znowu, to jest coś, co Venom robił w tamtych

czasach, ich muzyka jest o wiele bardziej złożona

niż tylko "a tak, Venom, czyli satanistyczny

Motörhead"! A co do zespołów łączących metal

z innymi gatunkami: wypierdalać!

Szukacie jednak innych rozwiązań: debiutancki

album zamykał trwający ponad siedem

minut, mroczny "Mephistopheles", teraz

"Demonic Assasinatiön" wieńczy jeszcze

dłuższa kompozycja tytułowa - to w żadnym

razie nie przypadek?

F.T. Skullcrusher: Jako, że Iron Maiden jest

naszym ulubionym zespołem, można wywnioskować,

że lubimy długie kompozycje. Myślę,

że to fajne dla zespołu takiego jak my, którego

utwory zazwyczaj mieszczą się w przedziale

trzech, czterech minut, mieć kilka epików.

Venom miał "At War with Satan", my mamy

"Demonic Assassinatiön" i "Mephistopheles".

Naprawdę fajnie jest grać te utwory na żywo i

myślę, że te dwa są najlepsze z każdego albumu.

L.C. Hellraiser: Jak pewnie zauważyłeś, lubimy

też epopeje. Czcij "At War with Satan"

albo umrzyj!

Na "Krvcifix Invertör" sporo było utworów

trwających w granicach pięciu minut i dłuższych;

teraz zaś na dziewięć numerów są

takie tylko dwa, wspomniany "Demonic Assasinatiön"

i "Abyss Of Lucifer". Wyszło to

tak mimo woli, czy też świadomie chcieliście

uwypuklić esencję tego co gracie w krótszych,

bardziej zwartych utworach, zamykających

się w 3-4 minutach?

F.T. Skullcrusher: Myślę, że było w tym trochę

z obu rzeczy. Kiedy nagrywaliśmy "Krvcifix

Invertör", podobały nam się te utwory, ale

patrząc wstecz myślę, że mogliśmy wyciąć niektóre

fragmenty. To wina naszego wewnętrznego

Steve'a Harrisa! (śmiech). Chociaż

nie ustaliliśmy zasady "kawałki muszą być krótkie",

myślę, że nieświadomie za tym właśnie

podążaliśmy. Ale znowu: nie dlatego, że zmusiliśmy

się do tego, po prostu w tamtym czasie

Foto: Hellcrash

myśleliśmy, że te utwory działałyby lepiej,

gdyby miały określoną długość. To nie jest

tak, że podczas miksowania zdecydowaliśmy

się pozbyć się niektórych fragmentów, by skrócić

utwory.

L.C. Hellraiser: Kiedy piszemy kawałki nie

ma zbyt wiele świadomego myślenia. Robimy

to, co robimy i jeśli utwór ma 10 minut i brzmi

świetnie, to znajdzie się na albumie. Lubimy

mieć krótkie, proste numery, ale także dłuższe

utwory, które mają bardziej narracyjny charakter,

szczególnie na żywo, ponieważ utrzymuje

to zaangażowanie publiczności. Jeśli miałbym

wymienić coś, co odróżnia nas od innych

zespołów, to byłaby to pierwsza rzecz, która

przychodzi mi do głowy.

Skąd pomysł na tę swoistą klamrę, instrumentalne

"Intro" i "Outro"? Zdają się one

sugerować, że album jest swego rodzaju całością,

ale teksty, mimo pewnych tematycznych

zbieżności, nie łączą się ze sobą?

F.T. Skullcrusher: W 2011 roku ja i Hellraiser

mieliśmy taki blackmetalowy projekt,

Freezing Storm. Nagraliśmy album (cóż, coś

w tym stylu, bo po prostu wzięliśmy tego gościa

do nagrania perkusji, nawet go nie znając,

i oczywiście kompletnie spierdolił klimat tych

utworów), który zawierał intro i outro. Nagraliśmy

je na zabawkowym keyboardzie podczas

popołudnia w domu przyjaciela. Było też kilka

bestialskich krzyków, które pochodziły ode

mnie (podczas bycia bitym przez Hellraisera,

jak sądzę). Chociaż album nie był niczym specjalnym,

te dwa utwory miały tę niesamowitą

aurę z lat 80. i pomyśleliśmy, że pasowałyby

do "Demonic Assassinatiön". Nagraliśmy je

ponownie i umieściliśmy na albumie. Szczerze

mówiąc, to jedyny powód, dla którego się tu

znalazły, nie myśleliśmy o "Demonic..." jako

albumie koncepcyjnym (ale dzięki za pomysł!).

L.C. Hellraiser: To są nagrania jeden do jednego

intro i outro z pierwszego dema, które

zrobiliśmy dla blackmetalowego projektu, który

zaczęliśmy w wieku 13 lat. Coś w rodzaju

hołdu dla naszych wczesnych dni. (śmiech)

Pamiętam, że "Fausta" Goethego nie czytaliście,

a co z "Boską komedią"? Pytam o to, bo

w utworze "Finit hic Deo" pojawia się fraza

"Finit hic Deo wyryte na drzwiach piekła"

("Finit hic Deo carved on hell's door"), tymczasem

według Dantego znajduje się tam

napis "porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy

wchodzicie" ("Lasciate ogni speranza, voi

ch'entrate") - piekło w XXI wieku nie jest już

takie samo, jak we wczesnym średniowieczu,

Boga nie ma w nim już na pewno?

F.T. Skullcrusher: Dzięki za myślenie, że jesteśmy

tacy mądrzy i wykształceni, ale prawda

jest inna! (śmiech) Cały utwór "Finit hic Deo"

jest o Valaku, demonie z filmów "Obecność".

Tytuł pochodzi stamtąd; są tam dosłownie

drzwi z napisem "Finit hic Deo". Nie pamiętam,

czy były to drzwi do piekła, jak zwykle zmieniliśmy

niektóre fragmenty tekstu, aby były

bardziej w naszym stylu, ale to wszystko. Gdybym

próbował pomyśleć o tym, czym jest piekło,

przypuszczam, że pomyślałbym o krainie

ognia z orgiami, alkoholem i bólem. Zasadniczo

to samo co Ziemia, oczywiście bez orgii.

Tak a propos, "Finit hic Deo" jest błędne. Poprawną

formą byłoby "Hic Finitur Deus". Odkryłem

to zaraz po nagraniu wokali do tego kawałka.

Nigdy nie ufaj wysokobudżetowym filmom!

L.C. Hellraiser: Boga nie ma, jest pizdą.

Po raz kolejny nie odmówiliście sobie przyjemności

wykorzystania umlautu w tytułowej

frazie - nie ma tego stricte metalowego

akcentu w waszej nazwie, nadrabiacie to

więc w tytułach płyt? (śmiech)

F.T. Skullcrusher: To już tradycja dla albumów

Hellcrash: dwuwyrazowe tytuły, dekapitacja

na okładce i umlaut. Szczerze mówiąc,

nigdy nie sądziłem, że Hellcrash to dobra nazwa

dla zespołu, ale to także ta dziwna nazwa,

która jest w jakiś sposób ikoniczna. Nie mamy

też konkurencji na świecie, no bo kto do cholery

nazwie zespół "Hellcrash"?

L.C. Hellraiser: Kiedy zapytano Lemmy'ego

Kilmistera dlaczego używał umlautu, to odpowiedział,

że wyglądało to wrednie i się z

tym zgadzamy! Metal i umlaut są nierozerwalne.

Okładka "Krvcifix Invertör" mogła rozjuszyć

chrześcijańskich ortodoksów, ta zdobiąca

"Demonic Assasinatiön" może z kolei wywołać

protesty środowisk feministycznych -

w czasach coraz dalej idącej poprawności

politycznej czy #MeToo nie mieliście wątpliwości

co do ich wykorzystania, metal od

zawsze prowokował i tym bardziej może to

czynić również obecnie?

F.T. Skullcrusher: Jeśli czujesz się urażony

HELLCRASH 129


okładką albumu, powinieneś się zabić. Jeśli

czujesz się urażony tym ostatnim stwierdzeniem,

też powinieneś się zabić. Ponownie, to

jest wyimaginowane, o czym lubimy rozmawiać.

Tak, jesteśmy w erze "pozbądź się wszystkiego,

czego nie lubię", ludzie obrażają się o

wszystko, ale z pewnością nikt nie byłby zszokowany

zdekapitowaną kobietą uprawiającą

seks oralny z Pazuzu. Wszystko już było. To

jest właśnie ta kiepska część: Venom zszokował

wszystkich w tamtych czasach. Teraz

ludzie po prostu mówią "tak, to jest obrzydliwe i

nie podoba mi się to". Nie palą naszych płyt, bo

boją się przywołać demona. Smutne.

L.C. Hellraiser: Zrobiliśmy to celowo. Naszym

marzeniem jest, aby obie grupy próbowały

zbojkotować nasz występ, ale wtedy zaczną

ze sobą walczyć, a może strzelać i zabijać

się nawzajem. Śmieci wyrzucają się same!

Tak czy siak nie da się nie zauważyć, że przejawiacie

swego rodzaju fascynację dekapitacją

- co prawda Kreator napisał już "Under

The Guillotine", ale w tym temacie wszystko

jeszcze przed wami? (śmiech)

F.T. Skullcrusher: To już po prostu tradycja.

Musimy mieć zdekapitowaną głowę na okładkach

albumów! Możesz zacząć zgadywać, co

pojawi się na naszym trzecim albumie…

L.C. Hellraiser: Tak, staje się to powtarzającym

się motywem, więc zdecydowaliśmy się

zachować go na każdy przyszły album, wraz z

dwoma słowami w tytule i umlautem. Myślę,

że tworzenie spójnych obrazów i stylu wizualnego,

który można skojarzyć z muzyką, jest

świetną rzeczą i staje się jednym z powodów,

dla których podążasz za zespołem.

Foto: Hellcrash

Samuele Scalise przygotował wam również

oldschoolową okładkę cyfrowego singla

"Okkvlthammer", wyglądającą jak podniszczona

koperta 7" płytki - o taki właśnie efekt

końcowy wam chodziło?

F.T. Skullcrusher: Prawdę mówiąc, Samuele

zrobił niesamowitą grafikę z twarzą i tytułem,

a ja następnie przystąpiłem do tworzenia fałszywej

7" płyty. Nie możemy pytać go o

wszystko, zwłaszcza gdy nie wiemy, czego

chcielibyśmy użyć, dlatego też pracuję z tymi

rzeczami, które mamy. Oczywiście to on wykonuje

największą i najtrudniejszą część pracy.

Pomysł był dokładnie taki. Przez jakieś trzy

sekundy zastanawialiśmy się nad realizacją

fizycznych kopii, po czym spojrzeliśmy na nasze

portfele i odrzuciliśmy ten pomysł.

L.C. Hellraiser: Cóż, to będzie tło dla całej

trasy, więc to coś mówi.

Zakładam jednak, że na co dzień dbacie o

płyty, tym bardziej, że "Demonic Assasinatiön"

doczekała się kilku wersji, w tym aż

dwóch winylowych, również limitowanej na

czerwonym nośniku - sami też jesteście zwolennikami

takich wydań z gadżetami typu

przypinki czy naszywki?

F.T. Skullcrusher: Mówię za siebie: uwielbiam

dostawać darmowe rzeczy! (śmiech). Więc

jeśli dostaję dodatkowe gadżety, to fajnie. To

powiedziawszy, ponieważ jestem biedny jak

cholera, zwykle kupuję podstawowe rzeczy.

Większość z nich jest już używana lub uszkodzona.

Fakt, że z własnym zespołem mogę

zrobić coś, na co zwykle mnie nie stać, jest interesujący.

L.C. Hellraiser: Mnie osobiście wystarczają

tylko czarne płyty, ale Dying Victims robi

świetną robotę z tym wszystkim!

Jesteście na koncercie i tak wyszło, że pieniędzy

starczy wam tylko na jedną rzecz. Co

wybierzecie, płytę czy koszulkę, skoro akurat

nie będzie w pobliżu nikogo, kto poratowałby

pożyczką? Albo przeciwnie, udacie się do

baru, bo z poprzedniego wywiadu pamiętam,

że imprezować też lubicie? (śmiech)

F.T. Skullcrusher: Zazwyczaj odpowiedź

brzmi "bar"! (śmiech). Ale przeważnie kupuję

koszulki zespołu, który widzę na żywo. Głównym

powodem jest to, że jeśli kupię płytę CD,

zostanie ona w domu i nikt poza mną nie będzie

jej słuchał, podczas gdy jeśli kupię koszulkę,

mogę ją nosić w zasadzie wszędzie i kto

wie, może ktoś sięgnie po muzę zespołu po

tym, jak zobaczy koszulkę. Mimo to, w zdecydowanej

większości przypadków wybrałbym

bar.

L.C. Hellraiser: Bar, zdecydowanie!

"Demonic Assasinatiön" ukazał się niedawno

i pewnie dobrze obstawiam, że na tę

chwilę jak najlepsze wypromowanie tego albumu

jest dla was najważniejszym priorytetem

- pojawią się kolejne single, może video

czy następny split z jakimś niepublikowanym

numerem autorskim czy coverem, skoro

takowego jeszcze nie popełniliście?

F.T. Skullcrusher: Faktycznie, mieliśmy kilka

pomysłów. Wciąż musimy wszystko dopracować,

ale główną rzeczą, którą chcemy zrobić,

jest granie na żywo, ponieważ te kawałki są

zabójcze na koncercie, ale jest to coraz trudniejsze

w dzisiejszych czasach. Próbujemy zorganizować

w październiku europejską trasę i

promować album w stary sposób, czyli grając

na scenie. Prawdopodobnie bardzo pijani.

L.C. Hellraiser: W październiku wyruszymy

w trasę European Assassination Tour 2023,

która obejmie Szwajcarię, Niemcy, Czechy,

Danię, Szwecję, Belgię, Francję, Holandię i

Włochy. Zagramy większość utworów z "Demonic

Assasinatiön", ale także trochę starszego

materiału, specjalnie dla tych, którzy nie

złapali nas na naszych festiwalowych występach

w zeszłym roku, więc do zobaczenia przy

barowarze!

Czy gdzieś w podświadomości zaczyna już

kiełkować wam myśl, że skoro z każdą kolejną

płytą wchodzicie na nieco wyższy etap,

to do tej trzeciej będzie trzeba przyłożyć się

jeszcze bardziej, żeby nie tylko nie zawieść

waszych maniaków, ale przede wszystkim

siebie samych, skoro podnosicie tę przysłowiową

poprzeczkę coraz wyżej?

F.T. Skullcrusher: Mogę tylko powiedzieć, że

już pracujemy nad nowym albumem. Nie zajmie

nam to kolejnych osiem lat, ale tym razem

chcemy zrobić wszystko jak najlepiej, więc nie

wiem, kiedy się ukaże. Najważniejszą lekcją,

jakiej nauczyliśmy się grając z tym zespołem,

jest to, aby nie spieszyć się z czymkolwiek, gdy

ma się cały czas na świecie. Nie żebyśmy go

mieli, ponieważ palimy paczkę papierosów

dziennie, a nasze wątroby są prawdopodobnie

zgniłe, ale z tym albumem na pewno się nie

spieszymy.

L.C. Hellraiser: Za każdym razem, gdy

robimy coś nowego, po prostu bierzemy to, co

zrobiliśmy wcześniej i podkręcamy to do 11,

więc w końcu będziemy musieli być pierwszym

zespołem, który zagra na Księżycu, odbędzie

trasę po Układzie Słonecznym lub coś

podobnego, aby tylko spełnić wasze oczekiwania!

Życzę wam więc realizacji tych planów i

dziękuję za rozmowę!

F.T. Skullcrusher: Dziękuję, niech żyje szatan

i sempre in culo a Cristo!

L.C. Hellraiser: Dziękuję i niech wszyscy

spierdalają do piekła.

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

130

HELLCRASH


Nie potrafię spokojnie siąść na tyłku.

Gdy o umówionej godzinie połączyłem się z Rayem przez Zoom, oczom

mym ukazała się twarz bardzo zmęczonego człowieka. Ciekaw jestem, czy owe

zmęczenie jest efektem przepracowania, czy intensywnego życia nocnego. Nasz

rozmówca enigmatycznie zasugerował, że to połączenie obu tych czynników. Słaba

forma rozmówcy nie pozostała bez wpływu na wywiad, ale parę interesujących

informacji udało się nam z Raya wycisnąć.

HMP: Cześć Ray! Coś Ty taki zajechany?

Ray Alder: Oj, wiesz. Sporo roboty w związku

z promocją płyty. Ostatnio noce też nie bywają

lekkie. (śmiech)

Dużo wywiadów pewnie.

No całkiem sporo.

Tak to już jest. Na początku powiedz mi proszę,

co w ogóle skłoniło Cię, by kontynuować

dalej swój solowy projekt?

Jestem typem człowieka, który po prostu lubi

tworzyć muzykę. Nie potrafię spokojnie siąść

na tyłku i nie robić kompletnie nic. Kontynuacja

solowego projektu była więc naturalnym

krokiem naprzód.

Cały materiał stworzyłeś z Tonym Hernando

oraz Mikiem Abdowem. Podobnie zresztą

jak w przypadku debiutu.

Wiesz, lubię pracować z tymi gośćmi i razem z

nimi tworzyć nowe rzeczy. Zabawnym z perspektywy

czasu może być fakt, że pierwszy

album miał pierwotnie być nagrany w zupełnie

innym składzie. Miałem taki pomysł, żeby zebrać

masę muzyków z różnych części świata

występujących w różnych kapelach. Każdy dostałby

swoją partię. Okazało się jednak, że moje

ambicje nie wytrzymały zderzenia z rzeczywistością.

Mój pomysł okazał się ciężki do zrealizowania

chociażby ze względów logistycznych

oraz przerósłby moje możliwości finansowe.

Pomyślałem, zatem, że skoro napisałem

tamten materiał z Tonym, to niech on zagra

na tym albumie. Następnie skontaktował

się ze mną Mike z tekstem "Hej, słyszałem, że

nagrywasz album solowy. Może mógłbym jakoś pomóc?".

Pomógł nawet bardzo. Podobnie praca

przebiegała nad nowym krążkiem. Miałem tu

jednak nieco odmienną wizję. Chciałem nagrać

coś cięższego, bardziej mrocznego. Utwory

w założeniu też miały być dłuższe bardziej

skomplikowane. Poniekąd jest to powrót do

moich korzeni.

Czyli jednak to Ty miałeś główny wpływ na

album.

Nie do końca. Sporo dyskutowałem z Mikiem

o brzmieniu, o długości numerów i tego typu

niuansach. Sam również mi wysyłał wiele motywów.

Sporo z nich zostało wykorzystanych

na płycie, niektóre nie przeszły selekcji, ale nie

jest wykluczone, że jeszcze w bliższej lub dalszej

przyszłości do nich wrócimy. Tony również

przyniósł mi masę numerów. Na albumie

wykorzystałem trzy jego kompozycje. Jako ciekawostkę

powiem Ci, iż zakładałem, że na

tym albumie znajdzie się więcej numerów. Natomiast

te dziewięć kawałków, które się tam

finalnie znalazły trwa dobrze ponad pięćdziesiąt

minut. Więc to idealna długość, by zmieścić

się na jednym CD oraz jednym winylu.

Ze wszystkich numerów wyróżnia się

"Hands Of Time".

Wiesz dlaczego się wyróżnia?

Nie.

Bo to jedyny numer na "II", który został skomponowany

podczas tworzenia poprzedniego

materiału. Trochę się przeleżał, to fakt. Już

wtedy wiedziałem, że trafi na drugi album.

Odłożyłem jednak pracę nad nim, bo musiałem

skupić się nad materiałem Fates Warning.

Potem trochę zmieniłem ogólną wizję

drugiego albumu, jednak "Hands Of Timenie

mogłem pominąć. Za bardzo lubię ten numer.

"My Oblivion" też nieco odstaje od reszty.

Jaki rodzaj emocji chcesz tym utworem przekazać

słuchaczowi?

Zawsze, gdy jakiś utwór, daję się porwać nie

tylko muzyce, ale także tekstom. Hmm…

Moimi ulubionymi filmami są te z motywem

zemsty. Często zdarza mi się utożsamiać z

czarnymi charakterami (śmiech). Ten numer

opowiada właśnie o gościu, który chce się zemścić

za swoje niepowodzenia.

Gdzie poza filmami szukasz jeszcze inspiracji

do swych tekstów?

Gdy słyszę melodię, staram się wczuć w jej nastrój.

To muzyka Tak naprawdę nadaje kierunek

tekstom. Zawsze, gdy dostaję melodię,

staram się od razu dobrać do niej jakieś słowa.

Takie, które będą kompatybilne z nastrojem

muzyki. Jeśli chodzi o album "II" sporo uwagi

poświęciłem tematowi przemijania, który dotyczy

każdego z nasz. Niestety, musimy sobie

zdać sprawę, że nasz czas na tej planecie jest

ograniczony i musimy go wykorzystać w najlepszy

możliwy sposób.

Nie sposób nie wspomnieć tu ostatniego numeru

na "II", mianowicie

"Changes".

Jak sam tytuł wskazuje, numer

ten mówi o tym, że wiele rzeczy

w naszym życiu się ulega zmianom.

Ty natomiast decydujesz,

w którym kierunku je poprowadzisz

oraz jaki będzie ich ostateczny

sens. Musisz pamiętać,

że jest to proces, nad którym to

Ty masz pełnię kontroli. Jako

przykład mogę podać swoją

osobę. Kiedy Fates Warning

ma akurat przerwę, mógłbym

oddać się totalnemu "nicnierobieniu".

Wolę jednak wziąć

sprawy w swoje ręce i stworzyć

w międzyczasie solowy album

(śmiech).

Skąd pomysł na tak minimalistyczną

okładkę?

W sumie nie stoi za tym jakaś

głębsza idea. Wiesz, wzorem

kapel heavy metalowych mogliśmy dać na

okładkę jakiegoś potwora czy innego gościa na

motorze. Nie czułem jednak takiej potrzeby.

Uważam, że okładki albumów nie powinny

być przesadzone w żadną stronę. Podoba mi

się na przykład pomyśl wykorzystany przez

AC/DC na albumie "Back In Black". Na "II"

właśnie poszedłem w tym kierunku.

Jesteś na scenie już kupę lat. Dalej odczuwasz

potrzebę rozwijania się jako wokalista?

A może jest wręcz przeciwnie. Czujesz, że

dobrnąłeś do punktu, w którym osiągnąłeś

już wszystko, co chciałeś możesz skupić się

na odcinaniu kuponów od swojego dotychczasowego

dorobku?

(chwila namysłu) Wiesz, przede wszystkim jestem

bardzo szczęśliwy, że cały czas mogę robić

to, co tak naprawdę kocham. Również jestem

zadowolony z całego swojego dotychczasowego

dorobku. Co prawda fajnie by było,

gdyby dało się na tym trochę więcej zarobić

(śmiech), ale kurde i tak jestem zadowolony z

drogi, którą obrałem. Oczywiście cały czas się

rozwijam, czego dobrym przykładem jest mój

najnowszy solowy album. Bardzo mi schlebia

również fakt, że wytwórnie płytowe ciągle są

zainteresowane moją twórczością.

Myślę, że w czasie Twej długiej kariery nieraz

przytrafiła Ci się blokada twórcza. Jak

sobie z tym radzisz?

Owszem. Blokada twórcza to jest coś, co może

przytrafić się każdemu artyście praktycznie na

każdym etapie. Najbardziej mi to przeszkadza

w pisaniu tekstów. Jeśli chodzi muzykę, to nawet

w kryzysach sobie jakoś radzę. Kiedy próbujesz

zrobić coś, co wcześniej nie sprawiało

Ci trudności, a teraz wydaje się być orką na

ugorze, to naprawdę możesz poczuć ogromną

frustrację. Kiedy dwa lata temu pracowałem

nad pierwszą płytą, przeżyłem coś takiego będąc

mniej więcej w połowie procesu. Jak sobie

z tym radzę? Palę wtedy masę papierosów

(śmiech).

Palenie tytoniu dla zawodowych wokalistów

nie jest chyba zbyt wskazane.

Znam te gadki, ale nie przejmuję się tym

(śmiech). Choć tak na serio zdaję sobie sprawę,

że to zgubny nałóg. Nie polecam nikomu.

Bartek Kuczak

RAY ALDER 131


...wszystko, co robię, robię z perspektywy fana...

Już debiut Sacred Outcry "Damned for All Time..." zwracał uwagę, ale

najnowsze dzieło tego "greckiego" zespołu "Towers Of Gold" z pewnością wprowadzi

ekipę na salony wielu fanów heavy/power metalu. Nie jest to w pełni kryształowy

tradycyjny heavy/power metal, bowiem pełno w nim różnych odniesień

typu melodyjny power, symfonika, progres czy też epicki metal. Niemniej tradycjonaliści

powinni najbardziej usatysfakcjonowani. Zresztą lider formacji George

Apalodimas uważa, że najtrafniejszym określeniem ich muzyki jest termin epic

power metal. Zresztą George potrafi długo i ciekawie opowiadać, więc nie pozostaje

mi nic innego, jak zaprosić was do zapisu rozmowy z liderem Sacred Outcry.

HMP: W momencie wydania debiutanckiego

albumu "Damned for All Time..." znowu pozostałeś

sam. Nie pomyślałeś wtedy, że to

koniec i trzeba rozejrzeć się za czymś innym

niż Sacred Outcry?

George Apalodimas: Nie, nie do końca. Miałem

wiele pomysłów, które uważałem za warte

eksploracji, więc moim planem zawsze było

pisanie i wydawanie rzeczy tak długo, jak będę

w stanie. Były pewne plany, by może zrobić

sobie małą przerwę i wrócić do pisania dla innego

zespołu, którego byłem częścią przez

wiele lat (The Eternal Suffering - black/death

metal), ale "Towers of Gold" był prawie gotowy

przed wydaniem "Damned for All Time".

było spełnieniem naszych marzeń, ponieważ

od momentu skomponowania płyty do jej

wydania minęło ponad 17 lat, więc ten krąg

został zamknięty po tym, jak udało nam się ją

wydać. Ludzie dorastają i czasami się od siebie

oddalają, to naturalne. Z mojej strony nie ma

oczywiście urazy, ale chciałem mieć spokój i

móc skupić się tylko na muzyce, a nie tracić

więcej czasu na rzeczy, które uważałem za trywialne

i niewarte rozwodzenia się nad nimi.

Jak znalazłeś muzyków, którzy pomogli ci

przy nowy albumie "Towers Of Gold"? Sam

ich znalazłeś, czy ktoś ci w tym pomagał?

Daniel zawsze był moim kandydatem numer

jeden do zespołu, nawet wtedy, gdy po raz

pierwszy udaliśmy się na dłuższą przerwę. Zawsze

chciałem z nim pracować, ponieważ czułem,

że jego głos naprawdę pasuje do naszej

muzyki. Ma w sobie tę słodką melancholię, a

nasza muzyka jest pełna melodii, które mogłyby

jeszcze bardziej wzmocnić ten aspekt, jednocześnie

zachowując ogromną moc, którą

niesie. Ukryłem małą runiczną zagadkę we

wkładce "Damned for All Time", więc każdy,

kto usiadł i próbował rozszyfrować sekrety debiutu,

mógł mieć wczesne pojęcie, co nadchodzi.

(śmiech) Steve był również odpowiedzialny

za miks i mastering naszego debiutu, a

także przyczynił się do gościnnego solo, więc

był bardzo dobrze zaznajomiony z zespołem i

sposobem, w jaki lubię pracować, więc był naturalnym

wyborem. Ma bardzo osobisty styl,

który moim zdaniem może dobrze współgrać z

utworami i naprawdę wybił to z rytmu, zarówno

jako gitarzysta, jak i osoba odpowiedzialna

za miksowanie i mastering materiału.

Defkalion był długoletnim współpracownikiem

Steve'a w kilku projektach, więc Steve

zaproponował, abyśmy wysłali mu kilka utworów,

aby zobaczyć, jak jego osobisty styl gry

może pasować. Po pierwszej 30-sekundowej

próbce, którą nam odesłał, była to łatwa decyzja!

Czy jest szansa, że obecny skład Sacred

Outcry pozostanie stabilny? Nie masz

obaw, że Daniel Heiman podzieli losy Yannisa?

Nie martwię się zbytnio o przyszłość, ponieważ

staram się mieć plan na kolejne kroki

zespołu bardzo wcześnie. Chodzi o to, aby ten

skład pozostał stabilny, abyśmy mogli dalej

budować naszą chemię i zobaczyć, co możemy

wymyślić w przyszłości. Wiele rzeczy jest już

zaplanowanych, ale dopóki nie będę miał gotowego

pierwszego szkicu nowych utworów,

jest za wcześnie na jakiekolwiek oficjalne

oświadczenia. Jestem bardzo podekscytowany

naszą przyszłością.

Jak duży wpływ mieli nowi muzycy na kompozycje

i aranżacje z "Towers Of Gold"?

"Towers of Gold" został skomponowany

przed zmianą składu, więc był prawie gotowy,

gdy wszyscy weszli na pokład. Miałem gotowe

kawałki i melodie, ale każdy wykonał ogromną

pracę, nadając utworom swój podpis, albo poprzez

swój osobisty styl gry, albo sugerując pewne

zmiany i pomysły, które ostatecznie

wyszły na lepsze. Zwłaszcza wpływ Daniela

był naprawdę ważny, nawet zanim dołączył,

ponieważ napisałem wiele partii wokalnych z

myślą o nim, a on naprawdę się z tego wywiązał.

Sacred Outcry jest ogromną częścią mojego

życia, więc nie mogłem tak po prostu pozwolić,

by ten cały impet się ulotnił.

Rozumiem, że Yannis Papadopoulos miał zobowiązania

wobec Beast in Black, jednak pozostali

muzycy nie mieli tak wielu obowiązków,

więc czemu nie udało się utrzymać z

nimi współpracy?

Po wydaniu debiutu długo rozmawialiśmy z

chłopakami, ale szybko okazało się, że mamy

inne muzyczne priorytety i później nie widzimy

się już na oczy. "Damned for All Time"

Foto: Sacred Outcry

Każdy z utworów, czy to krótkie intro

"Through Lands Forgotten (At the Crossroads

of Fate)", czy to najbardziej rozbudowany

utwór tytułowy "Towers of Gold

(Tempus Edax Rerum)" są bardzo ciekawie

wymyślone i znakomicie zaaranżowane. Wypełnia

je mnóstwo pomysłów, emocji, kontrastów

i klimatów. W dodatku są przygotowane

i zaplanowane z pietyzmem i perfekcją,

także mogą zadowolić nawet fanów progresywnego

metalu. Z czego to wynika?

Wasze ambicje? Perfekcjonizm?

Dziękuję, naprawdę to doceniam. Staram się

poświęcać dużo uwagi podczas komponowania

i próbuję wielu różnych rzeczy, aż jestem zadowolony

z rezultatu. Kompozycje muszą być

w stanie stać samodzielnie i mieć w sobie wiele

różnych pomysłów, w przeciwnym razie rezultat

stanie się zbyt powtarzalny i nijaki po kilku

pierwszych przesłuchaniach albumu. Ale jednocześnie

utwory muszą działać jako całość.

Rozumiem, że znajdą się osoby, którym nie

spodobają się ciągłe zmiany, ale uważam, że

utrzymywanie interesującej kompozycji z tymi

wszystkimi zwrotami akcji jest jedynym sposobem

na stworzenie czegoś, co nagrodzi ludzi,

którzy faktycznie spędzą czas nad albumem.

Jeśli chodzi o perfekcjonizm, zwracam

dużą uwagę na drobne szczegóły, z których

132

SACRED OUTCRY


wiele osób może nawet nie zauważyć. Naprawdę

lubię mieć wiele warstw czekających na

odkrycie, więc zajmuje to dużo czasu, aż każdy

utwór zostanie ukończony. Ale zawsze

mam na uwadze cały album, spójność, narastanie,

nie jestem zainteresowany napisaniem

trzech lub czterech dobrych "singli", ale chcę,

aby album rozwijał się i był przyjemny od

początku do końca. To nie zawsze działa dobrze

z przypadkowymi słuchaczami, ale chciałem

stworzyć coś, co może przetrwać próbę

czasu i oferować nowe rzeczy za każdym razem,

tak jak wielkie albumy, na których dorastaliśmy.

Mimo wszystko każdy utwór potrafi przykryć

tę intensywność oraz dźwiękowe bogactwo

i trafić bezpośrednio do fana, także ważne

jest dla was, aby każdy fan odczuwał

satysfakcję i dobrze bawił się przy waszej

muzyce?

Największym komplementem, jaki mogę

otrzymać, jest, to gdy ludzie mówią mi, że

mają problem z wyborem ulubionego utworu

na albumie. Kieruję się bardzo ścisłą zasadą

różnorodności i nie chcę być zbyt powtarzalny,

więc staram się, aby każdy utwór miał swoją

własną tożsamość i był łatwo rozpoznawalny.

Ponownie, jest to coś, co może być odstręczające

dla ludzi, którzy na przykład wolą

mieć 10 szybkich utworów na wydawnictwie,

ale ja dbam tylko o szerszy obraz, którym jest

album w całości. Myślę, że ze względu na charakter

tego zróżnicowanego tekstu, ludzie mają

trudności z wyróżnieniem numeru, ponieważ

wszystko sprowadza się do osobistego

gustu. Uwielbiam, gdy ludzie wybierają swoją

"ulubioną piosenkę", a następnego dnia zmieniają

zdanie.

No właśnie... Uważam, że każda z kompozycji

z tej płyty może stać się dla jakiegoś

odbiorcy wyjątkowo ważna, to ogólnie

wszystkie utwory stanowią całość i pewną

muzyczną koncepcję, dlatego "Towers Of

Gold" należy słuchać w całości. Wtedy

dopiero można w pełni docenić wartość muzyki

z tego albumu...

Tak, dziękuję! To jest dokładnie idea stojąca

za tym albumem, jest on znacznie większy niż

suma jego części i jeśli nie traktujesz go jako

"całości", to możesz nie cieszyć się nim tak, jak

powinien. Jasne, ludzie mogą cieszyć się nim

jako zwykłym odsłuchem i będą mieli swoje

osobiste preferencje co do niektórych części,

ale wszystko jest ze sobą powiązane, a emocjonalnego

wpływu całej podróży nie można

porównać do żadnego pojedynczego utworu.

Bardzo dobrze wypadły gitary Steve Lado,

często ocierają się o wirtuozerie i neoklasycyzm

oraz są wyjątkową ozdobą "Towers Of

Gold"...

Steve wykonał fantastyczną robotę. Uwielbiam

jego osobiste podejście i jego "hardrockowy"

klimat, który moim zdaniem dobrze

komponuje się z bardziej "klasycznymi",

epickimi utworami i melodiami, które zazwyczaj

piszę. Jest bardzo doświadczonym i fantastycznym

muzykiem, a dodatkowo jest

naszym inżynierem dźwięku, więc może zaplanować

kilka kroków naprzód podczas nagrywania,

ponieważ wie, jak ustawić wszystko

przed fazą miksowania. Naprawdę chciałem,

aby gitary dominowały na albumie, jesteśmy

zespołem heavy metalowym i nie ma innego

wyjścia. Solówki i melodie muszą być dobrze

przemyślane i zapadające w pamięć, a on miał

kilka świetnych

pomysłów, które

sprawiły, że gitara

naprawdę

błyszczała.

Wraz z perkusistą

Defkalion Dimos

stworzyłeś znakomitą

sekcję rytmiczną,

która kreatywnie

tworzy podkład

pod muzykę,

ale także ją nakręca...

Defkalion jest niesamowitym

perkusistą,

który naprawdę

zaskoczył mnie swoim

wkładem i sposobem,

w jaki napisał

swoje partie perkusji

po tym, jak wysłałem

mu pierwszy szkic albumu.

Miał swobodę

w przerabianiu wszystkiego

tak, by pasowało

do jego stylu gry, ale naprawdę

uważam, że wprowadził nas na zupełnie

nowy poziom swoimi pomysłami i ogólnym

wykonaniem. Wspaniale jest mieć tak

dobrego perkusistę na pokładzie, ponieważ

pomaga mi to czuć się swobodniej również na

basie, ponieważ musimy być podstawą, na której

wszystko zostanie zbudowane, w przeciwnym

razie wieże się rozpadną. Jestem najmniej

błyskotliwym z chłopaków, ale to dlatego,

że są znacznie lepszymi graczami niż ja.

(śmiech)

Jeżeli się nie mylę to, odpowiadasz za klawisze

i orkiestracje, są to elementy ważne dla

muzyki Sacred Outcry, ale charakteryzują je

wyczucie i dyskrecja. Nie starasz się oderwać

nimi uwagi słuchacza...

Tak, myślę, że jest to integralna część naszego

brzmienia i może wzmocnić atmosferę, jeśli

jest dobrze zrobiona. Staram się namalować

obraz za pomocą muzyki, a zanurzenie się w

nim jest jednym z najważniejszych czynników,

aby w pełni cieszyć się albumem, ale nie chcę,

aby części orkiestrowe były główną atrakcją, są

tam tylko po to, aby podkreślić pewne uczucia

i pomóc mi stworzyć obrazy, które mam na

myśli. Nie uważam, że Sacred Outcry ma wiele

wspólnego z zespołami symfonicznego metalu,

więc wszystko musi mieć określone miejsce

w naszym brzmieniu. Dopracowanie

wszystkiego i znalezienie odpowiedniej równowagi

wymaga mnóstwa pracy, ale bez względu

na ilość pracy włożonej w aranżacje orkiestrowe,

zawsze będą one wspierać naszą muzykę,

a nie być w centrum uwagi.

Jednak najważniejszą rolę na "Towers Of

Gold" odegrał nowy wokalista Daniel Heiman.

Ci, co śledzą aktualną scenę power metalu

to, doskonale znają dokonania Daniela,

ale na tym albumie chyba przebił wszystko,

co do tej pory stworzył. Czy masz podobne

odczucia?

Dla mnie "sekretnym składnikiem" jest to, że

"Towers of Gold" zostało napisane z myślą o

Danielu. Szczerze wierzę, że niektóre fragmenty

nie działałyby tak dobrze bez jego

udziału. Jego głos idealnie pasuje do naszej

muzyki i jestem

bardzo wdzięczny, że miałem okazję

spędzić z nim tyle czasu. To wielki zaszczyt i

jednocześnie "zawstydzające", gdy ktoś mówi,

że to najlepsze dzieło Daniela, zwłaszcza jeśli

wyobrazimy sobie, że mówimy o facecie, który

przez ostatnie 20 lat był uważany za złoty

standard, jeśli chodzi o wokale power metalowe.

Naprawdę uważam, że świetnie nam się

razem pracowało i udało nam się uchwycić

niektóre z jego najlepszych występów. Bardzo

dobrze znam jego głos, ponieważ jestem jego

wielkim fanem od zawsze, więc wiedziałem, że

jeśli będziemy mieli okazję razem pracować, to

możemy stworzyć coś niezapomnianego. Myślę,

że naprawdę włożył serce i duszę w ten album

i jestem bardzo szczęśliwy, że ludzie to

zauważyli.

Sacred Outcry należy do formacji, która zbudował

nie tylko swoją muzykę, ale także swój

fantastyczny świat, wokół którego buduje

swoje opowieści. Myślę, że fani Conana,

Roberta E. Howarda i wszystkich podobnych

fantastycznych opowieści będą zachwyceni

historiami z "Towers Of Gold"?

Tak, oczywiście, historia albumu jest luźnym

hołdem dla niektórych z wielkich autorów,

którzy wywarli na mnie wpływ na przestrzeni

lat. W środku jest kilka easter eggów, małych

ukłonów w stronę Roberta Howarda, Michaela

Moorcocka czy J.R.R. Tolkiena, a także

innych rzeczy, które pokochałem kiedy dorastałem.

To był powód, dla którego zawarłem

pełną historię w książeczce, każdy utwór ma

dedykowany rozdział dla ludzi, którzy chcą

zanurzyć się głębiej w świat "Towers of Gold".

Chciałem stworzyć coś, co będzie równie imponujące

pod każdym względem, muzyka, historia,

teksty, wszystko musiało sprawiać wrażenie

czegoś znacznie większego niż tylko kolejny

album heavy metalowy. Niektórych ludzi

nie obchodzi nic poza muzyką i to jest w porządku,

ale jest wielu, którzy doceniają te małe

szczegóły i mam nadzieję, że będą zadowoleni

z tego, co stworzyliśmy.

Ogólnie Sacred Outcry gra muzykę z pogranicza

tradycyjnego heavy metalu oraz melodyjnego

power metalu. Niemniej power

metal, w swojej klasycznej formie przeważa.

SACRED OUTCRY 133


134

Do tego dochodzą elementy, znane z symfoniki,

progresu czy też epickiemu metalu.

Czy coś pominąłem w tym opisie?

Myślę, że ująłeś wszystko! Dla mnie zespół

zawsze będzie platformą do opowiadania historii,

a "etykietka", którą przypiąłbym naszej

muzyce to "epic power metal". Przedrostek

"Epic" jest dla mnie bardzo ważny, ponieważ

jest punktem wyjścia wszystkiego, co piszę.

Utwory muszą mieć głębię i opowiadać historię,

niezależnie od tego, czy jest to album

koncepcyjny, czy samodzielny utwór, musi istnieć

poczucie wielkości i mistycyzmu, zanurzenia

i eskapizmu. Staram się namalować

obraz muzyką i opisać go tekstem, jeśli to ma

sens. (śmiech)

Wasza muzyka jest bardzo intensywna i

bogata, ale jak podejmiemy temat waszych

inspiracji to, na usta ciśnie się cała masa

zespołów, Począwszy od Blind Guarian,

poprzez Iron Maiden, Kinga Diamonda, a

także poprzez Virgin Steele, Warlord, Manowar,

aż do Angry czy Rhapsody. Myślę,

że sam byś dorzucił jeszcze kilka nazw.

Jednak nachodzi mnie refleksja, że te wasze

inspiracje w sumie rozmywają się i słyszymy

waszą oryginalną muzykę, która ma swoje

korzenie, ale ostatecznie dostała naznaczona

przez wasz talent, wyobraźnię i doświadczenie...

Dziękuję, to wiele znaczy. To jest dokładnie

mój cel, nigdy nie próbowałem ukrywać moich

wpływów, ale staram się być dyskretny i rzucać

małe ukłony w stronę niektórych z moich

ulubionych zespołów lub albumów, mój

sposób na podziękowanie i oddanie hołdu

moim "bohaterom z dzieciństwa". Ale nigdy

nie zaczynam utworu, myśląc "to będzie jak

piosenka Blind Guardian". Filtruję wszystko

przez moje osobiste doświadczenia, moją wyobraźnię

i moje poczucie tego, co działa, a co

SACRED OUTCRTY

nie, i przechodzę przez wiele demontażu i

rearanżacji każdego utworu przed jego

ukończeniem. Na przykład Warlord jest jednym

z moich ulubionych zespołów wszech

czasów i wywarł na mnie ogromny wpływ,

zwłaszcza pod względem melodii i ogólnej

"melancholii" i liryzmu, które mieli w swojej

twórczości. Widać to w naszej muzyce, ale jednocześnie

jesteśmy znacznie bardziej agresywni

i ten aspekt jest tylko jednym ze składników

naszych kompozycji, układanka ma o

wiele więcej elementów. Najtrudniejszą częścią

jest znalezienie elementów, które do siebie

pasują i stworzenie całości, która brzmi świeżo

i osobiście.

Kilka pomysłów wyciągnąłeś z początków

działalności Sacred Outcry, opowiedz o tym,

co dokładnie wykorzystałeś i w jakich utworach...

Wewnętrzne informacje, uwielbiam je! Pierwsza

połowa "Through Lands Forgotten" to

intro, którego zamierzaliśmy użyć do rozpoczęcia

"Towers of Gold" w 2003 roku, gdybyśmy

nigdy się nie rozwiązali. "Towers of

Gold" miał być "dużym" utworem na naszym

drugim albumie, ale zrobiliśmy sobie przerwę i

nigdy się nie zmaterializował, więc postanowiłem

zrobić z niego pełny album koncepcyjny.

Dodałem tylko drugą połowę ze śpiewem

Daniela. "A Midnight Reverie" również

został napisany w tamtym czasie, z nieco innym

tekstem, który musiałem odświeżyć, aby

pasował do koncepcji. Akustyczne intro

"Symphony of the Night" zostało napisane

przez naszego oryginalnego wokalistę Vangelisa

i było pomysłem zagubionym w czasie,

który zakopałem w tyle głowy na prawie 20

lat, zanim go odkopałem i przekształciłem w

pełny utwór. Wstępne riffy do "Into the Storm"

i "The City of Stone" również zostały napisane

w latach 2002-2003 przeze mnie i Dimitrisa,

ale również zaginęły w czasie i nigdy nie

zostały wykorzystane, więc musiałem zbudować

wokół nich pełny utwór. Kilka małych

fragmentów "Towers of Gold" również powstało

w 2003 roku, kiedy próbowałem stworzyć

starą wersję, ale nic nie było ostateczne,

tylko kilka przypadkowych 15-sekundowych

pomysłów, które trzeba było ponownie przeanalizować

i dostosować do nowego materiału.

A "Where Crimson Shadows Dwell" to kompozycja,

którą Vangelis również napisał w 2002

roku, a ja tylko trochę ją poprawiłem i napisałem

partie orkiestrowe, ponieważ uważam, że

świetnie pasuje do ostatniego rozdziału opowieści.

Na album trafili także goście: Jeff Black z

Gatekeeper oraz Yorgos Karagiannis...

Jeff i ja poznaliśmy się online po wydaniu

"Damned for All Time". Zaczęliśmy niezobowiązująco

rozmawiać na Facebooku, a jestem

fanem zarówno Gatekeepera, jak i jego solowych

utworów, więc pewnego dnia opublikował

wideo, w którym grał na 12-strunowej

gitarze w jednym ze swoich solowych utworów

("Beyond The Arch"), więc zapytałem go, czy

byłby zainteresowany zagraniem kilku małych

partii na nadchodzącym albumie, a on z radością

się zgodził. Chciałem tego "magicznego"

12-strunowego brzmienia w kilku utworach i

była to dobra okazja do współpracy, więc dlaczego

nie? Yorgos jest świetnym muzykiem i

chciałem, aby ktoś przejął partie akustyczne,

ponieważ Vangelis nie był dostępny, aby nagrać

album. Wykonał świetną robotę i myślę,

że w przyszłości będziemy mogli pracować

razem nad bardziej złożonymi rzeczami, ponieważ

bardzo cenię jego wkład w partie

akustyczne i być może będziemy eksplorować

tę ścieżkę nieco dalej. Czas pokaże!

Za produkcję płyt odpowiadasz sam, ale przy

miksach i masteringu pomagał ci gitarzysta

Steve Lado...

Produkcja jest luźniejszym terminem, co

oznacza, że musiałem zrobić prawie wszystko,

co trzeba zrobić, aby album nabrał kształtu.

Steve był odpowiedzialny za miks i mastering,

ponieważ jest to również jego regularna praca,

a ja ufam jego uchu i instynktowi, aby wydobyć

to, co najlepsze ze wszystkiego, co

wpadnie mu w ręce. Przygotował on dla nas

pierwszy wstępny miks, abyśmy mogli zobaczyć,

jak będzie on służył materiałowi, a po

kilku poprawkach i ogólnych wskazówkach tu

i ówdzie przestałem się zbytnio angażować i

przekazywałem swoją opinię tylko wtedy, gdy

osiągnęliśmy ważny punkt zwrotny, który

wymagał pewnego wkładu, aby upewnić się, że

wszystko jest w porządku.

Do promocji wykorzystaliście m.in. NWOT

HM Full Albums czy Bandcamp. Jak odnosicie

się do takich kanałów i innych portali

społecznościowych? Spełniają swoją rolę w

promocji takich zespołów jak Sacred Outcry?

Tak, internet jest złem koniecznym, więc serwisy

streamingowe online są teraz częścią sceny,

nie da się bez nich wiele zrobić. Bandcamp

jest najlepszą rzeczą dla mniejszych zespołów,

ponieważ generuje pewien dochód, który

pomaga pokryć koszty prowadzenia zespołu i

nagrywania nowych rzeczy, co jest wielką pomocą

w dzisiejszych czasach. NWOTHM Full

Albums jest również fantastyczny, ponieważ

Tiago zbudował szalony kanał, dzięki któremu

wszystkie świetne dzieła z podziemia mają

szansę dotrzeć do wielu ludzi. Nie jesteśmy


dużym zespołem, więc każda pomoc, jaką

możemy uzyskać, czy to recenzja, prosty

komentarz, wywiad, wideo z reakcją,

czy po prostu umieszczenie jednego z

naszych utworów na playliście, pomaga

nam budować markę i zainteresować

więcej osób tym, co

robimy. To miecz obosieczny,

ponieważ wiesz,

jak wygląda sytuacja z serwisami

streamingowymi,

które praktycznie oferują

album za darmo, ale to

jedyny sposób na zbudowanie

pewnego rodzaju

stałej publiczności,

zwłaszcza jeśli nie koncertujesz

ani nie grasz na żywo. Na

szczęście wciąż są ludzie, którzy

kupują CD/LP lub koszulkę, a nawet

cyfrowe wydanie z Bandcamp za cenę

dwóch kaw. Może się to wydawać trywialne,

ale osiem czy dziewięć euro dla pojedynczej

osoby to nic, ale dla zespołów to się sumuje i

pomaga znacznie bardziej, niż można sobie

wyobrazić, zwłaszcza jeśli poświęcisz chwilę,

aby zastanowić się, jakie są koszty nagrania i

wydania albumu bez obniżania jakości.

Wypuściliście też lyric-video do utworu "The

Voyage", dlaczego wybraliście akurat tę kompozycję?

"Problem" z wyborem teledysku polegał na

tym, że skoro album jest konceptem, musiałem

wybrać utwór, który nie zdradzałaby zbyt

wiele na temat historii, tak aby ludzie mogli

poznać fabułę, gdy faktycznie zapoznają się z

całym albumem. Zdecydowaliśmy się więc na

dwie pierwsze kompozycje (po intro), które

powinny zostać zaprezentowane w teledyskach,

które moim zdaniem będą przypominać

powieść graficzną, ukazującą szczegóły początku

podróży. Uwielbiam oba numery i oba

mają niesamowitą "energię", która dobrze

służy singlom, które ludzie zwykle sprawdzają,

aby zobaczyć, o co chodzi. Chciałbym w pewnym

momencie zrobić powieść wideo dla

całego albumu, ale zajmuje to zbyt dużo czasu,

więc może po prostu zrobię z tego ładny plik

PDF i udostępnię go za darmo na naszej stronie

Bandcamp. Zobaczymy!

Wasza wytwórnia No Remorse Records z

pewnością też was mocno wspiera...

Tak, jesteśmy bardzo zadowoleni z No Remorse

Records i mamy doskonałe relacje.

Potrzebują dobrych zespołów, a my potrzebujemy

ludzi, którzy wiedzą, jak działa branża,

ponieważ mam już wiele na głowie, by

martwić się o rzeczy niezwiązane z muzyką.

Wspaniałą rzeczą jest to, że zaprzyjaźniliśmy

się z chłopakami z No Remorse Records i

zawsze są gotowi do rozmowy i pomocy we

wszystkim, czego możemy potrzebować, a

ponadto zawsze miło jest mieć kogoś, kto rozmawia

z tobą zarówno z perspektywy fana, jak

i biznesmena, co naprawdę pomaga ci zobaczyć

szerszy obraz.

momencie musimy też zacząć próby, więc to

będzie długa droga. (śmiech) Ale tak, jest

to coś, czemu aktywnie się przyglądamy,

chociaż nie ma natychmiastowych

planów.

"Towers Of Gold" zbiera

bardzo dobre recenzje, pewnie

z tego powodu jesteście

bardzo zadowoleni.

Gdzieś nawet widziałem,

że ktoś już sugerował,

że to album roku. Pewnie

byście się nie pogniewali?

Opinie, które otrzymujemy,

są szalone i jesteśmy

bardzo szczęśliwi, że ludzie

przyjęli album w tak pozytywny

spo-sób. Zarówno pod względem sprzedaży,

jak i recenzji, przekroczył on nasze oczekiwania

i jestem podekscytowany tym, co

przyniesie nam kolejny krok. Ten rok jest

pełen perełek, więc jesteśmy w świetnym towarzystwie

z niesamowitymi zespołami, więc

nie możemy wystarczająco podziękować ludziom,

którzy rozpowszechniają naszą nazwę i

czują, że "Towers of Gold" jest ich ulubionym

albumem. To niesamowite i trochę dziwne

uczucie, ponieważ wszystko, co robię, robię z

perspektywy fana tej muzyki, więc nie jestem

przyzwyczajony do tych wszystkich pochwał!

(śmiech)

Myślicie nad tym co dalej? Macie jakieś

pomysły na kolejny album? Czy raczej

cieszycie się z wydania "Towers Of Gold"?

Jestem bardzo zajęty prowadzeniem Bandcampa

i realizacją zamówień, więc potrzebuję

trochę czasu na odpoczynek po wielkim

wybuchu za nami. Jesteśmy bardzo dumni z

"Towers of Gold" i bardzo podekscytowani

tym, jak będzie wyglądał kolejny rozdział

zespołu. Zacząłem już pisać kilka rzeczy i

mam mapę drogową dla następnego albumu,

kilka tytułów i ogólny pomysł "dokąd będziemy

zmierzać", ale dopóki nie usiądę i nie

zacznę układać utworów, nie mogę być tego

pewien. Jedynym pewnikiem jest to, że nie

słyszałeś nas jeszcze po raz ostatni, a na

następnym albumie planujemy kilka dużych

niespodzianek! Dziękuję bardzo za ten wspaniały

wywiad, naprawdę doceniam tę szansę i

życzę wszystkim szczęśliwego i relaksującego

lata!

Michał Mazur

Translator: Szymon Paczkowski

A jak z koncertami? Jest szansa, że zagracie

kilka w najbliższym czasie, a może nawet

jakaś trasa po Europie?

Byłoby wspaniale móc zaprezentować cały album

na żywo. Są pewne rozmowy w zespole,

ponieważ mamy już kilka świetnych propozycji,

ale dopóki nie znajdziemy sposobu, aby logistyka

zadziałała, jest to trudne. W pewnym

SACRED OUTCRY 135


HMP: Dlaczego uważacie, że "Bloodlines"

jest kontynuacją "Epitaph". Jak dla mnie

"Bloodlines" pod względem muzycznym jest

bardziej nastawiona na ambitny melodyjny

power metal w okowach bogato zaaranżowanych

orkiestracji, gdy na "Epitaph" wasza

muzyka mimo wszystko jest zdecydowanie

bardziej progresywna...

...jeśli możesz w to uwierzyć!

"Bloodlines" to kolejna udana płyta formacji Pyramaze. Można czepiać

się nielicznych mankamentów, choć tak naprawdę to małoznaczące szczegóły, bo

ogólnie jest ważniejszy znakomity i pozytywny muzyczny przekaz tego zespołu.

Zresztą nie muszę tego tłumaczyć tym, którzy lubią Duńczyków. Za to ci, co są do

nich nie przekonani, nie wiem, czy zrozumieją. Niemniej jakby ktoś chciał posłuchać

czegoś dobrego, z ambitnego melodyjnego power metalu z domieszką różnych

dodatków, typu symfonika czy progres to, moim zdaniem powinien zacząć

od Pyramaze. To ta ekipa ma szanse przekonać kogoś do takiego grania, a jak nie

przekona to, znaczy, że ta muzyka nie dla niego. Nie mniej wracając do sedna,

czyli Pyramaze i ich najnowszego albumu "Bloodlines", przed wami rozmowa z liderami

formacji klawiszowcem Jonah'em Weingartenem oraz gitarzystą, basistą,

producentem Jacobem Hansenem...

numer, który byłby super melodyjny, ale

chciałem też, aby miał coś w rodzaju budującej

i epickiej sekcji outro, która mogłaby zawierać

duże partie orkiestrowe i kilka zabójczych solówek.

Misja zakończona.

Jacob Hansen: Z pewnością! Nie możemy zaprzeczyć,

że wszyscy kochamy nasze progresywne

kawałki! Czuję jednak, że naszą mocną

stroną są melodie i kładziemy teraz duży nacisk

na wokale. Powinienem powiedzieć, że

bardziej niż kiedykolwiek.

Wasze podejście do orkiestracji na "Bloodlines"

jest na najwyższym poziomie, chyba

jeszcze nigdy tak poważnie ich nie potraktowaliście,

i jak to określiłem w recenzji, są one

bardzo intensywne i przypominają rozmarzoną

muzykę filmową. To one przede wszystkim

rzucają się w uszy słuchacza po odpaleniu

płyty...

Jonah Weingarten: Dziękuję bardzo! Jestem

nieskończenie dumny z moich orkiestracji i to

było fantastyczne, że były one w stanie zabłysnąć

w sposób, w jaki robią to na tej płycie.

W miarę jak się starzeję, coraz bardziej chcę

przesuwać granice tego, jak filmowo i tematycznie

mogę się poruszać w ramach "metalu".

Idąc dalej, naprawdę chcę mieć jeszcze bardziej

epickie rzeczy na naszej następnej płycie,

jeśli możesz w to uwierzyć!

Jacob Hansen: Jonah jest taką bestią, jeśli

chodzi o dużą, epicką i kinową atmosferę, w

których naprawdę maluje obraz swoimi orkiestracjami,

a tym razem włożyliśmy w to trochę

więcej i staraliśmy się, aby było to bardziej widoczne.

Cieszę się, że to zauważyłeś! Zdecydowanie

jest energia i klimat w obecności tych

elementów w naszych kompozycjach. Zawsze

tam były, czasem więcej, czasem mniej, ale na

tym albumie czułem, że po prostu trafiły w

punkt!

Jonah Weingarten: Myślę, że naprawdę

osiągnęliśmy swój cel jako zespół, a Jacob i ja

jako duet piszący muzykę. Według mnie wiele

utworów z albumu "Bloodlines" mogłoby naturalnie

znaleźć się na "Epitaph". Myślę, że

rozwijamy się w bardziej symfonicznym i melodyjnym

kierunku, ale na "Epitaph" jest to

również mocno wyczuwalne.

Jacob Hansen: Tak naprawdę nie myślimy

ani nie rozmawiamy o tym, w jakim kierunku

chcemy podążać z naszymi nowymi utworami.

One po prostu powstają, mniej lub bardziej

niespodziewanie, i wierzę, że właśnie dlatego

wydaje się, że jest to naturalny postęp w stosunku

do naszego ostatniego albumu. Nie ma

wątpliwości, że rzeczy zmieniły się nieco od

czasów "Melancholy Beast", "Bone Carver",

Foto: Niklas Lau Petersen

"Immortal" do miejsca, w którym jesteśmy

teraz, głównie ze względu na fakt, że wszyscy

staliśmy się starsi i mądrzejsi, (śmiech), ale

także mamy dwóch "nowych" głównych autorów

utworów, czyli Jonaha i mnie. Połączenie

nas wszystkich razem naprawdę nadaje ton

albumom i czujemy, że to jest miejsce, w którym

czujemy przepływ energii dla nas jako zespołu.

Wszystko może się zmienić na następnym

albumie, kto wie, ale zdecydowanie jest

to brzmienie, które jest obecne w Pyramaze.

Oczywiście elementy progresywne na

"Bloodlines" nadal są, ale bardziej wykorzystujecie

je do wzbogacania i ciekawszego zaaranżowania

muzyki, a jedyna kompozycja,

która jest zbliżona do tego, co prezentowaliście

na "Epitaph", to "The Mystery"...

Jonah Weingarten: Nie sądzę, by było to zamierzone

z naszej strony. Myślę po prostu, że

piszemy muzykę, w której czujemy się dobrze

i która wynika z naszych inspiracji. "The Mystery"

to zdecydowanie najbardziej progresywna

kompozycja na płycie, trafiłeś w sedno.

Kiedy pisałem ten utwór, chciałem stworzyć

Jednak ucieszyłem się, że Jonah nie zrezygnował

z delikatnych fortepianowych dźwięków,

które bardzo lubię w jego wykonaniu...

Jonah Weingarten: Chodzi o tworzenie dynamiki,

przypływów i odpływów. Posiadanie

tych delikatnych partii fortepianu pomaga nadać

mocniejszym partiom większy wpływ. Moim

największym bohaterem jest George Winston,

który niestety zmarł kilka dni temu. Jego

wpływ słychać w każdej partii fortepianu, jaką

kiedykolwiek nagrałem. Myślę, że te partie

fortepianu na zawsze i zawsze będą zawarte w

Pyramaze i w każdej muzyce, w której biorę

udział.

Jacob Hansen: Tak! Tak jak powiedziałem,

zawsze tam były, nasze małe kawałki fortepianu

w przerywnikach naszych utworów i tu i

tam, ale tym razem zamiast być małymi perełkami,

są bardziej wyróżnione, co jest niesamowite.

To może być coś, co będziemy chcieli

jeszcze bardziej eksplorować w przyszłych

kompozycjach. Kto wie!

Drugim charakterystycznym elementem

Pyramaze, który mnie zaskoczył już na "Epitaph"

to niesamowite melodie. Czy nadal za

nie odpowiadają Henrik Fevre i Christoffer

Stjerne? Kim są oni dla was? Jakie faktycznie

role pełnią przy tworzeniu melodii?

Jonah Weingarten: Tak, obaj wnieśli swój

wkład w teksty i melodie wokalne. Obaj są niesamowicie

utalentowani i z pewnością odegrali

rolę w naszym brzmieniu i w uczynieniu Pyramaze

wyjątkowym.

Jacob Hansen: Po raz kolejny współpracuje-

136

PYRAMAZE


my z Henrikiem i Christofferem, którzy są

niesamowicie utalentowanymi muzykami.

Obaj piszą teksty i melodie do naszych

utworów, a ich współpraca jest dla nas nieoceniona!

Henrik jest wokalistą i basistą w Anubis

Gate, a poznałem go, gdy zacząłem pracować

z zespołem nad ich debiutanckim albumem,

nawet nie pamiętam... To musiały być

lata 2003-2004, tak mi się wydaje! Był w pobliżu

od zawsze. Mój pierwszy zespół, Invocator,

składał się z dwóch członków pierwszego

zespołu Henrika, Graf Spee, co miało

miejsce w 1988 roku, więc mamy za sobą długą

drogę! Później dołączyłem do Anubis Gate

jako wokalista i nagrałem z nimi dwa albumy.

Świetny zespół i dobrzy ludzie! Morten Gade,

nasz perkusista, również gra dla nich od

lat, więc to jedna wielka rodzina. Christoffer

skontaktował się ze mną 10 lat temu w sprawie

zmiksowania czegoś, co napisał - jest wielkim

songwriterem piosenek w Danii - i tak naprawdę

nigdy do tego nie doszło, więc kiedy

założył swój własny zespół H.E.R.O., to było

raczej naturalne, że zaczęliśmy razem pracować.

Jestem wielkim fanem jego stylu pisania,

a on jest, moim zdaniem, jednym z najlepszych

wokalistów w Danii! Niesamowicie utalentowany!

Pisze, nagrywa, produkuje, koncertuje

i tak dalej. Więc tak, to po prostu jedna

wielka szczęśliwa rodzina!

Na "Bloodlines" znalazłem, powiedzmy pewną

nowość. Prawdopodobnie ten element

jest z wami od dawna, ale dopiero teraz wybrzmiał

on w miarę wyraźnie, a mam na myśli

pewien hard rockowy sznyt. To wynik waszych

przemyślanych działań, czy moja wyobraźnia

płata mi figle?

Jonah Weingarten: W naszej muzyce zawsze

był element hard rocka i brzmi to tak, jakbyś

zwrócił teraz na to uwagę, a może nawet bardziej

niż niektórzy. Myślę, że posiadanie

"chwytliwych" melodii może być utożsamiane

z takimi rzeczami jak rock czy pop, ale z pewnością

nie musi to być uważane za coś złego.

To po prostu coś, co robimy.

Jacob Hansen: Myślę, że to także fakt, że

teraz bardziej świadomie wykorzystujemy mocne

strony Terje jako bardzo melodyjnego i

nieco bardziej bluesowego wokalisty. Myślę,

że kiedy po raz pierwszy zaczęliśmy pisać razem

z Terje, chcieliśmy, aby śpiewał bardzo

progresywne i power metalowe melodie, ale

dotarło do nas, jak niesamowity jest jego głos

Foto: Niklas Lau Petersen

Foto: Niklas Lau Petersen

w niższym rejestrze i jak śpiewał hard rockowe

utwory podczas próby dźwięku, a my wszyscy

po prostu staliśmy tam ze szczękami opadniętymi

na podłogę! To sprawiło, że zdaliśmy sobie

sprawę, że istnieje świat, który możemy

odkryć i rozmawialiśmy o tym, jak możemy to

zrobić, więc cieszę się, że to zauważasz!

Czy często zdarza się wam, że w czasie rozmowy

z dziennikarzami, czy fanami opowiadają

wam o swoich emocjach lub odczuciach,

które wywołała wasza muzyka, a o których

podczas pisania materiału, czy w czasie wykonywania

utworów nawet nie pomyśleliście.

Jak reagujecie na takie sytuacje? Wkurzają

was, a może wręcz odwrotnie odczuwacie satysfakcję

i radość?

Jonah Weingarten: Czuję głęboką satysfakcję

i radość w wywoływaniu emocji i uczuć u fanów

i dziennikarzy przez naszą muzykę. Lubię

myśleć, że nasza muzyka robi różnicę, dotyka

ludzi i zmienia ich życie na lepsze. Muzyka

Pyramaze jest pozytywna i pełna dobrej

energii. Myślę, że nasze teksty są zrozumiałe i

często można je interpretować.

Jacob Hansen: Dla mnie to zawsze był najwyższy

wyraz uznania, gdy ktoś mówił mi, że

coś, nad czym pracowałem, sprawiło, że poczuł

coś pozytywnego! To jest to, co nas napędza!

Jak tym razem powstawał materiał na

"Bloodlines", czy udało się wam napisać go

wspólnie, czy raczej zrobiliście to osobno w

domowym zaciszu?

Jonah Weingarten: Muzyka do "Bloodlines"

została napisana osobno. Kompozycje pisane

przeze mnie to najpierw orkiestracja i klawisze,

a następnie dodawane były gitary, perkusja,

wokale itp. po fakcie w Danii i Norwegii.

Utwory pisane przez Jacoba są na odwrót. On

wysyła mi gitary i perkusję, a ja dodawałem do

tego swoją magię.

Jacob Hansen: To jest teraz nasz sposób

pracy, który wynika z konieczności. Po prostu

musieliśmy to zrobić w ten sposób, ponieważ

latanie z ludźmi z całego świata, by wspólnie

pisać, jest niezwykle kosztowne. Na szczęście

technologia sprawia, że to żaden problem!

Jonah może wysłać mi materiał w ciągu minuty,

a ja mogę od razu nad nim pracować i możemy

po prostu do niego wracać i wracać!

Nawet podczas miksowania mogę powiedzieć

Jonahowi, żeby coś zmienił lub dodał, a on

zrobi to w mgnieniu oka. W ten sposób staliśmy

się bardzo wydajni i myślę, że to bardzo

dobrze pasuje do każdego w zespole. Terje

nagrywa w Norwegii ze swoim kuzynem i naszym

wspólnym przyjacielem, Christerem

Haroyem.

PYRAMAZE 137


138

Czy przed wejściem do studia jest taki moment,

że zbieracie się razem na próbie, aby

ograć materiał, czy faktycznie pracujecie wyłącznie

w domu, a spotykacie się jedynie

przed koncertem lub tourne?

Jonah Weingarten: Nasza muzyka powstaje

wyłącznie w studiu. Cechą Pyramaze jest to,

że znaleźliśmy sposób, aby ten styl pisania zadziałał,

a wraz z tym mamy pełne poczucie zaufania

i wiary w siebie nawzajem, aby dostarczać

niezmiennie wysokiej jakości muzyczne

pomysły i występy.

Jacob Hansen: Nie, nie musimy tak robić.

Wszyscy jesteśmy doświadczonymi muzykami,

którzy mogą po prostu nagrywać i pracować

nad zupełnie nowymi rzeczami bez żadnych

problemów. Morten, perkusista, jest po

prostu szalenie dobry w zapamiętywaniu partii,

więc może po prostu pojawić się w studiu i

nagrać utwór od początku do końca niemal

bezbłędnie, choćby miał demo przez jeden

dzień. Tak działa jego mózg. W jakiś sposób

"widzi" wszystkie partie przed sobą i po prostu

je gra. Nawet te najbardziej skomplikowane!

W materiale promocyjnym podkreślacie rolę

gitar, mówicie o ich świetnych riffach i niesamowitych

solówkach i w sumie zgodzę z

tym się, ale jest pewien szkopuł. Według

mnie orkiestracje i melodie są tak potężne, że

trochę przytłaczają gitary, a nawet sekcję

rytmiczną...

Jonah Weingarten: Gitary i solówki są po to,

aby zapewnić szkielet i kręgosłup melodyjności

Pyramaze, ale mają też swoje momenty,

aby zabłysnąć. Nie uważam, że musi to być

tylko jedno lub drugie, ale że gęstość i bogactwo

naszej muzyki pozwala słuchaczowi kierować

ucho w stronę konkretnego elementu tego,

co składa się na muzykę Pyramaze.

Jacob Hansen: Pyamaze to nie tylko gitary.

Lubimy gitary i stąd to wszystko w jakiś sposób

wynika, ale czasami osobiście chcę, aby

gitary zeszły na drugi plan, abyśmy mogli mieć

perkusję, orkiestrę i wokal z przodu. Myślę, że

kompozycje, które są po prostu sałatką składającą

się z 13 różnych riffów, które wymagają

ekstremalnej uwagi, to nie nasza bajka. Jestem

o wiele bardziej zainteresowany akordami i łączeniem

brzmienia gitar z orkiestracją i klawiszami,

aby stworzyć całość! Na tym albumie są

PYRAMAZE

ogromne warstwy gitar, ale są one częścią

większego obrazu, tak jak lubimy!

Foto: Niklas Lau Petersen

To, że Terje Haroy jest dobrym wokalistą,

wiemy już od dwóch poprzednich płyty, ale

tym razem chyba osiągnął swoje apogeum

umiejętności, a może ma jeszcze jakieś rezerwy,

aby jeszcze bardziej uatrakcyjnić swój

wokal?

Jonah Weingarten: Terje naprawdę odkrywa

na tym albumie ogrom i różnorodność swojego

zakresu wokalnego i przekazu w nowy i ekscytujący

sposób. Pokazuje, że może dostarczać

delikatne i emocjonalne wokale, tak samo jak

potężne warczenia i strzeliste refreny. Myślę,

że wciąż ma więcej do pokazania, gdy będziemy

kontynuować tworzenie albumów. Ale mogę

powiedzieć, że zawsze znajduje właściwą

strefę swojego głosu dla każdego utworu lub

jego fragmentu.

Jacob Hansen: Tak jak wspomniałem wcześniej,

pracowaliśmy nad tym, by jego osobowość

była bardziej widoczna na tym albumie i

myślę, że nam się to udało! On jest wielkim

fanem hard rocka z lat 70., i wszystkie te małe

niuanse, które faktycznie ma w swoim wokalu,

musiały zostać usłyszane. Zdecydowanie będziemy

podążać tą drogą w przyszłych nagraniach!

Na "Epitaph" Hayes wykonał duet z Brittney

z Unleash the Archers. Natomiast na

"Bloodlines" znajdziemy duet z Melissą

Bonny z Ad Infinitum. Czy to będzie już

tradycja, że na kolejnych waszych płytach

będzie duet z panią?

Jonah Weingarten: Odkryliśmy, że dodawanie

kobiecej energii do naszych albumów jest

wspaniałą i owocną rzeczą. Jest tak wiele talentów

po żeńskiej stronie metalu, więc nie

widzę powodu, by przestać mieć gościnne wokalistki.

Zarówno Brittney, jak i Melissa, a

przed nimi Kristen Foss, naprawdę pomogły

podnieść poziom naszych albumów i przyczyniły

się do większej różnorodności muzycznej.

Jacob Hansen: To może stać się tradycją!

(śmiech) Po prostu uwielbiamy to, że możemy

zaprezentować niektóre z naszych niesamowitych

wokalistek! Wszyscy byliśmy wielkimi

fanami Brittney i Unleash The Archers

przez długi czas, a kiedy to w końcu nastąpiło,

wszyscy byliśmy bardzo podekscytowani! To

samo dotyczy Melissy, z którą pracowałem

nad kilkoma albumami Ad Infinitum, a dodatkowo

mieszka pół godziny drogi ode mnie.

Więc po prostu sensownie było zapytać ją, czy

chce być częścią tego, i na szczęście się zgodziła

i pokochała ten kawałek.

Kolejnymi gośćmi na "Bloodlines" są Andrew

Kingsley (Unleash The Archers), Olof

Mörck (Amaranthe) oraz Tim Hansen (Induction).

Dlaczego oni?

Jonah Weingarten: Tak się składa, że wszyscy

ci gitarzyści są przyjaciółmi i kolegami

Jacoba i moimi. Dodatkowo oczywiście,

wszyscy są super utalentowani i dobrze znani

i wnoszą czysty ogień do swoich występów na

"Bloodlines". Tim wniósł również kilka melodii

gitarowych do utworu "The Midnight

Sun" i naprawdę pomógł nadać tej kompozycji

dodatkowego kopa energii, dzięki czemu jest

to jeden z najlepszych utworów na albumie.

Myślę, że gitarowo-klawiszowy pojedynek solowy

w "The Mystery" pomiędzy Andrew,

Olofem i mną przetrwa resztę czasu jako coś

niesamowicie wyjątkowego i specjalnego.

Jacob Hansen: Rozmawialiśmy o solówkach

na tym albumie i kiedy słuchaliśmy wszystkich

utworów, czuliśmy, że solówki nie wydają się

być główną częścią brzmienia, więc po prostu

skontaktowaliśmy się z kilkoma przyjaciółmi,

aby wystąpili gościnnie, tylko dla dodatkowego

wsparcia! Olof jest moim wieloletnim

przyjacielem. Pracowaliśmy razem nad wieloma

rzeczami od wczesnych lat 2000. Andrew

był naturalnym wyborem, ponieważ wszyscy

jesteśmy dobrymi przyjaciółmi z Unleash The

Archers, a ja pracowałem z nimi nad kilkoma

albumami. To samo z Timem, który jest młodym,

utalentowanym i bardzo słodkim kolesiem!

Miksowałem ich ostatni album i byłem

pod ich wielkim wrażeniem!

Wasze teksty jak zawsze dotykają ważnych

tematów. Tym razem mówią m.in. o ludzkiej

chęci poznania nieznanego, czy o osobistych

problemach, ale opisanych subiektywnie i bez

zbędnego moralizowania. Zawsze dajecie

swoim słuchaczom do rozmyślań i rozważań...

Jonah Weingarten: Nasze teksty zawierają w

sobie głębię i introspekcję, które ostatecznie

pozostawiają słuchacza z poczuciem ciekawości

i chęcią spojrzenia w głąb siebie. Co tak naprawdę

oznaczają te teksty i historie? Co Pyramaze

stara się przekazać? To naprawdę zależy

od ciebie jako słuchacza, aby czerpać inspirację

i interpretację. Mogę powiedzieć, że

kawałek "Alliance" jest dla mnie głęboko osobista

i reprezentuje okres w moim życiu, w

którym myślałem, że wiem, jak potoczy się

reszta mojego życia.

Jacob Hansen: Dajemy naszym autorom tekstów,

Henrikowi i Christofferowi, swobodę

w eksplorowaniu tematów, które chcą. Oczywiście

ściśle z nimi współpracujemy, ale zawsze

rozumieją, co pasuje do świata Pyramaze,

a my uwielbiamy to, że obejmuje on różnorodne

tematy, które są dla nas atrakcyjne.

Osobiście uważam, że w miarę rozwoju musieliśmy

powoli coraz bardziej odchodzić od części

fantasy, ale czasami wciąż tam jest i nadal

czujemy, że to działa!

Jeszcze tak dobrej produkcji płyta Pyramaze

jeszcze nie miała. Jak mówiliście przy okazji


poprzedniej płyty. Produkcja to dziesięć procent

planowania, a dziewięćdziesiąt procent

wykonania. Wydaje mi się, że w przypadku

"Bloodlines" tego planowania musiało być

minimum dwadzieścia procent...

Jonah Weingarten: Jacob zawsze powala swoimi

miksami i brzmieniem perkusji. Szczególnie

podoba mi się miks na albumie "Bloodlines",

ponieważ czuję, że partie orkiestrowe

naprawdę mają szansę uczynić ogólne brzmienie

bardziej potężnym i kinowym. Jeśli chodzi

o planowanie, wyglądało to mniej więcej tak

samo, jak w przypadku naszych poprzednich

albumów. Myślę, że osiągnęliśmy taki poziom

wydajności i komfortu w tym, co robimy, że

proces jest płynny.

Jacob Hansen: Z tego właśnie żyję! (śmiech)

Cieszę się, że chłopaki ufają mi w tej kwestii,

bo pamiętam, że na "Disciples", kiedy przedstawiłem

im mój sposób pracy, byli przerażeni

jak cholera! (śmiech) Powiedziałem im - piszemy

bardzo podstawowe dema, a potem spotykamy

się w studiu i nagrywamy i piszemy

wszystko w tydzień. Ale to zadziałało i tak jak

mówisz, planowanie nie powinno odgrywać

tak dużej roli. Powinno skupiać się na wykonaniu,

a my jesteśmy w tym bardzo dobrzy! W

ten sposób udoskonaliliśmy nasze rzemiosło

tak bardzo, że teraz każdy z nas jest naprawdę

zrelaksowany i skupiony na tym, więc po prostu

spotykamy się w studiu i zaczynamy walić

kolejne kawałki!

Nie oznacza to, że do wykonania podeszliście

nonszalancko, wszyscy grają precyzyjnie i

perfekcyjnie. Zresztą jest to kolejna cecha

Pyramaze...

Jonah Weingarten: Myślę, że to, co słyszysz

i o czym mówisz, to po prostu nasze indywidualne

doświadczenie i rozwój jako muzyków i

autorów muzyki. Wierzę, że zawsze będziemy

lepsi i że zawsze jest miejsce na rozwój, ale z

pewnością możemy usiąść i docenić, że nasza

dojrzałość jest tutaj w pełni widoczna. Brzmimy

jak grupa facetów w wieku 40-50 lat, którzy

robią to przez całe życie. To coś bardzo

cennego i nie jest to coś, co bierzemy za pewnik.

Jacob Hansen: Wszyscy gramy muzykę od

dłuższego czasu i mam wrażenie, że im więcej

słuchasz, tym lepszy się stajesz. Ja, na przykład,

nie ćwiczyłem gry na gitarze, odkąd

skończyłem 18 lat. A to już jakiś czas temu!

(śmiech) Ale bez wątpienia jestem coraz lepszy,

co jest dość szalone. To fakt, że pracuję z

muzyką osiem godzin dziennie, a to robi

ogromną różnicę! Myślę więc, że sposób, w

jaki wszyscy poświęcaliśmy godziny, gdy byliśmy

młodzi, teraz procentują!

Foto: Pyramaze

Dość subtelna jest okładka, ale za to pełno

na niej symboli... Czy ta grafika bardzo łączy

się z tym co dzieje się w muzyce i tekstach?

Jonah Weingarten: Okładka, wykonana

przez Remedy Art Design, jest moją ulubioną

okładką naszego albumu. Uwielbiam jej kolory

i całą symbolikę. Kiedy przyjrzeć się jej bliżej,

jest w niej tak wiele szczegółów i małych,

ukrytych tajemnic. I tak wskazuje na zawartość

liryczną i ogólną moc muzyki. Myślę, że

ten album jest przygodą od początku do

końca, a grafika naprawdę daje wizualną reprezentację

tego, co ma nadejść.

Jacob Hansen: Po raz kolejny uderzyliśmy do

Giannisa i powiedzieliśmy mu o tytule i o

czym są utwory, a on odpowiedział: "Mam taki

pomysł! Jesteście gotowi mi na to pozwolić?" i nie

wyjaśnił tego dalej, ale zaufaliśmy mu i powiedzieliśmy

"dajesz!" Nie moglibyśmy być

bardziej zadowoleni z rezultatu! Uwielbiam

to, że jest to okładka pełna nadziei i głębokich

symboli. Jest jasna i w doskonały sposób nadaje

ton albumowi!

Do niedawna, zespoły metalowe jak mogły

to, wypuszczały jeden lub dwa single/video,

ale od jakiegoś czasu stosują one metody,

które sprawdzały się w środowisku popowym,

a mianowicie wypuszczają trzy, cztery

single/video i dopiero cały album. Patrząc, że

działacie tak od krążka "Epitaph" to w

waszym wypadku również to działa?

Jonah Weingarten: Współpracujemy z naszą

wytwórnią płytową, aby zaplanować strategię,

która pasuje do współczesnych czasów i krótszego

czasu skupienia uwagi. Ostatecznie to

od nich zależy, jak postąpimy, ale z pewnością

nie mamy nic przeciwko. Byle tylko nasza muzyka

i wizja dotarły do szerokiej publiczności.

Jacob Hansen: Widzimy znaczenie teledysków

i nie da się zaprzeczyć, że ma to jakieś

znaczenie, że niektóre z naszych głównych

kawałków mają swoje teledyski. Lubimy też je

tworzyć. To świetna zabawa! Nie jestem pewien,

czy kiedykolwiek skupimy się bardziej

na singlach, jak w przypadku muzyki popularnej,

ale oczywiście nigdy nie wiadomo. Nadal

uważam, że metal jest bardzo skoncentrowany

na albumach, co osobiście lubię. Czuję

się dziwnie, gdy ukazuje się metalowy singiel,

po którym nie ma pełnego albumu. Dla

mnie to trochę tak, jakby zespół nie chciał

opowiedzieć pełnej historii. Może po prostu

jestem oldschoolowy. (śmiech)

Na "Bloodlines" czekaliśmy około trzech lat.

Mam nadzieję, że będzie to już wasz stały

cykl wydawniczy i w 2026 będziemy cieszyli

się waszą kolejną udaną płytą...

Jonah Weingarten: Tak, wygląda na to, że

osiągnęliśmy niezły poziom, jeśli chodzi o

częstotliwość naszych wydawnictw! Powiedziałbym,

że można bezpiecznie założyć, że

nasz kolejny album ukaże się w 2025 lub 2026

roku. Jak zawsze, zawsze patrzymy w przyszłość

i jesteśmy bardzo podekscytowani tworzeniem

świetnej muzyki i ekspansywnych albumów.

Jacob Hansen: Zabawne jest to, że zaraz po

tym, jak dostarczyliśmy mastery tego albumu

do naszej wytwórni AFM, Jonah i ja zaczęliśmy

rozmawiać o tym, kiedy powinniśmy zacząć

pisać nowe utwory! Więc jesteśmy gotowi!

Jestem pewien, że zobaczymy nowy album

za dwa, trzy lata! Wciąż uwielbiamy to

robić!

Michał Mazur

Tłumaczenie Szymon Paczkowski, Szymon Tryk

PYRAMAZE 139


Niemiecki Epitaph powstał w 1969

roku w Dortmundzie. Założony został przez

angielskiego wokalistę i gitarzystę Cliffa Jacksona,

szkockiego perkusistę Jamesa McGillivraya

oraz niemieckiego basistę Bernda

Kolbe. Początkowo występowali pod szyldem

Fagin's Epitaph. Po kilku udanych suportach

m.in. przed Black Sabbath, Rory'em Gallagherem,

Gracious, Amon Düül II, podpisali

umowę z Polydor, skrócili nazwę do Epitaph

i przenieśli się do Hanoweru. Tam zatrudnili

jeszcze drugiego gitarzystę Klausa Walza i

przystąpili do nagrywania debiutu "Epitaph".

Jego opublikowanie nastąpiło jesienią roku

1971. Po licznych koncertach w Niemczech

m.in. zaliczyli występ na żywo w programie

telewizyjnym Beat Club, formacja przystąpiła

Stop, Look and Listen

Nie raz podkreślałem, że fan nie jest w stanie dotrzeć do wszystkich interesujących

zespołów i każdej ekscytującej muzyki. Całe szczęście jak po latach

uda mu się natrafić na taki zespół i poznać w większości jego muzykę. Tak

właśnie ostatnio stało się z niemieckim Epitaph, którego muzyka zawieszona jest

gdzieś pomiędzy progresywnym rockiem a muzyką hard'n'heavy. Do tej pory zespół

pozostawił po sobie kilka udanych albumów, w tym niektóre otarły się o piękno,

a może nawet fenomen. Poznawanie kolejnych płyt Epitaph pozwoliło mnie

na podjęcie decyzji o przybliżenie losów tej formacji. Niestety nie do wszystkich

momentów w karierze tego zespołu dotarłem, ale starałem się, aby zebrać najbardziej

rzetelne i dostępne informacje. Mam nadzieję, że będą one na tyle interesujące,

że część z was postanowi samemu poznać historię i muzykę tej niemieckiej

formacji.

Foto: Epitaph

do nagrania swojego drugiego krążka. Jego tytuł

to "Stop, Look and Listen", a został opublikowany

w roku 1972. Ich muzykę opisywano

wtedy jako postpsychodeliczny rock progresywny,

doprawiony okazjonalnymi akcentami

jazzowymi i harmoniami gitarowymi.

Niestety płyty nie cieszyły się wielką popularnością

wśród fanów, krytycy też nie pieli z

zachwytów. Trochę mnie to dziwi, w szczególnie

odnośnie do debiutu "Epitaph" (1971). Album

zawiera znakomitą zróżnicowaną muzykę

progresywną w klimacie ówczesnych brzmień,

które ciężko jest podrobić nawet dzisiaj.

Pierwszy utwór "Moving To The Country" to

taki konglomerat klasycznego rocka i hard

rocka w stylu Wishbone Ash. Następna kompozycja

"Visions" to natomiast collage hard

rocka i progresji w stylu King Crimson. "Hopelessly"

to jeszcze bardziej rozbudowana progresywna

kompozycja, tym razem zdradzająca

fascynację zespołem Yes. Natomiast "Little

Maggie" sprawia wrażenie zwykłego rockowego

kawałka. Za to "Early Morning" to już bardzo

udana mieszanka wszystkiego, co mogliśmy

usłyszeć na krążku. Szczerze powiedziawszy,

ciężko jest mi oderwać się od tej płyty.

Nie widzę w niej niczego gorszego od ówczesnych

płyt Yes czy Genesis, może ta naleciałość

psychodeliczno - hard rockowa w jakiś sposób

odstręczała ówczesnych fanów progresu,

ale jakoś tego sobie nie wyobrażam, bowiem w

Europie było pełno właśnie takich brzmień.

Wznowienia "Epitaph" zawierają bonusy, które

są zdecydowanie bardziej hard rockowe.

Owszem zachowują one smak progresu i psychodelii,

ale bardziej kojarzą się one z Cream

czy The Who, a w takim "I'm Trying" możemy

usłyszeć echa boogie w stylu Status Quo.

Drugi album "Stop, Look and Listen" (1972),

jest przede wszystkim lepiej nagrany, instrumenty

brzmią wyraźniej, pełniej, soczyściej,

przez co cała muzyka nabiera jeszcze większej

przestrzeni. W dodatku na tej płycie górę bierze

"wishboneashowski" klimat. Rozpoczyna

się od "Crossroads", a kończy się praktycznie

na utworze tytułowym "Stop, Look and Listen".

Jedynie w wypadku kompozycji "Fly" muzyka

progresywna wyraźnie góruje. Jednak przypomnę,

że Wishbone Ash w pierwszej fazie kariery

traktowano wprost jako kapelę progresywną,

albo bardziej wysublimowaną, nastrojową

i liryczną odmianę hard rocka. Poza tym

Epitaph nie wyzbyła się na "Stop, Look and

Listen" swoich progresywnych początków, ich

echa słyszymy przez cały czas słuchania tego

albumu. W sumie "Epitaph" i "Stop, Look

and Listen" to bardzo różne płyty, ale każda

z osobna z pewnością może być ozdobą każdej

kolekcji fana progresu.

W 1972 roku perkusista McGillivray

odchodzi z zespołu, a na jego miejsce zostaje

przyjęty Achim Wielert. Styl gry Achima

spowodował, że Epitaph obrał mocniejszy

rockowy kierunek. Niestety z dalszej współpracy

zrezygnowała wytwórnia Polydor, która

była mocno rozczarowana sprzedażą dwóch

pierwszych płyt zespołu. Niemal natychmiast

muzycy wybrali się do Stanów Zjednoczonych,

gdzie podpisali umowę z Gary Pollackiem

szefem wytwórni Billingsgate na wydanie

trzeciego longplay'a. Przed samym nagrywaniem

nastąpiła kolejna zmiana na pozycji

perkusisty, tym razem za garami zasiadł Norbert

Lehmann (ex-Karthago). Powstał wtedy

album "Outside the Law", który opublikowano

w roku 1974. Niestety w momencie, gdy

zespół przygotowywał się do trasy po Stanach,

wytwórnia zbankrutowała, a muzycy Epitaph

ratując się przed obarczeniem ich długami

wytwórni w styczniu roku 1975, rozwiązali

zespół. "Outside the Law" (1974) to już zdecydowanie

śmiałe kroczenie ścieżką wytyczoną

przez Wishbone Ash, ale żadne to kopiowanie,

bowiem muzycy Epitaph nader swobodnie

poczynają sobie z dźwiękami, a szczególnie

gitarzyści tworzą niesamowite współgrające

ze sobą partie gitarowe. Oczywiście fanów

Wishbone Ash nie przekonam, że może być

duet lepszy od Andy Powella i Teda Turnera,

ale wydaje mi się, że Cliff Jackson i Klaus

Walz byli wtedy dla Brytyjczyków partnerami

przynajmniej na podobnym poziomie. Nie

chodzi o samą gry gitarzystów, a o tworzenie

muzyki, bowiem uważam, że "Outside the

Law" zawiera bardzo dobre utwory, a sam album

stanowi bardzo mocną pozycję. Jest czego

słuchać.

W roku 1976 na nowo pojawia się

nazwa Epitaph. Zespół tworzą wtedy Cliff

Jackson, Bernd Kolbe, Klaus Walz i Jim Mc

Gillivray. Grupa na początku roku 1977 nagrała

koncert z Kolonii dla programu telewizyjnego

Rockpalast. Jednak przed samym występem

McGillivray rezygnuje z działalności

w kapeli, a jego miejsce zajmuje Fritz Randow

(ex-Eloy). Co ciekawe Jim McGillivray w

roku 1980 właśnie wyląduje w Eloy. W tym

samym roku ze współpracy rezygnują również

Bernd Kolbe, Klaus Walz. Na ich miejsce zatrudnieni

zostają gitarzysta Heinz Glass, basista

Harvey Janssen oraz klawiszowiec Michael

Karch. Z tym nowym składem Epitaph dołączył

do trasy węgierskiej Omegi, która obejmowała

trzydzieści sześć koncertów po całej

Europie z finałem, trzech występów w Budapeszcie,

przed ponad trzydziesto-tysięczną

publicznością.

W tym czasie zespół nawiązuje

140

EPITAPH


współpracę z Brain Records. Pod jej egidą

Epitaph nagrywa dwa albumy studyjne "Return

to Reality" (1979) i "See You in Alaska"

(1980) oraz koncertówkę "Live" (1981). Po

wydaniu "See You in Alaska" zespół koncertował

w Niemczech z Uli Rothem i Accept.

Po odejściu Karcha zespół kontynuował działalność

bez klawiszy i właśnie części tych występów,

a dokładnie z Wertheim, Dallau i Triburgu

stanowi program albumu "Live". Znalazłem

też informację, że w roku 1979 wyszła

kompilacja "Handicap" wydana przez wytwórnię

Babylon Records. Niestety nie bardzo

wiem, jaka jest jej zawartość.

Wraz z pojawieniem się "Outside

the Law" można było liczyć, że ekipa podąży

"wishbonashowską" ścieżką, ale nie, na "Return

to Reality" powróciła do progresywnych

dźwięków. Inaczej to ujmując, na tym albumie

przeważa specyficzna mikstura, w której miesza

się swoiste podejście Niemców do rocka

progresywnego i hard rocka rodem z lat 70. z

pewnym znamieniem gitarowego stylu Andy

Powella i Teda Turnera. Oczywiście muzycy

Epitaph potrafią wymyślić znakomite hard

rockowe riffy i przekuć je w taką, że wyśmienitą

kompozycję. Za przykład niech posłużą,

chociażby utwory "Stranger", "On The Road"

czy "Spred Your Wings". Nie mniej w swojej

muzyce potrafią też świetnie przepleść fragmenty

bardzo nastrojowe ("Return To Reality"),

a nawet na tej podstawie zbudować cudowny

kawałek ("Summer Sky"). A o tym, że

muzycy starają się ciągle rozwijać, niech posłuży

fakt, że w kompozycji "We Can Get Together"

przemykają echa soulu czy innego gospel

(takiego bardziej tanecznego). To, czego oczekiwałem

na "Return to Reality" nastąpiło na

kolejnym albumie tj. "See You in Alaska". Jednak

żeby nie było łatwo to, Niemcy poszli za

Brytyjczykami od razu w lata 80. Pamiętacie

płytę Wishbone Ash "Just Testing" z 1980

roku? Było to hard'n'heavy z ich charakterystycznymi

cechami, ale brzmiało wówczas bardzo

współcześnie. Wtedy zmieniała się technologia,

a zarazem brzmienia były bardziej dopracowane,

wypieszczone, a jednocześnie łagodniejsze.

Tak właśnie brzmi muzyka z "See

You in Alaska". Dziewięć bardziej skondensowanych

kompozycji, w stylu hard'n'heavy bez

naleciałości progresu, mocnych wpływów

Wishbone Ash. Epitaph poszło z duchem

czasu. Jednak gdyby ktoś potrafił odciąć się od

przeszłości tej formacji, to muzyka z "See You

in Alaska" jest do wysłuchania. Koncertówki

w większości to podsumowanie pewnego etapu

w twórczości danej formacji. Album "Live" z

roku 1981 jest odstępstwem, bowiem z repertuaru

wcześniejszych płyt Epitaph znajdziemy

jedynie kawałek "On The Road", który pochodzi

z "Return to Reality". Pozostałe kawałki

to rzeczy nowe, wcześniej nierejestrowane.

Niemniej w charakterze podobne do

tych, co znalazły się na "See You in Alaska",

czyli zdecydowanie bardziej w konwencji

hard'n'heavy, gdzie od czasu do czasu wyziera

boogie, rock'n'roll czy blues. A przewodzi im

bardzo dynamiczny i prący do przodu "Kamikaze".

Jeżeli kogoś kupił album "See You in

Alaska" to, też będzie cieszył się ze słuchania

płyty "Live".

W roku 1981 do kapeli wracają

Waltz i Kolbe, a Norbert Lehmann zastępuje

Fritza Randowa. Ten nowy-stary skład nagrał

album "Danger Man" (1982) dla małej

wytwórni płytowej Rockport. Niestety muzycy

nie byli w stanie odzyskać ducha minionych

Foto: Epitaph

czasów. Tylko pytanie czy chcieli, bowiem

"Danger Man" to w zasadzie kontynuacja muzycznej

drogi obranej na płytach "See You in

Alaska" i "Live". Na niej bardziej podobają mi

się takie ostrzejsze kawałki jak "Long Live The

Children" niż bardziej AOR-owe "High Wire",

choć większość płyty jest wypadkową wspomnianych

właśnie kierunków, raczej lżejszą wersją

hrad'n'heavy miłą do słuchania. Tę płytę

odsłuchiwałem z wydanej w 2012 reedycji wytwórni

MIG Music. Jednak w bieżącym roku

ten label wydał box Epithap "History Box 1",

w skład którego wchodzą krążki "Return To

Reality", "See You in Alaska", "Live" oraz

właśnie "Danger Man". Ta wersja z boxu opublikowana

została z inną kolejnością kompozycji

i mam wrażenie, że ten zestaw słucha się

trochę lepiej.

W 1982 Epitaph pojawił się na festiwalu

Pfingst gdzie wystąpił wraz z ZZ

Top, Saxon, Joan Jett & The Blackhearts,

Extrabreit, Saga i Spliff. W roku 1983 (niektórzy

podają rok 1982) formacja rozwiązała

się, na krótko wróciła w 1986 roku, aby wesprzeć

Grobschnitt (kolejna niemiecka grupa

progresywna rozpoczynająca swoją działalność

w latach 70.) na koncercie z okazji 15-lecia.

Zaowocowało to narodzinami zespołu Kingdom

(prowadzonego przez Kolbe i Jacksona),

który następnie zmienił nazwę na Domain.

Natomiast Fritz Randow dołączył do Victory,

potem do Sinnera, a później do Saxon, z

którym nagrał trzy albumy studyjne "Metalhead"

(1999), "Killing Ground" (2001),

"Heavy Metal Thunder" (2001).

W roku 1999 gitarzysta Heinz

Glass zaprosił muzyków Epitaph do wzięcia

udziału w koncercie z okazji 25-lecia jego pracy

zawodowej. To wydarzenie stało się też

przyczyną ponownego koncertu Epitaph (było

to w styczniu roku 2000). Grupa wystąpiła

w składzie Cliff Jackson, Heinz Glass, Bernd

Kolbe i Achim Wielert. Koncert został udokumentowany

na DVD jako "Live at the Brewery",

a później wydany na CD jako "Resurrection"

(2004) przez Hurricane Records.

Ciekawostką tego epizodu jest fakt, że sporą

rolę odegrał w nim sam Rudolf Schenker. W

roku 2007 zespół w składzie Cliff Jackson,

Bernd Kolbe, Heinz Glass i Achim Poret

wydał swój siódmy album studyjny "Remember

the Daze" (2007), a dwa lata później

"Dancing with Ghost" (2009), oba w wytwórni

in-akustik.

No i jest to najbardziej tajemniczy

okres działalności Epitaph. Przynajmniej na

razie. Niestety wydawca milczy, nie chce nawet

udostępnić plików mp3, aby móc dokładnie

opisać to, co w tym okresie wyczyniali muzycy

z Epitaph. A jest co opisywać, bowiem

przez okres współpracy z in-akustik zespół

wydal następujące tytuły: "Live At Rockpalast"

(2007), "Remember The Daze" (2007),

"Dancing With Ghosts" (2009), "Still Standing

Strong And Back In Town" (2013) i

"The Acoustic Sessions" (2014). Niemniej w

roku 2020 firma MIG Music wydała kompilację

"Five Decades Of Classic Rock". Znalazły

się na niej trzy dyski, gdzie drugi w większości

wypełniają nagrania właśnie ze wspomnianych

albumów studyjnych sygnowanych

nazwą Epitaph. Zdradzają one, że wraz z latami

2000. Niemcy przeszli na stronę grania

bardzo plastycznego, przestrzennego, klimatycznego

oraz melodyjnego rocka z odniesieniami

do hard rocka, AOR-u i progresywnego

rocka. Muzyka stała się bardzo przyjazna dla

odbiorcy, co nie znaczy, że była pozbawiona

ambicji, a wręcz odwrotnie.

Po kooperacji z in-akustik zespół

wiąże się z kolejną wytwórnią. Tym razem jest

to MIG Music. W zespole niewiele się zmieniło

poza perkusistą. Nowym muzykiem został

dawny znajomy Jim McGillivray. Ich

współpraca - mam na myśli zespół i wytwórnię

- rozpoczyna się od wydania albumu studyjnego

"Fire From The Soul" (2016). Jest to kolejna

wersja kierunku muzycznego tego niemieckiego

bandu obranego od płyty "Remember

the Daze". Muzyka na tej płycie jest

bezpośrednia, ale z całym bagażem muzycznej

wyobraźni i ambicji, ograniczonej jedynie talentem

i umiejętnościami niemieckich muzyków.

Z tego powodu jest na niej dwanaście

bardzo różnorodnych i sugestywnych kompozycji,

choć utrzymanych w konwencji melodyjnego

rocka, gdzie od bogactwa muzycznych

wpływów i aranżacji aż kipi. Także mamy

wpływy hard rocka ("Fighting In The Street",

"Man Without A Face", "One Of These Day"),

EPITAPH 141


progresywnego rocka ("Fire From The Soul",

"Love Child"), AOR-u ("The Way Used To

Be"), naleciałości folku celtyckiego ("Man

Without A Face"), neoklasycyzmu ("Rondo

Alla Turca"). Poza tym rozpoczynający kawałek

"Nightmare" niesie coś z dokonań Styx, a

w takim "No One Can Save Me" słyszę coś ze

Smokie. Naprawdę na "Fire From The Soul"

dzieje się bardzo dużo, a wszystko jest wymyślone

i zaaranżowane z bardzo dużym smakiem,

a jeszcze lepiej zagrane. Płyta polecenia

każdemu fanowi rocka, nie tylko hard rocka

czy progresywnego rocka.

Kolejnym muzycznym przedsięwzięciem

muzyków z Epitaph było potężne

wydawnictwo z koncertowymi wersjami autorskich

kompozycji, ale wykonanych w wersji

akustycznej. Na dwóch dyskach audio umieszczono

ponad półtorej godziny muzyki. Na

repertuar "A Night At The Old Station"

(2017) składały się utwory praktycznie z całego

okresu działalności formacji. Natomiast ich

wersje pokazują nam, jak dobre są to kompozycje

i jak dobrymi kompozytorami są muzycy

tego zespołu. Ogólnie nie przepadam za

akustycznymi wersjami rockowych kawałków,

ale te wybrzmiewają wyjątkowo. W dodatku

zachowują charakter ekipy, który Niemcy narzucili

sobie w latach 2000. Oprócz podstawowego

składu są również goście: skrzypek, kilku

klawiszowców i spora gromada wiolonczelistów.

No cóż, uczta dla uszu, choć po prawdzie

dla oczu też, bowiem to wydawnictwo

uzupełnia dysk DVD z całością zarejestrowaną

na potrzeby tego wydawnictwa. A był to

występ z roku 2016 w The Old Station w Hanowerze.

W tym samym roku zespół zafundował

jeszcze większe wydawnictwo. Było nim

pięciopłytowe "Live At Rockpalast" (2017).

Zawiera on rejestrację chyba wszystkich występów

Epitaph w programie Rockpalast, tak

więc mamy występ z 2 lutego 1977 z WDR

Studio L (Kolonia), następny jest z 3 września

1979 z WDR Studio L (Kolonia), natomiast

trzeci jest z 22 grudnia 2004 z klubu

Harmonie (Bonn). Każde z tych wydarzeń

uwiecznione zostało na dyskach CD w formie

audio oraz na dwóch dyskach DVD, gdzie dwa

pierwsze koncerty znalazły się na pierwszym

dysku a trzeci koncert na drugim. Na drugiej

płycie DVD dodatkowo można obejrzeć jeszcze

dwa utwory zagrane w Beat Club (1972)

oraz wywiad. Generalnie kawał historii, obok

której nie można przejść obojętnie. Pierwsze

widowisko w większości zawierała utwory z albumów

"Outside The Law" i "Stop Look And

Listen". Także repertuar jest atrakcyjny, niemniej

temu show brakuje energii, a nawet muzycznej

magii, która towarzyszy wspomnianym

albumom. Może się czepiam, ale nie czuję

atmosfery tego występu. Znacznie lepiej jest

na drugim dysku. Repertuar tego występu wypełnia

przede wszystkim materiał z płyty "Return

to Reality", kilka utworów z "See You in

Alaska" i parę pojedynczych z różnych okresów.

Wtedy zespół był na etapie, gdzie zespół

ze specyficznej mieszanki progresu w klimatach

lat 70., coraz bardziej przechodził w dynamicznego

hard rocka. Występ ma klimat,

jest tam też ogień, więc słucha się go wyjątkowo

dobrze. Trzeci występ jest z lat 2000., więc

Foto: Epitaph

można byłoby się spodziewać, że będzie to zestaw

utworów, które będą stanowiły domenę

płyt z tychże lat. Tymczasem muzycy zdecydowali

się powrócić do początku kariery i większość

utworów znowu pochodzi z "Outside

The Law", trochę "Stop Look And Listen" i

"Epitaph", mamy też rodzynki z "See You In

Alska" czy też płyty "Live". Co prawda w latach

2000. muzycy Epitaph zdecydowanie

skierowali się w stronę soczystego i plastycznego

rocka, to te nagrania mają jedynie sznyt takich

brzmień, a w większości wybrzmiewają

niczym w końcówce lat 70. Naprawdę zdecydowanie

dobra rejestracja "live". Niestety ze

względu tajemniczą otoczkę wokół wydawnictw

na z in-akustik nie jestem potwierdzić,

czy to trzecie show to, to samo, co "Live At

Rockpalast" wydane w roku 2007. Mam dużą

nadzieję, że za jakiś czas to się rozstrzygnie.

W roku 2019 na rynku ukazuje się

album "Long Ago Tomorrow". Na perkusji

pojawia się nowy muzyk, Carsten Steinkamper.

Tą płytą muzycy kontynuują obrany

przez siebie kierunek. Jedenaście kompozycji,

prawie godzina muzyki, w dodatku świetnej

muzyki. Nie bardzo wiem, od czego zacząć

chwalenie tego krążka, bowiem każdy kawałek

to kawał rockowego rzemiosła z pewnym dotykiem

piękna. Jest pewna nowość, albo dopiero

teraz to zauważyłem. Dla przykładu w

utworze tytułowym "Long Ago Tomorrow"

oprócz wszystkich muzycznych cech tego zespołu

odnajdziemy też "floydowski" klimat.

Brzmi on tak, jakby był tam od dawna i cholera

przez niego będę musiał na nowo odsłuchiwać

wszystkie płyty Epitaph, aby dokładnie

to sprawdzić. Poza tym "Long Ago Tomorrow"

(2019) jest trochę bardziej rockowy

niż poprzedni album studyjny, ale do tego już

powinniśmy się przyzwyczaić, bo u Niemców

raz jest bardziej progresywnie, innym razem

bardziej rockowo. Jeszcze raz to podkreślę, na

tej płycie znalazło się jedenaście znakomitych

różnorodnych kompozycji. Każda niesie swój

klimat, ma swoje przepiękne muzyczne tematy,

które w dodatku są bogato i ciekawie zaaranżowane.

Nie mówiąc o odegranych partiach

każdego instrumentu. Myślę, że fan dobrego

rocka będzie zachwycony "Long Ago

Tomorrow". Naprawdę Niemcy mają znakomitą

oldschoolową ekipę, z której mogą być

zdecydowanie dumni.

Wcześniej wspominałem o wydawnictwie

"Five Decades Of Classic Rock"

(2020). Jest to chyba ostanie oficjalny tytuł,

na który składają się trzy dyski. Na pierwszym

znalazły się utwory, powiedzmy z wczesnego

okresu. Na drugim są kompozycje ze współczesnego

okresu, tak jak wspominałem, głównie

z płyt "Remember The Daze" i "Dancing

With Ghosts". Natomiast na trzecim dysku

mamy rarytasy, czyli specjalnie nagrane covery

m.in z repertuaru Rory Gallagera, Fleetwood

Mac czy Rare Bird (wyborna wersja "Sympathy"),

parę nagrań "live" i demo. W sumie

całkiem ciekawe uzupełnienie dyskografii

Niemców. Znalazłem jeszcze dwa tytuły koncertówek

"The Corona Concert (Live

Stream - Best Songs - 24.04.2021)" (2021)

i "Live At The Agora '73" (2022). Niestety

nie mam pojęcia czy to są oficjalne wydawnictwa,

czy też bootlegi, a może wersje jedynie

cyfrowe. Śledztwo trwa.

Z moich obserwacji Epitaph nie jest

jakoś specjalnie znany i lubiany w Polsce. Trochę

to dziwne, bo ich ostatnie płyty studyjne

"Remember The Daze", "Dancing With

Ghosts", "Fire From The Soul" i "Long Ago

Tomorrow" idealnie mieszczą się w gustach

polskich fanów progresywnego rocka, a tych

jest nie mało. Tym bardziej że debiutancki album

Niemców "Epitaph" przez zagorzalszych

prog-maniaków jest hołubiony i uważany

wręcz za kultowy. No, ale jak wiadomo nie łatwo

jest zdobyć poklask słuchaczy, tym bardziej

że w dzisiejszych czasach ma do wyboru

całą masę bardzo dobrych płyt, artystów i formacji.

Niemniej może po tym artykule znajdzie

się ktoś, kto zainteresuje się tym zespołem.

Ja polecam.

Michał Mazur

142

EPITAPH


HMP: Jak to się stało, że w latach 60. młody

Brytyjczyk znalazł się w Niemczech w Dortmundzie?

Cliff Jackson: W latach 1958-1962 studiowałem

inżynierię samochodową w szkole wojskowej

w Chepstow w Wielkiej Brytanii, gdzie

miałem zespół gitarowy The Johnny Rebs, a

następnie w Sylwestra 1963 zostałem wysłany

do Dortmundu w Niemczech, aby dołączyć do

jednostki specjalizującej się w naprawie czołgów.

Potrafiłem już grać na gitarze i poznałem

kilku muzyków w mojej jednostce, z którymi

założyłem zespół o nazwie Chicago Sect.

Wkrótce graliśmy w weekendy we wszystkich

profesjonalnych klubach w Dortmundzie. Płacono

nam grosze, ale kogo to wtedy obchodziło.

...uważają nas za nudnych starych pierdów....

Epitaph to niezbyt dobrze znany zespół ze sceny progresywnej. Zaciekawiony

ich dokonaniami postanowiłem przybliżyć ten zespół sobie, a przy okazji

czytelnikom HMP. Dotrzeć do wszystkich informacji było trudno, a niekiedy było

to niemożliwe. Dlatego, gdy okazało się, że mogę przeprowadzić rozmowę z

gitarzystą i liderem zespołu Cliffem Jacksonem, od razu to wykorzystałem. Była

to okazja na wyjaśnienie niektórych niejasnych momentów w zdobytych przeze

mnie materiałach na temat Epitaph. Mam nadzieję, że rozmowa z Cliffem to w

pewnym stopniu rozwiała te wątpliwości.

muzykę w nich graliście?

Jak wspomniałem, mieliśmy zespół o nazwie

Red Roosters, ale mój pierwszy zespół w

Niemczech nazywał się Chicago Sect i grał

mieszankę coverów The Animals, Jimiego

Hendrixa i Yardbirds, głównie R&B i bluesa.

Zanim podpisaliście kontrakt płytowy mieliście

szczęście zagrać suporty dla Black Sabbath,

Rory'a Gallaghera, Gracious, Amon

Düül II itd. Musieliście wtedy robić ogromne

wrażenie na lokalnych promotorach, zespołach

i fanach. Jakie sami macie wspomnienia

Hamburgu. Podczas przerwy na kawę nagraliśmy

kilka naszych własnych kompozycji. Właściciel

studia był pod wrażeniem naszej muzyki

i zaprosił nas z powrotem do nagrania dema,

które zaprezentował działowi A&R w Polydor

Records w Hamburgu, a oni zaproponowali

nam kontrakt.

Jak już wspomniałeś, wtedy też przenieśliście

się do Hanoweru, gdzie bardzo bujnie rozwijała

się scena progresywna. Do dzisiaj krążą

opowieści o tamtych czasach. A wy jak je

zapamiętaliście?

Klub Mulltonne był centralnym punktem dla

wszystkich hanowerskich zespołów progresywnych

(Scorpions, Eloy, Jane i wielu innych),

graliśmy prawie codziennie, a w weekendy

supportowaliśmy takie zespoły jak Uriah

Heep, Hardin & York, Goldern Earring i

Rory Gallagher. Cała hanowerska scena była

tam obecna.

Duże uznanie uzyskał wtedy nurt kraut rock.

Czy można powiedzieć, że wasz zespół również

należał do tej sceny? Czy mieliście z

tym środowiskiem jakieś wyjątkowe więzi?

Kraut rock to ogólny termin określający niemiecką

muzykę wczesnych lat 70., więc tak,

byliśmy częścią tego ruchu muzycznego.

Wielu z tych fanów do najlepszego okresu

Jakie czynniki były tymi decydującymi, że

zacząłeś myśleć o graniu na gitarze, tworzeniu

muzyki oraz występowaniu w zespole?

Podobnie jak wielu innym muzykom rockowym,

w 1958 roku, Chuck Berry zawrócił mi

w głowie swoimi zaraźliwymi beatami. Sprzedałem

rower, kupiłem tanią gitarę i zacząłem

uczyć się jego zagrywek i riffów. Również mój

dziadek grał dobrze na banjo, grał godzinami

wieczorami w naszej kuchni.

Dlaczego wybrałeś progresywny rock? Co w

nim cię tak bardzo zachwyciło?

Zawsze interesowała mnie mieszanka jazzu,

bluesa, folku i muzyki klasycznej, zwłaszcza

suita "Planety" Gustava Holsta i dokonania

Big Billa Broonzy'ego. Myślę więc, że muzyka

progresywna jest po prostu przepysznym

koktajlem wszystkich tych genów.

Jak doszło do spotkania z pozostałymi muzykami

i do decyzji wspólnego założenia Epitaph?

Pierwszy skład Epitaph stanowili wszyscy

członkowie cover bandu Red Roosters. Jim

McGillivary na perkusji, Mike King na gitarze,

Bernd Kolbe na basie i ja na gitarze. Odłączyliśmy

się od Roostersów i utworzyliśmy

najpierw Django, potem zmieniliśmy nazwę

na Fagin's Epitaph, aż w końcu na Epitaph.

Było to wtedy, kiedy Klaus Walz dołączył do

nas na gitarze w 1971 roku.

A mnie się wydawało, że wasza nazwa pochodzi

od utworu "Epitaph" z pierwszego albumu

King Crimson...

Nie, myślę, że szukaliśmy bardziej mrocznej

nazwy, czegoś w rodzaju Black Sabbath. Ale

masz rację co do tego, że na początku King

Crimson miał na nas wpływ.

Opowiedz jeszcze o zespołach, w których

występowałeś wcześniej przed Epitaph, jaką

Foto: Epitaph

ze sceny z tamtych czasów i ogólnie z Dortmundu?

Graliśmy w dortmundzkim klubie, który nazywał

się Fantasio. Dużo popularnych zespołów

z Wielkiej Brytanii tam grało, takie jak Yes,

Black Sabbath, Terry Ried, Argent, ale też

wszystkie londyńskie zespoły, takie jak Writing

on The Wall, czy Gracious. Grały tam

też niemieckie zespoły, jak Kratfwerk czy

Amon Düül II. Mieliśmy więc jak trenować

nasze umiejętności przy pomocy LSD i innych

zmieniaczy umysłu. W 1971 graliśmy już w

większym klubie o nazwie Mulltonne, ale

było to w Hanowerze.

Uzyskanie w tamtych czasach kontraktu z

wytwórnią Polydor to nie byle co. Myślę, że

to odbiło się echem w waszym środowisku?

W 1970 roku supportowaliśmy świetnego niemieckiego

pianistę bluesowego Guntera Boasa

i nagraliśmy z nim album w Tip Studios w

waszej działalności zaliczają przede wszystkim

wasz debiut "Epitaph" oraz kolejne płyty

"Stop, Look and Listen" (1972), i "Outside the

Law" (1974). Ja bym do tej grupy zaliczyłbym

jeszcze "Return to Reality" (1979). Jednak na

krążkach wydanych po debiucie zdecydowanie

wyraźniej zabrzmiał duet bliźniaczych gitar

w stylu Wishbone Ash. Zdaję sobie sprawę,

że Wishbone Ash na początku również

zaliczano do progresywnego rocka, ale czy

nie uważasz, że ten element oraz aranżacje

bliższe hard rocka spowodowały, że fani progresywnego

rocka z mniejszą uwagą zaczęli

śledzić wasze

poczynania?

Prawie zawsze byliśmy klasyfikowani jako niemiecki

Wishbone Ash, ale nasze główne

wpływy były bardziej zorientowane na USA,

na przykład The Allmann Brothers Band,

Grateful Dead, Iron Butterfly, ale także jaz-

EPITAPH 143


zująca muzyka big bandowa jak Buddy Rich,

Zappa i Miles Davis, te elementy wciąż można

znaleźć w niektórych utworach Epitaph.

Myślę, że cała scena rockowa podążała w prostszym

kierunku, na przykład Rory Gallager,

Led Zeppelin i Genesis. Graliśmy też w większych

salach i na trasach z Goldern Earring,

Status Quo czy ZZ Top. Musieliśmy grać

bardziej kompaktowo jako zespół, ale wierzę,

że nasi niemieccy fani w większości zostali z

nami przez te lata.

Tak jak wspominałem wcześniej dwa pierwsze

albumy wydało Polydor, wasz debiut

do tej pory jest bardzo emocjonalnie odbierany

przez fanów starego progresywnego rocka.

Dlaczego wtedy w latach 70. nie zdołaliście

zdobyć większej popularności? Co było przyczyną

waszego niepowodzenia? Jak to widzisz

po latach?

Myślę, że za każdym odnoszącym sukcesy zespołem

rockowym stoi dobry, uczciwy menadżer

i pomocna wytwórnia płytowa. Zostaliśmy

oszukani przez menadżerów, a Polydor w

Niemczech różnił się od jego międzynarodowego

odpowiednika. Myśleliśmy, że jesteśmy

na tym samym wózku co Hendrix, Cream i

Rory, ale tak nie było. Niemiecki oddział Polydor

był niekompetentny.

Po rozstaniu z Polydor poznaliście Gary'ego

Pollacka szefa Billingsgate Records. Dla tej

wytwórni nagraliście wasz trzeci album

"Outside the Law". Mimo dobrze zapowiadającej

się współpracy firma szybko zbankrutowała,

a umowa podpisana przez was postawiła

was jako muzyków w bardzo trudnej

sytuacji, bo zobowiązania finansowe firmy

spadły na was. Nie była to chyba najmilsza

chwila dla was? Tym bardziej że ta sytuacja

zmusiła do rozwiązania działalności zespołu,

aby uniknąć płacenia nie waszych długów...

Wystąpiliśmy na dużym festiwalu w Berlinie,

to był chyba maj 1972r. Gary Pollack z Billinsgate

Records przyleciał z Chicago, by

sprawdzić kilka niemieckich zespołów, był

wtedy na widowni. Tłum oszalał na punkcie

Epitaph i Gary też. Powiedział nam, że za

trzy miesiące będziemy w USA. Myślałem, że

żartuje, ale tak się stało. Odbyliśmy trzy trasy

po środkowym zachodzie USA i nagraliśmy

"Outside the Law" w 1973r. Spędziliśmy tak

dużo czasu w trasie po Ameryce, że straciliśmy

grunt pod nogami w Niemczech. Straciliśmy

naszą pozycję u dużych promotorów koncertowych

i musieliśmy zacząć od zera, budując

nasz fanbase od nowa. Zadziało się wtedy wiele

złych emocji, nasz backline został skradziony,

a zespół się rozpadł. Pojechałem do Katmandu

w Nepalu, gdzie spędziłem pół roku.

Reszta zespołu pojechała w trasy z innymi zespołami.

Foto: Epitaph

Wtedy trafiło się wam coś wyjątkowego, zaproszono

was do zagrania wspólnej trasy z

węgierskim zespołem Omega. Jak wspominasz

tę trasę? Wydaje mi się, że była to chyba

wasza największa trasa w całej karierze

Epitaph?

Tak, trasa z Omegą była dla nas wielkim sukcesem.

W sumie było 36 koncertów, w tym w

okupowanych przez ZSRR Węgrzech, trasa

zakończyła się na Kiss Stadium w Budapeszcie.

Staliśmy się naprawdę dobrymi przyjaciółmi

z Omegą.

Czy wspólna trasa z Omegą skłoniła cię do

poznania muzyki tego zespołu. Jak oceniasz

ich płyty i czy podobały ci się ich występy na

żywo? Ogólnie czy ten zespół zrobił na tobie

jakiekolwiek wrażenie?

Ich muzyka była bombastycznym rockiem jak

Eloy czy Jane, więc ich płyty były bardzo popularne

w Niemczech. Na żywo myślę, że Epitaph

miał przewagę.

A może zainteresowałeś się jakimiś innymi

zespołami z tzw. "demoludów" na przykład z

Polski, chociażby taką formacją jak SBB?

Nie, w tym czasie nie mieliśmy żadnego kontaktu

ani informacji o polskim rocku. Również

muzyka rockowa wschodnich Niemiec była

nam zupełnie nieznana, pamiętam tylko Karat

i Spliff.

W tym czasie twoją podporą został perkusista

Fritz Randow. Czy to za jego sprawą

podążyliście ścieżką hard'n'heavy? Czy raczej

to była twoja decyzja?

Kiedy Fritz Randow dołączył do Epitaph,

był fanem Phila Collinsa. Miał ten sam zestaw,

bardzo mały bęben basowy i tomy. Zainteresował

się heavy metalem dopiero po odejściu

z Epitaph, dołączając do takich zespołów

jak Victory i Saxon, ale jego słynne solo perkusyjne

było częścią naszego występu w latach

70.

Myślę, że pójście nową muzyczną drogą spowodowało,

że fani progresywnego grania odwrócili

się od zespołu. No, może nieliczni pozostali...

Czy po latach nie żałujesz pomysłu

grania prościej i ostrzej?

Myślę, że chociaż muzyka Epitaph stała się

bardziej przystępna dla większej publiczności,

to wciąż udało nam się zachować niektóre z

oryginalnych progresywnych pomysłów, które

miały na nas wpływ. Wciąż dużo jammowaliśmy

na scenie i używamy różnych taktów w naszej

muzyce, takich jak 7/8 czy 5/4.

Ten rozdział zamyka album "Danger Man".

Jak ogólnie oceniasz go wraz z poprzednimi

krążkami "Return To Reality", "See You in

Alaska" i "Live"?

Myślę, że "Danger Man" był krokiem w innym

kierunku dla zespołu. Sytuacja nie była

zbyt dobra, nasz sprzęt został skradziony, a

samo nagranie mogło być lepsze.

Około roku 1983 po raz kolejny kariera Epitph

wyhamowała. Co wtedy sie wydarzyło?

W 1983r. wciąż graliśmy mniejsze koncerty i

pisaliśmy nowe utwory, ale wszystko wróciło

do normy w 1985 roku, kiedy Bernd Kolbe

wrócił do Dortmundu. Przeprowadził się do

Hanoweru, aby zagrać kilka tras z Jane. Nagraliśmy

kilka demówek w Horus Studios i

zainteresowaliśmy Marcusa Rodera z Semaphore

Records, bardzo małej wytwórni. Sfinansował

wtedy nowy album Epitaph.

W 1986 roku muzycy Epitaph wsparli gościnnie

na koncercie zespół Grobschnitt, który

świętował swoje 15-lecie. To wydarzenie

przyczyniło się również, że wasza sytuacja

się unormowała, ale pod nazwą Kingdom. Ta

ekipa później przyjął nazwę Domain. Punktem

wyjścia muzyki Domain był hard rock i

heavy metal, z czasem zespół zaczął zmierzać

w kierunku power metalu. Opowiedz o

swoim udziale w obu formacjach. W jakim

stopniu byłeś usatysfakcjonowany z działalności

w tych grupach oraz z nagranych z nimi

płyt?

W latach 1988-89 nagraliśmy "Lost in the

City" w Horus Studios w Hanowerze. Frank,

właściciel studia, skomentował, że muzyka nie

brzmi zbyt podobnie do Epitaph, bo było dużo

klawiszy i dość ciężko i powinniśmy rozważyć

zmianę nazwy. Tak oto narodziło się

Kingdom, a album "Lost in the City" stał się

natychmiastowym sukcesem z entuzjastycznymi

recenzjami w metalowej prasie, takiej jak

Metal Hammer itd. Pod nazwą Epitaph najprawdopodobniej

zostalibyśmy niezauważeni.

Później nazwa została zmieniona na Domain

na prośbę naszej amerykańskiej wytwórni płytowej.

Myślę, że wciąż można znaleźć elementy

Epitaph w Kingdom i Domain. Pod tymi

nazwami nagraliśmy trzy albumy, aż do rozpadu

zespołu w 1995r. Te płyty ogólnie sprzedawały

się dobrze.

W roku 1999 Heinz Glass zaprosił mużyków

Epitaph do udziału w koncercie z okazji 25-

lecia jego pracy zawodowej i w zasadzie doszło

do reaktywacji kapeli. Z tego występu

wyszły dwa wydawnictw wydane jako

DVD "Live at the Brewery" i CD "Resurrection".

No i teraz proszę o parę słów o tych

144

EPITAPH


wydawnictwach, kto je wydał, co zawierały i

jak ogólnie oceniasz ten występ?

Jim McGillivary, nasz były perkusista, zadzwonił

do mnie w 1999 roku i wspomniał, że

spotkał Rudolfa Schenkera ze Scorpionsów,

a Rudolf zawsze był fanem naszego zespołu i

zasugerował, abyśmy zreformowali Epitaph.

Tak więc po kilku niesamowitych sesjach próbnych

oryginalnego składu, w tym Heinza

Glassa na gitarze, zagraliśmy wspaniały, wyprzedany

koncert w Lindenbraerei w Unnie,

który nagraliśmy i wydaliśmy jako DVD "Live

at the Brewery" oraz CD "Resurrection" w

naszej własnej wytwórni. Występ był świetny i

zawierał m.in. utwory z naszego pierwszego

albumu "Early Morning", "Little Maggie" i "Moving

to the Country".

Wtedy też związaliście się z firmą in-akustik,

która wydała wasze dwa kolejne studyjne

albmy "Remember the Daze" i "Dancing

with Ghost". Niestety jakoś się stało, że te

wydawnictwa nie są dostępne, w sieci na

różnych kanałach nie uświadczysz ich, a żeby

je kupić, trzeba się nieźle natrudzić. Niemniej

MIG Music wydała kompilację "Five

Decades Of Classic Rock", gdzie jeden dysk

w większości wypełniają nagrania właśnie ze

wspomnianych krążków. Pokazują was w

zupełnie nowej odsłonie. Wasza muzyka stała

się bardzo plastyczna, przestrzenna, klimatyczna,

bazująca na melodyjnym rocku z

odniesieniami do hard rocka, AOR-u i progresywnego

rocka. Stała się również bardzo

przyjazna dla odbiorcy, ale ciągle była ambitna,

ciekawie wymyślona i zaaranżowana

oraz perfekcyjnie zagrana. Generalnie łączyła

wszystko, co do tej pory was fascynowało,

ale została podana w odświeżonej i bardziej

współczesnej formie. Nie będę ukrywał, od

razu stałem się zwolennikiem Epitaph w

takiej formie...

Po koncercie powrotnym Epitaph w Lindenbrauerei

w 2000 roku zaczęliśmy otrzymywać

więcej ofert występów, więc zespół znów był w

trasie. Jim McGillivary opuścił zespół w 2001

roku i został zastąpiony przez naszego dobrego

przyjaciela Achima Poreta, który koncertował

z nami w Stanach Zjednoczonych w

1973 roku i grał na perkusji na "Outside the

Law". W kolejnych latach napisaliśmy wiele

utworów bez presji nagrywania i przetestowaliśmy

większość z nich na żywo, zanim wróciliśmy

do studia, aby nagrać "Remember the

Daze" in-akustik zaoferował nam kontrakt

nagraniowy. Z tą wytwornią nagraliśmy też

kolejny album studyjny "Dancing with Ghosts",

akustyczny album live oraz koncertowe

DVD i CD.

Wróćmy jednak na chwilę do in-akustik. Czy

jest jakaś szansa, że wasze płyty wydane w

tej wytworni będą ponownie wydane, albo

wznowione przez inną wytwórnię?

MIG Music nabyła prawa autorskie do wszystkich

naszych albumów wydanych w

wytwórni in-akustik i mamy nadzieję wydać

w niedalekiej przyszłości boxa z czterema płytami

CD z tamtego okresu.

W ich katalogu, oprócz wspomnianych

dwóch albumów studyjnych, znalazły się

jeszcze trzy wydawnictwa "Still Standing

Strong And Back In Town", "The Acoustic

Sessions" i "Live At Rockpalast". Opowiedz

pokrótce o tych wydawnictwach...

"Still Standing Stong and Back in Town"

był koncertem na żywo nagranym w Capitol

Foto: Epitaph

Hannover z nami i z wieloma starymi przyjaciółmi

na scenie. "The Acoustic Session" to

akustyczny koncert na żywo nagrany w Old

Station Hannover. Trzykrotnie występowaliśmy

w kultowym niemieckim programie

telewizyjnym Rockpalast. Na "Live At Rockpalast"

wydanym przez in-akustik jest utrwalony

nasz trzeci występ w 2006 roku w ramach

WDR TV Kraut Rock Nights, gdzie zagraliśmy

razem z Jane, Guru Guru i wieloma innymi

zespołami kraut rocka z lat 70.

MIG Music jest wydawcą waszych dwóch

ostatnich albumów studyjnych "Fire From

The Soul" i "Long Ago Tomorrow". Jest to

kontynuacja tego, co rozpoczęliście w latach

2000. i jestem pod wielkim wrażeniem jeśli

chodzi o te albumy. Czy zauważyliście, aby

zainteresowanie Epitaph jakoś wzrosło, czy

po prostu macie swoich fanów i to wam

wystarczy?

"Fire From The Soul" i "Long Ago Tomorrow"

zostały bardzo dobrze przyjęte. Wydaje

się, że powiększamy naszą bazę fanów, choć w

bardzo wolnym tempie i dzięki koncertom na

żywo.

Moim zdaniem wasze cztery ostatnie albumy

studyjne wprowadziły was do elity

progresywnego rocka i zasługujecie na większą

popularność. Mieliście takie sygnały od

innych dziennikarzy lub fanów? Myślisz, że

w dzisiejszych czasach jest to możliwe, aby

zrobić wielką karierę?

Prasa, radio i telewizja w Niemczech od lat

ignorują Epitaph. Powodem jest to, że być

może uważają nas za nudnych starych pierdów

i nie poświęcają czasu na słuchanie i rozumienie

muzyki Epitaph. Czasy się zmieniły i dzięki

Spotify, YouTube i autotune, nikt już nie

wie, co jest prawdziwe. Zaczęliśmy pisać i grać

naszą własną muzykę w 1969 roku, nie myśląc

o kontraktach płytowych, dużych pieniądzach

czy byciu królem przez jeden dzień. To podejście

nie zmieniło się ani trochę, to tylko muzyka.

Jeśli chodzi o przyszłą karierę, kto wie, może

nam się w końcu poszczęści?

Oprócz wspominanych albumów studyjnych,

kompilacji "Five Decades Of Classic

Rock" oraz boxu "Live At Rockpalast", wydaliście

album live "A Night At The Old

Station", który zawiera muzykę w wersji

akustycznej. Oprócz tego, że jest to świetne

wydawnictwo, moją uwagę zwrócił fakt, że

te wersje akustyczne pokazują, jak jesteście

dobrymi kompozytorami i aranżerami. Właśnie

te wersje to uwypukliły...

Riffy i struktury akordów w utworach Epitaph

są w większości komponowane na gitarach

akustycznych, a następnie ćwiczymy je na żywo

w sali prób lub podczas prób dźwięku, więc

naprawdę łatwo jest przearanżować je z powrotem,

aby zagrać zestaw akustyczny i mieć

dużo zabawy.

Od ostatniego albumu studyjnego już parę

lat minęło. Może za dużo wymagam, ale

chętnie posłuchałbym waszej nowej muzyki.

Jest szansa na nowy album?

Nasz nowy album studyjny jest zatytułowany

roboczo "Don't Let The Gray Hair Fool You"

i jest mniej więcej już nagrany. Będzie zawierał

13 nowych utworów i trwał około 70 minut.

Tylko po wakacjach musimy dograć kilka wokali

i mamy nadzieję, że wydamy go pod koniec

2023 roku.

Czy jakiś promotor z Polski wyraził wami

zainteresowanie i chciałby zrobić wam koncerty

w Polsce? A może macie inny pomysł,

aby zainteresować polskich fanów waszym

zespołem?

To byłby dla nas wielki zaszczyt zagrać w waszym

wspaniałym kraju, z waszym wielkim

dziedzictwem muzycznym w jazzie i folku.

Może po waszym artykule ktoś okaże zainteresowanie,

jestem pewien, że Epitaph zostałby

dobrze przyjęty w Polsce.

Mam wrażenie, że ty i twoi koledzy są muzykami

i ludźmi spełnionymi i jesteście w

pełni zadowoleni z tego co do tej pory

osiągnęliście...

Jeśli spojrzymy wstecz na osiągnięcia Epitaph,

muzycznie możemy być bardzo zadowoleni z

utrzymania prog rockowej flagi i możliwości

dotarcia do tak wielu ludzi. Jest tak wiele

szczęścia związanego z sukcesem, właściwym

miejscem, właściwym czasem, właściwą muzyką.

Michał Mazur

Translator: Szymon Paczkowski

Ps.

Miałem już ukończony artykuł, pytania

do Cliffa Jacksona dawno wysłane, a tu nieoczekiwanie

dostałem informację, że mogą mi

przysłać pliki płyt Epitaph, które swego czasu

EPITAPH 145


wydała wytwórnia in-akustik. Długo nie myślałem,

od razu poprosiłem o przysłanie materiałów

w trybie ekspresowym i zacząłem pisać niniejsze

uzupełnienie.

Album "Remember The Daze" ukazał

się w roku 2007 po kolejnym reunionie. Na

niej to ukształtowało się aktualny obraz muzyki

Epitaph. Tak jak pisałem, był to rock bardzo

przychylny dla odbiorcy, stawiając na jego bardzo

witalny, przestrzenny oraz plastyczny wizerunek,

naszpikowany przeróżną gamą klimatów

i emocji. Oczywiście oprócz mainstreamowego

rocka, ciągle są odniesienia do progresywnego

rocka, hard rocka, AOR-u itd. Również niezmiennie

Niemców cechuje ambitne i profesjonalne

podejście do muzyki oraz perfekcyjne wykonanie.

"Remember The Daze" można stawiać

obok płyt Genesis z lat 80., krążków Alan

Parson Project, Pink Floyd bez Rogera Watersa,

Eloy czy Wishbone Ash, ale tego z początków

lat 80. Nie ma mowy o kopiowaniu, a

po prostu muzyka Epitaph znalazła się w podobnych

rejonach, co wymienione zespoły i wykonywana

jest przede wszystkim pod patronatem

własnego talentu i wyobraźni. Wydana dwa lata

później "Dancing With Ghosts" utrzymana jest

w takiej samej konwencji. Jedynie więcej jest w

niej nostalgii, głównie dzięki takim, że kompozycją,

jak "A Sad Song", "On Your Knees" czy "Ride

The Storm". Później wydane albumy "Fire

From The Soul" (2016) i "Long Ago Tomorrow"

(2019) również utrzymują ten sam poziom.

Naprawdę bardzo lubię ich zawartość i

bardzo chętnie sięgam po nie i to w całości. Inaczej

nie ma sensu.

Pierwszym uzupełnieniem wydawnictw

Epitaph z katalogu in-akustik jest dwupłytowa

koncertówka "Still Standing Strong And

Back In Town" (2013). Pierwszy dysk to w zasadzie

kompilacja kilku utworów ze wspomnianych

płyt "Remember The Daze" i "Dancing

With Ghosts". Natomiast drugi krążek w większości

składa się z kompozycji z wcześniejszych

płyt. Owszem pobrzmiewa stary sound Epitaph,

ale generalnie mamy do czynienia już z formacją

o zupełnie nowym wyrazie. Na tej płycie mamy

też akustyczne wersje kawałków "Big City", "In

Your Eyes" oraz "Visions", co prowadzi nas bezpośrednio

do kolejnego albumu "The Acoustic

Sessions" (2014). Jest to zbiór utworów z całej

kariery zespołu nagranych na nowo w studio, ale

w wersji akustycznej Za wyjątkiem jednego kawałka.

Kompozycje są zagrane wyśmienicie, muzycy

Epitaph bardzo dobrze czują się również z

akustycznymi instrumentami. Wspierają ich instrumenty

smyczkowe, które jednak wykorzystywane

są sporadycznie. Poza tym Niemieccy

muzycy z niesamowitym wyczuciem przearanżowali

swoje kawałki oraz ogólnie pokazali, jak

wielki talent i umiejętności posiadają na polu

komponowania. W tych wersjach wyczuwamy

również muzyczny charakter, którym emanuje

zespół w latach 2000. To samo podejście, w

każdym razie mocno zbliżone, muzycy Epitaph

pokazali na "A Night At The Old Station"

(2017). Z tym że nagrań dokonania podczas występów

na żywo.

Naprawdę jestem pod wrażeniem dokonań

Epitaph w latach 2000., ich muzyka, podejście

do niej, wykonanie, wszystko to, buduje

wyjątkowy współczesny obraz tego zespołu. Niemniej

na wartość tej ekipy nie mają jedynie

wpływ albumy wydane w ostatnich czasach.

Przecież wszystko zaczęło się pod koniec lat 60.

zeszłego wieku, po drodze racząc nas różnobarwnymi

płytami, gdzie zdaje się debiut "Epitaph"

z 1971 roku wydaje się najważniejszy. Po

prostu poczytajcie sobie o tej formacji, posłuchajcie

to, co jest dostępne w necie, a później podejmijcie

decyzję, czy warto zainteresować się tą

grupą.

HMP: Jeśli dobrze liczę, to jakieś osiem-dziewięć

lat temu zamarzyła ci się progresywna

trylogia i wraz z premierą "Philosopher"

właśnie udało się ten zamysł zrealizować -

jak czujesz się na mecie tego ogromnego, jak

na jednego człowieka i jeden zespół, przedsięwzięcia,

bo przecież tylko nad ostatnim albumem

pracowaliście jakieś dwa lata?

Tyberiusz Słodkiewicz: Znakomicie, mogę

śmiało powiedzieć, że spełniło się jedno z moich

muzycznych marzeń i czuję się w tym

względzie całkowicie spełniony! Tak, praca

nad tym albumem pochłonęła bardzo dużo

czasu, złożyły się na to głównie czynniki niezależne

od zespołu, mam tutaj na myśli sytuację

z Covid-em, ale wpływ miały również sprawy

związane z zawodowymi, i nie tylko, zobowiązaniami

pozostałych członków zespołu, jak

również poszukiwanie muzyków do naszego

obecnego składu. Bardzo, bardzo intensywny

czas, mnóstwo pracy, pracy, która dała nam

bardzo dużo satysfakcji.

Podchodziłeś do tego całego procesu twórczego

jak do wyzwania, swoistej próby sił,

czy przeciwnie, starałeś się dodać coś od siebie

nie tylko do formuły klasycznego albumu

koncepcyjnego, ale też metalu progresywnego

jako takiego?

Na żadnym etapie tworzenia muzyki, czy jej

nagrywania nie czułem jakiejkolwiek presji,

nie czułem, że jest to wyzwanie, czy też jakieś

brzemię, które dźwigam na swoich plecach.

Przeciwnie, była to doskonała zabawa muzyką.

Nie szukałem na siłę jakichkolwiek nieoczywistych

rozwiązań czy też instrumentów,

których chciałbym użyć na płycie, to wszystko

co jest na tych płytach narodziło się w sposób

bardzo organiczny, na totalnym luzie, bez

jakiejkolwiek chęci udowodnienia komukolwiek

czegokolwiek.

Zabawa muzyką

Tyberiusz Słodkiewicz i Subterfuge prą do przodu z pasją i determinacją

godną podziwu. Jest to tym bardziej godne podkreślenia, ponieważ z każdym kolejnym

albumem (podwójnym i do tego koncepcyjnym) zespół wznosi się na coraz

wyższy poziom, proponując coraz ciekawszą, wymykającą się z ograniczających ją

szufladek, muzykę, czego przykładów na najnowszym "Philosopher" nie brakuje.

Nie ma w tym jednak nic dziwnego, skoro lider grupy deklaruje, że wzorami są dla

nich Pink Floyd czy Fates Warning, a więc zespoły nie tylko wielkie, ale też odkrywcze

i oryginalne.

Pamiętam, że już na etapie wydania debiutanckiego

"Projections From The Past" nagrywaliście

już jego następcę "Prometheus", a

do tego pracowałeś już nad trzecią częścią tej

trylogii - od początku miałeś jej ogólny zarys,

przynajmniej w warstwie tekstowej, niejako

podstawowej przy wydawnictwach tego typu?

Może nie od samego początku, ale gdzieś pod

koniec pracy z naszym debiutem czyli "Projections

From The Past" miałem koncepcję całej

historii, którą chciałbym opowiedzieć. W

warstwie tekstowej nie wszystko było gotowe,

natomiast sam koncept był zamknięty. Kwestią

otwartą pozostawała warstwa muzyczna,

czyli to, co zaprezentujemy na kolejnych albumach.

Oczywiście, tak jak zauważyłeś w trakcie

kończenia pracy, lub zaraz po zakończeniu

prac nad naszym debiutem muzyka na nasze

drugie wydawnictwo pt. "Prometheus" była

praktycznie gotowa, podobnie było w przypadku

albumu "Philosopher", już w trakcie

pracy nad jego poprzednikiem, ostatnia część

trylogii była skomponowana i skończona w

warstwie tekstowej.

Finał skłania do podsumowań. Zacznę od tego,

że wybrana przez was stylistyka, a do

tego te koncepcyjne, wielowątkowe opowieści,

nie są w obecnych czasach powierzchownego

obcowania z muzyką szczególnie popularne.

Tymczasem wam udało się zainteresować

muzyką Subterfuge nie tylko zwolenników

ambitniejszej muzyki, ale też wydawców,

co można określić czymś może nie wyjątkowym,

ale jednak wartym podkreślenia?

Zdajemy sobie sprawę, że kierunek jaki obraliśmy

jako zespół nie jest oczywisty, nie jest

prosty do "sprzedania" i nie jest łatwy w odsłuchu.

Kilka godzin muzyki, bardzo eklektycznej,

progresywnej, wielowątkowej to na pewno

nie jest drożdżówka z jogurtem, którą

można skonsumować w przerwie na kawę, ale

raczej wykwintny wielodaniowy obiad, na który

trzeba poświęcić ogrom czasu. Jesteśmy bardzo

konsekwentni w tym co robimy i tym jak

pewne rzeczy chcemy robić, znaleźliśmy swój

styl, wierzymy w siebie i w to co robimy i co

najważniejsze jak się okazuje udaje nam się

naszym entuzjazmem do tego wszystkiego zainteresować

i zarazić innych, to dla nas bardzo

ważne.

Bazujący na archiwaliach Kameleon nie był

może idealnym wyborem, ale drugi album firmowała

już niemiecka wytwórnia Pure Steel

Publishing - jak widać opłacało się postawić

na anglojęzyczne teksty?

Kocham ojczysty język, natomiast od samego

początku wiedziałem, że albumy, które pojawią

się pod szyldem Subterfuge będą anglojęzyczne.

Chciałem podzielić się tą historią i

chcę dzielić się kolejnymi albumami koncepcyjnymi

nie tylko z rodzimą publicznością, ale

w miarę możliwości z całym światem. W naszej

muzyce bardzo istotną rolę spełnia warstwa

liryczna, dotarcie do szerokiego odbiorcy

za granicą możliwe jest tylko przy użyciu języka

angielskiego. Feedback, który do nas dotarł

po wydaniu albumu "Prometheus" przez Pure

146

EPITAPH


Steel był doprawdy niesamowity, dostrzeżono

naszą muzykę za granicą pod różnymi długościami

i szerokościami geograficznymi, co jest

dla nas wielką nagrodą i z czego bardzo się cieszymy.

Nie zagrzaliście tam jednak zbyt długo miejsca

- był to typowy kontrakt na jeden album,

czy cała sytuacja związana z pandemią sprawiła,

że nie było mowy o kontynuacji tej

współpracy?

Chcemy się rozwijać i potrzebujemy partnera,

który będzie nas nie tylko wspierał przy dystrybucji

płyty (tutaj Pure Steel wykonał świetną

pracę), ale również w innych aspektach

naszej działalności, mam na myśli koncerty.

Po wydaniu albumu "Prometheus" do zespołu

w roli menedżera dołączył Paweł Komolibus

(wcześniej m.in. Coma, TSA) i otworzył przed

nami nowe możliwości, jeżeli chodzi o współpracę

z rodzimymi wytwórniami płytowymi.

Sprawa pandemii nie wpłynęła na zakończenie

współpracy z Pure Steel.

Więcej, na początku 2020 roku mieliście zacząć

sesję nagraniową albumu "Philosopher",

ale z oczywistych względów do tego nie doszło.

Ta przymusowa pauza miała wpływ na

ostateczny kształt tego materiału? Wprowadzałeś

jakieś poprawki, zmieniałeś aranżacje,

czy wszystko było już dopracowane na 100%

i wystarczyło to tylko nagrać?

Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna.

To znaczy, jeżeli chodzi o same aranżacje,

to pauza przy nagrywaniu albumu nie miała

żadnego znaczenia i nie wpłynęła właśnie na

aranżacje czy pomysły dotyczące tego, co

chcielibyśmy, aby na tym albumie się znalazło.

Natomiast ta przerwa miała olbrzymi wpływ

jak finalnie brzmi ten album. Myślę, że gdybyśmy

sesję nagraniową rozpoczęli tak, jak

planowaliśmy, to nigdy na tej płycie nie zagrałaby

Karolina Kozar, która nadała temu

albumowi magicznego wymiaru, jej praca nad

partiami klawiszy po prostu wbiła nas w podłogę,

do tej pory jeszcze w to wszystko nie

wierzę… Nie wiem jak to określić, ale to, że

pojawiła się w zespole to chyba dar niebios

bądź piekieł, jak kto woli, Karolina jest muzykiem

wybitnym, idealnie wpasowała się w

klimat zespołu, zrozumiała muzykę i filozofię,

która nam towarzyszy i uczyniła nasz ostatni

album pełnym, skończonym; dla mnie dzięki

niej - wszystko się na tym albumie zgadza.

Sytuacja była inna o tyle, że na początku zespołu

pracowałeś tylko z Witoldem Nowakiem,

stopniowo dobierając kolejnych muzyków

i wokalistów. Teraz, mimo zmiany jakiś

czas temu sekcji rytmicznej i dojścia pianistki

Karoliny, można mówić, że Subterfuge ma

stabilny skład. To duży atut, kiedy pracuje

się nad takim kolosem jak "Philosopher"?

Skład przy nagrywaniu "Philosophera" zmienił

się o tyle, że Daraya (który był muzykiem

sesyjnym podczas nagrywania "Prometheusa"),

zastąpił Łukasz Dziubiński, na bas wskoczył

Krzysztof Marchwacki, a pod koniec nagrywania

albumu, tak jak zauważyłeś pojawiła się

Karolina Kozar na klawiszach. Mając skład,

który sprawdził się koncertowo i znając umiejętności

muzyków dużo łatwiej jest pracować

w studiu. Z kolej dużo łatwiej jest później wyjechać

w trasę wiedząc, że masz muzyków,

którzy nagrali z tobą materiał w studiu, identyfikują

się z nim i znają go z racji pracy nad

nim. Niestety już po nagraniu materiału na

nasz ostatni album z zespołem z powodów

osobistych musiał rozstać się perkusista

Łukasz Dziubiński, na szczęście dosyć szybko

znaleźliśmy nowego, niezwykle utalentowanego

pałkera w osobie Wojtka Fedyka; jego

talent i zaangażowanie w zespół są naprawdę

imponujące.

Podkreślam rozmiary i formę tej płyty nie bez

przyczyny, ponieważ w porównaniu z pierwszą

częścią trylogii ta ostatnia jest dłuższa

o blisko kwadrans, zamykając się w ponad 95

minutach muzyki - wygląda na to, że wciąż

masz jako kompozytor wiele do powiedzenia,

nie "jedziesz" na resztkach pomysłów?

(śmiech)

Och nie, absolutnie nie, jest wręcz przeciwnie.

Staram się hamować z komponowaniem czy

też pisaniem nowych tekstów z prostej przyczyny:

jeżeli piszę nowy materiał to chcę aby

był on efektem spójnej pracy, nie chcę rozwlekać

pisania nowego materiału na kilkanaście

miesięcy. Gdy siadasz i piszesz w ciągu twórczym

ma to zupełnie inny wymiar, jest jak

narkotyk, który cię wciąga i pochłania bez reszty,

pomysły lądują w twojej głowie jeden za

drugim, nie jesteś w stanie tego powstrzymać,

nie wiem z czym mógłbym to porównać…

Jeżeli nie mam w głowie konceptu na kolejny

album, to po prostu odpuszczam pisanie i

wchodzenie w stan "twórczy", wolę usiąść przy

Foto: Jakub Kopeć

gitarze i spożytkować ten czas na improwizację

czy też ćwiczenia techniczne.

Pamiętam jak spontanicznie dodawałeś do

aranżacji utworów z debiutanckiego materiału

skrzypce, kiedy okazało się, że Kinga

Lis zupełnie dobrze sobie z nimi radzi. Teraz

też nie mogło ich zabraknąć, ale nie ma saksofonu,

zaś w kontekście odkryć nie dość, że

Karolina Kozar gra również na flecie, to jeszcze

przełamała twój kompozytorski monopol

- to co prawda tylko instrumentalna miniatura

"Locked In Dreams", ale też może jednoczesna

zapowiedź większego wkładu kompozytorskiego

pozostałych członków grupy

w następne albumy?

Kiedy Karolina dołączyła do zespołu to szybko

okazało się, że poza klawiszami gra również

na flecie i saksofonie. Nie byliśmy z Witkiem

przekonani do użycia saksofonu na ostatniej

części trylogii, natomiast zaintrygował nas flet.

Poprosiliśmy Karolinę aby zagrała jakieś solo

na flecie i okazało się, że jest to strzał w dziesiątkę,

instrument o wspaniałym brzmieniu,

może nie tak ekspresyjny jak saksofon, ale

dający zupełnie inne możliwości ekspresji. Co

do monopolu kompozytorskiego, to sprawa

miała się tak, że poprosiłem Karolinę aby zagrała

interludium łączące utwory "Course for

Annihilation" z "Letter of a Dead Man"; gdy

przesłała mi efekt końcowy, byłem zachwycony.

Stwierdziłem, że to co zrobiła może spokojnie

stanowić dopełnienie płyty w postaci

szesnastego utworu (po tyle mają również poprzednie

produkcje) i nazwałem go "Locked in

Dreams". Co do komponowania kolejnych

płyt, nie widzę przeciwskazań, aby pozostali

członkowie grupy włączyli się w proces twórczy,

choć materiał na kolejny album już jest

skomponowany….

W waszej nowej muzyce jest sporo kontrastów,

zmian tempa i różnorodności - to bez

cienia wątpliwości najbardziej dojrzały materiał

Subterfuge. Efekt końcowy miał być

właśnie taki, gdzie ekstremalny metal przeplata

się z hard rockiem spod znaku AC/

DC, a te bardziej progresywne partie czerpią

nie tylko od dawnych mistrzów gatunku, ale

też z muzyki klasycznej, orientalnej czy

nawet flamenco?

Tak, trafiliście w sedno tarczy, parafrazując

tekst z "Rozmów kontrolowanych". Znów

nawiążę do kuchni i powiem ci, że uwielbiam

mieszać przyprawy, smaki, składniki pozornie

wykluczające się. Również tak jest w muzyce,

którą komponuję. Nasza muzyka jest o życiu,

teksty to alegoria tego co dzieje się wokół nas,

muzyka jest tego dopełnieniem, więc musi być

różnorodna, eklektyczna, tak jak różnorodne

jest nasze życie; codziennie towarzyszą nam

różne nastroje od tych euforycznych aż do depresyjnych,

taki też jest Subterfuge. Nigdy

nie ukrywałem, że poza muzyką starych mistrzów

spod znaku Judas Priest, Iron Maiden

czy Black Sabbath, byłem i jestem pod olbrzymim

wpływem sceny death i black metalowej

z początku lat dziewięćdziesiątych, jestem

olbrzymim fanem wczesnego Opeth, czy

SUBTERFUGE 147


też Fates Warning z Alderem na wokalu, do

tego wszystkiego uwielbiam dobry jazz, nie

stronię od popu na wysokim poziomie, zdarza

mi się sięgać po muzykę klasyczną czy filmową.

Wiesz, trudno jest nagrać koncept album,

gdzie teksty mówią o miłości, śmierci, odchodzeniu,

wyborach życiowych, skupiając się tylko

na jednym gatunku muzycznym, jest to

wręcz niemożliwe. Gdy piszę teksty zaraz myślę

o tym, jak chciałbym je zobrazować muzycznie

i do głowy wpadają mi czasami dziwne

pomysły, stąd zwroty i zakręty, czasami całkowicie

nieoczywiste. Na przykład taki "No

Epitaphs", który traktuje właśnie o odchodzeniu

rozpoczyna się melodią z "Lacrimosy" Mozarta,

czyż taki utwór można rozpocząć lepiej?

Być może tak, ale ten wybór jest dla mnie

oczywisty.

Taka płyta faktycznie musi być bardziej urozmaicona

niż powiedzmy typowy, metalowy

album trwający 35-45 minut, chociaż to ponoć

i tak jest już bariera nie do przejścia dla wielu

słuchaczy. Jak odnajdujecie się w czasach,

kiedy muzyki coraz częściej słucha się w sposób

pobieżny i fragmentaryczny, wręcz wycinkowy?

Nie razi was, że słuchacze de facto

ją trywializują, sprowadzając do roli typowo

użytkowej, takiego czysto rozrywkowego tła,

nie traktując jej jako czegoś autonomicznego,

czemu warto poświęcić nieco więcej uwagi?

Czasy i moda wciąż się zmieniają, popatrz na

dzisiejszą modę, szerokie ciuchy, dzwony, wraca

to co było modne w latach siedemdziesiątych;

a skoro wracamy z modą, to może muzyka

też wróci do tamtych czasów? Natomiast

zupełnie poważnie to nie interesuje nas to, że

dzisiaj muzyka to playlista na Spotify czy innym

streamingowym portalu, prezentująca de

facto wycinek tego, co dany artysta ma do

powiedzenia. Gdybyśmy chcieli podążać za

modą to nigdy w życiu nie udałoby nam się

nagrać trylogii z każdym albumem trwającym

około dziewięćdziesięciu minut. Jeżeli dotrzemy

do słuchacza z choć jednym utworem i

trafi on na jego playlistę, to może go zaintryguje

i sięgnie po nasze pozostałe utwory i finalnie

albumy…kto wie. Dostęp do muzyki i

informacji w dzisiejszym świecie jest natychmiastowy,

żyjemy bardzo szybko, natomiast

to, co jest budujące to to, że fani metalu się nie

zmieniają, nadal kupują albumy, słuchają ich

w całości i chcą więcej i więcej.

Trafnie więc obstawiam, że po waszą muzykę

sięgają ci bardziej wyrobieni słuchacze,

dla których przesłuchanie takiego "Philosopher"

nie jest żadnym wyzwaniem, są bowiem

przyzwyczajeni do dłuższych utworów,

progresywnych form, etc.?

Fenomen Pink Floyd jest dla nas wzorem.

Muzyka progresywna, niełatwa, a jednak mająca

miliony fanów na całym świecie, wciąż

zdobywająca nowych słuchaczy. Również w

metalu można znaleźć wiele zespołów, które

celują w trudniejszą muzykę, muzykę, nad

którą trzeba się trochę zastanowić, aby móc ją

zrozumieć i docenić. Mam tu na myśli wspomniany

już Fates Warning i jak dla mnie ich

arcydzieło "A Pleasant Shade of Grey", album

tak nieoczywisty i tak eklektyczny, jak to

tylko możliwe, stanowiący dzisiaj archetyp

progresywnego metalu.

Wydaliście ten album sami, ale zyskaliście

nie lada wsparcie, bo jego dystrybucją zajęła

się firma Metal Mind Productions, w dodatku

macie też wspomnianego już menedżera,

tak więc jest szansa na to, że wasza kariera

wejdzie teraz na kolejny, znacznie wyższy

pułap?

Taki mamy plan; zdajemy sobie sprawę, że aby

zaistnieć w świadomości fanów metalu w Polsce

i na świecie potrzebna jest wielka praca,

którą trzeba wykonać nie tylko na poziomie

studyjnym, ale również koncertowym i promocyjnym.

Nic nie dzieje się samo, ale też nie da

się dzisiaj odnieść sukcesu bez wsparcia firm,

które mogą dużo więcej. Metal Mind był dla

nas oczywistym wyborem jeżeli chodzi o dystrybucję

naszego najnowszego albumu, na całe

szczęście udało nam się do nich dotrzeć i zainteresować

ich naszą twórczością, to zasługa

naszego menedżera, o którym wcześniej wspomniałem

i jego ciężkiej pracy. Przy wsparciu

takiego partnera jakim jest Metal Mind i pracy

wielu wspaniałych ludzi wszystko wydaje

się prostsze i łatwiejsze, jest to dla nas wielka

szansa, aby wejść piętro wyżej.

Udział w Metal Hammer Festival to pierwsza

oznaka tego, co właśnie zaczyna się

dziać? O ile się nie mylę to jak dotąd największy

koncert w waszej karierze; są szanse

na kolejne tego typu wy-darzenia, promujące

Subterfuge wśród szerszej publiczności?

Tak, to pierwszy tak wielki koncert

w naszej karierze i być może

przepustka na kolejny poziom,

o którym rozmawialiśmy

przy poprzednim pytaniu.

Dzięki Metal Hammer Festival

możemy zaprezentować

się szerokiemu spectrum odbiorców

z całego kraju, podczas

jednego koncertu, aby to

zrobić bez uczestnictwa w takim

wydarzeniu musielibyśmy

chyba zagrać na kilkudziesięciu

koncertach w całej

Polsce. Oczywiście to nie

jest tak, że skupiamy się tylko

i wyłącznie na tym wydarzeniu,

planujemy szereg

koncertów plenerowych,

natomiast na jesień być

może jakąś większą trasę

koncertową. Nad wszystkim

czuwa menedżer.

Teledysk do "Seven Kingdoms"

na pewno wam w tym pomoże - będą

kolejne, żeby ugruntować rozpoznawalność

grupy?

Oczywiście, że tak. Aktualnie pracujemy nad

teledyskiem do utworu tytułowego, pracujemy

również nad guitar playthrough do pierwszego

singla z naszej płyty, czyli "Perfect System". Będzie

też na pewno lyric video co najmniej do

dwóch innych utworów. Pomysłów jest dużo,

tylko czasu jak zwykle brakuje.

Przy twojej kreatywności aż boję się o to

zapytać: ile stworzyłeś nowej muzyki w czasie

tych wszystkich lockdownów i okresów

przymusowej bezczynności? (śmiech)

Poza kolejnym albumem koncepcyjnym to

bardzo niewiele, tak jak wcześniej wspomniałem

celowo nie staram się tworzyć nowych riffów,

pisać tekstów, etc. Wolę zachować świeżość

umysłu i kreatywność na kolejny album,

którego pisanie pewnie rozpocznę jesienią.

Nie myślisz więc o żadnym skoku w bok, na

przykład instrumentalnej, typowo gitarowej,

nawet niekoniecznie metalowej, płycie, w tej

stylistyce realizujesz się najpełniej i tak już

pozostanie?

Czasami korci mnie aby nagrać deathmetalowy

album, wiesz takie 30 - 40 minut totalnego

łojenia. Z mojego okresu młodości mam

gdzieś w głowie schowane z siedem ekstremalnych

utworów, które chciałbym, żeby kiedyś

ujrzały światło dziennie; myślę, że są to utwory

na tyle dobre, że również dzisiaj się obronią.

Natomiast pod względem muzycznym czuję

się całkowicie spełniony dzięki Subterfuge.

Już kilka lat temu zapowiadałeś, że po domknięciu

trylogii waszym kolejnym albumem

będzie również klasyczny koncept, tyle, że

pojedynczy, nie tak rozbudowany jak ta

wcześniejsza historia. Coś się pod tym

względem zmieniło, czy też te plany są wciąż

aktualne?

Nic się nie zmieniło, będzie to koncept album

opowiadający o człowieku z krwi i kości, który

zmienił nasze czasy. Wczoraj do głowy wpadł

mi tytuł jaki chciałbym nadać nowemu albumowi,

więc chyba jest coraz bliżej do chwili,

kiedy wejdę do studia i zarejestruje swoje partie

gitary. Będzie to bardziej kompaktowe

dzieło, klasyczny Subterfuge, na pewno nie

tak rozbudowany jak "Philosopher", niemniej

z wieloma zwrotami i zakrętami, być może

bardziej ekstremalny muzycznie, natomiast w

żadnym wypadku nie będzie to album jednowymiarowy.

Kiedy więc możemy spodziewać się nowego

albumu Subterfuge, skoro tobie nie brakuje

pomysłów, a cały zespół jest w prawdziwym

uderzeniu?

Wszystko zależy od tego z jakim odzewem

spotka się "Philosopher" i kiedy tak naprawdę

skończy się promocja nowej płyty. Osobiście

mam nadzieję, że album będzie gotowy do wydania

pod koniec przyszłego roku, natomiast

jeżeli chodzi o premierę to wszystko ustalimy,

jak już gotowy materiał będziemy mieli w swoich

rękach.

Wojciech Chamryk

148

SUBTERFUGE


HMP: Po zdjęciach wnoszę, że jesteście bardzo

młodymi ludźmi, ale wasz debiutancki

album potwierdza, że klasyczny hard 'n'

heavy jest waszą wielką namiętnością - co

sprawiło, że wybraliście akurat tę stylistykę?

Lips Of Ashes: Stylistyka w jakiej gramy, można

powiedzieć, ukształtowała się dopiero po

dłuższym czasie od założenia kapeli. Od 2018

roku przeszliśmy sporo zmian w składzie,

gdzie każda nowa osoba wnosiła do muzyki

coś nowego. Początkowo granie hard 'n' heavy

nie było naszym założeniem. Przez pierwszego

wokalistę zespołu Kacpra, który lubował się w

metalcore i pierwszego basistę Tobiasza, kochającego

death i black metal, zespół objął

nurt właśnie w tego typu klimatach. Wtedy

też powstały dwa cięższe numery z płyty, mowa

tu o "Divided World" i "Curse" - obydwa te

kawałki napisał właśnie Tobiasz. Szczerze

mówiąc nie za bardzo nam one podeszły i długo

się wzbranialiśmy przed graniem ich (mowa

tu o założycielach kapeli - Gosi i Oskarze), bo

były za ciężkie, mało melodyczne i stwierdziliśmy,

że jednak coś nam nie pasuje. Nasz ówczesny

wokalista również growlował w 90%

kawałków - to nie było dla nas, obydwoje słuchaliśmy

lżejszej muzyki, właśnie bardziej

heavy czy nawet glammetalowej, gdzie jest

dużo melodii, harmonii, daleko nam było do

death, black i core. Z tego powodu też rozstaliśmy

się z Kacprem i Tobiaszem, ponieważ

nasze gusta muzyczne i to, w jakim klimacie

chcemy tworzyć, daleko od siebie odbiegały.

To była pierwsza poważna zmiana w składzie,

która można by powiedzieć trochę nas ukierunkowała.

Poznaliśmy nowego basistę Maksa

i wokalistę Wiktora, gdzie po przesłuchaniu

ich na pierwszej próbie chyba na dobre zakochaliśmy

się w heavy 'n' hard i jednogłośnie

stwierdziliśmy, że to jest nasz klimat. Potem

nastało jeszcze kilka zmian w składzie - również

na basie i wokalu. Nasze drogi z Wiktorem

się rozeszły i na wokal przyszedł chłopak

gitarzystki Filip, który grał wtedy w kapeli

thrash/heavymetalowej i jego barwa głosu i

upodobania muzyczne pasowały do naszych. I

tak już zostało do dzisiaj. Na basie było jeszcze

kilka zmian.

Co fascynuje was w tych dźwiękach najbardziej,

najbardziej do was przemawia i

sprawia, że wciąż chcecie grać coś, co przykuwa

uwagę muzyków i fanów od ponad 50

lat?

Uważamy, że muzyka hard 'n' heavy jest na

swój sposób ponadczasowa. Dodatkowo jest to

stosunkowo niszowa muzyka, więc tym bardziej

chcemy poszerzyć ilość odbiorców tego

gatunku i dodać coś swojego, na miarę możliwości

naszych czasów. Ponadto muzyka

heavymetalowa jest dość plastyczna, można

Metalowa sinusoida czasu

Wrocławski Lips Of Ashes zadebiutował niedawno uda-nym albumem

"Defying The Odds", zawierającym materiał autorski, ale też fajny cover Gary'ego

Moore'a i po-twierdzającym, że klasyczny heavy wciąż cieszy się zainteresowaniem

młodych muzyków. - Jest to efekt naszej trzyletniej ciężkiej pracy i

jesteśmy dumni z tego że zrobiliśmy to całkowicie sami - podkreślają muzycy,

deklarując, że pracują już nad nowym materiałem, tak więc na drugi album nie

trzeba będzie czekać tak długo.

wydobyć z niej zarówno ciężkie rockowo-metalowe

brzmieni,a jak i stworzyć lekkie, finezyjne

balladki wpadające w ucho. Można bawić

się tymi dźwiękami, wymyślać ciekawe

harmonie, przejścia, motywy. W sumie… można

zrobić z taką muzyką wszystko co się chce,

mieszać motywy i tworzyć ciekawe polifonie

dźwięków itd… Dlatego niektóre kawałki są

dość długie jak na standardy muzyczne, ponieważ

co chwila wpada się na kolejny i kolejny

pomysł. Doskonale odzwierciedlają to nasze

kawałki np: "Last Confession", "Pathfinder"

czy "Pay for the Pray", a co za tym idzie w tekstach

piosenek również ma się nieskończone

możliwości, gdzie często zawarte są ciekawe

Foto: Lips Of Ashes

historie więc warto się w ten tekst wsłuchać.

To swoisty fenomen na tle innych odmian

muzyki, które raz zyskują, raz tracą popularność

- ciężkie granie również nie zawsze

jest na topie, ale nie da się ukryć, iż przez pół

wieku z okładem stała się już czymś wręcz

ponadczasowym. Jak sądzicie, z czego to

wynika?

Tutaj działa chyba tak zwana sinusoida czasu.

Chociaż nie wiemy, czy jest jakaś konkretna

teoria na ten temat. Możliwe, że ludzie starszej

daty, gdzie w ich czasach ta muzyka była

dość popularna, z czystego sentymentu przypominają

o niej kolejnym pokoleniom i w ten

sposób ona cały czas istnieje, a przez młodych

wielbicieli heavy jest tylko ulepszana, modyfikowana.

Wiele początkujących zespołów ma w pierwszych

latach istnienia pod górkę, was też

nie omijały, wspomniane już, liczne zmiany

składu - jednak te przeciwności w żadnym

razie was nie zniechęciły?

Szczerze mówiąc mieliśmy swoje słabsze momenty

gdzie dalsza działalność kapeli stała

pod znakiem zapytania. Najbardziej zniechęcały

nas właśnie zmiany w składzie, gdzie było

ich naprawdę dużo. W sumie z pierwotnego

składu Lips Of Ashes zostali tylko Gośka i

Oskar. Na samym początku, po około czterech

miesiącach od założenia kapeli, odszedł

pierwszy perkusista Maciek, z tego samego

powodu co Tobiasz i Kacper. Potem pojawił

się Mateusz, który gra z nami do dzisiaj. Wokalistów

było trzech i dopiero Filip został na

stałe, chociaż można to też podpiąć pod bardzo

bliskie relacje z Gośką no i ogólną pasję

do muzyki - on to po prostu kocha, żyje tym i

bardzo często motywuje całą resztę do działania.

Na basie było całe multum zmian, byli basiści

na dłużej, tak jak Kajtek, który grał z

nami dwa lata i byli na krócej (od trzech tygodni

do trzech miesięcy) aby kapela mogła

grać w pełnym składzie. Nie oszukujmy się,

każda zmiana to jest duża demotywacja, przy

każdej pojawiają się zmartwienia, że nie znajdzie

się odpowiednia osoba, albo przyjdzie na

chwilę. Dodatkowo leci ogromna ilość czasu

na naukę nowych osób całego materiału, albo

nawet zmiana linii w kawałkach pod tę osobę.

Bywało różnie, ale co jest prawdą, trzeba mieć

w kapeli człowieka, który trzyma to za jaja i

motywuje resztę, Takimi osobami byli z początku

Gośka, ogarniająca nowych ludzi do

grania, koncerty, sale prób, merch, która do

tego pisała kawałki, motywowała, rozmawiała,

rozwiązywała problemy, a potem Filip, który

bardzo skutecznie to dopełnił. Ale możemy

powiedzieć jedno - przez te pięć lat w czwórkę

- Oskar, Gośka, Mati i Filip zbudowali solidny

fundament poprzez wspólną pracę, integrację,

wspólne wyjazdy, przygody itd… można

powiedzieć, że teraz na pierwszym miejscu

jest przyjaźń, a muzyka jest tego wypadkową.

Jakieś pół roku temu skład dopełnił

Mikołaj, nowy basista, który wczuł się w nasz

klimat, nie tylko muzyczny i dopiero teraz

tworzymy pełny skład i mamy nadzieję, że

osiągnęliśmy moment, w którym nie chcemy

LIPS OF ASHES 149


już żadnych zmian.

Dołączenie Filipa było dla was tym momentem

zwrotnym, z nim w składzie Lips Of

Ashes stał się zupełnie innym zespołem?

Jeśli chodzi o klimat w jakim gramy to nie,

ponieważ już wcześniej jak dołączył do nas

były wokalista to obraliśmy konkretny nurt.

Lecz jeśli chodzi o konkretnego człowieka to

był strzał w dziesiątkę! Historia z Filipem jest

dość długa i kręta. Gosia i Filip spotykali się

jeszcze przed powstaniem Lips Of Ashes. W

tym czasie Filip już miał swoją kapelę, ale to

były momenty gdzie on dopiero raczkował jeśli

chodzi i o kapelę i o sam wokal. Gośka zawsze

chciała założyć swój band, ale też w tamtym

czasie nie wiedziała jak się za to zabrać.

Próbowała coś stworzyć wiele razy, czy to ze

znajomymi z dawnych lat, czy to w duecie, ale

nigdy nie wychodziło. W pewnym momencie

Filip wręcz kazał jej dołączyć do grup muzycznych

na Facebooku i tam szukać. Sam też w

tym dużo pomagał i tak doszło do poznania

Oskara i Tobiasza, potem szło w miarę z

górki i kapela się rozkręcała w swoim tempie.

Z początku Filip przychodził gościnnie na

próby, dawał swoje uwagi, zapoznawał się z

resztą składu. Potem przy przesłuchaniach kolejnych

wokalistów dużo pomagał, znał mniej

więcej kawałki kapeli, potrafił je zaśpiewać

pokazując nowym w jakim klimacie szukamy

wokalisty. W pewnym momencie na przesłuchanie

przyszedł koleś, który spytał wprost

"Dlaczego nie weźmiecie Filipa do kapeli skoro szukacie

wokalisty, tylko bawicie się w jakieś przesłuchania

i inne", a my na to, że Filip ma swój band i nie

wie, czy by podołał kolejnej kapeli. Ale temat

został poważnie przemyślany i przegadany. Z

początku stwierdziliśmy w większości (w tym

Gośka), że nie chcemy Filipa z trzech prostych

powodów: 1) Jest chłopakiem Gośki,

gdzie w pewnych momentach mogłoby się to

odbić na kapeli, 2) Ryzyko, że nie podoła w

grze na dwa zespoły 3) Jeszcze wtedy wokalnie

raczkował, więc jego barwa nie do końca nam

odpowiadała. Ale i tak koniec końców stwierdziliśmy,

że jeśli chodzi o Filipa, to trzeba

spróbować, ponieważ na pewno nas nie zostawi

na lodzie, wokalnie może się podciągnąć

(co zrobił), dogadujemy się z chłopem, więc

nie będzie konfliktów, a też przez jego charakter

i zaparcie na pewno pociągnie kapelę w

dobrą stronę. I tym sposobem zaczął grać z

nami.

Foto: Lips Of Ashes

Coraz częściej jest tak, że młode grupy

starają się zaistnieć wydawniczo jak najszybciej,

ale w waszym przypadku nie spieszyliście

się z wydaniem debiutanckiej płyty

- co nagle, to po diable?

Bardzo dużo czasu zajęło nam tworzenie materiału,

następnie czas pochłaniały wielokrotne

zmiany w składzie. Mieliśmy bardzo dużo

podejść aby nagrać ten materiał, z początku

próbowaliśmy to zrobić sami w domu, zakupiliśmy

potrzeby sprzęt itd… lecz niestety nasze

umiejętności w tamtym czasie pozostawiały

wiele do życzenia więc nie chcieliśmy tego nigdzie

publikować. Takich podejść było wiele.

Następnie (jakoś w 2020 roku) pojechaliśmy

do Malczyc i nagraliśmy cały materiał na setkę

w domu Kkltury. Chłopak, który nas nagrywał

zrobić to całkowicie za darmo bo potrzebował

ścieżek do portfolio. Myśleliśmy, że coś z tego

wyjdzie i chociaż część tych nagrań opublikujemy,

ale niestety brzmiało to tragicznie, więc

znów się odbiliśmy. I tak kolejno próba za próbą,

aż w końcu stwierdziliśmy, że jednak trzeba

zapłacić i iść do profesjonalnego studia nagrań,

aby wyszło to dobrze. Tak zrobiliśmy.

Podjęliśmy współpracę z Box 71 Sound Studio

we Wrocławiu. Z początku współpraca

układała się fajnie, dogadaliśmy się z gościem

aby trochę nas nakierował, może pozmieniał

singiel który nagrywaliśmy, dodał coś od siebie.

I tak przychodził do nas na próby, można

powiedzieć że pracował z nami nad ulepszeniem

numeru i tak wydaliśmy nasz pierwszy

singiel "None". Następnie w tym samym studiu

nagraliśmy singiel "Pathfinder". Niestety koszty,

które ponieśliśmy były spore, nie na naszą

kieszeń więc po raz kolejny spróbowaliśmy

swoich sił. Dużo pracy i nerwów oraz nauki

programu, ale poszło o wiele lepiej niż za poprzednimi

razami, ponieważ dużo nam dała

praca w profesjonalnym studiu. Można powiedzieć

"Co się napatrzyliśmy, to nasze". Tak

powstał kolejny numer "Last Confession", który

nagraliśmy, zremisowaliśmy i wypuściliśmy

sami. Stwierdziliśmy, że skoro z ostatnim singlem

poszło w miarę dobrze, to czemu nie

spróbować ruszyć z nagraniami płyty samemu.

Tak zrobiliśmy. W Międzyczasie dołączył do

naszego składu nowy basista Mikołaj i dokończył

dzieła. Zajął się produkcją całej płyty, zakupił

potrzebne wtyczki, nagrał nas w domu i

zmiksował. Proces dążący do finalnego wydania

"Defying The Odds" był bardzo długi, ponieważ

było to robione cały czas metodą prób

i błędów oraz połączone ze zbieraniem doświadczeń.

Finalnie wyszło nie najgorzej, przynajmniej

na tyle dobrze, że nie wstydzimy się

tego publikować i promować. Jest to efekt naszej

trzyletniej ciężkiej pracy i jesteśmy dumni

z tego że zrobiliśmy to całkowicie sami. W

tym momencie zaczęliśmy już pracę nad nowym

materiałem i nową płytą, a Mikołaj

otwiera swoje własne studio nagrań.

Uznaliście, że EP-ki czy cyfrowe single publikują

teraz wszyscy, dlatego postawiliście

na zwartą całość, album w takim kształcie,

jaki mógłby powstać w latach 80.?

Nagraliśmy trzy single, ale stwierdziliśmy, że

nie ma sensu wydawać ich na osobnej płycie

ponieważ jest to dodatkowy koszt. Również

miks i mastering każdego z nich różni się od

siebie. Mieliśmy od dawna gotowy materiał na

całą płytę, więc stwierdziliśmy, że o wiele lepszym

rozwiązaniem jest nagrać wszystko,

zakończyć pewien etap ze starym materiałem i

zająć się tworzeniem nowego.

Zawartość "Defying The Odds" to materiał

z różnych lat, czy najnowsze utwory, powstałe

już po skrystalizowaniu się obecnego

składu?

Najnowsze utwory to "Pathfinder", "Sense of

Leaf" i "Pay for the Pray". Te kawałki zostały

stworzone w 2022 roku, jak jeszcze grał z nami

były basista Kajtek, z Mikołajem jedynie

szlifowaliśmy stary materiał oraz go nagraliśmy,

a każdy nowy utwór, który udało nam się

z nim stworzyć to początek nowej, osobnej

płyty. Ale jeśli już mowa o kolejności tworzenia

kawałków to pierwszy i najstarszy jest

"Last Confession" napisany w większości przez

naszego gitarzystę Oskara. Numer ten został

wzięty przez niego jeszcze ze starej kapeli w

której grał, a my go zmodyfikowaliśmy. Następnie

gdy w składzie pojawił się pierwszy basista

Tobiasz i wokalista Kacper, powstały

"Dreamcatcher", tytułowy "Defying The Odds",

które napisała nasza gitarzystka Gośka, następnie

"Divided World", "Curse" oraz "None".

Potem mieliśmy długą przerwę w tworzeniu,

szlifowaliśmy to, co już było i zmagaliśmy się

ze zmianami w składzie.

Z tego co słyszę staraliście się zachować tak

150

LIPS OF ASHES


zwany złoty środek: poszczególne kompozycje

miały być zróżnicowane, ale zarazem nieprzekombinowane?

Poziom na jakim zostały napisane pierwsze

numery, nie oszukujmy się, nie jest zbyt wysoki

i skomplikowany. Były one tworzone, można

powiedzieć, w czasie kiedy zespół dopiero

się ze sobą zgrywał. Byliśmy świeżakami, dopiero

co zaczynającymi robić cokolwiek z muzyką

i tworzyć. Pamiętajmy, że wszystkie wymienione

na płycie kawałki zostały przez nas

stworzone na przestrzeni pięciu lat i wraz z

biegiem czasu nasze umiejętności i możliwości

rosły, a umysł się otwierał. Niektóre z tych kawałków

zostały przearanżowane, aby brzmiały

lepiej. Ich prostota i nieprzekombinowanie było

bardziej wynikiem myślenia o tym, że chcemy

wyjść z salki na scenę, a żeby to zrobić

trzeba mieć materiał. Dopiero po zmianach w

składzie, nowi muzycy zaczęli dodawać coś od

siebie do tych numerów, modyfikowaliśmy je,

a przy tworzeniu nowych zwracaliśmy uwagę

na to, aby były bardziej skomplikowane, ciekawsze

i zróżnicowane. Zaczęliśmy bawić się

tą muzyką, wprowadzając różnorodne smaczki.

Jeśli chodzi o różnorodność samych kawałków

tworzonych w różnym stylu jest to wypadkowa

właśnie tych zmian w składzie:, każdy

nowy członek dał coś od siebie i mimo tego,

że cała płyta to nie jest w 100% czysty heavy

'n' hard uważamy, że taka różnorodność nie

jest nudna. Mówią to też nasi słuchacze czy

znajomi. Bardzo często widzimy sytuację

gdzie na scenie występują kapele, które grają

cały koncert w jednym stylu, gdzie po trzecim

kawałku stwierdzamy, że te kompozycje,

brzmienie i styl są takie same i nie jesteśmy

wstanie rozróżnić jednej piosenki od drugiej.

U nas tego nie ma. Dążymy do tego, żeby nasze

numery zostały zapamiętane właśnie przez

taką różnorodność.

Foto: Lips Of Ashes

Wydaje mi się, że akurat jeśli chodzi o artystyczne

środki wyrazu, możliwości aranżacyjne,

etc., to pomimo pewnej hermetyczności

formuły hard rock i tradycyjny heavy metal

dają dość duże pole do popisu, staraliście się

więc to wykorzystać?

Pewnie że tak. Może nie słychać tego aż tak

bardzo w wyżej wymienionych numerach, które

powstały jako pierwsze, za to przy kolejnych

już było więcej kombinatoryki i zabawy.

Teraz wskoczyliśmy na trochę wyższy poziom,

więc nowe numery, które tworzymy będą miały

całą masę dobrej melodii i

harmonii oraz fajnych smaczków.

Od razu wiedzieliście, że płytę

zwieńczy cover, czy też ten pomysł

pojawił się spontanicznie,

już podczas sesji nagraniowej?

Covery graliśmy na scenie razem

ze swoimi utworami jeszcze

zanim pojawiła się możliwość

i pomysł nagrania płyty.

Uważamy, że covery to dobra

opcja na koncert, ponieważ publiczność

się przy tym najlepiej

bawi. Pomysł nagrania coveru

na płytę tlił się w naszych głowach

od dawna, jeszcze przed

podejściem do nagrań. Stwierdziliśmy,

że wrzucimy na tę

płytę całą setlistę jaką zwykle

gramy, a że ludzie przyzwyczaili

się się już do coveru, to również

pojawi się on na płycie.

Dodatkowo miało to też służyć

promocji materiału. Utwór

stworzony przez kogoś znanego

i zacoverowany przez małą kapelę

zwiększa zasięg.

Skąd ten wybór? "Out In The

Fields" to utwór dla was ważny,

może taki, od grania którego

zaczęła się twórcza droga

Foto: Lips Of Ashes

Lips Of Ashes, czy po prostu

Gary Moore i Phil Lynott to

artyści, którzy mieli na was duży wpływ, są

waszymi mistrzami?

Cover ten gramy jakoś od 1,5 roku, więc nie

był on początkiem naszej twórczej kariery. Jest

po prostu dobry, wpada w ucho i jest chwytliwy,

głównie dlatego go gramy. Na koncertach

publiczność też dobrze się przy nim bawi i

śpiewa razem z nami. Dodatkowo ma moment

ciszy gdzie działamy na samej perkusji, wtedy

publiczność może się wykazać, jest to częściowo

element show i interakcji z ludźmi, a to też

jest ważne.

Sami firmujecie "Defying The Odds". Uznaliście,

że w obecnych realiach i tak żaden

wydawca nie będzie zainteresowany materiałem

debiutantów?

Owszem były próby kontaktu z różnymi studiami

nagrań i wydawcami w ramach rozeznania

na rynku, ale zwykle byliśmy traktowani z

góry, jako jakaś mała, randomowa kapela, która

chce zaistnieć na rynku muzycznym. Dodatkowo

ceny nagrania krążka w studiu są

ogromne i po prostu nie stać nas na to. Postanowiliśmy

zrobić to sami, dopracować materiał

i wydać. Bez niczyjej łaski. Nasz basista po

nagraniu naszej płyty rozpoczął współpracę

również z innymi kapelami i muzykami. Aktualnie

otwiera swoje studio nagrań więc przy

dalszych produkcjach będziemy firmować się

jego wytwórnią.

Liczycie, że dzięki coraz częstszym koncertom

i usilnym promowaniu pierwszej płyty

zdołacie jakoś zaistnieć w świadomości

fanów metalu, czego efektem będą kolejne

wydawnictwa i naturalny w tej sytuacji

rozwój zespołu?

Przede wszystkim robimy to dla przyjemności,

a jak się to dalej potoczy i czy uda nam się zaistnieć,

to już czas pokaże. Cały czas pracujemy

nad tym żeby się rozwijać, nie ma stagnacji

czy regresu. Udało nam się zagrać koncerty ze

sporymi kapelami, a to już coś znaczy, konkretnie

to, że skoro nas wzięli, to idziemy w

dobrą stronę. Próbowaliśmy promować się w

Polsce, ale po naszych obserwacjach, w tym

kraju mają gdzieś małe kapele grające niszową

muzykę. Jest baza zespołów, które tworzą betonową

ścianę nie do przebicia na wszelkiego

rodzaju festiwalach czy eventach, Małe kapele

nie mają szans zaistnieć przy takiej ścianie,

ponieważ bardzo często nie są nawet brane

pod uwagę. Co innego jest za granicą; nasza

płyta ma 10 razy większe zasięgi w Brazylii niż

w Polsce i chyba jest to dobry cel do obrania,

aby ktoś nas zauważył.

Wojciech Chamryk

LIPS OF ASHES 151


HMP: Porozmawiajmy o Dio. Jak często

używasz znaku Maloik podczas witania

się?

Paul Gilbert: A to jest "znak Dio"? Używam

go cały czas. Nabrałem tego nawyku, ponieważ

oryginalny perkusista Racer X, Harry

Gschösser, zawsze mnie nim witał. Teraz

nie mogę zerwać z tym nawykiem.

Czy znałeś Dio osobiście?

Spotkałem Ronniego tylko raz, za kulisami

koncertu Deep Purple w Japonii. Ronnie

Gilbertówka w tonacji Dio

Nic dziwnego, że wywiad z Paulem Gilbertem pojawia się w "Heavy Metal

Pages". Mimo, że obecnie bardziej kojarzymy go z melodyjnym bluesem niż z metalem,

dawniej był głównym gitarzystą uznanego zespołu metalowego Racer X.

Tak, tego samego Racer X, z którego wywodzi się perkusista Judas Priest, Scott

Travis. Co jest bardziej zaskakujące, to fakt powstania instrumentalnej płyty Paula

Gilberta "Dio Album" z repertuarem legendarnego wokalisty Ronniego Jamesa

Dio. Skąd w ogóle wziął się ten pomysł? Jak to możliwe, że gitara potrafi śpiewać?

Co zadecydowało o ostatecznej zawartości wydawnictwa? Czego nauczyciel gitary

sam może nauczyć się po ponad czterdziestu latach praktyki? No i jak elokwentnie

wybrnąć z niewygodnego pytania o polityczną poprawność?

Ronnie James Dio zapisałem w pierwszej

kolejności. Następny był Brad Delp, więc

mo-żliwe, że zrobię następny album Boston!

Gdy grasz na gitarze, myślisz o końcowym

efekcie swojego występu dla słuchacza, czy

skupiasz się tylko na ekspresji swojego zespołu?

Myślę o wielu sprawach, ale w muzyce najlepiej

jest po prostu słuchać, czuć i łączyć się

z dźwiękami. Często zwracam uwagę, co jest

trudne do zagrania lub co nie działa. Próbuję

komuś, kto chce nauczyć się śpiewać jak

Dio, ale bez naśladowania go.

Myślę, że zazwyczaj naukę śpiewu zaczyna

się od naśladowania. Wybieramy rzeczy, które

kochamy lub które uważamy za ważne i

naśladujemy je, aby zobaczyć, co najsilniej

działa na nasze własne umysły i ciała. Nie

potrafię skopiować śpiewu Ronniego moim

głosem, ale uznałem, że mam szansę skopiować

go z moją gitarą. Dzięki temu moja gra

na gitarze się rozwinęła.

Kto jeszcze mógłby być zainteresowany

słuchaniem muzyki Dio bez jego wokalu?

Każdy na świecie powinien posłuchać. Dlaczego

nie?

gościnnie zaśpiewał "Love Is All" (tj. utwór z

rock opery Rogera Glovera "The Butterfly

Ball and the Grasshopper's Feast", 1974 -

przyp. red.). Był dla mnie bardzo ciepły i

miły, ale rozmawialiśmy tylko przez kilka

minut. Nigdy nie miałem okazji z nim grać,

choć bardzo bym chciał!

Co zainspirowało Cię do stworzenia instrumentalnego

albumu poświęconego Ronniemu

Jamesowi Dio?

Chciałem udoskonalić melodyjność swojej

gry na gitarze poprzez kopiowanie stylu wokalistów.

Sporządziłem ich długą listę, a

Foto: Paul Gilbert

to poprawić, a jeśli mi się nie udaje, odpuszczam

i zajmuję się innym pomysłem.

"Dio Album" należy rozumieć jako hołd jednego

artysty wobec drugiego, czy jako

przejaw kontynuacji dziedzictwa Dio?

Jestem pewien, że każdy, kto posłucha mojego

albumu, będzie chciał również posłuchać

oryginalnych nagrań ze śpiewem. Czuję

się szczęśliwy, że mogę skłonić ludzi do lepszego

zapamiętania lub odkrycia na nowo

niesamowitej muzyki Ronniego!

Podejrzewam, że "Dio Album" poleciłbyś

Jak osiągnąłeś ten efekt, że na "Dio Album"

zawsze słyszymy, gdzie było miejsce przeznaczone

na linie wokalne?

Zwracałem uwagę na wiele elementów ekspresji.

Jednym z najbardziej przydatnych

było użycie skal harmonicznych, bo pomagały

mi one wybrać właściwe nuty, zgodnie ze

sposobem używania samogłosek przez Ronniego.

Pomagały one również w kontrastowaniu

nut legato i staccato. Dużo wślizgów

w nuty, od dołu. A także powolne i kontrolowane

vibrato. Na gitarze wiele z tych

rzeczy stało się łatwiejsze, gdy grałem melodię

poziomo, na jednej strunie.

Dio napisał w swojej autobiografii, że intencja

autora nie ma większego znaczenia.

"O wiele ważniejsze jest to, co każdy

słuchacz bierze osobiście nie tylko z tekstów,

ale także z muzyki i z momentu

słuchania - to jest prawdziwa magia" (cytat

z autobiografii Dio pt. "Rainbow In The

Dark"). Pozwól jednak, że zapytam, czy

podczas pracy nad "Dio Album" nie było dla

Ciebie frustrujące, że technicznie niemożliwe

jest wierne oddanie oryginalnego źródła

magii Dio?

Muzyka zawsze była dla mnie ważniejsza od

tekstów. Istnieje mnóstwo świetnych rockowych

występów wokalnych, w których nie

mam pojęcia o co chodzi pod względem lirycznym,

ale i tak uwielbiam brzmienie śpiewu.

Dobrym tego przykładem jest Led Zeppelin

"The Wanton Song" (1975). Nie wydaje mi

się, żebym był w stanie wyłapać choć jedno

słowo. To samo tyczy się muzyki śpiewanej w

innym języku niż angielski. Uwielbiam

japoński zespół Loudness, choć nie rozumiem

ich liryków. Kocham samą muzykę!

Rozumiem słowa Ronniego, ale nie zawsze

zastanawiam się nad ich znaczeniem. Muzyczną

siłą słów jest kształt i tekstura, którą

152

PAUL GILBERT


tworzą. Jasne, że jest w nich też jakieś

znaczenie, ale jeśli chcę czystego znaczenia,

przeczytam książkę. Jeśli zaś chcę być poruszony

emocjami, posłucham muzyki.

Żywisz nadzieję, że słuchacze doświadczą

innego zestawu emocji podczas pierwszego

słuchania "Albumu Dio" w porównaniu do

sytuacji, gdy w ciągu dziesięcioleci niezliczoną

ilość razy słuchali oryginalnych wersji?

Mam nadzieję zaskoczyć słuchaczy, jak ekspresyjna

może być gitara. Sam zainspirowałem

się słuchając Andy'ego Timmonsa grającego

instrumentalne wersje piosenek Beatlesów.

Jego wersje są naprawdę dobre i udowodniły

mi, że gitara potrafi śpiewać!

"Don't Talk To Strangers" (1983) to w oryginale

niezbyt magiczny utwór. Nagrany

dzisiaj przez jakąkolwiek gwiazdę rocka,

mógłby zostać zrozumiany jako atak na

mniejszości lub oskarżony o seksizm. "Nie

rozmawiaj z nieznajomymi, bo oni są tylko

po to, by wyrządzić ci krzywdę (...) Nie śnij

o kobietach, bo one tylko sprowadzają cię...

w dół!".

Nie zastanawiałem się nad tym tekstem.

Czuję muzyczną moc tego utworu. Jest dramatyczny,

emocjonalny i przyprawia mnie o

dreszcze. Uwielbiam go!

Dlaczego dodałeś trochę odgłosów publiczności

na początku "Kill The King" (1978)?

Bo chciałem zbliżyć się do wersji live tego

utworu z albumu Rainbow "On Stage"

(1977). Dodałem publiczność, aby poczuć

się jak na żywo.

Yngwie Malmsteen nazwał kiedyś "Gates

of Babylon" (1978) najważniejszym punktem

w swojej muzycznej edukacji. Dlaczego,

Twoim zdaniem, co najmniej dwanaście

innych utworów bardziej pasuje do "Dio

Album" niż "Gates to Babylon"?

Chciałem skupić się na najbardziej rozśpiewanych

utworach. Uwielbiam "Gates of

Babylon", "Stargazer" (1976) i "A Light in the

Black" (1976), ale te kawałki mają zbyt długie

solówki gitarowe i klawiszowe. Wybrałem

Foto: Paul Gilbert

rzeczy w rodzaju "Man on the Silver Mountain",

z krótszymi solówkami i większą ilością

śpiewu. Na "The Dio Album" moja gitara

jest wokalistą. Chciałem dać jej jak najwięcej

czasu w tej roli.

Ronnie James Dio był nie tylko wokalistą,

ale także trębaczem. Czy rozważałeś umieszczenie

na "Dio Album" jakiegoś utworu

Elf granego na trąbce?

Nie jestem aż tak zaznajomiony z pracą

Ronniego z Elf. To mój album, więc wybrałem

to, co znam i kocham.

W ramach eksperymentu, spróbowałem posłuchać

kilku utworów z "Dio Album" jednocześnie

z oryginalną wersją. Chociaż

wszystkie melodie zabrzmiały w miarę podobnie,

sekcja perkusyjna zrobiła największy

dźwiękowy bałagan w moim pokoju.

Dlaczego? Pozwoliłeś perkusiście Billa

Raya na totalną swobodę wykonawczą, czy

wręcz przeciwnie - uznałeś, że perkusja w

muzyce Dio powinna być lepiej zaaranżowana?

Bill Ray jest wielkim fanem muzyki Dio,

więc wiedziałem, że świetnie zagra na perkusji.

Poprosiłem go jedynie, żeby nie robił

zbyt wielu "flamów" i grał w prostym stylu

"jaskiniowca".

Zakładam jednak, że posiadasz dobry powód,

by cieszyć się ze współpracy z Billem

Rayem przy "Dio Album". Co najbardziej

podoba Ci się w jego wkładzie w ten projekt?

Bill gra świetnie i łatwo się z nim pracuje. A

jeśli mam jakieś sugestie, bardzo się stara, by

je zrealizować.

I na koniec pytanie, na które najbardziej

czekają aspirujący wokaliści: kto Twoim

zdaniem ma największe szanse, by stać się

nowym Dio następnej generacji?

Bardzo lubię Justina Hawkinsa z The

Darkness, ale jego styl jest inny niż Dio.

Więc nie jestem pewien. Możliwe, że Ronnie

James Dio okaże się niezastąpiony.

Sam O'Black

Foto: Paul Gilbert

PAUL GILBERT 153


Slade został założony w Wolverhampton

w 1966 roku przez perkusistę Dona

Powella, basistę Jima Lea, śpiewającego gitarzystę

Noddy'ego Holdera i gitarzystę Dave'a

Hilla. Początkowo występowali pod nazwą

Ambrose Slade, jednak po wydaniu albumw

"Beginnings" (1969) wraz z opublikowaniem

"Play It Loud" (1970) skrócili nazwę do Slade.

Niemniej nie jest to ich pierwsza grupa,

bowiem przez kilka lat występowali pod nazwą

N' Betweens, także byli już dość doświadczonymi

muzykami. Niestety "Beginnings"

okazał się komercyjną porażką, podobnie jak

single "Genesis" i "Wild Winds Are Blowing".

Płyta zawierała dwanaście rokowych kawałków

w konwencji rocka i rhythm'n'blues w

stylu lat 60. z domieszką pewnej progresji i

psychodelji. Tylko cztery było autorstwa muzyków,

pozostałe z nich to covery takich kapel

i artystów jak: Steppenwolf, The Idle Race,

The Mothers Of Invention, The Moody

Blues, Marvin Gaye, The Beatles czy The

Amboy Dukes. Także jak ktoś zna tylko wymienione

we wstępie przeboje to, może być

Cum On Feel The Noize

Za każdym razem jak piszę o brytyjskim glam rocku z lat 70., przytaczam

historyjkę, jak to chętnie wybierałem się na rodzinne spędy, bowiem moi starsi

kuzyni mieli magnetofony szpulowe ZK 140, a na taśmach mieli nagrane hiciory

m.in.: Suzie Quatro, Gary Glittera, Mud, The Rubbets, T. Rex, The Sweet, Slade,

które bardzo chętnie sobie słuchałem. Na tychże taśmach z pewnością po raz pierwszy

usłyszałem kawałki Slade'ów "Cum On Feel The Noize", "Mama Weer All

Crazee Now", "Skweeze Me, Pleeze Me", "Far Far Away" czy "Coz I Luv You". I w

sumie to pozostało we mnie na zawsze. Inne moje wspomnienie, które również

zapadło w mojej pamięci, było związane z koncertem, pierwszym w moim życiu

rockowym show, które odbyło się latem 1978 roku, a był nim nie mniej ni więcej

występ Slade. Zdaje się, byłem wtedy jeszcze czternastoletnim pacholęciem. Takie

były moje początki. No, od czegoś trzeba było zacząć, a nie było to łatwe tak jak

teraz...

Foto: Slade

mocno zaskoczony zawartością "Beginnings".

Ważne wydarzenie nastąpiło podczas

nagrywania tego albumu, bowiem do studia

wpadł w odwiedziny John Gunnel (ówczesny

agent grupy) i jego partner biznesowy,

basista Animals, Chas Chandler. Chandler

był pod wrażeniem tego, co usłyszał w studiu,

a po obejrzeniu zespołu na żywo zaproponował,

swoje usługi jako manager. Ponieważ

Chandler miał wcześniejsze doświadczenie

menedżerskie z Jimim Hendrixem, zespół

przystał na tę propozycję. Świeżo upieczony

manager uważał, że zespół skorzysta na napisaniu

własnego materiału i zmianie wizerunku.

Także muzycy próbowali przejąć modę

skinheadowską, ale kojarzoną również z chuligaństwem

piłkarskim. I ten wizerunek chuligaństwa

i łobuzerstwa z czasem stał się dość

ważnym elementem wizualnym, ale także muzycznym

Slade. Nie było to związane z kulturą

skinhedowską czy kibolską, a zwykłą, szelmowską

i w dodatku dość sympatyczną. W

takich okolicznościach w roku 1970 pojawił

się album "Play It Loud" (1970), wyprodukowany

przez samego Chandlera, a także oficjalnie

skrócono nazwę do samego Slade. Zawartość

albumu była opisywana jako progresywno-rockowa,

dla mnie było to kontynuacja z

debiutu, z lepszym i wyrazistym brzmieniem

oraz bardziej dopracowanymi kompozycjami,

dzięki czemu formacja zdecydowanie przeszła

w klimat lat 70. Po prostu kawałki stały się

bardziej rockowe, była w nich moc i coraz bardziej

przypominały Slade, który później odniósł

sukces. Niestety tym albumem muzycy

nie zawojowali zbyt wiele, a jak sam Noddy

Holder wspomina, mocno im się oberwało też

za "skinhedowski look". Zaczęli więc kolejny

raz prace nad zmianą wizerunku. Martensy

zamienili na buty na "słoninie", z czasem stali

się bardziej kolorowi, aż osiągnęli w tym pełne

wariactwo ze skafandrami kosmicznymi włącznie,

co przyniosło im masę zabawy i śmiechu.

Muzycy Slade wraz z managerem

bardzo starali się zwrócić na siebie uwagę. Zupełnie

to im się nie udawało, ani cała masa wydanych

singli, ani obie duże płyty nie zdołały

przybliżyć ich do większej popularności. W

końcu Chas Chandler zasugerował wydanie

własnej wersji kompozycji Bobby'ego Marchana

"Get Down and Get With It" i był to

strzał w dziesiątkę, bo wzrok fanów zwrócił się

również na Slade. No i był to właśnie typowy

"slade'owski" szał, gdzie mogła wrzeszczeć i

klaskać publika. Następowały również zmiany

w wizerunku, muzycy zapuścili włosy i coraz

bardziej szli w kolorowy świat glam rocka. Poza

tym po raz pierwszy panowie Lea i Holder

wspólnie napisali utwór "Coz I Luv You", co

zaowocowało powstaniem bardzo płodnego

tandemu autorskiego, który na lata mocno

wspierał dokonania Slade. Do tego pierwszy

raz zapisano tytuł utworu z błędami, co z czasem

stało się znakiem firmowym kapeli. W

takiej atmosferze w marcu 1972 roku na rynku

pojawił się album koncertowy "Slade

Alive!" (1972), który wreszcie osiągną sukces.

Na ten album powołuje się wielu muzyków z

lat 70. i późniejszych czasów, do tej pory niektórzy

uważają go za najlepszy krążek koncertowy

wszech czasów. Faktycznie jest to mocny

klasyczny rockowy album z coraz ostrzejszym

brzmieniem. Zawierał też niezwykle udane interpretacje

utworów, Ten Years After "Hear

Me Calling", The Lovin' Spoonful "Darling

Be Home Soon", Bobby'ego Marchana "Get

Down and Get With It" i Steppenwolf "Born

To Be Wild". Myślę, że gdybyście teraz go sobie

"odpalili" mielibyście kupę radochy.

W listopadzie 1972 roku światło

dzienne ujrzał album "Slayed?" (1972). Od

razu zadebiutował na pierwszym miejscu zarówno

w Wielkiej Brytanii, jak i Australii,

gdzie spadł "Slade Alive!" na drugie miejsce.

Oba krążki "Slade Alive!" i "Slayed?" są do tej

pory powszechnie uważane za dwa z najlepszych

albumów ery glam rocka. No cóż, zawartość

"Slayed?" to po prostu krzykliwy łobuzerski

rock zagrany na ostro. Nie dziwota,

że przyszli punkowi muzycy, a także młodzi

adepci hard rocka i heavy metalu często wymieniali

Slade wśród swoich inspiracji. Mnie

oczywiście najbardziej podobał się kawałek

"Mama Weer All Crazee Now", ale takie "How

D'you Ride", "The Whole World's Goin' Craze",

"Move Over", "Gudbuy T'Jane" czy "Let The

Good Times Roll / Feel So Fine" też miały odpowiednią

dawkę rock'n'rolla. Ogólnie "Slayed?"

to znakomity album rockowy.

Slade wydawał niesamowita ilość

singli. Szczerze mówiąc, gubię się w chrono-

154

SLADE


logii tych wydawnictw. Niemniej była to bardzo

przemyślana polityka, która zdaje się, była

ważniejsza w zdobywaniu popularności niż

wydawanie pełnych albumów. Ostatnim singlem

promującym "Slayed?" był wydany w

roku 1972 "Gudbuy T' Jane". Utwór został

nawet hitem. Na początku 1973 roku ukazał

się singiel "Cum on Feel the Noize", następnie

"Get Back" (cover The Beatles), natomiast

kolejnym był "Skweeze Me, Pleeze Me". W

sumie "Cum on Feel the Noize" czy

"Skweeze Me, Pleeze Me" to ważne pozycje

w repertuarze Slade. Mogłyby przepaść gdyby

nie kompilacja "Sladest" (1973). Album ten

był pewnym sposobem na przeczekanie sytuacji,

do której doszło 4 lipca 1973 roku. Wtedy

to uległ wypadkowi perkusista Don Powell

i jego ówczesna dziewczyna Angela Morris.

Angela zmarła, a Powell zapadł w śpiączkę.

Był to też moment, w którym kariera zespołu

zawisła na włosku. Całe szczęście Powell po

leczeniu i rekonwalescencji powrócił do sprawności,

ale do dzisiaj cierpi na ostrą utratę pamięci

krótkotrwałej i problemy sensoryczne.

Wracając do "Sladest" mimo że to tylko składanka

to była ważna dla tamtego okresu Slade,

jaki dla fanów, którzy mogli uzupełnić

nagrania swojego ulubionego zespołu. Znajdziemy

na niej chyba największy przebój formacji

z roku 1973, a mowa o "Mery Xmas

Everybody", ale to już na rozszerzonej wersji

CD.

W roku 1974 Slade wydaje album

"Old, New, Borrowed and Blue" (1974). Zachowana

jest stylistyka, ale nie ma na nim

hymnów rockowych, do których nas przyzwyczaił

zespół. Można byłoby zaliczyć do nich

jedynie "We Relly Gona Raise The Roof" i "Do

We Still Do It". No, może jeszcze "Good Time

Gals", ale jest on już trochę lżejszy i właśnie

takie są pozostałe utwory, niezłe, ale lżejsze.

Bywa nawet, że ta lekkość przeważa, jak w

zwiewnym "When The Light Are Out". Niemniej

mamy też wodewilowy "Find Yourself A

Rainbow", folkowo-rock'n'rollowy "How Can It

Be", ale chyba najważniejszym momentem tej

płyty jest niesamowita rockowa ballada

"Everyday" opartą na fortepianie. Pod względem

muzycznym, tym gitarowym, bardziej

przypominał zespół utwór "The Bangin' Man",

który był ostatnim z singli promujących "Old,

New, Borrowed and Blue".

W drugiej połowie 1974 roku muzycy

Slade skupił się na filmie. Miała to być

opowieść o powstaniu i upadku fikcyjnej grupy

Flame z lat 60. Historie w nim zawarte zostały

oparte na prawdziwych muzycznych wydarzeniach

z udziałem Slade i różnych innych

grup tamtych czasów. Atrakcją miała być muzyką

specjalnie przygotowana do tego filmu,

która została zebrana na krążku zatytułowanym

"Slade In Flame" (1974) wydanym w

listopadzie 1975 roku. Głównym tematem

płyty, a także filmu był utwór rozpoczynający,

ballada "How Does It Feel?" wsparta mocnymi

momentami sekcji dętej. Moim zdaniem znakomity

utwór. Podobne zdanie miał Noel

Gallagher z Oasis, choć dla mnie to żaden autorytet.

Niestety w tamtym czasie ten utwór

nie poradził sobie zbyt dobrze. Znacznie lepiej

wypadł utwór, kolejna ballada "Far Far

Away", którą postawiłbym na równo ze wspomnianą

niedawno "Everyday". Zresztą Noddy

Holder wymienił ten kawałek jako swój najbardziej

ulubiony z repertuaru Slade. Między

obydwiema balladami mamy dynamiczny i z

pazurem "Them Kinda Monkeys Can't Swing"

Foto: Slade

oraz trzy dynamiczne, acz melodyjne kawałki,

z typowym "slade'owskim" drygiem ("So Far

So Good", "Summer Song (Wish You Were

Here)", "O.K. Yesterday Was Yesterday").

Wszystkie te kompozycje są całkiem fajne, ale

na próżno szukać w nich hitów czy hymnów

typowych dla Slade. Natomiast po "Far Far

Away" następują dynamiczne, ale dość słabe

utwory ("This Girl", "Lay It Down", "Heaven

Knows"), jedynie kończący, rock'n'rollowy z

dęciakami "Standin' On The Corner" nadrabia

fasonem. Gdyby nie te nieudane trzy kawałki

"Slade In Flame" byłaby dość udaną płytą.

Niemniej album mimo dobrych recenzji nie

zdobył dużego uznania wśród fanów.

Jeszcze mniej uznania zdobył sam

film, który ukazał się w styczniu 1975 roku.

Prawdopodobnie głównie dlatego, że film był

zrobiony na poważnie, a fani kojarzyli Slade

przede wszystkim z zabawą, co niejako ich

mocno rozczarowało. Przypomnijmy, że film

wyreżyserował Richard Loncraine, scenariusz

napisał Andrew Birkina, a rolę główną zagrał

Tom Conti.

W środowisku formacji panowało

przeświadczenie, że Slade w Europie w zasadzie

osiągnął już wszystko. Za to bardzo byli

rozczarowani brakiem sukcesu w Stanach Zjednoczonych.

Takie przemyślenia doprowadziły

do eskapady zespołu w drugiej połowie

1975 roku do samej Ameryki. Ponoć towarzystwo

zapakowało dwanaście ton sprzętu, o

wartości około 45 tysięcy ówczesnych funtów

i sruuu... przez Ocean. W ten sposób przez

pozostałą część roku 1975 oraz cały rok 1976

koncertowali w Stanach, gdzie się tylko dało.

Występowali często z innymi zespołami takimi

jak Aerosmith, ZZ Top czy Black Sabbath,

wracając do Wielkiej Brytanii tylko na

telewizyjne promocje nowych singli. W tym

samy czasie muzycy Slade zaczęli pisać materiał

na kolejny album i z założenia miał być on

skierowany w stronę amerykańskiej publiczności.

W ten sposób powstał krążek "Nobody's

Fools" (1976). Rozpoczyna się on utworem

tytułowym, który utrzymany jest w lżejszym

i bardziej przebojowym klimacie, ale typowym

dla kapeli. Nowością są pojawiające się

w tle kobiece chórki, które nadają soulowego

charakteru. Ten zabieg będzie pojawiał się dość

często na tej płycie. "Do The Dirty" to już

rocker, co prawda nie taki dobry, jak to muzycy

potrafili zagrać wcześniej. No i pojawiają się

w nim echa wpływów funky. Natomiast "Let's

Call It Quits" to bardziej spokojny kawałek z

bluesowym posmakiem. Nieźle kapela sprawdza

się w takim repertuarze. Za to "Pack Up

Your Troubles" to już country dla typowych

rednecków. Kolejny "In For A Penny" to rockowy

kawałek i jak dla mnie, ma pewien klimat

The Beatles, oprócz tej przydługiej solówki.

"Get On Up" to kolejny rockowy czadzior. W

nim właśnie zastosowano soulowe kobiece wokale

w tle. Nie wiem, czy nie jest to najlepszy

moment na tej płycie. Kolejny kawałek "L.A.

Jinx" to, jak dla mnie zwyczajnie wybrzmiewający

rock, choć traktuje o mniej zwyczajnych

sprawach. Za to "Did Ya Mama Ever Tell Ya"

zdecydowanie słyszymy regge. Po nim mamy

"Scratch My Back", typowy ostry "slade'owski"

kawałek, na które w zasadzie podświadomie

czekamy. Oczywiście w tym wypadku wsparty

kobiecym głosem w chórkach. Pozostały jeszcze

folkowy "I'm a Talker" oraz "All the World

Is a Stage", utwór o wyraźnym klimatycznym

rockowym klimacie, ale z soulowo-funkowymi

wpływami. Także panowie trochę sobie poeksperymentowali,

ale ogólnie da się słuchać tej

płyty, bez wypieków, ale się da. "Nobody's

Fools" wydany został w marcu 1976 roku i nie

wywarł żadnego wpływu w Ameryce. Był też

rozczarowaniem w Wielkiej Brytanii, a brytyjscy

fani wręcz oskarżyli zespół o "wyprzedanie

się" i zapomnienie o swoich lokalnych fanach.

Ogólnie ten Amerykański epizod zaczęto postrzegać

jako porażkę. Niby zespół złapał trochę

świeżości i nabył zawsze potrzebnego doświadczenia,

ale wymiernego sukcesu czy zysku

było brak. Chyba żeby liczyć pojedyncze

koncertowe sukcesy w St. Louis, Filadelfii i

Nowy Jork. Szkoda, że nie było to trampoliną

do globalnego sukcesu w Stanach.

Slade powrócił do Wielkiej Brytanii

na początku roku 1977. Odkryli, że popularność

przeżywał punk rock, a o nich praktycznie

zapomniano. W tym czasie doszło też

do zmiany wydawcy z Polydor Records na

Barn Records. Pod sztandarem nowej wytwórni

w marcu 1977 roku wyszedł album

"Whatever Happened To Slade" (1977). Na

płycie znalazło się jedenaście dynamicznych

utworów w typowym stylu Slade. Co prawda

nie znajdziemy na niej przebojów w stylu

"Cum On Feel The Noize", ale niemniej jest zadziornie

i głośno. A przecież o to właśnie chodzi.

Owszem kawałkom można zarzucić pewien

schemat i niekiedy brak świeżości, ale

mimo wszystko w każdym z nich przeważa

SLADE 155


rockowa solidność. Także "Whatever Happened

To Slade" nie odniósł sukcesu na głównej

brytyjskiej scenie, ale spotkał się z uznaniem

krytyków i wsparciem ówczesnego angielskich

punkowców. Zespół z powodzeniem kontynuował

również trasy koncertowe, ale głównie

w mniejszych miejscach, takich jak uniwersytety

czy kluby. Grupa jak zawsze wydawała

całą masę singli, niestety bez powodzenia, ale

za to dobrze radziła sobie z występami na żywo.

Z tego powodu postanowiła wydać kolejny

krążek koncertowy, tym razem zatytułowany

"Slade Alive vol. 2" (1978). Jej repertuar składał

się z nagrań zarejestrowanych w czasie jesiennej

trasy koncertowej po Ameryce w 1976

roku i wiosennej trasy koncertowej po Wielkiej

Brytanii w 1977 roku. Znajdziemy na niej

dwa stare przeboje "Take Me Bak 'Ome" i

"Gudbuy T'Jane", dwa mega przeboje "Mama

Weer All Crazee Now" oraz "Cum On Feel the

Noize", a także niedawny mega przebój "Everyday".

Wśród tego zestawu bardzo dobrze prezentują

się kawałki wyjęte z ostatnich, niby

tych gorszych albumów. Mamy m.in. "Get on

Up" z "amerykańskiego" krążka "Nobody's

Fools" oraz "Be" i "One Eyed Jacks with Moustaches"

z ostatniego albumu "Whatever Happened

To Slade". Na swoich płytach wybrzmiewają

solidnie, a w czasie grania na żywo

pokazują pazura. Poprzedni "Slade Alive" wypełniały

w większości covery tym razem znalazł

się tylko jeden i jest to kompozycja bluesmena

Arthura Crudupa "My Baby Left Me".

Także tym razem zespół przygotował nam

niezłe wydawnictwo koncertowe.

Mniej więcej w tym samym okresie,

w sierpniu 1978 roku Noddy Holder wdał się

w sprzeczkę, a później w bójkę z bramkarzem

jednych z klubów. Wcześnie w czasie koncertu

wstawił się za swoją publicznością, którą

bramkarze niebezpiecznie zepchnęli w kierunku

sceny. Później ów bramkarz został skazany

na trzy miesiące więzienia za podżeganie do

ataku na Holdera, a samo wydarzenie przysporzyło

Holderowi i Slade popularności, tym

bardziej że Noddy mimo złamanego nosa, normalnie

kontynuował swoje występy.

W roku 1979 Slade powtarza wypracowany

przez lata schemat promocyjny.

Najpierw wypuszcza kilka singli, później

pracuje nad albumem i w końcu go publikuje.

W ten sposób w październiku 1979 roku grupa

wydaje "Return to Base" (1979), pierwszy

album, którego producentem nie był Chandler.

A wynikało to z konfliktu między Chandlerem

a Jimim Lea, który dążył do przejęcia

produkcji płyt zespołu. Niestety niewiele to

dało, bowiem "Return to Base" również nie

zaistniał w mainstreamowym show-businessie.

O zawartości płyty mogę napisać podobnie jak

o poprzedniczce, zestaw bardzo solidnych

rockowych kawałków. Na pewne niewielkie

wyróżnienie zasługują rock'n'rollowy i zadziorny

"I'm a Rocker" (zresztą cover Chucka Berry'

ego) oraz "Hols on to Your Hats", chyba najbliższy

hitów Slade z początku kariery. Mamy

też wolny kawałek "Lemme Love Into Ya",

słodką balladę "Don't Waste Your Time (Back

Seat Star)", ale z tego grona najlepiej wypada

"Ginny Ginny". Po prostu kolejny niezły album

Slade, który można posłuchać od czasu

do czasu.

Niepowodzenie "Return to Base"

Foto: Slade

spowodowało zgęstnienie atmosfery wokół

Slade. Lea zaczął rozważać, czy przypadkiem

inni muzycy niż kuple z kapeli nie zapewniliby

większego sukcesu, kawałkom, które przygotowali.

W ten sposób wraz z bratem Frankiem

założył kapelę The Dummies jako projekt

poboczny. Wydali trzy single, którymi nawet

interesowało się kilka stacji radiowych, ale

generalnie padli biznesowo. W lutym 1980 roku

Holder miał propozycję zastąpienia Bona

Scotta, wokalisty AC/DC. Jednak Noddy mimo

nie najciekawszej ówczesnej sytuacji Slade,

wiedziony lojalnością wobec zespołu, odrzucił

tę ofertę. W połowie 1980 roku kapela

wydała swoja pierwszą grę komputerową "Six

of the Best", która poniosła totalną porażkę i

w efekcie muzycy praktycznie przestali ze sobą

współpracować. A Dave Hill wręcz rozważał

rozpoczęcie usług wynajmu swojego Rolls

Royce'a do ślubów. Także musiało być naprawdę

źle. Jednak nieoczekiwanie doszło do

przełomu. W sierpniu 1980 roku Ozzy Osbourne

miał zagrać na Reading Festival i

promować swój album "Blizzard of Ozz"

(1980), ale odwołał swój przyjazd. Miejsce

Ozzy'ego zaproponowano Slade. Po krótkich

przepychankach z Dave'em Hillem, który na

początku nie chciał słyszeć o tym występie,

formacja przyjęła zaproszenie. Hilla przekonała

perspektywa, że będzie to świetne pożegnanie

Slade przed sześćdziesięciotysięcznym

tłumem, zamiast rozwiązanie grupy i

zniknięciem bez śladu. Ku zdumieniu Hilla,

zespół skradł show i szybko stał się ulubieńcem

prasy muzycznej i radia. Najważniejsze

momenty ich występu były transmitowane w

specjalnym programie BBC Radio 1 Friday

Rock Show Reading. Następnie zespół podpisał

kontrakt z Cheapskate Records, należącym

do Chandlera, Lea i jego brata Franka,

co dało zespołowi większą kontrolę nad ich

materiałem i produktami. Pierwszym przedsięwzięciem

nowej wytworni była gra komputerowa

"Alive at Reading", która akurat nie

była klapą, ale oszałamiającym sukcesem również.

W tym samym czasie Polydor Records

wydało kompilację "Slade Smashes!", która

okazała się ważnym wydawnictwem dla formacji.

Jeszcze w styczniu 1981 roku pojawia

się singiel z utworem "We'll Bring the House

Down" ukazuje on nowe oblicze, które łączyło

dawne Slade z hard'n'heavy. Był to też pierwszy

singiel po wielu latach, który znowu znalazł

się na brytyjskich listach przeboju. W tym

samy roku pojawiła się kolejna kompilacja

zatytułowana tak jak singiel, która zawierała

cztery nowe kawałki oraz sześć z albumu "Return

to Base". Tymi nowymi utworami na

"We'll Bring the House Down" (1981) były

oprócz tytułowego kawałka, "Night Starvation",

"When I'm Dancin' I Ain't Fightin'"

oraz "Dizzy Mamma". Myślę, że fani hard'n'

heavy faktycznie takie Slade polubili najbardziej,

choć szczerze, to wszystko było bardzo

blisko dwom największym hitom, wielokrotnie

wspominanym "Cum On Feel The Noize" i

"Mama Weer All Crazee Now".

W 1981 Slade wystąpił jeszcze na

Castle Donington Heavy Rock Festival,

choć miał też propozycje od organizatorów

Reading Festival. Doszło też do kolejnego

spięcia z Chandlerem, co zakończyło się

współpracą. Za co Chas na koniec wynegocjował

dla zespołu bardzo korzystną umowę z

RCA Records. W ten sposób docieramy do listopada

1981 roku, kiedy to na rynku pojawia

się nowy album "Till Deaf Do Us Part"

(1981). Krążek rozpoczyna utwór "Rock and

Roll Preacher (Hallelujah I'm on Fire)", który

pokazuje jak zespół bardzo udanie połączył

swój styl z estetyką heavy. W sumie jedynie

musieli przekręcić pokrętło czadu. Drugi

utwór "Lock Up Your Daughters" jeszcze podkręca

tę atmosferę. Kolejna tytułowa kompozycja

"Till Deaf Do Us Part" wraca do typowych

brzmień Slade, ale ciągle jest moc. I z

takim czadem mija cała płyta, no jedynie na

krótki moment powolnego instrumentala

"M'Hat M'Coat" łapie trochę oddechu. "Till

Deaf Do Us Part" to album zdecydowanie dla

tych, co uwielbiają czadową wersję Slade. W

czasie promocji "Till Deaf Do Us Part" Slade

występował w Newcastle City Hall, gdzie postanowił

zarejestrować cały występ. Wynikiem

tego zapisu jest płyta koncertowa "Slade

on Stage" (1982), którą opublikowano w grudniu

1982. No cóż, ten koncert prezentował

zespół w bardzo dobrej i dynamicznej formie.

Zawartość "Till Deaf Do Us Part"

przypadła mnie bardzo do gustu, niemniej krążek

wówczas cieszył się umiarkowaną popularnością.

Całe szczęście zespół nie zszedł z

obranej drogi, ciągle stawiał na czad. W grudniu

1983 roku pojawia się na rynku kolejna

156

SLADE


studyjna płyta "The Amazing Kamikaze

Syndrome" (1983). Z niej to wylansowano

niezły czadzior "Run Runaway", jednak na

płycie znalazło się miejsce na utwory wolniejsze,

jak "High And Dry", "(And Now the

Waltz) C'est La Vie" czy "My Oh My". Ta

ostatnia stała się drugim wielkim przebojem

tego krążka. Niemniej o przekazie "The Amazing

Kamikaze Syndrome" decydowały kawałki

dynamiczne, jak wspomniany "Run

Runaway", "Cocky Rock Boys (Rule O.K.)",

"Ready to Explode", "Cheap 'n' Nasty Luv" czy

też "Razzle Dazzle Man". Głównie dzięki nim

album zabrzmiał bardzo świeżo i z wigorem. O

dziwo, krążek stał się też pewnym sukcesem w

Ameryce. Z tym że tam akurat nosił tam tytuł

"Keep Your Hands Off My Power Supply"

(1984) i miał kilka zmian w repertuarze. W

międzyczasie, pod koniec 1983 roku Holder i

Lea podjęli się produkcji coveru T-Rex "20th

Century Boy" oraz albumu "Play Dirty" zespołu

Girlschool. Zresztą na płycie znalazły się

dwa covery Slade "Burning in the Heat of

Love" oraz "High and Dry". W tym samym czasie

Quiet Riot wydał cover Slade "Cum on

Feel the Noize", który bardzo dobrze wypromował

ich album "Metal Health". Poza tym

single zespołu "Run Runaway" i "My Oh My"

również bardzo dobrze radziły sobie na rynku.

Aż w końcu Quiet Riot zdecydowało się na

kolejny cover z muzyka Slade stawiając tym

razem na "Mama Weer All Crazee Now". Efekt

był równie udany.

W połowie 1984 roku Polydor wydał

nową kompilację, "Slade's Greats". Następnie

została odwołana trasa, z powodu kłopotów

osobistych Holdera. Dlatego dopiero w

marcu 1985 roku zespół zdecydował się na

wypuszczenie kolejnego albumu studyjnego

"Rogues Gallery" (1985). Z założenia płyta

miała zawierać same przeboje i według tego

klucza były dobierane kompozycje. Otwierający

krążek "Hey Ho Wish You Well" przypomina

mi "Run Runaway", ale jest bardziej

skoczny, mainstreamowo zaaranżowany i

ozdobiony syntezatorami, które niejako są

wizytówką, a zarazem przekleństwem tej płyty.

Drugi kawałek "Little Sheila" to taki AORowy

przebój. I w zasadzie jest to rozwiązanie

tego krążka, bo według tego schematu przygotowano

kolejne songi. Owszem echa Slade są,

ale wszystko wygładzone, podlane syntezatorami

i przyozdobione słodkimi łatwo wpadającymi

w ucho melodykami. Jedynie w "Time

to Rock" na chwilę po trosze wraca stary dobry

Slade. Mimo że płyta zebrała dość dobre

recenzje, to nie spodobała się bardziej mainstreamowej

publice z Ameryki, ani europejskiej

tęskniącej za starym czadowym Slade.

Zresztą tak jak mnie, jednak gdy posłuchałem

ją po latach, to myślę, że co jakiś czas będę do

niej wracał.

W listopadzie 1985 roku zespół wydał

również kolejny album zatytułowany

"Crackers - The Christmas Party Album"

(1985), który zawierał stare przeboje, kilka

nowo nagranych oraz kilka coverów, oraz

świątecznych pieśni. Krążek był kilkakrotnie

wznawiany pod różnymi nazwami, takimi jak

"The Party Album", "Slade's Crazee Christmas"

czy "The Rockin' Party Album!". I w

zasadzie trzeba go traktować jako kompilację,

ważną, ale kompilację. Inna sprawa, płyta została

przygotowana po staremu, bez kombinowania,

z rockowym brzmieniem. No i mimo

nietypowej zawartości słucha się jej znakomicie.

Na pewno lepiej niż "Rogues Gallery".

W 1986 roku dwa nowe utwory

Slade "We Won't Give In" i "Wild Wild Party",

zostały wykorzystane w brytyjskim filmie

"Knights & Emeralds". Mniej więcej w tym

samym czasie The Redbeards From Texas

wydał cover utworu "Gudbuy T'Jane" oczywiście

z repertuaru Slade. Z wydarzeń wokoło

zespołowy doszło jeszcze do pierwszego oficjalnego

konwentu fanów w Londynie. Zespół

wydaje kolejne single, ale bez większego sukcesu

aż do wydania albumu "You Boyz Make

Big Noize" (1987), który miał premierę w

kwietniu 1987 roku. Płyta zaczyna się utworem

"Love Is Like A Rock" w którym przeważa

rockowa natura zespołu. Niestety wraz z

"That's What Friends Are For" zaczynają rozpychać

się klawisze, aby w trzecim kawałku

"Still the Same" w pełni wybrzmiewać AORem.

No i ten AOR się rozpanoszył na pozostałą

część albumu, a nawet ociera się o pop tak

jak w "Won't You Rock With Me" czy "Ooh La

La In L.A.". Od czasu do czasu powracają jakieś

fragmenty rockowej natury Slade, co najlepiej

słychać w kończącym płytę "It's Hard

Having Fun Nowadays", ale "You Boyz Make

Big Noize" to ciągle Slade w AOR-owej oprawie.

Niestety album był słabo promowany, bez

towarzyszącej trasy koncertowej ani teledysków,

także muzycy tą płytą niewiele zwojowali.

O rozmiarach porażki niech świadczy

fakt, że RCA zgodziło się, aby Slade wróciło

do własnej wytwórni Cheapskate Records.

Pod koniec 1989 roku, Holder ogłosił

plany wydania nowego albumu. Niestety

skończyło się jedynie na planach. Jeszcze w

1989 roku Dave Hill założył własną grupę

Blessings in Disguise wraz z muzykami

Billem Huntem, Craigiem Fenneyem i

Bobem Lambem. Natomiast Jim Lea w roku

1990 roku powołał formację The Clout. W

kwietniu 1991 roku fanklub Slade zorganizował

imprezę z okazji 25-lecia zespołu. Formacja

okazjonalnie ponownie się zebrała i zagrała

jedną piosenkę, "Johnny B. Goode" Chucka

Berry'ego i był to jej ostatnim występem na

żywo. Kapela wydała jeszcze składankę "Wall

of Hits" (1091), która cieszyła się umiarkowaną

popularnością. Prawdopodobnie było to

przyczyną wycofania się wytwórni Polydor z

umowy na wydanie nowej płyty i promującej

ją singli. Slade na krótką chwilę reaktywował

się jeszcze w 1992, ale Holder, mając serdecznie

dosyć ciągłych kłótni i sprzeczek, ostatecznie

zrezygnował z zespołu. Pozostali muzycy,

uznając, że Slade to czwórka muzyków z

Holderem włącznie, również podjęli decyzję o

odejściu z zespołu.

Holder zajął się głównie dziennikarką

radiową i telewizyjną, przy okazji występując

w kabaretach, reklamach i filmowych epizodach.

Natomiast Lea zajął się handlem nieruchomości

oraz studiami, od czasu do czasu

pracował również przy muzyce. Natomiast

Hill i Power nie wytrzymują i łączą siły, aby

założyć Slade II. Skład formacji uzupełnili

Craig Fenney (bas), Stev Makin (gitara) i

Steve Whalley (wokal i gitara). W roku 1994

wydają płytę "Keep on Rockin'" (1994). Zawiera

ona dziesięć bardzo rock'n'rollowych,

solidnych rockowych kompozycji będących

mieszanką glam rocka i hard'n'heavy. Myślę,

że fani Slade bardzo dobrze odnajdą się w

tych dźwiękach, a szczególnie ci, co uwielbiali

albumy "Slayed?" (1972), "Till Deaf Do Us

Part" (1981), "The Amazing Kamikaze Syndrome"

(1983). Maja naprawdę, z czego wybierać

bowiem tych siedem dynamicznych kawałków

przedstawia się zdecydowanie zacnie.

Płyta uzupełniona jest dwoma wolniejszymi

utworami o bluesowym zabarwieniu ("Miracle",

"Howlin' Wind") oraz balladą w stylu

country-folkowym "Dirty Foot Lane". W 2002

roku wydano ją ponownie, ale pod tytułem

"Cum on Let's Party".

Po dziesięciu latach działalności

skracają nazwę do Slade. Zespół działa w różnych

składach, ale jego podstawą są ciągle Hill

i Powell, chociaż ostatnio Hill zwolnił Powella,

po czym ten dostatni odgrażał się, że założy

własny Slade. Niemniej chyba wszystko

się ułożyło, bo ostatnio obu panów widziano

razem. Muzycy starego, oryginalnego składu

Slade spotkali się podczas pogrzebu wieloletniego

menedżera Slade, Chasa Chandlera w

1996 roku. Podczas nagrywani odcinka programu

telewizyjnego This Is Your Life, którego

bohaterem był Holder. A także w roku

2010 na spotkaniu biznesowym, na którym

jeszcze raz podjęto temat próby reaktywowania

zespołu. Oczywiście bez pozytywnych rezultatów.

Również w 1996 roku ukazała się

kompilacja zatytułowana "The Genesis of

Slade" (1996), która zawierała rzadkie i

wcześniej niepublikowane materiały The Vendors,

Steve Brett & The Mavericks oraz The

'N Betweens. Natomiast w 1999 roku BBC

One wyemitowało dokument o zespole, zatytułowany

"It's Slade", który zawierał nowe wywiady

ze wszystkimi czterema oryginalnymi

członkami zespołu, a także innymi artystami i

zespołami jak Ozzy Osbourne, Noel Gallagher,

Status Quo, Toyah Wilcox i Suzi Quatro.

21 grudnia 2012 roku BBC Four zorganizowało

Slade Night, w czasie którego wyświetlono

filmy dokument "It's Slade" (1999), film

fabularny "Slade in Flame" (1975) oraz "Slade

at the BBC" będącym dokumentem z kompilacją

archiwalnych występów zespołu w

BBC z całej ich kariery w latach 1969 - 1991.

Poza tym zaczęły się pojawiać książki związane

z formacją, jak ich członkami. Cały czas

dochodzi również do publikacji różnych składanek

i materiałów archiwalnych. Poza tym w

latach 2006-2007 wytwórnia muzyczna Salvo

zremasterowała i wydała cały katalog Slade, a

aktualnie robi to samo BMG. Także każdy fan

ciężkiego grania z większymi lub mniejszymi

problemami może przypomnieć sobie dokonania

Slade. Tym bardziej że zespół sprzedał ponad

pięćdziesiąt milionów płyt na całym świecie

oraz wielu wykonawców powołuje się na

inspirowanie się ich muzyką. Wymieńmy,

chociażby: Nirvana, Smashing Pumpkins,

Ramones, Sex Pistols, The Undertones,

The Runaways, The Clash, Kiss, Mötley

Crüe, Poison, Def Leppard, Twisted Sister,

The Replacements, Cheap Trick, Oasis,

Quiet Riot, Britny Fox i wielu innych...

W swojej książce "Kiss and Make-

Up" Genne Simmons napisał: "… podobał nam

się sposób, w jaki oni (Slade) nawiązywali kontakt z

publicznością i sposób, w jaki pisali swoje hymny…

chcieliśmy tej samej energii, tej samej nieodpartej

prostoty".

Michał Mazur

SLADE 157


Jako miłośnik okładek płyt w stylu:

"obraz grozy", muszę zauważyć, że dzisiejszymi

czasy dużo bardziej ową grozą wieją tematy

określane niegdyś jako science-fiction, które

po upływie wielu lat zakradły się i podmieniły

rzeczywistość znaną nam "od zawsze" na nową,

która tuż zza progu i coraz bardziej nachalnie,

puka do naszych drzwi; jest bardziej jak organy

sądowe z nakazem rewizji niż przysłowiowy

"jehowy", którego można przeczekać lub

zbyć.

Takim nieco "onirycznym" wstępem

chciałbym przygotować Was na dwie genialne

płyty grupy Veto. Zacznę od "tej z okładką science-fiction".

Druga będzie ta "z okładką fantasy". Z

pełną odpowiedzialnością zapraszam na wspaniałą

heavy-metalową podróż, która biegnie

przez klimaty wzniosłe, a jednak bez krzty kiczu

czy nachalności.

Debiut grupy Veto, zatytułowany

po prostu "Veto", ujrzał światło dzienne w roku

1986 a pierwszy utwór na

nim to również: "Veto".

Jednak dosyć żartów, dywagacji

i tytułowego gawędziarstwa.

Przechodząc do konkretów;

pierwszym, co rzuca się

w uszy, jest niespotykany miks

Manilla Road, Accept czy "solowego"

U.D.O. (a omawiana

płyta pokazała się przecież w

1986!). Miejscami, przy śpiewaniu

zwrotek (na całym albumie)

słyszę nawet echo naszego

KSU! Podobna maniera wokalisty.

Sami posłuchajcie. W

warstwie tekstowej utwór poddaje

pod rozwagę kilka kwestii

z nurtu filozofii społecznej:

Foto: Veto

"We love our wealthy state / it's

perfect how things work /money's

seed is growing great (...) why are we so fed up /why

must we make it stop /we won't be molded in their

frame" (Kochamy nasz bogaty kraj / wszystko chodzi

jak w zegarku / pieniądz zasiany przynosi plon (...)

dlaczego mamy już tego dosyć / dlaczego musimy to

zatrzymać /nie damy się wpasować w ich ramy). Jak

widać, w 1986 roku, młodzi Niemcy z Bawarii

chcieli rozwalać nudny porządek swojego kraju,

urządzonego "jak w zegarku". A przecież jako

remedium czy "zimny prysznic", w latach 80.,

wystarczyłaby im kilkudniowa wycieczka do

swojego Wschodniego Sąsiada (któremu przecież

swoiste "zapóźnienie" sami zgotowali).

Przejściem do kolejnego numeru? "Metal Servants"

jest podniosły akustyczny "pomost". Potem

już tylko wyznanie wiary: "Metal Servants

- forge your iron notes (...) a sound of pure fierce steel

- the only way to be real" (Słudzy Metalu? wykuwajcie

swoje żelazne nuty (...) dźwięk czystej przeszywającej

stali? jedyna droga by pozostać prawdziwym).

Słudzy Metalu są wdzięczni za muzyczny

"narkotyk", który "wprowadza element baśniowy do

rzeczywistości"? parafrazując mistrzów kina polskiego.

A kiedy ofiara jest już spełniona, to

przychodzi czas na zabawę. "Rough Child" to

jest już Veto w pełnej krasie. Hit na miarę dokonań

Accept czy Scorpions z ich najlepszych

lat. Mamy tu strzały amora i heavy metal...

ten kawałek mógłby zostać mianowany

sequelem (pod kątem tematyki i przebojowość)

do "Wild Child" W.A.S.P. Jeśli nie bezpośrednio,

to jakoś tam "po kądzieli".

"Born To Ride". Po wcześniejszym

hicie przyszedł czas na hymn. Temat nieco

oklepany, bo znowu "najniższa forma duchowości"

czyli wiatr we włosach na motorze, ale tempo

do podróży, takim przykładowo cruiserem,

jest tu dobrane idealnie. Aż mi się łezka w oku

zakręciła, że kiedyś przecież motor miałem i

nawet odsprzedałem. W przypadku motorów,

to wolę taką właśnie muzyczną i pop-kulturową

symulację jazdy niż rzeczywiste "pierdzenie"

ludziom pod oknami, gdzie jeden motor "bezkarnie"

zakłóca spokój wypoczynku i mir domowy

tysiącom. Chcąc podsumować mój

obecnie ambiwalentny stosunek do tej konkretnej

gałęzi przemysłu motoryzacyjnego jakimś

wzniosłym biegunem, to "na zgodę" zacytuję

sam utwór, który muzycznie znowu jest

świetny: "Freedom without end/riding through the

land".

"Ultimatum" zaczyna drugą stronę

albumu. Wokalista strzela jak z karabinu, niczym

sam ich "narodowy wódz" z okresu pamiętnego

tournee po Europie 1939-1945 a refrenem

jest podniosły chórek. Pojawia się też recytacja.

Słuchacz może poczuć się pozytywnie

"pozamiatany" taką różnorodnością przekazu.

"Brainburst" jest toporny i trochę

158

METALOWIEC GAEDZIARZ


Foto: Veto

odstaje od całości. Być może dodany do repertuaru

na zasadzie: "żeby docenić dzień to musi być

i noc". Heavy blues!?

"Hard As Steel". W tym utworze

uwidacznia się właśnie styl wokalnego sylabizowania

w stylu wspomnianego wcześniej

KSU. Kolejna heavy-bluesowa kompozycja.

Można w czasie tych dwóch kawałków iść zrobić

sobie herbatę, albo umyć szklankę czy też

wykasować parę starych sms-ów...

"Join The Band" w pięknym iście

pirackim stylu a'la Running Wild i "lepsza

Manilla Road" kończy album. To hymn zagrzewający

do walki, a w tekście kwieciste hasła,

niczym z czasów socrealizmu tyle, że o budowaniu

metalu! I to już ostatni utwór. Hit po

hicie przemielił głowę słuchacza na tyle, że

pamięta się jedynie, że "to było dobre", a po

szczegóły trzeba odwrócić krążek, cofnąć igłę i

zacząć znowu, i znowu słuchać tego albumu.

Ale po co "znowu" wracać do tego samego?

Od czego jest lepiej zorientowany kolega,

który doradzi Ci, że Veto to przecież nie

tylko ich debiut. "Nagrali jeszcze drugi album".

Poważnie!? "Tak, i to dużo lepszy"? "No to dawaj"!

"Carthago" to ten z okładką bardziej

fantasy niż science-fiction. Obie grafiki

najprawdopodobniej "wzięte i użyte" bez uiszczenia

feniga praw autorskich? jak to w Gama

Records. Choć sam "obrazek" bardzo pasuje do

tematyki wszystkich kawałków na tej płycie.

Od "jedynki" minęły dwa i lata i mamy majstersztyk!

Heavy metal na miarę... Veto. Pomińmy

skojarzenia muzyczne z innymi płytami

czy grupami, bo w tym przypadku wartości

dodanej jest zbyt dużo, by bawić się w jakieś

mikro-dochodzenie i silić się na porównania.

Muzycznie "Riders on the Loose" to... przestrzeń

i... zaciśnięta pięść na wzgórzu wygrażająca

w kierunku "niebiesiech", z których wszystkowidzące

oko "wielkiego brata" omiata teren.

"Supervisors, deadly strikers /They know what you

do and what you say /Denunciation, observation

/Controlling where you stay" (Nadzorcy, ciemiężyciele/Wiedzą

co robisz, wiedzą co mówisz

/Obnażanie, inwigilacja /Kontrola... wiedzą gdzie

jesteś). Wszystkim tym, którym udało się zerwać

ze smyczy lub dopiero planują taki zryw...

w sercu i na słuchawkach powinien przygrywać

ten utwór. W kolejnym kawałku mamy

ciąg dalszy tej pięknej filozofii wolnościowej.

"Unknown Soldier" - "pomnik" "bezimiennego

żołnierza", "szarego wykonawcy" zleceń "systemu",

który gdyby tylko powiedział "nie!" swoim

zwierzchnikom, to, po prostu... nie byłoby wojen.

Ponieważ jednak ukochał pieniądz, a naciskanie

cyngla jest jedynym rzemiosłem jakie

opanował, no i tylko na wojnie "jest kimś", więc

"ciągnie ten wózek"... i jest jak jest. "Hey soldier /

It's you who's deciding who's to live and who's to die

/Hey soldier, without you no bombs explode no bullets

fly..." (Hej żołnierzu /To ty decydujesz, kto

będzie żył a kto umrze /Hej żołnierzu, bez ciebie żadna

bomba nie eksploduje, żaden pocisk nie pofrunie).

"Mean Mistreater" to utwór o kobiecie,

"dilerce złamanych serc", która "zaczarowuje"

swoje ofiary, a oczarowany kończy jak ćma w

płomieniu. Jedynym sposobem, by odejść z tej

"gry" to wywrócić stolik i ratować się ucieczką.

Motoryczne tempo tej "pioseneczki" ilustruje temat

przywołując obraz jak z horroru, kiedy

ofiara ucieka szybko, a oprawca goni ją spokojnym

krokiem, ale zawsze jest metr za nią (lub

bliżej).

"Carthago"... otwiera się zagrywką,

której nie powstydziłby się Sindbad Żeglarz.

Dalej też jest wzniośle i przestrzennie. Widok

z dziobu tego okrętu - dużo lepszy niż z Tytanika

- przynajmniej muzycznie. Ambitny

utwór, który wije się w różnych nieoczekiwanych

kierunkach i ociera o terytoria niezależne

metalu progresywnego.

"Desert Kings"... "Science and technology

batter the land to the core (...) Economic increase

gave us our towers of stone /But we gonna push this

Tyrant from his throne" (Nauka i technologia zryły

ziemię do szpiku (...) Wzrost ekonomiczny dał nam

wieże z kamienia /Ale my zepchniemy tego Tyrana z

jego tronu). Muzycznie, jeszcze jeden "hitowaty"

song, ale na tym etapie, gdy receptory uległy

już nasyceniu po poprzednich piosenkach,

czuję się jakbym był po czekoladowym batonie,

dwóch cukierkach, pączku i kawałku tortu,

a teraz dostał na deser puszystą watę cukrową.

Na szczęście kolejne utwory uderzają

już w zupełnie "inne struny". "Searching On" a

po nim kontynuująca ten trend ballada -

"Trust Your Heart"; są jak szklanka wody dla

kipera - do przepłukania ust.

Veto wycisza trochę tempo, ale podniosły

klimat trwa, bo taka jest "cecha dodatnia"

(nie mylić z "pomrocznością jasną") tej

płyty. "Burning" też jest już gdzieś wyżej ponad

"tanimi chwytami" i oklepanymi "przepisami

na hit" z notatnika Siostry Faustyny. "Don't

look back and listen to your heart /Don't let the

flame be torn apart" (do samodzielnego przetłumaczenia

w ramach "gimnastyki" umysłu

wspomaganego translatorem z internetu).

Fajne zakończenie tego utworu tylko

przypomina, że Veto nie idą na łatwiznę.

"Choose Your Way" przywraca starą babciną

szkołę metalowych hitów. Ale po taaakiej przerwie...

to znowu smakuje! Topornie i "w

punkt", na zmianę z dźwiękową prezentacją

"widoków pięknych i niezbadanych". Całe Veto!

Akustyczne zakończenie ostatniej pełnowymiarowej

pieśni tego albumu przechodzi w

krótki "Sarabande" - jest to gitarowe wykonanie

interpretacji Haendel'a "powolnego tańca

dworskiego, pochodzenia prawdopodobnie perskiego"(Wikipedia).

Sarabanda to także model (1966)

radia polskiej firmy z Dzierżoniowa? Diora.

Dało się do niego nawet podłączać gitarę i bez

fuza grało z przesterem (miałem, grałem, próbowałem

i zagraniczne stacje na nim łapałem,

jeszcze w latach 80.).

Wracając do Veto... To w obiegu

jest jeszcze rzekome "demo" tej grupy z roku

1982 "Staub zu Staub" (Z prochu w proch).

Do "zdobycia" na YouTube (https://www.

youtube.com/watch?v=A4L7ZHkK-6Y).W sumie

jest to jeden ponad 6-cio minutowy utwór,

zaśpiewany po niemiecku. Czy było to oficjalne

demo? Ich wczesny styl oscylował wokół

dawnego Turbo i Molly Hatchet. Nie było to

nic odkrywczego i wyraźnie brakowało - właściwej

dla Veto przebojowości i polotu, choć

fundament pod ich późniejsze "dźwiękowe gmachy"

już wtedy był solidny, a i ucho przykuwa

"coś prawdziwego".

"Muzyka drogi"? tak można powiedzieć

o twórczości Veto, a to czy "króliczka"

chcemy tylko gonić czy złapać, zależy od nas

samych. Muzyka jest na tyle "silna"... i co ważne

- szczera, że niczym alkohol czy inny

"wzmacniacz" w jednych obudzi to, a w innych

wręcz przeciwnie - owo. Tak czy inaczej, potencjał

inspirujący jest! Świetnie wyprodukowane

albumy, zwłaszcza drugi (jak na tamte

czasy). Wytwórnia przyłożyła się do tej produkcji.

W końcu perkusję dla Veto nagrywał

nie kto inny, tylko sam "kanclerz" wytwórni Gama

- herr Piotr Gerattoni.

RK

METALOWIEC GAWEDZIARZ 159


Mystic Festival 2023, Gdańsk, 7-10.06.

2023

Wraz z wybrzmieniem ostatniego

festiwalowego riffu, nachodzi czas odpoczynku

i refleksji. Odpoczynek bezwzględnie należy

się organizatorom, wolontariuszom i innym

osobom, które w trakcie wydarzenia i w okresie

go poprzedzającym funkcjonowali w stanie

ciągłego alertu, aby festiwal w ogóle mógł się

odbyć. Wakacje przydadzą się na pewno fanom,

którzy licznie przybyli owych czerwcowych

dni do Gdańska i, mam nadzieję, wyjechali

z niego usatysfakcjonowani. W końcu,

trochę spokoju na zebranie myśli i podsumowania

potrzebne było i piszącemu te słowa,

aby na spokojnie ułożyć sobie to, czego tegoroczna

edycja największego metalowego festiwalu

w Polsce mi dostarczyła.

Mystic Festival, choć na przestrzeni

lat odbywał się nieregularnie, nie jest wydarzeniem

nowym. Nowe rozdanie w historii

festiwalu nadal stanowił Gdańsk, choć oczywiście,

jego pierwsza pomorska odbyła się rok

temu. O ile dziewicza odsłona mogła liczyć na

pobłażliwość względem kwestii organizacyjnych,

wszak było to rozpoznanie bojem nowego

terenu (zresztą, bardzo udane), to trudno o

taryfę ulgową przy kolejnych już działaniach w

obecne miejscówce. Jak pewnie wiecie, nie

wszystko pod tym względem odbyło się perfekcyjnie.

Podczas dwóch pierwszych dni zabrakło

sceny Park, drugiej co do wielkości z

plenerowych estrad. Przyczyna tego stanu rzeczy

jak na razie nie została oficjalnie wyjaśniona,

natomiast w kuluarach mówiło się o niedopatrzeniu

zewnętrznego wykonawcy. Skutkowało

to przesunięciem niektórych występów

na inne sceny, co spowodowało ogromny ścisk

ludzi w ich okolicach, a nawet odwołaniem

niektórych koncertów, chociażby niemieckich

reprezentantów Eurowizji, zespołu Lord of

the Lost. Mimo, że dwa ostatnie dni festiwalu

odbyły się już bez takich problemów, liczę, że

organizatorzy festiwalu podzielą się oficjalną

informacją na temat tego, co dokładnie się wydarzyło.

Szkoda, aby wiarygodność imprezy

miałaby na tym ucierpieć.

Niestety, odwołanych koncertów

było więcej, choć trudno wszystkie z nich, chociażby

Godflesh lub Grega Pucianto, powiązać

z kwestiami kwatermistrzowskimi. Było to

spore rozczarowanie i głosy rozgoryczenia można

było wyraźnie usłyszeć wśród publiczności.

Na szczęście muzycznie i pod względem

atmosfery wszystko się tutaj zgadzało.

Mystic Festival jest festiwalem średniej skali

(patrząc na europejskie odpowiedniki), o zróżnicowanym

stylistycznie składzie, w którym

każdy znajdzie coś dla siebie. Poprzemysłowe

przestrzenie Stoczni Gdańskiej budują atmosferę,

jakże inną od typowej festiwalowej miejscówki,

na ogół będącej po prostu klepiskiem z

rozstawionymi scenami. Dodajmy do tego spore

zaplecze gastronomiczne, mnóstwo wystawców

sprzedających merch czy różne wydarzenia

towarzyszące, takie jak panele dyskusyjne

czy wystawy, co tworzy obraz miejsca, w którym

dzieje się sporo więcej, niż wyłącznie koncerty.

Oczywiście to muzyka jest tym, co

na festiwal nas przywiodło. Już dawno wyleczyłem

się z syndromu FOMO, toteż nie miałem

oczekiwań, że uda mi się zobaczyć wszystkich

wykonawców, których planowałem. Zresztą,

nie sposób tego dokonać fizycznie, gdyż

część występów odbywa się w tym samym czasie,

bądź cząstkowo na siebie nachodziła. Skupię

się więc na tych, którzy zrobili na mnie

największe wrażenie, bądź z racji wagi, w obowiązku

było ich odnotować.

Na początek Entropia, podczas

dnia rozgrzewkowego, poprzedzającego właściwą

część festiwalu. Chłopaki wystąpili w pełnym

słońcu, mieli na sobie koszule w kwiatowe

wzory i zaserwowali tak transowo-psychodeliczny

set, że można było się w nim rozpłynąć.

Daleką drogą ten zespół przebył od swojego

debiutu, udaje mu się też każde swoje

wydawnictwo uczynić znaczącym i innym od

poprzednika. Zasłużenie znaleźli się w składzie

festiwalu, czego dowodem były spore tłumy

ludzi na ich występie.

Destroyer 666 to twór z innego bieguna

muzycznych emocji. Ich twórczość to

"pure metal, no bullshit" i taki był ten koncert -

intensywny, agresywny i szczery do bólu. Brzmienie

w klubie B90 dalekie od ideałów, zlewało

się trochę w ścianę dźwięku, ale to przecież

metal i piekło. Jakby na potwierdzenie

tych słów, Australijczycy zaserwowali cover

Kata "Metal & Hell", w wersji może niespecjalnie

porywającej, ale za ten gest należy im

się szacunek.

Były gitarzysta Motorhead, plus synowe

(i nie tylko), czyli Phill Cambpell &

The Bastard Sons zagrali solidnego hard &

heavy rocka, z dominacją utworów wiadomo

jakiego zespołu. Wokalista grupy starał się

momentami naśladować styl Lemmy'ego, chociaż

tego słynnego, słowiczego trelu nie jest łatwo

skopiować. Jego gwiazdorskie zachowanie

było nieco przegięte, ale cóż, to właśnie rock-

'n'roll. Udany koncert, który zostawił we mnie

nieco niedosytu.

Behemoth już dawno temu udowodnili

jaką potęgą są na żywo. Zespół wydaje się

być stworzony do występów na dużych scenach,

choć przecież na taką produkcję pracowali

latami. Adam, z tym swoim teatralnym zadęciem,

jest nieco krindżowy, jednak trzeba to

brać z dobrodziejstwem inwentarza. Wykonawczo

nie można się było do niczego przyczepić.

Dobry koncert, chociaż nie mogę też

powiedzieć, by specjalnie wyróżniał się (poza

widowiskowością) na tle ich innych, które widziałem.

Wiele obiecywałem sobie po Bloodbath,

zwłaszcza, że miałem już kiedyś do czynienia

z tym zespołem na żywo. O ile podczas

festiwalu Hellfest przed laty grali z pazurem

(sic!) i wściekłością (zwłaszcza Nicka Holmesa,

czyniącego połajanki jedzącym burgery fanom

pod sceną), to tym razem wszystko wydawało

mi się solidne, ale jednak na pół gwizdka.

Niestety, od death metalu oczekuję emocji a

nie tylko poprawności. W ich cudownie staroszkolnej

muzyce jednak tej diabelskiej iskry

trochę zabrakło.

Deficytów diabelskiego natchnienia

nie wykazywał natomiast Ghost. Produkcja

przywodząca na myśl Iron Maiden u szczytów

swojej kariery, piosenki, będące hitem za

hitem - jak każą szwedzkie tradycje, budowane

jeszcze przez Abbę, w końcu, rozmach, który

bez wątpienia ustawia ich w szeregu największych

komercyjnie gwiazd współczesnego

rocka i metalu. A tę gwiazdorską pozycję Tobias

Forge przecież sobie wymyślił i umiejętnie

przekonał nas, co do jej prawdziwości.

Świetny koncert, który obfitował w same "bangery".

Owszem, można było się czepić, że

dźwięk nie był idealny - brakowało trochę mocy

w partiach gitarowych, czy do tego, że Tobias

rewelacyjnym wokalistą nie jest (za to

miał na scenie wspomagania w postaci swoich

ghouli). Jednak niezaprzeczalnie, Ghost dał

tak mocno rozrywkowy i świetnie wyglądający

koncert, że będę go jeszcze długo pamiętał. To

już ten etap, że mogą być headlinerami festiwali.

Zobaczymy tylko, czy będą w stanie

utrzymać równy poziom swojej muzyki, wszak

co do ostatniego pełnego albumu "Impera" pojawiło

się sporo wątpliwości, a obrana przez

zespół formuła grania retro z popem wydaje

się być nieco ograniczająca.

Koniec pierwszego pełnego dnia należał

do Moonspell. Od początku widać było,

że Fernando Ribiera nie czuje się najlepiej, o

czym zresztą powiedział między utworami -

od kilku dni był chory. Koncert dowiózł jednak

z pełną determinacją, choć jego większość

przesiedział na scenie. Widać było, że cierpi,

ale głos właściwie tego nie zdradzał. Krótki,

ale treściwy koncert z przekrojowym materiałem.

Ten zespół dojrzał, nie ma w sobie tej

dzikości, co kiedyś. W wieku dojrzałym prezentuje

się jednak wybornie, aż chciało się

więcej.

Kolejną ciekawostką byli dla mnie

Szwedzi z The Hellacopters. Dowodzeni

przez pracoholika Nicke Anderssona (tego

dnia na scenie pojawił się dwa razy, o czym za

chwilę) grają wręcz archetypicznego rock'n'

rolla, na mistrzowskim poziomie. Jest w tym

luz, jest energia, jest odpowiedni kop. Przede

wszystkim jednak, są doskonale skomponowane,

ruszające do zabawy utwory. Truizmem

jest stwierdzenie, że w Polsce nikt tak grać nie

potrafi. Nie mogę zrozumieć, dlaczego tak jest,

ale muszę się zgodzić. Próby takiego muzyko-

160

LIVE FROM THE CRIME SCENE


wania w naszym kraju wypadają marnie, w

sposób wymuszony. Co mają Szwedzi (ale też

ogólnie muzycy z północy Europy, na przykład

Finowie), że im to wychodzi? Doprawdy

nie wiem, ale uczmy się od nich.

Wspominałem coś o pracoholizmie

Andersona? Otóż po ponad godzinie frontownia

The Hellacopters na głównej scenie,

karnie udał się na Desert Stage aby wystąpić

ponownie, tym razem w roli perkusisty Lucifer.

Cóż to był za koncert! Musiałbym powtórzyć

trochę superlatywów, które pisałem o

Ghost i The Hellacopters. Tylko musimy

zmienic gatunek muzyczny. Lucifer grają hard

rocka o okultystycznym klimacie i robią to wybornie.

Kolejny zespół, którego każdy utwór

jest po prostu hitem. Na żywo zyskują jeszcze

na dynamice i mocy, co wydaje się być związane

ze studyjną stylistyką ich nagrań na retro.

Dopiero po usłyszeniu występu poczułem,

że retro brzmienie ich płyt jest ograniczające.

Świetny koncert, kapitalne riffy i klimat, jakby

Black Sabbath zaczęli grać z wokalistkami

Abby.

Królami tego dnia okazali się jednak

Brytyjczycy z Electric Wizard. Ten koncert

udowodnił, że riff jest sednem muzyki metalowej

i ktoś, kto weń nie potrafi, nie powinien

brać się za ten gatunek sztuki. Czarodzieje

grają kapitalnie, ciężko a jednocześnie klimatycznie.

Kolejny raz muszę przywołać tutaj

Black Sabbath, bo z tego zespołu muzycy

czerpią jak z krynicy. Robią to umiejętnie, budując

nieziemską wręcz atmosferę, (w czym

pomagają puszczane jako wizualne tło, fragmenty

starych włoskich horrorów stylu giallo).

Czapki z głów, niezwykle potężny występ.

Zupełnie inne uczucia wzbudził we

mnie Watain. Tutaj nie było przestrzennego

majestatu, ale zamiast tego, otrzymaliśmy intensywną,

blackmetalową młóckę, która jednak

nie miała w sobie też nic z wystudiowania

Behemotha, jeśli mogę się posłużyć tym

przykładem. Watain to czysta, pierwotna

energia, która, o dziwo, nie daje się łatwo rozwodnić

scenografią, z nieprzyzwoitą wręcz

iloś-cią zakrwawionych czaszek i kości. Można

się zastanawiać czy muzycznie Watain najlepszych

lat nie mają za sobą, ale kto lubi takie

granie, powinien sobie pozwolić choć raz zobaczyć

ten zespół w akcji.

Czy był żart, że "Danzig gra w Danzig"?

Oczywiście, że był. Z koncertu legendarnego

Amerykanina zapamiętałem jeszcze surowe

brzmienie i, niestety, wyjący wokal. Dobór

kawałków mógł się podobać, bo dominowały

pierwsze albumy zespołu (debiut usłyszeliśmy

nawet w całości). Szkoda, że nie mieliśmy okazji

doświadczyć czegoś takiego, gdy Glenn był

w nieco lepszej formie.

Odnotuję jeszcze koncert Dismember,

chociaż nie dlatego, że był szczególnie dobry.

Powrót legendy szwedzkiego death metalu

zabrzmiał bardzo przeciętnie i chaotycznie.

Rozczarowaniem było dla mnie to, że grupa

nie potrafi sprostać swojemu kultowi. Może

zadecydowały o tym jakieś problemy na scenie,

ale nic się w tym nie zgadzało.

Nie mogę natomiast powiedzieć tego

o Alcest. Ich atmosferyczny post metal zabrzmiał

pięknie, bardziej surowo niż na studyjnych

dokonaniach. Scena Park, przy chłodnych

muśnięciach wieczornego wiatru, mieniła

się transowym klimatem. Jeden z koncertów,

które zostawiły we mnie spory niedosyt.

Wiem, że muszę złapać ten zespół na własnym

występie.

Na pierwszy w naszym kraju koncert

Dark Angel przyjechała oddana grupa fanów.

Cieszę się, że zespół nie zawiódł i z polotem

zagrał swój wściekły thrash. Konferansjerka

wokalisty była trochę buńczuczna i nadęta,

ale też wpisywała się w klimat zespołu, którego

muzyka nie chce brać jeńców. Na perkusji

oczywiście niezrównany Gene Hoglan, a pod

sceną młyn właściwie bez końca. Tak się powinno

grać thrash. Pal licho, że sedno tego stylu

zostało wykute ponad trzydzieści pięć lat

temu.

Voivod nie jest kapelą, która sobie

odpuszcza. Nie mogło więc być mowy o zawodzie

i tym razem. Te riffy są jedyne w swoim

rodzaju i nic dziwnego, że stały się inspiracją

dla tak wielu muzyków. Voivod wydają się doskonale

bawić swoją muzyką, czuć, że nadal

sprawia im to radość. Nie są zespołem, który

anonsowany jest na pierwszy stronach gazet i

czołówkach plakatów, ale ich legenda oparta

jest na wyjątkowo silnych fundamentach.

Przyczepiłbym się trochę do brzmienia - było

nieco za cicho. A może przygłuchłem po kilku

dniach festiwalu?

Największą niespodzianką ostatniego

dnia był dla mnie Sleep Token - zespół,

który dla wielu jest nowym objawieniem. Grają

intrygującą mieszankę ciężaru i elektroniki

w raczej umiarkowanych tempach, za to lekko

soulowym wokalem. Minusem było to, że większość

kawałków grupy wydaje się być utrzymana

na podobnych emocjach, co wprowadza

znużenie. Poza tym, ileż to już widzieliśmy

zamaskowanych, owianych nimbem tajemnicy

zespołów? Jednak entuzjastycznie reagująca

publiczność (poważnie, przyjęła ich w najgorętszy

sposób) nie podzielała raczej moich

uwag. Możliwe więc, że z tej grupy urodzi się

jeszcze spora nazwa.

Headlinerem ostatniego dnia była

Gojira. Jest to zespół, o którym wielu już powiedziano,

więc nie będę się powtarzał, stwierdzając

tylko, że to koncertowa ekstraklasa, z

produkcją z górnej półki. Jeśli zastanawiacie

się, kto będzie grał na stadionach, gdy Metallica

i Iron Maiden przejdą na emeryturę, stawiałbym,

między innymi, na Francuzów. Gojira

zaprezentowała się znakomicie. Wrażenie

psuł nieco słaby dźwięk, gitary zniknęły gdzieś

w miksie, by za chwilę pojawić się znowu. Podobnie

jak przed rokiem, uważam, że scena

główna nie brzmiała najlepiej i coś tam z

dźwiękiem wypadałoby poprawić przed kolejną

edycją festiwalu.

Zdaję sobie sprawę, że pewnie ominęło

mnie jeszcze wiele ciekawych koncertów.

Na przykład, wielu ludzi mówiło, że zjawiskowo

zaprezentowali się duńscy hardcorowcy

z Eyes, a także pustynnie rozmarzeni Earthless

czy Greków z Planet Of Zeus. Piękno

takich festiwali polega, między innymi, na

tym, że czasem można się zaskoczyć czymś

zupełnie niespodziewanym. Podobnie zresztą,

jak rozczarować tym, na co stawiamy od początku.

Nie sposób jednak być świadkiem

wszystkiego, co oferuje bogactwo line-upu. Całościowo

uważam tegoroczny Mystic za bardzo

udaną imprezę. Liczę, że wspomniane na

początku wpadki zostaną wyjaśnione a wnioski

wyciągnięte - oraz, że przyszłoroczna odsłona

Mysic Festival będzie strzałem w dziesiątkę.

Do zobaczenia znowu w Gdańsku!

Igor Waniurski

Hard Rock Heroes Festival, Deep Purple

- Nazareth, Jorn, Kruk & Wojtek Cugowski,

1One, Slave Keeper - Tauron Arena,

Kraków, 12.06.2023

Będąc niegdyś ogromnym fanem

Deep Purple, nie mogłem odpuścić sobie

przyjemności usłyszenia zespołu na kolejnej

trasie w Polsce. Ostatni raz widziałem ich w

2017 roku, w Łodzi, a w międzyczasie zespół

zdążył już wydać kilka albumów, a także zmienić

gitarzystę. Gdy tylko dowiedziałem się

więc, że grupa wystąpi w Katowicach w ramach

wydarzenia, które organizatorzy nazwali

"Hard Rock Heroes Festival", długo nie trzeba

było namawiać mnie na udział.

Pomińmy to, czy festiwalem czyni

umieszczenie takiego słowa w nazwie imprezy,

ale faktycznie, w lineupie znalazło się sporo

zespołów. Popołudnie zaczęło się od Slave

Keeper, pochodzących z Lublina heavymetalowców,

którzy niedawno wydali swój debiutancki

album. Choć nie jesteśmy krajem, który

słynie z jakościowego grania heavy, to warto

na ten zespół zwrócić uwagę. Następni byli

1One, czyli właściwie knajpiany coverband z

ambicjami. Robi to dość przaśne wrażenie, ale

może po prostu się nie znam - wszak zespół na

swojej stronie chwali się występami w "najsłynniejszym

rockowym klubie na świecie, Whisky a Go

Go w Hollywood".

W miarę upływu czasu, na płycie i

dolnych trybunach Tauron Areny pojawiało

się coraz więcej ludzi, chociaż szału nie było

właściwie do końca wieczoru, co bardzo kontrastowało

dzień później, gdy w tym samym

miejscu, przy komplecie widowni grali Iron

Maiden. Zresztą, Bruce Dickinson pojawił

się wśród publiczności podczas koncertu Deep

Purple - nie od dziś wiadomo, że jest wielkim

fanem grupy.

Kolejną ekipą w na scenie był Kruk

z udziałem Wojtka Cugowskiego. Zespołów

hard rockowych w Polsce jak na lekarstwo, a

Kruka nie widziałem już dobre dziesięć lat

(natomiast z Wojtkiem nigdy). Niestety, choć

to czołowa grupa grająca tego typu muzykę w

naszym kraju, to całość wypadła nieco bez

wyrazu. Zwłaszcza, w porównaniu z następnymi

w kolejce zespołami. Warsztatowo świetni

muzycy, obyci ze sceną od lat, a jednak tylko

momentami czułem, że w tej muzyce jest coś

więcej niż epigoństwo.

LIVE FROM THE CRIME SCENE 161


162

LIVE FROM THE CRIME SCENE

Zupełnie inne wrażenie zrobił zespół

Jorna Lande. Norweski wokalista był w

wyśmienitej formie, śmiem twierdzić, że najlepszej,

spośród śpiewaków występujących tego

dnia. Zespół grał wybornie, serwując smakowitego

hard rocka w najlepszy sposób, w jaki

można to sobie wyobrazić. Wokalista był

gadatliwy i sprawiał wrażenie czerpania

ogromnej przyjemności z występu. W setliście

połowa utworów z własnych płyt i połowa coverów,

w tym Whitesnake "Bad Boys", "Mob

Rules" Black Sabbath, znany głównie z wykonania

Saxon utwór "Ride Like the Wind" Christophera

Crossa i "Rainbow In the Dark" Dio

na sam koniec.

Nazareth zaczęli potężnie, od "Miss

Misery", poprawiając "Razamanaz". Robiło to

wrażenie, choć niektórzy mówią, że to już bardziej

coverband niż Nazareth. No cóż, Dan

McCafferty nie żyje od kilku lat (z pracy w

zespole zrezygnował ponad dekadę temu), a

głos miał charakterystyczny i pięknie ochrypnięty.

Carl Sentance robi jednak co może,

aby go zastąpić i jest w tym dobry. W dodatku,

wygląda na niebezpiecznego zawadiakę, co

w warunkach scenicznych dodało grupie drapieżności.

Dobry koncert, chętnie bym ich zobaczył

na własnym, pełnoprawnym występie.

W szeregach Deep Purple nastąpiła

zmiana. Steve Morse, który odszedł z grupy

aby opiekować się chorą żoną, zastąpiony został

przez pochodzącego z Irlandii Simona

McBride. Polska publiczność miała przekonać

się, jak muzyk ten wypada na żywo już rok temu,

ale dla mnie było to pierwsze z nim spotkanie.

Zastanawiała mnie też ogólna forma zespołu,

wszak nie są to już młodzi ludzie, a nawet

na koncertach sprzed lat potrafili się męczyć.

Zaczęli oczywiście od "Mars, the Bringer

of War" Holsta (z taśmy, ale z fajnymi czerwonymi

światłami), by płynnie przejść w

"Highway Star". Od razu dało się poczuć klarowne

brzmienie, chociaż mam wrażenie, że

brakowało mu nieco mocy. Po standardowym

otwieraczu wykonali "Pictures of Home" -

uwielbiam ten utwór i dawno nie słyszałem go

na żywo. Potem znowu do nowszego materiału,

"No Need to Shout", a następnie klasyka,

"Into to the Fire" a także długie solo gitarowe

Simona. Muzyk gra zupełnie inaczej niż

Steve Morse, bardziej surowo i chyba troszkę

bliżej mu do partii, jakie wykonywał Blackmore,

jeśli porównać z poprzednikami. Warsztatu

mu nie brakuje, potrafi być błyskotliwy,

a jak trzeba to i metalowo przyłoić - jak zrobił,

co zaskakujące, w głównym riffie do "Anya".

Muszę jednak przyznać, że ciężko wejść w buty

takiego gitarzysty jak Steve Morse i chcąc

nie chcąc, mimo, że Simon zupełnie nie podejmuje

się kopiowania stylu poprzednika, to

przynajmniej przez jakiś czas będzie do niego

porównywany. Jeśli miałbym wziąć w tych targach

udział, to trochę brakowało mi wyrazistej

ekwilibrystyki, z jaką grał Morse. Niemniej jednak,

ciekaw jestem jak dalej potoczy się

współpraca Simona z zespołem. Tym bardziej,

że ponoć pracują nad nowym materiałem.

Jak więc wypadli pozostali muzycy?

Gillan miewał problemy z głosem, w wyższych

partiach trochę się wysilał i ogólnie wyglądał

na nieco zmęczonego. Między utworami

był jednak rozmowny i zabawny, jak zwykle.

Don Airey zaserwował klasyczne solo, cytując

między innymi utwory Chopina oraz

"Mazurek Dąbrowskiego", ku szalonej reakcji

publiczności (zadziwiające jak łasymi psami

na dopieszczenie narodowego ego, w wykonaniu

gości z zagranicy jesteśmy). Grał jednak

krócej, niż przed laty. Fajnie wypadł Ian Paice,

w jego partiach na bębnach nadal jest sporo

polotu. Podobnie jak w basowych umizgach

Rogera Glovera, który wydaje się być człowiekiem

spajającym tę grupę muzycznie już od

wielu lat. Wyszło więc dobrze.

Setlista nie mogła być raczej rozczarowaniem,

bo znalazło się w niej sporo

klasyków jak i co lepsze nowe kawałki. Na

przykład dedykowany Jonowi Lordowi,

świetny "Uncommon Man". Fajnie wypadło

"Lazy" i dynamiczny "Space Truckin'". Natomiast

trochę rozmyło się "When the Blind

Man Cries". Na koniec oczywiście wiązanka

hitów: "Smoke On the Water", z totalnie zmienioną

solówka Simona, "Hush" oraz "Black

Night".

Deep Purple w 2023 roku to zespół

zasłużonych klasyków. Ba, status taki mają już

kilka dekad. Starsi panowie, grający głównie

dla publiczności w swoim wieku. Mimo ograniczeń

związanych z metryką, robią to przekonywująco.

Nie sprawiają wrażenia geriatrycznego

coverbandu swojej dawnej świetności,

chociaż jeśli ktoś oczekuje podobnej energii,

jaką zna z "Made In Japan", czy nawet koncertów

z lat 90. XX wieku, może być rozczarowany.

Ich siłą są jednak znakomite, wyborne

utwory, których magia nadal jest silna. Zatem,

do zobaczenia przy kolejnej purpurowej okazji.

Igor Waniurski

Iron Maiden, Tauron Arena, Kraków, 13-

14.06.2023

Chyba piekło zamarzło, lub, dla odmiany,

lód w sercu Steve Harrisa ulega roztopieniu.

Otóż, mamy do czynienia z trasą Iron

Maiden, która nie tyle zaskakuje doborem

wykonywanych utworów, ile po prostu nim

zachwyca. Przypominam, że mówimy o zespole,

którego najwięksi fani od dawna narzekali

na sporą zachowawczość w tym względzie.

Uczestnicy krakowskich występów grupy nie

powinni być jednak rozczarowani.

Zespół wpadł do nas w ramach trasy

"The Future Past Tour", która jest o tyle oryginalna,

że mimo, iż zdaje się promować ostatni

wydany, jak dotąd, album "Senjutsu", to

sporą częścią koncertu stanowiły utwory z płyty

"Somewhere In Time", która swoją premierę

miała w 1986 roku, a więc 37 lat temu. Było

to o tyle zaskakujące, że zespół zdecydował się

na włączenie do setlisty kilku utworów, które

nie były wykonywane od bardzo dawna, a jeden,

kultowy "Alexander the Great", stanowił

marzenie fanów od premiery wspomnianego

wydawnictwa - do tej pory nie był grany w

ogóle.

Ale zanim przejdziemy do samych

Maidenów, kilka słów o supporcie. The Raven

Age to zespół założony przez George

Harrisa, a więc syna lidera Iron Maiden. Można

więc powiedzieć o nepotyzmie, jako, że

grupa jeździ z zespołem taty już od lat. Nie

jest to jednak muzyka tak zła, jak chcą to widzieć

niektórzy fani Iron Maiden, prześcigając

się w co bardziej głupich inwektywach wobec

młodych muzyków. The Raven Age gra

dźwięki, które określiłbym "festiwalowy metalem",

dość nowoczesnym, melodyjnym i jakby

skrojonym pod chóralne zaśpiewy na stadionach.

Nie jest to poziom gwiazdy wieczoru,

ich muzyka jest mało urozmaicona, by nie powiedzieć

- monotonna, ale w roli supportu

sprawdzili się nieźle. Widać, że są obyci z występami

scenicznymi i całość sprawia profesjonalne

wrażenie.

No, ale przejdźmy do dania głównego.

Kiedy z głośników poleciał utwór "Doctor,

Doctor" UFO, wtajemniczeni wiedzieli, że

oznacza to rychły początek koncertu. Gasną

światła, rozlega się motyw Vangelisa z "Blade

Runnera" i mamy zapewnioną podróż w czasie,

do 1986 roku, gdy w ten właśnie sposób

grupa rozpoczynała koncerty. Dzień wcześniej,

w tym samym miejscu byłem na Deep

Purple. Ironi to zespół tylko nieco młodszy

od wspomnianych klasyków, ale jakże inne to

były koncerty! Skłamałbym mówiąc, że po

ekipie Harrisa nie widać upływu czasu, ale

rozpiera ich taka energia, że zastanawiam się,

skąd bierze się jej źródło. Na scenie dzieje się

dużo, muzycy co chwila zmieniają miejsca

(chociaż zazwyczaj robią to drobnymi kroczkami

a nie, jak kiedyś, biegiem) a przede

wszystkim grają tak, jakby jutro miało nie nadejść.

W przeciwieństwie do poprzedniej trasy,

ograniczyli trochę sceniczne przebieranki

(Bruce) i nadmiarowe elementy scenografii, co

wyszło spektaklowi na plus. Liczyła się przede

wszystkim muzyka, a ta została odegrana wybornie.

"Caught Somewhere In Time", "Stranger

In the Stranger Land", "The Prisoner" czy "The

Trooper", poziom wykonania tych i innych kawałków

był tak równy, że trudno wskazać mi

jakiegoś faworyta. Oczywiście, wielu ludzi czekało

właśnie na "Alexander the Great" i cieszę

się, że utwór ten wypadł wybornie. Podobnie

jak nowsze "The Writing On the Wall", klimatyczny

"Death Of Celts" czy wieńczący ostatni

album "Hell On Earth". Przyczepiłbym się tylko

do, również nowszego, "The Time Machine".

Utwór ten nie przekonywał mnie już na

płycie - cierpi na nadmierną eksploatację starych

pomysłów i chociaż można to powiedzieć

o wielu utworach z "Senjutsu", to ten, niestety

jest nudny i mało zaskakujący.

Muszę wspomnieć o świetnej formie

wokalnej Bruce Dickinsona - śpiewał znacznie

lepiej niż przed kilkoma laty. Być może

dlatego, że nie był obciążony tym całym teatralnym

rynsztunkiem. Między utworami był

rozmowny i w charakterystyczny dla siebie

sposób kokietował publiczność (podczas pierwszego

koncertu bardziej, niż dnia drugiego).

Gwiazdami wieczoru byli gitarzyści Dave

Murray i, zwłaszcza, Adrian Smith. Obaj są

w wybornej formie, zwłaszcza Adrian, który

wyróżniał się niemal podczas każdego kawałka.

Murray podobnie, jego gra znowu jest

błyskotliwa, a przecież kilka lat temu dało się

odczuć, że miał nieco gorszy okres. Tym razem

ten przypadł na perkusistę Nicko Mc

Braina. Jego partie były nieco uproszczone,

odchudzone od co bardziej złożonych przejść.


Ograniczał się do rzetelnego wybijania rytmu i

podstawowych przewrotów rytmicznych. Nie

wiem czy to kwestia kondycji czy decyzja artystyczna,

ale jeśli wielu słuchaczy zwraca uwagę,

że coś jest na rzeczy i raczej nie wnosi to do

utworów powiewu nowości, to jest niepokojące.

Na plus świetne brzmienie perkusji i ogólnie

dobre koncertów (zwłaszcza drugiego). To

jednak tylko drobny detal na całym spektaklu.

Oczywiście, nie zabrakło Eddiego, który teraz

pojawił się w trzech formach - dwóch chodzących

po scenie, oraz jednej, wielkiej głowy,

podczas wieńczącego podstawowy set utworu

"Iron Maiden".

Iron Maiden są obecnie w wybornej

formie i jeśli tylko będziecie mieli okazję ich

na tej trasie złapać, zróbcie to bez wahania.

Trudno wyrokować ile ten zespół będzie jeszcze

w stanie pograć, dlatego warto zrobić wybrać

się na nich, kiedy znowu wydają się być

na szczycie.

Igor Waniurski

Black Silesia Festival - Byczyna, 16-

17.06.2023

Świątynia szalikowców metalu

Szalikowcy metalu - bardzo spodobało

mi się to określenie, między innymi dlatego,

że swego czasu często bywałem na stadionie

i piłkarskie nawiązania, jak najbardziej do

mnie trafiają. Dało mi ono dużo do myślenia,

ponieważ używając terminologii kibicowskie

obecnie jestem raczej piknikiem. Dom, rodzina,

praca a metal przy okazji. Przypomniało

mi również o czymś, o czym już dawno nie

myślałem - metal to nie tylko muzyka, dla wielu

ludzi to sposób życia. I raz do roku, w grodzie

rycerskim w Byczynie, tacy ludzie mają

swoje święto.

Przemek Murzyn - gitarzysta zespołu

Roadhog: "Nie ma żadnego konkretnego zespołu,

na który przyjechałem. Tutaj się przyjeżdża

dla pewnej intymności i atmosfery. To już jest sekciarstwo.

My jesteśmy szalikowcami metalu. Po prostu

szalikowcami tego wszystkiego i my tu przyjeżdżamy,

żeby ze sobą być. To jest nasze święto. Przyjeżdżamy

tutaj, żeby odbyć nasz taki coroczny zjazd.

Muzyka jest oczywiście na pierwszym planie, natomiast

towarzysko jest to też pierwsza liga. Jeżeli jedno

z drugim się zgrywa to jesteśmy wszyscy absolutnie

ukontentowani".

Rozterki targające duszą

Będąc nowicjuszem w sprawie Black

Silesia Festival, zupełnie nie wiedziałem czego

spodziewać się po tym wydarzeniu. Oczywiście

wielokrotnie o nim czytałem, słyszałem

i wiedziałem, że jest to już poważna sprawa o

określonej reputacji. Dlatego też z kumplem

postanowiliśmy o wyjeździe nie znając jeszcze

grających tam zespołów. Muzycznie nie mogło

być przecież źle. Potem zostały ogłoszone

gwiazdy festiwalu: Razor i Bulldozer, co potwierdziło,

że to była słuszna decyzja. Apetyt

rósł w miarę jedzenia i oczekiwaliśmy kolejnych

elektryzujących nazw. Jednak tutaj z

każdym kolejnym ogłoszeniem, entuzjazm

lekko opadał. Większość zespołów była mi

nieznana lub zupełnie nie z mojej obecnej metalowej

bajki. Natomiast forma, typowych

heavy metalowych zespołów jak Steelover i

Witchfynde - X, była pod dużym znakiem zapytania.

Pierwszy - zespół z jedną płytą z lat

80., znaną w Polsce tylko dlatego, że peerelowski

Pronit kupował najtańsze licencje na

europejskich targach muzycznych. Natomiast

drugi, może być traktowany bardziej, jako cover

band klasycznego Witchfynde, niż prawdziwy

zespół. No cóż pozostaje, jeszcze aspekt

towarzyski i klimat. Ale tu też zaczęły pojawiać

się obiekcie. Czy naprawdę festiwal, robiony

przez maniaków dla maniaków, będzie

odpowiednim miejscem dla takiego piknika

jak ja? No, cóż raz się żyje, zobaczymy.

Wielka wyprawa

I tak w piątek z samego rana, zaopatrzona

w browary i kanapki, nasza czwórka

ruszyła w drogę. Tak szczęśliwie się złożyło, że

mieliśmy kierowcę, więc cały poranek minął

na konsumpcji i życiowych rozmowach, na

przykład o tym, że "Headless Cross" to jeden

z najlepszych albumów Black Sabbath. W południe

byliśmy już w Byczynie, droga z Warszawy

poszła nadspodziewanie szybko. Po

ogarnięciu się na miejscu, pojawiliśmy się u

wrót rycerskiego grody nawet przed czasem.

Przywitała nas olbrzymia kolejka, ale dzięki w

miarę wyluzowanej atmosferze nikomu się nie

dłużyło. Można było pogadać, poznać znajomych

znajomych i posłuchać metalowych ploteczek.

Można było usłyszeć, miedzy innymi

to, że w tym roku przyjechało bardzo dużo

"kataniarzy". Rzeczywiście wystrojonych fanów

klasycznego metalu było sporo. Zarówno

tych starych jak i "grup rekonstrukcyjnych" złożonych

z młodych lub bardzo młodych ludzi.

Od ponad dekady mnie to zaskakuje i cały

czas zastanawiam się, skąd Ci ludzie biorą takie

fajne ciuchy.

Siarczysty oddech piekła

W końcu udało nam się wejść i od

razu poszliśmy na pierwszy koncert, Crippling

Madness. W założeniu zespół gra pewną

formę thrash metalu, ale zielony logotyp

może być nieco mylący. Deskorolkowcy raczej

nie znajdą tu nic dla siebie, jest to odrażające,

obskurne i rzeźnickie granie, sięgające do samych

czeluści piekieł. Może niezbyt finezyjne,

ale na pewno nie można odmówić Panom zaangażowania.

Był też odpowiedni klimat - czaszka

na statywie mikrofonu i wokalista w kominiarce

z maczetą w ręku. Widać było, że zespół

ma spore grono bawiących się pod sceną

znajomych i cieszy się estymą w pewnych kręgach

towarzyskich ze względu na śpiewającego

Boroth von Morgoth, znanego z black metalowego

Azelsgard. Ogólnie spoko, ale jakoś

niespecjalnie mnie porwało.

Również drugi w kolejności, zupełnie

mi nieznany Goatcraft, nie zdołał poruszyć

moich najmroczniejszych strun. Pewnie

to było dobre, Panowie poprawnie grają i dobrze

się prezentują ale wojenny black metal w

stylu Blasphemy, to nie jest to co teraz czuję

w swoim sercu. Nic na siłę, dlatego część tego

koncertu spędziłem na szwendaniu się i socjalizacji.

Natomiast, muszę powiedzieć, że

następny w kolejności nasz polski Hetzer, zrobił

na mnie duże wrażenie. W tym wypadku,

skojarzenie mogło być tylko jedno - Angelcorpse.

Zarówno muzycznie, jak i wizerunkowo.

Krótko ostrzyżone power trio ze śpiewającym

basistą, z nisko zawieszonym basem niczym

Pete Helmkamp. Inspiracje nazbyt widoczne,

ale muzycznie bardzo dobry kawał wściekłego

death metal, niczym krwisty stek ze wściekłego

byka.

Hit czy kit?

Robson Bigos, gitarzysta Axe Crazy

(w koszulce Steelover): "Ogólnie przyjechałem

dla klimatu, zajebisty festiwal całościowo. Ale na pewno

chcę zobaczyć Steelover, Razor, Witchfynde i

Bulldozer".

Nadszedł czas na wielką niewiadomą

- stalowego kochanka (lub stalową kochankę)

rodem z Belgii. W literaturze muzycznej

wymieniany jednym tchem z innymi belgijskimi

zespołami: Crossfire i Killer, jako

przykład heavy metalowych potworków popularnych

w Polsce, tylko i wyłącznie z powodu

deficytu dobrej muzyki. Ale okazało się, że nie

tylko bracia Bigosowie, przyjechali na Steelover.

Koncert został przyjęty doskonale przez

publiczność. Pod scenę ruszyli zarówno Ci

bardzo młodzi mający obsesyjną zajawkę na

punkcie lat 80. jak również baaardzo starzy

ludzie, którzy mieli polskie wydanie "Glove

me" w swojej kolekcji. I muszę powiedzieć, że

Panowie nie zawiedli entuzjastów i przytarli

trochę nosa takim sceptykom jak ja. Chociaż

nadal uważam, że byli raczej przeciętną kapelą,

to w Byczynie dali z siebie wszystko i zagrali

naprawdę porządny koncert. Są w dobrej

formie i chyba lepiej grają teraz niż w latach

80. Wszyscy dobrze się bawili, zarówno muzycy

jak i publiczność. Zespół poczuł wielką

sympatię i wydawał się być zaskoczonym taką

popularnością. To na pewno ich uskrzydliło i

podejrzewam, ze dla nich samych to był jeden

z lepszych koncertów w życiu. Po koncercie

też chętnie zostali na miejscu chodzili wśród

fanów, rozmawiali, pozowali do wspólnych

zdjęć, wręcz sami zagadywali i nawiązywali

kontakt. Tak bardzo spodobało im się w Byczynie,

że zostali do dnia następnego. Być może

trochę z konieczności, bo część zespołu

przygnieciona tak naglą i niespodziewaną sławą,

trochę zaniemogła. Ale cóż, tak udany

koncert zasługuje na świętowanie.

Znowu Robson Bigos: "Zajebiście,

mega. Legenda na żywo w doskonałej formie".

Adrian Bigos, również gitarzysta

Axe Crazy (też w koszulce Steelover): "Koncert

bardzo mi się podobał i spełnił wszystkie moje

oczekiwania. Nie ma się do czego przyczepić. Chętnie

jeszcze zobaczę Razor a jutro Witchfynde i naszych

LIVE FROM THE CRIME SCENE 163


kumpli z Sexmag".

Misterium

Po występie Belgów, przyszedł czas

na kolacje i mały odpoczynek, który nieco

przedłużył się na występ niemieckiego Eurynomos.

Nie widziałem więc całości ale to co

zobaczyłem, niespodziewanie dosyć mi się

spodobało. Taki retro, old school black metal,

coś dla miłośników Nilfheim. Słońce już tak

nie świeciło, więc zaczął powoli robić się klimat,

a takie venom'owe granie doskonale

sprawdza się w festiwalowej konwencji.

Jednak prawdziwe okultystyczne nabożeństwo

miało dopiero nadejść - Mortuary

Drape! Doskonały koncert, gdzie wszystko się

zgadzało. Teatralnie przerysowany mistycyzm

połączony z bardzo dobrze zagraną i porywającą

muzyką. To co robił basista to było coś

niesamowitego. Był w każdym miejscu sceny,

jakby cierpiał na ADHD a jednocześnie grał

tak precyzyjnie i dokładnie niczym robot. Poza

nim wszyscy muzycy byli w życiowej formie,

zakapturzony Wildness Perversion wykrzykujący

diaboliczne kazanie ze swojej ambony,

gitarzyści tnący swoimi gitarami z chirurgiczną

precyzją i równiusieńka perkusja.

Idealne metalowe show. Koncert się przedłużył

bo niespodziewanie panowie wyszli na bis.

Duża część publiczności tego nie zauważyła i

już wyszła, przez co koncert skończył się przy

znacznie mniejszej frekwencji nic zaczynał.

Dogrywka była prawdopodobnie dosyć spontaniczną

decyzją, wynikającej z obsuwy gwiazdy

wieczoru.

Evil Invaders

To co wyróżnia Michała z Black

Silesia Productions od innych organizatorów

koncertów w naszym kraju jest to, że nie uzależnia

swoich planów do europejskich tras.

Jeżeli chce jakiś zespół, to robi to niezależnie

od okoliczności i potrafi ściągnąć go specjalne

na konkretne wydarzenie. Nie muszę dodawać,

że jest to rozwiązanie o wiele droższe, za

co należy mu się dodatkowy szacunek. Nie

inaczej było w przypadku Razor. Mieli przylecieć

z Kanady bezpośrednio do Polski w

czwartek. Jednak te plany zostały pokrzyżowane

i dolecieli w dniu koncertu. Do Byczyny

przyjechali prawie przed samym swoim występem,

więc można powiedzieć, że wyszli na

scenę, podłączyli się i zagrali z marszu. Ale jak

zagrali i jak brzmieli! To był szokująco dobry

koncert, nieziemsko nagłośniony i zrealizowany.

Fala uderzeniowa dosłownie zmiotła

publiczność. Byli naprawdę niczym źli najeźdźcy

niszczący wszystko na swojej drodze.

Szturmem zdobyli gród i nie zostawili deski na

desce ani kamienia na kamieniu. Wszystkim

wymordowali a ziemię posypali solą i wapnem,

żeby nic nigdy już tam nie urosło. Cześć publiczności,

w tym ja, stała z rozdziawionymi

ustami niedowierzając jak dobre to jest, pozostali

ruszyli do szalonej zabawy.

Widać, ze liderem zespołu jest gitarzysta

Dave Carlo, to on prowadził całą konferansjerkę

i wszystkim zawiadywał. Człowiek

o wielkiej energii, charyzmie i ze wspaniałym

akcentem. Jakbym widział drobnego, żylastego

i wszędobylskiego amerykańskiego Włocha

z filmów o mafii. Dowcipny, entuzjastyczny i

przede wszystkim bardzo sprawny muzycznie.

To naprawdę piekielnie dobry gitarzysta. Zupełnie

inną osobowością sceniczną jest wokalista,

Bob Reid - milczący, zdystansowany i

nonszalancki. Co chwilę przepłukiwał sobie

gardło polskim piwkiem i brał się do swojej

roboty, czyli śpiewania, krzyczenia i darcia się

w niebogłosy. Na pewno to był koncert numer

jeden tego dnia, i kto wie czy nie całego festiwalu.

Po tej masakrze nasza czwórka, nie

miała już na nic siły. Przeżycia muzyczne i

ograniczenia naszych cielesnych powłok dały

o sobie znać i zawinęliśmy się spać. Nie zostaliśmy

na ostatni zespół tej nocy, czyli Pale

Spektre, więc niestety ode mnie nie dowiecie

się jak wypadli.

Lekko zdezelowany szwedzki motocykl

Drugiego dnia wyspaliśmy się i o

dziwo obudziliśmy się w dobrym stanie. Na

tyle dobrym, że zrobiliśmy sobie 5-kilometrowy

spacer przez las, od naszych noclegów do

festiwalowego grodu. Po drodze spotkaliśmy

tych i owych, dlatego na pierwszy tego dnia

Upon the Altar dotarliśmy ze sporym opóźnieniem.

Ale w odróżnieniu od Hetzer, drugi

przedstawiciel polskiego death metalu nie zrobił

na mnie aż tak dużego wrażenia. Może aura

i mój nastrój nie pasował do czarnej jak

smoła, śmiercionośnej muzyki w stylu Incantation.

Dodatkowo miałem wrażenie, że brzmienie

jest mniej selektywnie niż dnia poprzedniego.

Czekałem już na coś bardziej melodyjnego

i pogodnego - na szwedzki Crank.

W teorii wszystko się zgadzało.

Hard rockowy zespół Tyranta z Nilfheim -

brzmi jak prosta recepta na bardzo fajny koncert.

W dodatku próba zespołu podkręciła moje

oczekiwania, zagrali coś po szwedzku co

brzmiało jak mieszanka viking rocka ze

szwedzkim rockiem z lat 70-tych. Zapowiadało

się ciekawie. Jednak czasami tak jest, że

praktyka odbiega od teorii. Sam koncert nie

był już tak zachwycający. Niestety Panowie

totalnie się rozjeżdżali i grali bardzo nierówno.

Pomysł jest super, ale tego dnia zawiodło wykonanie.

Nawiązując do tematyki poruszanej

przez zespół, byli niczym stary motocykl, który

z daleka bardzo dobrze się prezentuje ale

jak go odpalisz, to coś zaczyna klekotać a silnik

krztusić się. Mam podejrzenie, ze to polska

gościnność wpłynęła na formę zespołu,

który być może na co dzień jest bardzo sprawny.

Prawdziwy heavy metal!

Następny w kolejności Hexecutor,

przegrał z potrzebą zjedzenia obiadu i odpoczynku.

Co prawda, przeżuwając burgera słyszałem

coś na kształt oldskulowego black/

thrash metalu ale odpuściłem. Chciałem nabrać

sił na Witchfynde - X, w dodatku, że wybierałem

się pod samą scenę i miałem zamiar

trzymać się barierki przez cały koncert. A trzymanie

barierki to bardzo wyczerpująca czynność.

Możecie mówić co chcecie, może to

i cover band bez żadnego oryginalnego muzyka,

ale to zajebisty cover band. To był prawdziwy

heavy metal pełen emocji, pasji i zaangażowania.

Widać, że Panom granie przynosi

prawdziwą radość, a może to reakcja publiczności

ich uskrzydliła. Zwariowany wokalista,

Mark Hale, mimo mało sportowej sylwetki,

biegał po całej scenie, przed sceną i śpiewał

niczym anioł. Perkusista o wyglądzie angielskiego,

nastoletniego przestępcy grał niczym

muzyk jazzowy. Gitarzysta Tracey Abbott i

basista Ian Hamilton, jedyni muzycy, którzy

zahaczyli się o właściwy Witchfynde dawali z

siebie wszystko i nie kryli radości i wzruszenia,

że ta wspaniała muzyka, autorstwa prawdziwych

klasyków NWOBHM, cały czas jest żywa

i wciąż porusza serca publiczności. Może i

jest to cover band, ale legitymuje ich licencja

nadana przez założycieli Witchfynde. Tak samo

jak James Bond dostał licencje na zabijanie

od rządu brytyjskiego, ponieważ jest w tym po

prostu najlepszy.

Nosferatu na deskorolce

Przemysław Hampelski, perkusista

zespołu Species: "Ze wszystkich zespołów najbardziej

chciałbym zobaczyć Razor i Craft. W sumie

Craft sobie niedawno przypomniałem".

Nie tylko Przemek z niecierpliwością

czekał na szwedzkich black metalowców.

Miłośników gatunku było naprawdę bardzo

dużo. Zanim jednak wystąpił Craft, czarci

blok rozpoczął Denial Of God. Nie będę jednak

ukrywał, że po heavy metalowych uniesieniach

zupełnie do mnie to nie trafiało. Również

sam Craft niezbyt mnie poruszył. Doceniam,

że to topowy zespół w gatunku i nawet

ich obejrzałem bez bólu, ale dla mnie to jednak

odległy ląd. Ale na pewno bardziej podobali

mi się niż Denial of God.

W końcu nadszedł czas na gwiazdę

wieczoru - Bulldozer. Ich koncert miał składać

się z dwóch części "40 Years Of Wrath"

oraz return to "Alive…. In Poland", czyli odtworzenie

setu z kultowej koncertówki. Pierwsza

część oczywiście była skupiona na najstarszych

kawałkach zespołu. To co najbardziej

mnie uderzyło, to ile punk rocka jest w tej

muzyce. Niech Was nie zmyli peleryna i sataniczny

wygląd Alberto Contini, mieliśmy tu

do czynienia z crossoverem w najczystszej formie.

Co zresztą można było zaobserwować

przy zachowaniu publiczności, która utworzyła

olbrzymi circle pit. Brakowało tylko deskorolek

i dmuchanych piłek i materacy rzuconych

w tłum. Zabawa naprawdę była setna co

trochę kontrastowało ze wcześniejszą atmosferą

black metalowych występów.

Po zakończeniu pierwszego setu, zeszli

ze sceny i pojawili się ponownie przy

dźwiękach klimatycznego intro. Mimo, że w

założeniu druga część miała być bardziej mroczna

i teatralna, cały czas zabawa trwała w

najlepsze, a muzycznie nie odbiegali zbytnio

od tego co grali na początku.

Mimo problemów sprzętowych

Bulldozer udowodnił, że są zawodnikami z

muzycznej ekstraklasy. Trochę szkoda, że bas

Alberto był słabo słyszalny, bo robił tam naprawdę

cuda. Też jedna z gitar co jakiś czas się

rozłączała, przez co tracili parę. Ale nadrabiali

to charyzma i doświadczeniem. Życie jest jednak

przewrotne, Razor wszedł z biegu i

wszystko grało i brzmiało bez zarzutu. Bulldozer,

długo się rozstawiał, można było pomyśleć,

ze będzie perfekcyjnie, ale niestety

sprzęt zawiódł. No cóż, tak już bywa. I tak

było super. Ale gdyby grali dzień wcześniej i

mieli nagłośnienie jak Razor lub Mortuary

Drape to świat by po prostu eksplodował.

Po koncercie Włochów, byłem zupełnie

usatysfakcjonowany, ale deser po daniu

głównym w postaci Sexmag, zapowiadał się

też smakowicie. Niestety musiałem obejść się

smakiem, ponieważ ich show nie odbyło się na

scenie głównej tylko na malutkiej scenie z

164

LIVE FROM THE CRIME SCENE


dosyć ograniczonym dostępem. Trzech z nas

odpuściło i udaliśmy się na spoczynek. Tylko

jeden został, ale nawet jemu nie udało się zobaczyć

Sexmaga. I na tym kończy się już moja

historie na Black Silesia Festival VI.

Podsumowując, mimo że tylko występy

Razor, Mortuary Drape, Witchfynde -

X i Bulldozer w pełni mnie zachwyciły to zdecydowanie

warto było pojechać do Byczyny,

żeby je zobaczyć. Reprezentowały sobą wszystko

to co dla mnie w metalu najważniejsze.

Poza tym na pewno jest to miejsce

wyjątkowe jeżeli chodzi o polską mapę koncertową,

utrzymane w całości siłą woli organizatora.

Też można być pewnym, nawet nie znając

obecnej formy muzyków danej kapeli, ze

nie będzie kichy. Zaproszenie na ten festiwal,

jest gwarancją, że zespół dobrze się zaprezentuje

i daje radę. Oczywiście zdążają się drobne

potknięcia, ale całościowo poziom jest bardzo

wysoki.

Jest jeszcze inny aspekt o którym

wspomniałem. To jest festiwal dla metalowców,

dla ludzi którzy żyją i oddychają metalem.

Nie tylko muzyką ale też subkulturą. Jeżeli

mielibyśmy porównać metal do religii to

jest miejsce dla gorliwych wyznawców, idących

przez życie według przykazań i praw wiary.

Ale nawet taki nie do końca zaangażowany

wyznawca jak ja, wierzący ale niepraktykujący

znajdzie dla siebie miejsce w tym świętym

miejscu.

Grzegorz Putkiewicz

Triple Thrash Triumph - Megadeth, Kreator,

Sacred Reich - Spodek, Katowice -

23.07.2023

Ekipa Mustaine'a postanowiła spędzić

środek lata w Europie, ruszając w trasę po

festiwalach, uwzględniają kilkudniowe przerwy

zapewne nie tylko na odpoczynek, ale też

na zobaczenie tego i owego na Starym Kontynencie.

Dla nas dodatkową gratką był fakt,

że katowicki koncert był pierwszy na tej trasie.

I choć wcześniej zespół zagrał kilka koncertów,

ten miał być dłuższy. Mystic Coalition

usadził Megadeth na piedestale headlinera, a

dokooptowując do niego koncertową maszynę,

jaką jest Kreator oraz dodatkowo Sacred

Reich, stworzył mini festiwal pod chwytliwym

tytułem Triple Thrash Triumph.

Koncert niemal się wyprzedał, została

garstka miejsc na "jaskółkach" Spodka, a

płyta pękała w szwach. Czuć było to zarówno

stojąc na niej, jak i widać, patrząc z trybun.

Spodziewaliście się, że Megadeth przyciągnie

aż tyle osób? Kreator gra w Polsce zbyt regularnie,

żeby to jego posądzać o ten frekwencyjny

sukces. A może to sprawa całego, magicznego

zestawienia?

Z koncertu wyszłam z bananem na

buzi, który odmalował się także z powodu brzmienia.

Jakież było moje zaskoczenie, kiedy

słyszałam komentarze sugerujące, że brzmienie

to osobny temat koncertu. Ja stałam na

płycie, w połowie, nieco po prawej i była bomba.

Solówki jak żyletki. A instrumental Kiko,

jak na jakimś kameralnym recitalu. Swoją drogą,

fakt, że Dave (ten owiany jakąś dziwną legendą

egoizmu Dave) daje temu gitarzyście

zagrać cały instrumental jego autorstwa,

świadczy o wielkiej estymie jaką go darzy. Nic

dziwnego, widać, że dla Mustaine'a prezentacja

zespołu jest co najmniej tak istotna, jak sama

muzyka. Zawsze zachwycała mnie na scenie

gra Brodericka, a to, z jaką dumą i gracją

przemierza z wiosłem scenę Kiko, jest naprawdę

widowiskowe. Zresztą basista świetnie dopasowuje

się do tej wizerunkowej koncepcji,

bo obaj muzycy przechadzają się przed publiką

jak drapieżniki przy płocie w zoo (mam takie

wspomnienie z dzieciństwa, kiedy koty

drapieżne miały ciaśniejsze wybiegi, zawsze

wyglądały dla mnie wprost majestatycznie,

choć pewnie wcale tak się nie czuły). Sam

Dave z przypiętą łatką gbura to prawdziwy

mistrz ceremonii. Zero jarmarcznego scenariusza,

wyćwiczonych fraz i głupawych żartów.

On tu przychodzi grać, a ludzie kupią go, takim,

jaki jest. A jest pewny siebie, pewny metalowej

legendy, jaką stworzył. Przy jego sylwetce

wykutej w sportach walki, spod rudej

grzywy trudno wręcz poznać, że to taki dojrzały

facet. Migający tu i ówdzie białawy zarost

sztukmistrza zdradza wiek delikwenta.

Oczywiście kozaczę tu niezmiernie, bo przy

moim wzroście dokładne przyjrzenie się muzykom

z poziomu płyty graniczy z cudem, a

to, co działo się na scenie w finale "Peace Sells"

wiem tylko dzięki analogii do innych koncertów

Megadeth, na jakich byłam. Nie pomagały

mi wielkie wizualizacje, bo jak zawsze

odciągały uwagę od sceny (podobno z trybun

wyglądały świetnie, jako dobre tło).

Szczęśliwie na brzmienie trafiłam

wyborne, więc mogłam się delektować świetną

setlistą Amerykanów. Na pewno dużym zaskoczeniem

był tylko jeden kawałek z nowej

płyty, bardzo fajny "We'll be Back". Ci, którym

krążek nie podszedł byli pewnie zadowoleni,

choć Megadeth nie poszedł ścieżką wielu znanych

kapel "jedna nowość i same hity". Obok

największych hitów kapeli, takich jak trzy

"klassikery" z "Rust in Peace" czy legendarnego

"Peace Sells" ze sceny popłynęła super nośna

"Dystopia" z poprzedniej płyty, czy kawałki z -

swego czasu kontrowersyjnych - płyt z drugiej

połowy lat 90. Zdecydowanie było w czym wybierać.

Na poprzednim koncercie, nie musiałam

wciąż stawać na palcach. Nie wiem,

gdzie byli chwilę wcześniej Ci brakujący fani

Megadeth, ale pewne jest, że nie wypełniali

płyty Spodka podczas występu Kreator.

Oczywiście też staliśmy, jak śledzie w beczce,

ale śledzie z pewnymi przestrzeniami, bo widoczność

miałam naprawdę dużo lepszą. Ale i

bez niej pewnie bawiłabym się świetnie, bo

Kreator to po prostu maszyna do koncertowania.

Trzeba mieć naprawdę osobliwego pecha

(jak ja kiedyś na Wacken), żeby z koncertem

Niemców było coś nie tak (w tamtym wypadku

zawiodło... zbyt ciche brzmienie). Kreator

na scenie to zawsze moc i energia. O ile entuzjastyczne

oglądanie niektórych starych, niemieckich

zespołów idzie jak po grudzie, o tyle

Kreator wydaje się wydobywać jakieś niespożyte

pokłady witalności spod desek sceny. Nie

jest to zapewne kwestia tylko samej prezencji

Petrozzy. Ten zresztą śpiewał w Spodku na

totalnym luzie, czasem nawet wydawał się nie

wchodzić w swoje najbardziej wrzaskliwe rejestry.

Myślę, że to, co składa się na ten

elan vital Kreatora, to między innymi korekta

stylu skierowana bardziej na heavy, niż thrash

metal. Coś, co dla wielu jest powodem skreślenia

Kreatora z listy płytowych zakupów, dla

mnie jest krokiem do jeszcze większej aprobaty

dla zespołu. Mam wrażenie, że ekipa Petrozzy

ma dziś w tej swojej ścianie gitar to, co

już dawno utracił Running Wild. Nic dziwnego,

że do setlisty na stałe dochodzą kawałki

z ostatnich płyt. Nie inaczej było podczas niedzielnego

wieczoru, kiedy Spodek zatrząsł się

od "Phantom Antichrist", "Satan is Real" i

oczywiście kawałków promujących ostatni

krążek. Zresztą, rozpoczynający koncert "Hate

Über Alles" miał dla mnie dodatkowo osobiste

wrażenie. Miałam okazję być na planie teledysku

do tego kawałka, dlatego wszedł mi do

głowy na długo przed premierę płyty i czekał

na swój moment wybrzmienia na żywo. Wyczekiwanie

opłacało się, tym kawałkiem Kreator

od razu ustawił publikę (w tym mnie,

rzecz jasna) na aktywny tryb przeżywania

koncertu.

Drugim elementem, który sprawia,

że Kreator nie siada na laurach, jest skład kapeli.

Tu również mogę wskazać ten świeższy

element zespołu, jakim jest grający od niedawna

basista, Frédéric Leclercq. Przez lata bawiący

w ekipie Dragonforce, facet radykalnie

zmienił klimat. W wywiadach sam przyznaje,

że formuła czy może raczej ewolucja formuły

poprzedniej formacji nieco przestała mu

odpowiadać. W Kreatorze czuje się jak ryba w

wodze, co jak na dłoni widać było podczas

Triple Thrash Triuph. Muzycznie, wizerunkowo,

"choreograficznie" wypadł kapitalnie, co

jeszcze bardziej podkręciło i tak doskonałą

prezencję grupy.

Nazwa imprezy sugeruje potrójne

uderzenie thrashu. Był i trzeci zespół, swego

czasu bardzo reunionowo wyczekiwany Sacred

Reich. Był to dla mnie trzeci koncert

Amerykanów na przestrzeni kilkunastu lat i

przyznam, że u mnie ten zespół nigdy nie zaskoczył.

Pamiętałam szalenie pozytywną konferansjerkę

Phila Rinda, więc jej powrót wywołał

szeroki uśmiech na mojej twarzy. Przyznam

jednak szczerze, że najbardziej wyczekiwałam

dwóch kolejnych gwoździ imprezy. Co

to dużo mówić, było naprawdę mega! "Serce

roście" patrząc nie tylko na formę tuzów thrashu,

ale też na mega frekwencję w Spodku.

Tak trzymać!

Strati

LIVE FROM THE CRIME SCENE 165


Zelazna Klasyka

Sortilege - Larmes de héros

2022/1986 Dying Victims

Dopóki sam nie doświadczyłem

magii tego albumu, to słowa mojego kumpla,

że "Larmes de héros" to dla niego ścisła

czołówka, a nawet najlepsza, heavy metalowa

płyta, puszczałem trochę mimo

uszu. No bo jak to tak? Nie jakieś Iron

Maiden, Judas Priest czy Accept tylko pochodzące

z Paryża Sortilege, które działało

zaledwie pięć lat (1981-1986)? Dziś jednak

jestem skłonny przyznać mu rację.

Zanim jednak postawiłem swój

egzemplarz na półce minęło sporo czasu.

Mimo, że miałem skąd wziąć, to i tak musiałem

swoje wyczekać, choć pierwszy kontakt

z muzyką tej francuskiej kapeli miałem

za sprawą EP z 1983 roku, nazwanej po

prostu "Sortilege". Załatwił mi ją ów kumpel,

od kogoś tam, ładne wznowienie Axe

Killer (2007) z dodatkowymi nagraniami

anglojęzycznymi z "Metamorphosis", czyli

pierwszego pełnego albumu Francuzów z

1984 roku. Jakoś mi te wersje nie podpasowały

- w rodzimym języku utwory brzmiały

zdecydowanie bardziej melodyjnie i

miały nieodparty urok.

Jakiś czas potem właśnie ta wersja

jednego z dwóch albumów wpadła w ręce i,

szczerze, nie słucham jej jakoś często. Nie

wiem, ale jak już raz zasmakowałem Sortilege

z tekstami po francusku, to w tamtych

nie czuję już tego "czegoś". Teraz już wiem,

że tym "czymś" jest po prostu niesamowita

dźwięczność wokali Christiana "Zouille"

Augustina, który po prostu wyśpiewuje

cuda. To właśnie jego partie były jednym z

głównych elementów "Larmes de héros",

dla których straciłem głowę.

Uściślając - grupa obawiała się, że

rodzimy język będzie przeszkodą w sprzedaży

płyt, postanowiła nagrać ponownie

"Métamorphose" (1984), a potem zabieg

powtórzyła przy drugim albumie. Efekt niestety

był odwrotny i tylko maniacy w kraju

kwitnącej wiśni kupowali te wersje. No, ale

powiedzcie sami, że już nawet tytuł "Hero's

Tears" brzmi dość powszechnie, za to "Larmes

de héros" rzuca jakieś trudne do zbicia

zaklęcie…

No właśnie dosłownie, bo nazwa

zespołu w tłumaczeniu to, w zależności od

kontekstu, "urok", "zaklęcie" czy "czary". Na

mnie podziałało. Kiedy w końcu najpierw

nagrałem, a potem kupiłem wydaną, długo

wyczekiwaną przez wielu reedycję Dying

Victims Records/ Relics From The Crypt

(2022) to po prostu przepadłem. To, co się

dzieje na tej płycie to czyste mistrzostwo

świata. Każdy z dziewięciu kawałków przenosi

w inną, cudowną opowieść, bo tu na

poziomie jest nie tylko dźwięk, ale i teksty.

Kapitalne spojrzenie na mitologię w "Le

dernier des travaux d'Hercule" - motoryczne

granie daje tło dla ostatniej pracy Herkulesa,

który wyciąga z Hadesu trójgłowego

psa ("en un éclair / Hercule le saisit par le cou et

le mit a terre / et manquant d'air /le chien étouffé

lui ceda et perdit colere" - "błyskawicznie /

Herkules złapał go za szyję i powalił / i zabraknie

powietrza / uduszony pies poddał się mu i stracił

gniew").

Z kolei "Marchand d'hommes"

traktuje o handlu niewolnikami ("je suis je

suis un marchand d'hommes / on me connait

d'Athenes e Rome" - "jestem handlarzem

mężczyzn / znany od Aten po Rzym"), co dobitnie

potęguje końcówka z odgłosami mającymi

naśladować dźwięczenie łańcuchów…

Kolejnym, absolutnym killerem jest dwójka

- "Chasse le dragon", czyli polowanie na

smoka, z partiami wokali, przy których zawsze

mam potężne ciarki ("je peux sans

crainte a présent / défier cette animal / qui m'empeche

depuis bien longtemps / de vivre libre et de

construire mon idéal" - "teraz mogę bez strachu /

rzucić wyzwanie temu zwierzęciu / co od dłuższego

czasu mnie blokuje / żyć wolno i budować swój

ideał").

Ja tak ciągle o tych wokalach, ale

nie sam Zouille tworzył zespół. Za to, żeby

jego historie były wyraźne i przyprawiały o

dreszcze zadbali koledzy: gitarzyści Didier

Demajean i Stéphane Dumont oraz sekcja

Daniel "Lapin" Lapp z perkusistą Bobem

Snake. Ten drugi to w rzeczywistości

brat Stéphane, Jean-Philippe. Dzięki nim

chociażby "Mourir pour une princesse" doprowadza

mnie niemal do płaczu, bo muzyka,

będąca ilustracją dla rywalizacji "plus de

10.000 braves guerriers" ("ponad 10.000

dzielnych wojowników") o rękę księżniczki…

I naprawdę, nie trzeba znać tekstu,

żeby poczuć, jak gotuje się w nich krew i są

gotowi uświetnić cel nawet śmiercią ("meme

si pour la séduire / la séduire / meme meme si je

dois mourir" - "choćby po to, żeby ją uwieść /

uwieść ją / nawet nawet jeśli mam umrzeć").

Otwierający numer "La hargne

des tordus" natomiast daje świadectwo szerokich

horyzontów wokalisty, który wyśpiewuje

smutne refleksje, próbując wcielić się

w zdeformowanego człowieka ("lorsque je

marche dans la rue / je sens se poser sur moi / le

regard des gens a l'affut d'une proie" - "kiedy idę

ulicą / czuję, jak spoczywają na mnie / spojrzenia

ludzi szukających sensacji"). Poważne tematy

mamy również w "Quand un aveugle reve"

("Kiedy ślepiec śni") oraz "La montagne qui

saigne", gdzie przeżywamy razem z bohaterem

jego zderzenie z dorastaniem i zmierzenie

się z tą straszną stroną bycia rycerzem

("avant cet inutile carnage / la vie était bien

douce / je me promenais en révant / et pour toucher

un héritage / il a fallu qu'on me pousse / a etre

soldat et faire serment" - "przed tą bezużyteczną

rzezią / życie było takie słodkie / chodziłem śniąc

/ i dotknąć dziedzictwa / trzeba było mnie pchać /

zostać żołnierzem i złożyć przysięgę").

Album "Larmes de heros" to

dziewięć kapitalnych kompozycji, w których

wszystko się zgadza. To rzecz łącząca

dynamikę z melodiami, zapadające w pamięć

riffy z przeszywającymi solówkami i

motoryczną sekcją. Muzyka zawarta na

tym krążku, po trzydziestu sześciu latach

wciąż chwyta i nie puszcza. Każda sekunda

to naprawdę heavy metal najwyższej próby.

Tym bardziej zawsze, kiedy ją włączam, posypuję

głowę popiołem i klęczę na grochu,

że poznałem to tak późno…

Adam Widełka

166

ZELAZNA KLASYKA


The Music Of Erich Zann

Witam ponownie, minęło trochę

czasu od naszego pierwszego spotkania i muszę

przyznać, że musiałem stanąć przed trudnym

wyborem - co tu wybrać? - po prostu jest

tego za dużo. Nie wystarczy napisać o płytach

znanych kapel lub odgrzać stare kotlety,

powinno być mało znane, niedocenione, ale

wartościowe i po prostu ciekawe. Długo

stałem, patrząc na swoje zbiory, ale myślę, iż

to, co wybrałem, zadowoli was i zechcecie

sami sprawdzić, czy jest warte, żeby mieć je

również na półce. Dla mnie jak najbardziej

więc zaczynajmy.

Havoc Mass - Killing the Future

1993 Massacre

Lata 90. nie były specjalnie łaskawe dla

thrash metalu, ale cały czas ukazywały się

ciekawe wydawnictwa. Może nie w takiej

ilości, jak w poprzedniej dekadzie, ale za to

dobre jakościowo. Jedna z takich płyt wydał

zespół założony przez byłego perkusistę Nasty

Savage, Curtisa Beesona oraz byłych

członków Last Rite I Fester, czyli Havoc

Mass. Chłopaki wydali tylko jedną płytę w

1993 roku via Massacre Records, ale za to

bardzo dobrze jej się słucha. Jest to dobry

stary thrash nawiązujący do drugiej połowy

lat 80. i kapel, jak Killjoy, Holy Terror czy

Verbal Abuse. Nie ma co rozpisywać się za

bardzo, po prostu trzeba posłuchać, a jeśli

ktoś jest fanem starego thrashu, na jego

twarzy na pewno pojawi się uśmiech. Dziewięć

kawałków trwających niewiele ponad 30

minut z lekko zachrypniętym wokalem nie

powinno was zbytnio zmęczyć, a więc do

dzieła! I jeszcze jedno, mój ulubiony utwór

to "All That Is Evil".

Dogs With Jobs - Shock

1990 Finger

Pamiętacie bardzo sympatycznego i zwariowanego

grubaska Gordona Kirchina i jego

kultowy band Piledriver, a więc po komercyjnym

sukcesie pyty "Stay Ugly", Gordon

zaczął pisać materiał na trzecią płytę Piledrivera.

Niestety jak to zwykle bywa, zaczęły

się problemy z wytwórnią, która do największych

nie należała i co za tym idzie z

pieniędzmi. Kiedy materiał był już gotowy, a

tytuł nowej pyty brzmiał "Shok Gordon"

usłyszał, że nie wiadomo czy będzie miał zapłacone

za nową płytę, więc zmienił nazwę

kapeli na Dogs With Jobs i wydal album

"Shock" w 1990 roku pod nowym szyldem

przy pomocy Finger Records. Tak że

"Shock" tak naprawdę jest trzecim albumem

Piledrivera. I rzeczywiście całość brzmi, jak

rasowy Piledriver znany z dwóch poprzednich

płyt. Mamy tu zarówno przebojowość

"Stay Ugly", jak i bardziej thrashowe oblicze

"Metal Inquisition", taki speed thrash, tylko

że już znacznie lepiej wyprodukowany. Oryginalne

wydanie zawierało 11 utworów trwających

niecałe 40 minut, ja natomiast posiadam

reedycje z 2018 roku zawierającą 7

utworów więcej nigdy wcześniej niepublikowanych.

Tak, że jeżeli kochacie Piledrivera

ta płyta was nie zawiedzie. Szybka, melodyjna

wpadająca w ucho ze zwariowanymi

tekstami i tym niepodrabialnym gardłowym

wokalem Gordona. Gorąco polecam!

Dogs With Jobs - Payday

1993 Dog Bite

Trzy lata po debiucie Gordon wydal kolejną

płytę Dogs With Jobs zatytułowana "Payday".

Tym razem już pod własną egida Dog

Bit Records. Płyta zawiera 9 utworów trwających

niewiele ponad 30 minut metalowego

grania. Specjalnie pisze metalowego, bo przy

komponowaniu materiału na tę płytę Gordon

chciał bardziej ukazać samego siebie,

coś, jak solowy album. I w pewnym sensie

mu się to udało. Mamy tu cały czas do czynienia

z muzyką Piledriver, ale za to już bardziej

dojrzałą muzycznie, zawierającą elementy

różnych styli muzycznych i to nie tylko

tych ze świata metalu. Całość jest bardziej

progresywna, ale nadal mocna i słucha się

tego bardzo dobrze. Zmiany nastąpiły także

w warstwie tekstowej, nie ma już szatana i

sexu, za to bardziej poszło to w stronę ogólnie

rozumianych problemów społecznych. Ja

w każdym razie polecam również i tę płytkę,

bo fajnie się jej słucha. Jako ciekawostkę na

koniec powiem, tylko że wszystkie utwory na

obydwie płyty skomponował, jak i wyprodukował

sam Gordon, ale w Piledriver było

podobnie.

Pasadena Napalm Division - Pasadena

Napalm Division

2013 Minus Head

Na koniec nie będę się za bardzo rozpisywał,

zaraz dowiecie się dlaczego. Zapoznam was z

kapelką, która też co prawda wydała jedną

płytę, ale za to bardzo dobrą. Jest to kapela

założona przez Kurta Brechta, tak to ten

sam Kurt, wokalista kultowego D.R.I., który

również tutaj odpowiada za wokale oraz

przez basistę Bubba Dennisa II z kultowego

Verbal Abuse. Pozostałą część kapeli uzupełniają

gitarzyści Greg Martin i Scott

Sevall oraz perkusista Ronny Guyote,

wszyscy z kapeli Dead Horse. Skoro wiecie,

kto tworzy ten zespół to, już wiecie, czego

można się spodziewać. Mamy tu crossover

/thrash w najczystszej i najlepszej postaci

znanej z macierzystych kapel wyżej wymienionych

muzyków. Teksty też typowe dla tego

rodzaju muzyki, czyli polityka i społeczeństwo.

Jeżeli kochacie D.R.I., Verbal

Abuse, Dead Horse czy choćby Agnostic

Front to zasuwajcie do sklepu po tą płytę,

jest krótka, ale świetna. Polecam.

W tym odcinku to już wszystko

mam nadzieję, że było ciekawie i do usłyszenia

ponownie.

Erich Zann

THE MUSIC OF ERICH ZANN 167


Decibels’ Storm

recenzje płyt CD

1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Abel Sequera - Soundscape

2023 Self-Released

Abel Sequera to hiszpański perkusista

i autor tekstów, którego co

niektórzy mogą kojarzyć z projektów

Death Keepers, - oraz współpracy

z artystami pokroju C.

Martin (ex-Dark Moor) czy Milan

Polak. Tym razem Abel -

przy współpracy gitarzysty Carlesa

Salse - zaproponował nam solowy

projekt oparty o progresywny

rock/metal, na który składają

się elementy klasycznie rockowe,

hard rockowe, heavy metalowe,

progresywno rockowe, progresywno

metalowe, symfoniczno powerowe,

a do tego dochodzą jeszcze

naleciałości neoklasyczne.

Także w utworach na "Soundscape"

jest aż gęsto od różnorodnych

pomysłów, klimatów, emocji czy

zmian tempa. Kompozycje są naprawdę

bardzo ciekawe i jak ktoś

lubi tak bujną i ciekawie zaaranżowaną

muzykę znajdzie pole do

odnalezienia swoich marzeń. Jedyna

rzecz, która lekko mnie nastraja

nieprzychylnie do "Soundscape"

jest taka, że w zasadzie jest

to krążek instrumentalny, w dodatku

z mocnym wyeksponowaniem

gitar. W niektórych momentach

wręcz wirtuozeria gitar bierze

górę i można się poczuć, jak

podczas słuchania jakiegoś solowego

krążka gitarzysty. Jak dla

mnie trochę nieprzemyślana sprawa.

W utworach pojawiają się lektorzy,

a w "Saghillie Illahie" mamy

coś na wzór afrykańskiego

śpiewu. Króciutko, ale zawsze.

Zupełnie inaczej jest w zamykającej

kompozycji "Tabula rasa". Jest

ona najdłuższa, ponad trzynaście

minut, najbardziej progresywna i

atrakcyjna, w dodatku są normalne

linie wokalne. Przewodzi im

męski głos, ale wspomagany jest

też kobiecymi. Całość jest atrakcyjna

dla ucha, także sprawy brzmieniowo

produkcyjne dopracowano

z dużą dbałością. W ogóle

w ten projekt włożono bardzo dużo

serca i pracy. Już samo to, że

przy sesji pracowało ponad pięćdziesięciu

muzyków, powoduje

pewne uczucie zdziwienia i niedowierzania.

No, ale w dzisiejszych

czasach wszystko jest możliwe.

Dla zaspokojenia ciekawości wymienię

część zaproszonych gości.

Także na "Soundscape" usłyszycie

m.in.: Dereka Sheriniaan

(Sons of Apollo), Mike'a LePonda

(Symphony X ), Diego Tejeida

(ex-Haken), Randy'ego George'a

(Neal Morse), Matsa Haugena

(Circus Maximus), Philipa

Bynoe'a (Steve Vai), Andreasa

Blomqvista (Seventh Wonder),

Mike'a Abdowa (Fates Warning),

Brendta Allmana, Gary

'ego Wehrkampa (Shadow Gallery)

oraz Simone'a Mularoni

(DGM). Pewnie część fanów progresu

bardzo chętnie zapozna się

z zawartością "Soundscape",

mnie jednak płyta rozczarowała

brakiem narracji wokalnej i zbyt

mocnym postawieniem na gitarową

wirtuozerię. (3,5)

\m/\m/

Age Of Fire - Through The

Tempest

2022 Sliptrick

Age of Fire to amerykańska

heavymetalowa ekipa, która wystartowała

w roku 1988. W tym

samym roku wydała debiutancki

album "Age of Fire" i przetrwała

do roku 1990. Z Age of Fire powstała

formacja The Village

Idiots, która grała muzykę eksperymentalną,

będąca mieszanką

rocka, funky, jazzu i crossovera.

Działała w latach 1990 - 1993.

Pozostawiła po sobie kasetę demo

"Mindless Nation" (1991), którą

remasterowano i wydano ponownie

w roku 2014. Age of Fire

powrócił do żywych w roku 2018

i od tamtej pory wydał dwa albumy

"Obsidian Dreams"

(2019) i "Shades of Shadow"

(2022). Dyskografię uzupełnia

tegoroczna EP-ka "Through The

Tempest" i prawdopodobnie jest

to moje pierwsze zetknięcie się z

tym zespołem. Na płytce napotkamy

tradycyjny i dość solidnym

heavy metal, z lekkimi echami US

power metalu, czy takiegoż thrashu,

tudzież progresu. Utwory

mają fragmenty ciekawe, ale konkurują

one ze sporym schematyzmem.

Poza tym, choć muzycy

są dość biegli technicznie to, grają

tak jakby "kwadratowo" i bez

większego polotu. I właśnie tego

rozmachu oraz pewnego luzu czy

swobody najbardziej brakuje mi w

muzyce Amerykanów. I w zasadzie

ten element deprymuje odbiór

muzyki z "Through The

Tempest". Do tego mamy jeszcze

zwykły wokal, co raczej nie podnosi

rangi i wartości muzyki Age

of Fire. Choć z drugiej strony

płytkę kończy utwór "Seeds of

Tomorrow", który niesie pewien

intrygujący klimat, a zarazem

komunikuje, że w zespole drzemie

potencjał. Tylko czy warto czekać,

aż stanie się cud i kapela "odpali"?

Sami sobie odpowiedzcie.

(3)

Agora - Empire

2023 Crusader/Golden Robot

\m/\m/

Meksykańska Agora istnieje od

roku 1996. Ma na koncie sześć

albumów studyjnych i koncertówkę.

Ich ostatnią płytą jest

właśnie omawiany krążek "Empire".

Ogólnie rzecz biorąc, Agora

jest przedstawicielem szeroko pojętego

progresywnego metalu.

Punktem wyjścia jest Dream

Theater, gdzieś tam po drodze

zahacza o Queensryche, ale generalnie

kroczy własną drogą tak,

jak zdecydowana większość kapel

tej sceny. Meksykanie na najnowszej

płycie "Empire" charakteryzują

się przede wszystkim melodyjnością

oraz ciągotkami do nowocześniejszych

brzmień (głównie

chodzi o gitary). Kompozycje,

choć złożone i z technicznym podejściem

to, starały się oddziaływać

bezpośrednio na słuchacza,

do czego wykorzystywano świetne

i szybko wpadające w uszy melodie.

Oczywiście nie zabrakło

wszelkich typowych dysonansów

dotykających emocji i klimatów.

Meksykanie nie uciekali też od

wirtuozerii, ale o tym bardziej

przystępnym obliczu. I nie chodzi

tylko o popisy gitarzystów, bo te

można znaleźć również w partiach

basu i perkusji. Mniej, ale

zawsze. Klawisze też są, ale jakoś

strasznie się nie narzucają. W tym

wypadku kilka partii gościnnie

zagrał Derek Sherinian. Chwaląc

instrumentalistów nie można zapomnieć

o wokaliście Eduardo

Contreras. Sprawuje się znakomicie,

no i to kolejny pieśniarz z

klasycznym rockowym i wyróżniającym

się głosem. Całej płyty

słucha się znakomicie, z lekkością

i przyjemnością. Może "Empire"

nie zawiera jakiejś wybitnej i

oszałamiającej muzyki z progresywnym

metalem, ale myślę, że może

być ozdobą nie jednej kolekcji

nie tylko prog maniaków, ale też

ambitniejszego melodyjnego

heavy metalu. (4,5)

\m/\m/

Altar Of Oblivion - Burning

Memories

2023 From The Vaults

Ostatni, jak dotąd, album "The

Seven Spirits" Altar Of Oblivion

wydali ponad cztery lata temu.

Od tego czasu podsuwali słuchaczom

wyłącznie krótsze materiały,

publikowane najczęściej w

formie elektronicznej, nawet jeśli

dotyczyło to albumu koncertowego.

Najnowszy materiał wpisuje

się w tę tradycję o tyle, że to również

MLP, ale tym razem doczekał

się on również fizycznego, winylowego

nośnika. Sęk jednak w

tym, że składające się na "Burning

Memories" utwory zostały

zarejestrowane w roku 2016, po

czym trafiły na kilka lat na półkę,

by dopiero teraz doczekać się premiery.

Trudno więc w jakikolwiek

sposób wyrokować, na ile są one

reprezentatywne wobec przygotowywanego

przez zespół kolejnego

albumu "Proselytes Of The Apocalypse",

ale trzymają poziom. Aż

dziwne, że zespół tak długo zwlekał

z ich publikacją, ale, jak to

mówią, lepiej późno niż wcale.

Tym bardziej, że Duńczycy wzbogacają

tu epicki heavy/doom metal

również innymi elementami:

choćby singlowy, tytułowy opener

jest bardzo nośny, by nie powiedzieć

przebojowy, a wokalista

Mik Mentor śmiało sięga do rozwiązań

typowych raczej dla muzyki

pop. Dla odmiany "Manic

Masquerade" łączy sekcję niczym

z zespołu parającego się metalem

ekstremalnym, mocarne zwolnienia

oraz instrumenty klawiszowe

niczym z lat 70., a efekt końcowy

168

RECENZJE


jest naprawdę udany. Z kolei

doom w najbardziej klasycznej

postaci to surowy "Through The

Night", mroczny, ale i melodyjny.

Dwa pozostałe utwory to krótkie

instrumentale, z których finałowy

"Radiation" potwierdza, że elementy

quasi ambientowe również

sprawdzają się w doommetalowej

stylistyce. (4)

Wojciech Chamryk

Animalize - Tapes from thge

Crypt

2023 Dying Victims Productions

Jak lubicie oldschoolowy speed

heavy metal... to pewnie znacie

już pełen debiut Francuzów z

Animalize, "Meat We're Made

of". Zanim chłopaki wydały ten

krążek, samodzielnie wypuściły

zestaw demówek pod tytułem

"Tapes from the Crypt", co ciekawe,

tylko li na... winylu. Obecnie

"Tapes..." wydawane jest

drugim rzutem przez wytwórnię,

Dying Victims Records. Choć

wydawnictwo nie ma nic wspólnego

z kasetami, tytuł wskazuje

przede wszystkim na podziemie,

Animalize podkreśla, że wyszli z

podziemia i do wszystkiego doszli

absolutnie sami. Na krążku znajdziecie

pięć kawałków utrzymanych

w szybkich tempach, z jazgotliwymi

solówkami i wysokimi,

dynamicznymi wokalami, takimi,

jakie niezmiennie sprawdzały się

na pierwszych płytach Enforcer.

(4)

Strati

Anthem - Crimson & Jet Black

2023 Reaper Music

Bardzo solidnie zrealizowana, pomysłowa,

melodyjna i z ostrym

heavy/ speedowym zacięciem to

płyta. Prawie dwudziesta w dyskografii

Japończyków (kto by je

zliczył?), lecz wcale nie bazuje na

dawno wyrobionej pozycji zespołu,

a wręcz ma szansę zjednać sobie

nowych fanów z innych kontynentów.

Fajnie mi się jej słucha.

Zwłaszcza pierwsze odsłuchy należały

w moim przypadku do

przyjemnych, bo wywarła na

mnie wrażenie speed metalowa

energia wykonawcza, a i melodie

uznałem za wyjątkowo ciekawe.

Niektóre sekwencje gitar (np. w

instrumentalnym "Void Ark", jak

również solówka w "Wheels Of

Fire"), linie wokalne (np. w refrenie

"Snake Eyes" i w lekko orientalizującym

"Mystic Echoes") a

nawet klawiszowe akcenty (na początku

"Faster") podchodzą pod

neoklasyczną progresję, co dla

niektórych może okazać się mdłe

i ciężkostrawne, ale stanowi wyróżniającą

charakterystykę Anthem,

dlatego że oni to robią ze

skośnookim urokiem. W "Roaring

Vortex" instrumentaliści dociskają

słuchacza do gleby groovem, przy

czym ten akurat utwór kojarzy mi

się raz z ostatnim wydawnictwem

Victory, to znów z Rainbow, późniejszym

okresem Tank, a kiedy

indziej ze środkowym wcieleniem

Metal Church. Anthem miesza

rozmaite style chaotycznie, spontanicznie,

w nie zawsze logiczny

sposób. Najważniejsze jednak, że

przez niemal cały czas japońscy

weterani szarżują na maksa jakby

mieli po dwadzieścia lat, w związku

z czym wiele się dzieje na

"Crimson & Jet Black", materiał

brzmi świeżo i porywająco. Na

okładce bardzo pasuje orzeł lądujący

z biletem na koncert w dziobie

- album faktycznie może skłonić

heavy metalowców do wybrania

się na występ. Przy okazji odświeżam

sobie niektóre wcześniejsze

dokonania Anthem. Moim

zdaniem, "Crimson & Jet Black"

wcale nie deklasuje ich wcześniejszej

twórczości, gdyż dawniej wymiatali

równie żywiołowo. Nie

mógłbym z pełnym przekonaniem

napisać, że tutaj jest bardziej

zadziornie czy pod jakimś

innym względem lepiej. Przyznam

za to, że kolejna udana pozycja

dochodzi do przebogatej dyskografii

Anthem. (4,5)

Sam O'Black

Arkham Witch - Beer And

Bullet Belts

2023 Metal On Metal

Na początku, gdy mignął mi nowy

tytuł płyty Arkham Witch

pomyślałem sobie, że komuś

ostatnio się nudziło i naprodukował

całą masę nowych nagrań.

Ale nie, okazało się, że "Beer And

Bullet Belts" to, kompilacja składająca

się z EP-ki "Give Me

Death by Heavy Metal!" (2022),

dwóch niepublikowanych nagrań

oraz nagrań demo i zarejestrowanych

na próbie w latach 2021 i

2022. I w sumie bardzo dobrze,

bo "Give Me Death by Heavy

Metal!" przeleciało gdzieś obok

zupełnie nie zauważone, a szkoda,

bo kawałki z tej płytki są wyjątkowo

udane, ukazujące głównie

drugą twarz Arkham Witch,

tą bardziej dosadną, żwawszą i

energiczną. Czuć w niej trochę

punkowej rytmiki, albo stonerowego

bujania, ale przeważnie jest

to bezpośredni oldschoolowy

heavy metal. Jedyne nagranie,

które można do pisać do typowej

estetyki zespołu, czyli heavy/

doom to sztandarowy utwór

"Arkham Witch". Wspomniane

dwa niepublikowane nagrania

bardzo dobrze pasują do zawartości

EP-ki. Pierwszy "Don't Let

the Bastards Win" jest połączeniem

stoneru i "wiedźmowego"

heavy/doomu. Natomiast "See

You Next Tuesday" wciąga nas do

zabawy swoja punkową energią.

Pozostałe nagrania pochodzą z

demo i prób, więc jakość nagrań

jest dużo surowsza. Poza tym więcej

jest w nich typowego dla Arkham

Witch heavy/doomu. Są

tam niezłe fragmenty, chociażby

"The Hammer of Thor", ale ogólnie

wolę zawartość "Give Me

Death by Heavy Metal!". Generalnie

nagrania demo to rarytas

dla największych fanów Anglików.

(3,7)

Armagh - Serpent Storm

2023 Dying Victims Productions

\m/\m/

Zaczęli od MCD "Venomous

Frost", by po splicie z meksykańskim

Zaghan wydać pierwszy album

"Cold Wrath Of Mother

Earth". Wydany cztery miesiące

przed pandemią furory nie zrobił,

ale fanom prawdziwego metalu

niewątpliwie dostarczył sporo frajdy.

I wreszcie w roku ubiegłym

Armagh postawił przysłowiową

kropkę nad i drugą dużą płytą.

"Serpent Storm" to zdecydowanie

najlepsze dokonanie Armagh,

a może nawet bardziej Jakuba

"Galina" Galińskiego, skoro firmujący

to wydawnictwo skład to

już przeszłość, tak więc dobrze się

stało, że Dying Victims Productions

zadbało o wznowienie tego

albumu. I to nie tylko na najbardziej

odpowiednim dla metalu nośniku,

to jest LP, ale też na kompakcie

i kasecie. Tak, jest też wersja

cyfrowa - dodam gwoli ścisłości,

wszak mamy rok 2023, nie

1988. Jednak gdyby nie blastowe

zrywy i coraz dyskretniejsze, ale

wciąż słyszalne, nawiązania do

black metalu, to śmiało można by

zakwalifikować "Serpent Storm"

do wydawnictw powstałych w

ósmej dekadzie ubiegłego wieku,

bowiem elementy typowe dla tradycyjnego

heavy zdecydowanie

wysunęły się na plan pierwszy.

Dlatego nawet jeśli chłopaki łoją

jak opętani, tak jak w kojarzącym

mi się z Venom "Shadow Walkers"

czy "Death Is Near", to nie

brakuje w tych utworach melodii.

Czasem jest nawet jeszcze bardziej

oldschoolowo, za sprawą zakorzenionego

w latach 70. "Flattened

Rats", stylowego hard rockera

"Industrial District Fever" czy

openera "Woman From The

Hills", rasowego numeru brzmiącego

tak, jakby heavy metal właśnie

powstawał, a nie miał już

czterdziestkę z hakiem. W podobnym

klimacie utrzymany jest

"Mhacha's Height", niczym z czasów

eksplozji nurtu NWOBHM,

ale jednak mnie Armagh najbardziej

zachwycił dwoma utworami.

Pierwszy to "Howling Of The

Black Wind", surowy i totalnie

archetypowy, a przy tym nawet

bez cienia posmaku klimatów

retro, być może za sprawą ekstremalnych

akcentów. No i creme de

la creme tej płyty, "Into The Fumes

Of Deutero-Steel", przede

wszystkim wypadkowa dokonań

Manilla Road i Iron Maiden z

pierwszych albumów, ale w jak

najbardziej pozytywnym kontekście,

z zaczerpniętą z "Ostatniego

taboru" frazą "tabory pędzą dzień po

dniu" - pewnie słuchacze ze świata,

poza nielicznymi, tego hołdu

dla Romana Kostrzewskiego nie

wychwycą, ale nasi fani owszem i

myślę, że to coś więcej niż tylko

wspomnienie frontmana Kata,

lecz raczej coś na kształt deklaracji,

że jego dzieło będzie i już

jest kontynuowane przez młode

zespoły. (6)

Wojciech Chamryk

Avaland - The Legend Of The

Storyteller

2023 Rockshots

Francuski Avaland wystartował

w 2021 roku dużym studyjnym

albumem zatytułowanym "Theater

Of Sorcery". Aktualnie kontynuuje

swoją karierę muzyczną,

wydając krążek "The Legend Of

The Storyteller". Na nim znalazł

się ponownie melodyjny symfoniczny

power metal z epicko-filmo-

RECENZJE 169


wym zacięciem, dodatkowo oprawiony

w dość ciekawą opowieść

fantazy. Takie coś pomiędzy

Kamelot, Rhapsody i Avantasia.

Także pod tym względem nic

się nie zmieniło i tych, co przekonał

debiutancki album francuzów,

z pewnością przyciągnie

również jego kontynuacja. Tym

bardziej że muzycy włożyli w muzykę

sporo wysiłku, wiedzy,

umiejętności, serca i talentu. Myślę,

że bez tego ciężko byłoby

przygotować tak rozbudowane

kompozycje pełne pomysłów, melodii,

nastrojów i emocji. W dodatku

opanować jeszcze współgrające

i potężnie brzmiące orkiestracje,

a przede wszystkim opowieść

to dopiero wysiłek. Ogólnie utwory

i całość przesłania płyty "The

Legend Of The Storyteller" wydają

się być ciekawsze od poprzedniczki,

ale to może tylko odpowiedni

moment przesłuchania

tego krążka spowodował, że tak

pozytywnie przyjąłem tę produkcję.

Wykonanie partii instrumentalnych

na tej płycie jest wzorowe,

wykonawcy takiego stylu

zawsze muszą wykazać się swoimi

wysokimi umiejętnościami. Nie

inaczej jest w wypadku muzyków

Avaland. Dość atrakcyjnie wybrzmiewa

również duet wokalny

panów Adriena G. Gzagga i Jeffa

Kanji. Smaku tej części dodają

również goście, których przybyła

niezła gromadka. Tym razem są

to: Zak Stevens (ex-Savatage/TSO),

Madie (ex-Nightmare/

Faith In Agony), Pierre "Cara"

Carabalona (Eltharia), Ivan Castelli

(Lionsoul), Angele Macabies,

Jens Ludwig (Edguy) i Bruno

Ramos (Sortilege/ex-Manigance).

Brzmienia i produkcja to

również wysoki standard, ale do

tego przyzwyczaili nas wszyscy,

którzy tworzą tę scenę. Także jak

ktoś zna już Avaland albo oddany

jest scenie melodyjnego symfonicznego

power metalu, powinien

zaznajomić się z tym krążkiem

i zastanowić się, czy warto

mieć go na swojej półce. (3,7)

\m/\m/

Avenger Of Blood - Completely

Re-Annihilated

2023 No Life 'Til Metal

Nazwa Avenger Of Blood znalazła

się w HMP gdzieś w okolicach

roku 2008, gdy na rynku pojawiła

się druga płyta Amerykanów. Wydali

wtedy krążek "Death Brigade"

i wówczas też na potrzeby

magazynu powstał z nimi wywiad.

Później było trochę o kapeli

ciszej, chociaż wydali EP-kę

"Spawn Of Evil" (2012) i album

"On Slaying Grounds" (2016).

Niemniej nie wydaje mi się, żebyśmy

o tych wydawnictwach pisali.

Natomiast ich debiutem był

album "Complete Annihilation"

i wydano go w roku 2005. Opublikowała

go mało znana wytwórnia

JCM Records, przez co dostępność

do albumu była raczej

ograniczona. W pewnym momencie

Amerykanie wpadli na pomysł,

aby na nowo przypomnieć

fanom swój debiut. W pierwszej

fazie chcieli go odświeżyć, czyli

dokonać remasteru itd. Niestety

ukazało się to niemożliwe, bowiem

zachowane materiały nie

pozwalały na taki manewr. Po

prostu niektóre jego fragmenty

uległy całkowitemu zniszczeniu.

Z tych przyczyn muzycy Avenger

Of Blood postanowili nagrać muzykę

z "Complete Annihilation"

ponownie. A efektem jest właśnie

omawiana "Completely Re-Annihilated".

Przede wszystkim nagrał

go zupełnie inny skład osobowy.

Z uczestników pierwszej

sesji pozostał jedynie perkusista

Shannon Frye. Jak to wpłynęło

na ostateczny kształt nowej wersji?

Trochę ciężko to zweryfikować,

bo jakość "Complete Annihilation"

z YouTube jest dość słaba,

a oryginał raczej ominął naszą

redakcję. Niemniej wydaje się, że

"Completely Re-Annihilated"

brzmi znacznie lepiej. Całe szczęście

udało się zachować klimat

uwielbienia przez Amerykanów

niemieckiego thrashu w stylu

Kreator, Destruction, Sodom,

Exumer czy Tankard, którą epatował

debiut. Wtedy też było słychać,

że sporą inspiracją dla Amerykanów

był również Slayer i to

właśnie takie zestawienie zbudowało

muzyczną tożsamość Avenger

Of Blood. Ogólnie "Completely

Re-Annihilated" słucha się

całkiem nieźle, choć muzyka - mimo

gorszego brzmienia - lepsze

wrażenie robiła w momencie wydania.

Teraz człowiek jest "otrzaskany"

ze sporą ilością wydawnictw

thrashowych, także ta muza

nie powoduje takiej ekscytacji jak

kiedyś. (4)

Blakearth - Earth Fragments

2023 Pure Steel

\m/\m/

Blakearth powstało w roku 2014

i nie bardzo wiem, dlaczego zespół

czekał na swój debiut dekadę,

w dodatku wydając krótszą

formę nośnika, czyli EP-kę. Jednak

biorąc pod uwagę, że wokalista

Eric Claro najpierw wspomagał

heavy/power metalowy

Thrust, a teraz Tyrant, a także

Motorwulfe to, nie ma co się dziwić,

że z debiutem tak mocno

zwlekano. "Earth Fragments" zawiera

pięć bardzo ciekawych kompozycji,

brzmiących bardzo pikantnie,

utrzymanych w klimatach

US power metalowych z pewnymi

elementami progresywnego

US power metalu oraz tradycyjnego

heavy metalu. Jak ich posłuchacie

z pewnością znajdziecie

naleciałości Iced Eaarth, Malice,

Jag Panzer, Vicious Rumors,

Savatage, a także Judas Priest,

Iron Maiden czy Black Sabbath

z epoki z Dio. Niemniej jak to bywa

w wypadku takich ekip, są to

wzorce, punkt wyjścia, do własnej

interpretacji doskonale znanej

nam muzyki. A Amerykanom wychodzi

to doskonale. Jak wspomniałem,

kawałki są bardzo ciekawe,

trochę się w nich dzieje, ale

generalnie dążą do bezpośredniości

i prostoty. Od pierwszych

dźwięków mają zmusić do headbeningu

ewentualnego słuchacza i

mam wrażenie, że im się to w pełni

udaje. Nie bardzo wiem który

utwór wyróżnić, każdy ma to

"coś". Otwierający "Dead Heart"

ma najwięcej detalów zaczerpniętych

z tradycyjnego heavy metalu

(wspominane Iron Maiden i Black

Sabbath), natomiast taki "The

Raven" ma w sobie najwięcej progresywnych

elementów, najszybsze

na płycie "Temple Of Darkness"

przyciąga klimatem Iced

Earth, "Voyager" wybrzmiewa niczym

power metalowy hymn, ale

jeszcze łatwiej skanduje się refren

z "Warlord". Znakomicie sprawuje

się duet gitarzystów Andy'ego

Pastore'a i Bojana Josicia. Ich

riffy, partie solowe oraz tyrady

rytmiczne to w zasadzie już klasyki.

Dawno nie bawiłem się przy

tak dobrych gitarach. Oczywiście

niby w tle jest sekcja rytmiczna,

ale gra perkusisty Marka Aguirre'a

i basistki Amelii Gioiello pokazuje,

jak można wyjść poza bezpieczną

solidną grę oraz jak kreatywnie

i swobodnie można wymyślić

dobry rytm i nadać muzyce

niezbędny groove. No i wokale

Erica Claro. Znamy go z ostatnich

płyt Thrust, ale teraz chyba

przeszedł sam siebie. A to wszystko

połączyło się w niesamowitą

całość. Może przesadzę, ale za

jakiś czas EP-ka "Earth Fragments"

pewnie stanie się klasykiem

gatunku. Fanów US power

metalu i ogólnie tradycyjnego

heavy metalu namawiam do poznania

tej płytki. No i mam nadzieję,

że duży album tej formacji

podtrzyma dobrą passę i że nie

będziemy musieli czekać na niego

kolejną dekadę. (5,5)

\m/\m/

Blaze Bayley - Damaged Strange

Different And Live

2023 Blaze Bayley Recordings

"Damaged Strange Different

And Live" to ciąg dalszy koncertowego

serialu wydawniczego byłego

frontmana Iron Maiden. Od

dawna wiadomo, że płyty live

sprzedają się słabiej od swych studyjnych

odpowiedników, a teraz

jest to już pewnie jakiś totalny

margines, ale Blaze Bayley regularnie

wydaje je na CD, nie zapominając

przy tym o cyfrowych

edycjach oficjalnych bootlegów.

Jedna z ostatnich, "Live In France"

sprzed czterech lat, bardzo

mnie jednak rozczarowała: nie

tylko dlatego, że nagrano ją w niewielkim

pubie, ale też z racji słabej

dyspozycji wokalisty. Na "Damaged

Strange..." jest pod tym

względem znacznie lepiej, co aż

prowokuje do zadania sobie pytania,

czy czasem ktoś nie majstrował

przy tych nagraniach. Nie są

one pewnie najnowsze, zważywszy

niedawne perturbacje zdrowotne

60-letniego już Bayley'a,

ale z racji opublikowania aż pięciu

numerów z albumu "War Within

Me" powstały zapewne podczas

promującej go trasy. Wokalista

wybrał wyróżniające się utwory z

tej płyty, ze szczególnym wskazaniem

na tytułowy i zróżnicowany

"Warrior". Bracia Appleton mają

w nich spore pole do opisu, a ponieważ

sekcja rytmiczna to ich

kumple z Absolvy, to i pod tym

względem jest bardzo dobrze. A

skoro Bayley, to nie mogło zabraknąć

odniesień do Maiden; dobrze,

że odpuścił "Futureal" i kilka

innych, bardzo zgranych już kompozycji,

sięgając tym razem po

"Judgement Of Heaven", "Fortunes

Of War" i "Como estáis Amigos".

Nawet publiczność, słabiutko

dotąd słyszalna, ożywia się przy

nich znacznie bardziej, co też o

czymś świadczy. Chris i Luke

również stają na wysokości zadania,

z polotem odgrywając partie

duetu Murray/Gers, warto więc

odnotować zwyżkę koncertowej

formy ex wokalisty Maiden. (3,5)

Wojciech Chamryk

170

RECENZJE


Blindstone - Scars To Remember

2023 Mighty Music

Słyszeliście o Blindstone? Ja się

przyznam, że nie i przepuszczam,

że nikt z was również o nich nie

słyszał. No może jest jakiś "rodzynek",

który akurat interesuje

się współczesnym blues rockiem.

Ja lubię, ale nie jest to muzyka

mojego pierwszego wyboru, więc

jak coś do mnie trafi to przez

przypadek. "Scars To Remember"

to już dziesiąty album duńskiego

trio Blindstone, także nie

ma mowy o jakichś tam nowicjuszach.

I to słychać. Poza tym

Duńczycy grają ciężkiego białego

bluesa w stylu Stevie'a Raya

Vaughana, Jeffa Healeya czy

Gary Moore'a. Słychać też echa

Jimi Hendrixa, Rory Gallaghera,

Mahogany Rush czy Deep

Purple. Tych artystów mniej lub

bardziej słuchałem, wiec na nich

się powołuję. No i ogólnie myślę,

że oddaje to klimat, w którym porusza

się Blindstone. Oczywiście

robią to po swojemu, ze swadą i

wielkim wyczuciem. Bardzo się

chwali, że stawiają głównie na dynamikę,

ale nie uciekają od bardziej

nastrojowych momentów

tak jak w "Drifting Away". Nie

bez przyczyny wymieniłem takie

Mahogany Rush i Deep Purple,

bowiem dzięki preferowanej przez

Duńczyków dynamice, wiele momentów

ich białego bluesa brzmi

niczym rasowy hard rock. No i

niby ten blues rock dawno się wypalił,

a ja przy "Scars To Remember"

czuje się jak przy płytach

Vaughana z początku lat 80.

Strasznie lubię tę płytę, dla mnie

nie ma na niej żadnego słabego

momentu. No, ale jestem "piknikowym"

blues-maniakiem, więc

mogę się nie znać. Niemniej nikt

mi nie odbierze radochy ze słuchania

tego albumu i to raczej

przez dłuższy czas, a może nawet

do momentu jak Blindstone wyda

swój kolejny album. Wykonanie,

produkcja i brzmienia nie

przynoszą ujmy, a wręcz stanowią

o sile tego krążka, także same plusy.

Jak nie chcecie mi wierzyć, to

nie wierzcie, po prostu sami

sprawdźcie Blindstone i ich "Scars

To Remember". (5)

\m/\m/

BloodBound - Tales From The

North

2023 AFM

Coś chyba po drodze przeoczyłem.

BloodBound to formacja,

która wraz z tysiącami innych kapel

tworzy scenę melodyjnego power

metalu. Przewodzą jej powiedzmy

Sabaton czy też Powerwolf

i gdzieś tam w drugim szeregu

egzystuje sobie szwedzki

band. I chyba dzieje im się nie

najgorzej, bo jakby nie było

"Tales From The North" to ich

już dziesiąty studyjny album.

Także BloodBound ma doświadczenie

i własny styl... Tak przynajmniej

myślałem do tej pory.

Owszem z power metalu Szwedów

można wyłowić niezłą gromadkę

inspiratorów, ale wydawało

mi się, że ich model power

metalu nabrał własnych, indywidualnych

cech. Niestety słuchając

"Tales From The North" odniosłem

wrażenie, że grupa chce za

wszelką cenę wtopić się w tłum.

Dla niepoznaki dość często chwyta

się patentów z najlepszych czasów

Stratovarius, albo tak jak w

"Drinking With The Gods" sięga

po skoczne, tak aktualnie modne

rytmy piracko-folkowe. Nie mam

pojęcia, do czego zmierzają Szwedzi,

może przez próbę uzyskania

pewnej transparentności, chcą się

dopchać do jak największej liczby

odbiorców. To byłaby dość pokrętna

kalkulacja, wiadomo, że

raczej indywidualność dodaje rozpoznawalności

i winduje na

szczyt popularności. Także coś

umknęło mojej uwadze w rozwoju

tej ekipy i nie mam teraz tak pewnej

opinii o BloodBound. Jak

dla mnie kapela ciągle ma potencjał,

ale musi szukać innych pomysłów,

aby zwrócić na siebie

uwagę większej publiczności.

Przecież na "Tales From The

North" nadal są dość zgrabne kawałki

utrzymane w konkretnym

stylu, acz mocno standardowym

jak na melodyjny power metal.

Pełno w nich chwytliwych melodii,

ciekawych harmonii, niezłych

aranżacji, po prostu sporo dobrego

rzemiosła. W dodatku muzycy

mogą poszczycić się niezłym warsztatem,

dzięki czemu wszystko

zostało bardzo dobrze odegrane.

Umiejętności i walory wokalisty

też są wysokie, ale to wszystko już

ustaliliśmy na samym początku.

Po prostu na "Tales From The

North" nie ma fajerwerków, ale za

to znajdziecie rzetelnie przygotowany

melodyjny power metal.

Niektórych może uwieść swoim

kunsztem, inni przejdą koło tego

obojętnie. A jeszcze jedno, część

"Tales From The North" została

wydana w rozszerzonej wersji, z

dodatkowym dyskiem "Live

From The Dark Realm". Znalazła

się na nim rejestracja występu

zespołu na Metalfest Open Air

2022. Pokazuje grupę w dobrej

kondycji, oraz że ich muzyka

sprawdza się na żywo, momentami

ciekawiej niż w studio. (3)

\m/\m/

Burning Witches - The Dark

Tower

2023 Napalm

Chciałbym zobaczyć miny osób

dotąd sceptycznie nastawionych

wobec Burning Witches podczas

oglądania ich najnowszych teledysków.

Tak okazale Płonące

Wiedźmy jeszcze się nie prezentowały,

a ich wcześniejsza muzyka

nigdy aż tak dosadnie nie wybrzmiewała.

"The Dark Tower"

jest albumem wykraczającym poza

ramy tradycyjnego heavy metalu

zupełnie tak samo, jak "Painkiller"

(1990) w kontekście dyskografii

Judas Priest. Poszczególne

kompozycje są najbardziej

udane, najbardziej charakterne i

najciekawsze w całym dorobku

Burning Witches. Dziewczyny

znajdują się w swojej szczytowej

formie, choć same nie mogą uwierzyć

w niesamowicie pozytywny

odbiór ze strony fanów w postaci

fantastycznych notowań na listach

przebojów. Świadczą o tym

ich oficjalne komentarze w mediach

społecznościowych: "powaliły

nas rezultaty na światowych listach

przebojów!"; "reakcje fanów uważamy

za niesamowite"; "te wyniki dodają

nam sił i sprawiają mnóstwo radości".

Solidnie na to zapracowały, gdyż

są obecnie jednym z najintensywniej

działających młodych zespołów

heavy metalowych na świecie.

Nagrywają nowe wydawnictwa

rok po roku, komponują dzień po

dniu, a przy tym koncertują niemal

non stop. Do tego starają się

rozpowszechniać tradycje gatunku

poprzez kowerowanie klasycznych

utworów - tutaj otrzymaliśmy

przeróbkę Ozzy'ego Osbourne'a

"Shot In The Dark"

(1986) oraz W.A.S.P. "I Wanna

Be Somebody" (1984). Osobiście

nie przepadam za piciem czerwonych

koktajli o podejrzanej konsystencji,

szczerze mówiąc średnio

mi smakują, ale w tym przypadku

nie odmówiłbym. Nawet

nie dlatego, że jutro i tak nastanie

nowy dzień, jak Laura Guldemond

śpiewa w balladzie "Tomorrow".

Większość kawałków przekonuje

najbardziej zobojętniałych

na okrucieństwo, dlatego że w mistrzowski

sposób łączy porywającą

przebojowość z niebanalnymi

środkami szalonej ekspresji.

Chciałbym napisać, że wszystkie

numery pałają płomiennym temperamentem

i obezwładniają żywiołowością,

ale niestety "Heart

Of Ice" obniża poziom energii,

odstaje z zestawu na niekorzyść,

pozwala słuchaczom się rozkojarzyć.

Następujący zaraz po nim

"Arrow Of Time" sunie miarowo,

nieśpiesznie, za to ma swój urok i

nieco nostalgiczny charakter w refrenie.

To samo tyczy się marszowego

"Into The Unknown" z absolutnie

nieziemską wstawką, po

której jednak następuje psychodeliczny

natłok zwariowanych

emocji. Ale już utwór tytułowy

czerpie z groove/ thrashu, a

"Doomed To Die" to thrashowa

młócka z melodyjnymi solówkami

gitarowymi. Nie mniej brutalny

jest "The Lost Souls", nie mniej

agresywny "Evil Witch", zaś "House

Of Blood" nadawałby się na płytę

black metalową. No właśnie,

black metalowe akcenty. Nie postawię

pełnej piątki, dlatego że

ten koktajl jednak nie pachnie do

końca tak niewinnie, jakbym sobie

życzył. Wyplułem połowę.

(4,5)

Sam O'Black

Century - The Conquest Of

Time

2023 No Remorse

Szwecja po raz kolejny okazuje się

muzyczną kopalnią, tym razem

tradycyjnego metalu i hard 'n'

heavy. Starsi czytelnicy pamiętają

doskonale, że nie jest to nic nowego,

bo w pierwszej połowie lat

80. ubiegłego wieku również nie

brakowało tam świetnych zespołów,

poruszających się w takiej

właśnie stylistyce. Staffan Tengnér

i Leo Ekström, obaj znani z

grającego speed metal Toronto,

odwołują się bezpośrednio do

tych właśnie czasów, inspirując

się dokonaniami takich rodzimych

gigantów jak Heavy Load

czy Gotham City. I czynią to naprawdę

na poziomie: słuchając

"Under Siege" Toronto nigdy

bym nie pomyślał, że stać ich na

coś więcej. A tu proszę, numer za

numerem cudownie oldschoolowy,

wręcz archaiczny, melodyjny,

ale też kipiący energią; żadna

stylizacja, tylko żywe, ciągle aktualne

granie. Akurat mnie podo-

RECENZJE 171


bają się te surowsze utwory "The

Fighting Eagle" (pierwszy singiel),

"Black Revenant" czy "Victim In

Chains", ale i te bardziej melodyjne,

jak choćby "Sinister Star" i

"Distant Mirror", w których Tengnér

śpiewa wyżej i czyściej, też

są niczego sobie. Mógłbym tu zresztą

śmiało wymienić każdy z

dziewięciu składających się na na

"The Conquest Of Time" utworów,

bo wypełniaczy wśród nich

nie uświadczymy. I na finał coś

więcej niż tylko ciekawostka:

wszystkie wcześniejsze utwory są

krótkie i zwarte, trwając zwykle 3-

4 minuty, ale w "Servants Of The

Iron Mask" Century poszli na całość,

nadając mu formę znacznie

dłuższej, patetycznej kompozycji

z syntezatorowym wstępem - aż

bierze ciekawość, co równie wciągającego

wykoncypują na kolejnej

płycie. (5)

Wojciech Chamryk

Condenados - El Camino De La

Serpente

2023 Evil Confrontation

Condenados powstało w roku

2005 i pochodzi z Chile. Natomiast

"El Camino De La Serpente"

jest ich trzecim albumem studyjnym.

Przyjmując, że zawartość

tej płyty jest wiarygodna to,

Chilijczycy z zapałem oddają się

graniu doom metalu w starym

oldschoolowym stylu, gdzie momentem

wyjścia jest wczesny

Black Sabbath. Utwory z "El Camino

De La Serpente" są nawet

w porządku, bujają i wybrzmiewają

wiarygodnie. Chilijscy muzycy

przedstawiają różnorodną paletę

kompozycji. Możemy napotkać

kawałki od utrzymanych w

średnich tempach bangerów ("Alma

Podridaę), poprzez rozpędzone

("El Carro y la Torre"), po powolne

i złowrogie ("Tierra de Cementerio").

Mnie jednak najbardziej

przypadły do gustu bardzo

"sabbathowy" "La Mando Del

Destino" i w zasadzie rocker oraz

utwór tytułowy "El Camino De La

Serpente". Pełno w nich fajnych

riffów oraz wyrazistego basu.

Wszystko zagrane jest bardzo rzetelnie.

Najsłabiej wypada tu wokal.

Po prostu jest taki zwyczajny.

Trochę uroku dodaje język hiszpański

(chyba takim porozumiewają

się w Chile). Poza tym album

ma fajne oldschoolowe brzmienie.

Ogólnie czuć, że muzycy

Condenados są oddani staremu

doom metalowi i są pełni szczerego

entuzjazmu, który zresztą potrafią

przekazać. To wystarczyło

przygotować płytę bardzo solidną

płytę. (3,5)

\m/\m/

Crimson Dawn - It Came from

the Stars

2023 Punishment 18

Mediolański zespół Crimson Dawn

zrobił na "It Came from the

Stars" co najmniej dwa kroki

wstecz w stosunku do "Inverno"

(2020). Ograniczył art rockowe i

progresywno rockowe motywy,

zaproponował więcej tradycyjnie

heavy/ power metalowych rozwiązań

oraz postawił na wokal budzący

natychmiastowe skojarzenia

z Bruce'm Dickinsonem. W

warstwie instrumentalnej najnowszej

płyty zaproponował mnóstwo

zróżnicowanych pomysłów, ale

nawet symfoniczno-metalowe

fragmety pozbawił dawnej magii

na rzecz zwyczajności i bezpośredniego

przekazu. W efekcie,

tam gdzie "Inverno" czarowało

niepospolitą atmosferą, "It Came

from the Stars" zapewnia solidną

rozrywkę na wysokim poziomie.

Na upartego oba albumy dałoby

się wepchnąć do kategorii heavy/

doom, ale słuchając jednego po

drugim niekoniecznie można się

zorientować, że słuchamy nadal

tego samego Crimson Dawn.

Szkoda, że Antonio Pecere został

zastąpiony za mikrofonem

przez Claudio Cesari, bo choć

barwa nowego wokalisty pasuje

do nowych dźwięków, jest on zaledwie

imitatorem słynnego szermieża,

który w literaturze sam siebie

zapisał poprzez zadanie pytania,

do czego służy pewien przycisk.

Mimo, że płyta obfituje w

zapadające w pamięci melodie i

świetnie brzmi, a poszczególne

utwory należą do ze wszech miar

udanych, jako całość nie jest spójna.

Zamiast przebiegać płynnie

od początku do końca, gwałtownie

przeskakuje z jednego nastroju

w inny. Kolejne kawałki po

prostu za bardzo się między sobą

różnią. Symfoniczne intro "Prospero's

Castle" jest jednocześnie

skoczne i mistyczne, a następujący

po nim pierwszy regularny

utwór "The Masque of Red Death"

zawiera własne megaciężkie grzmotnięcie

na dzień dobry, co

pasuje jak motylek polny do

strzelby. Dalej numer fajnie się

rozwija i oferuje pierwszorzędne

melodie, konkretny groove udanie

kontrastuje ze zręcznymi zmianami

temp, a klawiszowe oraz gitarowe

solówki zwiększają u wszystkich

poziom dopaminy. Lecz gdy

nachodzi wilczy apetyt na więcej,

"Hunter's Dream" wyłania się jak

gdyby spod kapelusza postaci

przedstawionej na okładce "Accident

of Birth" (1997), zamiast z

mediolańskich kapturów, a przecież

nie przekładaliśmy jeszcze

CD w odtwarzaczu. I znów ta sama

uwaga: "Hunter's Dream" to

kapitalny epicki doom, ale kolejny

numer "Fade Away" bez mydła

kładzie się na receptorach fanów

doom metalu klawiszowym początkiem

wziętym w prostej linii z

melodyjnego euro poweru. Iron

Maiden potrafiło uczynić zaletę z

nagłych przeskoków nastroju w

"Sign of the Cross" (1995), ale dokładnie

to samo w wykonaniu

Crimson Dawn nie sprawdza się

w "The Colour Out of Space", ponieważ

pierwszy przeskok trąci

atrapą oryginału, a kolejne świadczą

o aranżacyjnych niedociągnięciach.

Moim zdaniem Crimson

Dawn nie oddało w pełni sprawiedliwości

swoim nowym kompozycjom

podczas sesji nagraniowej,

nie wykorzystało w pełni ich

potencjału i wydało album, który

w przyszłości będzie się domagać

re - recordingu. (4)

Sam O'Black

DarkFlow - Insane Circus

2023 Self-Released

Okładka mroczna i zachęcająca

do włączenia płyty, etykietka

"shock rock" też niczego sobie, jednak

koniec końców trzy kwadranse

poświęcone na słuchanie debiutanckiego

albumu DarkFlow

mogłem spożytkować znacznie

korzystniej. Teoretycznie wszystko

się zgadza: to mroczne, momentami

nawet urozmaicone granie,

czerpiące z różnych odmian

rocka i metalu, pełne teatralnego

patosu, ale jako całość niezbyt

udane - jakoś nie miałem żadnej

ochoty włączyć "Insane Circus"

ponownie, po tych, powiedzmy,

recenzencko-obowiązkowych odsłuchach,

już tak dla czystej przyjemności.

Nawet fakt, że najciekawszy

jest tu numer aż za bardzo

zakorzeniony w twórczości

Kinga Diamonda, mówi wiele,

ale "Suicidal Headaches" mimo

wszystko ma to coś, nie tylko za

sprawą gościnnego udziału gitarzysty

Andy'ego LaRocque. Własne

pomysły DarkFlow nie robią

już tak dużego wrażenia, szczególnie

w takich "The Masochist" czy

"And Get Well Soon", w którym

Sean Horror postanowił, zapewne

dla odmiany, trochę porapować.

Zespół nie ma stałego perkusisty,

sytuację uratował więc Snowy

Shaw (Mercyful Fate, King

Diamond, Therion), tak więc

warstwie rytmicznej "Insane Circus"

nie można niczego zarzucić,

ale jako całość owa płyta nie zrobiła

na mnie żadnego wrażenia.

(2)

Wojciech Chamryk

Darklon - The Redeemer

2023 No Remorse

Obecny wokalista Omen, Nikos

Antonogiannakis, mógłby postarać

się o przejęcie funkcji lidera

po starszym o trzydzieści lat Kennym

Powellu i kontynuować pod

tą samą, uznaną nazwą, zamiast

hałturzyć z jakimś Darklonem.

Najwyższy czas, żeby skoncentrował

się wreszcie na następcy

"Hammer Damage" (2016), bo

fani Omen czekają już siedem lat.

Póki co ukazała się płyta Darklon

z jego wokalem pt. "The Redeemer".

Po jej pierwszym uważnym

wysłuchaniu odniosłem wrażenie,

że słyszę solidną sekcję rytmiczną,

ale zachodziłem w głowę,

gdzie podziały się melodie. Czyżby

Grecy wydali płytę ukończywszy

zaledwie połowę warstwy instrumentalnej?

Czemu to takie

surowe? Najbardziej melodyjnym

utworem na "The Redeemer" jest

ostatni "Way Back Home", ale zawarte

w nim melodie brzmią tak

niezgrabnie, że aż obciach puszczać

je z głośnika. Nie tego szukam

w muzyce metalowej. Jeśli

chodzi o epicki heavy z Grecji,

zdecydowanie wolę Achelous

"The Icewind Chronicles"

(2022). Niemniej, po dłuższym

obcowaniu z Darklonem doszedłem

do wniosku, że to jednak całkiem

przyzwoity zespół jak na lokalny

underground. Właśnie sekcja

rytmiczna (basista Savvas

Glykis, perkusista Sevan Barsam)

jest ich najmocniejszą stroną.

Trochę trzebaby się z tym albumem

osłuchać i do niego przyzwyczaić,

ale na upartego da się w

niego wgryźć. Całość trwa tylko

trzydzieści pięć minut i składa się

z ośmiu kawałków, więc kończy

się przed nastaniem efektu przejedzenia

się nadmierną ilością

gorzkich orzechów. Przyrównałbym

to raczej do pałaszowania

miski dobrze podgotowanego ryżu

ze spóźnionym dodatkiem

172

RECENZJE


pszczelego miodu na samiutkim

końcu. (2,5)

Sam O'Black

Demolizer - Post Necrotic Human

2023 Mighty Music

Dania piękny spokojny kraj skandynawski,

który nierozerwalnie

kojarzy mi się z klockami Lego,

Larsem Ulrichem, Mercyful Fate

czy King Diamond. Nie można

oczywiście pominąć kultowych

Artillery i Invocator, które

także pozostawiły spory ślad w historii

metalu. Niestety nie widzę

na horyzoncie godnych następców

wspomnianych wyżej kapel.

Od czasu do czasu pojawi się

jakaś formacja, ale przeważnie

przepada w odmętach nijakości. Z

Demolizer jest trochę inaczej.

"Post Necrotic Human" jest albumem

na pewno bardzo dobrze

wyprodukowanym zawierającym

nowoczesny thrash metal, który

może zwrócić uwagę części fanów

w większości tych młodszych,

którzy swoją przygodę z metalem

rozpoczęli w XXI wieku. Kapela

reklamuje się jako zastępca Slayer,

ale do tego jeszcze bardzo daleka

droga. Muzycznie jak już

wcześniej pisałem, jest to nowoczesny,

szybki, europejski thrash

z lekko zachrypniętym wokalem

w stylu brytyjskiego Evile czy

amerykańskiego Warbringer,

które na mnie nigdy nie robiły

wrażenia. Największy problem

jest taki, że po przesłuchaniu nic

nie zostaje w pamięci. Nie mniej

daję im szanse, bo na pewno mają

potencjał na nagranie czegoś

szczególnego. (3,5)

DethOps - Myślonur

2023 BNB

Erich Zann

Długogrający debiut ukazuje

DethOps jako zespół zafascynowany

tradycyjnym heavy i power

metalem. Przywołane w promocyjnym

materiale nazwy Judas

Priest i Angra są więc jego

całkiem dobrymi wyznacznikami,

podobnie jak Iron Maiden, a do

tego młodzi muzycy bez kompleksów

biorą się też za bary z

dłuższymi, rozbudowanymi formami,

kojarzącymi się momentami

z progresywnymi odmianami

ciężkiego grania. Efekt końcowy

to ponad 50 minut klasycznego

hard 'n' heavy na niezłym poziomie:

dynamicznego, zróżnicowanego

i do tego klarownie brzmiącego,

co w dzisiejszych czasach

wcale nie jest takie oczywiste. Aż

osiem z 10 utworów trwa 5-6 minut,

a niekiedy i dłużej, ale są na

tyle urozmaicone, że się nie dłużą,

z racji płynnego przechodzenia

od szybkich do wolniejszych

temp oraz wplatania partii balladowych

czy klawiszowych. Z tradycyjnego

heavy najbardziej przypadł

mi do gustu dynamiczny numer

"Podróż", a z tych bardziej powerowych

jeszcze szybszy "Ex".

"Izual" jest za to bardziej urozmaicony

aranżacyjnie, również w

kontekście partii wokalnych Dominika

Bobka - od czystego śpiewu

do ekstremy, co daje rezultat

bliski starych dokonań Kata. Wyróżniającym

się utworem jest też

singlowy "Adaś" z nawiązującym

do "Dnia świra" tekstem Marka

Koterskiego, a wieńczy dzieło cover

"Niedźwiedzia Janusza" Mirosława

Jędrasa, potwierdzający,

że nieszablonowa twórczość Zacieru

sprawdza się również w taim

stricte metalowym opracowaniu.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Dragonheart - The Dragonheart

Tales

2023 Rockshots

Brazylijski Dragonheart swoją

poprzednią płytę "The Battle

Sanctuary" wydał w roku 2015 i

w zasadzie myślałem, że ten zespół

przepadł czeluściach hevy

metalowego podziemia. A tu proszę,

po ośmiu latach co niektórzy

mogą się cieszyć ich kolejną płytą.

Osiem lat to szmat czasu, trochę

zapomniałem o tej ekipie. Jedynie

co pamiętam to, że Brazylijczycy

byli zafascynowani melodyjnym

power metalem i grali specyficzną

mieszankę współczesnej odmiany

tegoż gatunku z oldschoolowym

europejskim power metalem w

stylu Helloween czy Blind Guardian.

I myślę, że ta ich staroszkolna

oraz bardowska natura pozwoliła

spojrzeć na formację bardziej

przychylnym okiem, a raczej

uchem. Niestety przez te osiem

lat moja fascynacja preferowanym

przez Dragonheart graniem dość

mocno się utleniła. Także podczas

słuchania "The Dragonheart

Tales" nie towarzyszyły mi jakieś

większe uniesienia. Choć muzycy

w proces twórczy na nową płytę

zaangażowali się dość mocno, co

słychać od pierwszej nuty tego

krążka. Po pierwsze owego melodyjnego

power metalu w stylu

Helloween czy Blind Guardian

słyszymy jedynie w rozpoczynającym

"Dragonheart's Tale" oraz w

kończącym "Early Days". Natomiast

począwszy od drugiego kawałka

"Under the Black Flag" Brazylijczycy

kierują się w stronę korsarskiego

heavy/poweru znanego

nam z płyt Running Wild. Bez

mian pozostaje bardowska natura

tej formacji. Czasami heavy metal

wybrzmiewa wyraźniej tak jak w

"Westgate Battlefield", innym razem

muzycy mocniej naciskają na

brzmienia i klimaty celtyckie, co

najwyraźniej słyszymy w "The

Ballad of John Cursed", czasami

dodają czadu i pobrzmiewa to jak

Grave Digger np. w "Plague Maker".

Choć w tym ostatnim też są

elementy, które można usłyszeć w

melodyjno-symfoniczno-powerowych

kapelach. Bywa, że ten "runningwildowskie"

zacięcie przeciera

się z wesołkowatym folkowopijacko-pirackim

wizerunkiem kapelek

a la Alestorm. Ta piracka

otoczka w muzyce łączy się z konceptem,

który przewodzi na "The

Dragonheart Tales". A że jest to

opowieść, podkreślają to króciutkie

intra i przerywniki, niekiedy

będące fabularyzowanymi kreacjami

rozsypanymi po całym albumie.

Bywają momenty, że płyty

słucha się dobrze, ale jak pisałem

na początku "The Dragonheart

Tales" nie porywa mnie. Oczywiście

brzmienia i produkcja jest adekwatna

do takiego wydawnictwa.

Z pewnością gdy ktoś odnajduje

się w takiej muzyce, są to walory,

które pomagają w jej odbiorze.

Także jak ktoś lubi takie klimaty

to, niech zakręci przy tym albumie.

Natomiast ode mnie... (3,5)

Dyspläcer - Temple Heights

2023 Self-Released

\m/\m/

Czasami przeciwieństwa się przyciągają.

Japończycy lubią sobie

upatrzyć europejskiego wykonawcę

lub amerykański zespół, który

nie miałby szans na powodzenie

na Zachodzie, ale przez nich jest

wybierany na nowego idola. Z

drugiej strony, nic nie stoi na

przeszkodzie, żeby nowojorski

kwintet Dyspläcer próbował

przekonać do siebie społeczność

mangi i anime, skoro takie klimaty

kręcą ich najbardziej. Można

dać wiarę, że nawiązywanie

do japońskiej kultury nie wynika

w ich przypadku z koniunkturalnego

czerpania z trendów inspirowanych

ostatnim albumem Iron

Maiden "Senjutsu" (2021), tylko

z autentycznych zainteresowań.

Ekipa Steve'a Harrisa w ramach

promocji wystawiała swoją płytę

w Biedronce. W tym sklepie żadnego

Dyspläcera raczej nie znajdziemy,

a jeśli już, to raczej wśród

zmiotek, szufelek, płynów do mycia

okien i woreczków na odpady.

Tak mi się ta nazwa kojarzy dlatego,

że się chłopaki napracowali, w

konsekwencji doprowadzając do

czystości i porządku; trochę długo

to trwało, ale przynajmniej mucha

nie siada. O ich albumie

"Temple Heights" tyle mógłbym

powiedzieć plus dodałbym, że

akurat ja się przy nim wynudziłem.

Wszystkie utwory trwają jak

dla stanowczo zbyt długo, wydają

mi się monotonne i nieciekawe.

Sam zespół określa swoją propozycję

zwrotem "New Wave of

Kung Fu Heavy Metal". Do tej

pory myślałem, że kung fu to nie

japońska, tylko chińska sztuka

walki, natomiast japońska to by

była judo. Sprawdziłem i okazuje

się, że bohaterowie świata mange

& anime praktykują kung fu, przy

czym dokładne znaczenie tego

terminu to "osiągnięcie wysokiego

poziomu umiejętności w jakiejś

dziedzinie za sprawą wykazania

się ogromną cierpliwością", zaś sama

sztuka chińskiej walki nazywa

się wushu. Wracając do muzyki,

pod względem stylistycznym

Dyspläcer troszeczkę nawiązuje

do obecnego wcielenia Iron Maiden,

ale ja tego kierunku nie popieram,

bo Żelazną Dziewicę cenię

za dawną dynamikę, a nie za

współczesne mielizny. W ostateczności

dałoby się na "Temple

Heights" znaleźć namiastkę kreatywności

w kawałku tytułowym

oraz w "The Way of the Ninja",

lecz niestety efekt kładzie ślamazarne

wykonanie, stawiające naszą

cierpliwość na próbę. Jedynym

w pełni udanym elementem albumu

jest jej okładka, ale jeśli pudełko

ma się kurzyć na półce, to

szkoda kupować. (1)

Sam O'Black

Eleine - We Shall Remain

2023 Atomic Fire

Wraz z "We Shall Remain" zespół

Eleine wraca do swojej zwyczajnej

symfoniczno metalowej

otoczki. Jego podstawą są mocne,

soczyste riffy i nowocześnie brzmiące

gitary, rozstrzelone między

groove, a nu metalem, oraz podobna

potężna sekcja rytmiczna.

W to wszystko wtłoczone są me-

RECENZJE 173


lodie oraz orkiestracje. Melodie są

wciągające i łatwo wpadają w

ucho. Ten efekt uzyskują głównie

dzięki pełnemu emocji głosowi

Madeleine "Eleine" Liljestam.

Dość ciekawie napisane są również

orkiestracje, ale nie ociekają

one nadmiarem aranżacji, a raczej

szwedzcy muzycy przyciągają

uwagę ich prostotą i melodiami.

Od czasu do czasu wokale Madeleine

wspierane są męskim głosem,

zwyczajnym lub growlem,

pojawiają się też nieliczne, ale wyraźne

wielogłosowe klasyczne

chóry. Kompozycje napisane są

dość ciekawie, fani melodyjnego

symfonicznego power metalu z

kobiecym głosem z pewnością

bardzo dobrze się odnajdą na tej

płycie. O brzmieniach już napomknąłem

i potwierdzę, że są bardzo

dobre. Do wykonania również nie

ma co się przyczepić. Szwedzcy

muzycy mają naprawdę bardzo

dobry warsztat. Być może właśnie

owe elementy oraz połączenie

nowoczesności z tradycją danego

kierunku powoduje, że zainteresowanie

Eleine jest spore. Niemniej

patrząc trochę z boku to

krążek "We Shall Remain" i

samo Eleine są jednymi z bardzo

wielu propozycji tej sceny. A mnie

mimo atutów Szwedów zespół

aktualnie do mnie nie przemawia.

(3)

\m/\m/

Elvenking - Reader of the Runes:

Rapture

2023 AFM

O tym, że Elvenking powrócił do

korzeni i odkrył na nowo swoje

muzyczne powołanie, rozwodzę

się już od kilku ich recenzji. Czas

chyba przyznać, że pogański, folkowy

Elvenking to już wartość

stała i to, co wydarzyło się wraz z

wydaniem "Pagan Manifesto"

dziewięć lat temu, pozostanie z

nami na lata. O ile większość zespołów

z wiekiem odcina kupony,

zjada ogon, albo mieli to samo, albo

eksperymentuje - Elvenking

jest w szczytowej formie. Ja naprawdę

z wielką przyjemnością

czekam na nowe płyty i z jeszcze

większą przyjemnością ich słucham.

"Rader of the Runes" to

trylogia, która ze względów technicznych

nie zmieściła się na jednym

krążku. Włosi mieli koncepcję

na całą historię. Wiedzą, co

tekstowo nastąpi, ale pisanie muzyki

rozłożyli na raty. Już pierwszy

rozdział trylogii "Divination"

rzucił mnie na kolana, ujawniając

to, za co najbardziej polubiłam

Włochów na ich pierwszych

płytach - nastrój, świetne

folkowe linie połączone z heavy

metalem. "Rapture" rozwija tę

klasycznie folkowo-heavymetalową

myśl, ale zgodnie z mroczniejszymi

tekstami - nieco dociąża

estetykę. Muzyka na "Rapture"

bywa względem poprzedniczki

bardziej podniosła, elementy folkowe

z kameralnych wioskowych

skrzypiec czasami przechodzą

wręcz w coś w rodzaju orkiestracji.

Druga zmiana względem poprzedniczki

to dodanie mroczniejszych

elementów, w kilku miejscach

zaczerpniętych nawet z ekstremalnych

odmian metalu (nie

mylić z melodeathowym podejściem

kapeli na płycie "The Scythe"),

które z jednej strony odświeżają

brzmienie, a z drugiej zataczają

koło i przywołują growlujące

motywy z korzeni kapeli (jak

na przykład w "To the North").

Nade wszystko jednak "Rapture"

ma naprawdę magiczny klimat,

błyskotliwe, złożone kompozycje

i świetne brzmienie, a nawet puszcza

oko do starych fanów wplatając

znane już melodie z dawniejszych

wydawnictw (posłuchajcie

"The Cursed Cavalier"!). To,

że ten zespół nie tylko się pozbierał,

ale wszedł na takie wyżyny to

dla mnie dowód na to, "że można".

Bardzo bym chciała, żeby

pewnego dnia takie "że można"

dotknęło choćby Evergrey. (5)

Emissary - Emissary

2023 Dying Victims Productions

Strati

Jak przekonują nas Emisariusze,

nie przybywają na Ziemię w pokoju.

Nie przynoszą nam ładu i

harmonii a zniszczenie i chaos.

Ich EP-ka to tylko krótki pokaz

siły, który ma zmusić ludzkość do

padnięcia na kolana przed kosmicznymi

zdobywcami. Kojarzycie

może scenę z Gwiezdnych Wojen

kiedy Komandor Tarkin, chcąc

złamać ducha Książniczki Lei, niszczy

jej rodzimą planetę Alderaan?

Tak samo jest w przypadku

tej płyty, to ma być tylko demonstracja

możliwości Emissary -

krótki ale dewastujący cios. Takie

są intencje zespołu, ale czy pokrywają

się one z rzeczywistością?

Czy naprawdę jest to taka siła i

moc, przed którą ukorzy się cała

Ziemia? Na pewno nie można

odmówić tej muzyce dzikości i

szaleństwa. Trio z Helsinek atakuje

nas wściekłą wersją odjechanego

w kosmos amerykańskiego

power metalu polanego radioaktywnych,

kanadyjskim syropem klonowym.

Jest mocno, ostro, szybko

ale też w miarę technicznie. Melodie

są nietypowe, połamane, i

jak to bywa w galaktycznych klimatach,

cechujące się progresywnymi

wpływami. Dobitnym tego

przykładem jest otwierający "Rising

Order". Płyta mimo że krótka

(5 kawałków + intro) jest bardzo

intensywna i nie daje ani chwili

wytchnienia. No może ździebko

zwalniają przy "Corrupt Champion",

gdzie statek kosmiczny zamieniają

na konie galopujące po

jakieś planecie pokrytej bezkresnymi

stepami. Sami określają

swoją muzykę pięcioma słowami:

heavy, metal, power, thrash, progressive.

To jest ich hasło przewodnie

i rzeczywiście nie sposób

odmówić jemu słuszności. Jest to

nieprzewidywalna i pokręcona

muzyka, co pewnie byłoby zaletą

gdyby…. No właśnie gdyby nie

wkradał się do niej chaos. Dlatego

zamiast złowrogich kosmicznych

zdobywców z Gwiazdą Śmierci na

wyposażeniu, oczami wyobraźni

widzę Emissary, jako Hana Solo

w swoim Sokole Millenium. Kosmicznego

awanturnika, który

nadrabia charyzmą, ponieważ nie

zawsze wszystko idzie według planu.

Ma duże możliwości, ale często

wpada w kłopoty, bywa nieprzygotowany,

więc idzie na żywioł,

robi dużo zamieszania i czasami

wychodzi obronną ręką a

czasami dostaje po głowie. Inni

widzą jego potencjał i wiedzą, że

mógłby dokonać wielkich rzeczy

gdyby wprowadził w swoje życie

nieco dyscypliny i samokontroli.

Tak samo jest z EP-ką Emissary,

jest to dobry prognostyk i pokaz

możliwości, ale muzyka zespołu

wymaga jeszcze doszlifowania, bo

droga od brawurowego przemytnika

do Generała Republiki, jeszcze

nie została pokonana. (3,8)

Grzegorz Putkiewicz

Enforced - War Remains

2023 Century Media

Nie mogę pozbyć się wrażenia, że

na "Kill Grind" sprzed dwóch lat

Enforced grali jakoś swobodniej,

by nie rzec bardziej błyskotliwie.

Oczywiście Amerykanie nie zapomnieli

jak gra się rzetelny i bezkompromisowy

thrash/crossover,

ale ich trzeci album to już taśmowa

produkcja: na wysokim poziomie,

dopracowana, ale bez oryginalności

z rzemieślniczego zakładu

rodem. Wcześniej również było

słychać, że lubią Slayera, bo

wiadomo, kto ich nie lubi, ale na

najnowszym krążku ta fascynacja

jest jeszcze bardziej odczuwalna,

co odziera kilka utworów, zwłaszcza

"Mercy Killing Fields" i "Empire",

z resztek oryginalności. Gorzej,

że przy tych wszystkich blastach,

szybkostrzelnych riffach czy

gitarowych duetach robi się też

monotonnie ("Avarice"), a z niektórych

utworów, zwłaszcza tytułowego,

można by bez większej

szkody po prostu zrezygnować,

dzięki czemu "War Remains" byłaby

może i krótsza, ale na pewno

treściwsza. (3)

Enforcer - Nostalgia

2023 Nuclear Blast

Wojciech Chamryk

Ostatnia płyta zespołu "Zenith"

spotkała się z mieszanym odbiorem

ze strony fanów. Jedni kupili

od razu przebojowe granie Szwedów,

drudzy byli zniesmaczeni

nadmiernym oddaleniem się od

speed metalowych korzeni. W

związku z tym dużo osób czekało

na ten album, żeby zobaczyć w jaką

stronę zespół poszedł - czy już

zupełnie się pogrążył, czy może

ocknął się i powrócił na właściwą

drogę. Pewną podpowiedzią, co

do kierunku, mógł być tytułowy

singiel i jednocześnie teledysk

zapowiadający to wydawnictwo.

Dla tych, którzy woleli wcześniejsze

dokonania zespołu, utwór

"Nostalgia" musiał być jak miażdżący

szczękę lewy sierpowy. Totalny

nokaut i posłanie na deski w

30 sekundzie walki. Pełne oszołomienie,

dzwonienie w uszach, ale

człowiek próbuje jeszcze wstać,

po czym od 45 sekundy otrzymuje

serię potężnych ciosów, po których

już nie jest w stanie się podnieść.

Tylko leży, ze wstrząśnieniem

mózgu i zmasakrowaną twarzą.

Niczym miarowe uderzenia

młota w głowę dochodzi do niego

myśl "to nie będzie speed metalowa

płyta". Powiedzieć, że ten kawałek

to ballada, to powiedzieć za mało.

Opiszę to w ten sposób, Szwed

174

RECENZJE


wyjdzie z Abby ale Abba ze

Szweda nigdy. Utwór rozpoczynają

charakterystyczne gitary akustyczne,

a Olof śpiewa tak, że można

go pomylić go z Agnetha

Fältskog. Dopiero od 1 minuty

wchodzi melodyka, która może

sugerować, że mamy do czynienia

z zespołem rockowym. Kawałek

powoli rozwija się aż do patetycznej

kulminacji, co tworzy

przedziwną całość. Egzaltowaną i

irytującą… ale też intrygującą.

Jest to na pewno oryginalne i głęboko

wierzę, że tylko zespół ze

Szwecji jest w stanie coś takiego

skomponować. Nie wiem, czy

przez przewrotność wybrali tak

specyficzny kawałek na singiel, bo

jedna piosenka z Enforcer jednak

Abby nie czyni. Cała płyta jest

mimo wszystko metalowa, ale to

raczej ewolucja stylu obranego na

"Zenith". Kosmiczne intro nie

mówi jeszcze w jakim kierunku

zespół idzie, ale już otwierający

"Unshackle Me" wyraźnie wskazuje

na mocarny glam metal - być

może na sterydach, ale jednak

glam metal. Gdy już człowiek pogodził

się z tym faktem, pojawia

się przeciągły krzyk Olofa, jakby

chciał wywrzeszczeć "aaaaaa nabrałem

was" i wchodzi z "Coming

Alive" na obrotach przywodzących

na myśl debiut zespołu. Fajny,

szybki kawałek, który może

podobać się fanom z obu stron

barykady. Po czym rozgrzane głowy

chłodzi następny w kolejności

"Heartbeats", w którym inspiracje

Dio nie są specjalnie ukrywane.

Zespół znowu przyśpiesza w

"Demon", gdzie mamy chwytliwy

miks Mercyful Fate z glamowym

klimatem. Nie zwalniają w "Kiss

of Death" i jeszcze docisną w Metal

Supremacia, ale już pozostałe

kawałki są raczej w średnich tempach.

Oprócz "Nostalgia", na płycie

wyróżnia się jeszcze "Keep The

Flame Alive". Prawdopodobnie

jest to bardzo dobry kompozycyjnie

kawałek, ale ja mam z nim

problem i nie obejmuje go swoim

ograniczonym umysłem. Jedyne

co mogę o nim napisać to to, że

ma dziwne gitary i połamany

rytm. Poza tymi dwoma kawałkami,

mamy tu dobrze zagrany,

przebojowy i melodyjny metal

czerpiący garściami z lat 80. Jeżeli

nie masz oczekiwań od Enforcer,

że powinni grać speed metal, to

jest to naprawdę fajny album, którego

dobrze się słucha. No, może

czasami przydarzy im się lekko

przynudzić, ale jest to cały czas

mocna, metalowa pozycja. Enforcer

na swoją wizję i dobrze

wie, jak malować używając wielu

muzycznych klisz. Zrobił z tego

swój własny styl, który można

obrazowo przedstawić w następujący

sposób. Wyobraźcie sobie

najdzikszą imprezę podczas nagrywania

"Hear 'n Aid" w 1985r.

Tony prochów, alkoholu, dziewczyn,

mężczyzn i ponad 40 muzyków

zebranych przez Dio - od

Halforda przez Dokken, Mötley

Crüe do Yngwie Malmsteen i

nawet Journey. Są tam naprawdę

wszyscy. Wyobraźcie jeszcze sobie,

że w trakcie imprezy nastąpił

wyciek z pobliskiej elektrowni

atomowej napromieniowujący całą

okolicę. Dzieci narodzone po

tej imprezie, założyłyby zespół,

który grałby właśnie taką muzykę

jak na opisywanym powyżej albumie.

(4)

Evile - The Unknown

2023 Napalm

Grzegorz Putkiewcz

Materiał dotyczący poprzedniej

płyty Evile "Hell Unleashed" został

zaplanowany na 79. numer

Heavy Metal Pages, ale ukazał się

dopiero w numerze 80., ponieważ

ja za bardzo odleciałem w zadawanych

pytaniach, a oni nie

wiedzieli co odpowiedzieć, w

związku z czym musiałem przeznaczyć

dodatkowy czas na przyszykowanie

bardziej standardowych

pytań i po raz drugi zaczekać

na odpowiedzi. Od tego

momentu żyłem z przeświadczeniem,

że brytyjskich thrashersów

nie ma co prowokować, bo oni

chcą wszystkich pozabijać, a nie

snuć refleksje nad życiem doczesnym.

Możliwe, że wtedy tak właśnie

było. Ale dziś lider Oli Drake

publicznie deklaruje, że czuje się

w sposób trudny do wyjaśnienia

słowami. Coś jednak skłoniło go

do zatrzymania się w morderczym

pędzie i do refleksji nad darowaniem

innym nowego życia. Właśnie

nie bezlitosną młóckę, a urodzenie

dzieci uznał za najwspanialszą

rzecz, jaka mu się w całym

życiu przytrafiła. Alternatywne

emocje towarzyszą alternatywnej

muzyce i vice versa. Dotąd Evile

grało coś jakby skrzyżowanie Metalliki

z Megadeth, ale inaczej i

przede wszystkim mocniej, tak w

kierunku obrzeży thrashu z death

metalem, choć bez growlowania.

"Hell Unleashed" walił jatką prosto

w uszy. "The Unknown" na

uszach się nie zatrzymuje i próbuje

dotrzeć głębiej, przez kanał

słuchowy aż do mózgu. Stylistycznie

ma więcej wspólnego z

doom metalowym ciężarem niż z

death metalową masakracją, dlatego

nie wydaje mi się, żeby

wszyscy dotychczasowi fani Evile

w pełni polubili nowy album za

pierwszym odsłuchem: niekoniecznie

tego oczekiwali. Pragnę w

tym miejscu krzyknąć do wszystkich,

że warto otworzyć się na

thrashowy nonkonformizm, ale

Metallika z Megadethem skazali

eksperymenty na uprzedzenie

już ćwierć wieku temu. Nonkonformizm

w thrash metalu raczej

nie zdobędzie uznania, na jakie

zasługuje. W poprzednim numerze

HMP postawiłem piątkę Detraktorowi,

strącając Overkill

"Scorched" z górnej półki. "The

Unknown" nie idzie w zaparte aż

tak daleko, bo stanowi innowację

tylko w ramach katalogu Evile, a

nie w ramach całego metalu. Niższe

nastrojenie gitar czy tłuste

grzęźnięcie w pojedyncznych nutach

cechowało już Black Sabbath.

Tu nie dzieją się żadne numetalowe

odchyły. Dlaczego więc

w polskich mediach pojawiają się

krytyczne opinie? Chyba za mało

tradycji, a za dużo kreatywności.

Ja to doceniam i na przekór co

poniektórym polecam "The Unknown".

Niech życie góruje nad

śmiercią. (5)

Sam O'Black

Explorer - Still Alive… And

Now

2023 Pure Steel

Mamy tu kolejnego przedstawiciela

włoskiej sceny metalowej,

która niestety od wielu lat przyzwyczaiła

nas do wypuszczania

zespołów prezentujących dość

przeciętny poziom. Owszem od

czasu do czasu można wyłowić

kilka perełek jak chociażby Burning

Nitrum czy MadMaze, ale

to są wyjątki i niestety Explorer

się do nich nie zalicza. Zespół

przedstawia się jako przedstawiciel

speed metalu, ale jak dla mnie

jest to bardziej thrash metal stylistycznie

nawiązujący do połowy

lat 80. i amerykańskich kapel jak

Anvil Bitch, Holy Terror czy

Killjoy. Muzycznie może i nie

jest najgorzej, jest w miarę szybko,

ale i nudno, wszystkie utwory

są do siebie podobne, nic się nie

dzieje, a na domiar złego gitarzysta

Billy, który odpowiada również

za wokale, śpiewa tak, jakby

mu się nie chciało. Przesłuchałem,

bo musiałem, żeby napisać

recenzje, a jak chcecie ocenić sami

ten materiał to droga wolna. (2,5)

Erich Zann

Fairytale - Army Of Ghosts

2023 Pure Steel

Fairytale są z Niemiec, istnieją

od ponad 20 lat i mają na koncie

trzy albumy, wypełnione heavy/

power metalem. Najnowszy "Army

Of Ghosts" to koncept, oparty

na różnych opowieściach ze

świata horroru, a więc tematyce

nader bliskiej metalowej braci.

Nie da się nie zauważyć, że zespół

poczynił pewne postępy, ma też

naprawdę niezłego, uniwersalnego

frontmana, ale to jednak wciąż co

najwyżej II liga. Dzieje się tak, ponieważ

za dużo tu w poszczególnych

utworach bezpośrednich

nawiązań do Iron Maiden, solowych

płyt Bruce'a Dickinsona,

Saxon czy Mercyful Fate. Oczywiście

słucha się tego nieźle, a

zwłaszcza w "Possessed" i "Horace

P", zaś wspomniany już Carsten

Hille sporo wnosi do wielu utworów,

choćby totalnie archetypowego

"Alive" czy zróżnicowanego

"1428", ale wiadomo po co bym

sięgnął, mając do wyboru zakup

tej płyty czy jakiegoś oryginału z

lat 80… (2,5)

Wojciech Chamryk

Fateful Finality - Emperor Of

The Weak

2022 Blood Blast

Na piątym już albumie Fateful

Finality potwierdzają, że heavy/

thrash metal wciąż trzyma się w

Niemczech mocno. I od razu, w

tytułowym openerze, ostro dokładają

do pieca, łojąc nie tylko na

najwyższych obrotach, ale i całkiem

zmyślnie. Inna sprawa, że to

granie mocno zakorzenione w dokonaniach

Exodus ("Live Amid

Warfare") czy Slayer ("Time

Bomb"), ale jednocześnie na tyle

zindywidualizowane, że nie ma

mowy o jakichś zbyt wyraźnych

zapożyczeniach. Składający się z

11 utworów materiał jest też przy

tym dość zróżnicowany: szybsze

numery przeplatają się z tymi

utrzymanymi w średnich tempach

("Stealth Aggressor"), pojawiają

się też partie balladowe ("When

Peace… Is The Demand"), a bywa

i tak, że mamy to wszystko w je-

RECENZJE 175


dnym utworze ("From Creator To

Victim"). Gitarowy duet Patrick

Prochiner i Simon Schwarzer

zapewnia nie tylko riffy i solówki,

bowiem obaj też śpiewają, co daje

zróżnicowanie również w warstwie

wokalnej. Nie da się przy tym

ukryć, że lepiej wypadają w tych

agresywniejszych partiach, melodeklamacja

w zwolnieniu "The

Man He Was" wypadła bowiem

słabiutko - ale i tak warto "Emperor

Of The Weak" posłuchać. (4)

Wojciech Chamryk

Freedom Call - The M.E.T.A.L.

Fest

2023 Steamhammer/SPV

Freedom Call to dla mnie taki fenomen.

Zespół jest porównywany

do Helloween i Gamma Ray i

niekiedy równie hołubiony. Zawsze

mnie to dziwi, bo choć faktycznie

pierwsze produkcje były

bliskie swoim pierwowzorom to, z

czasem Chris Bay i jego Freedom

Call coraz bardziej pogrążali się w

coraz słodszych melodiach. Mimo

wszystko ich popularność utrzymywała

się na wysokim poziomie,

a nawet ciągle się rozrastała.

Także do tej pory formacja nagrała

dziesięć studyjnych albumów i

trzy koncertówki. Jeśli chodzi o te

ostatnie, były to "Live Invasion"

(2004), "Live in Hellvetia"

(2011) i właśnie omawiany tegoroczny

"The M.E.T.A.L. Fest".

Ten koncertowy album powstał

niejako przez przypadek. Muzycy

dowiedzieli się, że na Metalfest

2022 w Pilznie będzie profesjonalny

sprzęt nagrywający i postanowili

to wykorzystać. Niemniej

jego zawartość to nie tylko występ

w Plznie, ale również fragmenty

koncertu z Ratyzbony z tego samego

roku. Także materiał z "The

M.E.T.A.L. Fest" stanowi kompilację

z tych dwóch wydarzeń.

Wszystko jest świetnie dopracowane,

iż w zasadzie nie słychać, że

poszczególne nagrania pochodzą

z różnych miejsc. Choć zespół zastrzega

się, że nie chodziło im o

perfekcje w dopracowaniu nagrań,

a raczej o ich autentyczność to, jednak

ogólnie całość jest doskonale

dopieszczona i doszlifowana.

Zdecydowanie ułatwia to odbiór

zarejestrowanego materiału. Zresztą

ułożony jest on tak, że chce

się go słuchać. Mam nadzieję, że

właśnie to mieli na myśli muzycy

i program płyty jest porównywalny

z tym, co działo się na koncertach.

Kawałki eksponują chwytliwość

melodii i ich porywający

drive. Nie denerwuje to tak jak w

niektórych momentach płyt studyjnych,

ale one nie mają tej koncertowej

atmosfery, którą czuć od

początku na "The M.E.T.A.L.

Fest". Także jeśli chodzi o część

audio tego wydawnictwa, jest zdecydowanie

dobrze i szczerze mówiąc

pozwoliło mi to spojrzeć na

Freedom Call znowu przychylnie.

Oprócz wersji audio "The

M.E.T.A.L. Fest" ma również wariant

filmowy. Niestety rzadko

bywa, aby wytwórnie w tym formacie

wysyłali promówki. Niemniej

wierzę, że ruchome obrazki

równie udanie oddają zamysł tego

wydawnictwa. Poza tym zawierają

więcej ciekawostek, jakieś ciekawostki

zza kulis, jakieś wydarzenia

z lotniska Eventhall w Regensburgu

oraz parę migawek z

70000 Tons Of Metal. Także

każdy fan Freedom Call powinien

być zadowolony z propozycji

ze strony swojego ulubionego zespołu.

(4)

\m/\m/

Gatekeeper - From Western

Shores

2023 Cruz Del Sur Music

Płyta ta rodziła się w lekkich bólach.

Pierwotnie miała zostać wydana

w 2021, ale pandemia pokrzyżowała

plany (nie tyle wydawnicze,

ile samo domknięcie

płyty). Co więcej, z zespołu musiał

odejść JP Abbound - nie dość,

że jego koncepcje nie szły tą

samą drogą, co Jeffa Blacka, to

jeszcze mieszkał daleko. Ten drugi

zaś przyjmując nowego wokalistę,

Tylera Andersona, postanowił

zacząć od zera, wyrzucają w

diabły wszystko to, co powstało z

JP. Tak oto zrodziła się epicka,

wyważona "From Western Shores".

Sama jestem zaskoczona, jak

bardzo jestem rozkapryszona słuchając

Gatekeepera. EP bardzo

mi się podobała, ale kuriozalne

rozdarte wokale JP wydawały mi

się przesadzone. Tak się jednak

do nich przyzwyczaiłam, że słuchając

"From Western Shores" z

Tylerem, mam wrażenie, że

Gatekeeper zmiękł jak zawinięty

w folię bochenek chleba. To moje

rozkapryszenie nie oznacza, że

Tyler wszędzie wprowadza klimat

Warlord-Hammerfall. Co prawda

taka - właśnie łagodna - jest jego

bazowa forma śpiewania, ale

tam, gdzie trzeba, potrafi też i zakrzyczeć

i po bardowsku wokalizować.

Takie zresztą było założenie

Jeffa - nowy sitkowy musi być

wielozadaniowy. Bo też i sam Gatekeeper

nie jest płaski. Dużo się

na tej płycie dzieje! Począwszy od

podniosłego numeru tytułowego,

przez dynamiczny "Death on

Black Wigns", majestatyczny (niemal

po eternalchampionowemu)

"Shadow and Stone", aż po manowarowy

"Keepers of the Gate".

Co ciekawe, jeśli i Wy słuchając

tej płyty, macie takie skojarzenie,

nie jesteście w błędzie. Chłopaki

chciały właśnie stworzyć epopeję

w stylu "Battle Hymn". A jeśli kawałek

"Twisted Towers" skojarzył

Wam się - jak mi - z Twisted Tower

Dire, też jesteście na dobrej

drodze. Gatekeeper nie jest pierwszym

współczesnym zespołem,

który bije pokłony przed tymi

Amerykanami. Może i droga do

narodzin tego wydawnictwa była

wyboista, ale koniec końców mamy

dobrą, epicką i naprawdę

przemyślaną płytę. (4,3)

Ghost - Phantomime

2023 Loma Vista

Strati

Dość popularny ostatnio Ghost

zdecydował się na wydanie EP-ki

"Phantomime". Ponoć u nich to

taki cykl. Najpierw większe wydawnictwo,

a później mniejsze (albo

na odwrót). Na "Phantomime"

umieścili covery różnych kapel i

artystów, tak więc na płytce znajdziecie

w interpretacji Ducha "See

No Evil" (Television), "Jesus He

Knows Me" (Genesis), "Hanging

Around" (The Stranglers), "Phantom

of the Opera" (Iron Maiden) i

"We Don't Need Another Hero"

(Tina Turner). Może ci, co na co

dzień słuchają Szwedów, będą zachwyceni

ich talentem i wyobraźnią,

mnie niestety mina mocno

zrzedła. Nie bardzo mogę się odnieść

do nagrań Television czy

The Stranglers, nie słucham ich

na co dzień i nie wiem, czy w

ogóle je słyszałem wcześniej. Niestety

przeróbki Genesis, Tiny

Turner, a szczególnie Iron Maiden

zupełnie nie przemówiły do

mnie! Zdecydowanie wolę oryginały,

są nie do ruszenia! Nie mam

pojęcia, czy szwedzcy muzycy podeszli

do zadania bez serca (na

odczep), czy też po prostu nie wyszło

im, ale po "Phantomime" już

nie sięgnę, szkoda czasu. Wiem,

że fanom Ghost będzie to w niesmak,

no ale jak ktoś lubi słuchać

takich kreacji to, proszę bardzo.

Ja nie muszę. (1)

\m/\m/

Grim Justice - Justice in the

Night

2023 Pure Steel

Jak włączyłem tę płytę po raz

pierwszy to pomyślałem sobie - o,

coś dobrego się zapowiada. Fajne,

trochę archaiczne granie w stylu

NWOBHM spod znaku Angel

Witch czy Diamond Head z fajnym

dziewczyńskim wokalem.

Specjalnie nie piszę kobiecym, bo

ma właśnie taki dziewczyński

charakter, coś trochę w stylu Ann

Wilson z Heart, tylko że nieco

niżej i z lekkim niemieckim

akcentem. Nie ma w tym śpiewaniu

żadnego wyrachowania, tylko

bezpretensjonalność i pewna ujmująca,

młodzieńcza naiwność.

Dlatego też byłem przekonany, że

ta płyta to debiut Grim Justice i

zaskoczyło mnie to, że to już ich

trzeci album, a zespół istnieje już

13 lat. Widać, że nastoletni duch

ich nie opuszcza. Mniejsza z metryką,

otwierający "Justice in the

Night" to mocny, przebojowy

wstęp, który zaostrzył mi apetyt

na całą płytę. Fajnie, z kopem i

buja. Tak jak już pisałem na początku,

lekko to archaiczne, lekko

niedoskonale, ale z charakterem.

Kolejny kęs w postaci "Curse of

the Moon" również dobrze smakuje.

Rytmiczne nabijamy riff i linia

wokalna niczym pieśń bojowa

śpiewana przez celtycką wojowniczą

księżniczkę. Celtycką, dlatego

że mimo że zespół pochodzi z

Austrii, to w głosie wokalistki słyszę

lekko irlandzką melodykę.

Nie zrozumcie mnie źle, w tej muzyce

nie ma nic z folku, po prostu

mam jakieś bliżej niesprecyzowane

skojarzenia z irlandzkimi wokalistkami.

W każdym razie so far

so good, mówię sam do siebie, póki

co mamy dwa miłe dla ucha,

klasyczne kawałki. Oj fajnie, naprawdę

fajnie… i potem w "(This)

Dark Soul (of Mine)" zaczyna się

kombinowanie ze spokojnymi,

balladowymi wstawkami, które w

sumie pojawiają się już do końca

płyty. Nie ma w tym nic złego, po

prostu dwa pierwsze utwory spowodowały,

że miałem zupełnie inne

oczekiwania. "(This) Dark Soul

(of Mine)" zaczyna się akustycznymi

gitarami, ale spokojna

Wasza rozczochrana, potem przechodzi

w przyjemną heavy metalową

galopadę. Nie jest to galop

konia dosiadanego przez Conana

176

RECENZJE


albo Szarża Lekkiej Brygady, tylko

miła i beztroska gonitwa przez

zielone pola obsypane kolorowym

kwieciem. W "(The) House (That

Lies) in the Shadows" zespół znowu

daje do pieca, ale nie jest to

kawałek równie przebojowy jak

początek płyty. Odnoszę wrażenie

jakby był zrobiony trochę na

siłę, bez jakiegoś konkretnego pomysłu.

"Terminus III" to już typowa

ballada z nastrojowymi zwrotka

i podniosłym refrenem. Natomiast

"Hey Angel" to nie taka typowa

ballada dla heavy metalowego

zespołu inspirującego się NW

OBHM. Pierwsza zwrotka jest

nieco intrygująca, ponieważ przywodzi

na myśl The Gathering i

Anneke van Giersbergen. Mogłoby

być bardzo ciekawie, ale

uważam ze całość nieco psuje trochę

banalny refren. Niczego jednak

zespół nie popsuł w "When

Night Falls", w którym zespół mocno

zagłębił się w klasyczny hard

rock z lat 70., urozmaicony wciągającym

wstępem granym na pianinie.

Album zamyka środkowo -

sabbatowski "Argus", który muzycznie

bardzo mi pasuje, ale nie do

końca współgra z wokalem. Takie

dźwięki najlepiej smakują jednak

z mocnymi i bardzo technicznymi

męskimi wokalami. Nie mniej jest

to całkiem fajny kawałek. Podsumowując

jest to płyta dosyć nierówna,

ale charakterystyczna i co

by nie mówić oryginalna. Przez to

nie każdemu się spodoba - taka

już dola zespołów odstających od

standardu. Albo poczujesz ich wizję

albo ją odrzucisz. W takich

przypadkach rzadko są stany pośrednie.

(3,8)

Grzegorz Putkiewicz

Green Labyrinth - Sequences

2023 FastBall

Green Labyrinth istnieje od roku

2008 i pochodzi ze Szwajcarii. W

roku 2014 wydali debiut "Shadow

of My Past", na którym

śpiewała Lara Senn. Aktualnie za

mikrofonem mamy Seraina'e

Schöpfer oraz najnowszy, tegoroczny

album Szwajcarów "Sequences".

Składa się na niego

dziewięć długich i rozbudowanych

kompozycji utrzymanych w

konwencji melodyjnego symfonicznego

power metalu, w których

dość często przemykają elementy

bazujące na progresywnym metalu.

W większości utworów gitary

pracują mocno, a perkusja i bas

dość dosadnie. Klawiszy jest też

sporo, ale utrzymują one równowagę

pomiędzy pozostałymi instrumentami.

W to wszystko wtopione

są wysmakowane nieprzesadzone

orkiestracje. Oczywiście

Szwajcarzy nie unikają melodii,

które są głównie wyraziste i konkretne

oraz podkreślane przez

pełny, soczysty i mocny głos nowej

wokalistki. No i generalnie to

one nadają muzyce Zielonego

Labiryntu charakteru. Od czasu

do czasu głos Seraina'e wspierany

jest męskim growlem tak jak w

"Dreamland" czy "Trapped Soul".

Kompozycje zbudowane są dość

ciekawie i dzieje się w nich sporo

ciekawego. Poruszają różne emocje

oraz klimaty, ale generalnie

chodzi o to, aby dostarczyć słuchaczowi

przyjemnych doznań.

Produkcja i brzmienia "Sequences"

utrzymane są na poziomie,

także fani melodyjnego symfonicznego

metalowego będą mieli co

posłuchać. Niestety mnie ta płyta

nie poruszyła większych emocji,

tak jak wielokrotnie już napominałem,

coraz rzadziej czerpię z takiej

muzyki przyjemność. Niestety.

(3,5)

\m/\m/

Hammerhead - Lords of the Sun

2023 High Roller

W latach 1977-1978 działali jako

Destroyer. Od roku 1978 do

1986 używali nazwy, pod którą

ich znamy, czyli Hammerhead.

Był to ich podstawowe lata kariery.

W tym czasie wydali dwa dema

i singiel ("1978 Demo", "Time

Will Tell", "1984 Demo"). Niestety

mimo potencjału nikogo nie zainteresowali,

w sensie, że nikogo

ze włodarzy wytwórni. W latach

1995 i 1996 nastąpiła pierwsza

próba reaktywacji, która w sumie

udała się dopiero w roku 2005.

Od tamtej pory wydali dwie kompilacje

i trzy pełne albumy. Trzecim

jest właśnie omawiany "Lords

of the Sun". Oczywiście ich muzyka

ciągle bazuje na raczkującym

flegmatycznym heavy metalu rodem

z lat 70., z niesamowitymi

melodiami, barwnymi riffami,

które mają oparcie w konkretnej,

ale i pomysłowej sekcji rytmicznej.

W sumie więcej tam jest

hard rocka i heavy rocka zagranego

do bólu klasycznie i w sposób

znany jedynie na przełomie

lat 70. i 80 w Brytyjskim Królestwie.

Główną ozdobą tego albumu

są dwie części kompozycji tytułowej

"Lords of the Sun". Pierwsza

część "Blood And Sand/Coup de

Gengis Khan - Genhgis Khan

2019 LM

Gengis Khan wystartował w Bolonii

w roku 2012. Pierwszy album

"Gengis Khan Was a Rocker"

opublikowali w roku 2013.

Natomiast EP-ka "Gengis Khan"

jest ich drugim wydawnictwem.

Myślę, że po sześciu latach chcieli

się przypomnieć, co poniekąd im

się udało. EP-ka zawiera cztery

utwory utrzymane w stylu topornego

oldschoolowego heavy metalu,

z naleciałościami europejskiego

heavy metalu rodem z lat

80. typu U.D.O., Faithful

Breath, Crossfire, Ostrogoth

itd. Są również odniesienia do

hard rocka, power metalu czy

speed metalu, jednak oprawa jest

współczesna i mocno nawiązuje

do NWOTHM. Sporo jest niezłych

i wyrazistych riffów, ciekawych

patentów, znośnych melodii,

w dodatku niesionych przez

gardłowo-nosowy wokal, bardzo

pasujący do solidnej całości. No i

ta solidność wystarcza, aby zainteresować

fana tradycyjnego

heavy metalu. Tak przynajmniej

mnie się wydaje. Do muzyki pasuje

również wizerunek oraz tematyka

kawałków wymyślona przez

Włochów, czyli mongolskich wojowników.

Ogólnie jest to bardzo

solidna pozycja, która może się

spodobać (lub nie) maniakowi

tradycyjnego heavy metalu. Niestety

współczesna scena wypluwa

takich pozycji całą masę. (3,5)

Gengis Khan - Colder Than

Heaven

2021 Steel Shark

Trzy lata później Włosi wypuszczają

swój drugi pełen krążek.

Choć tym razem zawiera jedynie

siedem kompozycji i nawet nie

Gras" trwa ponad 15 minut,

druga "Threnody/Dreamscape" blisko

10 minut, w sumie 24 minuty

brytyjskiego klasycznego heavy

metalu z pewnymi elementami

progresji. Mimo tak potężnej

dawki muzyki ani trochę nas nie

przytłacza. Myślę, że muzycy bardzo

dobrze i z wyczuciem zaaranżowali

te dwie kompozycje. Ani

przeważające motywy hard rockowo/heavy

rockowe, ani też dość

subtelne aranżacje progresywne,

nie tłamszą naszych doznań.

Wręcz odwrotnie, wszystkie pomysły

są zwiewne, lekkie, ciepłe i

ciągle płyną do przodu, odwracając

jedynie uwagę, że kradną nam

trwa 35 minut. No, ale w latach

80. nie było to nic szczególnego.

Właśnie takie LP też publikowano.

Muzycznie i wizerunkowo

nic się nie zmieniło. Ciągle jest to

toporny oldschoolowy heavy metal

z wyraźnymi wpływami lat

80., z różnymi naleciałościami.

Już otwierający "No Surrender"

swoim prostym heavy metalowym

wydźwiękiem ustawia nas do odbioru

całości "Colder Than Heaven".

Natomiast w bardziej dynamicznym

utworze tytułowym odnajdziemy

wyraźne wpływy power

metalu. W kolejnym, powolnym

"He's The King" napotkamy

skondensowaną toporność. Za to

"Reinventing The Fire" atakuje nas

od razu niezłym riffem i ogólnie

dość ostrym pazurem, pokazując,

że muzycy Gengis Khan nie unikają

mocy. Podobnie wybrzmiewa

"Time To Kill". Natomiast w padającym

w ucho "Taken By Force"

odnajdziemy sporo zapożyczeń z

hard rocka. Ostatni, zamykający

całą płytę "War In The Fields",

niby trochę pełźnie, ale co jakiś

czas nabiera prędkości i o dziwo

wybrzmiewa niczym kawałek formacji

epicko metalowej. Wykonanie

na "Colder Than Heaven"

zdecydowanie bardziej mi się podoba,

i nie chodzi tylko o gitary,

których tym razem jest dwie i

brzmią znacznie ciekawiej, ale

również o bas i perkusję, które

nieraz pokazują, że potrafią żyć

własnym życiem. Wokal nie

zmienia się, całe szczęście, ale są

momenty, że śpiewa melodyjniej

niż na EP-ce. No cóż, mamy kolejne

pozytywne wydawnictwo pod

szyldem Gengis Khan. (3,7)

\m/\m/

mijający czas. Pozostałą część albumu

uzupełniają jeszcze trzy dość

typowe, acz ciekawie skonstruowane

kompozycje, które z łatwością

wciągają swoich słuchaczy.

Ich brzmienia, wyczucie w dynamice

i kontrastach, pewna eteryczność

melodii i ich przebojowość

bardzo pozytywnie nastawia do

Hammerhead. Myślę, że każdy z

nich może być hitem, obojętnie

czy to "Waiting for the Daisies",

"Faithful Heart", "Crimson Tide".

Choć ten pierwszy mnie najbardziej

odpowiada. Po głównej części

albumu następuje akustyczna

ballada "Tears like Rain (for LJ)",

nagrany na żywo w studio, dyna-

RECENZJE 177


miczny i typowy dla Anglików

"Cry As I Fall (Bitter Harvest)",

no i na koniec, koncertowe wersje

kawałków "Waiting for the Daisies",

"Faithful Heart", "Crimson

Tide", które w pełni potwierdzają

swoje wartości w warunkach na

żywo. Wszystko jest świetnie wykonane,

na pełnym luzie, ale z zaangażowaniem.

Wszystko brzmi

wręcz wybornie. Fani Hammerhead

oraz NWOBHM z pewnością

będą usatysfakcjonowani

"Lords of the Sun" i nie ma co

ich za bardzo zachęcać do poznania

tego krążka. Pewnie katują go

już od dawna... (4)

\m/\m/

Headshot - Eyes Of The Guardians

2022 MDD

Usłyszałem ich na wysokości drugiego

albumu "Emotional Overload",

ale zawsze był to dla mnie

zespół jeden z wielu. Czy szósty

album w dyskografii, a drugi z wokalistką

Danielą Karrer, zdoła to

zmienić? Niestety nie bardzo, ponieważ

thrash w wydaniu Headshot

wciąż jest dość przewidywalny

i co najwyżej poprawny - są tu

tak zwane momenty, ale całość

nie porywa, mimo pewnych atutów.

Na plus zapiszę na pewno

mocarne, surowe brzmienie - słychać,

że grają tu ludzie, którzy

mają thrash we krwi od dawna,

nawet jeśli w składzie jest już tylko

jeden muzyk oryginalnego

składu, gitarzysta Olaf Danneberg.

W numerach ostrzejszych

też jest OK ("Eyes Of The Guardians"

rządzi!), ale Headshot nie

za bardzo wiedzą co chcą grać,

thrash na modłę europejsko-germańską,

czy ten bardziej techniczny

z Bay Area (świetny, trwający

ponad dziewięć minut i zamykający

płytę "Invisible"). Mamy tu

też jednak zbyt wiele bardzo do

siebie podobnych utworów, które

tyle, że są na płycie, ale nic z tego

nie wynika; instrumentalno-etniczny

"Tentacular (Part 1)" to też

tylko przerywnik-ciekawostka. (3)

Wojciech Chamryk

Hellcrash - Demonic Assasinatiön

2023 Dying Victims Productions

Na debiutancki album tego włoskiego

tria trzeba było poczekać

kilka lat, ale rozochoceni dobrym

przyjęciem "Krvcifix Invertör"

Hellcrash szybko nagrali jego

następcę. "Demonic Assasinatiön"

to ponownie granie surowe i

agresywne, jak za najlepszych lat

speed/thrash metalu, ale w żadnym

razie nie odcinanie kuponów,

nawet jeśli poszczególne

utwory budzą skojarzenia z Sodom,

Venom, Bulldozer, Slayer

czy Running Wild. Mamy tu

więc starą szkołę w najczystszej

postaci, gdzie programowa surowizna,

również brzmieniowa,

przeplata się z pewną dozą melodii,

a krótsze utwory, mające zwykle

jakieś trzy minuty, sąsiadują z

dłuższymi. Płytę wieńczy (OK,

jest jeszcze krótkie, instrumentalne

"Outro") jedna z nich, znakomita

kompozycja tytułowa. Zróżnicowana

i dopracowana, siarczysta,

ale też z dającymi oddech

zwolnieniami, tak więc prawie

osiem minut mija błyskawicznie,

podobnie jak i cała, warta uwagi,

płyta. (5)

Wojciech Chamryk

Hellwitch - Annihilational Intercention

2023 Listenable

Kolejny powrót po latach tym razem

do życia powrócił amerykański

death/thrash metalowy potwór

Hellwitch. Kapela powstała w

pierwszej połowie lat 80. po czym

w 1990 roku wydala uważany

przez niektórych za kultowy debiut

"Syzygial Miscreancy" zawierający

techniczny death thrash a

la Sadus czy Atheist, by zrobić

sobie przerwę i po 19 latach powrócić

z "Omnipotent Convocation"

w 2009 roku a 14 lat później

w 2023 wydać trzeci album

"Annihilational Intercention", o

którym właśnie będzie mowa w

poniższej rejencji. Mamy tu dziewięć

kawałków trwającego łącznie

40 minut klasycznego death/thrashu.

Materiał jest bardzo pokręcony,

szybki i ciężki, a wszystko to

jest zwieńczone krzykliwym, histerycznym

wokalem. Album jest

bardzo solidny na pewno przypadnie

do gustu fanom Sadus,

Atheist czy w ogóle tego typu grania.

Jedyne, do czego mogę się

przyczepić to - to, że materiał jest

za bardzo pokręcony, za mało jest

melodii, jest za bardzo techniczny,

przez co na dłuższą metę

może zmęczyć. Brakuje mi też tej

odrobiny magii jak u Sadus czy

Atheist, która sprawia, że zespół

osiąga sukces, ale to potrafią nieliczni.

Niemniej jednak warto zapoznać

się z tą pozycją, bardzo

solidny powrót. (4)

Erich Zann

Höwler - Descendants of Evil

2022 Ragnarök

Nie będę udawał, że kostarykański

Höwler jest mi znany - bo nie

jest. Mimo, że to już ich czwarty

album, a w swojej ojczyźnie i państwach

ościennych to zespół o wyrobionej

pozycji. Doczekał się

nawet nominacji do nagród hiszpańskiego,

niezależnego przemysłu

muzycznego, w kategorii "najlepszy

zespół z Kostaryki". Tylko

akurat w ich przypadku pochodzenie

nie ma większego znaczenia

ponieważ grają taki thrash

metal, jaki się gra pod każdą szerokością

geograficzną. Dlaczego

to akcentuję? Żebyście nie spodziewali

się latynoskiego, czy nawet

szeroko pojętego południowo

- amerykańskiego brzmienia czy

charakteru. Ja na przykład, mam

dosyć romantyczne i naiwne oczekiwania

wobec każdej muzyki

nagranej od Tijuany, El Paso i Rio

Grande w dół. Zespoły z tej części

świata zawsze dostają ode mnie

dodatkowe 2 punkty za pochodzenie.

Nie wiem naprawdę czego

się po nich spodziewam, może tego

że brutalna, ale jednocześnie

barwna otaczająca ich rzeczywistość

uwiarygodnia ich muzykę.

Czy mogą być lepsze warunki dla

powstania zespołu metalowego

niż państwo toczone korupcją,

wysoką przestępczością, nierównościami

społecznymi, ale jednocześnie,

którego mieszkańcy są

entuzjastyczni, impulsywni i pełni

pasji. Tam się kocha lub nienawidzi,

nie ma nic pośredniego i

względnego. No dobrze, porzućmy

już moją wizję Ameryki Łacińskiej

i Południowej niczym ze

"Zbuntowanego Anioła" i wróćmy

do muzyki Höwler. Mamy tu

od czynienia z typowym, intensywnym,

amerykańskim (w sensie z

USA, ze wskazanie na Bay Area)

thrash metalem. Unowocześnionym,

ale z silnymi inspiracjami z

przełomu lat 80 i 90. W tej muzyce

nie ma nic unikatowego, co

wcale nie musi być dla wielu osób

wadą. Jest to rzetelne rzemiosło,

panowie grają dobrze, wszystko

jest na swoim miejscu. Podchodzą

do sprawy profesjonalnie, zaczyna-jąc

od odpowiedniej dla thrash'u

okładki, stworzonej przez coraz

popularniejszego Dan'a Goldsworthy,

kończąc na miksie i masteringu,

za które odpowiedzialny

jest gitarzysta De-struction,

Martín Furia. Jak widzicie, nie

ma lipy i jest naprawdę poważnie.

I ta powaga, to może być jeden z

zarzutów co do zespołu. Dla mnie

brzmią trochę za czysto i selektywnie.

Brakuje im nieco luzu i lekkości,

jaką na przykład ma nasz

krajowy Terrordome. Oczywiście

z thrash metalu mogliby się

doktoryzować, bo znają wszystkie

tajniki tej muzyki. Jako głównie

porównania w ich przypadku podawane

są Testament, Exodus,

Megadeth. I są to na pewno

słuszne skojarzenia. Ponadto mamy

tu też delikatne wpływy Slayera,

na przykład w "Panzer 666".

Ale też w tym samych utworze

pojawiają się gitary akustyczne w

stylu Annihilator. Z resztą echa

Kanadyjczyków po-awiają się na

całej płycie, wtedy kiedy gitarzysta

chciałby sobie coś pokombinować

i popisać się technicznymi

umiejętnościami. Stąd też pojawiają

się połamane solówki i pokręcone

melodie. Mamy więc na

przykład instrumentalny "Super

Nova", dziwny gitarowy motyw

na początku "Immortality", brzmiący

jak zniekształcone "Wasted

Years" Iron Maiden czy nawiązanie

do "Innuendo" Queen w

"Cycle Of Violence". Zresztą ten

kawałek to taki koncertowy pewniak,

ma fajny zebrany wstęp,

który zapowiada, że zaraz zacznie

się młyn i tak w rzeczywistości się

dzieje. Również marszowo zaczynający

"Anthem to the Warfare"

oraz crossover'owy "In Human

Race" zachęcają do ruchu i walki

w mosh pit. Ogólnie przez całą

płytę panowie młócą niemiłosiernie

i bez wytchnienia, więc jeżeli

akurat nie masz ochoty na taką

muzykę, może to być trochę zbyt

monotonne. Prawdopodobnie

dlatego, żeby urozmaicić album,

zamykające album "Sleeping with

the Devil" i "Live to Party, Party

to Live" mają lekko rock&rollowe

i heavy metalowe zacięcie. Pewnie

zespół chciał pokazać bardziej

wyluzowane oblicze, ale zrobił to

w niezbyt przekonywujący sposób.

Nie do końca też przemawia

do mnie wokal, osobiście w thrash

metalu preferuję wyższe rejestry.

Nie ma w nich ani melodii ani

charakteru. Drugi mały minus to

irytujące brzmienie podwójnej

stopy. Są momenty, kiedy zamiast

niszczącej serii z karabinu maszynowego

mamy klapanie, które

zamiast dodawać szybkości i podbijać

pędzące gitary, spowalnia je.

Ale to już takie czepianie się z

mojej strony, bo to naprawdę so-

178

RECENZJE


lidny i porządny album, choć r-

aczej tylko dla miłośników gatunku.

Pozostali pewnie przejdą obok

niego obojętnie, bo nie znajdą

tam nic lepszego niż to, co już zostało

nagrane przez światowych

tuzów. (4)

Grzegorz Putkiewicz

Iced Earth - Hellrider/I Walk

Among You

2023 ROAR! Rock Of Angels Records

Nie mam pojęcia jaki jest obecny

status Iced Earth oraz jak zakończyła

się słynna historia z udziałem

Jona Schaffera w szturmie

na Kapitol. Pamiętam, że bezpośrednio

po tych wydarzeniach wokalista

Stu Block odszedł z zespołu,

a Century Media miała

zerwać z nim współpracę i faktycznie,

Amerykanie mają już innych

wydawców. O nowym albumie,

następcy "Incorruptible" z

roku 2017, nie ma najwidoczniej

mowy, Schaffer ratuje się więc serią

limitowanych singli, koncertówką

czy "gadanym" "A Narrative

Soundscape". Wznowienia

były tylko kwestią czasu i na pierwszy

ogień poszły "Hellrider" i "I

Walk Among You". Najpierw

wydano je w formacie cyfrowym i

na winylu, teraz pojawiła się wersja

CD, ale łączona, zapewne z racji

spadku zainteresowania kompaktowym

nośnikiem. To na pewno

ciekawostka dla fanów, trwająca

ponad 50 minut kompilacja z

udziałem różnych składów, przede

wszystkim zaś wokalistów.

Tim "Ripper" Owens śpiewa w

trzech numerach, wydanych oryginalnie

na EP "Overture Of The

Wicked" z roku 2007. Matt Barlow

ma nieco więcej roboty, ponieważ

poza numerami, poprawionymi

w roku 2008 po jego powrocie

do zespołu oraz w oryginalnie

opublikowanym tylko cyfrowo

"A Charge To Keep",

udziela się też na "I Walk Among

You" w trzech utworach koncertowych.

I jak dla mnie te nieźle

brzmiące wykonania "Dark Saga",

"Pure Evil" i "Iced Earth", zarejestrowane

w roku 2008 na festiwalu

Graspop Metal Meeting, są

główną atrakcją tego wydawnictwa,

bo słychać, że to prawdziwe

nagrania live, a publiczność też

jest dobrze słyszalna. Minus to

okładka łącząca motywy z oddzielnych

wydań winylowych, ale

jeśli się ich w porę nie kupiło, to

nie ma co teraz narzekać. (4)

Wojciech Chamryk

Iron Curtain - Metal Gladiator

2023 Dying Victims Productions

Przymiotnik "iron" jest nie bez kozery

bardzo lubiany wśród zespołów

heavymetalowych. U Hiszpanów

nazwa ta ma też drugie dno -

nie chodzi tutaj tylko o deklarację

miłości do klasyków heavy metalu

i metalu w ogóle, ale też nawiązanie

do Żelaznej Kurtyny. Mike

Leprosy prócz tego, że jest gitarzystą,

wokalistą i głową Iron

Curtain, jest jeszcze nauczycielem

historii. Takich historycznych

smaczków jest więcej. Nazwa EP

także łączy w sobie miłość do metalu

z historią, bo przedstawia

metalowców jako swego rodzaju

gladiatorów, którzy muszą walczyć

swoje idee i sprzeciwiają się

współczesnemu niewolnictwu tego

świata. Więcej! Początek płyty

to swoiste zejście do podziemi

("Crossing the Acheron" - przekroczenie

Acheronu, jednej z rzek

Hadesu), rozumianej podwójnie -

zaświatowo i undergroundowo. A

wszystkie te smaczki w odsłonie

prostego, szybkiego, brutalnego i

surowego jak śledź heavy/speed

metalu. Iron Curtain kontynuuje

dzieło obskurnego Venom i śmigłego

Exciter. Na EP trafiły zarówno

nowe kawałki, jak i trzy

zremiksowane i zremasterowane

utwory z ostatniego pełnograja,

"Danger Zone", wzbogacone o

partie muzyczne nagrane przez

członków RAM, Metal Inquisitor

i Abigail. Wydawnictwo to

"dzieło totalne". Muzyka idzie w

parze z oldschoolową, podziemną

okładką, a sami muzycy uważają,

że otoczka jest nieodłączną część

kultury heavy metalu (zapraszam

do przeczytania wywiadu pod tytułem

"Antropologia heavy metalu").

Słuchając "Metal Gladiator"

mam wrażenie, że słucham świeżutkich,

napalonych na granie

muzyków, którzy właśnie jarają

się pierwszym EP. I absolutnie nie

mam tu na myśli jakiejś młodocianej

amatorszczyzny. Od Iron

Curtain bije po prostu autentyczność.

(4)

Strati

Jonathon Stewart - Syncopated

Angel

2023 No Remorse

Jonathon Stewart był nietuzinkowym

wokalistą chicagowskiej

sceny metalowej lat osiemdziesiątych

i początku lat dziewięćdziesiątych,

dlatego że wkładał w

śpiewanie jedyną w swoim rodzaju

emocjonalną nadwrażliwość. I

choć jego dwa główne zespoły

Energy Vampires oraz Slauter

Xstroyes pod względem popularności

zaliczają się do mało znanych

peryferii gatunku US power

metal, zaś wydana pośmiertnie

składanka "Syncopated Angel"

nie objawia światu wyprzedzającego

swój czas innowatora, to siła

rażenia ekspresji artystycznej

zmarłego w 2018 Jonathona

Stewarta nie pozwala pozostawać

wobec niego obojętnym. Słuchając

"Syncopathed Angel" nie mamy

do czynienia z pomnikiem po

US power metalowej legendzie,

ale za to obcujemy z kipiącym

emocjami kolażem zawierającym

dziesięć surrealistycznych portretów

dźwiękowych ludzi, aniołów i

niedźwiedzi. Jonathon Stewart

największe wrażenie wywiera wtedy,

gdy jęczy, przykrzy się i kieruje

dziką rozpacz wprost do dawnego

obiektu miłości (jak w "No

Idea") lub gdy reprezentuje bezradnego

w obliczu watahy wilków

głodnego niedźwiedzia, który na

domiar złego traci dzieci pod grubą

pokrywą śniegu (jak w "Winterkill").

Szkoda, że tylko w granicznych

sytuacjach rozpala sympatię.

Niestety, gdy nie ma za bardzo

powodu do okazywania emocjonalnego

cierpienia (jak w "Rock

'N' Roll"), no cóż, wtedy ja słyszę

potrzebę do obwieszczenia, że nie

popełniam literówki w pisowni

jego imienia, mimo że kusił mnie

anagram Thonajon Artwest. Z

drugiej strony, wielu metalowców

darzy szczególnym sentymentem

właśnie taki, a nie inny styl muzyczny.

Właściwie to nie trzeba wyróżniać

się szczególną empatią, by

polubić proponowany zestaw. Poszczególne

utwory jakoś nie za

bardzo potrafią wgryźć się w pamięć,

bo nie posiadają super

chwytliwych refrenów, ale są ciekawe

i sporo się w nich dzieje,

szczególnie w połamanej sekcji

rytmicznej (to ona nadaje blasku

"Winterkill"), która słusznie od

samego początku trwania całego

albumu wysuwa się na pierwszy

plan przed melodie. Fakt, że niektóre

kawałki należą do nieco bardziej

melodyjnych (np. balladowe

"My Eyes", żwawsze "Battle Axe"),

jednak większe wrażenie wywierają

na mnie momenty z dominującym

rytmem. Oprócz ponownie

zarejestrowanych starszych

utworów, na albumie znalazł się

również jeden premierowy numer

"Portrait Of Pain" w dwóch zbliżonych

wersjach, w związku z

czym nawet osoby uprzednio zaznajomione

z Energy Vampires

oraz Slauter Xstroyes mogą znaleźć

tutaj coś interesującego. Jestem

przekonany, że biorący

udział w sesji muzycy doskonale

czuli temat. W line-upie odnajdujemy

m.in.: Chrisa Holmesa (ex-

W.A.S.P), Steve'a Grimmetta

(Grim Reaper) oraz Sonię Anubis

(Cobra Spell, ex - Burning

Witches, ex - Crypta). Wykorzystano

oryginalne nagrania wokali

sprzed lat. (4,5)

Sam O'Black

Kaledon - Legend of the For-gotten

Reign - Chapter VII: Evil

Awakens

2023 Beyond the Storm

Kaledon powstał około dwóch lat

później niż Rhapsody i przez

dłuższy czas zdawało się, że ciągle

będzie dreptał ścieżką za swoimi

idolami. Jednak od jakiegoś czasu

mam wrażenie, że zespół poszedł

swoją drogą, choć zbytnio nie oddalił

się od swoich wzorców. Czy

wyszło im to na dobre? Trudno

powiedzieć. Na pewno dodali odrobinę

mocy, która prawdopodobnie

wynika z pewnej fascynacji

bardziej nowoczesnym metalem.

Wokal również momentami bywa

ostrzejszy. Najbardziej słyszymy

to w intro i pierwszych trzech

kompozycjach. W nich też odnajdziemy

pewne zachłyśnięcie się

elektroniką, którą głównie wykorzystuje

klawiszowiec. Nadaje to

posmaku pewnej awangardy, kosmicznej

atmosfery, ogólnie wspominanej

nowoczesności. Czasami

klawisze niebezpiecznie ocierają

się o pop power. Całe szczęście to

naprawdę bardzo nieliczne momenty.

Niemniej większość muzyki

na "Chapter VII: Evil Awakens"

to rozpędzony i melodyjny

power metal z pewnym zabarwieniem

oldschoolowego europejskiego

power metalu. Szczerze, momentami

nadaje to Kaledon konkretnego

charakteru. Poza tym

pełno w nim duetów klawiszowogitarowych

(o dziwo na poziomie),

różnych chórów, kobiecych

wokali i orkiestrowych opracowań.

Nie wyłamuje się z tego

główny melodyjny wokal, choć

ten aspekt również ma swój charakter.

Włosi kontynuują również

swoje opowieści fantazy. Myślę,

że na pomysłach tego zespołu można

byłoby napisać niezłą książkę,

a nawet serię z tego gatunku.

RECENZJE 179


Generalnie jest typowo dla melodyjnego

power metalu. Oczywiście

brzmi to przyzwoicie i daje

pewien komfort dla słuchacza. O

dziwo "Chapter VII: Evil Awakens"

słucha się całkiem nieźle,

nawet te fragmenty z odcieniem

nowoczesności z czasem nabierają

sensu i nie przeszkadzają w odbiorze

albumu. Także być może

fani melodyjnego power metalu

będą mieli na jakiś czas swój ulubiony

krążek. Ja natomiast wycofuje

się na z góry ustalone pozycje,

choć nigdy nic nie wiadomo,

może znowu za jakiś czas znajdę

radochę ze słuchania takiego grania.

Tymczasem. (3,5)

Kardinal Sin - S.A.L.I.G.I.A

2023 Massacre

\m/\m/

Po zespole z takim stażem, bowiem

początki Kardinal Sin sięgają

jeszcze roku 2005, spodziewałem

się znacznie więcej niż

sztampowy heavy/power metal.

Opener "They Crashed In The

Storm" uwidocznił to w pełnej

krasie: dużo patosu, symfoniczny

sztafaż, powerowe schematy, patetyczny

refren - gdyby nie syntezatorowa

solówka i wokalista Daniel

Wikerman, nie byłoby na

czym zawiesić ucha. Jednak do

czasu, bowiem już w trzecim z

kolei "Siege Of Jerusalem" męski

wokal bardzo odstaje od tego, co

prezentuje, śpiewająca gościnnie,

Ellinor Asp (zbieżność nazwisk z

perkusistą zapewne nieprzypadkowa).

Również w kompozycji tytułowej

i "In The Line" frontman

potwierdza, że w czystych partiach

nie czuje się najpewniej, stąd

zapewne liczne chóralne nakładki

czy okazjonalny growling, dzieło

gitarzystki Sophie Conte. Nowomodnej

elektroniki również nie

mogło zabraknąć, na czym szczególnie

traci mdły, finałowy "The

Aftermath (Wasteland Symphony

Pt: 3)". "S.A.L.I.G.I.A" to trzeci,

ponoć przełomowy, album Kardinal

Sin, ale po jego kilkakrotnym

odsłuchaniu nie mam najmniejszych

wątpliwości, że stworzenie

czegoś lepszego znacznie przekracza

możliwości tej grupy. (2)

Wojciech Chamryk

Keep Of Kalessin - Katharsis

2023 Back On Black

Obsidian Claw świętuje 40-lecie

Keep Of Kalessin nowym, siódmym

już albumem. Jeśli ktoś

uzna, że wydanie kolejnej płyty

to przecież nic nadzwyczajnego,

należy mu się informacja, że "Epistemology"

i "Katharsis" dzieli

ponad osiem lat i jest to najdłuższy,

jak dotąd, odstęp pomiędzy

kolejnymi wydawnictwami norweskiej

grupy. Warto jednak było

na "Katharsis" poczekać, bowiem

pod tym tytułem kryje się bardzo

udany i dopracowany materiał.

To wciąż siarczysty black/death

metal, ale coraz mniej oczywisty,

tak jakby lider grupy starał się

spojrzeć nań również z perspektywy

tradycyjnego, epickiego, a nawet

progresywnego metalu. Zespół

łoi więc bezlitośnie, a nowy

perkusista Wanja "Nechtan"

Gröger jest w tym aspekcie głównym

mistrzem ceremonii, proponując

nie tylko szaleńcze blasty,

ale też liczne zmiany tempa. Jednak

po dość oczywistym początku,

w postaci utworu tytułowego

i "Hellride", trzeci w kolejności

"The Omni" jest już znacznie bardziej

patetyczny, a wykorzystane

w nim klawiszowe brzmienia

przypominają najlepsze lata 70.

Można określić ten utwór mianem

swoistego wstępu do "War

Of The Wyrm", w którym potężne

chóry walczą o palmę pierwszeństwa

z metalową resztą - słychać,

że nauki Celtic Frost z lat 80. nie

poszły w las. I taki też klimat, może

poza krótszym "From The Stars

And Beyond", w którym przeważają

elementy blackowe, będzie już

dominować do końca płyty. Ballada

"Journey's End", zresztą całkiem

melodyjna, daje pięciominutową

chwilę oddechu, po czym

rozpoczyna się "The Obsidian Expanse",

trwające ponad 10 minut

opus magnum tego albumu. Można

tu już śmiało mówić o epickim/progresywnym

black metalu,

podniosłym, patetycznym i robiącym

ogromne wrażenie. W finałowym,

poza klawiszowym "The

Eternal Swarm (outro)", i też długim

numerze "Throne Of Execration",

również sporo się dzieje, ale

w nim ponownie na plan pierwszy,

mimo orkiestracji i chóralnych

partii, wysuwają się elementy

blackowe. Dlatego "Katharsis"

jest płytą do wnikliwego poznawania,

rozłożonego na wiele odsłuchów

- dobrze, że zespół wciąż

stać na tak dużo, ale jednak szkoda,

że kolejne wydawnictwa Keep

Of Kalessin ukazują się coraz

rzadziej. (5)

Wojciech Chamryk

Killer - Hellfire (& The Best Of

Killer)

2023 HNE Recordings

W latach 80. w PRL-u pojawiło

się kilka płyt z mało znanymi kapelami

heavy metalowymi, w tym

"Shock Waves" belgijskiego

Killer. Płyta nie rozwaliła systemu,

ale wśród polskich fanów

zdobyła szacunek. Ja do dziś dazę

krążek i zespół sporą sympatią.

Sam zespół udziela się na rynku

od roku 1980, przez ten czas miał

jedynie dwa momenty zawieszenia,

było to w latach 1987 - 1989

oraz 1991 - 2002. Gdy Belgowie

reaktywowali się w lat 2000. i zaczęli

regularnie wydawać płyty,

pomyślałem sobie, że może im się

uda i zaistnieją na europejskim

rynku. Niestety po wydaniu "Immortal"

(2005) na wydanie kolejnego

krążka "Monsters of Rock"

(2015) musieliśmy czekać aż dekadę.

Moim zdaniem to zbyt długa

przerwa, jak na taką ekipę. Rok

później zamarł szef Mausoleum

Records, Alfie Falckenbach i

wszystko się posypało. Trochę potrwało,

zanim Belgowie znaleźli

nowego pracodawcę. Okazała się

nią wytwórnia HNE Recordings,

która na początek w roku 2019

wypościła cały katalog Killera w

dwóch boxach, "Volume One -

The Mausoleum Years Boxset

1981-1990" i "Vol 2: Only the

Strong Survive 1988-2015". Być

może od razu szykowano się do

wydania nowego albumu studyjnego,

ale wybuchła afera z pandemią

i nowa płyta ukazała się na

początku tego roku. Także Belgowie

zaliczyli kolejną tym razem

blisko ośmioletnią przerwę. Całe

szczęście "Hellfire" to bardzo

przyzwoita płyta. Formacja powróciła

do starego sposobu pisania

kawałków i brzmienia, co

mnie bardzo ucieszyło. Nawet

przy takim "Cuts Me Like A Knife"

musiałem się upewnić, czy

przypadkiem nie jest to jakiś odrestaurowany

kawałek z początków

kariery Killer. Niemniej sporo

w tych utworach powiewu

świeżości, najwyraźniej słyszymy

to w utworze "Rat Race". Zresztą

to chyba najlepszy moment na tej

płycie. Zdecydowana większość

kompozycji na "Hellfire" to utwory

dynamiczne w typowym "killerowskim"

stylu. Brzmią po staremu,

ale są jednak mniej szorstkie

niż te z początków kariery. Jedyny

problem z nimi to, że jest

ich piętnaście, a całość płyty trwa

ponad godzinę. Niemniej rozumiem,

czemu tak dużo muzyki

jest na tej płycie, myślę, że gdzieś

w szufladach jest jej jeszcze więcej.

Wszak osiem lat to szmat czasu.

Na "Hellfire" jest jeden wolny

utwór, z pewnymi cechami balladowymi.

Jest nim "In A Dream

Within A Dream" i powiem wam,

że dość dziwnie się go słucha na

tle tych charakternych i mocnych

kawałków. Krążek ma podtytuł

(& The Best Of Killer). Wynika

on z tego, że do głównego dysku

dołączony jest drugi, który jest

zbiorem reprezentatywnych kompozycji

z całej kariery Belgów.

Można posłuchać, jak dobre kawałki

ma formacja w swoim repertuarze,

że ma w nich niesamowicie

mocne fundamenty, no i ma

własne wzorce ("Shock Waves" i

"Kleptomania"), do których może

dążyć. Poza tym są świadectwem,

że Killer powrócił do swoich korzeni.

Mam nadzieję, że fani Belgów

sięgną po płytę, łba nie urwie,

ale trochę przyjemności i to

na poziomie z pewnością przyniesie.

Młodszych również namawiam

do zapoznania się z zawartością

"Hellfire", choć nie wiem,

czy ich ta płyta przekona, wszak

aktualnie jest tylu młodych bohaterów,

że o wybór tego jedynego

jest niezwykle ciężko. (4)

\m/\m

Kingdom Of Tyrants - Architects

Of Power

2023 Metal On Metal

Co może grać grupa, do której

przystąpili byli lub obecni muzycy

współtworzący zespoły Meliah

Rage i Steel Assassin? Oczywiście

czystej wody US heavy/power

metal. Dlatego w nagraniach nowej

formacji możecie usłyszeć

echa Metal Church, Armored

Saint, Vicious Rumors, Megadeth,

a także Accept, Saxon czy

Iron Maiden. Jednak muzycy są

na tyle doświadczeni, że w zasadzie

to ich własna muzyka, co najwyżej

zakorzeniona w dawnym

tradycyjnym heavy metalu. W dodatku

ten ich heavy/power świetnie

brzmi, a album ma znakomitą

produkcję. Krążek zaczyna się

utworem "Unforgotten Souls", który

w zasadzie jest typowym amerykańskim

metalem, z mocą i

świetnymi riffami. Znakomity

opener. No i śpiew Mike'a Munro,

palce lizać. Uprzedzę fakty,

nie wszystko, co pan Munro nagrał

w swoim życiu, podobało mi

się, ale tym razem wspiął się na

180

RECENZJE


swoje szczyty. Kolejny "Daedalus"

zaczyna się wyśmienitym ciężkim

riffem i ogólnie jest trochę szybszy

i bardziej skondensowany w

stosunku do poprzednika. Niemniej

jest równie udany. Natomiast

"War Machine" zdaje się,

bardziej stawia na motorykę, ale

ciągle utrzymuje poziom. Kolejny

kawałek "Diabolical" na luzie rozpędza

się i porywa do machania

łbem. W ten sposób dochodzimy

chyba do dwóch najciekawszych

kompozycji, które są bardzo ciekawie

zbudowane, złożone, bogato

zaaranżowane, niekiedy epatujące

techniką, ze zmieniającymi

się tematami oraz klimatami, niemniej

zachowującymi bezpośredniość,

na którą muzycy Kingdom

Of Tyrants mocno stawiają.

Oczywiście mowa o utworze tytułowym

"Architects Of Power" oraz

"Ghosts Of Industry". Gdyby ktoś

pomyślał, że teraz może nastąpić

jakieś wahnięcie formy to, jest w

wielkim błędzie. "The Judas Gate",

"Masque Of The Red Death" i

"Metal Or Die" to kawał wyśmienitego

US metalu, każdy inny,

każdy intrygujący i wciągający.

Chociaż w zamykającym płytę

"Metal Or Die" wyszukałem momenty,

które mnie naprowadziły

do Grave Digger... Na początku

wychwaliłem Mike'a Munro, jednak

gratulacje powinni zebrać

również gitarzyści Steel Assassin,

Kevin Curran i Michael

Mooney. Nie epatują wirtuozerią,

spektakularnymi fajerwerkami,

ale ich granie znacznie przekracza

solidność i raczej ląduje w

rejonach finezji, precyzji, dobrego

smaku i pewnego wyrafinowania.

Najmniej wyraziście wybrzmiewa

sekcja rytmiczna, ale gdyby nie jej

kompleksowość, kultura i kunszt

to gitary, a tym bardziej głos

Munro nie zabrzmiałby tak wybornie.

Podejrzewam, że wokół

Kingdom Of Tyrants i ich debiutu

"Architects Of Power" zrobi

się trochę głośno i szczerze nie

mam nic przeciwko temu. (5)

Krysaor - Foreword

2023 M&O Music

\m/\m/

Jakoś do tej pory nie słyszałem o

tym zespole, mimo tego, że istnieje

od ponad 20 lat, a "Foreword"

jest jego czwartym długogrającym

materiałem. Inna sprawa, że ten

tak długi staż to chyba nie do

końca prawda, skoro po opublikowaniu

w roku 2007 EP-ki zespół

musiał czekać na kolejne wydawnictwo

prawie 13 lat. Ma to zapewne

związek z faktem, że tradycyjny

heavy/power metal jest w

wydaniu Krysaor bardzo sztampowy

i do tego nad wyraz schematyczny.

Trudno więc zawiesić

tu na czymkolwiek ucho, skoro

wszystko, na co stać tych pięciu

Francuzów, słyszałem już wielokrotnie

wcześniej, i to w znacznie

lepszym wykonaniu. Opener "Celestial

Sanctuary" jest jeszcze na

plus, podobnie jak najdłuższy na

płycie, zamykający ją "The Gate",

bo to blisko dziewięć minut metalu

o progresywnym odcieniu, numer

zróżnicowany i dopracowany.

Reszta materiału z "Foreword"

już jednak niczym szczególnym

nie porywa: klisza na kliszy, nijakość,

bębny stukające, choćby w

"By Your Side", jakby były zrobione

z kartonu, nadużywanie chóralnego

zaśpiewu "łoooł" - tę listę

można by ciągnąć jeszcze dość

długo. Nie przekonuje mnie również

Gus Monsanto, wokalista z

niedużym głosem o irytującej barwie,

stający na wysokości zadania

tylko wtedy, kiedy śpiewa ostrzej,

tak jak na przykład w "Emperor

Of The Seas". Trudno więc nie docenić

pracy włożonej przez zespół

w "Foreword", ale mimo sporych

umiejętności gitarzysty i klawiszowca

to co najwyżej II liga takiego

grania, gdzie każdy bez większego

trudu wskaże ileś grup robiących

to znacznie ciekawiej.

(2,5)

Wojciech Chamryk

Leathürbitch - Shattered Vanity

2023 Shadow Kingdom Records

"Shattered Vanity" to album dla

tych, którzy narzekają, że w HMP

jest za mało prawdziwego power

metalu. Muzyka Leathürbitch

ma sporo wspólnego z szaleństwem

wczesnego Agent Steel,

czerpie z patentów Helstar i porywa

jak Liege Lord. Wprawdzie

stylistycznie bliżej jej do heavy

metalu niż do thrashu, ale jej

specyficzny klimat za każdym odsłuchem

równie mocno pobudza

zmysły. A nawet jeśli po którymś

razie nieco mniej, to i tak pozostają

fajne riffy, ostre wrzaski i

przemyślane harmonie instrumentalne.

Amerykanie grający na

debiucie "Into the Night" (2019,

recenzja na str. 145 w HMP 72),

którzy w okolicy jego premiery

odeszli z zespołu, mają czego żałować.

Jednak gdyby nowi (gitarzysta

Alex Ponder, basista Courtland

Murphy i perkusista Rand

Crusher) nie dali takiego ognia,

mógłby wyjść mniej spektakularny

efekt. Na szczęście założyciele

kapeli (wokalista Joel Starr i gitarzysta

Pat Sandiford) czek-rejsneli

flop i wygrali pokaźny pot.

Przekaz liryczny albumu można

skwitować: "horrory, jakich dzień

nie widział". Nie ma w tekstach

bezpośredniej deklaracji żadnych

przyziemnych poglądów, a raczej

zabawa w fantastykę. Jak sugeruje

wyzywająca okładka, chodzi przecież

o nocną rozrywkę. (5)

Sam O'Black

Lips Of Ashes - Defying The

Odds

2023 Self-Released

"Defying The Odds" to debiutancki

album młodej, istniejącej od

pięciu lat, wrocławskiej grupy.

Muzycy Lips Of Ashes deklarują

uwielbienie dla hard rocka/tradycyjnego

heavy metalu i w tych 10

utworach nie brakuje dowodów

na prawdziwość tej fascynacji.

Ostatni z nich to cover "Out In

The Fields", oryginalnie zamieszczony

na LP "Run For Cover"

Gary'ego Moore'a z roku 1985;

jeden z ostatnich, jeśli nie ostatni,

utwór, skomponowany i nagrany

przez Moore'a z udziałem dawnego

kolegi, byłego frontmana Thin

Lizzy Phila Lynotta, zmarłego

po kilku miesiącach. Lips of

Ashes podeszli do tej przeróbki

bez wiernopoddańczego bałwochwalstwa,

bazując na oryginalnej

wersji, ale proponując też coś od

siebie, co dało całkiem niezły

efekt końcowy. Jest to jednak tylko

coś na kształt finałowej wisienki

na torcie, bo jak to wykonanie

nie byłoby dobre, to przy niskim

poziomie własnego materiału nie

obroniłoby całej płyty. Na szczęście

nie ma o tym mowy: zespół

proponuje dość proste, ale robiące

wrażenie kompozycje, z wyróżniającymi

się openerem "Pay For

The Pray", zróżnicowanym "None"

i "Dreamcatcher" na czele. Sekcja

jest solidna, mamy też gitarowy

duet, a wokalista Filip Suboczewski

radzi sobie równie dobrze

zarówno w wyższych, jak i

niższych rejestrach. Są też, całkiem

udane, próby przełamywania

aranżacyjnych schematów,

choćby w postaci wyeksponowania

basowych partii w "Curse" czy

akcentów balladowych w utworze

tytułowym. Dlatego długogrający

debiut Lips Of Ashes oceniam

jako udany i myślę, że z czasem

ten zespół pokaże, że stać go na

jeszcze więcej. (4)

Wojciech Chamryk

Livin' Evil - Prayers And Torments

2023 Self-Released

Francuska formacja Livin' Evil

powstała w roku 1992, a po czterech

latach już nie istniała. Pozostawiła

po sobie dwa dema "The

Tree of Evil" (1993) i "Illusory

Dreams" (1995). W ostatnim roku

istnienia do zespołu dołączył

basista Jerome Viel, także długo

się nie nagrał. Jerome kontynuował

swoją muzyczną karierę, ale

niezbyt intensywnie. Zdecydowanie

więcej udziela się w ostatnich

latach i to na polu muzyki ekstremalnej.

Aż zdecydował się na

dość odważny krok, bowiem na

nowo powołał do życia Livin'

Evil. Z nowymi muzykami, gitarzystami

J.A. Jacqiem i Kiato

Luu, oraz zagranicznym zaciągiem,

greckim wokalistą Tasosem

Lazarisem (m.in. Fortress Under

Siege) oraz włoskim perkusistą

Fabio Alessandrinim (Annihilator)

przygotowali debiutancki album

"Prayers And Torments",

który oparty jest na nagraniach ze

wspomnianych demówek. Nawet

kolejność utworów jest zachowana.

Muzycznie jest to klasyczny

heavy metal, mocno zakorzeniony

w Iron Maiden. Czasami przemyka

coś z Queensryche, ale tego

z samego początku ich kariery,

kiedy jeszcze byli bardzo mocno

zafascynowani Ironami. Dla

przykładu posłuchajcie sobie

kompozycji "Feelings". Dodatkowo

gdzieś tam, od czasu do czasu

przemyka nam coś z brytyjskiego

hard rocka rodem z lat 70. W "A

Song For A Dead Man" w pewnym

momencie zastanawiałem

się nawet, czy Francuzi nie zerżnęli

czegoś z Budgie. Im "młodsze"

kompozycje tym inspiracje są

mniej czytelne, także ekipa była

coraz bliższa własnej tożsamości.

Utwory są długie lub dość długie,

nie są jakoś mocno skomplikowane,

ale dzieje się w nich sporo.

Uwagę przykuwają głównie partie

gitarowe, to one są najbardziej

rozbudowane i zahaczają o wiele

klimatów. Sporo w nich hard

rockowych i blues rockowych naleciałości.

Para gitarzystów jest

naprawdę zgrana i ma niezły warsztat,

dodatkowo wspomagają ich

goście równie ze znakomitymi

umiejętnościami. Wymieńmy ich:

RECENZJE 181


Roland Grapow, Timo Tolkki,

Simon Girard (Beyond Creation),

Phil Tougas (m.in. First

Fragment) Xavier Boscher (Continuum),

Kosta Vreto (m.in. Horizon's

End, Wardrum). Także jak

wspomniałem, partie gitarowe są

naprawdę ciekawe i różnorodne.

Bardzo dobrze wypada Tasos Lazaris,

ale ci, co znają go, chociażby

z Fortress Under Siege, wiedzą,

że poniżej pewnego poziomu

gorzej nie zaśpiewa. Jako całość

"Prayers And Torments" przedstawia

się nieźle, choć bywają momenty,

w których miałem wrażenie,

iż nad kompozycjami trzeba

byłoby jeszcze popracować. Podobne

odczucia mam względem

brzmienia, niby jest w porządku,

ale niektóre momenty mogłyby

zabrzmieć lepiej. Album mógłby

być też trochę krótszy, ale rozumiem,

że zespołowi zależało na

nagraniu kompletu utworów.

Także fani tradycyjnego heavy

metalu mają kolejny ciekawy krążek

do odsłuchu, choć jak tego nie

zrobią pewnie nic sie nie stanie.

Na koniec dodam, że album dedykowany

jest filarowi zespołu, gitarzyście

i wokaliście Patrickowi

Pairon, który zmarł w roku 2018.

(4)

\m/\m/

Lucifuge - Monoliths Of Wrath

2023 Dying Victims Productions

Lucifuge już na "Infernal Power"

sprzed dwóch lat pokazali, że

blackened thrash mają w krwi;

split z Bunker 66 też był niczego

sobie, zaś teraz wracają z jeszcze

bardziej przekonującym albumem.

W sumie nic w tym dziwnego,

skoro "Monoliths Of

Wrath" to już piąty album w dyskografii

tej niemieckiej ekipy:

doświadczenie więc już jest, ale o

wypaleniu nie ma jeszcze mowy.

Dlatego już od pierwszych sekund

openera "From Cosmos To Chaos"

Lucifuge atakują tak bezlitośnie,

jak to jest tylko możliwe, niekiedy

dopełniając też thrash i black odniesieniami

do death metalu. Dodaje

to tylko "Monoliths Of

Wrath" surowości, czyni całość

jeszcze agresywniejszą, czego najlepszym

dowodem są poszczególne,

bardzo dynamiczne, utwory.

Jednocześnie nie brakuje w nich

jednak mocarnych zwolnień i

całkiem melodyjnych partii, vide

"Enemies Of The Sun", co nie tylko

daje chwile wytchnienia od tej

bezlitosnej, sonicznej chłosty, ale

też czyni zawartość "Monoliths

Of Wrath" przystępniejszą i na

pewno ciekawszą również dla

zwolenników bardziej tradycyjnych

odmian metalu. Dying Victims

Productions dba o poziom

swych wydawnictw, gniota z jej

katalogu jeszcze nie uświadczyłem,

ale najnowszy album Lucifuge

to już zdecydowanie wyższy

poziom. (5,5)

Wojciech Chamryk

Lüger - Revelations Of The

Sacred Skull

2023 Heavy Psych Sounds

Zaczynali od niskonakładowych

kaset, kolejnym krokiem była winylowa

EP-ka "Cosmic Horrör",

zaś teraz Lüger dorzucają do tej

kolekcji debiutancki LP. "Revelations

Of The Sacred Skull" to

rzecz ponadstylowa, całkiem udany

miks tradycyjnego metalu,

doomu i hard rocka. Kanadyjski

kwartet nie dość, że łączy je z

dużym wyczuciem, to do tego gra

bardzo stylowo, niezależnie od

tego, czy podąża w rejony klasycznego

hard 'n' heavy ("Black

Acid") czy garażowego rocka lat

60. ("Motörcity Hellcats", faktycznie

motoryczny hołd dla muzycznej

sceny Detroit). A to dopiero

początek, gdyż następny w kolejności

"Night Of The Serpent

Woman" to cudowny, archetypowy

hard rock/doom metal, surowy

i majestatyczny, a przy tym też

całkiem melodyjny. W następnych

utworach, choćby rozpędzonym

"The Sacred Skull" czy miarowym

"Filthy Streets" jest równie

oldschoolowo, ale też ciekawie,

końcówka płyty też jest niczego

sobie. W "Bloodmoon" chłopaki

szaleją już na całego, łącząc klasyczne

podejście z blastami i blackowym

klimatem, z kolei finałowy

"The Rise Of Witchcraft" to kawał

mrocznego, brzmiącego niczym w

roku 1978, grania. Takie niespodzianki

to ja rozumiem, jest co

oceniać i doceniać, tak więc: (5).

Wojciech Chamryk

Man Machine Industry - Where

Angels Die

2022 GMR Music Group

Wydany w ubiegłym roku materiał

"Eschaton I -Reckoning

Day" Man Machine Industry

nie miał niczego, co mogłoby

mnie zainteresować. Z tegoroczną

kontynuacją "Eschaton II -Judgement

Day" będzie pewnie podobnie,

a przynajmniej takie odnoszę

wrażenie po zapoznaniu się

z promującym ten mini album cyfrowym

singlem "Where Angels

Die". I to mimo tego, że Jhonny

Bergman idzie w tym utworze

jeszcze bardziej w stronę tradycyjnego

heavy/thrash metalu, ale niestety,

to nie działa. Numer jest

ostry, surowy, dynamiczny, ale to

sztampa totalna, w dodatku spod

sztancy - jeśli ktoś interesuje się

metalem nieco dłużej, to słyszał

to już wcześniej setki razy, tylko

w znacznie lepszym wykonaniu.

Wracaj Jhonny do metalu industrialnego,

takie granie nie dla ciebie...

(1)

Wojciech Chamryk

Maniak - Speed Metal Terrorist

2023 Dawnbreed

Zawartość debiutanckiego MLP

Maniak to faktycznie, zgodnie z

tytułem wieńczącego ją utworu,

"Total Blitzkrieg". Tych czterech

młodziutkich Szwedów (chłopaki

mają po 16-18 lat!) nasłuchało się

pewnie Sarcófago, Venom, Hellhammer

i Destruction, po czym

sami chwycili za instrumenty.

Grać jeszcze za bardzo nie potrafią,

wszystko jest tu proste, by nie

powiedzieć prymitywne, ale akurat

w tej stylistyce to komplement,

nie zarzut. Zaraz po intro

"Ani Vomitus", niczym z horroru

klasy B, uderza numer tytułowy,

siejąca soniczne zniszczenie kwintesencja

surowego thrash/black

metalu. To old school pełną gębą,

granie z wczesnych lat 80., brzmiące

jak nagranie z próby, ale

zarazem tak świeże i pełne młodzieńczej

energii, że trudno się

nie uśmiechnąć, przypomniawszy

sobie początki wspomnianych wyżej

zespołów czy tuzów szwedzkiej

sceny ekstremalnej. Oczywiście

czasy mamy już zupełnie inne,

a Maniak podąża śladami wytyczonymi

przez dziesiątki, jeśli nie

setki, innych zespołów, ale łoi w

"Nocturnal Hellfire" czy "Filthy

Christians" tak przekonująco, że

nie mam żadnych pytań. (4)

Wojciech Chamryk

Medevil - Mirror in the Darkness

2023 Self-Released

Kanadyjski zespól reklamujący się

jak power thrash metal i muszę się

z tym zgodzić, chociaż jak dla

mnie bardziej thrash niż power,

ale może jest to subiektywną oceną.

Powiem krótko, nie jestem

fanem power metalu, mam kilka

kapel, które bardzo lubię i które

zdecydowanie wybijają się ponad

przeciętność jak Metal Church,

Blind Guardian czy Manowar,

ale naprawdę jest ich niewiele.

Medevil muzycznie i wokalnie

przypomina mi Metal Church z

okresu kiedy to śpiewał nieodżałowany

David Wayne. Specjalnie

pisze, że przypomina, gdyż

jest trochę ciężej, a i wokalu Dave

nikt nie podrobi. Jest to solidny

materiał, który na pewno powinien

znaleźć uznanie u wielu fanów

power metalu. Niestety nie

jest to do końca mój klimat, ale

uwierzcie mi, że jeżeli trafię na

materiał, który przykuje moją

uwagę niezależnie od gatunku to

na pewno dam temu wyraz w następnej

recenzji. Tak więc mocne

(3.5) i powodzenia na przyszłość.

Erich Zann

Metal Church - Congregation

Of Annihilation

2023 Rat Pak

Musze się przyznać, że kiedy kilka

lat temu Mike Howe zmarł

byłem święcie przekonany, że to

koniec i nigdy więcej nie usłyszymy

o Metal Church. A tutaj taka

niespodzianka. Kurdt znalazł nowego

wokalistę w osobie Marka

Lopeza, który idealnie wpasował

się w styl Kościoła i chyba bezapelacyjnie

został zaakceptowany

przez jego fanów. Można powiedzieć,

że ten facet to klon Davida

Wayne z lekkim dodatkiem Mike

Howe. Na cala płytę składa się 9

kawałków trwającego ok. 50 minut

mocnego agresywnego starego

Metal Church z ich najlepszego

okresu. W moim odczuciu ten

krążek powinien zostać wydany

zaraz po "The Dark" i też stałby

182

RECENZJE


się kultowy. Nie będę się dalej

rozpisywał posłuchajcie sami,

Metal Church powraca z przytupem

i oby tak dalej. Ave. (6)

Erich Zann

Methane - Kill It With Fire

2023 Self-Released

Ponad 10 lat stażu, dwa albumy i

szereg pomniejszych wydawnictw,

a do tego sporo tras i koncertów -

panowie z Methane nie oglądają

się na nic i na nikogo, thrash jest

dla nich najwidoczniej czymś więcej

niż muzycznym hobby. Preferują

jego bardziej brutalną odmianę,

co nie dziwi w kontekście

deathmetalowej przeszłości części

składu, czego efektem jest potężnie

brzmiący, surowy groove/

thrash metal. Czasem bliżej mu

do Pantery z połowy lat 90. ("Declare

Chaos"), niekiedy przypomina

Slayera ("Thin The Herd"),

ale generalnie trzyma poziom,

zwłaszcza kiedy zespół łoi na

150% mocy, tak jak w "Shock And

Awe" czy "Accuser (Of The Brethren)".

Niczego sobie są też

utwory bardziej zróżnicowane,

jak tytułowy opener i "Down in

the Gutter", a dodatkową zachętą

dla fanów starej szkoły thrashu

może być gościnny udział gitarzysty

Blood Feast w "A Blood Red

Sky" - C.J. Scioscia gra w nim

partie solowe i to tak, że od razu

odświeżyłem sobie "The Future

State Of Wicked" Amerykanów.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Mindless Sinner - Keeping It

True

2023 Pure Steel

Zakładam, że większość czytelników

"Heavy Metal Pages" zna i

ma w kolekcjach pierwsze wydawnictwa

Mindless Sinner, EP

"Master Of Evil" (1983) i LP

"Turn On The Power" (1985).

Późniejsze losy szwedzkiej formacji

były łatwe do przewidzenia,

ale Mindless Sinner wrócił do

grona, nie tylko wydając po reaktywacji

kolejne albumy "The New

Messiah" i "Poltergeist", ale również

koncertując. Album "Keeping

It True", jak już podpowiada

jego tytuł zapis jednego z tych

występów, konkretnie na festiwalu

"Keep It True" w roku 2015,

doczekał się właśnie pełnoprawnego

wznowienia na LP i CD.

To cenna inicjatywa, bowiem udało

się na tym wydawnictwie uchwycić

nieprawdopodobną energię

występu najbardziej znanego składu

grupy z lat 80., wykonanie jest

świetne, a zestaw tych 10 utworów

to po prostu the best of

Mindless Sinner. Trzy numery z

EP, siedem z debiutanckiego LP:

setlista wymarzona dla fanów

archetypowego metalu, szczególnie,

że zostały one świetnie zestawione,

a i publiczność jest słyszalna

już od początku openera "We

Go Together", dzielnie wspierając

zespół w refrenach. Nie znaczy to,

że frontman Christer Göransson

tego potrzebował, bo mający wtedy

50 lat wokalista był w świetnej

formie, podobnie jak instrumentaliści.

Dlatego z przyjemnością

włączę "Keeping It True" do swoich

zbiorów, bo to album wart

posiadania na fizycznym, najlepiej

winylowym, nośniku. (5,5)

Wojciech Chamryk

Millennium - The Sign Of Evil

2023 No Remorse

Nurt Nowej Fali Brytyjskiego

Heavy Metalu to już od lat osobne

zjawisko na scenie ciężkiej muzyki:

sam znam ludzi skoncentrowanych

tylko na nim, z uporem

maniaka włączających do swych

zbiorów kolejne, wypuszczane

własnym sumptem single czy równie

rzadkie albumy, ale sięgających

też po płyty wydawane

współcześnie, nie tylko jakieś

kompilacje z archiwaliami.

Millennium to jeden z zespołów,

który od momentu reaktywacji w

roku 2015 nadrabia stracony

czas: w epoce ukazał się tylko album

z roku 1984, ale jego szykowany

następca już po latach, jednak

od momentu powrotu Mark

Duffy firmuje już trzeci, długogrający

materiał z premierowymi

utworami. "The Sign Of Evil" na

pewno nie rozczaruje dawnych fanów

grupy, a nawet może przysporzyć

jej kolejnych zwolenników

- i to mimo tego, że w ostatnim

czasie aż 4/5 składu Millennium

to nowy zaciąg, gdzie tylko lider

pamięta jeszcze początki formacji.

Jednak ta świeża krew niewątpliwie

dała o sobie znać, bowiem

mamy tu do czynienia z mocną,

wyrównaną i robiącą wrażenie

płytą. Jasne, to rzecz przede

wszystkim dla fanów NWOBHM

czy klasycznego hard 'n' heavy,

młodziaki poszukujące nowości

czy jakichś fajerwerków nie znajdą

na tej płycie wiele dla siebie,

ale nie ma co uogólniać, bo "The

Sign Of Evil" trzyma poziom i

może zaskoczyć każdego. Znakiem

firmowym Millennium są

długie, wielowątkowe kompozycje

i na tym albumie również ich nie

brakuje, a wyróżniają się numer

tytułowy i trwający ponad siedem

minut "Thy Kingdom Come", zróżnicowany

co do tempa i klimatu,

z niższymi, agresywnymi wokalami.

Z utworów krótszych prawdziwy

killer to "Hell Is My Home",

który śmiało mógłby trafić na singiel

w roku 1979 czy następnym,

bo to prawdziwy wzorzec brytyjskiego

metalu. Co istotne inne

utwory właściwie mu nie ustępują,

tak więc na pewno warto dać

"The Sign Of Evil" szansę, nawet

jeśli "March Of The Damned"

trochę za bardzo zapożycza się od

jednego z najbardziej znanych

utworów Black Sabbath. (5)

Wojciech Chamryk

Mortician - 40 Years Of Metal

2023 Pure Steel

Z tym 40-leciem to nie do końca

prawda, ponieważ Mortician

mieli w tak zwanym międzyczasie

kilkunastoletnią przerwę, wydawniczo

również uaktywnili się

stosunkowo niedawno, od roku

2011 publikując aż cztery albumy.

Nie zmienia to jednak faktu,

że jest to zarazem jeden z pierwszych

zespołów metalowych w

Austrii, który do roku 1990 zdołał

zaznaczyć się wydawniczo na

tamtejszej scenie. Jubileuszowy

"40 Years Of Metal" ukazuje

Mortician w pełni formy, podobnie

jak nowego - to drugi album

nagrany z jego udziałem - wokalistę

Twaina Coopera. Hymniczny

numer tytułowy, "No War

Symphony", "The Earth Fights

Back" i "Angels On Earth" to

archetypowy heavy starej szkoły,

podobnie jak ballada "Old Lady" z

melodyjnym refrenem. Zespołowi

weterani, Thomas Metzler i Patrick

Lercher, pokazują też jednak,

że z młodszymi, pełnymi

werwy kolegami potrafią też nieźle

dołożyć do pieca, czego efektem

są siarczyste utwory "Leather

And Wheels" i "King Of The

Ring", bliższe stylistyce speed/

thrash metalu. Nieco odstaje od

nich równie ostry, ale dość schematyczny

"Death Penalty", ale i

tak "40 Years Of Metal", nagrany

nawiasem mówiąc w Polsce, w

MP Studio Mariusza Piętki, to

godne uczczenie jubileuszu Mortician.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Motörhead - Live At Montreux

Jazz Festival '07

2023BMG/Montreux Sounds

Reedycje, remastetry, wymyślne

boxy, publikowanie archiwalnych

nagrań i różnych miksów, a także

minionych i zapomnianych koncertów

to normalne praktyki za

życia artystów i istnienia kapel.

Natomiast po rozpadzie zespołu

lub śmierci artysty takie rzeczy

wręcz się nasilają. W taki tryb

wpadł również Motörhead, niemniej

w poczynaniach "opiekunów"

zespołu nie widzę przesady.

Niewątpliwie występ na formacji

Montreux Jazz Festival był wydarzeniem,

dla organizatorów, fanów

a przede wszystkim muzyków.

Do zdarzenia doszło w trakcie

trasy koncertowej albumu

"Kiss Of Death", a dokładnie 7

lipca 2007 roku w legendarnej sali

Audytorium im. Strawińskiego.

Jakość nagrań jest bardzo dobra,

aż pada podejrzenie o pewne studyjne

ingerencje. Jednak Lemmy

już dograć niczego nie mógł, więc

można rozważać również doskonały

występ Motörhead. Ogólnie

"Live At Montreux Jazz Festival

'07" z pewnością jest rejestracją

dokumentującą potęgę ekipy, która

składała się wtedy z Lemmy'

ego, Phila Campbella i Mikkey'a

Dee. Repertuar albumu...

no właśnie może niektórym zaświta

myśl, że przydałby się ten

lub tamten kawałek, niemniej jest

to archiwalny zapis pewnego zdarzenia,

a poza tym to zestawienie

jest też niczego sobie i prezentuje

sporą część dorobku Motörhead.

Dodatkowo zawiera ono pewną

ciekawostkę, czyli pierwsze publicznie

wykonanie coveru Thin

Lizzy "Rosalie". Na koniec taka

refleksja. Jeżeli ludzie, którzy mają

za zadanie pielęgnować dorobek

Lemmy'ego i spółki, będzie

robiła to tak, jak do tej pory, jestem

jak najbardziej za. Za jakiś

czas chętnie posłucham podobnego

wydawnictwa co "Live At Montreux

Jazz Festival '07". (-)

\m/\m/

RECENZJE

183


Mystic Prophecy - Hellriot

2023 ROAR!

Zdaje się, że przed trzema laty

wraz z albumem "Metal Division"

Niemcy z Mystic Prophecy

wpadli na właściwe tory ich

heavy/speed/power otrzymał wreszcie

właściwą oprawę i śmiało

podążają za Primal Fear i Grave

Digger. Najnowszy album "Hellriot"

w pełni to potwierdza. Zaczyna

się on blokiem kompozycji

znakomicie zaaranżowanych,

zwartych, gęstych, bardzo dynamicznych,

ze świetną i mocarną

pracą sekcji rytmicznej oraz gitar,

do tego każda z nich opatrzona

jest znakomitymi melodiami i wokalami.

Po nich następuje utwór

trochę wolniejszy, bardziej motoryczny,

ale ze zwrotką najbardziej

nadającą się do skandowania, a

mowa o "Paranoia". Tą część zamyka

utwór "Revenge And Fire",

który jest powrotem do tych mocnych

i melodyjnych kawałów.

Bardzo mocny początek, wydaje

mi się, że wśród nich należy szukać

najlepszych przebojów na

"Hellriot". Na mnie spore wrażenie

robią jeszcze "Unholy Hell" i

"Metal Attack". Druga część albumu

jest bardziej urozmaicona, a

to ze względu na dwa utwory.

"Rising With The Storm" jest

najbardziej melodyjny i "delikatny",

jeżeli można tak napisać o w

pełni dynamicznym utworze. Natomiast

utrzymany w średnich

tempach "Road To Babylon" jest

najbardziej klimatyczny i mroczny.

Pozostałe trzy kawałki to

podobny blok, co na początku albumu,

generalnie to esencjonalne

i zawiesiste kompozycje, atakujące

swoją mocą i ciężarem. Słowem

bardzo dobry spójny album,

acz z pełnymi wigoru i melodii,

różnorodnymi i dobrze zaaranżowanymi

utworami. Oprócz tego

wszystko jest perfekcyjnie zagrane,

każdy z instrumentalistów dał

z siebie wszystko. Nie inaczej jest

z wokalistą Roberto Dimitrim

Liapakisem. Brzmienie płyty

również jest bliskie perfekcji. Także

Mystic Prophecy zaczyna deptać

pięty Primal Fear i Grave

Digger, a jak nie zdołają wskoczyć

na zbliżony poziom, to i tak

już teraz współtworzą scenę bardzo

solidnych niemieckich kapel

grających w okolicach ciekawie

zagranego heavy/power. (4,5)

\m/\m/

Night Demon - Outsider

2023 Century Media

Tytuł nowego dziecka Jarvisa i

kumpli może wywoływać mylne

przypuszczenie, iż postanowili

oni zboczyć ze ścieżki, którą podążali

od samego początku egzystencji

tego tworu i zostać totalnymni

wyrzutkami heavy metalowej

sceny. Momencik, niech no

sprawdzę, skąd dokładnie te skurczybyki

są… Aha, Kalifornia. No

tak słoneczko, plaże, wieczne lato

i ogólna beztroska. To może postanowili

sobie pograć beztroski

pop punk (z szacunkiem ,gdyż od

tego zaczęła się moja przygoda z

gitarową muzyką)? Nic bardziej

mylnego! Czwarty pełny album w

dorobku Night Demon dalej jest

wypełniony solidnym rasowym

heavy metalem. Takim w starym

stylu, który mimo upływu czasu

wcale nie trąci myszką. Nawet jeżeli

pewne charakterystyczne dla

niego patenty słyszeliśmy my już

setki, jeśli nie tysiące razy (komu,

jak komu, ale naszym czytelnikom

to najprawdopodobniej w

ogóle nie przeszkadza). Cały album

należy do kategorii tych niezwykle

równych. Tych, na których

próżno szukać zwykłych wypełniaczy,

czy numerów robionych

ewidentnie na siłę, sztucznego

wydłużania płyty itd. Mimo to

warto jednak wyróżnić tutaj kilka

mocnych punktów. Na pewno jednym

z nich jest przebojowy numer

zatytułowany "Rebirth", który

ewidentnie nawiązuje do początków

NWOBHM. O punkowych

korzeniach muzyki metalowej

przypomina nam natomiast

"Escape from Beyond". Tak swoją

drogą ciekawy kontrast wywołuje

tutaj charakterystyczne zwolnienie

podczas refrenu (coś na

kształt "Sabbath Bloody Sabbath"

wiadomo kogo). Jeśli już mówimy

o wolniejszych fragmentach, to

nie mogło tu zabraknąć ballady.

"A Wake" to naprawdę poruszający

i chwytający za serce numer,

który w pewnym momencie przechodzi

w klasyczny hardrockowy

finał. Czy "Outsider" to najlepsza

rzecz stworzona przez Night Demon?

Ciężko mitu wyrokować,

gdyż każdy z ich dotychczasowych

krążków w całości do mnie

przemawia. Pozostaje mi mieć jedynie

szczerą nadzieję, że ich kolejne

płyty będą trzymać tak

wysoki poziom. Jeśli wyższy, też

się nie obrażę (4,5).

Bartek Kuczak

Night Legion - Fight Or Fall

2023 Massacre

Night Legion to formacja, której

lideruje gitarzysta Stu Marshall.

Powołał ją w roku 2016 i do tej

pory nagrał jedynie dwa albumy

studyjne. Pierwszy wyszedł w roku

2017 i był to bardzo dobrze

przyjęty debiut "Night Legion"

oraz aktualnie omawiana płyta

"Fight Or Fall". Jedni opisując

muzykę Australijczyków jako

amerykański power metal, inni

porównują ich do europejskiego

power metalu. Z pewnością prawda

leży gdzieś pośrodku. Mnie to

kojarzy się z dokonaniami takich

Death Dealer, Cage z pewną domieszką

twórczości HammerFall

czy Primal Fear. Dodam, że w

muzyce Night Legion odnajdziemy

też pewne echa klasycznego

heavy metalu. Najbardziej wyraźne

są wpływy Judas Priest, tego z

ostatnich lat, ale też odnajdziemy

Iron Maiden czy też Dio. W każdym

razie muzyka jest rewelacyjnie

wymyślona i zagrana. Australijscy

muzycy mają bardzo dobre

pomysły na zgrabne kawałki, ale

na tyle różnorodne, że nie mają

prawa się znudzić. Zresztą utrzymana

jest tu oldschoolowa reguła,

że utworów jest tyle, aby nie przekroczyć

czterdziestu minut muzyki.

Jak wspomniałem, każda kompozycja

jest dynamiczna, dość

szybka, choć muzycy Night Legion

bardzo umiejętnie, potrafią

jeszcze bardziej przyśpieszyć albo

zwolnić, ewentualnie przejść do

średnich temp. Dysonanse odnajdziemy

również w klimatach

utworów, choć generalnie każdy z

nich prze do przodu. Porywają

riffy, jak i sola. W tym wypadku

Stu Marshall ma podporę w drugiej

gitarze, którą obsługuje Col

Higginson. Moim zdaniem ten

duet współpracuje ze sobą bardzo

dobrze. Na "Fight Or Fall" nowym

wokalistą jest Louie Gorgievski,

z którym Stu udzielał się

już w projekcie Empires of Eden,

a aktualnie współtworzy jeszcze

Arkenstone. Louie ma mocny,

znakomity klasycznie rockowy

wokal i rewelacyjnie sprawdza się

w repertuarze Night Legion. Już

rozpoczynający dynamiczny, prący

do przodu i ze świetnymi riffami

"The Hounds of Baskerville"

wprowadza nas znakomicie w klimat

"Fight Or Fall". Daje nam też

do zrozumienia, że będzie nam

ciężko wybrać jakiś ulubiony kawałek.

Choć każdy jest inny to,

wszystkie są na tym samym poziomie.

Tytułowy utwór "Fight Or

Fall" rozpozna się intrem niczym

w Ironach, lecz bardzo szybko

przechodzi w power metalowy

hymn, którym dowodzi znakomity

wokal Gorgievskiego. "Harvest

of Sin" nie dość, że zaczyna się jak

jakiś kawałek Dio to ma znakomity

refren. Tego Dio jest jeszcze

więcej w ostatnim, najbardziej

złożonym, a zarazem bardzo epickim

"The Hand of Death". W tej

kompozycji wszyscy prezentują,

jak znakomitymi są muzykami.

Zresztą słychać to już na poprzednich

utworach. W sumie chwaliliśmy

do tej pory wokalistę i duet

gitarzystów, a sekcja w niczym nie

ustępuje wspomnianym muzykom

(Glenn Williams - bas, Dom

Simpson - perkusja). Niby ma budować

fundament, a jak się przysłuchacie

to, żyje ona własnym

życiem. Sekcja jest bardzo klarowna,

nie ma problemu wyłowić

pracę basu, który zresztą bardzo

lubi wypuścić się swoimi ścieżkami.

Jak zahaczyliśmy o brzmienie

to na "Fight Or Fall", jak wspomniałem,

jest ono bardzo wyraźne,

soczyste i selektywne. Po prostu

Night Legion należy do formacji

oldschoolowych, ale nagrywa na

współczesnym sprzęcie i tak też

brzmi. No cóż, debiut "Night Legion"

był bardzo dobry, a "Fight

Or Fall" jest jego równie znakomitą

kontynuacją. (5)

Oblivion Throne - Voidgazer

2023 Self-Released

\m/\m/

Oblivion Throne to amerykańskie

trio grające speed/thrash metal

starej szkoły. Dowody tego

dali na ubiegłorocznym albumie

"Marauder", teraz zaś dorzucają

do niego EP z intro i trzema premierowymi

utworami. Całkiem

długimi, bowiem dwa pierwsze

mają dobrze ponad pięć minut,

zaś finałowy "Souls Ensnared" dobija

do ośmiu. Są one jednak na

tyle ciekawe, że nie mam odruchu

przewijania czy przeskakiwania

do następnego - jednak być może

młodsi słuchacze nie będą tak

cierpliwi, wiadomo, pokolenie ery

streamingu rządzi się swoimi prawami.

"Lust For Steel" jest z tego

tria najszybszy, numer tytułowy

najbardziej zróżnicowany, szczególnie

jeśli chodzi o warstwę rytmiczną,

a rzeczony "Souls Ensnared"

miarowy, ale z kąśliwymi gitarami

i momentami zrywów, dopełnionymi

wyrazistą melodią.

Nie mam najmniejszego pojęcia

184

RECENZJE


jakie może być obecnie zainteresowanie

taką niezależną, typowo

podziemną produkcją, ale na pewno

warto "Voidgazer" sprawdzić.

(4)

Wojciech Chamryk

Oryad - Sacred & Profane

2023 Saol/Toxoplasma

Oryad to amerykańska formacja

parająca się graniem melodyjnego

symfonicznego power metalu z

panią wykorzystującą operowy

głos. "Sacred & Profane" to ich

debiutancki duży album, wcześniej

jedynie wydali EP-kę "Hymns

of Exile & Decay" (2021).

Nie będę ukrywał, że Amerykanie

na "Sacred & Profane" uzyskali

bardziej niż zadowalające efekty.

Ogólnie muzyka z tego albumu

przypomina mi początku Nightwish

z rewelacyjną wtedy Tarją.

Płyta rozpoczyna się klimatyczny

klawiszowym intro "The Path:

Part 1", na tle których wybrzmiewa

piękny sopranowy głos Moiry

Murphy. Kolejny utwór "Scorched

Earth" w prowadza nas w styl

symfonicznego power metalu,

który preferuje zespół. Emanuje

on techniczną klasą, dynamiką

oraz melodyjnością, a wszystko to

podane jest z niesamowitą swobodą.

Natomiast "Blood" błyszczy

wyrafinowanymi aranżacjami

oraz swoim bardzo progresywnym

charakterem. Natomiast "Lilith"

to jeden z najbardziej melo-dyjnych

utworów niesiony przez wokal

Moiry. "Eve" rozpoczyna się w

klimacie doomowo-gotyckim, ale

z czasem nabiera rozpędu. Nie

podobają mi się w nim blackowe

wstawki. "Alchemy" jest melodyjny

i bardzo pomysłowy, znakomicie

oddaje charakter muzyki zespołu.

Z kolei "Wayfaring Stranger"

jest bardzo melodyjny, zwiewny

i lekki. Podobny w wymowie

jest również "Through The Veil".

Za to "Slice Of Time" jest spektakularny

w swojej chwytliwości.

Na uwagę zasługują również jego

progresywne wstawki oraz fantastyczny

finałowy wokal Moiry

Murphy. Album kończy outro

"The Path: Part II", które może

tworzyć pętle i rozpoczynać na

nowo "Sacred & Profane". Nie

będę wspominał o produkcji i brzmieniach,

bo te po prostu utrzymane

są bardzo wysoko, jak w

większości podobnych produkcji.

Ogólnie "Sacred & Profane"

amerykanów Oryad przedstawi

świeżo brzmiący inteligentny

symfoniczny power metal pełen

przeróżnych emocji i doznań. Aż

dziw, że to piszę, bo niestety większość

takich wydawnictw nudzi

mnie i rzadko potrafi do mnie

przemówić. (5)

Paul Gilbert - Dio Album

2023 Music Theories/Mascot

\m/\m/

Paradoksalnie, wydając "Dio Album",

Paul Gilbert odświeżył

swoją solową dyskografię. Jak to

możliwe, skoro jest to album z samymi

kowerami? Otóż, przyglądając

się jej, dawniej dostrzegałem

same świetnie brzmiące pozycje,

które zupełnie nie zapadały w pamięci,

gdyż brakowało w nich wyrazistych

tematów przewodnich.

Już dwa lata temu Paul Gilbert

zagrał na jakiś konkretny temat, z

tym że "'Twas" (2021) to była

płyta z kolędami, a teraz zabrał

się za instrumentalne skowerowanie

najbardziej rozśpiewanych kawałków

Ronniego Jamesa Dio z

jego repertuaru solowego, Rainbow

oraz Black Sabbath. Ciekawostką

mogłoby być dodanie numeru

Elf, dlatego że setlista składa

się z samych standardów, a nie

każdy wie, że debiut Rainbow

został nagrany przez wokalistę

(Dio), basistę (Craig Gruber), perkusistę

(Gary Driscoll) i klawiszowca

(Mickey Lee Soule) Elf.

Chciałbym podkreślić, że Dio nie

tylko śpiewał na trzech studyjniakach

Rainbow, ale jeszcze wcześniej

na trzech studyjniakach Elf

o bardzo zbliżonym składzie, czyli

zmiana szyldu nie wynikała z

powstania całkiem nowej grupy,

lecz z pojawienia się w jej ramach

Ritchie'go Blackmore'a. Paul nie

wykorzystał okazji do przypomnienia

Elf, za to skoncentrował

się na utworach bliskich wielu metalowym

sercom na całym świecie.

W związku z tym "Dio Album" to

nie jakaś ciekawostka z kokardką

na opakowaniu, lecz połączenie

wybitnego kunsztu wykonawczego

z najbardziej rozpoznawalnymi

kompozycjami w historii heavy

metalu. Nareszcie zamiast trafiać

na zaplecze muzeum w dniu

premiery, album Paula Gilberta

zachęca do czynnego zaangażowania

się słuchaczy, ponieważ

przy pomocy gitary zostały na

niej wyeksponowane wszystkie

momenty, do których fajnie sobie

pośpiewać. To wspaniale, że trzynaście

lat po śmierci Ronniego jego

muzyka pozostaje żywa i że da

się z nią zrobić coś świeżego. (-)

Sam O'Black

Phantom Spell - Immortal's

Requiem

2022 Wizard Tower

Kyle McNeill to niespokojny

duch. W Seven Sisters oddaje się

tradycyjnemu heavy na dwie gitary,

ale ma też Phantom Spell, w

którym jest jedynym gitarzystą i

gra oldschoolowy prog/hard rock.

Można więc rzec, że wraca tym

sposobem do korzeni nurtu NW

OBHM, którego Seven Sisters

jest kontynuatorem, bowiem w

drugiej połowie lat 70. brytyjski

heavy metal czerpał natchnienie

właśnie od zespołów progresywnych

i hardrockowych. Już pierwszy

właściwy utwór "Dawn Of

Mind" pokazuje, że i w tym zakresie

McNeillowi nie zbywa na talencie:

to kawał stylowo zagranego

rocka progresywnego z chwytliwym

refrenem, zaśpiewany czystym

głosem i ozdobiony syntezatorową

solówką. Kolejne kompozycje

utrzymane są w podobnej

stylistyce, oparte na gitarowoorganowych

dialogach, co kojarzy

mi się przede wszystkim z Yes, a

"Seven Sided Mirror" ma coś z dokonań

King Crimson. "Up The

Tower" to z kolei taki wczesny

hard rock, dynamiczny i z gitarą

solową na pierwszym planie, ale w

instrumentalnym "Black Spire

Curse" i "Blood Becomes Sand" zespół

znowu wraca na progresywne

ścieżki. Mamy też coś więcej niż

ciekawostkę, udaną przeróbkę

"Moonchild" Rory'ego Gallaghera,

a płytę wieńczy utwór bonusowy,

alternatywna wersja "Keep On

Running". Jako całość "Immortal's

Requiem" na pewno zainteresuje

fanów starego, dobrego

rocka, sęk tylko w tym, że pewnie

teraz McNeill skupi się ponownie

na Seven Sisters, tak więc na kolejny

materiał Phantom Spell

trzeba będzie poczekać. (6)

Wojciech Chamryk

Phil Campbell And The Bastard

Sons - Live In The North

2023 Nuclear Blast

Mikkey Dee i Phil Campbell

udowadniają wszem i wobec, że

możliwe jest życie po Motörhead.

Pierwszy realizuje się w

Scorpions, gdzie trafił na jeden z

lepszych okresów w historii zespołu,

zaliczając olbrzymie koncerty

na całym świecie. Drugi, poszedł

w fajny rodzinny koncept,

grając ze swoimi synami przyjemną,

rockową muzykę o dużym radiowym

potencjale. Wydali dwa

longplaye, prezentując muzykę o

naprawdę szerokim spektrum, od

klasycznego hard rocka, przez

bluesa i motorhead'owego rock&

rolla po dźwięki, które mogą przypaść

do gustu fanom Nickelback.

Można pomyśleć, że to jeszcze

dosyć młody zespół będący na

dorobku, ale z jakiegoś powodu

wesoła rodzinka stwierdziła, że

ma już wystarczający repertuar,

żeby nagrać płytę koncertową.

Widocznie widzieli, albo ich wytwórnia

widziała, sens w takim

wydawnictwie. Ja jednak go nie

widzę wcale. Zapytam, więc retorycznie:

po co? W jakim celu wydali

tę płytę? Co ona ma wnosić

do twórczości zespołu? Jeżeli Wy

znacie odpowiedź, to piszcie do

redakcji. Może moje niezrozumienie,

wynika z mojego podejścia

do płyt koncertowych. Rzadko

były i są dla mnie równoważne z

materiałami studyjnymi. Liczą się

dla mnie dopiero wtedy, kiedy

stanowią jakąś nową jakość, są

czymś więcej niż tylko odegraniem

kawałków na żywo. Tak

było na przykład w przypadku

"Uriah Heep Live" czy "38 Minutes

of Life" Kata. To były

prawdziwe arcydzieła, które wolałem

od studyjnych dokonań. Taka

sztuka jednak udaje się niewielu.

W większości płyty live to

po prostu takie bardziej subtelne

"The best of…". Jednak w przypadku

tego wydawnictwo nawet

tak nie jest. Jak już pisałem, Panowie

na koncie mają dwie płyty,

czyli nie ma potrzeby takiej selekcji.

Ludzie są w stanie ogarnąć

dwie płyty jeżeli chcą poznać dokonania

zespołu. Druga sprawa

jest taka, że duża część utworów

na "Live in The North" to kawałki

Motörhead. W jaki więc

sposób ta płyta ma pokazywać

dorobek zespołu? Nie odmawiam

oczywiście Philowi prawa do tego

dziedzictwa, ponieważ ono należy

też do niego, ale jak ta płyta ma

wytrzymać konkurencję z takim

"Live at Montreux Jazz Festival

'07"? Dwupłytowego, winylowego

albumu wyczekiwanego przez fanów

i wydanego parę miesięcy po

koncertówce Campbell'ów. Dlatego

nic mi się tu nie klei, ani pod

względem artystycznym ani

sprzedażowym i cały czas zastanawiał,

co jest powodem wydania

tego albumu. Popularne powiedzenie

mówi, że jak nie wiadomo…

ale przecież oni nic na tym

nie zarobią. Nie wróżę tej płycie

sukcesu komercyjnego. Nie wiem,

może to zabieg promocyjny, może

RECENZJE 185


dzięki albumowi nowi fani mieli

skojarzyć, że to ten Phil Campbell,

który grał w Motörhead. Albo

zespół chciał się pochwalić nowym

wokalistą. Notabene, to też

jest trochę dziwne - płyty studyjne

wydali z Neilem Starr'em, po

czym dla Joel'a Peters'a pierwszym

wydawnictwem jest płyta

live. W każdym razie, niezależnie

od moich wielu wątpliwości, płyta

jest poprawna i dobrze nagrana.

W końcu to są profesjonaliści. Ale

czy to powód, żeby tego słuchać?

Nie zrozumcie mnie źle, to jest

ok, ale nie ma w tym nic ciekawszego

niż na studyjnych nagraniach…

a jeżeli chodzi o kawałki

Motörhead, to chyba już lepiej

posłuchać po prostu Motörhead.

Grzegorz Putkiewicz

Piledriver - Live In Europe - The

Rockwall-Tour

2023 Bobmedia/Rockwall

Najlepszy coverband Status Quo

to, niemiecki Piledriver, który

właśnie wydał potężne wydawnictwo.

Składa się na nie trzy

dyski CD oraz po jednym dysku

DVD, oraz Blu-Ray. Na pierwszym

dysku audio jest rejestracja

koncertu z niemieckiej miejscowości

Herne (17 marca 2019). Na

drugim mamy koncert z angielskiego

Minehead (28 września

2019). Natomiast na trzecim dysku

odnajdziemy show z holenderskiego

(chyba teraz niderlandzkiego...)

Zwolle (25 stycznia

2020). Repertuar pierwszego dysku

składa się w większości z kompozycji

zespołu. Pokazuje Niemców

jako niezłych kompozytorów,

którzy umiejętnie potrafią napisać

niezły kawałek, a przy okazji odtworzyć

klimat muzyki swoich idolów.

Poza tym występ uzupełniony

jest kilkoma utworami Quo.

Natomiast show z Anglii to w zasadzie

same covery. Pokazują jak

bardzo swobodnie muzycy Piledriver

czują się w nagraniach

swoich mistrzów oraz dlaczego

należy się im tytuł najlepszego tribute

bandu Status Quo. Ogólnie

podoba mi się dobór utworów,

wykonanie oraz atmosfera tego

występu. Dla mnie nagrania z tego

dysku to najlepsza część "Live

In Europe - The Rockwall-Tour".

Koncert w Zwolle jest trochę

"gorszy" od tego z Minehead, a to

dlatego, że muzycy Piledriver

zdecydowali się, sięgnąć po kilka

mniej ogranych hitów Quo. Trochę

mnie to zdekoncentrowało,

więc pewnie dlatego odbiór tego

występu uważam za mniej udany.

Ogólnie Niemcy podchodzą do tematu

z pietyzmem, ale i z luzem.

Starają się być najbliżej oryginałów,

ale też grają muzykę Quo po

swojemu. Za to żaden z muzyków

nie próbuje naśladować Rossiego

czy Parfitta. Słychać w tym

wszystkim swobodę i radość grania,

a tym samym wiarygodność,

co do poczynań muzyków Piledriver.

Jeśli komuś mało potężnej

dawki nagrań w wersji audio to

może sięgnąć po nagrania audiowideo.

Niektórzy wolą, jak przed

oczami przewijają się im obrazki.

A Niemcy jeszcze im ułatwiają, bo

oprócz dobrze przygotowanych

interpretacji potrafią odtworzyć

chorografię używaną przez oryginalnych

muzyków Status Quo.

Także można oglądać występy

Piledriver z przyjemnością.

Niemcy z pewnością mają swoich

oddanych fanów, więc to wypasione

wydawnictwo będzie miał

kto kupić. A jak ktoś lubi metaliczne

boogie oraz rock'n'rolla, nie

wspominając o Status Quo to,

koniecznie powinien zainteresować

się "Live In Europe - The

Rockwall-Tour". (4)

Primal - Humachine

2023 Roxx

\m/\m/

Do tej pory kojarzyłem blackowy

projekt z Warszawy o tej nazwie,

ale ten Primal to zupełnie inna

stylistyka, ciężar gatunkowy i generalnie

wszystko. Od razu czujnie

nastawiłem uszu, wyczytawszy,

że Alberto Zamarbide

śpiewał na klasycznych płytach

argentyńskiego V8, a pozostali,

również już wiekowo dość zaawansowani,

członkowie Primal,

grali chociażby w Steel Vengeance,

Heretic czy Hirax. Odpaliłem

więc "Humachine" z jakimś

dziwnym przeświadczeniem,

że będzie dobrze i faktycznie, tak

też było. W dodatku nie jest to

żaden metal o geriatrycznym rodowodzie,

mimo tego, że większość

składu jest już po 60. - więcej,

brzmi to tak, jakby muzycy

Primal chcieli pokazać, że wbrew

metryce serca mają wciąż młode,

a werwy do grania metalu im nie

brakuje. Dlatego już w openerze

"The Cage" uderzają z thrash/

speedową intensywnością, podobnie

jak w dalszych "End Times"

czy "Betrayal" - od razu słychać,

że nie grają wypaleni staruszkowie

i po takiej wizytówce nikt

nawet nie pomyśli o wysyłaniu

ich na muzyczną emeryturę. Alberto

Zamarbide również jest w

formie, co potwierdza zwłaszcza

w tych bardziej tradycyjnych numerach,

utrzymanych w stylistyce

lat 80. Z nich wyróżniam dynamiczny

"Firefighter", ale pozostałe,

na przykład mocarny "Unleash

In Madness", niczym mu nie ustępują

- całość materiału trzyma

wysoki, wyrównany poziom. Są

też dwie ballady: podniosła "Ever"

na finał i zróżnicowana "Savior", z

ciężkim, iście ołowianym riffem,

tak więc klasyczne dla ósmej dekady

proporcje pod tym względem

również zostały zachowane.

(5)

Wojciech Chamryk

Primal Fear - Code Red

2023 Atomic Fire

Czy jest sens czekać na "Code

Red"? Możliwe, że zadaliście sobie

takie pytanie podczas czytania

wywiadu z Ralfem Scheepersem,

bo premiera odbędzie się dopiero

pierwszego dnia września. Ostatnio

sam miałem podobną sytuację

z Jag Panzer "The Hallowed"

(2023) - dwie rozmowy ukazały

się długo przed płytą i potrzebowałem

sobie odnotować. W przypadku

Niemców powiedziałbym,

że oczekiwanie ma sens. O ile godzina

spędzona z najnowszym

krążkiem spokrewnionego zespołu,

Sinner "Brotherhood"

(2022), może okazać się rozczarowująca,

to "Code Red" powinien

usatysfakcjonować zdecydowaną

większość docelowych odbiorców.

Zawiera bowiem pomysłowe i

zróżnicowane, a zarazem przystępnie

zaaranżowane utwory, które

na ogół lecą znacznie żwawiej w

porównaniu do tych z "Brotherhood".

Zdecydowanie udała się

sztuka pogodzenia nadmiaru pomysłów

aż sześciu zaangażowanych

w komponowanie muzyków.

Pomimo obecności w zespole

trzech ambitnych gitarzystów, całość

nie rozjechała się. Warto

zwrócić uwagę, że "Brotherhood"

bliżej do tradycyjnego heavy, natomiast

"Code Red" plasuje się

gdzieś pomiędzy tradycyjnym

heavy a melodyjnym euro powerem.

Mając to na uwadze, dochodzę

do wniosku, że "Code Red"

korzystnie wypada na tle konkurencji

w postaci chociażby Helloween.

Normalnie nie porównywałbym

obu zespołów, ale sami

wkrótce przekonacie się, w jak dużym

stopniu Primal Fear postawiło

na charakterystyczne melodie.

Wszędzie ich mnóstwo,

wszystkie kolorowe, a niektóre

również przebojowe. No i dobrze,

bo dzięki nim można wkręcić się

w płytę od pierwszego przesłuchania,

a głos Ralfa pasuje do nich

jak ulał. Pomimo, że przekaz liryczny

bywa mroczny, muzyka nie

należy do dojmujących, nie dołuje

posępnym nastrojem, a paradoksalnie

najwięcej grozy tkwi w

ostatniej minucie "Fearless". W

ogólnym rozrachunku, płyta jest

jednak nie tyle wesoła, co energetyzująca.

Po części efekt ten zawdzięczamy

wyczuciu perkusisty

Michael'a Ehré, który nadaje całości

sporo powerowej dynamiki,

a jednocześnie nie przegina. Michael

jest team-player'em, co

oznacza, że kiedy trzeba, potrafi

zagrać oszczędniej (jak w klimatycznym

"Their Gods Have Failed"),

a nawet całkiem zamilknąć (jak w

różnicującym natężenie "Steelmelter").

Na oddzielne słowa

uznania zasługuje również wokalista

Ralf Scheepers. Dobiega do

sześćdziesiątki, a posiada mnóstwo

pary w płucach, zachowuje

pełnię formy i śpiewa z życiem.

Aż trudno sobie wyobrazić, żeby

za dziesięć lat przeszedł na emeryturę.

Wątpię, żeby "Code Red"

został okrzyknięty punktem

zwrotnym w dyskografii Primal

Fear, ale jestem przekonany, że

zostanie w miarę ciepło przyjęty.

(4)

Sam O'Black

Prophecy - Twisted Reality

2018 Metal Domination

Trochę naszukałem się tej grupy

w sieci, bo nie wiedzieć czemu nazwa

Prophecy przypadła do gustu

większej liczbie zespołów.

Akurat ten jest z Danii, ale

wzmocnił go bułgarski transfer, a

gra thrash starej szkoły. "Twisted

Reality" to jego długogrający debiut

sprzed kilku już lat - być może

obecnie wznowiony przez inną

wytwórnię. Taka ewentualność

dziwi mnie jednak o tyle, że to łojenie

jakiego wiele, mało oryginalne

i oparte na patentach wyeksploatowanych

już do cna. Rozczarowuje

już otwierający całość

"New World Order", bo rzecz jest

nad wyraz monotonna, mimo niezłego

warsztatu muzyków i pewnych

przebłysków talentu. W

kolejnych utworach jest podobnie:

sztuka dla sztuki, przerost

formy nad treścią, to jest maskowanie

aranżacyjnymi sztuczka-

186

RECENZJE


mi dłużyzn i kompozytorskich

mielizn - słychać, że panowie nasłuchali

się Testament czy Exodus,

ale niestety nie ma mowy o

tworzeniu na takim poziomie,

nawet jeśli utwór tytułowy i "The

Silent Oppressor" odstają in plus

od bardzo przeciętnej reszty. (3)

Wojciech Chamryk

Prydain - The Gates of Aramore

2023 Limb Music

Pomysłodawcą Prydain jest Amerykanin,

były gitarzysta Sonic

Prophecy, Austin Dixon. Do

współpracy zaprosił kolejnego

Amerykanina, klawiszowca Jonaha

Weingartena znanego z Pyramaze

oraz dwóch Greków, wokalistę

Mike'a Lee oraz Boba Katsionisa,

znanego przede wszystkim

jako producent, a pełniącego

w tej formacji funkcje basisty i gitarzysty.

Muzycznie Austin

umieścił formację w melodyjnym

power metalu rodem z początków

lat 2000., który oprawiono w

symfoniczne ornamenty oraz

epicko-fantazyjną obwolutę. Także

fani takiej muzyki mogą wyciągnąć

wszelkie kapele działające

w tamtym okresie we Włoszech,

Finlandii, Szwecji itd., i będą

mieli wypadkową wpływów kapeli

Dixona. Bowiem muzyka Prydain

"The Gates of Aramore"

niesamowicie oddaje klimat tamtej

muzyki i tamtych czasów. Można

by rzec, że jest mocno oldschoolowo.

Jakby nie było, ponad

dwadzieścia lat minęło od wybuchu

popularności tego stylu. Także

jak ktoś jest spragniony, wwiercających

się w uszy melodii, galopujących

gitar, brykającej sekcji

rytmicznej, wysoko zawodzącego

wokalisty, to voila "The Gates of

Aramore" jest dla nich. Oczywiście

muzycy włożyli w cały pomysł

sporo serca i wiele talentu, po

prostu nie jest to jakieś bezduszne

granie. Dzięki czemu kompozycje

z tej płyty są różnorodne i z pewnością

próbujące zaciekawić

ewentualnego słuchacza. Także

mam dość potężny ze świetnym

refrenem utwór tytułowy, nieco

awanturniczy "Sail The Seas", rozpoczynający

się folkowo oraz z

wyróżniającym się króciutkim,

progresywnym zwolnieniem w

"Ancient Whispers", mocno radosny

i rozbrykany "Blessed & Divine",

czy też epicki "Kingdom Fury".

No, jest całkiem ciekawie. Jednak

żeby to dostrzec, trzeba lubić

i szanować taką muzykę. Brzmienia

i produkcja jest również

na poziomie i bardzo przypomina

minione czasy. Słowem "The Gates

of Aramore" jest wyłącznie

dla starych i nowych fanów melodyjnego

power metalu rodem z lat

2000. Także nie dziwię się, że album

firmuje logo wytwórni Limb

Music, która mocno przyłożyła

się do eksplozji popularności takiego

grania. (3,5)

Pyramaze - Bloodlines

2023 AFM

\m/\m/

Lubię Pyramaze za doskonałą

mieszankę melodyjnego heavy

metalu, która łączy się z epickimi

walorami power metalu oraz rozbudowanymi

i zaskakującymi

strukturami progresywnego metalu,

a także wpadającymi w ucho

melodiami, od których ciężko jest

się opędzić. Tak było do tej pory.

Na najnowszym krążku "Bloodlines"

głównie pozostały niesamowite

melodie, wyśpiewane przez

coraz lepszego Terje Haroy'a,

który śpiewa z mocą, ale też całą

paletą emocji i uczuć. Naprawdę

jest nad czym się zachwycać. Co

ciekawe Terje na tej płycie przypomina

mi klasą D.C. Coopera z

Royal Hunt. Na poprzednim

krążku "Epitaph" Pan Haroy

miał duet z wokalistką. Podobnie

jest na nowej płycie, tym razem

wspomaga go Pani Melissa Bonny

z Ad Infinitum i wspólnie

śpiewają bardzo romantyczną balladę

"Alliance". Niestety zespół

mocno wycofał się z progresywnego

metalu. Owszem są jego pewne

elementy, ale jako bardziej aranżacyjne

ciekawostki niż muzyczne

rozwiązania. Jedyna kompozycja,

która przypomina to, co Pyramaze

robiło wcześniej to przedostatnia

"The Mystery". Tym razem

Duńczycy postawili na melodyjny,

acz ambitny melodyjny power

metal (Kamelot? Angra?), bogato

ozdobiony rozbudowanymi orkiestracjami.

Już na poprzednich wydawnictwach

Jonah Weingarten

pokazał się z tej strony w bardzo

w dobrym stylu. Jednak na

"Bloodlines" ta symfonika i

wszelkie orkiestracje są nie tylko

mocno rozbudowane, ale również

bardzo filmowe i wielce rozmarzone.

Tym właśnie charakteryzuje

się ten krążek. Całe szczęście

Jonah nie zrezygnował z delikatnych

dźwięków fortepianu, które

bardzo lubię w jego wykonaniu.

Także na "Bloodlines" mamy

dźwiękowe orgie dla fanów ambitniejszego

melodyjnego power metalu.

Dodatkowo pojawił się pierwiastek

hard rocka, co przypomina

mi lekko podejście muzyków

Royal Hunt do swojej muzyki

(być może stąd skojarzenia z D.C.

Cooperem). Widziałem, że formacja

już w materiałach promocyjnych

mocno podkreśla, że płyta

jest bardzo dobrze zrobiona gitarowo.

Oczywiście wszelkie jej

partie są faktyczne dobrze napisane

i zagrane, ale generalnie gitary

są lekko przytłoczone orkiestracjami.

Podobnie można napisać o

sekcji rytmicznej, której groove i

kreatywność nie zawsze można

dosłyszeć spod całego bogactwa

aranżacji klawiszowo-symfonicznych.

Album zaczyna się znakomitym

krótkim intrem "Bloodlines"

w tej konwencji, o której

pisałem, czyli filmowo-symfonicznej.

Podobnie się kończy, acz

"Wolves Of The See" jest zdecydowanie

bardziej rozbudowany. Środek

albumu wypełniają, kompozycje

mocno przemyślane, nastawione

na melodie, klimat, kontrast

i emocje. Naprawdę widać w

nich talent, wyobraźnie oraz kunszt

Duńczyków. Jednego gościa

już wymieniłem, ale na płycie

znalazło się jeszcze kilku, są nimi

Andrew Kingsley (Unleash The

Archers), Olof Mörck (Amaranthe)

oraz Tim Hansen (tak syn

Kaia Hansena). Teksty Pyramaze

są też ważne. Tym razem mówią

m.in. o naszej ludzkiej duszy odkrywcy

oraz chęci poznania nieznanego,

czy osobistych problemach,

ale opisanych subiektywnie

i bez zbędnego moralizowania.

Jak to muzycy podkreślają wszystko

po to, aby pobudzić wyobraźnie

fanów oraz zmusić ich do myślenia

przy okazji nie ograniczając

ich swobody. Jak wiadomo, Duńczycy

dbają o wysokie standardy

każdego aspektu składającego się

na nowy album, oczywiście nie

zapomnieli o produkcji i znakomitych

brzmieniach. Wszystko to

również robi duże wrażenie. Mimo

wielkiego zaangażowania muzyków

Pyramaze fakt odejścia od

wyraźnych akcentów progresywnych

trochę mnie zasmucił. Niemniej

uważam, że zespół szybuje

wysoko wśród standardów nieosiągalnych

dla większości.

"Bloodlines" to dobra płyta, ale

oczekiwałem więcej. (4)

\m/\m/

Rapid - Blackstar Opression Regime

2023 Dying Victims Productions

Rapid to kolejny z dłużej istniejących

zespołów, które po serii demówek

i singli oficjalnie debiutują

dłuższym materiałem. Jego historia

jest jednak dość zagmatwana,

ponieważ "Blackstar Opression

Regime" pierwotnie ukazał się

tylko w postaci cyfrowej jako EPka,

a dopiero teraz, dzięki Dying

Victims Productions, ujrzał

światło dzienne w wersjach winylowej

i kompaktowej. Wspomnę

od razu, że zwolennicy czarnych

płyt będą mieli tu solidny zgryz,

ponieważ wersja 12" zawiera tylko

cztery utwory podstawowe, gdy

na CD wydawca dorzucił bonus,

kolejne cztery numery, przed laty

wydane jako demo "Deadly Torment",

czyli trzeba będzie dokonać

wyboru, bądź kupić obie wersje.

Warto to rozważyć o tyle, że

materiał z roku 2016, mimo oczywiście

znacznie surowszego brzmienia,

to już robiący wrażenie

black/speed metal starej szkoły, a

Rapid potwierdzają w nim, że

zasłuchiwali się nie tylko płytami

Venom ("Strike From Hell"), ale

też Deep Purple ("Hades Descends...

The Dark Realms"). Podstawą

są jednak najnowsze utwory;

jeszcze ostrzejsze i bardziej

bezkompromisowe, hałaśliwe i

pełne agresji; od najkrótszego,

rozpędzonego "Manticore" do finałowego,

niemal dwa razy dłuższego,

mrocznego i zróżnicowanego,

"Marines Of The Blackstar".

(4)

Wojciech Chamryk

Ravestine - Ravestine

2023 ROAR! Rock Of Angels Records

W biografii tego międzynarodowego

składu można przeczytać,

że powstał w sumie dość przypadkowo,

dzięki inicjatywie Martina

Sosny i Johna A.B.C. Smitha.

Szybko skomponowawszy numer

"Ravenstine" doszli do wniosku,

że ciąg dalszy jest więcej niż wskazany,

stąd po sukcesie tego singla

podpisali kontrakt i szybko nagrali

długogrający materiał. To generalnie

hard 'n' heavy, typowy

dla przełomu lat 70. i 80. ubiegłego

wieku, ale wciąż robiący

wrażenie. Powodzenie "Ravestine"

wcale nie dziwi, jest to bowiem

surowy, ale przy tym nośny i melodyjny

numer, a w dodatku wcale

nie jedyny as w talii Ravestine,

co potwierdzają równie przebojowe

"Lady Luck", "Freedom Day" i

"Raise Your Head". Atutem grupy

są też partie wokalne, bowiem

RECENZJE 187


poza frontmanem Zakiem Tataji

ma ona jeszcze trzech innych

śpiewaków, co daje nie tylko

zróżnicowanie, ale też chóralne

wsparcie dla pierwszego wokalisty.

Gitarowy duet i solidną sekcję

dopełniają niekiedy instrumenty

dęte, jest też żartobliwy instrumental

"Shut Up And Clap", to

jest gitarowa parafraza "Ody do

radości". I wszystko byłoby super,

gdyby nie dwa ostatnie, w sumie

niepotrzebne, utwory: "I Don't

Know" Ozzy'ego Osobourne'a i

"Run Like Hell" Pink Floyd. Pierwszy

został zaśpiewany i odegrany

nuta w nutę; drugi już niekoniecznie,

bo końcówka jest mocniejsza,

a perkusja intensywniejsza,

ale i tak nie wnosi to niczego

nowego do oryginalnej i kanonicznej

wersji Floydów. (4,5 za materiał

autorski).

Wojciech Chamryk

Reanimation - Commotion

2022 Bam&Co-Heavy

Moda na thrash zanika i powraca,

ale niezależnie od niej jest on

wciąż grany na całym świecie i

trudno już sobie wyobrazić jakąkolwiek

metalową scenę bez jego

przedstawicieli. Reanimation reprezentują

tę kanadyjską, a ponieważ

thrashują już bez mała 20

lat, to ich trzeci album generalnie

trzyma poziom. Nie ma tu oczywiście

efektu wow!, nikt nie wymyśla

thrashowego koła na nowo,

ale 10 składających się na "Commotion"

numerów to solidny i

wyrównany materiał. Krótsze

utwory są przy tym ostrzejsze, zaś

w tych dłuższych zespół kombinuje

z aranżacjami, szukając mniej

oczywistych rozwiązań jak solowy

pochód basisty, rytmiczne smaczki

czy wyraziste zwolnienia. Daje

to całkiem niezły efekt końcowy;

dlatego, chociaż przy obcowaniu z

"Commotion" ani razu nie przeszła

mi przez głowę myśl o jej kupieniu,

to słuchałem jej ze sporą

przyjemnością, a to już naprawdę

wiele. (4)

Reptalien - Reptalien

2023 No Life 'Til Metal

Wojciech Chamryk

Reptalien to zupełnie nowa formacja

powołana w roku 2021. Jej

skład to międzynarodowe grono.

Najważniejsi są Amerykanie, gitarzysta

Bill Rhynes (znamy go z

Reverend) oraz basista Connor

Sim. Gremium instrumentalistów

uzupełnia jeszcze włoski perkusista

Fabio Allesandrini z Annihilator.

Truskawką na torcie, jest

nikomu nieznany wokalista z Polski,

Mikołaj Krzacek. Po przesłuchaniu

"Reptalien" stwierdzam,

że muzycy grają bardzo ciekawy

progresywny thrash, a w zasadzie

power/thrash, w którym

jest sporo świetnego technicznego

grania oraz progresywnych, klimatycznych

wstawek, które często

ocierają się o aurę kosmicznoawangardową.

Można szukać podobieństw

do Reverend, Metal

Church, Nevermore, Annihilator,

Judas Priest, a także Coroner,

Realm czy Anacrusis. Sporo

tu też odniesień do progresywnego

metalu, ale wybrzmiewa on

bardziej anonimowo. Każdy z kawałków

jest znakomicie napisany

i zaaranżowany. Oparte jest to na

wzorcach, ale wymyślone po swojemu.

Jest na czym się skupić.

Przede wszystkim wciągają melodie,

ale również ciężar muzyki.

Znakomicie sprawdzają się riffy i

sola. Nie można zapomnieć o dysonansach

i klimatach, które niesie

muzyka. Wszystko to cementuje

całość i nie pozwala słuchać

"Reptalien" we fragmentach. Musi

lecieć w całości! Inaczej traci się

to, co chce przekazać to wydawnictwo,

a muzyka potrafi wciągnąć,

a jak zaciekawi to, trudno

się od niej uwolnić. Całkowitym

zaskoczeniem jest wokal Mikołaja.

Ogólnie zaśpiewał na tej płycie

świetnie i w zasadzie to jego

głos i interpretacje melodii oraz

emocji są wodzirejami na tym

krążku. Jeżeli dobrze się wczytałem

to, album ma też pewien mroczny

koncept. Jeżeli niczego nie

pokręciłem, to jest to kolejny pozytywny

element tego wydawnictwa.

Oczywiście brzmienia i produkcja

jest na konkretnym poziomie.

Także fani ciekawego

power/thrashu powinni w swoich

notatnikach wpisać nazwę Reptalien

i ją podkreślić. (5)

Rexoria - Imperial Dawn

2023 Black Lodge

\m/\m/

Rexoria to szwedzka formacja,

która powstała w roku 2016. Do

tej pory nagrali dwie EP-ki "Moments

of Insanity" (2016) i "The

World Unknown" (2017) oraz

trzy pełne albumy "Queen of

Light" (2018), "Ice Breaker"

(2019) i "Imperial Dawn"

(2023). Natomiast styl muzyczny,

który reprezentują to melodyjny

symfoniczny power metal z

kobietą na wokalu. Czyli miks

wpływów Nightwish, Within

Temptation, Evanescence, Epica,

After Forever, Xandria, Syrenia

itd. I w zasadzie na tym

mógłbym skończyć tę recenzję,

bowiem każda z tych kapel dba o

to, aby kompozycje były na poziomie,

były melodyjne i wpadające

ucho, ale też, żeby były ciekawie

napisane. W dodatku zawsze

liczy się perfekcyjnie wykonanie

i znakomity głos wokalistki.

Oczywiście nie zapominając o soczystych

i znakomitych brzmieniach

oraz idealnej produkcji. To

generalnie standardy tej sceny i

nikt nie może sobie odpuścić, bowiem

od razu wypadnie z obiegu.

A to dlatego, że w tym nurcie jest

gęsto od różnej maści zespołów i

projektów. Także bardzo ciężko

zorientować się, który z nich jest

wartościowy, a który nie. Ogólnie

mam wrażenie, że teraz najwięcej

radochy mają recenzenci (pod warunkiem

że uwielbiają ten styl) i

muzycy, którzy zakładają nowe

kapele. Natomiast fani bezpiecznie

przycupnęli przy swoich

ulubieńcach, którzy mają swoje

marki już od lat. No może od czasu

do czasu z ciekawości czegoś

tam nowego posłuchają w sieci.

Niemniej wątpię, aby ktoś na

maksa śledził, co dziej się na tej

scenie. Wracając do Rexorii,

Szwedzi mają wszystko, co powinien

posiadać band z tego nurtu,

gdyby nie było tej całej masy ekip,

od razu wpadliby do czołówki.

Takie mam odczucia, a tak to, raczej

marne szanse, jak mówią

Francuzi. Jak jesteś fanem melodyjnego

symfonicznego power

metalu to, sprawdź "Imperial

Dawn", może stanie się tak, że

dasz im ową szansę. Całe szczęście

przede mną nie ma takiego dylematu.

(3,5)

\m/\m/

Roadwolf - Midnight Lightning

2023 Napalm

Austriacy z Roadwolf wypuszczają

swój drugi studyjny album i

udanie kontynuują obraną drogę.

A jest nią wpadający w ucho tradycyjny

heavy metal w stylu Iron,

Saxon, Accpet, ale ozdobiony

wyraźną estetyka bardziej melodyjnych

kapel typu Scorpions,

Krokus czy Ratt. Utwory są bezpośrednie,

spontaniczne, stawiają

na chwytliwość, jednocześnie nie

można mówić o nich, że są prostackie.

Po prostu dzieje się w

nich, a udane aranżacje wyraźnie

to podkreślają. Płytę rozpoczyna

dość szybki, dynamiczny, zagrany

w tradycyjny sposób heavy metalowy

kawałek "On The Run". Następnie

przechodzi on w wolniejszy,

utrzymany w średnich tempach,

acz ciągle dynamiczny

utwór tytułowy "Midnight Lightning".

W nim odnajdziemy wspomnianą

estetykę Scorpions czy

Ratt. Kolejny song "Mark Of The

Devil" wykorzystuje podobne podejście,

co w kawałku tytułowym.

Natomiast "Supernatural" przechodzi

w wolniejsze tempa, aby w

"High Under Pressure" przejść w

metalicznego rock'n'rolla, w którym

udanie muzycy wykorzystują

solowe popisy saksofonu. Wraz z

"Sons Of The Golden Horde" Austriacy

wracają do dość szybkiego

heavy metalu. W tym kawałku

odnajdziemy też klimaty znane z

dokonań Iron Maiden. Następne

kompozycje "Don't Deliver Us

From Evil" i "Running Out Of

Time" przechodzą w średnie tempa,

ale jak usłyszymy naleciałości

lżejszej estetyki to, są one zdecydowanie

dyskretniejsze. Przedostatni

utwór "Savage Child" jest

zdecydowanie najszybszy i najostrzejszy.

Natomiast płyta kończy

się dynamiczną rockową balladą

"10 Isolated Hearts". Moim

zdaniem muzycy Roadwolf swoją

płytą "Midnight Lightning" idealnie

wstrzeliwują się w sedno melodyjnego

heavy metalowego oldschoolu

rodem z lat 80. I tak jak

Strati pisała przy okazji debiutanckiej

płyty, Austriacy to uosobienie

przebojowego heavymetalowego

rock'n'rolla pełnego energetycznego

grania, opartego na klasycznych

riffach i wyśmienitych

gitarowych solówkach. Niczego

nie brakuje również wokaliście,

który ma świetny dość chropowaty

rockowy głos. Ogólnie każdy

instrument i wokal gadają tak, jak

w takich produkcjach powinno

wszystko siedzieć. Myślę, że zwolennicy

melodyjnego tradycyjnego

heavy metalu przyjmą "Midnight

Lightning" z otwartymi ramionami,

fani ostrzejszego heavy metalu

też raczej nie pogardzą. (4)

Rosary - Telestai

2022 Nine

\m/\m/

Jak to się stało, że tej recenzji EPki

jeszcze nie było na łamach naszego

magazynu? Są pewne posz-

188

RECENZJE


laki, ale na tę chwilę są mało ważne.

Polska ma kilku reprezentantów

klasowego doom metalu. Nie

ma co ich wymieniać, bo każdy

zainteresowany wie, o kogo chodzi.

Mam nadzieję, że Rosary

wkrótce do nich dołączy, tym bardziej,

że to żadna rockersko-stonerowa

mutacja doom metalu, a

klasyczna odmiana doom metal z

heavy metalowym zacięciem. Jak

dla mnie muzycy tego zespołu

swoje fundamenty postawili w latach

70., posiłkując się głównie

wczesnymi dokonaniami Black

Sabbath. Oczywiście parę innych

odniesień można wymienić

(Trouble, Saint Vitus, Solitude

Aeturnus, Candlemass itd.), ale

wpływ Black Sabbath jest niepodważalny.

Niemniej, pomimo

że Rosary idzie dobrze znaną

drogą, wydeptaną wcześniej przez

wielu artystów, to wydaje się, że

mają pomysł, jak tę podróż odbyć

na swoich zasadach. Utwory są

bardzo fajnie wymyślone, naprawdę

sporo się w nich dzieje, zwracają

uwagę również zadziorne riffy,

a przede wszystkim świetny i mega

mroczny klimat. Do tego dopasowują

się również teksty, ciekawe

intrygujące i raczej "nieświęte".

Dla przykładu, z jednej strony

mamy utwór tytułowy "Telestai" o

ostatnich chwilach Jezusa Chrystusa,

z drugiej opowieść o śląskim

seryjnym mordercy Bogdanie

Arnoldzie ("Bogdan Arnold").

Wokal jest oryginalny, chciałoby

się napisać tak jak Ozzy, ale nie,

Misha Skullfukker ma po prostu

bardzo zwyczajny głos, co trochę

psuje ogólny, bardzo dobry muzyczny

efekt. Niemniej idzie się

przyzwyczaić, choć gdzieś z tyłu

głowy, ktoś podpowiada, że przydałby

się głos na miarę Messiaha

Marcolina. Do utworu tytułowego

dopasowana jest też okładka,

na rzecz której wykorzystano fragment

obrazu Johna Martina

"Calvary" (1830). Brzmienie nagrań

jest surowe i oldschoolowe,

bardzo dobrze dopasowane do

charakteru doom metalu Rosary.

Także formacja z potencjałem i

mam nadzieję, że udowodnia to

na swoim pełnym albumie. (4)

RPWL - Crime Scene

2023 Gentle Art Of Music

\m/\m/

Niemiecki RPWL startował jako

kopia Pink Floyd, niemniej z biegiem

lat dorobił się prestiżu i choć

nigdy nie uwolnił się od inspiracji

to, własne wydawnictwa potrafili

przygotować po swojemu, z wielką

dbałością i z daleka od banału.

Nie inaczej jest na "Crime Scene",

gdzie natkniemy się na sześć

niespiesznych i różnorodnych

kompozycji, misternie zaaranżowanych

i znakomicie wyprodukowanych,

z owym nieznikającym

"floydowskim" posmakiem. Wyróżniają

się one mroczniejszą

atmosferą niż zazwyczaj, co można

już wyłapać w otwierającym

"Victim Of Desire" gdzie, pod ciekawymi

harmonicznymi partiami

wokalnymi, panują surowe i złowieszcze

gitary. Podobnie jest w

kończącym "Another Life Beyond

Control". Niemniej Niemcy nie

zapominają o znakomitych melodiach,

które przewijają się przez

cały album. Jednak w "Life in a

Cage" wybrzmiewają one wyjątkowo,

być może z powodu, że na

początku mocno przypominają

okres solowego Collinsa lub bardziej

komercyjnego Genesis. Na

wyróżnienie zasługuje również

najdłuższa kompozycja, w zasadzie

mini suita "King Of The

World". Wielobarwna, wielowątkowa,

pełna zmian nastrojów, ze

świetną linią basową oraz smakowitymi

popisami solowymi klawiszy

i gitary. Wracając do owego

mroku, to być może wynika on z

koncepcji wymyślonej przez grupę.

"Crime Scene", bowiem podejmuje

najbardziej makabryczne

i spektakularne tematy w dziejach

kryminalistyki, rozważając nad

wątkami potworności, perwersji,

zła oraz przerażających ludzkich

zachowań. Także tym razem koncept

jest dla odważnych. Niemniej

muzycznie jest znakomicie,

tak jak muzycy RPWL nas przyzwyczaili.

(4,5)

\m/\m/

Sacred Dawn - Dismal Swamp

2023 Qumran

Amerykański Sacred Dawn rozpoczął

swoja kariere w roku 2005.

Formacja zaliczana jest do sceny

progresywnego heavy metalu.

"Dismal Swamp" jest ich czwartym

albumem studyjnym i według

mnie opiera się na mieszance progresywnego

metalu, US metalu/

power metalu oraz hard rocka. W

ich muzyce można odnaleźć

wpływy Queensryche, a także

Crimson Glory, Savatage czy

też Symphony X. Niemniej znajdziemy

też odniesienia do takich

zespołów jak, chociażby Iced

Earth. Generalnie panuje w niej

klimat w miarę ambitnego heavy

metalu lat 80. Na "Dismal Swamp"

odnajdziemy osiem przeważnie

długich utworów. Rozpoczyna

go krótki klimatyczny instrumental,

który informuje, że w muzyce

Sacred Dawn będzie się działo.

Co prawda kompozycje nie są

jakoś specjalnie zagmatwane, ale

muzycy starają się wpleść w nie

ciekawe pomysły muzyczne, różnorodne

klimaty oraz całkiem

niezłe partie instrumentalne. Wokalista

Lothar Keller ma też ciekawe

pomysły na melodie oraz

ogólnie ma dobry głos, choć jego

walory nie mogą konkurować z

najlepszymi śpiewakami z tej sceny.

Tę samą uwagę można skierować

odnośnie muzyki i kompozycji

Amerykanów. Jest fajna, ciekawa,

dobrze się jej słucha, kawałki

zmuszają do koncentracji,

ale mamy też świadomość, że idolom

muzyków Sacred Dawn udało

się dużo wcześniej napisać, rzeczy

bardziej zajmujące i interesujące.

Niemniej formacja ta ma

predyspozycje do dobrego grania i

warta jest zainteresowania, szczególnie

gdy jesteś fanem amerykańskiego

progresywnego metalu

z lat 80. (3,7)

\m/\m/

Sacred Outcry - Towers Of

Gold

2023 No Remorse

Bywa, że grupa ma od początku

pod górkę. Tak było z greckim

Sacred Outcry, który powstał

1998 roku, a przestał istnieć w

2004 roku, nie pozostawiając po

sobie płyty, choć materiał na nią

był przygotowany. Leżało to na

sercu basiście formacji George

Apalodimasowi, który po kilkunastu

latach skrzyknął nowych

muzyków i zrealizował wymarzony

debiut Sacred Outcry zatytułowany

"Damned for All Time..."

(2020). Album został przychylnie

przyjęty przez fanów i

uzyskał dość dobre recenzje krytyków.

Niestety w momencie wydania

tej płyty George znowu pozostał

sam. Niemniej nie poddał

się, zaangażował nowych muzyków

i przygotował z nimi drugą

płytę, omawianą właśnie "Towers

Of Gold". Czy utrzyma formację

w tym składzie, czy znowu będzie

musiał szukać nowych współtowarzyszy,

o tym przekonamy się

już wkrótce. Niemniej koleje losu

może ułatwią mu życie, bowiem

wspomniana płyta wyszła im wyjątkowo

dobrze. Domeną Sacred

Outcry ciągle jest muzyka z pogranicza

tradycyjnego heavy oraz

melodyjnego power metalu. Jednak

power metral, w swojej klasycznej

formie ciągle przeważa na

tej płycie. Do tego dochodzą elementy,

bardziej lub mniej wyraźne,

a sięgające po symfonikę, progres

czy metal epicki. Muzyka jest

gęsta, pełna różnorodnych pomysłów,

emocji, kontrastów i klimatów

oraz obficie zaaranżowana.

Wszystko zostało przygotowane i

zaplanowane z pietyzmem i perfekcją,

gdzie bardzo atrakcyjna i

kreatywna sekcja rytmiczna przygotowała

znakomity podkład do

doskonałych partii gitarowych

często ocierających się o neoklasycyzm

i wirtuozerię. Sporo jest

klawiszowych aranżacji, pojawiają

się też orkiestracje, ale są nieprzesadzone

i nie odrywają słuchacza

od sedna muzyki. Zresztą głównym

przesłaniem muzyków Sacred

Outcry jest bezpośredniość

muzyki, co mimo jej bogactwa

wyśmienicie im się udaje, a słuchacz

nie odnosi wrażenia przesady

w aranżacjach i zawiłości w

konstrukcji utworów. Niebagatelną

rolę w uzyskaniu takiego

efektu odegrał nowy wokalista,

którym jest Daniel Heiman. Myślę,

że wiecie, na co jest stać Daniela,

a mam odczucie, że na "Towers

Of Gold" przeszedł samego

siebie. Także nie będę omawiał

poszczególnych kompozycji, bo

album trzeba posłuchać w całości

i docenić jego każdy moment, a

wszystkie są ważne dla ogólnego

konceptu. A no właśnie, jeśli chodzi

o przekaz to Sacred Outcry

należy do formacji, który buduje

swój fantastyczny świat i o nim

opowiada, co fanów epickiego metalu

może doprowadzić do euforii

i skutecznie potrafi oderwać od

rzeczywistości. I jeszcze jedno.

Jak słucha się "Towers Of Gold"

przede wszystkim przed oczami

ma się Blind Guarian, ale zaraz

gdzieś wybrzmiewa coś, co kojarzy

się z Iron Maiden albo Kingiem

Diamondem, innym razem

przemyka coś jakby z Virgin

Steele, Warlord, a może nawet

Manowar... A gdy zespół zaczyna

wędrować w rejony progresywne,

w uszach pobrzmiewają echa

np. Angry. Natomiast ze względu

na pewną "filmową" naturę kompozycji

i nie tylko można pomyśleć

o dokonaniach Rhapsody.

Także bogactwo muzyki tej for-

RECENZJE 189


macji jeszcze bardziej wzbogaca

się, choć naprawdę to prawdziwe i

indywidualne oblicze Sacred

Outcry, któremu po raz drugi

udało się przygotować udany album

(a może więcej). Niedawno

pisałem, że coraz trudniej jest mi

cieszyć się z dokonań kapel, które

grają melodyjny power metal, jednak

druga płyta greckiej formacji

"Towers Of Gold" jest warta poznania

i polecenia. No i cieszyłbym

się, żeby więcej muzyków miało

pomysły zbliżone do tych, co Grecy.

(5)

\m/\m/

Sadistic Messiah - Dehumanizing

Process

2022 Thrash Or Death

Rhodz Costa i Hellish Angelcorpse

najwidoczniej nie mają żadnych

kompleksów: uwielbiają

thrash, ale są we dwóch, tak więc

nagrywają płyty Sadistic Messiah

w duecie. Ale jak gitarzysta

może bez większego trudu zarejestrować

również partie basu, tak z

perkusją jest już gorzej i na "Dehumanizing

Process" brzmi ona

jak automat. W przypadku bardziej

wychuchanych produkcji nie

zakończyłoby się to zbyt dobrze,

ale drugi album tych brazylijskich

maniaków to totalne podziemie,

gdzie surowość brzmienia walczy

o palmę pierwszeństwa z nieokiełznaną,

tak charakterystyczną dla

sceny ekstremalnej tego regionu,

dzikością. Odrzucając więc jakieś

audiofilskie uprzedzenia dostajemy

35 minut wściekłego łojenia,

nierzadko doprawionego blackową

intensywnością czy skrzekiem

frontmana, równie dobrze

radzącego sobie z niskim quasi

growlingiem. Na wyróżnienie zasługują

tu bez dwóch zdań "Mentally

Deranged" i "Reanimating

Bodies" z kilkuczęściową solówką,

ale fani podziemnego thrashu łykną

pewnie "Dehumanizing Process"

w całości. (3,5)

Wojciech Chamryk

Savage Grace - Sign of the

Cross

2023, Massacre Records

Wiadomość o tym, że Savage

Grace na dobre powrócił do świata

żywych, zapewne u wielu maniaków

wywołała przyspieszenie

rytmu pikawki. W końcu to kapela

w pewnych kręgach otoczona

całkiem zasłużonym kultem. Jednakże

jeden drobny szczególik

mógł w maniackich mózgownicach

wzbudzić pewne wątpliwości.

Otóż jedyną osobą figurującą w

tej kapeli w czasach jej świetności

jest gitarzysta Chris Logue. Można

tu sobie zadać słuszne pytanie,

czy przypadkowi muzycy

wzięci z dupy niewiadomo skąd

będą umieli odtworzyć choćby namiastkę

starego Savage Grace.

Można by w tym miejscu zacząć

długą ciągnącą się litanię gorzkich

żali i smutków wszelakich. Zanim

pójdziemy w tym kierunku,

zwróćmy jednak uwagę, jaki zamysł

towarzyszył Chrisowi podczas

tworzenia tego materiału.

Otóż chciał on nagrać płytę, która

swym klimatem nawiązywać będzie

poklasycznych albumów Judas

Priest z lat siedemdziesiątych.

Trzeba uczciwie przyznać,

że cel ten przynajmniej częściowo

udało mu się zrealizować. Żeby

daleko nie szukać, wystarczy posłuchać

otwierającego album

"Barbarians at the Gate". Pierwszym

moim skojarzeniem, gdy

usłyszałem ten kawałek, było wejście

do świątyni z okładki judaszowego

"Sin After Sin". Inspiracje

twórczością Roba Halforda

i jego ekipy przewijają się właściwie

przez cały album. Mam tu na

myśli nie tylko tego archaicznego

Judasa, ale również tego późniejszego,

zdecydowanie heavy metalowego.

Te echa słychać choćby w

numerze tytułowym, który swoją

spokojnie mógłby się znaleźć na

którymś z ostatnich krążków Primal

Fear. Na "Sign of the Cross"

nie zabrakło oczywiście hitów.

Najbardziej na to miano zdecydowanie

zasługuje pełen energii kawałek

"Rendezvous" (oj, ten riff na

długo się wbija w głowę). Cóż,

kiedy piszę tę recenzję, na album

zdążyło się już wylać sporo hejtu.

Czy słusznego? Moim zdaniem

nie. Uważam, że Chris doskonale

wie, co robi i w jakim kierunku

chce podążać. Za to należą mu się

solidne brawa. Ze swej strony polecam

podejść do "Sign of the

Cross" z otwartym umysłem. Z

drugiej strony starego Savage

Grace faktycznie tu niewiele… Jestem

ciekaw, jak ten album byłby

odbierany, gdyby ukazał się pod

innym szyldem (4).

Bartek Kuczak

Schizophrenia - Chants Of The

Abyss

2023 Self-Released

Metal coverami stoi: nie tylko tymi

faktycznymi, ale też nierzadko

zbyt czytelnym naśladownictwem

cudzych dokonań, przedstawianym

jednak jako własna twórczość.

Belgijska Schizophrenia stawia

na to pierwsze rozwiązanie,

proponując rychło po debiutanckim

albumie "Recollections Of

The Insane" MCD z sześcioma

przeróbkami. To bez wyjątku klasyka

klasyki, numery z repertuaru

Slayer, Morbid Angel, Judas

Priest, Mistfits, Exodus i GBH,

wcześniej wielokrotnie już przerabiane

i nagrywane. W wydaniu tego

zespołu niewątpliwie zyskały

na agresywności, a w przypadku

numerów bardziej ekstremalnych,

to jest "Necrophiliac" i "Maze Of

Torment", wręcz skomasowane.

Agresji nie zbywa też punkowym,

ale maksymalnie dociążonym,

"Bullet" i "Race Against Time", w

wersji Schizophrenia broni się

również siarczysta wersja "Strike

Of The Beast". Gorzej z "Metal

Meltdown", bo w wersji oryginalnej

nie ma się do czego przyczepić,

a ta w wydaniu Belgów jest

zbytnio przekombinowana i niepotrzebnie

dociążona, również w

warstwie wokalnej. (3,5)

Wojciech Chamryk

Scream Maker - Land of Fire

2023 Frontiers

Wydawało się, jakby Scream Maker

przed tygodniem wydał album

"BloodKing" z aż piętnastoma

nowymi utworami. Jeszcze się

człowiek nie zdążył nimi w pełni

nacieszyć, a już ukazują się kolejne.

"Land Of Fire" nie jest jednak

kontynuacją tego samego kierunku

po najmniejszej linii oporu.

Warszawski zespół przeszedł samego

siebie i przygotował jeszcze

lepszy materiał, zależny od ich

ambitnych założeń. Jeśli nowy album

ma być krótszy, bardziej melodyjny,

bardziej zwarty, bardziej

chwytliwy, bardziej gitarowy, ciekawszy,

bardziej treściwy, przyjemniejszy

i bardziej przystępny

dla szerszego grona odbiorców niż

poprzedni, to myślę, że cel artystyczny

został osiągnięty. Pozostaje

jednak pytanie, w jakim stopniu.

Problem w tym, że "Blood

King" ustawił poprzeczkę na tyle

wysoko, że uznałem go za swój

ulubiony polski album heavy metalowy

ubiegłego roku i nie byłem

w tym odosobniony. Dla niektórych

polskich heavy metalowców

sprawa była rozstrzygnięta już w

styczniu: Scream Maker będzie

rządził w 2022 roku. Coś czuję,

że aby uznać wyższość "Land of

Fire" nad "BloodKing", nie wystarczyłoby

naszkicowanie macierzy,

a całkowanie byśmy sobie darowali,

bo za dużo tam niemierzalnych

kryteriów. Przyznam, że

ja praktycznie wcale nie czekałem

na "Land of Fire", nie śledziłem

zapowiedzi, nie słyszałem żadnych

fragmentów, a o całym wydawnictwie

dowiedziałem się dopiero

wtedy, gdy przyszło mi go

wysłuchać od początku do końca

na potrzeby wywiadu i niniejszej

recenzji. Byłem przeciętnym fanem,

który znienacka usłyszał

"Land of Fire" bez specjalnych

rozkmin. Z takiej perspektywy

mogę jedynie przypuszczać, że jeżeli

ktoś znał i lubił wcześniej

"BloodKing", a teraz sięgnie po

"Land of Fire", to będzie bardzo

zadowolony. Każdy utwór posiada

w sobie potencjał, żeby stać się

czyimś ulubionym, bo niby po

drodze różne rzeczy się w nich

dzieją, ale jednak płyta trzyma

równy poziom. W ostateczności

wyróżniłbym "Zombies" ze względu

na eksperymentalny wokal Sebastiana

Stodolaka w intrze i

ogólnie wyeksponowaną jego

wszechstronność w całym kawałku.

Numer ten mocno zapada w

pamięci, a jednocześnie jest dość

stonowany, taki nienachalny, w

dobrym guście, nie naprasza się

jak włościanin dziewuszce... ani

jak "Dark Side of Mine" niemającym

ochoty śpiewać odbiorcom.

Przy okazji wyjawię, że idąc na

koncert Scream Maker bałbym

się, że zespół może nalegać publiczność

na zawodzenie "da-a-a-a-rk

sa-a-a-a-aj". Speszyłbym się. Przyjemnie

posłuchać, jak solista to

śpiewa, ale w komfortowych warunkach.

Podobają mi się za to te

rasowe, motoryczne, zacinające

motywy instrumentalne, przy

których Sebastian wykrzywia buzię

w podkówkę (brzmi super,

wygląda nieprzekonująco - sprawdźcie

sami w teledysku "Can't

Stop the Rain"). W każdym razie

wszyscy muzycy Scream Maker

prezentują się z bardzo dobrej

strony i wykazują się najwyższą

formą wykonawczą. Nie tylko sami

cieszą się własnym hobby, ale

też oferują słuchaczom mnóstwo

znakomitej rozrywki i pozytywnie

reprezentują Polskę na światowej

mapie heavy metalu. (5)

Sam O'Black

190

RECENZJE


Screamin' Demons - The New

Era

2023 Pure Steel

Death SS to bez wątpienia jeden

z najbardziej kultowych zespołów

włoskiej sceny metalowej. Kiedy

więc doczytałem, że za debiutancki

album Screamin' Demons odpowiada

aż trzech muzyków,

uczestniczących w nagraniu jednej

z mych ulubionych płyt grupy

Steve'a Sylvestra, to jest

"Heavy Demons" z roku 1991, z

tym większą ciekawością odpaliłem

"The New Era". I nie zawiodłem

się, bo mamy tu trzy kwadranse

stylowego, mrocznego metalu

najwyższych lotów, a dotąd

szerzej nieznany wokalista Alessio

Spini również staje na wysokości

zadania. Słychać, że Andy

Barrington z kolegami świadomie

postanowili nawiązać na tej

płycie do korzeni tradycyjnego

metalu, a więc jednocześnie swoich,

ale zrobili to z wielką klasą,

nagrywając 10 dopracowanych i

urozmaiconych kompozycji. Zwykle

dość mocnych, momentami

nawet ocierających się o thrash

("Declaration Of Hate", "Sacrifice"),

surowych i dynamicznych,

niczym w połowie lat 80. ("Warrior",

"Green Fly"), ale mających

też coś z gotyku ("Enlight"). Przy

tym surowość brzmienia równoważą

tu świetne melodie, a gitarzyści

prześcigają się w efektownych

solówkach, tak więc "The

New Era" to zakup obowiązkowy

nie tylko dla fanów Death SS -

szkoda tylko, że na razie jest dostępna

tylko wersja CD, ale może

z czasem kolejki w tłoczniach zelżeją,

bo ta płyta warta jest najlepszego

nośnika. (5)

Wojciech Chamryk

Sculforge - Intergalactic Battle

Tunes

2023 MDD

Pomysł na kapelę Sculforge zrodził

się w głowach Polly'ego Mc

Sculwooda (wokal, gitara) i Fabza

McBlackscula (gitary) w czasie

pandemii około roku 2020.

Skład zespołu uzupełniają Ariz

Guinto (bas) i Chris Merzinsky

(perkusja i klawisze). Natomiast

muzykę na "Intergalactic Battle

Tunes" wynikła z połączenia fascynacji

science fiction, fantasy,

gier komputerowych, literatury

oraz melodyjnego speed/power

metalu. Punktem wyjścia są wczesne

dokonania, Helloweem,

Gamma Ray czy Blind Guardian,

ale muzyce bliżej dokonań

Primal Fear, Dragonforce czy

Iron Savior. Oczywiście inne

wpływy też odnajdziemy, chociażby

coś z Rhapsody, ale są to

tylko pewne echa. Jednak z wymienionych

inspiracji najważniejszą

jest Iron Savior, bo pomysł

Sculforge z "Intergalactic Battle

Tunes" najbliższe są pomysłom

ekipy Pieta Sielcka. Oczywiście

próbują robić to po swojemu.

Główne kompozycje są dynamiczne,

szybkie, bezpośrednie, znakomicie

pracują gitary, całkiem

nieźle dopracowane są melodie.

Wszyscy z muzyków muszą się

nieźle natrudzić, bo większość fragmentów

zagranych jest na szybkości.

Naturalnie muzyków

Sculforge stać na zwolnienia i inne

dysonanse i od czasu do czasu

korzystają z takich zagrywek.

Podstawowych utworów jest dwanaście,

niemniej każdy jest poprzedzony

"intrem", a ostatnią

kompozycję finalizuje "outro", są

to przeważnie krótkie "fabularne

scenki", które naprowadzają i

kontrolują całą, dość epicką opowieść.

W sumie daje to dwadzieścia

pięć kompozycji i sześćdziesiąt

sześć minut muzyki. Słowem muzyczny

kolos. Niestety zdarzają

się wahnięcia formy, chociażby

kawałek "Glorius", który powędrował

w kierunku sceny włosko-fińskiej

europoweru i nie wybrzmiewa

to zbyt zachęcająco. Generalnie

"Intergalactic Battle Tunes"

broni się, może muzycy Sculforge

nie przebijają dokonań swoich

idoli to, udało się im zrobić coś

fajnego, a zarazem ciekawego.

Tak jak wspomniałem, muzycy

musieli wykazać się niezłym warsztatem,

który czasami ocierał się

o wirtuozerię, niestety najgorzej

zabrzmiał wokal. Nie jest jakoś

zły, ale przydałby się ktoś z większą

charyzmą. A może jednak za

dużo wymagam? Niemniej ta

kwestia może wynikać z czegoś

innego, bowiem ogólnie brzmienie

tego albumu trochę mi nie leży.

Jeżeli tak "Intergalactic

Battle Tunes" w istocie wybrzmiewa,

to jest słabo. Jednak to

może być kwestia wadliwych plików,

a z tego może wynikać ten

brzmieniowy dyskomfort i gorzej

sprawujący się wokal. Należy

wziąć to pod uwagę, gdy koś skusiłby

się na zakup tego krążka. Po

prostu postarajcie się wcześniej to

sprawdzić. Niestety ja na tę chwilę

dysponuję jedynie takim materiałem,

więc muszę na nim bazować.

(3,5)

Shakra - Invincible

2023 AFM

\m/\m/

No cóż, wraz z "Invincible"

Szwajcarzy z Shakry udowadniają,

że nic się nie zmieniło, że są na

swoim stanowisku i mają się dobrze.

No i jakby ktoś chciał przekonać

się o aktualnej kondycji

hard rocka, to niech śmiało sięga

po tę płytę. Dzięki Szwajcarom z

pewnością dowie się, że z tą sceną

nie jest tak źle. Już rozpoczynający

"The Way It Is" mówi nam,

że czeka nas solidna dawka konkretnego

i wyjątkowo dobrego

hard rocka. Niemniej jak zawsze

muzycy Shakry nie ograniczają

się tylko do tradycyjnego rocka,

ale do swoich utworów chętnie

wtrącają elementy heavy metalu

tak jak w "The Matrix Unfolds".

Dzięki czemu ich muzyka jest

jeszcze bardziej dynamiczna i

zdecydowanie ciekawsza. Na tym

krążku energia rozpiera muzyków

od pierwszej nuty. Grają oni z zacięciem,

pasją i pełnym zaangażowaniem,

a wystarczy posłuchać

utworu tytułowego "Invincible".

Oczywiście w każdym z kawałków

mamy melodie i tematy, które

łatwo zapadają nam w pamięci.

Jednak chyba takim najbardziej

wciągającym momentem jest "Devil

Left Hell". Nie brakuje na tej

płycie nawiązań do pewnych bardziej

lub mniej czytelnych inspiracji.

Oczywiście Szwajcarzy robią

to po swojemu, ale mimo wszystko

w takim "On The Wild Side"

nie można odpędzić się od wrażenia,

że jedną z ich ulubionych kapel

to AC/DC. Niemniej muzycy

nie tylko rockiem żyją, bowiem w

"Old Irish Song" słychać pewne

celtyckie naleciałości, także folkowe

wpływy też dla nich są ważne.

Muzycy Shakry otwarci są też na

nowości ze sceny współczesnego

hard rocka. Takim bardziej nowocześnie

wybrzmiewającym jest kawałek

"Tell Her I'm Sorry". Nie

uciekają też od ballad. Nie do

końca gustuje w takich pieśniach,

ale "As I Lay Down To Sleep" wydaje

się wyjątkowo udana. Za to

"House Of Rock" to rocker nadający

się bezpośrednio na koncerty.

Dwa kolejne utwory wprowadzają

trochę starych klimatów. W pierwszym

z nich "Walls Of Heate"

słyszymy trochę starego hard

rocka z lat 70. (momenty kojarzą

mi się z Led Zeppelin). Za to drugi

"Beetween The Lines" wplata

troszeczkę starego AOR-a. Zamykający

"As Long As I'm Alive" zaczyna

się bluesową nutą, ale zaraz

przeradza się w siarczystego hard

rocka. Ten blues, co jakiś czas się

pojawia, ale najważniejsza jest ta

energia i moc, nie do zdarcia niczym

Shakra. Trzeba dodać, że

wszystko jest zagrane i zaśpiewane

na najwyższym poziomie. Zespół,

choć gra oldschoolowo to

brzmi współcześnie, także album

"Invincible" to perełka we współczesnym

hard rocku. (5)

Sintage - Paralyzing Chains

2023 High Roller

\m/\m/

Moim zdaniem, Sintage jest ciekawym

przykładem potwierdzającym

obiegową opinię na temat

niemieckich zespołów heavy metalowych,

wedle której nasi zachodni

sąsiedzi grają do bólu sztampową

muzykę. Sintage również

nie wyróżnia się pod względem

oryginalności, ale pomimo tego,

że wszystkie utwory ich debiutanckiego

albumu "Paralyzing Chains"

zostały utrzymane w jednolitej

konwencji, ich słuchanie

sprawia mi frajdę. Dzieje się tak,

ponieważ sekcja instrumentalna

brzmi żywo, a wokalista Randy

śpiewa z pasją. Mamy tutaj do

czynienia z przebojowo wykonanym

heavy metalem, takim od

serca i z duszy. Więc jeśli właśnie

czegoś takiego szukacie, proszę

bardzo, nie pozostaje mi nic innego

jak zarekomendować. Wydawca

High Roller Records widzi

sprawę inaczej w notce prasowej,

ponieważ uznał album za

niełatwy do jednoznacznej kategoryzacji,

zawierający miks klasycznego

euro metalu, NWOBHM

oraz '80s US metalu. Wydaje mi

się, że wynika to z zastanowienia

się nad najsilniejszymi inspiracjami,

natomiast docelowy odbiorca

prędzej uznałby Sintage za typową

niemiecką kapelę heavy metalową

niż doszukiwał się u nich

podobieństw do brytyjskich bądź

amerykańskich legend. Na przestrzeni

dekad Niemcy też nasiąkli

dźwiękami spoza ich kraju i zaadoptowali

zagraniczne patenty.

Wymieniane punkty odniesienia

w postaci W.A.S.P., Quiet Riot,

Rods, jak również Torch oraz

Oz, nie są Niemcom obce. Obcując

z "Paralyzing Chains" nie doświadczam

przebłysków typu:

"oho, powiało Szwecją", ani "chyba

zapożyczyli to zza mórz i oceanów".

Album jest zwarty i konkretny,

RECENZJE 191


Social Decline - Hell Gate

2019 Self-Released

Gdzieś około 2008 roku w Kopenhadze

zawiązał się zespół

King Carrot. Ponoć grał mieszankę

heavy metalu, punka i

hard cora. Nagrali dwie EP-ki i

pełen album. Kapela już nie istnieje,

a jej muzycy w roku 2019

zainicjowali kolejny projekt nazwany

Social Decline. Z tą formacją

nagrali dwa albumy "Hell

Gate" i "Beyond The Gates". Na

pierwszej płycie znalazło się

osiem kawałków, które utrzymane

są głównie w stylistyce crossover.

Słychać w nich także wpływy

thrashu i hard core/punk. Dla

przykładu rozpoczynający utwór

tytułowy niesie w sobie coś ze

Slayera. Natomiast takie kawałki

jak "Construction of Truth" i "We

Lose No Sleep" to w zasadzie czysty

hard core/punk. Tego punka

najwięcej jest chyba w tym drugim

utworze. Pozostałe kompozycje

to różne spojrzenie na crossover

niekiedy z bardziej słyszalnym

wpływem thrash metalu

("21%"). Brzmienie tego krążka

jest raczej szorstkie, undergroundowe,

więc maniacy starej

szkoły pewnie będą zachwyceni.

Generalnie "Hell Gate" przedstawia

się solidnie, bez jakichś

tam wielkich fajerwerków.

Social Decline - Beyond The

Gates

2023 Self-Released

W tym roku na rynku pojawił się

nowy album Social Decline

podąża w jasno zdefiniowanym

kierunku i może przypaść do gustu

nie tylko najbliższemu gronu

znajomych jego twórców. (4,5)

Sam O'Black

Siren - A Mercenary's Fate

2023 FHM

Tuż po ogłoszeniu pandemii Siren,

reaktywowani cztery lata

wcześniej, wrócili do gry albumem

o wszystko mówiącym tytule

"Back From The Dead", ale z

oczywistych względów dotarł on

"Beyond The Gates". Tym razem

zawiera dziesięć kompozycji i

trwa blisko 33 minuty. Muzycznie

Duńczycy pozostają głównie

przy crossoverze, ale takim

egzystującym w symbiozie z

thrash metalem, ale nie tylko z

tym kojarzącym się ze Slayer, ale

także z takimi formacjami jak np.

Sacred Reich czy Overkil. No,

ale crossover przeważa. A w takim

instrumentalu "260486" usłyszymy

też coś z heavy metalu. Przy

okazji te cyfry to data katastrofy

w Czarnobylu. Pewnie dlatego

utwór przeplatany jest urywkami

rozmów po rosyjsku. Wracając do

samych kompozycji, to nabrały

one na tym krążku charakteru i

mają wyraźne ciekawe struktury.

Na pewno są bardziej interesujące

od tych z debiutu. Brzmienie jest

również lepsze, mocniejsze, a zarazem

bardzo selektywne. Wyraźnie

słyszymy każdy instrument i z

łatwością wyłapujemy momenty,

w których jeden z nich zaczyna

żyć własnym życiem. Ogólnie zespół

brzmi wiarygodnie. Niemniej

"Beyond The Gates" swoim poziomem

nie przekracza rzetelności

jeśli chodzi o materiały thrash

metalowe. Także nic się nie stanie,

jak ktoś "zgubi" po drodze d-

okonania tego zespołu. Niemniej

najwięksi maniacy z pewnością

będą musieli przesłuchać obie

płyty Social Decline i pewnie

wtedy zapadnie decyzja, czy będą

szukać wydań fizycznych, czy też

nie. (3,5)

\m/\m/

do ich najbardziej zagorzałych fanów,

kibicujących grupie jeszcze

od połowy lat 80. Najnowszy, dopiero

czwarty w dyskografii, "A

Mercenary's Fate", ma jednak

znacznie większe szanse na szerszą

popularyzację, nie tylko dlatego,

że covid podał tyły. Jest to jak

najbardziej realne, ponieważ to

materiał nie gorszy od "No Place

Like Home" i "Financial Suicide",

wydanych w pierwszym 10-

leciu funkcjonowania zespołu.

Wtedy taki heavy/power metal o

nieco progresywnym posmaku nie

miał zbyt dużych szans na amerykańskim

rynku wypełnionym

thrashowymi oraz pudel/glamowymi

zespołami, teraz jednak wygląda

to zupełnie inaczej: nie dość,

że pierwsze albumy Siren są

uznawane za kultowe, to jeszcze

wytworzyła się nisza, w której takie

właśnie zespoły mogą odnaleźć

się bez większego trudu. "A

Mercenary's Fate" to album-kolos:

może niezbyt długi, zwłaszcza

jak na standardy płyty kompaktowej,

bo raptem 53-minutowy,

ale większość z współtworzących

go 11 utworów liczy 4-5 minut,

a są i dłuższe. W takich formach

zespół odnajduje się bardzo

dobrze, a warto w tym miejscu

podkreślić, że obecnie tworzy go

aż 4/5 składu z lat 80., z wokalistą

Dougiem Lee (ex Mekong Delta)

na czele, proponując ciekawy,

zwarty i dopracowany materiał.

Tym milszy dla ucha, że bez tak

zwanych wypełniaczy, gdzie dla

mnie najciekawsze są totalnie zakorzeniony

w latach 80. "Queen

Sin" czy zróżnicowany "Welcome

To The Grave", ale pozostałe w niczym

im nie ustępują - kolejni weterani

są w formie, co może tylko

cieszyć fanów starego metalu,

pamiętających te dawne czasy. (5)

Wojciech Chamryk

SOG - Man Demonic

2023 Violent Creek

Weterani nie odpuszczają. Znany

z Rigor Mortis i Hallows Eve

wokalista/gitarzysta Doyle Bright

jest już po 60., ale pasji do grania

mógłby mu pozazdrościć niejeden

młodzieniaszek. Jego ostatnio zespół

SOG miał co prawda kilka

lat wydawniczej przerwy po "God

Complex" z roku 2016, ale lider

wykorzystał najlepiej jak mógł

pandemiczne zawirowania, tworząc

i nagrywając nowy materiał.

Na "Man Demonic" słychać, że

Brighta wciąż najbardziej kręci

speed/thrash metal w formie najbardziej

tradycyjnej z możliwych:

szybki, bezkompromisowy i

wściekle agresywny, w "Mutually

Assured Destruction" ocierający się

nawet o black. Jeśli chłopaki już

zwalniają, to tylko po to, by zaraz

rozpędzić się jeszcze bardziej, ale

te utrzymane w średnich tempach,

mroczne utwory, jak "Prolonging

The Ordeals Of The Dying",

również wyszły SOG niezgorzej.

Dlatego, chociaż to aż 13

utworów, co dla współczesnego

słuchacza może być swego rodzaju

wyzwaniem, warto zapoznać

się z "Man Demonic" w całości,

bo to materiał nad wyraz udany i

bez słabych punktów. (5)

Wojciech Chamryk

Speedwhore - Visions Of A Parallel

World

2023 Dying Victims Productions

Speedwhore (wcześniej Speed

Whöre) to zespół istniejący już

od dobrych kilkunastu lat, pod

obecną nazwą znany od 2013 roku.

W całkiem już obszernej dyskografii

tej niemieckiej grupy

"Visions Of A Parallel World"

jest jednak dopiero drugim albumem,

a poprzedni "The Future Is

Now" ukazał się, bagatela, jeszcze

w 2015 roku. Na jego tle premierowa

produkcja wypada znacznie

lepiej - słychać, że Tim Kuntze

nie marnował czasu, black/thrash

w wykonaniu Speedwhore stał

się jeszcze bardziej siarczysty i

bezkompromisowy. Jedyny problem

widzę w tym, że jest on bardziej

instrumentalistą niż wokalistą,

co słychać choćby w singlowym

"Hologram". Powrzeszczeć

może i umie, skrzek również jak

najbardziej, ale czystsze, śpiewane

partie to już dla niego wyzwanie i

choćby na tej podstawie można

zorientować się, że nie jest to materiał

z lat 80., tylko współczesna

produkcja. Muzycznie jest jednak

bardzo klasycznie, wręcz oldschoolowo:

nawet w tych ostrzejszych

numerach, jak kolejny SP

"Clutch Of The Sea" czy w tytułowym,

trwającym ponad siedem

minut i dość zróżnicowanym, słychać

sporo melodii, szczególnie w

refrenach, a niektóre kompozycje

kojarzą się a to z Running Wild

("The Last Bulwark Of Man"), a

to Violent Force ("Heir To The

Ruby Throne"). Z kolei "Decrypted

Prophecies" to mroczna, krótka

ballada, a do kompletu w kilku

utworach zespół sięga też po mocarne,

iście doomowe riffy i zwolnienia,

co najciekawiej sprawdza

się w otwarciu kolejnego singla i

zarazem openera płyty "Matriarch"

oraz w "Golgotha". Zwolennicy

takiego grania nie mają się

więc co zastanawiać nad celowością

włączenia "Visions Of A Parallel

World" do swych płytowych

kolekcji, tym bardziej, że

wydawca zadbał o wybór, oferując

ten album nie tylko na LP i CD,

ale również na kasecie. (4,5)

Spillage - Phase Four

2023 No Dust

Wojciech Chamryk

Spillage to Amerykański zespół

heavy/doomowy - przynajmniej

taką łatkę im przykleili inni -

działajacy od roku 2002. "Phase

192

RECENZJE


Four" jest już ich czwartym albumem

studyjnym. Krążek wypelnia

osiem utworów, które trwają ponad

czterdzieści minut i jak dla

mnie zawierają jędrną muzykę

hard rockową wzorowaną na latach

70. Płytę rozpoczyna futurystyczne

intro, które przechodzi do

udanego i dynamicznego kawałka,

przywodzącego na myśl dokonania

Uriah Heep, Deep Purple

czy też Rainbow. Daleko w tle

pobrzmiewa też Black Sabbath.

Niemniej słychać, że nie jest to

bezmyślna zrzynka, a przemyślana

i własna interpretacja, choć

czasami pobrzmiewająca schematycznie

i kwadratowo. Niemniej

wolę właśnie takie granie, niż te

współczesne amerykańskie, które

pokracznie odwołuje się do hard

rockowej tradycji. Wróćmy jednak

do zawartości "Phase Four".

Wraz z trzecim utworem "Love

And Alchemy" klimat Sabbs jest

coraz wyraźniejszy, aby w kolejnym

kawałku, dnamicznym i

świetnie bujającym "Demon, I" w

pełni eksplodować. Kolejne kompozycje

to dalsza eksploatacja

wybranego muzycznego krajobrazu,

który raz przywołuje wspomnianą

trójkę hard rockowych ikon

lub innym razem Black Sabbath.

W muzyce Spillage pojawiają się

również inne naleciałości, chociażby

w takim "Rise of Machines"

można dopatrzyć się wpływów

southern rocka. Ogólne muzyka

na "Phase Four" - oprócz kilku

nieistotnych wad - jest przyjemna,

niesie klimat i robi wrażenie. Podoba

mi się też brzmienie instrumentow

i albumu. Jest ono nowoczesne,

ale też udanie odwołuje

się do najlepszych czasów ery

hard rocka. Tym bardziej że muzycy

znakomicie odgrywają swoje

partie, a wokalista Elvin Rodriguez

też się sprawdza, choć jego

głos raczej do wielkich śpiewaków

hard rocka nie można zaliczyć.

Także jak ktoś szuka dobrej

współczesnej płyty z hard rockiem

to polecam "Phase Four". (4)

Stormage - Ashes Of Doom

2023 El Puerto

\m/\m/

Ostatnio zasiadając do odsłuchu

do płyt z power metalem, nie nastawiam

się na coś szczególnego.

Z takiej postawy mam niekiedy

sporo przyjemności tak, jak w wypadku

nowej płyty Stormage.

"Ashes Of Doom" to jest ich

czwarty album studyjny, także

muzycy zespołu doświadczenie

już mają. Panowie grają bardziej

heavy/power metal o oldschoolowym

odcieniu i o dziwo robią to w

bardzo solidny, niemiecki sposób.

Także słuchając "Ashes Of

Doom" miałem sporo frajdy. Na

płycie oprócz intra znalazło się

jedenaście różnorodnych, za to

bardzo solidnych, dynamicznych,

zadziornych, a zarazem melodyjnym

kawałków. Na płycie rządzą

ostre gitary i wyśmienite melodie

z hymnicznymi refrenami. Znakomicie

uzupełnia je mocarna sekcja

rytmiczna. Wszystko w ramach

tej konkretnej konwencji. Niemniej,

jak już podkreślałem,

wszystko jest na solidnym poziomie

z pewnymi porywami na coś

dobrego ("Deniers Of Reality",

"The Wind Will Take Us Home").

Z rzadka pojawia się więcej progresywnych

elementów ("Our

Latest Endeavour"), ale także niestety

bardzo wyraźne schematy

tak jak w kompozycji tytułowej.

Niemniej te ostatnie nie mają

wpływu na ogólny dobry, a czasami

nawet bardzo dobry odbiór albumu.

Świetnie brzmią wokale

jak i instrumenty, ich wykonania

też są na poziomie, po prostu do

produkcji jakoś bardzo nie można

się doczepić. Także Stormage i

ich najnowszy krążek "Ashes Of

Doom" to dość jasny punkt na

europejskiej, oldschoolowej i melodyjnej

heavy/powerowej scenie.

(4,5)

\m/\m/

Stormdeath - Call Of The Panzer

Goat

2022 Jawbreaker

"Call Of The Panzer Goat" to album

typowo pandemiczny, bowiem

oryginalnie ukazał się jesienią

2021 roku - pewnie byłby gotowy

szybciej, a tak na następcę

"Time To Destroy" trzeba było

czekać blisko pięć lat. Było jednak

na co, bowiem tych 10 numerów

to nie tylko siarczysty, a przy tym

całkiem melodyjny, thrash, ale też

granie bardziej nieoczywiste, odwołujące

się do tradycyjnego i

speed metalu. Efekt końcowy tego

wszystkiego jest bardzo interesujący,

bo po siarczystym początku

w postaci singlowego "Bombs

Away" i "Deathocracy", robi się

bardziej klasycznie na modłę lat

80., dzięki speedowemu "The

Faith And The Dead". W dalszej

części płyty jest podobnie, a thrashową

łupaninę na najwyższych

obrotach - ale czy może być inaczej,

skoro za bębnami zasiada

Predator? - równoważą nie tylko

klasycznie metalowe, ale również

punkowe ("War") akcenty. Gitarowy

duet, gdzie Evil Bastard obsługuje

również mikrofon, też jest

niczego sobie, ale na szczególne

słowa uznania zasługuje jednak

basista Incinerator, który jest dla

Stormdeath kimś tak ważnym,

jak Cliff Burton dla wczesnej

Metalliki. Tym lepiej, że po niedawnej

edycji CD "Call Of The

Panzer Goat" jest obecnie dostępny

również na kasecie i LP, bo to

nośniki dla takiej muzyki wymarzone.

(5)

Wojciech Chamryk

Subterfuge - Philosopher

2023 Self Released/ MMP

"Philosopher" to zwieńczenie

płytowej trylogii, zapoczątkowanej

w roku 2018 albumem "Projections

From The Past" oraz

kontynuowanej po półtora roku

na kolejnym "Prometheus". Mamy

tu do czynienia z wydarzeniem

bez precedensu, na naszej

scenie na pewno, trzema podwójnymi

albumami, z których każdy

jest coraz dłuższy - "Philosopher"

to już ponad 95 minut muzyki.

Muzyki niezwykle dojrzałej, urozmaiconej

i zróżnicowanej. Zespół

Tyberiusza Słodkiewicza jest

klasyfikowany jako wykonawca z

nurtu metalu progresywnego i trudno

się z tym nie zgodzić, ale już

dawno zaczął śmiało wkraczać i w

inne, również i mniej oczywiste,

rejony. Dlatego, chociaż sporo tu

długich, rozbudowanych i dopracowanych

aranżacyjnie (skrzypce,

flet, fortepian, brzmienia organowe)

kompozycji, jak choćby "Mask

Of Madness", "Poor Man's

Dream", tytułowa czy "Harmoniously

Resonant", pojawiają się

też odniesienia do folku ("Whisper"),

prog-artrockowych klimatów

spod znaku Exodus ("Conflict")

oraz hard rocka utrzymanego

w stylistyce bliskiej AC/DC

("A New Kind Of People"). Jednak

słowo metal również zobowiązuje,

dlatego już singlowy "Seven Kingdoms"

to solidne uderzenie, podobnie

jak "Perfect System" czy

"Course For Annihilation". Jeśli

ktoś słyszał już Subterfuge wie

doskonale, na co stać wokalny duet

Kinga Lis/Mateusz Drzewicz:

sporo tu ich pojedynczych partii,

ale są też rzecz jasna duety, zwykle

w refrenach, a do tego momenty,

kiedy śpiewają na zmianę, co

również daje bardzo ciekawy

efekt końcowy. Teraz zespół zapowiada

intensywną promocję

koncertową najnowszego wydawnictwa,

ale wiadomo już, że kolejny

album - również koncepcyjny,

ale tym razem pojedynczy -

jest już w znacznej części gotowy,

tak więc pewnie najpóźniej pod

koniec przyszłego roku Subterfuge

znowu zaskoczy nas kolejną,

muzyczną perełką. (6)

Wojciech Chamryk

Tailgunner - Guns For Hire

2023 Fireflash

Tailgunner to młoda angielska

formacja wywodząca się z nurtu

NWOTHM i specjalizująca się w

graniu melodyjnego heavy metalu.

Gdy się przysłuchacie ich muzyce,

z pewnością usłyszycie echa

Iron Maiden i innych kapel z

nurtu NWOBHM, ale także pewne

odniesienia do starych europejskich

kapel power metalowych

Helloween, Running Wild, czy

trochę nowszych, typu Hammerfall.

Jednak najbardziej ich muzyka

kojarzy mi się z Enforcer - tego

z dwóch ostatnich płyt - i innych

formacji nurtu NWOTHM,

takich, jak chociażby Roadwolf.

Heavy metal anglików jest bowiem

szybki, klasyczny, ale bardzo

melodyjny i łatwo wpadający

w ucho. Wachlarz melodii może

zadziwiać i bywa, że wydają się

ciut za lekkie. Zresztą jak ktoś

zna ich zeszłoroczną EP-kę

"Crashdive" to doskonale będzie

wiedział, o co chodzi, bowiem zawartość

EP-ki stanowi też część

albumu "Guns For Hire". Ogólnie

utwory są pełne pomysłów i

ciekawie zaaranżowane. Chodź,

pędzą do przodu i starają się być

bezpośrednie to zawsze coś się w

nich dzieje. A w takim "Rebirth"

który kończy płytę i jest najdłuższą

kompozycją mamy nawet częste

zmiany tempa oraz klimatów.

Bardzo solidnie prezentują się

muzycy, szczególnie gitarzysta

Zach Salvini, który nieźle daje

sobie radę z kreowaniem fajnych

riffów i niezłych solówek. W niezłej

formie jest też wokalista

Craig Cairns, chociaż jak to za-

RECENZJE 193


wsze bywa bez solidnej gry sekcji,

nic by tak dobrze nie zabrzmiało,

więc trzeba pochwalić również basistę

Toma Hewsona i perkusistę

Sama Caldwella, którzy ze

swych obowiązków wywiązują się

bardzo dobrze. Instrumenty i sama

muzyka Tailgunner brzmią

profesjonalnie, solidnie, i oldschoolowo,

więc fani NWOTHM

z pewnością docenią krążek

"Guns For Hire". Po prostu mają

kolejny dylemat, czy dołączyć do

grona swoich ulubieńców kolejna

niezłą kapelę, czy też nie. (4)

\m/\m/

Terrifier - Trample The Weak,

Devour The Dead

2023 Empire

Ich wydanemu w roku 2017 drugiemu

albumowi "Weapons Of

Thrash Destruction" dałem (4),

ale stworzony w pandemicznej zawierusze

"Trample The Weak,

Devour The Dead" jest jeszcze

lepszy. Terrifier okrzepł jeszcze

bardziej - może poza brzmieniem,

bo to cyfra totalna, akurat mnie

odrzucająca - łojąc jeszcze ostrzej

i bezkompromisowo (blasty w kilku

utworach to już nie przelewki),

ale też przy tym bardzo technicznie.

Swoje zrobiło tu pewnie

ponad sześć lat przerwy, bo kiedy

zespół mógł już wrócić do grania,

uczynił to z jeszcze większą werwą,

jakby chciał nadrobić stracony

czas. Dlatego tych osiem numerów

to thrash jak się patrzy:

szybki, gniewny i agresywny, niczym

za czasów jego największej

świetności (skojarzenia z najlepszą

formą Exodus nie będą tu od

rzeczy). Selektywne riffy, świetna

warstwa rytmiczna, iście miażdżące

zwolnienia, umiejętnie dozowane

melodie, no i iście opętany

Chase Thibodeau, jednocześnie

basista, za mikrofonem - tylko tyle

i aż tyle w zupełności wystarczy,

żeby serca tych starszych fanów

thrashu znowu zabiły mocniej,

niczym w latach 80. Okładka

to z kolei dzieło Eda Repki, tak

więc rozważając wybór między

CD a LP od razu wiadomo co będzie

lepsze. (5)

Wojciech Chamryk

The Rods - Live at Rose Hall

2023 Self-Released

Koneserów tradycyjnego ciężkiego

grania zza Oceanu niechybnie

ucieszy informacja, że The Rods,

czyli zespół Davida Feinsteina,

właśnie wydał koncertówkę. Przy

czym, tego typu wydawnictwa zawsze

wymagają usprawiedliwienia

swojej egzystencji. Innymi słowy,

po co próbuje się nam sprzedać

utwory, które już przecież znamy.

W przypadku The Rods odpowiedź

tym bardziej się komplikuje,

że przecież zespół ma już na

swoim koncie klasyczny "Live" z

1983 roku. Czy warto zatem poświęcić

"Live at Rose Hall" czas i

ciężko zarobione pieniądze? Moim

zdaniem warto. Przede wszystkim,

cieszy, że Feinstein i spółka

nie odcinają kuponów od zacnej

przeszłości, lecz grają sporo materiału

z albumów wydanych po reaktywacji

w 2010 roku. Prócz klasycznych

"Cold Sweat and Blood"

oraz "Crank It Up" usłyszycie też

świeżutkie "Brotherhood of Metal"

oraz "Louder Than Loud". Taki

dobór setlisty dobrze świadczy o

zespole, który wierzy w swoje nowe

dokonania. Ponadto, "Live at

Rose Hall" zdecydowanie wyróżnia

się na tle innych obecnie wydawanych

koncertówek autentycznością

i niepowtarzalnym rockowym

duchem. Próżno szukać tu

studyjnych sztuczek i wymuskanego

brzmienia. Chociaż więc

głosowi Feinsteina czasem brakuje

mocy, nie zawsze też śpiewa

czysto, to nikt nie próbuje tego

ukryć. Co więcej, on i jego koledzy

bawią się przednio, a luźna

atmosfera wyraźnie udziela się

publiczności, a także nam - słuchaczom

w domu. Nie sądzę, by

dane nam było zobaczyć The

Rods na koncercie w Europie,

dlatego warto skorzystać chociażby

z namiastki takiego wydarzenia

i posłuchać "Live at Rose

Hall". (4.5)

Tentation - Premices

2023 Gate Of Hell

Adam Nowakowski

W wypadku "Premices" na początku

myślałem, że to nowy pełny

album Tentation, ale nie, jest

to bowiem kompilacja, która składa

się z pierwszej EP-ki "Tentation"

(2015) oraz nagrań ze splitu

"- 665 - Les hordes métalliques"

(2018). Ten ostatni popełnili razem

z rodakami z Iron Slaught.

Co ciekawe pominęli covery

"Double bang" (kawałek H-Bomb)

oraz "Les anges de Balthazar"

(utwór Ponce Pilate). Od początku

wiadomo było, że Francuzi są

zafascynowani klasycznymi odmianami

heavy metalu od Iron

Maiden, poprzez Mercyful Fate

po Bathory. Wszystko jednak zagrane

jest na własną modłę, choć

trochę zachowawczo, bez większego

wigoru. W dodatku wykorzystano

naturalne, surowe, oldschoolowe,

acz płaskie brzmienia.

No i w końcu, śpiewają w języku

ojczystym, czyli po francusku. To

jednak raczej jest na plus. Myślę,

że jest sporo fanów tradycyjnego

metalu, którzy uwielbiają ADX,

H-Bomb, Killers czy Sortilege.

Nie mają oni problemu z językiem

francuskim. Gorzej może

być z zachowawczością muzyków

Tentation oraz ich oldschoolowym

brzmieniem. Fani mogą

różnie na te kwestie zareagować.

Niemniej ja znajduję w podejściu

Francuzów sporo frajdy i jak mogę,

chętnie słucham tych nagrań.

Zresztą ich debiutancki album "Le

berceau des dieux" (2021) jest

już ciekawszy, więc można liczyć,

że kolejny krążek będzie jeszcze

lepszy. Niemniej w czasie oczekiwania

na niego proponuję zapuścić

od czasu do czasu składankę

"Premices". (3,5)

\m/\m/

The Silent Rage - Nuances Of

Life

2023 Scarlet

The Silent Rage to grecki zespół,

który powstał w roku 2006. Tegoroczny

"Nuances Of Life" jest

ich drugim albumem. Wcześniejszy

"The Deadliest Scourge" wydano

w roku 2016 i nie przypominam

sobie, aby trafił na łamy

naszego magazynu. Muzykę, którą

grają Grecy, ludzie z branży

określają jako melodyjny power

metal. Nie mniej nie jest to coś w

rodzaju Rhapsody czy Sonata

Arctica. Dla mnie jest to zderzenie

europejskiego oldschoolowego

power metalu w stylu Grave Digger

z jego amerykańską odmianą

pokroju Iced Earth. Do tego można

dodać z jednej strony Rage

czy Heaven's Gate, zaś z drugiej

Savatage czy powiedzmy Jag

Panzer. Dużo też jest z klasycznego

heavy metalu a la Judas

Priest, ale z okolic "Painkiller".

Jest też trochę posmaku epickości.

No i ogólnie power metal Gregów

brzmi bardzo soczyście, potężnie,

klarownie i współcześnie. Na płytę

wchodzi dziesięć kompozycji

bardzo dynamicznych oraz jedna

bardziej stonowana, wolniejsza i

klimatyczna. Chodzi o "Black

Monday", ale ona nie tylko wyróżnia

się, bo jest w opozycji do reszty

albumu, ale po prostu ma charakter

oraz jest świetnie napisaną

i zagraną kompozycją. Znakomicie

skomponowane, zaaranżowane

i zagrane są również pozostałe

utwory, są oczywiście dynamiczne,

różnorodne i każda niesie

coś własnego. Ciężko nawet, którąś

z nich specjalnie wyróżniać.

Już rozpoczynająca "The Serpent

Lord" łaskawie nas informuje, że

będziemy mieli do czynienia ze

świeżym i ekscytującym power

metalem, z którego będzie trudno

wybrać swojego faworyta. Pełno w

nich błyskotliwych riffów, melodyjnych

partii i niesamowitych

solówek. Dwóch Nikosiów, Siglidis

i Sarbanis to kolejny rewelacyjny

duet gitarzystów godzien

swoich wielkich poprzedników.

Oczywiście rewelacyjnie uzupełnia

ich sekcja rytmiczna, bas czasami

tak zabrzmi, że aż człowiekowi

robi się niezwykle miło. Niemniej

największe wrażenie robi

głos i melodie wyśpiewywane

przez Michaela Rinakakisa. Ma

on głos potężny, ostry, majestatyczny,

z łatwością wyciągający górki,

choć mistrza Halforda nie

zdetronizuje. Także jak ktoś gustuje

w dynamicznym oldschoolowym

power metalu, a szczególnie

w US power metalu to, na "tapetę"

powinien wziąć nowy album

The Silent Rage. (5)

\m/\m/

Thee Final Chaptre - So Let It

Be Done

2023/2021 Divebomb

Generalnie dla mnie, choć pewnie

i dla wielu, połączenie tematów

chrześcijańskich z muzyką metalową

ma się do siebie jak pięść do

nosa. No, ale cóż, historia zna kilka

znaczących przypadków takiej

dziwnej fuzji. Pojawiały się też zespoły

mało kojarzone - dosłownie

działające chwilę. Tak właśnie było

na początku lat 90. z amerykańskim

Thee Final Chaptre. W

latach 1990-1992 panowie wyrzucili

z siebie tylko demo, natomiast

po wielu latach przerwy powrócili

do grania w 2018 roku, a

trzy lata później wydali debiutan-

194

RECENZJE


cki krążek - "So Let It Be Done".

Mimo tego, że Andrew Whittington

wyśpiewuje natchnione

liryki, a okładka przedstawia dłoń

przybitą do krzyża (proste -

ukrzyżowanie) to całościowo od

strony czysto muzycznej Thee

Final Chaptre grają dość sprawny

heavy/power metal. Dużo

nośnych klimatów, fragmentami

gitarzysta Gary Michael Wilson,

basista Paul Starnes oraz perkusista

David Osbourn sprawiają

wrażenie zapatrzonych w dokonania

chociażby Riot. Momentami

jednak włącza się im zbyt mocno

piosenkowość, przynosząc łzawą

balladę, zaśpiewaną w wielogłosach.

Na szczęście oprócz pojawiających

się tu i ówdzie wspólnych

zaśpiewów Thee Final Chaptre

wiedzieli jak przygotować poprawny

heavy metalowy numer. Nie

przesadzają z klawiszami (Osbourn)

ani z syntezatorem gitarowym

(Wilson). Wokal również

idzie fajnymi liniami i jednak w

ogólnym rozrachunku wypada pozytywnie.

Możliwe, że album "So

Let It Be Done" wpadnie w ucho

co poniektórym. Ma ku temu trochę

argumentów, jakie wysuwają

się na pierwszy plan już przy pierwszym

kontakcie z liczącym sobie

dwanaście kompozycji krążkiem.

Prawie godzina muzyki mija w

dobrych fluidach. Jest trochę solidnych

riffów, zwartych kawałków

i lekki patos z melodiami a la

Iron Maiden na zakończenie

(prawie 10 minut ostatniego

utworu). Spokojnie można sięgnąć

- przynajmniej raz. (3,5)

Adam Widełka

Thomas Carlsens Transmission

- A Brave Horizon

2023 RFL Entertainment

Transmission to projekt norweskiego

gitarzysty i multiinstrumentalisty

Thomasa Carlsensa. Wydał

on w tym roku swój duży debiut

"A Brave Horizon". Rozpoczynające

intro, a zarazem tytułowy

utwór, jawi się jak fragment

albumu wirtuoza rodem z lat 80.

Całe szczęście jest to tylko wstęp,

choć pewne zacięcie shredera, co

jakiś czas przewija się przez cały

album. Niemniej kolejne kawałki

są zdecydowanie bardziej "zespołowe"

i utrzymane w stylu melodyjnego

heavy metalu naznaczonego

latami 80. z pewnymi wpływami

power metalu i hard rocka.

W ogóle wspomniane intro w jakimś

stopniu skojarzyło się mojej

osobie z Wolfem Hoffmannem.

Pewnie dlatego spora część muzyki

na tym albumie wybrzmiewa

niczym w Accept. Zresztą muzyka

Thomasa nawiązuje ogólnie

do klasyków heavy metalu, czyli

Iron Maiden, Judas Priest, ale

także do Dokken czy Cinderella.

No, amerykański akcent też jest.

Już rozpoczynający "The Fire

Within" zaraża swoją pasją i energią,

nakierowując nas na to, co

jeszcze przed nami. Bowiem ten

wigor i entuzjazm rozlewa się na

resztę krążka. Zresztą kolejny

utwór "Flight Of The Wolves" jeszcze

bardziej podgrzewa atmosferę.

Za to sam utwór łączy klimaty

znane z Iron Majedn, Judas

Priest i Primal Fear. W następnym

utworze "Keys To Reality"

pojawia się więcej przestrzeni

oraz nawiązań do AOR-u i hard

rocka. Wraz z "Transcending

Time" od razu mamy przeskok do

preferowanej przez pana Carlsensa

dynamiki. Kawałek pobrzmiewa

czasami, jakby leciutko był

podrasowany speed metalem. Natomiast

"Force Majeure" to zgrabny

instrumental ze świetnymi melodiami.

Kolejny kawałek "Crownless"

znowu kieruje nas w stronę

Iron Maiden, ale tego ciut spokojniejszego,

proponując nam pewne

klimaty epiki i progresu.

Wraz z "Vermilion Skies" powracamy

do dynamiczniejszej części

albumu, choć ta werwa jest tak

jakby trochę okiełznana. Natomiast

przy "Climbing The Heights"

już nie ma wątpliwości co do temperamentu

i witalności muzyki

Thomasa Carlsensa. Album zamyka

najdłuższa heavy metalowo-progresywno-epicka

kompozycja

"The Distant Chimes" z całym

bagażem umiejętności, wyobraźni

i wrażliwości lidera całego przedsięwzięcia.

Nie będę ukrywał, że

właśnie ona najbardziej podoba

mi się z tego albumu. Ze względu,

że rządzi tu gitarzysta, to riffy i

solówki wybrzmiewają niemal

wzorcowo i klasycznie. To one

bardzo mocno naznaczyły ten

krążek. Niemniej bez wokalistów,

których zaprosił Thomas jego debiut

"A Brave Horizon" nie miałby

tak wyrazistego rysu i tak

przychylnego przekazu. Panowie

Atli Gudlaugsson, Arnaud Menard,

Alain Concepcion, Marius

Danielsen i Sebastian Palma

wykonali niesamowitą robotę.

Ogólnie debiut Thomasa Carlsensa

i jego projektu Transmission

jest bardzo pozytywny i powinien

spodobać się fanom melodyjnego

rocka i heavy metalu. (4)

\m/\m/

Tomb Of Giants - Legacy Of

The Sword

2023 Self-Released

Tomb Of Giants to niemiecka

formacja, która powstała w roku

2013 w miejscowości Melle z rejonu

Dolnej Saksonii. W roku

2017 wydali własnym sumptem

debiutancki album "Tomb Of

Giants". Natomiast teraz, w roku

2023 przypominają się szesioutworową

EP-ką "Legacy Of The

Sword". Nie mam pojęcia, co grali

na swojej pierwszej płycie, ale na

najnowszym wydawnictwie grają

soczysty i oldschoolowy heavy

metal rodem z lat 80., o czym

świadczy już otwierający utwór

tytułowy. Oczywiście z łatwością

można odnaleźć inspiracje muzyków

z Tomb Of Giants. W "Ad

Victoriam" odnajdziemy wpływy

Saxona. W "Time for Metal" pobrzmiewają

najlepsze momenty

Accept i U.D.O. W "Railgunner"

to już mieszanka odniesień do

Accept i Judas Priest. W takim

"Soulstealer" muzycy idą dalej i

umiejscawiają swoje uwielbienie

do "judasowskiego" "Painkillera".

Ostatni "Berserk" to takie podsumowanie

wszystkiego, co było do

tej pory. Niemniej nad całością

dodatkowo unosi się duch epickiego

Manowar. W ten sposób

można byłoby oskarżyć Tomb Of

Giants o brak oryginalności, a nawet

nadmierne kopiowanie, ale

nie. Siła w tym zespole jest taka,

że mimo iż słyszymy wyraźnie ich

inspiracje, to oni próbują nam to

przedstawić po swojemu, z własnym

sznytem. A już brzmienie to

już ich wymysł. Podejrzewam, że

spora zasługa miejsca, w którym

nagrywali tę płytę, czyli ich własnej

sali prób. W ogóle nie słychać,

że muzycy pominęli studio nagrań.

Instrumenty brzmią potężnie

i selektywnie, tak jak powinny.

Natomiast nazwisko Sergio

Cisternino powinniśmy zapamiętać,

bo dysponuje on kapitalnym

głosem i z pewnością przyniesie

nam jeszcze wiele radochy. Poza

tym instrumentalnie muzycy tej

ekipy również wypadli wyśmienicie.

Solidność, zapał, energia to

tylko początek epitetów, którym

można określić ich grę. Na koniec,

że swego czasu było modne, że

muzycy dodawali jakiegoś muzycznego

psikusa. Tak też jest i na

"Legacy Of The Sword". Na

końcu jako ukryty kawałek pojawia

się "Dosenbier", króciutki

punkowo-harcorowo-crossowerovy

wygar. Nie ma co, płytka ta

robi pozytywne wrażenie i oby

kolejne wydawnictwo Niemców

potwierdziło to. No i chciałbym,

żeby wyszło ono szybciej niż za

sześć lat... (4,5)

Trastorned - Into The Void

2023 Dying Victims Productions

\m/\m/

Chile słynie z ekstremalnej sceny

metalowej, a istniejący już od

blisko 15 lat kwintet Trastorned

wpisuje się w nią doskonale, łojąc

podszyty blackiem thrash. Aż dziwne,

że dopiero teraz wydają

debiutancki album, ale przynajmniej

z przytupem, dzięki współpracy

z Dying Victims Productions.

Na zawartość "Into The

Void" składa się osiem siarczystych,

dynamicznych numerów, z

których część ma już kilka ładnych

lat, bowiem zaczerpnięto je

z demówki "Witching Demo!",

ale pewna uniwersalność formuły

i oldschoolowa stylistyka sprawiają,

że całość jest spójna, by nie powiedzieć

ponadczasowa. Nie jest

to w żadnym razie muzyka odkrywcza,

ale została zagrana z wielką

energią i słyszalnymi emocjami, a

szybki, bezlitosny thrash na najwyższych

obrotach to najwyraźniej

specjalność Trastorned. Są

tu też jednak momenty, choćby w

"Black Fire" czy instrumentalnym

"Dreadful Fate (Interlude)",

świadczące o tym, że warsztatowo

chłopaki są już na niezłym poziomie,

dzięki czemu mogli z powodzeniem

pokusić się o aranżacyjne

urozmaicenia, a do tego wiedzą

kiedy zwolnić czy dodać nieco

melodii, tak jak w "Miasma Of

Death" czy "Reborn Through Fate".

No i wokalista: Felipe Lonza

z całej puli właśnie przeze mnie

recenzowanych wydawnictw Dying

Victims Productions radzi

sobie najlepiej, jest najbardziej

uniwersalny, a do tego nie ogranicza

się tylko do opętańczego

wrzasku czy skrzeku, dzięki czemu

singlowy "Witch Hunt" czy

kilka innych utworów bardzo zyskują.

Warto więc "Into The

Void" posłuchać, a jeśli ktoś będzie

chciał wracać do tego materiału

częściej, to również rozważyć

zakup wersji fizycznej. (4,5)

Wojciech Chamryk

Trespass - Wolf at the Door

2023 From the Vaults

Trespass wybrał na promocyjne

single utwory prostsze i w moim

odczuciu nieoddające tego, co najlepsze

na ich nowym krążku. Wideoklipy

nakręcone do kawałków

"Daggers Dawn" oraz "Blackthorn"

są zbyt zachowawcze. Naturalnie,

RECENZJE 195


żeby w pełni cieszyć się premierą

"Wolf at the Door", trzeba zapoznać

się z płytą bliżej, ale ważne

jest też, żeby nie zniechęcić się ze

względu na mało przekonujące

próbki. Ogólnie Trespass historycznie

zalicza się do NWOBHM, a

ich muzyka oscyluje wokół granicy

pomiędzy hard rockiem a

heavy metalem. Profil zespołu został

trafnie podsumowany w recenzji,

którą można odnaleźć w

68. wydaniu Heavy Metal Pages

na stronie 154 w zakładce "Magazyn

na naszej stronie internetowej,

dlatego proponuję zerknąć

tam w pierwszej kolejności. Na

końcu tekstu Wojciech Chamryk

wyraził nadzieję, że Trespass pójdzie

w ślady Salem i będzie nagrywać

płyty w bardziej regularnych

odstępach. Ironia losu polega

na tym, że prawdopodobnie w

okresie pomiędzy napisaniem

tamtej recenzji a jej publikacją, w

końcówce 2017 roku, zespół Salem

rozpadł się na dwie oddzielne

kapele i żadna z nich nie wydała

nowego longplay'a po 2019 roku

(bo był jeszcze LP Salem UK

"Win Lose or Draw", 2019).

Dobrze się więc stało, że Trespass

nie poszedł w ślady Salem i

wciąż istnieje. Za to w ślady Marka

Sutcliffe podreptał wilk. Podchodząc

tuż pod drzwi, zmobilizował

go do wzięcia się w garść.

Mark zwlekał z nową płytą ponad

pięć lat, ale w końcu mu wyszła,

nawet lepiej od "Footprints

in the Rock" (2018). Przede

wszystkim kompozycje na "Wolf

at the Door" są bardziej dopracowane

i brzmią pełniej. Swoją rolę

odegrał tutaj nowy basista Wil

Wilmot, który swojemu poprzednikowi

Danowi Bigginowi pozwolił

skoncentrować się na graniu

w czołowym reprezentancie

death/thrashu w Chile o nazwie

Criminal. Nie zdziwiłbym się,

gdyby Danowi brakowało mocy

w dalszym kierunku rozwoju muzycznego

Trespass. Nie ma tu za

bardzo miejsca na headbanging, a

raczej na gorzką zadumę nad kruchością

ludzkiego życia, czy nawet

szerzej - całej przyrody. W

dźwiękach unosi się starannie wykreowana,

niepokojąca atmosfera.

Liryki bywają osobiste, a przekaz

newralgiczny. "Daggers Dawn" i

"Blackthorn" mogą nie wzbudzać

zachwytu (chociaż w tym drugim

pojawia się wishbone-ash-owski

bridge), ale już trzeci w kolejności

numer "Force of Nature" to inspirowane

Rainbow dzieło, naładowane

potężnym ładunkiem emocjonalnym.

Zgodnie z tytułem,

"Other Worlds" zabiera nas w inne

światy, ale w określonym celu: żeby

przywrócić wiarę w istnienie

szczerze odwzajemnianej miłości.

Gitary brzmią magicznie, utwór

czaruje - tego nie da się opisać, to

koniecznie trzeba posłuchać.

"Ghost Pilot" początkowo powraca

klimatem do singli, ale w środkowej

części zawiera pełne ognia

hard rockowe harmonie. Dopiero

po ich wyciszeniu zaczynamy bardziej

doceniać stonowane momenty,

ponieważ świadczą one o

solidnej podstawie, bez której

emocje mogłyby zapanować nad

człowiekiem, zamiast człowiek

nad emocjami. Po locie w zaświaty

chciałoby się ochłonąć w szkółce

leśnej (jasne), gdyby nie wycięto

jeszcze wszystkich drzew: "Back

to the Woods (...) where our dreams

remain", czyli "Back to the Woods"

to następny i wcale nie ostatni

wzniosły moment, wyrywający

nas z przyziemnych zmartwień ku

wyższym ideałom. Refleksyjny

"Unsinkable", a także bardziej

wpadający w ucho "Stranger in

Paradise", również porusza wyjątkowym

nastrojem. "Stranger in

Paradise" ma tyleż wspólnego z

Lady Pank, co z Rush, ale sekcja

rytmiczna czyni ten kawałek cięższym.

Przez całość "Wolf at the

Door" przewija się sporo hard

rockowych motywów, ale zdecydowana

gra perkusisty Jasona

Robertsa nadaje całości heavy

metalowego charakteru. Bez jego

potężnych garów można sobie

wyobrazić, że np. kawałek tytułowy

nadaje się do przearanżowania

na blues rockową wersję.

Chciałbym jeszcze wyróżnić "Live

Like a King", który oprócz krótkiej

psychodelicznej wstawki jest

całkiem żwawym heavy metalowym

hiciorem z przytupem i z

grupowym pokrzykiwaniem. Doskonale

sprawdziłby się na koncertach.

(4,5)

U.D.O. - Touchdown

2023 Atomic Fire

Sam O'Black

Każdy touchdown daje w amerykańskim

futbolu sześć punktów,

ale żadna drużyna nie zamieniłaby

na nie touchdown'u, ponieważ

chce jeszcze zasadzić kopa.

Takie już są zasady gridilońskiej

dyscypliny, przecież ja ich nie wymyśliłem.

Analogicznie, nie postawiłbym

szóstki za najnowszą płytę

U.D.O. Oczywiście, świetnie,

że jest ona naładowana adrenaliną,

jej dynamika zapędza materiał

za niejedną linię konkurentów a

wiertarka w gardle najznamienitszego

wokalisty kontynentalnej

części Europy wierci za wszystkie

złe doświadczenia ostatnich czasów.

To, że płyta stosunkowo często

zaskakuje bardziej metalowoprogresywnym

zacięciem w porównaniu

do wcześniejszych krążków

formacji U.D.O., również

pozytywnie świadczy o jej charakterze,

gdyż czyni ją innowacyjną.

Jednakże, w efekcie niejednostajnie

zasadzanych kopów, możemy

poczuć się nią przytłoczeni. Nie

tyle zabici, zmasakrowani czy

wychłostani, co właśnie przytłoczeni.

Ciężko dosłuchać całości

od początku do końca. Aby zmierzyć

się z wszystkimi trzynastoma

utworami, należy w pełni naładować

sobie baterie i przystąpić do

nich skoro świt, bo podróż przez

nie okaże się sążnista, długa i wyboista.

Z pewnością recenzowany

longplay poleciłbym metalowcom,

ktorzy wedle pradawnej idei

oczekują wyłącznie, by heavy metal

był agresywny, bezlitosny oraz

nieposkromiony. Skoro nieświęta

trójca w postaci grindcore, death

oraz black, nokatuje pod tymi

względami tradycyjne odmiany

metalu; ilu czytelników HMP posiada

dokładnie takie kryteria gustu?

Osoby zainteresowane przyjemniejszymi

w odbiorze dźwiękami

nie muszą na nic czekać, bo

dyskografia U.D.O. już obfituje w

porywające pozycje, których da

się słuchać na okrągło i które nigdy

się nie znudzą. Od samego

momentu premiery przed pięciu

latami, byłem na przykład gorącym

zwolennikiem "Steelfactory"

(2018). Niemniej, wydana w listopadzie

ubiegłego roku kompilacja

"The Legacy" wzbudziła wygórowane

oczekiwania, gdyż wielu

fanów usłyszało na niej po raz

pierwszy cztery tradycyjnie brzmiące

utwory, wydane wcześniej

tylko na rynku japońskim. Na

szczęście, zapoznając się dokładniej

z "Touchdown", można odnaleźć

mniej toporne fragmenty.

Singlowy "Forever Free" przypomina

nastrojem, przynajmniej na

samym początku, Judas Priest

"Redeemer of Souls" (2014).

Najbardziej acceptowski w zestawie

kawałek "Better Start to Run"

posiada przebojowe melodie, zaś

"Punchline" wyjątkowo dosadny

groove. Momenty te nie zmieniają

jednak faktu, że nie odnajduję na

"Touchdown" wystarczającej ilości

ciekawych pomysłów, by rozważać

postawienie wyższej noty

niż: (4)

Sam O'Black

Vendetta - Black As Coal

2023 Massacre

No cóż mam bardzo duży sentyment

do tego zespołu z uwagi na

ich dokonania z lat 80., które

stały się klasyką niemieckiego

thrashu. Niestety później nastąpiła

bardzo długa przerwa, zmiany

w składzie i Vendetta zgubiła trochę

swoją tożsamość. Co prawda

ostatni album Niemców "V"

sprzed kilku lat był całkiem niezły

to, jak dla mnie to już nie to

samo. "Black as Coal" też nie jest

złym albumem, w zasadzie nie ma

się do czego przyczepić, ale brak

mu tego czegoś żeby był wybitny.

Zespół podążył ta samą drogą, co

na "V"-tce i otrzymaliśmy taki

bezpieczny dobrze wyprodukowany

niemiecki thrash. Jednak jak

dla mnie wciąż brakuje tego polotu,

tych melodii, galopad gitarowych

i tej odrobiny szaleństwa z

"Go and Live" i z "Brain Damage".

Materiał jest warty posłuchania,

ja płytę na pewno kupię, bo

to Vendetta, ale ocenę końcową

pozostawiam wam. (4.5)

Erich Zann

Violent Sin - Serpent's Call

2023 Dying Victims Productions

Violent Sin są z Belgii, grają

speed metal i po ośmiu latach istnienia

prezentują P.T. publiczności

debiutancki album. Jest to

jednocześnie pierwsze wydawnictwo

grupy z nowym wokalistą

Marquisem F. Morbidusem, ale

nie słyszałem demówek nagranych

z jego poprzednikiem, tak

więc nie mam punktu odniesienia

jak brzmiało to wcześniej. A na

"Serpent's Call" wszystko jest jasne

już od pierwszych sekund tytułowego

openera: to speed metal

starej szkoły, nieodległy od dokonań

Exciter czy Abattoir, ale

też ze szczyptą jadu, charakterystycznego

dla pierwszych LP's

Slayer. Thrash wysuwa się na

plan pierwszy choćby w "Malicious

Stirring" czy "Violent Sin"; są

też odniesienia do blacku - nie

tylko w warstwie wokalnej, ale też

muzycznej ("Awaiting The Gallows"),

jednak to speed metal w

196

RECENZJE


duchu lat 80. jest tu podstawą, o

czym najdobitniej zaświadczają

"Deacon Of Death" czy "Burn".

Nie brakuje też dowodów na to,

że zespołowa deklaracja, iż prawdziwy

metal jest ponadczasowy,

to nie tylko czcza gadanina, a najbardziej

dobitnym z nich jest

"Nuns Are No Fun", świetny, szybki

numer łączący heavy/speed starej

szkoły, albo, dla odmiany,

miarowy, surowy "Ritual". Generalnie

mamy tu 37 minut starejnowej

muzyki na wysokim poziomie,

opakowanej w ciekawą

okładkę, więc jeśli już "Serpent's

Call" kupować, to zdecydowanie

na LP. (4,5)

Wojciech Chamryk

VoiVod - Morgoth Tales

2023 Century Media

Cóż można napisać o zespole,

który inspiruje innych mużyków i

stale powiększa swoją rzeszę fanów

od ponad 40, lat, a właśnie

wydał nową - starą płytę. Cóż

spróbujmy. Away i spółka postanowili

uczcić 40. lecie zespołu wydając

płytę z utworami z lat 1983-

2003 w nowych aranżacjach, plus

jeden nowy utwór "Morgoth Tales".

Mamy tu kawałki, które są

rzadko wykonywane na żywo jak

"Rise", do którego został zaproszony

Eric Forest, czy "Rebel R-

obot", przy którym brał udział

Jason Newsted. Czasami ponowne

nagrywanie starych kawałków

przez zespoły nie wychodzi

im na dobre, ale w tym wypadku

nie ma się do czego przyczepić.

Voivod wykonał swoja robot znakomicie.

Wszystkie utwory brzmią

bardzo świeżo, posiadają super

produkcje i potężne brzmienie.

Nie wiem jak im się to udało,

ale pomimo, iż mają bardzo kosmiczny

klimat, słychać cały czas

lata 80. ti 90. Jak dla mnie płyta

jest świetna, można ją słuchać

non stop, taka mala space opera.

Polecam! (6)

Erich Zann

Wardress - Metal 'Til The End

2023 Black Sunset

Skoro mam wyrazić własną opinię

na temat Wardress, to przyznam,

że uważam ten zespół za pomyłkę.

Niemcy twierdzą, że działali w

latach osiemdziesiątych, ale nikt

poza nimi tego nie pamięta i nie

pozostawili po sobie żadnego nagrania

z tamtego okresu. Po

wznowieniu działalności po bagatela

trzydziestu dwóch latach przerwy,

z merkantylną smykałką

opowiadają dziwne rzeczy o prehistorii,

próbując w ten sposób

przekonać maniaków do swojego

udziału w kształtowaniu się niemieckiej

sceny heavy metalowej.

Możliwe, że kiedyś już koncertowali

pod szyldem Wardress, ale

to było dawno i nieprawda, ponieważ

nie zachowało się żadne świadectwo

historyczne. Gdyby mi

powiedzieli, że za młodu próbowali,

wtedy im nie wyszło, a teraz

zaczynają wszystko od zera, to inna

sprawa. Ale nie. Oni chcą być

postrzegani jako zaginiona legenda.

Gdy słucham "Metal 'Til The

End", wychodzi mi, że w rzeczywistości

są samozwańczą parodią

legendy. Poszczególne utwory

brzmią jak marne karykatury powszechnie

znanych zespołów metalowych.

Są siermiężne, składają

się z samych ogranych schematów,

męczą. Kower Ozzy'ego Osbourne'a

"Mr. Crowley" najlepiej

świadczy o wykonawczym partactwie.

Poza tym, między premierą

poprzedniego albumu "Dress for

War" a najnowszego "Metal 'Til

The End" minęły cztery lata, czyli

dość czasu na skomponowanie

wielu nowych kawałków. Tymczasem

spośród ośmiu numerów

zamieszczonych na najnowszym

wydawnictwie jeden to cover, zaś

dwa ("Wardress" i "Metal Melodies")

zostały powtórzone z debiutu.

Oznacza to dwadzieścia trzy

nowe minuty, które ciężko dosłuchać

do końca bez alkoholowego

odurzenia. (1)

Sam O'Black

Wild Beyond - Wild Beyond

2023 Gates Of Hell

Amerykański blackened thrash

metal i tyle w temacie. Nie będę

nawet specjalnie porównywał, bo

szczerze nie za bardzo wiem do

czego, no może na upartego do

Drago thrash metalu. Nie-stety

materiał jednym uchem wchodzi,

a drugim wypada, oczywiście jak

to na Amerykanów przystało,

charakteryzuje się dobrą produkcją

i warsztatem muzyków,

ale jak dla mnie to za mało. Chcę

usłyszeć coś, czego jeszcze nie słyszałem,

a nie kolejny odgrzewany

kotlet. Jedyna jak dla mnie amerykańska

produkcja, która nie odbiega

od wczesnego Sodom czy

Venom to Eliminator "Breaking

the Wheel", ale o tym kiedyś napisze

w swojej rubryce. Wracając

do Wild Beyond jeżeli lubicie takie

granie to, zapoznajcie się z tą

płytą, to nie jest zły materiał, tylko

ja to już wcześniej słyszałem.

A na koniec taki apel do Amerykanów:

macie thrash, death, crossover

i wiele innych gatunków, w

których jesteście świetni, ale black

zostawcie Europejczykom. Hail

Satan. (3)

Erich Zann

Wings Of Steel - Gates Of

Twilight

2023 Self-Released

Wings Of Steel to projekt dwóch

amerykańskich muzyków, gitarzysty

Parkera Haluba i wokalisty

Leo Unnermarka istniejący

od roku 2019. I tak szczerze nie

mam pojęcia, który z nich jest dla

drugiego ważniejszy. Obaj są niesamowitymi

muzykami z imponującymi

umiejętnościami, każdy w

swoich fachu. Słuchając Parkera

Haluba przewijają się wszyscy herosi

gitar od hard rocka po heavy

metal, jak jeden mąż. Natomiast

wokalista Leo Unnermark najbardziej

kojarzy mi się z Geoffem

Tate'em, ale wymienienie zaraz

obok Midnighta czy Dio, nie będzie

jakimś nietaktem. Co do muzyki,

którą preferują to, w zasadzie

wyjaśnia pierwszy utwór

"Liar in Love" z ich debiutanckiej

płyty, omawianej "Gates Of Twilight".

Jest to mieszanka US

heavy/power metalu w stylu

Crimson Glory i Queensrycze z

klasycznym heavy metalem podobnym

do Iron Maiden czy Balck

Sabbath z ery Dio. "Liar in Love"

choć się nie śpieszy to potęga, klimat,

bezbłędna kompozycja, i

jeszcze lepsze wykonanie. Następny

utwór "Fall in Line" jeszcze

mocniej podkreśla te walory, w

dodatku jest rozpędzony, bardziej

bezpośredni i w stylu US power

metalu. No żółty ślad w majtach

się pojawia. Lecz startuje trzeci

utwór "Garden of Eden", który ni

mniej, ni więcej przypomina dynamicznego

blues-rocka w wymieszanym

stylu wcześniejszego

Whitesnake i z jego późniejszym,

glam metalowym wcieleniem. Z

pewnością można dodać echa Led

Zeppelin czy też Kingdom Come.

Jakby ktoś chciał przekonywać,

że z młodych muzyków to

tylko bracia Kiszka i ich Greta

Van Fleet potrafią udanie odrestaurować

dawne klimaty Zeppelinów

to, niech postara się posłuchać

wspomnianego nagrania.

Wraz z "Cry of the Damned" wracamy

na ścieżkę dynamicznego i

naprawdę ciekawego US heavy/

power metalu. Natomiast "She

Cries" zaczyna się balladowo, ale

dość szybko przeradza się w hymniczny

i podniosły wolny kawałek

heavy metalu, aby w okolicach

środka przyspieszyć i przyłożyć

świetnym US heavy/powerem, po

czym kompozycja znowu przechodzi

w majestatyczny wolny

heavy metal na końcu spuentowany

ponownie balladowymi

dźwiękami. Gdyby ktoś pomyślał,

że blues-rockowy "Garden of

Eden" to jednorazowy wybryk, to

teraz będzie musiał zweryfikować

swoje zdanie, bowiem zaczyna się

kolejny trochę bardziej subtelny

blues-rokowy song "Lady of the

Lost" podkreślony kolejnym bardziej

dosadnym i równie bluesowym

"Leather And Lace". Także

brzmienia blues-rockowe w wykonaniu

to Wings Of Steel to nie

jakiś przypadek, ale przemyślana

część muzycznego stylu opisywanego

duetu. Co ciekawe Amerykanie

w tych kawałkach potrafili

też przemycić brzmienia swojego

US heavy/poweru. "Slave of Sorrows"

to niby wolna kompozycja z

pewnym balladowym zacięciem,

ale spora jego część do bardzo dynamiczne

fragmenty. Natomiast

tyłowy utwór "Gates Of Twilight"

to arcyciekawe, soczyste, dynamiczne

i bogato zaaranżowane wcielenie

US heavy/poweru. Można

rzec, że typowe, choć w nim można

znaleźć rytmikę wykradzioną z

bluesa, a finał zmienia się w

bardziej melodyjny i klimatyczny

fragment. Album zamyka "Into

the Sun". Zaczyna się on niepozornie

rockowo, a rozwija się w

rozbudowany, wolny, acz mocno

klimatyczną i dynamiczną kompozycję,

w której mieszają wpływy

ambitnego klasycznego heavy

metalu oraz amerykańskiego

heavy/poweru. Najwyraźniej też

wybrzmiewa tu też epicki klimat,

który przemyka po całym albumie.

Także muzyka jest bardzo

interesująca, zagrana jest też rewelacyjnie,

w dodatku nadano jej

znakomite i soczyste brzmienia,

każdy instrument żyje, jest słyszalny.

Można rzec perfekcja, ale

problemem są te przeskoki z różnych

stylów, choć z czasem człowiek

się przyzwyczaja. Natomiast

zagadką jest dla mnie jak sobie

panowie Halub i Unnermark poradzili

sobie z pozostałymi instrumentami,

czy to sami nagrywali?

Bo wtedy im chwała, bo nie słychać

tego w ogóle, całość brzmi,

jakby to nagrywał kompletny ze-

RECENZJE 197


spół. No i jak to nie oni nagrywali,

to czy ich stać, aby skompletować

odpowiednich muzyków,

którzy umieliby odtworzyć brzmienia

i klimat z "Gates Of Twilight".

Niestety Amerykanie nie

mają wyjścia i rozpocząć konkretną

działalność i tworzyć kolejne

udane albumy, jak właśnie

omówiony. Faceci mają potencjał

i wszystko inne, aby zaliczyć dobry

start. (4,7)

\m/\m/

Witchskull - The Serpent Tide

2023 Rise Above

To trio z Canberry lubuje się w

doom/stoner metalu, ale wywiedzionym

w prostej linii z hard

rocka wczesnych lat 70., przede

wszystkim z dokonań Black Sabbath.

"The Serpent Tide" to już

czwarty album Witchskull od roku

2015, tak więc panowie mają

za nic obecne mody i standardy,

preferując format albumowy. Do

tego od początku istnienia zespołu

grają w tym samym składzie,

co korzystnie świadczy o panującej

w nim atmosferze, a do

tego czynią to na poziomie, proponując

słuchaczom archetypowy

heavy rock, który zawsze był, jest

i będzie na czasie, pomimo zmiennych

mód i muzycznych trendów.

Nie zamierzam przy tym

ukrywać, że największym problemem

Witchskull jest brak wokalisty

z prawdziwego zdarzenia -

Marcus De Pasquale to jednak

śpiewający gitarzysta, jego głos

nie jest ani wystarczająco mocny,

ani tym bardziej nie posiada odpowiedniej

dla takiej stylistyki

skali. Jeśli jednak przestaniemy

zwracać uwagę na ten mankament

- o co łatwiej tym bardziej, że

Marcus jest w tym, co robi, bardzo

szczery, a w jego głosie, mimo

pewnych niedostatków, słychać

prawdziwe emocje - szybko okaże

się, że tych osiem utworów trzyma

poziom, szczególnie majestatyczny

opener "Tyrian Dawn" i

utrzymany w takiej samej stylistyce

singlowy utwór tytułowy czy

rozpędzone "The Serving Ritual" i

"Misery's Horse", więc dla fanów

takiego grania rzeczona płyta na

pewno będzie łakomym kąskiem.

(4)

kyia" to ich trzeci duży album

utrzymany w stylu melodyjnego,

pompatycznego, filmowego, symfonicznego

power metalu, gdzie

wokale prowadzi mężczyzna, ale

wspierany jest mieszanymi operowymi

chórami, a także czasami

operowym męskim lub damskim

głosem. Włoscy muzycy bardzo

chętnie eksponują wszelkie orkiestracje,

korzystając z różnych folkowo-celtyckich

brzmień po potężne

patetyczne bloki symfoniczne.

Nie zapominają o melodyjnym

power metalu, który gna czasami

na złamanie karku, a innym

razem snuje się leniwie i smętnie.

W tym wypadku rządzą gitary i

klawisze, choć sekcja też o sobie

nie daje zapomnieć. Aby opracować

tak imponujące orkiestracje i

chóry trzeba się nieźle napracować,

mieć wiedzę, wyobraźnię i

trochę talentu. W dodatku, żeby

zaaranżować całość tak, aby pasowało

do owych power metalowych

konstrukcji utworów, a przy

tym też trzeba się nagimnastykować.

Również, aby później to

zagrać, też należałoby mieć spore

umiejętności. A tu proszę, taki gościu

jak ja powie, że dawno stracił

takim graniem zainteresowanie i

nic w zasadzie go nie zdziwi, bowiem

wielu muzyków i kapel z

tego nurtu zagrały podobne rzeczy

na wiele sposobów i ciężko

jest wymyślić coś naprawdę zaskakującego.

Także Winterage i jego

"Nekyia" nie robi na nim wrażenia.

A to i tak jest nieźle, bo są

tacy, którzy po pierwszych dźwiękach

taką produkcję mieszają z

błotem. True metal górą! Całe

szczęście włoscy muzycy Winterage

wierzą w to, co robią i nie

przejmują się takim gadaniem. Z

pewnością mają swoich odbiorców

i właśnie dla nich nagrywają

takie płyty jak "Nekyia", a oni z

kolei odwdzięczają się swoim zainteresowaniem

i oddaniem. Ot,

życie. (3)

\m/\m/

Wonder", ich muzykę porównywałem

do tego, co zapoczątkowały

formacje Sonata Arctica czy

też Stratovarius. Niestety mieli

też tendencje, jak to ująłem, dążyć

do współczesnego oblicza

melodyjnego power metalu, w postaci

twórczości grup typu Beast

In Black, Battle Beast, itd. W

muzyce Wonders mogliśmy odnaleźć

też pewne wpływy progresywnego

metalu. Ogólnie na "Beyond

The Mirage" znajdziemy

praktycznie to samo, ale tym razem

włoscy muzycy dość udanie

odcięli się od wpływów Beast In

Black, Battle Beast, ale też mniej

wymownie korzystali z wpływów

progresywnego metalu. Choć w

takim "All My Dreams" bardzo

ładnie je wykorzystano. Natomiast

w finałowym "The Time Of

Your Life" sięgnięto nawet po udaną

króciutką orkiestrację. Po prostu

tym razem bardziej skupili się

na melodyjnym power metalu,

choć nie odrzucili ambitnego podejścia

do muzyki. Utwory ciągle

mają dość ciekawe konstrukcje,

sporo w nich interesujących pomysłów,

także każdy ma swoje

indywidualne cechy. Tę różnorodność

podkreślają różne tempa, od

szybkich, speedowych, bezpośrednich,

po wolne i klimatyczne, a

także rozmaite brzmieniowe i

emocjonalne kontrasty. Nie można

zapomnieć o całej masie zabójczych

melodii. Także spośród

dziesięciu kompozycji jest z czego

wybierać. Nie mam też problemu

z wyobrażeniem sobie, żeby ktoś

zachwycił się całym albumem.

Sam na początku lat 2000. uwielbiałem

takie granie. No i zrezygnowanie

z tych pop-powerowych

naleciałości też nastawiło mnie

pozytywnie do całego albumu.

Dodatkowo Włosi (i jeden Grek)

udowadniają, że ich wykonanie

jest naprawdę na wysokim poziomie,

ociera się ono o wirtuozerię,

ale muzycy absolutnie nie epatuje

nią. Dużą rolę odgrywa wokalista

Marco Pastorino, którego głos

podkreśla wszystkie walory, jakie

ma Wonders. Tak są klawisze,

ale wpasowane są one w muzykę

tak, że się nie narzucają. Zdecydowanie

udało się utrzymać w tej

kwestii równowagę. Brzmienia i

produkcja plasują się również w

bardzo wysoko, także nie bardzo

jest do czego się przyczepić. Dla

fanów melodyjnego power metalu

"Beyond The Mirage" może być

strzałem w dziesiątkę, ja doceniam,

ale aktualnie mam dla siebie

ciekawsze brzmienia. (4)

\m/\m/

Black Sabbath - Live Evil

(Super Deluxe 40th Anniversary

Edition)

2023 BMG

Niekiedy bardzo zżymałem się

przy okazji wydań różnych reedycji,

a to jakiś remaster, a to

dodatkowe niepublikowane nagranie

itd. Rozpalało to moją wyobraźnię,

i chciałem mieć takie

rarytasy, a nie zawsze mogłem.

Teraz jednak jest mi to obojętne,

bowiem fani ci najzagorzalsi

świadomie weszli w tę zabawę i

zbierają wszystkie wersje swoich

ulubionych płyt, jakie są tylko

możliwe, wiec niech się bawią. Ja

mam swoje i już, a jak ktoś, kto

jeszcze nie miał, albo po raz pierwszy

poznał jakiś ważny album

w dziejach rocka dzięki takim reedycjom,

to tylko przyklasnąć takiej

sytuacji. Inna sprawa, poprzednia

reedycja "Live Evil" w

wersji "deluxe edition" miała

swoją premierę w roku 2010, a ja

mam wrażenie, że to było w zasadzie

wczoraj. A tu bach, trzynaście

lat minęło. Zawartość tego

albumu każdy maniak Black

Sabbath, szczególnie tego z Dio

z pewnością zna i nie ma co na

ten temat się rozpisywać. Napomnę

jedynie, że wersje live "Neon

Knights", "Heaven And Hell",

"The Sign Of The Southern

Cross", "Voodoo", czy "Children

Of The Sea" przyprawiają o ciarki

na ciele. Nie inaczej jest z

Wojciech Chamryk

Winterage - Nekyia

2023 Scarlet

Wonders - Beyond The Mirage

2023 Limb Music

Winterage to włoski kwintet,

który działa od roku 2008. "Ne-

Dwa lata temu Włosi debiutowali

albumem "The Fragments Of

198

RECENZJE


"Paranoid", "War Pigs", "Iron

Man", czy "N.I.B." w interpretacji

Dio. Natomiast podstawową

atrakcją tego wydania są dwa

warianty podstawowej wersji nagranej

na żywo. Pierwsza z nich

jest na nowo masterowana, a

druga ma nowy mix. Generalnie

zabawa dla wrażliwego ucha. Na

koniec trochę historii. "Live

Evil" ukazał się w 1983 roku

jako podwójny album i był sukcesem

zarówno pod kątem komercyjnym,

jak i artystycznym.

Od początku plasował się wysoko

w różnych ważnych zestawieniach.

Od początku przeważały

niezwykle pozytywne recenzje,

a w Kerrang! napisano, że

jest to "jeden z najlepszych albumów

koncertowych wszech czasów". I w sumie

tak pozostało i niech będzie

to rekomendacją dla tych, co

jeszcze nigdy nie mieli styczności

z Black Sabbath i tym albumem.

Trzeba znać, trzeba mieć!

\m/\m/

Akt - 1984

2022 Cult Metal Classics

W zeszłym roku nakładem firmy

Cult Metal Classics Relics pojawiła

się kompilacja szwedzkiej

grupy Akt. Płytka zawiera materiał

z obu taśm demo, czyli wydanej

w 1984 "Demo 1984" oraz

"Akt" z 1985. Jest to swoista wycieczka

w absolutną przeszłość zespołu.

Nazwa pisana była raz

przez C, raz K, a kompilację zdobi

ten pierwszy wariant. Dodatkowo

postarano się o 16 stronicową

książeczkę z rzadkimi zdjęciami

oraz notką dotyczącą historii. Z

lat 1983-1986 pozostawili po sobie

niedużo. Choć zebranych

kompozycji słucha się jak pełnego

albumu, to i tak wiadomo, że są

to jakby zalążki czegoś, co nigdy

nie powstało. Mimo wszystko jednak

nie przeszkadza to w odbiorze,

bo jakość utworów zawartych

na tym krążku jest nadto zadowalająca.

Muzycznie jest to rejon

bardzo sprawnie zagranego heavy/

power metalu. Jest trochę melodii

(w końcu Szwedzi…) jednak nie

dominują one materiału. Dużo tu

solidnych riffów i gęstości sekcji.

Jasne, że nie jest to coś odkrywczego,

lecz wstydu nie przynosi.

Słucha się tego nieźle - kawałki

brzmią szorstko, bez przesadnych

udziwnień (w sumie próżno nawet

ich szukać…). Są instrumentalne

motywy, pełniące funkcję

przerywników, urokliwe zresztą.

Więcej jest natomiast dynamicznego

poruszania się muzyków w

sferze klasycznej odmiany heavy

metalu. Album "1984" powinien

więc zadowolić tych, którym blisko

do niepodważalnych klasyków

lat 80. jak, chociażby, King Diamond,

Iron Maiden czy Judas

Priest…

Adam Widełka

Attack - Danger in the Air

2016/1984 Metalizer

Hanowerski zespół Attack powszechnie

uznaje się za pioniera

melodyjnego speed/euro power

metalu, ponieważ ich debiutancki

album "Danger in the Air" ukazał

się przed Helloween "Walls

of Jericho" (1985). Nie ulega

wątpliwości, że lider Attack, multiinstrumentalista,

kompozytor i

wokalista Ricky van Helden inspirował

bardziej znanych twórców

w początkowej fazie rozwoju

gatunku i należy mu się za to

wielki szacunek. Historia jest jednak

nieco bardziej skomplikowana.

Nie zamierzam mu umniejszać,

bo wysoko cenię jego dokonania,

ale chciałbym zauważyć, że

w tym samym roku debiutował

m.in.: Running Wild z "Gates to

Purgatory" (1984), Grave Digger

z "Heavy Metal Breakdown"

(1984), Tyrant z "Mean Machine"

(1984) oraz Stormwitch z

"Walpurgis Night" (1984), natomiast

dyskografia holenderskiego

Picture już wcześniej składała się

z aż czterech longplayów określanych

w niektórych źródłach jako

euro speed metalowe, tj. "Picture"

(1980), "Heavy Metal Ears" (19

81), "Diamond Dreamer" (1982)

oraz "Eternal Dark" (1983). Mieszam

gatunki? Helloween sam

nazwał swoje demo z 1984 roku

"Death Metal", a "Danger in the

Air" równie dobrze można by

przypisać do hard rocka. Świadczą

o tym już klawisze otwierające

pierwszy w kolejności utwór tytułowy

"Danger in the Air" - niektórym

kojarzą się one z Rickiem

Wakemanem (Yes), a mnie z

oryginalnymi wersjami niektórych

kawałków Mech, które na szczęście

doczekały się udanego rerecordingu

w 2005 roku. Takie rozbrykane

brzmienie ma swój oldskulowy

urok, ale nie spełnia power

metalowych standardów. Klawisze

słyszymy nie tylko w introdukcji

- stanowią one stały element

całej płyty. Poszczególne

numery są skoczne i posiadają

rockową, a nie metalową żywiołowość.

Wszystkie bez mała nadają

się na playlistę typu "80's summer

golden hits". Zapewniają dawkę

kapitalnej rozrywki i są znakomicie

zaaranżowane, ale gdyby ktoś

niezorientowany w temacie zapytał

mnie, co to euro power metal,

nie wskazałbym na nie, tylko na

późniejsze o trzy / cztery lata helloweenowskie

"Kee-pery".

Sam O'Black

Attack - Destinies of War

2016/1989 Metalizer

Rok po debiucie, Attack wydał

drugi longplay pt. "Return of the

Evil" (1985), który nie jest przedmiotem

niniejszej recenzji. Coś

tam pisałem, ale chyba pod wpływem

wstrząsu wywołanego przez

trzęsienie ziemi u mnie w Reykjaviku,

wyłączył się komputer i

nie odzyskałem tekstu. Nie no,

żartuję. Zainteresowanych powrotem

diabła proszę o sprawdzenie

entuzjastycznej recenzji zamieszczonej

na Metal Archives. Ech, to

zdanie też głupio brzmi i niestety

już się nie wytnie. W każdym razie,

z tego co widzę, inaczej niż

podaje Metal Archives, dyskografia

Attack składa się z sześciu

longplay'ów: "Danger in the Air"

(1984), "Return of the Evil" (19

85), "Beastkiller" (1986), "Destinies

of War" (1989), "Seven Years

in the Past" (1992) oraz "The

Secret Place" (1995), a także z

trzech dem: "Demo '84" (1984),

"Mouse in a Maze" (1984), "Demo

'85" (1985) i z dwóch kompilacji:

"Revitalize" (1994), "Warriors

of Time" (2011). Myślę, że

dopiero na "Destinies of War"

kapela zaprezentowała w pełni

power metalowy materiał, według

współczesnego rozumienia owego

terminu. Jest szybciej i intensywniej

niż w tradycyjnym heavy

metalu, choć do opisu nie pasowałoby

określenie thrash. Muzyka

cechuje się sporą melodyjnością,

ale tym razem opartą o gitary,

a nie o klawisze. W oficjalnym

składzie wymienia się dwóch wiosłowych:

Chreddy'ego Rieperta i

Gerda Sossnierza, poza nimi

urodzonego w Grecji perkusistę

Athanasiosa "Zacky'ego" Tsoukasa,

no i oczywiście jedynego

kompozytora, wokalistę i basistę

Ricky'ego van Heldena. Pod

względem lirycznym zespół skoncentrował

się na temacie wojny,

snując epicką fabułę. Skojarzenia

z Manowar byłyby nie od czapy,

ale spójrzmy na wprowadzającą

recytację: "Welcome to a world you've

never seen" (w wolnym tłumaczeniu:

"Witajcie w świecie, jakiego

dotąd nie widzieliście"). I zaraz

potem śmiech. Chodzi o to, że

RECENZJE 199


najwidoczniej Ricky van Helden

nie chciał przejść do historii jako

ten Niemiec, który na poważnie

spowiada się z przekonań i wyobrażeń

odnoszących się do wojny

w realnym świecie. Możliwe,

że ucieczka wgłąb wyobraźni wynikała

z konieczności. W utworze

"Blind Man" przyglądamy się

ślepcowi mieszkającemu gdzieś na

odludziu, który próbuje dojrzeć

przy pomocy magicznych rąk wydarzenia

toczące się w innym kraju.

Marzy on o żonie oraz o dziecku

pomimo nieposiadania chleba

ani wina. Nie ma potrzeby doszukiwać

się alegorii do konkretnej

postaci historycznej. Znacznie

istotniejsze, że ewidentnie doszło

w jego umyśle do moralnej oceny

wartości doczesnych: bliscy ludzie

ponad konsumpcję. Później dowiadujemy

się, że on już miał żonę

i potomka płci męskiej, a gdy

zmarł, wszyscy pogrążyli się w

rozpaczy. Przez niewidzialną

mgłę końcówki albumu dobija się

uniwersalne pytanie: "Can't you see

your history?", czyli: "Czy nie potraficie

dostrzec Waszej historii?".

Attack - Revitalize

2015/1994 Metalizer

Sam O'Black

Pierwsze wydanie składanki "Revitalize"

nakładem Iceland Records

zawierało siedem remiksów

("In the Gloom" z "Seven Years In

the Past", 1992, "Eternal War" z

"Seven Years in the Past", 1992,

"The Fighter" z "Seven Years in

the Past", 1992, "On the Run" z

"Seven Years in the Past", 1992,

"Wonderland" z "Destinies of

War", 1989, "Death Rider" z "Destinies

of War", 1989 i "Live or

Die" z "Beastkiller", 1986), cztery

utwory nagrane ponownie ("Heroes

Die Young" z "Beastkiller",

1986, "Dirty Marry" z "Return of

the Evil", 1985, "Danger In the

Air" z "Danger in the Air", 1984,

"Warriors in Pain" z "Return of

the Evil", 1985) oraz cztery niepublikowane

dotąd odrzuty ("The

Wish to Die", "Return of the Warrior",

"The Time Before", "Way

Out of Hell"). Grał skład znany z

"Destinies of War" (1989) z tą

różnicą, że gitarzystę Chreddy'ego

Rieperta zastąpił Matthias

Hornschuh, który ponoć

obsługiwał też klawisze i skrzypił

na skrzypcach. Iceland Records

wydało pierwsze tłoczenia longplay'ów

"Seven Years in the

Past" (1992) i "Revitalize"

(1994), a także wznowienia na

CD longplay'ów "Return of the

Evil" (1993) i "Destinies of War"

(1993). Nieco później wytwórnia

ta próbowała wylansować Horus

"Promo '96" (1996), cokolwiek to

było, ale im się nie udało. Dlatego

w 2005 roku label Metalizer Records

wznowił "Revitalize" z obciętymi

trzema numerami i z bardziej

nasyconą kolorami okładką.

Tak właśnie było i taka jest moja

opinia na temat tego rodzaju

kompilacji. Nie piszę tego na

złość, tylko sam skład się posypał.

Wydany w kolejnym roku kalendarzowym

album z premierowym

materiałem pt. "The Secret Place"

prezentował już inny team:

ostał się tylko perkusista Athanasios

"Zacky" Tsoukas i oczywiście

Ricky van Helden. Na tym

dyskografia Attack się kończy.

Sam O'Black

Brainless - Brainless World

2017/1993 Battle Cry

Może i Sennfeld liczy niespełna

cztery tysiące mieszkańców, ale

nie jest ani Częstochową Bawarii,

ani dziurą, do jakiej trafić można

by wyłącznie podążając z Norymbergii

do Frankfurtu za wskazówkami

George'a Costanzy z

serialu "Seinfeld" (1989-1998).

Co najmniej z trzech powodów.

Po pierwsze, gmina Sennfeld stanowi

część powiatu Schweinfurt,

który wchodzi w skład Bawarii,

odkąd w 1806 roku Bawaria uzyskała

niepodległość od Cesarstwa

Rzymskiego. Po drugie, Schweinfurt

słynie z wymyślenia pedału

od rowera, wolnobiegu oraz tylnego

hamulca rowerowego typu

coaster. I po trzecie, Schweinfurt

cieszy się największym wskaźnikiem

zatrudnienia w całych

Niemczech (2015) oraz trzecim

najwyższym PKB na mieszkańca

w Niemczech (2014). Co dla nas

istotne, Schweinfurt jest również

miastem ważnym na mapie thrash

metalowej, gdyż to z niego pochodzi

zespół Vendetta. W 1988

roku kapela dowodzona przez nastoletniego

basistę Klausa Ulricha

nagrała kultowe dzieło

"Brain Damage", po czym zniknęła

na kilkanaście lat. Mniej

więcej u schyłku jej młodzieńczego

okresu aktywności, we

wspomnianym Sennfeldzie pojawił

się zespół Brainless. Wbrew

trendom, łoił old schoolowy

thrash w czasie wielkiej dominacji

grunge'u. Ich debiut "Brainless

World" ukazał się na CD w 1993

roku, najpierw własnym sumptem,

a kilka miesięcy później w

limitowanym nakładzie 500

egzemplarzy za pomocą wytwórni

Face Records. W 2017 roku

Battle Cry Records (znane m.in.

z Manilla Road "Gates of Fire",

2005), wznowiło ów materiał,

również wypuszczając 500 CD.

Nowe wydanie zawiera cztery dodatkowe

utwory, a także ośmiostronicową

książeczkę z lirykami.

Oficjalny sklep on-line Battle Cry

Records jest permanentnie zamknięty,

ale znalazłem ofertę w cenie

13,23 euro + koszt przesyłki

na stronie metalizer-records.de.

Podejrzewam, że tak skromny nakład

nie rozszedł się w ciągu sześciu

lat dlatego, że muzyka zawarta

na "Brainless World" nie

wyróżnia się niczym szczególnym.

Moim zdaniem, taki thrash jest

okej i da się go słuchać, ale szału

nie robi. Prawdopodobnie najwierniejsi

fani gatunku w połowie

lat dziewięćdziesiątych cieszyli

się, że mimo wszystko istnieją porządnie

młócące kapele, które

kontynuują najlepsze germańskie

tradycje metalowe. Jednocześnie

musieli zdawać sobie sprawę z ich

odtwórczego charakteru - nie da

się ukryć, że Brainless poruszał

się po wąskim terytorium wyczerpanej

formuły. Świetnie, że z

entuzjazmem próbował utrzymywać

kanon przy życiu, ale nie

zdołał do niego wprowadzić żadnej

innowacji. No chyba, że innowacji

doszukiwalibyśmy się w

lirykach, przy czym, analogicznie

do Vendetty, oni także chętnie

angażowali się w tekstach w

kwestie polityczne. W 1999 roku

wydali drugą płytę "Reality

Hurts", by u schyłku millenium

odłożyć instrumenty. A ponieważ

Vendetta powróciła w 2002 roku,

wychodzi na to, że obie formacje,

pomimo braku wspólnych

członków, grały na zmianę. Dopiero

od 2016 roku działają jednocześnie.

W lipcu 2023 Vendetta

uraczyła fanów nowym

longpley'em "Black As Coul", a

we wrześniu 2022 Brainless spróbowało

zwrócić na siebie uwagę

premierą "Ruller of Everything".

Sam O'Black

Dragonfly - Silent Nights

2023 High Roller

Nieoceniona firma High Roller

Records wyciąga z przeszłości

kolejną ciekawą pozycję. W swojej

tradycyjnie świetnie przygotowanej

reedycji przypomina brytyjską

grupę Dragonfly. Działała

ona w latach 1979-1981 i zaliczana

była do grona NWOBHM.

Po niezwykle krótkim etapie pozostawiła

po sobie EP "Dragonfly"

z 1980 roku i demówki. Teraz

wychodzi właśnie wspomniana

płyta - kompilacja - na której możemy

znaleźć nagrania demo,

wczesne realizacje utworów oraz

całość EPki. Dla muzycznych

archeologów to zacna rzecz. Na

"Silent Nights" mamy garść starożytnego

grania w iście brytyjskim

stylu. Dla wszystkich lubiących

nurzać się w dźwiękach angielskich

ekip z początku lat 80.

obcowanie z tym zestawem będzie

jak bita śmietana na torcie.

Naprawdę. Już utwory z EP powodują

szybsze krążenie krwi. Później

jest jeszcze ciekawiej. Każdy

numer to soczyste operowanie

brzmieniami znanymi z fuzji hard

rocka i heavy metalu, przyozdobionymi

lekką, londyńską mgłą.

Szczerze mogę "Silent Nights"

polecić każdemu, kto kocha zadziorne

riffy, motorykę sekcji, ale

i nie boi stanąć twarzą w twarz z

niezłą melodią. To trzynaście kawałków,

jakie wprowadzą w naprawdę

dobry nastrój. Mogą czasem

się kojarzyć z paroma wyspiarskimi

kapelami z tamtych lat,

lub odrobinę późniejszych, lecz są

na tyle wyraziste, że szkoda zaprzątać

sobie głowę dociekaniem

czy ktoś z kogoś ściągał. Gitary

pracują jak należy, dając przestrzeń

dla zawadiackiego, bardzo

natchnionego momentami wokalu,

czystego w swej barwie. Do

tego w tle bas i perkusja dodają

swoje, dając sporo dobrego - tam

sporo się dzieje! Być może nie

każdego to ruszy, ale jak dla mnie

to jedna z przyjemniejszych kapel

z szerokiego zbioru NWOBHM.

To jest granie takie, jak lubię i już

od pierwszych sekund wiedziałem,

że nie będę rozczarowany.

Adam Widełka

Exorcist - Nightmare Theatre

2016 High Roller

Niedawno została ogłoszona premiery

płyty Virgin Steele "The

Passion of Dionysus", a mnie

przypomniała się jedyna płyta

Exorcist "Nightmare Theatre".

W działalność projektu byli zaangażowani

muzycy Virgin Steele,

ukrywający się pod pseudonimami.

Niektórzy ich album otoczyli

wręcz kultowym uwielbieniem,

szczególnie ci, co ciągle hołubią

wczesne nagrania Venom, Sodom

czy Destruction. General-

200

RECENZJE


nie mamy do czynienia z diabelskim

złowieszczym, szybkim i

szorstkim speed metalem ze słyszalnymi

akcentami power/metalowymi.

Klimat kompozycji budują

przede wszystkim okultystyczne

teksty, demoniczne wrzaski,

ale także krótkie przerywniki

umieszczane pomiędzy podstawowymi

kawałkami. Słowem mamy

do czynienia z bezpośrednimi i

motorycznymi numerami, którymi

zainteresują się wspomniani

fani czarciego speed metalu. Jednak

w wydaniu High Roller Records

z 2016 roku to nie jedyna

atrakcja, bowiem zawartość

"Nightmare Theatre" poddana

jest kilku przeróbkom, a ich rezultaty

umieszczone są kolejno na

dwóch dyskach. Dodatkowo dołączono

bonusowe kawałki, także

fani Exorcist mają pełne uszy roboty.

Niektórzy żałują, że ta płyta

nie miała kontynuacji, ja owszem

cieszę się zawartością

"Nightmare Theatre", ale bardziej

raduje mnie fakt, że muzycy

poświęcili się Virgin Steele, bowiem

wyszło im to na dobre, choć

ostatnimi czasy ich kariera mocno

kuleje.

Fallen Angel - Faith Fails

2023 Divebomb

\m/\m/

Szwedzki Fallen Angel działał raptem

pięć lat. W czasie od 1987

do 1992 roku wydali dwa dema,

split, EP-ke oraz pełny album. Po

pojawieniu się tego właśnie materiału,

zatytułowanego "Faith

Fails" (wznowiony niedawno

przez Divebomb Records), zespół

przestał istnieć. Muzykę na krążku

zarejestrowali Matte Hedenborg

na basie, partnerujący mu w

sekcji Frederik C. Linden (perkusja)

oraz prowadzący gitarzysta

Joacim Persson i Johan Bulow,

który śpiewał szarpiąc struny.

Utworów na album weszło dziesięć.

Traktują one głównie o fobiach

czy warunkach ludzkiej

egzystencji. Odpalając "Faith

Fails" bardzo szybko orientujemy

się, jakie inspiracje przyświecały

Szwedom. Mocno słychać Testament,

Metallikę czy, z takich

mniej oczywistych, Xentrix czy

gdzieś tam przebrzmiewa Paradox.

W blisko godzinie materiału

sporo jest grania spod znaku

thrash metalu, z wyraźnymi, zaczepnymi

riffami i kombinującą

sekcją. Są głównie szybkie tempa,

jednak panowie znaleźli odrobinę

miejsca na spokojniejsze nastroje.

Gary Moore - The Sanctuary

Years 1999-2004

2023 BMG

Gary Moore swoją działalność

artystyczną rozpoczął pod koniec

lat 60. zeszłego wieku w zespole

rocka psychodelicznego

Skid Row (1968-1972). W zasadzie

była to mieszanka rocka,

wczesnego hard rocka i wspomnianego

rocka psychodelicznego.

W latach 70. kilkakrotnie był

związany z Thin Lizzy (1974,

1977, 1978-1979), ale też

współpracował z Jonem Hisemanem

w kapeli grającej jazz/fusion

Colosseum II (1975-1978)

i co najważniejsze rozpoczął też

solową karierę. W roku 1979 wydał

album "Back on the

Streets", który zawierał mieszankę

dotychczasowym zainteresowań

Gary'ego, czyli od fusion,

poprzez blues rocka po hard

rock. Wraz z kolejnymi albumami

- "Corridors of Power"

(1982), "Dirty Fingers" (1983),

"Victims of the Future" (1984)

- Gary przestawiał się na mieszankę

hard rocka i heavy metalu,

aż w drugiej połowie lat 80.

nagrywa trzy wielkie hity, które

utrzymane są w stylu melodyjnego,

przebojowego heavy metalu

(niektórzy ochrzcili to nawet

jako soft metal). Oczywiście mowa

o albumach "Run for Cover"

(1985), "Wild Frontier" (1987)

i "After the War" (1989). Po

czym rok później czyni rewoltę i

wydaje blues rockową "Still Got

the Blues" (1990), która komercyjnie

nie odpuszcza trzem poprzednim

krążkom. Cała płyta

zagrana jest z niezwykłym feelingiem,

sercem i o od pierwszej do

ostatniej nuty czuć w niej duszę.

Sam Gary w swoim elektrycznym

bluesie czuje się niezwykle

swobodnie, kreatywnie i dosłownie

czuć, jak pracuje jego wyobraźnia,

a jego talent kompozytorsko

wykonawczy eksploduje.

No ale cóż, po euforii nastąpiła

refleksja i bardzo szybko powróciła

tęsknota za graniem

Moore'a z albumów "Run for

Cover", "Wild Frontier" i "After

the War". I to było nie tylko moje

odczucie, bowiem kolejne

bluesowe albumy Moore'a już

tak nie absorbowały fanów, i płyty

już tak dobrze się nie sprzedawały.

Jednak to nie zniechęciło

Gary'ego, po prostu odnalazł

swoje muzyczne "ja" i już. Ja

niestety przestałem interesować

się bluesowymi dokonaniami

Irlandczyka. Czasami tylko przekonywałem

się, że Gary ciągle

gra bardzo soczystego i sugestywnego

blues-rocka, a to dzięki

nagraniom, które czasami pojawiały

się w różnych radiostacjach,

a akurat promowały wydany

co krążek. Całą, sytuację

zmieniło niedawne wydane wydawnictwo

BMG "The Sanctuary

Years 1999-2004", które skupia

albumy ze środkowego części

kariery artysty, tak więc mamy:

"A Different Beat" (1999),

"Back to the Blues" (2001),

"Power of the Blues" (2004), a

między ostatnimi dwoma albumami

wyszła płyta zespołu

Scars "Scars" (2002). Gdy sięgnąłem

po "A Different Beat"

bardzo mocno się zdziwiłem, bo

do bluesa Gary'ego zamiast żywej

perkusji dołożono dynamiczne

sample rodem z hip-hopu,

popu, ambientu i innej elektronicznej

alternatywny. Nie dałem

rady tego eksperymentu przyjąć.

Nie pomogły ciekawe bluesowe

solówki czy inne gitarowe zagrywki

autorstwa Moore'a. Ten dziwaczny

podkład rytmiczny bardzo

mnie rozpraszał. Nie pomogły

kompozycje "Surender" czy

"Can't Help Myself" (połączony

jest z ukrytym utworem "Surrender

(Reprise)"), które rytmiczne

eksperymenty dotknęły w najmniejszym

stopniu i są najbliższe

bardzo atmosferycznemu i lirycznemu

bluesowi, ale niestety

bardzo rozwleczonemu. Niestety

"A Different Beat" nie będzie

wydawnictwem, po które będę

chętnie sięgał, a wręcz odwrotnie.

Za to przy "Back to the

Blues" miałem takie same odczucia,

jak pierwszy razem słuchałem

"Still Got the Blues".

Potęga blues rocka Gary'go

Morre'a nie podlegająca dyskusji.

Równie udanym krążkiem

jest "Power of the Blues", może

ciut gorszym, ale to są niuanse.

Właśnie takie bluesowe wcielenia

Moore'a najbardziej lubię.

Na początku recenzji wspominałem,

z kim udało się irlandzkiemu

gitarzyście współpracować.

Jednak to nie wszystkie konfiguracje,

w których Gary brał udział

bowiem miał przez krótki czas

własną formację G-Force, wspomagał

Grega Lake'a, a w latach

90. współtworzył power-trio

Bruce-Baker-Moore (1993-

1994). Podobny zespół powstał

w latach 2000. był nim Scars,

który Gary Moore współtworzy

z Cassem Lewisem (basista

Skunk Anansie) i Darrinem

Mooneyem (perkusistą Primal

Scream). Album zawiera blues

rocka w stylu Gary'ego z domieszką

brzmień rockowo bluesowych

z przełomu lat 60. i 70.

zeszłego wieku, ale także wpływów

współczesnego rocka alternatywnego.

Ogólnie całość całkiem

niezła, przemycająca klimat

hendrixowsko-creamowy, jedynie

momenty, te bardziej alternatywne

trochę irytowały.

Tak czy siak, wolę Gary Moore'

a w jego własnym solowym

blues-rockowym stylu i z tego zestawu

polecam krążki "Back to

the Blues" oraz "Power of the

Blues". Zresztą co bym nie pisał

fani Moore'a i tak kupią "The

Sanctuary Years 1999-2004",

tym bardziej że BMG potrafi takie

boxy wydać bardzo atrakcyjnie.

\m/\m/

RECENZJE 201


Szeroko potraktowane są solówki,

wybrzmiewające czasem bardzo

intrygująco, współgrające z partiami

prowadzącymi. Jeśli rzec zwięźle

to Fallen Angel proponował

solidne, choć jakoś wybitnie nie

wyróżniające się kompozycje osadzone

głęboko w ramach gatunku.

Kreator - Endorama

2022 AFM

Adam Widełka

Oryginalnie "Endorama" była wydana

w roku 1999 przez Drakkar

Records i była płytą, która zamykała

eksperymentalny okres Millego

Petrozzy i spółki. Z tego co

pamiętam, to krążek wtedy nie

zbierał dobrych recenzji, a co gorsza

dzisiaj brzmi jeszcze zabawniej.

Nie mam pojęcia, co chciał

uzyskać Mille, ale jego Kreator

na "Endorama" brzmi jak marna

kopia Petera Steele'a i jego Type

O Negative. Trochę dziwnie wygląda,

gdy Mille z ledwością panuje

nad głosem, aby się nie drzeć

i próbuje śpiewać w miarę melodyjnie.

Po prostu to wszystko na

"Endoramie" brzmi bardzo

sztucznie i niewiarygodnie. A

Kreator nie jest Kreatorem, gdy

nie mam metalowej jazdy, wrzasków,

młócki i chlastania riffami.

Także prawdziwi maniacy tej formacji

nie mają co tu szukać. Myślę,

że jedynie fani gotyckiego metalu

jako tako potrafiliby odnaleźć

się na "Endorama", ale i tak

pewnie przeszkadzałaby im zbyt

duża ilość gitar. Także ostatecznie

nie wiadomo, dla kogo jest dedykowana

ta płyta. Niemniej z pewności

włodarze AFM wiedzieli,

że maniaków Kreatora może skusić

wersja winylowa. Dla świętego

spokoju, czy też wypełnienia luki

w dyskografii, większość fanów z

bólem serca, ale wyskrobie te parę

groszy i dokupi "Endorame" na

czarnym placku. Nawet wyobrażam

sobie taką sytuację. W mniejszym

stopniu tych wszystkich fanów

z pewnością skusi nowa wersja

na dysku CD. Nie sądzę, aby

ktoś koniecznie chciałby mieć zremasterowaną

wersje tego wydawnictwa.

Nie przywróci to "Edoramie"

charakteru wściekłego teutońskiego

thrashu, z którego słynie

Kreator. Niemniej jakby ktoś

koniecznie się uparł, no to ma.

Dodatkowo do wersji AFM dołożona

jest płyta z oryginalnym masterem.

Słowem full wypas.

\m/\m/

Krzysztof Cugowski & Cross -

Podwójna twarz

2023/1984 GAD

Zacznę od anegdoty. W epizodzie

filmu "Przepraszam czy tu Biją",

rozgrywającym się w klubie Maxim,

udział wzięła grupa rockowa

Budka Suflera. Poza tym formacja

w tamtym czasie nagrywa niemieckie

("enerdowskie") wersje

swoich utworów. Wszyscy oczekują

trzeciej płyty. No, ogólnie

wokół zespołu jest gorąco i głośno,

a tu nagle wybucha informacja,

że Krzysztof Cugowski odchodzi.

Ponoć pewnego dnia pan

Cugowski oznajmił swojemu koledze

panu Lipko iż Budka Suflera

zmieni nazwę na Budka Suflera

i Krzysztof Cugowski. Doszło

do kłótni zakończonej

oświadczeniem pana Lipko, że

Krzysztof Cugowski od dnia 1

stycznia 1978 roku odchodzi z

zespołu. Ziółkowski i Zeliszewski

nie protestowali... Nie mam

pojęcia, czy w tej dykteryjce jest

jakieś ziarenko prawdy. Usłyszałem

ją jako plotkę i tak mi zostało

w pamięci. Niemniej konsternacja

była duża, bowiem Budka Suflera

miała na koncie bardzo udane

albumy "Cień wielkiej góry"

(1975) i "Przechodniem byłem

między wami". Szczególnie debiut

był bardzo udany, zawierał

znakomite kompozycje z wybuchową

mieszanką klasycznego

rocka, rocka progresywnego i hard

rocka. No i fani oczekiwali na

więcej. Niestety później Budka

przeszła na popową stronę mocy i

z początkowej estymy nie pozostało

nic. Na początku nie lepiej

było z Krzysztofem Cugowskim.

W roku 1979 wydaje album

solowy album "Wokół cisza

trwa" (1979). Płyta nagrana jest z

Piotr Figiel Ensemble oraz

Spisek i zawiera muzykę estradowo-rozrywkową.

Niemniej nie

dziwie się takiemu podejściu Cugowskiego,

bowiem mimo mainstreamowego

charakteru płyty zawiera

ona utwory przepełnione

funky, soulem, swingiem itd. czyli

muzyką, która uważana była za tę

bardziej ambitną jeśli chodzi o

pop. Ogólnie w tamtym czasie

Krzysztof Cugowski współpracował

z kilkoma wrocławskimi

zespołami jak Spisek, Art Flash

czy Cross. Z tą ostatnią nagrał

nawet płytę "Podwójna twarz"

(1984), a której reedycję właśnie

zamierzam opisać. Zanim to jednak

zrobię to, przypomnę parę

informacji o samej grupie. Cross

narodził się pod koniec 1980

roku z inicjatywy Krzysztofa Cugowskiego

i perkusisty Ireneusza

Nowackiego. Skład dopełnili

gitarzysta Krzysztof Mandziara

i basista Roman Tarnawski. Od

czasu do czasu wspomagał ich

pianista Wojciech Jaworski. Pod

koniec 1981 roku w studiu Polskich

Nagrań w Warszawie

Cross zarejestrował część materiału

na swój debiutancki longplay

"Podwójna twarz". Autorami

utworów byli Cugowski,

Mandziara oraz... Romuald Lipko

(i to w dużej mierze). Stan

wojenny pokrzyżował jednak plany

wydawnicze i koncertowe grupy.

W kolejnych latach zespół powrócił

do aktywności, lecz nie

zdołał osiągnąć oczekiwanej przez

muzyków popularności. Ostatecznie

longplay ukazał się dopiero

w 1984 roku, już po zakończeniu

działalności zespołu. A "Podwójna

twarz" zawiera znakomitą

mieszankę klasycznego rocka,

rhythm'n'bluesa, rock-bluesa i

hard rocka, także podstawowe

dziewięć kompozycji stanowiła i

stanowi dla fanów tejże muzyki

nie lada gratkę. Pamiętam, jak zajeżdżałem

swego czasu winyla z

tymi nagraniami. Miałem wtedy

swoje ulubione fragmenty tego

krążka, ale teraz wręcz nie mogę

oderwać się od żadnego z wypełniających

go utworów. Przychodzi

też refleksja, w której nachodzi

żal, że ta muzyka nie stanowiła

części, a może i większości trzeciej

płyt Budki Suflera. Tym bardziej

cieszmy się, że w końcu ten

album został wznowiony, a jak

wspomniałem, wart jest tego każdy

moment wypełniającej go muzyki.

Nawet utwory bonusowe

utrzymują tę znakomitą klasę. No

i potężny głos Krzysztofa Cugowskiego.

Zawsze chciałem słuchać

go właśnie w takim repertuarze.

Na koniec mała wzmianka o

tekstach. Moim zdaniem dokonano

ich wyjątkowo udanego doboru.

Niestety pan Cugowski

wrócił na łono swojego macierzystego

zespołu i włączył się w jego

mainstreamowe poczynania. No,

ale to inna opowieść... A włodarzom

GAD Records po raz kolejny

gratulacje, za bardzo udaną reedycję

kawałka znakomitego polskiego

rocka.

Lethal Dose - Lethal Dose

2022 Divebomb

\m/\m/

Pod koniec zeszłego roku ukazała

się edycja deluxe tejże płyty.

Divebomb Records swoim nakładem

zechciało przypomnieć

jeden z wielu dość przykurzonych

albumów thrash metalowych. Pochodzący

z Lynnwood, Washington

skład Lethal Dose długo nie

działał (cóż, nie byli w tym wyjątkowi),

ale pozostawił po sobie

przyzwoity materiał wydany w

1988 roku. Te ledwo pół godziny

grania to solidny thrash. Słucha

się, nazwanej od nazwy grupy,

płyty przyjemnie, choć bez zauważalnych

spazmów rozkoszy.

Ot, kolejna, zanurzona w dobrych

wzorcach, rzecz z epoki. Energetyczne

numery, bez czajenia się

gdzieś nieśmiało. Dzieje się w

kompozycjach, ale też nie na tyle,

żeby nazwać Lethal Dose jakimś

wyjątkowym tworem. Wszystko

jest na swoim miejscu. Jest sporo

elementów mocno związanych z

gatunkiem, choć można wychwycić

też ciągoty chłopaków w stronę

melodyjnych motywów. Krążek

został wypuszczony w momencie,

kiedy na świecie czysty

thrash zaczynał mieć mały kryzys

i ustępował znacznie brutalniejszym

formom muzyki. Siły "Lethal

Dose" niestety nie posiadał

na tyle, żeby zmienić bieg historii

(dla świata i kapeli) i niekoniecznie

jest to album, za który trzeba

zabić, jednak warto zaznajomić

się, jeśli wpadnie w ręce.

Adam Widełka

Onslaught - Sounds Of Violence

2022 AFM

W roku 2011 AFM wydało płytę

Onslaught "Sounds Of Violence"

i było to pierwsze wydawnictwo

w ramach wspólnej współpracy

obu stron, która trwa do

dzisiaj. Niemniej od jej wydania

minęła już ponad dekada i można

stwierdzić, że album w ogóle się

nie zestarzał. Wypełnia go intro,

outro i osiem kompozycji utrzymanych

we wściekłym i agresywnym

klimacie thrash metalu, do

którego od czasu do czasu dodawano

coś z groove metalu

("Code Black") czy death metalu

("Suicideology"). Już rozpoczynający

prawdziwy headbanger

"Born For War" ustawia cały krążek,

który jest niezwykle wyrównany,

przez co niektórym może

wydawać się, że "Sounds Of Violence"

jest nieco monotonny. Jak

dla mnie ten album może odebrać

202

RECENZJE


w ten sposób ktoś, kto po prostu

nie potrafił się skupić przy tej płycie.

Każdy kawałek jest inny, ma

swój klimat, no jedynie wspólnym

mianownikiem jest to, że każdy

daje do "pieca". Ale za to po swojemu.

Generalnie bardzo solidna

pozycja z thrash metalem. Wersja

z roku 2011 jako bonus miała kawałek

Motorhead "Bomber". Tym

razem przy edycji AFM poszła o

krok dalej i do głównej płyty

dodała cały krążek, który składa

się z samych coverów. Oczywiście

rozpoczyna go "Bomber", a uzupełnia

go kolejnych siedem przeróbek.

Jedne są lepsze, drugie są

gorsze i nie odbiegają jakoś mocno

od pierwowzorów. Niemniej

niosą klimat grania Onslaught i

co najważniejsze całość słucha się

dość sympatycznie. Także bonusowy

dysk jest udanym uzupełnieniem

"Sounds Of Violence".

Myślę, że fani Anglików zakupią

tę reedycję ze względu na wspomniany

dodatkowy dysk. Poza tym

to wydawnictwo jest też dobrym

początkiem na zapoznanie się ze

współczesnym wizerunkiem Onslaught,

dla tych, którzy jeszcze

nie poznali tej formacji. Tym sposobem

zeszłoroczne, ponowne

wydanie "Sounds Of Violence" z

pewnością nie przepadnie wśród

całej masy wznowień. Podejrzewam,

że szefostwo AFM zbytnio

nie zaryzykowało.

\m/\m/

Ray Philips - Judgement Day

2011

2011 Self-Released

Ray Philips to pierwszy perkusista

Budgie, a także muzyk zespołów

Tredegar czy Six Ton

Budgie. Jego podstawowymi instrumentami

są wspomniane bębny,

ale na przestrzeni lat Ray

udoskonalił swoją grę na gitarze

czy też śpiewanie. Wszystkie te

umiejętności wykorzystał na swoim

solowym albumie, który zatytułował

"Judgement Day 2011".

Album otwiera kompozycja dynamiczna

"For The Love Of Cleo" i

jest w stylu hard'n'heavy. Aktualnie

ciężko wymyślić coś naprawdę

świeżego i ciekawego w tej materii.

Ray próbuje, ale przewija się

przez nią wiele schematów. Trochę

lepiej jest w kolejnym kawałku

"Just Another Love Song", gdzie

Sabbat - Mad Gods And Englishmen

2023 BMG/Noise

Tak luźno tytuł tego boksu skojarzył

mi się z słynną płytą koncertową

Joe Cockera z 1970 roku

("Mad Dogs And Englishmen").

Poza tym to świetnie, że wytwórnia

Noise przygotowała coś takiego,

bo już od dawna dwa albumy

angielskiego thrashowego składu

były ciężkie do zdobycia - no,

okej, może "Dreamweaver"

(1989) pojawia się na popularnych

serwisach czy sklepach, ale z

debiutem krucho. Zresztą teraz te

dywagacje są nieważne, bo w rękach

możemy trzymać zestaw pięciu

płyt i 32 stronicową książeczkę

z plakatem. Jednak to pełna

dyskografia nie jest. W zestawie

nie uświadczymy trzeciej płyty

"Mourning Has Broken" z 1991

roku. Dziwne, bo przecież ją również

wydali w Noise. Trudno, ale

zamiast niej otrzymujemy ciekawe

dodatki. Jest sesja z BBC, Friday

Rock Show 1987 czy, w formacie

DVD, "The End Of Beginning",

nagrania live z wschodniego

Berlina z 1990 roku dostępne

pierwotnie na kasecie VHS. Na

kompakcie możemy również posłuchać

tego występu. No i dwie

pierwsze płyty studyjne zespołu

tworzonego przez Martina Walkyiera

(wokal, teksty), Simona

Negusa (perkusja), Frasera Craske

(bas) oraz kompozytora materiału

i gitarzystę Andy'ego Sneapa

(na "Dreamweaver" również

gitarzysta Simon Jones), które stały

się już dawno klasyką thrashu z

wysp. Ciężko przejść obok tego

wydawnictwa obojętnie. Będzie

kusić nawet tych, którzy już dawno

cieszą się muzyką grupy. Bardzo

starannie przygotowany boks

to jedno, ale to muzyka powoduje

podwyższenie ciśnienia - studyjnie

po latach nic a nic się nie zestarzała.

A jej moc można sprawdzić

słuchając wspomnianego

wyżej berlińskiego koncertu. Czysty

żywioł przez trochę ponad godzinę.

Materiał z jednej i drugiej

(wtedy) płyty rozwala głowy!

Chociażby dla tego elementu zestawu

warto wyciągnąć pieniądze

z portfela.

Adam Widełka


ka gitarowych pojedynków z lat

80. EP zawiera bardzo szybki i

chwytliwy materiał z mocnym

czystym wokalem. Jak na pierwsze

oficjalne wydawnictwo zaskakuje

bardzo dobra produkcja potrafiąca

uwypuklić każdego z muzyków.

Ostrogoth - Full Moon's Eyes

2023/1983 High Roller

Ogólnie nie jestem fanem krótkich

wydawnictw. Czasem znajomi próbują

podrzucić jakieś tytuły wskazując

na wstydliwe braki w moich

zasobach. Kilka tak zwanych "must

have" posiadam oczywiście w kolekcji,

ale raczej wolę skupiać się na

długogrających płytach i nie gonię

za wszystkimi płytami, nawet ulubionych

zespołów. Niekiedy jednak

trafia w ręce coś co nakazuje

zrewidować swoje przekonania.

Belgijski Ostrogoth pod różnymi

nazwami zaczynał tworzyć swoją

muzykę już w 1977r.. W 1980r.

udało się zakończyć proces ustalania

nazwy. Dwa materiały demo

utorowały drogę do wydanej w

1983r. EP-ce zawierającej może i

tylko cztery, ale za to bardzo udane

utwory. Już niedługo dzięki maniakom

z HRR wielbiciele wykopalisk

archeologicznych będą mogli

ponownie odwiedzić metalową

Belgię z pierwszej połowy lat 80.

"Full Moon's Eye" - chyba najlepszy

kawałek na EP-ce. Nastrojowy

wstęp błyskawicznie kończy się

przygnieciony linią basu i sprawnymi

uderzeniami perkusisty by

przerodzić się w szybką gonitwę

wokalisty z gitarzystami. Cała trójka

zdaje się urządzać sobie wyścig,

kto prędzej dotrze do refrenu. Piątka

muzyków bardzo dobrze współpracuje

ze sobą, nikt nie dominuje.

Aranżacja sprawia wrażenia nad

wyraz dopracowanej, a dźwięk roznosi

się w dobrych proporcjach.

Nie wiem na ile tutaj pracy inżyniera

dźwięku z lat minionych, a

ile współczesnego mixu, ale warto

przesłuchać co najmniej kilka razy

by dobrze wgryźć się w muzykę.

"Heroes' Museum" - atakujące od

początku gitary wspomagane przez

sekcję przez dłuższą chwilę nie dają

dojść wokaliście do głosu. Gdy w

końcu nadchodzi lekko wycofują

się dając mu szansę do ukazania

pełnych możliwości wokalnych.

"Paris By Night" - wyróżnia się bardzo

dobrą motoryką opartą na

wpadającym w ucho riffie z wyborna

gitarową galopada w drugiej

części. Ostatnia "Gorączka Rocka"

nawet na moment nie zwalnia i ponownie

zadowala słuchacza wyśmienitym

pojedynkiem na gitarowe

sola dwójki gitarzystów. Całość

uzupełniona przez całą masę wyszarpanych

przez nich smaczków

podczas śpiewanych części. Całość

jest bardzo spójna, i została skomponowana

czerpiąc z najlepszych

wzorców brytyjskich początków lat

80. Moim zdaniem obowiązkowa

pozycja w kolekcji każdego mania-

Ostrogoth - Ecstasy and Danger

2023/1984 High Roller

Nie mam wiedzy jak został przyjęty

w Belgii czy ogólnie Europie

pierwszy materiał Ostrogoth, ale

już po roku od EP-ki piątce muzyków

udało się wejść do studia by

nagrać materiał na pełną płytę.

Całkowicie nowe kompozycje zostały

przygotowane przez tych samych

muzyków dzięki czemu łatwo

wyłapać drobną korektę kursu.

Osiem nowych wymaga troszkę

więcej skupienia od słuchacza.

Materiał nie jest tak chwytliwy,

mamy w zamian więcej zmian

tempa oraz urozmaiceń w strukturze

utworów. Sam styl troszkę

skręcił w kierunku dźwięków zza

wielkiej wody. Ciężko mówić o fascynacji

ponieważ oba materiały były

komponowane w podobnym

czasie, ale nad wyraz łatwo można

wychwycić nawiązania stylistyczne

do debiutu amerykańskiego

Omen. Nad całością unosi się także

duch Iron Maiden. Już na pierwszej

płycie gitarowi zostawiali

trochę miejsca basiście, ale tutaj

ten instrument został jeszcze bardziej

uwypuklony. Dzięki temu zabiegowi

całość sprawia wrażania

troszkę cięższej płyty. Pierwszy

utwór trwa prawie 8 minut, ale ani

przez chwilę nie czuć w nim nudy.

Tytułowy próbuje przemycić w

sobie niewielki pierwiastek zła.

"Bitch Again" ze swoimi przyspieszeniami

jest najbardziej zbliżony

do debiutu. "Stormbringer" zamykający

stroną A albumu trzyma poziom

całego materiału. Kolejny

"Scream Out" wokalnie bardzo mocno

przypomina mi śpiew Davida

DeFeisa, chodzi mi o sposób wyciągania

końcówek. Na płycie znalazły

się także mniej udany instrumentalny

"Lords of Thunder" oraz

nudniejszy "The New Generation",

cały utwór intryguje tylko lekko

niepokojącym chóralnym śpiewem

pod sam koniec. To troszkę za mało

by chętnie wracać. Płytę zamyka

dość niespodziewanie udana

ballada "Do It Right", po raz kolejny

przywołująca wokalistę Virgin

Steele. Cały album zawiera niemalże

40 minut ciekawej muzyki.

Może nie trzyma tak równego poziomu

jak EP-ka, ale i tak warto

poświęcić mu więcej niż jeden odsłuch.

Ostrogoth - Too Hot

2023/1985 High Roller

Druga pełnowymiarowa płyta kolejny

raz nie przynosi zmian kadrowych,

oferując za to lekką korektę

kursu muzycznego. Kolorowa

okładka z ładnymi długimi

kobiecymi nogami może wywołać

lekką konsternację. Czy zespół

tym krokiem próbował zaakcentować

próbę komercjalizacji swojej

muzyki? Na pewno nie potrzeba

wprawnego ucha by wychwycić delikatne

nawiązania chociażby do

Def Leppard, jednak ciągle jest ich

za mało my mówić o przypodobaniu

się stacjom radiowym. O ile

przyśpiewki w otwierającym "Too

Hot" mają radiowo-glamowy posmak,

tak gitary w dalszym ciągu

nie biorą jeńców tnąc błyskawicznie

wszystko na swojej drodze.

"Shoot Back" to solidny, dość prosty

heavy metal. Ciekawiej prezentuje

się gnający do przody "Sign of

Life" z agresywniejszym riffowaniem

i chwytliwym śpiewem.

Oczywiście nie ma mowy o wychodzeniu

z ram heavy ze szczyptą

USPM. Kolejne podejście zespołu

do muzyki instrumentalnej moim

zdaniem wyszło znacznie lepiej niż

na poprzedniej płycie. "The Gardens

of Marrakesh" jest wręcz wypełniony

intrygującymi gitarami

we wstępie oraz udanym przyspieszeniem

w drugiej części z dobrym

dociążeniem sekcji rytmicznej.

Warto posłuchać. "Love in the

Streets" wbrew tytułowi balladą nie

jest. Klimatem mocno przypomina

otwierający numer z szybkimi gitarami

i lekko lżejszymi, radiowymi

chórami. Po "Night Women" w pamięci

zostaje bardzo fajna motoryka

i refreny pasujące stylistycznie

do wcześniejszych utworów. Na

końcu płyty mamy trochę odwrót

od radiowych niusansów i płyta

bardziej przypomina poprzedni album

Belgów. Zarówno nastrojowy

"Catch The Sound Of Peace" jak i

szybszy "Halloween" to całkiem

udane poruszanie się w muzyce

pierwszej połowy lat 80. bez rozróżniania

czy to Stany czy Europa.

Ostrogoth bardzo dobrze bawi

się w ramach swojej stylistyki.

Cieszyć może tak długie utrzymanie

stabilnego składu, co nie było

normą w latach 80. u znacznie większych

zespołów. Muzyka lekko

ewoluuje, nie zdradzając przyjętej

tożsamości.

Ostrogoth - Feelings of Fury

2023/1987 High Roller

Ostatni album zatytułowany "Feeling

of Fury" ukazał się w 1987r. i

po raz kolejny przyniósł zmiany w

muzyce Belgów. Tym razem jest to

bardzo uzasadnione ze względu na

aż czterech nowych członków. Z

poprzednich płyt ostał się tylko

perkusista oraz jeden z gitarzystów,

a dodatkowo zespół zafascynowany

drugą połową lat 80. zwerbował

w swoje szeregi klawiszowca.

Już mocno syntezatorowe intro

nie nastroiło mnie na muzyczne

przeżycie godne poprzednich płyt,

jest ono po prostu nudne. W drugim

utworze nazwanym dla niepoznaki

"The Introduction" możemy

usłyszeć nowego wokalistę, który

śpiewa kompletnie inaczej niż

Marc de Brauwer. Zamiast czystego,

klasycznego śpiewu głos Petera

De Wint mógłbym określić

jako szorstki. Może w ten sposób

zespół chciał pójść w troszkę bardziej

agresywną stronę muzyki, ale

niezbyt umiejętne korzystanie z

klawiszy zniweczyło ten zabieg.

Sam utwór jest dość pokręcony w

swojej budowie i o ile nie wchodzi

za pierwszym odsłuchem to warto

poświęcić mu chwilę. W kolejnych

kompozycjach ciągle możemy słyszeć

bardzo dużo dobrych solówek.

Niestety sekcja rytmiczna tym razem

gra bardziej miarowo, bez wyraźnego

zaznaczania swojej obecności

wpadającymi w pamięć momentami.

Zdecydowanie najlepszym

utworem jest trzeci na liście

"Samurai", w którym słychać najwięcej

ducha poprzednich wydawnictw.

Belgowie próbowali urozmaicić

utwory, ale gdzieś pogubili się

w aranżacjach. I pomimo dobrych

fragmentów jak wstęp do "Get Out

Of My Life" nie zostaje z tej płyty

za wiele w głowie. Ostatni "Vlad

Stigoi" lekko ratuje sytuację, ale to

za mało by z satysfakcją sięgać po

kolejny odsłuch. Po tej płycie nazwa

Ostrogoth zniknęła z metalowej

mapy. Muzycy próbowali kilka

razy dokonać reaktywacji, ale

na stałe udało się to dopiero w

2010r. i od tego czasu dyskografię

uzupełniła jeszcze jedna EP-ka.

Niestety śmierć obu oryginalnych

wokalistów sprawiła, że dzisiaj z

trzonu zespołu aktywny jest tylko

perkusista.

Łukasz Ragnus

204

RECENZJE


pewne pomysły aranżacyjne budzą

niejakie zainteresowanie. Takich

utworów mamy jeszcze dwa,

"Changes" i "Redneck Riveria". Generalnie

są one dość proste, z niezłymi

tematami, ciężkie, ale nie

za bardzo, każda posiada też fajną

melodię. Niestety pełno w nich

kliszy, niemniej ratują je wspomniane

pomysły na aranże, jednak

te też są raz lepsze innym razem

gorsze. Nie do końca podobają mi

się również brzmienia tych utworów.

Poza tym mamy kompozycję

tytułową "Judgement Day Part 2",

która jest mieszanką konkretnego

hard rocka z progresywnym rockiem

w stylu Pink Floyd. Poprzedzona

jest ona intrem "Judgement

Day Part 1", które właśnie

ciekawie wprowadza nas w "floydowski"

klimat. Obie pozycje to

jeden z bardziej udanych fragmentów

tej płyty. Do dynamiczniejsze

części krążka trzeba zaliczyć

kawałek "Song To A Friend".

Jak dla mnie niesie ona klimat

Zeppelinów zmieszany z wpływami

folkowo-celtyckimi, które

Ray uwielbia wykorzystać w swoich

lżejszych utworach rockowoakustycznych.

Jak już o tym mowa,

to po wspomnianych dwóch

pierwszych utworach "For The

Love Of Cleo" i "Just Another Love

Song" przychodzi trzeci kawałek

"The Truth About Music". Jest on

pierwszą kompozycją rockowoakustyczną

i od razu słyszymy, że

Ray w takich brzmieniach czuje

się najlepiej. Ta fascynacja znakomicie

rozwija się w drugiej części

albumu, która jest wypełniona w

całości właśnie takimi kompozycjami.

Pełno w nich akustycznego

klasycznego rocka, różnorodnych

barw folku i celtyckich brzmień,

progresywnego rocka, a także cała

paleta znakomitych aranżacji. Co

jedna kompozycja to lepsza. Można

tu wymienić "Your Best

Friend" z wyraźnymi celtyckimi

tematami, bardzo klimatyczną i

pełną odgłosów natury "Another

Day, Another Night (For Angle)",

czy niesamowity "filmowy" instrumental

"Sea Of Ayr". Jednak wybór

tej najlepszej oprze się na indywidualnych

preferencjach, a

każdy wybór będzie faktycznie

tym najlepszym. Poza tym te lżejsze,

akustyczne brzmienia wybrzmiewają

naprawdę bardzo dobrze.

W tym wypadku nie można zbytnio

się przyczepić. Myślę też, że

dzięki właśnie tym utworom

"Judgement Day 2011" znacznie

zyskuje. Dodam jeszcze, że to solowe

przedsięwzięcie wydaje się

bardziej przemyślane i ciekawsze

od tego co Ray robił w Six Ton

Budgie. W każdym razie to kolejna

pozycja, która uzupełnia tę

najważniejszą kolekcję, czyli albumy

z dyskografii Budgie.

\m/\m/

SBB - Live Cuts: Esbjerg 1979

2022 GAD

Koncert w Esbjerg odbył się 1 maja

1979 roku, czyli półtora miesiąca

wcześniej niż opisywany

przeze mnie koncert w Sopocie.

Zapis tego występu, przedstawia

formacje w rewelacyjnej formie,

oraz w repertuarze, który w niewielkim

stopniu różni się od tego

z Opery Leśnej w Sopocie. Jedno

co odróżnia te dwa występy to

fakt, że SBB w Esbjerg wystąpiło

jeszcze jako trio. Koncert zaczyna

się od "Walkin' Around the

Stormy Bay" (z albumu "Welcome"),

który zagrany jest bardzo

energetycznie i ogromną mocą.

Wigor tego utworu bardzo fajnie

podkreśla jego wolniejszą środkową

część oraz główny temat kreowany

przez syntezatory. Po czym

po krótkiej prezentacji zespołu

muzycy przechodzą do odegrania

"Going Away", która zaczyna się

kompozycją "Freedom With Us".

Opowiadana jest ona przez kosmiczne

i delikatne syntezatory

oraz melodeklamację Josefa. Ospale,

a zarazem majestatycznie

wspiera je równie subtelna perkusja.

Następnie mamy dynamiczny

"3rd Reanimation" nakręcony

rozbudowaną, pełną improwizacji,

gitarową solówką Apostolisa

Anthimosa. Przechodzi on w delikatny

syntezatorowy pejzaż początku

tyłowego "Going Away".

Ogólnie wykonanie tej kompozycji

w Esbjerg był zdecydowanie

subtelniejszy. Owszem w środkowej

części staje się on dynamiczny,

ale nie jazz-rockowy tak jak

było to w Sopocie. Za to "Żywiec

Mountain Melody" i "Loneliness -

Theme" wybrzmiewają podobnie i

stają się głównie polem do popisów

lidera SBB. Chociaż solo Anthimosa

w "Loneliness - Theme"

robi też niesamowite wrażenie.

Oba tematy wybrzmiewają wręcz

majestatycznie. "Deszcz kroplisty,

deszcz ulewny" ze swojej natury

jest dynamiczny i pełen rockowej

werwy. Efekt ten uzyskuje głównie

dzięki gitarowym popisom, ale

zadziorność klawiszy i sekcji też

ma w tym swój udział. Niemniej

tej kompozycji nie brakuje melodyjności

oraz świetnych harmonii.

Kompozycja bezpośrednio przechodzi

w solo perkusyjne Jerzego

Piotrowskiego. Ale to nie koniec

tego występu, bowiem mamy jeszcze

rozbudowaną wersję "Follow

My Dream" która płynie subtelnie

i melodyjnie, z lekko jazzowym

posmakiem, ale z czasem ewoluuje

w stronę progresu. Cały ten

set kończy się improwizacją zatytułowaną

"Esbjerg Run", gdzie w

bardzo luźny i swobodny sposób

muzycy przemieszczają się pomiędzy

różnymi tematami zahaczającymi

o funky, rock itd. Tak kończy

się pierwszy dyski i zapowiada

świat samej improwizacji, który

znalazł się na drugim dysku. Zaczyna

się on nietypowo, bowiem

za klawiszami zasiada techniczny

zespołu Zbigniew Wiatr, który

odgrywa swoją króciutką klawiszową

improwizację. Jednak zaraz

po tym na scenę wychodzą

Skrzek, Anthimos i Piotrowski i

wypełniają przestrzeń swoimi barwami

i brzmieniami, prowadzonymi

jedynie przez wyobraźnię. W

tych dźwiękach znalazło się jeszcze

miejsce na korzystanie fragmenciku

"W murowanej piwnicy"

czy na kolejny popis "Kety" Piotrowskiego.

Nie liczyłem dokładnie

ile jest różnych płyt koncertowych

SBB, ale nie pomylę się

jeśli napiszę, że jest ich ponad 40.

Najbardziej zaskakujące jest to,

że mimo nagrywania tych wydarzeń

tylko dla potrzeb wewnętrznych

to brzmią one rewelacyjnie

i stanowią niesamowitą część

dyskografii i archiwów, którą

chciałby posiadać każdy zespół.

SBB - Live Cuts: Sopot 1979

2023 GAD

\m/\m/

Pisanie o muzyce SBB zawsze

mnie przerażało i przeraża, nie

tylko ze względu na awangardowe

podejście do swojej muzyki, ale

głównie ze względu na częste i zaskakujące

improwizacje. Dla mnie

te chwile są nie do opisania, a

brak ich opisów wypacza sens takiej

muzyki. Poza tym ostatnio

"koncertowej" muzyki SBB jest

zatrzęsienie i ciężko za tym nadążyć.

Najgorszy dla fana jest

fakt, że często bywa, iż niektóre

wydawnictwa najpierw wydawane

są w wersji skróconej, a później

wychodzą w formie pełniejszej

lub pełnej. Jeśli ktoś obserwuje to

na bieżąco to m/w orientuje się, w

czym rzecz. Niestety fani, którzy

próbują to rozwikłać z opóźnieniem,

przeważnie gubią się i popadają

w niemoc. Nie mówiąc o

ogólnym wkurwieniu, że trzeba

mieć jedną i drugą wersję, a nie

jest to łatwe, bo wcześniejsze wydania

są wyprzedane i nikt nie

może tego wznowić w podlonej

wersji (a najlepiej w tej samej).

Identycznie jest z muzyką "live"

SBB, a głównie z koncertem z

Sopotu zagranego w roku 1979.

Pierwszy fragment tego show opublikowano

w boxie "Lost Tapes,

Vol. 2". Tak jak wspominałem,

tamta edycja była niepełną, w dodatku

błędnie opisano ją jako nagrania

z Pop Session 1979 (z

niedzieli 15 lipca). Muzyka na

omawianych dyskach CD pochodzi

z koncertu zagranego w poniedziałek

16 lipca 1979 roku.

Odnośnie rejestracji nagrań z 15

lipca "chodzą" legendy, że zniknęły

w otchłani czasu wraz z belgijskim

managerem grupy. Inna

ważna kwestia tego koncert dotyczy

drugiego gitarzysty Sławomira

Piwowara (wcześniej m.in. w

jazzowym Paradoksie oraz awangardowo-rockowym

Niemen Aerolit).

Otóż koncert w Sopocie był

jednym z pierwszych, które SBB

zagrała właśnie jako kwartet.

Koncert rozpoczyna się dynamiczną

improwizacją, która z czasem

przerodziła się w kompozycję

"Moja ziemio wyśniona". Przechodzi

ona w "Going Away", który

znamy z albumu "Follow My

Dream" (1978). Ogólnie dwie gitary

wzbogaciły ten występ oraz

pozwoliły na dialogi między Anthimosem

a Piwowarem, co

stało się prawdziwą ozdobą tych

nagrań. "Freedom with Us" od

początku urzeka nas powłóczystym

i delikatnym pięknem syntezatorów

Skrzeka oraz leniwie wybrzmiewającymi

rytmami sekcji

rytmicznej. "3rd Reanimation" zaczyna

się znacznie dynamiczniej,

co pozwala na wykazanie się gitarzystów,

którzy raz umiejętnie

uzupełniają się, a innym razem

stawiają na indywidualne popisy.

Utwór bardzo płynnie przechodzi

w "Going Away", gdzie nie brakuje

jazz-rockowego drygu. Nastrojowa

kompozycja "Żywiec Mountain

Melody" to głównie popis lidera

SBB, przechodzi ona w

"Loneliness - Theme". Oba tematy

zabrzmiał w tym wypadku nadzwyczaj

podniośle i pięknie. Tę

część występu zamyka utwór

"Deszcz kroplisty, deszcz ulewny" w

którym znacznie więcej miejsca

oddano gitarzystom, dzięki czemu

obok melodyjności i harmonii

w parze mamy dynamikę i rockową

werwę. W ten sposób możemy

odhaczyć pierwszą część koncertu

z Sopotu zapisaną na pierwszym

dysku CD. Drugi dysk wypełniają

w pełni improwizowane

suity do wykonywania których

dołączył trębacz Andrzej Przybielski.

Dzięki niemu muzyka

SBB nabrała charakteru głównie

rockowo-jazzowego, mocno przypominającego

okres "elektrycznego"

Milesa Davisa. Niemniej

najlepiej te improwizacje prześledzić

samemu, wtedy ich odbiór

będzie najpełniejszy. Jeszcze lepiej

byłoby gdybyśmy mogli przenieść

się bezpośrednio na ten kon-

RECENZJE 205


cert, wtedy maga byłaby gwarantowana.

Dysk z improwizacjami

uzupełniają jeszcze spore fragmenty

prób, które też są niczym

innym, jak improwizacjami. Jednym

słowem rarytas dla największych

fanów SBB. Myślę, że dla

nich każdy inny koncert wydany

oficjalnie jest niczym innym, jak

kolejnym specjałem, który muszą

mieć. Podejrzewam, że tak samo

podejdą do wydawnictwa "Live

Cuts: Sopot 1979".

Silence - Vision

2023 Divebomb

\m/\m/

Dobrego thrashu nigdy za wiele.

Z uśmiechem na twarzy można

więc sięgnąć po najnowszą reedycję

albumu "Vision" (1991) amerykańskiej

formacji Silence, którą

to przygotowała pod koniec tamtego

roku firma Divebomb Records.

Poza właściwym materiałem

mamy też trzy bonusy demo

pochodzące z sesji w Pyramid

Studio. Podstawa to oryginalny

krążek liczący sobie dziewięć

kompozycji i prawie godzinę

czasu. Mimo, że utwory są w większości

długie to nie ma strachu,

że gdzieś w połowie "Vision" będziemy

ziewać ze znużenia. Wiadomo,

jest to granie w pewnych

ramach gatunkowych, ale wszystko

się trzyma na solidne śruby.

Riffy, solówki, dynamiczna praca

sekcji rytmicznej - nie ma tutaj

jakichś niedoróbek. Sporo się też

w tych utworach dzieje. Są zmiany

temp, agresywne wokale i naprawdę

kotłujące się partie basu i

perkusji, które bez taryfy ulgowej

napędzają poszczególne kompozycje.

Można odnieść wrażenie,

że pomysłów z jednego kawałka

starczyłoby na inny zespół. Cóż,

dziś to pewnie band znany w pewnych

kręgach, dla większości

totalnie anonimowy. Jednak fajnie,

że wciąż ktoś chce to wznawiać

i utrzymywać w pamięci, bo

granie jest bardzo dobre. Warto

chwycić "Vision" dla chociażby

ostatniego numeru, liczącego sobie

około dziesięć minut - pokazuje

potencjał grupy, jaki miała w

tamtym momencie.

Adam Widełka

UFO - Live At Rockpalast 1980

2015 MiG Music

Rockpalast to niemiecki muzyczny

program telewizyjny nadawany

na żywo w niemieckiej stacji

telewizyjnej Westdeutscher

Rundfunk (WDR). Rockpalast

powstał w 1974 roku i trwa do

dziś. W programie wystąpiły setki

zespołów rockowych, heavy metalowych

i jazzowych. W roku

1980 wystąpił amerykański zespół

UFO. Może nie był to najlepszy

okres dla zespołu, ale ciągle

było o nim głośno. Po opuszczeniu

zespołu przez Michaela

Schenkera, jego miejsce zajął

Paul Chapman. Z nim w składzie

na początku roku 1980 grupa

wypuściła album "No Place to

Run" (1980), a w czasie występu

w Kolonii w ramach Rockpalast

byli gotowi do promocji kolejnego

krążka "The Wild, the Willing

and the Innocent" (1981). Na

wspomnianej płycie nie było już

Paula Raymonda, zastąpił go

Neil Carter (klawisze/gitara).

Także na Rockpalast formację reprezentowali

Phil Mogg - wokal,

Pete Way - bass, Andy Parker -

perkusja, Neil Carter - gitara,

klawisze oraz Paul Chapman -

gitara. Muzycy prezentowali się

na scenie bardzo dobrze i wyglądali

na zgranych. Repertuar występu

składał się w sporej mierze z

utworów niedawno wydanego albumu,

wspomnianego "No Place

to Run". Z niego wykorzystano

trzy kompozycje "Lettin' Go", tytułowy

"No Place to Run" oraz

cover "Mystery Train". Natomiast

kolejny album studyjny - również

wspominany "The Wild, the

Willing and the Innocent" - promowały

utwory "Long Gone" i

"Makin' Moves". W tym miejscu

przyznam się, że pierwszych z

tych kawałków uleciał mi z pamięci

i musiałem sobie go przypomnieć.

Pozostałe siedem utworów

to takie "greatest hits", bo

mamy "Cherry", "Only You Can

Rock Me", "Love To Love", "Too

Hot to Handle", "Lights Out",

"Rock Bottom" no i w końcu

"Doctor Doctor". Jakby dorzucili

"Let It Roll" i "Shoot Shoot" byłoby

przewspaniale. Aranżacje i

same wykonywane kompozycje

trochę odbiegają od wersji studyjnych,

są nieco bardziej rozbudowane,

więcej w nich improwizacji,

ale generalnie trzymają się

szkieletu oryginałów, także jest

czego posłuchać. To tak o samy

dysku audio, bo do tego wydawnictwo

"Live At Rockpalast

1980" ma też dysk z zapisem video

o bardzo dobrej jakości. Jakby

nie było, program był nagrywany

na potrzeby telewizji, więc pod

tym względem nie mogło być

fuszerki. Ogólnie ci, co lubią nacieszyć

oko, mają nie lada gratkę.

Podsumowując, płyta "Live At

Rockpalast 1980" to bardzo dobre

uzupełnienie dyskografii tego

bandu i kawał historii ciężkiego

rocka wartej zapamiętania.

\m/\m/

Warmen - First Of The Five

Elements

2023/2014 Reaper Entertaiment

Były już klawiszowiec Children

Of Bodom ma od początku wieku

solowy projekt Warmen. Udzielają

się w nim wyśmienici muzycy,

ale bez stałego wokalisty, co

zmieniło się dopiero na najnowszym,

już szóstym, albumie

"Here For None". Przy okazji tej

premiery wytwórnia Reaper Entertaiment

zaczęła też wznawiać

wcześniejsze płyty Warmen. Słuchając

"First Of The Five Elements"

zastanawiam się jednak

czy ma to jakikolwiek sens, bo jako

całość jest to materiał średnio

udany - myślę, że gdyby nie

przedwczesna i w sumie tragiczna

śmierć Alexi'ego Laiho, który

śpiewa tu w dwóch utworach, to

ten album nie doczekałby się

wznowienia. Lider Children Of

Bodom udziela się w siarczystym

"Suck My Attitude" i zamykającym

płytę coverze Alice'a

Coopera "Man Behind The Mask"

- mocniejszym od iście synth

popowego oryginału, ale jednak

bez jego uroku, z wokalami brzmiącymi

momentami niczym jakaś

parodia Lordi. Jeszcze słabsza

jest kolejna przeróbka, topornie

odczytane "Like A Virgin" Madonny,

gdzie na dobrą sprawę

broni się tylko partia Jonny Geagea.

Wokalistka dobrze wypadała

również w mrocznym "The Red

Letter" i jak dla mnie na tym

kończą się wokalne walory tego

albumu, ponieważ śpiewający w

pozostałych utworach Pasi Rantanen

(Thunderstone) jakoś nie

staje na wysokości zadania, szczególnie

w utworach niby autorskich,

ale tak naprawdę zapożyczeniach

z Dio ("The Race")

czy Black Sabbath ery z Martinem

("Devil In Disguise") czy w

powerowych szablonach ("Anger").

Dwa schematyczne utwory

instrumentalne również niewiele

wnoszą...

Wojciech Chamryk

End Amen - Your Last Orison

2023/1992 Jolly Roger

W roku 1992 na wspólnej trasie Deathrow

promowało swój album "Life Beyond",

natomiast Psychotic Waltz "Into

the Everflow". W trakcie niej nawiązała

się przyjaźń między gitarzystami

Uwe Osterlehnerem (Deathrow) i Danem

Rockiem (Psychotic Waltz). Panowie

postanowili spożytkować tę nić

sympatii, tworząc muzyczny projekt

End Amen. Do realizacji tego pomysłu,

zaproszono jeszcze perkusistę Normana

Leggio (Psychotic Waltz) oraz basistę

i klawiszowca Siggi Blaseya. Z

tym ostatnim Dan Rock później współtworzył

projekt Darkstar. W ten sposób

powstał album "Your Last Orison",

który w zasadzie jest wybuchową mieszanką

stylów Deathrow i Psychotic

Waltz, z soczystą oprawą dość eksperymentalnych

syntezatorów. Kompozycje

są dość zawiłe, ale kompozytorzy starali

się też, aby muzyka była w miarę przystępna.

Jednak nie widzę, żeby zwykły

odbiorca z marszu zainteresował się zawartością

"Your Last Orison". Zdecydowanie

łatwiej ten krążek trafi do wyrobionego

fana technicznego thrashu i

progresywnego metalu. Taki fan oprócz

nieźle napisanych kompozycji, znajdzie

zbiór znakomitych riffów i przemyślanych

gitarowych solówek. Naprawdę w

tych 43 minutach można odnaleźć sporo

ciekawej i klimatycznej muzy. Niemniej

jest parę wpadek. Po pierwsze nie

wszystkie partie klawiszowe mi odpowiadają

i nie bardzo leży mi wokal Uwe

Osterlehnera. W większości jest on po

prostu zupełnie zwyczajny. Przydałby

się ktoś z większą głębią i charyzmą. No

cóż, Jolly Roger Records zrobiła mi

znakomitą niespodziankę, bo powiem

szczerze, że zupełnie zapomniałem o

End Amen. Fakt nie będę katował tej

płyty na okrągło, ale z pewnością będę z

chęcią do niej wracał. A jak ktoś lubi

techniczny thrash i progresywny metal

też powinien zapoznać się z zawartością

"Your Last Orison".

\m/\m/

206

RECENZJE



Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!