Toros Bravos Sueltos - Boliwia
Drugi rozdział książki "Toros Bravos Sueltos czyli podróże pewnego małżeństwa" oporiadający o naszych przygodach w Boliwii.
Drugi rozdział książki "Toros Bravos Sueltos czyli podróże pewnego małżeństwa" oporiadający o naszych przygodach w Boliwii.
You also want an ePaper? Increase the reach of your titles
YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.
Smakołyki
Po aklimatyzacji wysokościowej nad jeziorem Ticaca
i przed wyprawą na Alplano, której celem było wejście
na kilka wulkanów, odpoczęliśmy jeden dzień w La
Paz. Poszliśmy do przyzwoitej restauracji, by po raz ostatni
zjeść „coś normalnego”. Po obfitym obiedzie podeszliśmy
do baru i zapytaliśmy, co Boliwijczycy piją
po posiłku. Barman pokazał nam whisky i inne alkohole
dobrze znane z półek w Tesco. „Ale coś takiego
prawdziwie boliwijskiego” – nie ustępujemy. „Chcecie
coś takiego dla prawdziwych hombres?” Uśmiecha się
szelmowsko. „No tak” – odpowiadamy. Schylił się i po
chwili postawił na blacie kilkulitrowy słój z narzuconą na
niego ścierką. Co to jest? Pewnie jakiś lokalny bimber.
Kiedy szybkim ruchem ściągnął ścierkę, cofnęliśmy się
o dobre pół metra. Ze słoja wypełnionego przeźroczystą
cieczą patrzył na nas olbrzymi wąż. Wielki boa był ciasno
zwinięty w słoiku w taki sposób, aby jego wyraźnie
widoczna głowa zastępowała etykietę „Dla prawdziwych
twardzieli”.
Jedzenie jest generalnie najsłabszą częścią boliwijskiej
kultury, przynajmniej na prowincji. Poza dużymi miastami
jedliśmy wywary z kury, zupę z komosy ryżowej
i mięso kurczaka lub lamy. Jedzenie lamy to właściwie
długotrwała walka przy pomocynoża i widelca w celu
ukrojenia kawałka mięsa, potem kilkuminutowe żucie
czegoś o konsystencji opony rowerowej, poprzetykanego
licznymi żyłami, i w końcu wypluciu niewiele mniejszego
kawałka niż ten, który się uprzednio włożyło
do ust. Dobrze, że choć ziemniakami można wypełnić
żołądek.
Golosinas
Después de aclimatarnos cerca del lago Ticaca, antes
de salir para Alplano, donde planeamos subir un par
de volcanes, descansamos un día en La Paz. Fuimos
a un restaurante decente para comer algo normal por
úlma vez. Nos llenamos con una comida abundante
y fuimos a un bar para tomar algo lo que los bolivianos
suelen tomar después de comer. El camarero nos enseñó
güisqui y otros alcoholes que conocíamos bien de
los estantes de Tesco. ¿No enen algo verdaderamente
boliviano? – insismos. ¿Quieren algo para hombres de
verdad? – nos mira picarescamente. Eso es – respondemos.
Se agachó y de repente puso en la barra una
jarra grande tapada con un trapo. ¿Qué es esto? Debe
de ser un aguardiente casero. Cuando en un instante
quitó el trapo, nos reramos casi un metro. De la jarra
llena de un líquido transparente nos miraba una serpiente
grandísima. Era un boa enrollado en esta jarra
de tal manera que su cabeza hacía de equeta ”para
verdaderos duros”.
La comida por lo general es la peor parte de la cultura
boliviana, al menos en provincias. Fuera de las grandes
ciudades comimos caldos de pollo, sopa de quínoa,
pollo o llama. Comer una llama es una verdadera lucha
primero para cortarla con un cuchillo y luego para
tragarla después de haberla mascado,a que la carne de
llama es como un neumáco de bicicleta con numerosas
venas, no es posible comerla entera, por lo cual al
final se escupe un trozo no menor de lo que acabamos
de meter en la boca. Suerte que hubiera patatas para
llenar el estómago.
Fot. po lewej: Dzieci na granicy boliwijsko-chilijskiej. // Los niños
en la frontera entre Chile y Bolivia.
Fot. po prawej: Jezioro Ticaca. // El lago Ticaca.
Fot. na stronie 40: Typowy kościół na Alplano. // Una iglesia
pica del Alplano.
43