02.11.2021 Views

Ginące światy

Witaj w przestrzeni ginących światów. Chcemy oprowadzić Cię po miejscach, które przemijają, umierają, pozostają w niewidzialnych warstwach miast, ale często są też tym, co sami nosimy w sobie. Będzie to śląska “bebokologia”.

Witaj w przestrzeni ginących światów. Chcemy oprowadzić Cię po miejscach, które przemijają, umierają, pozostają w niewidzialnych warstwach miast, ale często są też tym, co sami nosimy w sobie. Będzie to śląska “bebokologia”.

SHOW MORE
SHOW LESS

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.


U m a r ł e ?

BEBOKI

NADCHODZĄ

1


BEBOKOLOGIA

O co tu chodzi?

Spis

DUCHY

Duchy, widma i zombie Gliwic zapraszają!

Oni też tutaj byli

Straszna zabawa w remizie

Bono i chochlikowe żarty

WIDMA

Widma miłości

Handel kiedyś, handel dziś

Ikar

Wodna Afrodyta z muszelkowego basenu

Kroki do przeszłości

ZOMBIE

Intro

Giecech

Śmierć budzikom

Czas coś zjeść

O cholewka!

STREFA WSPOMNIEŃ

To już jest koniec

Podziękowania

Redakcja

treści

3

treści

5

7

8

17

21

23

25

26

32

39

44

46

58

59

63

65

69

75

78

80

83

86


Bebokologia - (od śląskiego "Bebok"

- istota, stwór obecny w folklorze

Górnego Śląska, którym straszono

dzieci) termin oznaczający ginące

światy Śląska, które wciąż są

widoczne w przestrzeni w postaci

miejsc przyporządkowanych do

trzech kategorii: duchów

(nieistniejące miejsca), widm

(miejsca, które pozostawiły po sobie

widzialny ślad) i zombie (wciąż

istnieją, ale są w fazie schyłkowej)

oraz ich nostalgiczne poszukiwanie

i upamiętnianie"


Bebokologia – (ôd ślōnskigo

„Beboka”, kerym strŏszano bajtli) –

ôznaczo ôdchodzōnce światy

Ślōnskŏ, kere sōm kole nŏs. Ôznaczŏ

tyż jejich poszukowanie

i upamiyntnianie. Znŏdlimy trzi

kategoryje: duchy (kerych niy mŏ),

widma (kere ôstawiyły coś po sie)

i zombie (sōm, ale żŏdyn niy wiy jak

dugo).


O C O T U C H O D Z I ?

Witaj w przestrzeni ginących światów.

Chcemy oprowadzić Cię po miejscach,

które przemijają, umierają, pozostają

w niewidzialnych warstwach miast, ale

często są też tym, co sami nosimy w sobie.

Będzie to śląska “bebokologia”.

Zatrzymaj się.

Stań na chwilę w środku miasta i zastanów

się nad tym, czy ono zawsze tak

wyglądało? Na co dzień w pędzie mijamy

nieodkryte miejsca, które w (nie)widzialny

sposób wpływają na to, jak żyjemy.

Miejsca znikają i się pojawiają. Przestrzeń

zapełnia się znaczeniami. Sięgamy do

przeszłości, by opowiedzieć

o teraźniejszości. O nieoczywistej stronie

Śląska. Próbujemy zachować pamięć

o miejscach, które giną, ale nie

wskrzeszamy zmarłych. Zwracamy uwagę

na przemijalność i warstwowość

doświadczeń, które się na siebie nakładają

oraz przenikających się przestrzeni.

Często to, co widzimy, jest tak naprawdę

czymś innym.

Będziesz mieć do czynienia

z rozproszonymi miejscami, które mają

punkty styczne.

Chcemy podkreślić lokalność i zwrócić

Twoją uwagę na to, co bliskie, a tak

dalekie. Próbujemy nauczyć się żyć

z dziedzictwem u boku. Jesteśmy

pokoleniem między światami, należącym

trochę do tego, co bezpowrotnie minęło,

a trochę do tego, co jeszcze nadejdzie

i powróci. Przywołujemy powidoki.

Chcemy zatrzymać te miejsca, które się

da, i uświadamiać o ich istnieniu.

Wsłuchaj się we wszystkie rytmy -

przeszłe, obecne i przyszłe - odbijające się

echem od miejsc zapełniających ginące

światy. Pozwól poprowadzić się

w (nie)znajome przestrzenie, poznać te,

które już znasz, zajrzeć do podziemi.

Wejdź w ginące światy.

Duchy (Zmory) wychodzą z różnych

miejsc, a my wywołujemy je, by stworzyć

z nimi wspólnotę.

Widma (Nocnice), o których wspominamy,

są dość niespokojnymi istotami, można

porównać je do śnieżącego obrazu

w starym telewizorze.

Zombie (Utoplce) nie stanowią zagrożenia,

trwają zawieszeni pomiędzy życiem

i śmiercią, nie znając swojej przyszłości.



Tu poznasz nieistniejące miejsca: przestrzenie - duchy.

Na Śląsku, są to zmory. Zmora to jest duch kobiety,

który siada w nocy na piersi i dusi. Zmora nocą

męczyła śpiących. Zmora była duchem żywej lub

martwej kobiety i dostawała się do sypialni przez

dziurkę od klucza.

Według legend dusze zmory, to dusze tylko kobiet

nieczystych, skrzywdzonych, siódme córki z

małżeństwa lub kobiety, których przeinaczono imię na

chrzcie. Zmory dusiły nie tylko ludzi, ale i zwierzęta,

rośliny pozbawiając siły i wigoru.

Mówiło się, iż jak kobieta się złości to zmorą zostanie...


Z A P R A S Z A J Ą

Duchy,

widma

i zombie

Gliwic



Pola i łąki i nic poza tym. Tutaj, właśnie w tym

miejscu, już za kilkadziesiąt lat stać będą okazałe

kamienice. Zobaczymy wtedy panów w melonikach

podpierających się od czasu do czasu o laski oraz

panie w długich sukniach z kapeluszami na głowie.

Po ulicach jeździć będą bryczki, a gliwiccy flanerzy -

spacerowicze - będą godzinami chłonąć miasto

tętniące życiem.

To pole, poprzecinane jeszcze Kłodnicą, Potokiem

Wiedeńskim i Kanałem Kłodnickim, wkrótce stanie

się Wilhelmstrasse, znaną nam dziś ulicą Zwycięstwa.

To tutaj będzie bić gliwickie, miejskie serce. Gleiwitz

stanie się domem dla wielu przybyszy, w tym dla

licznej społeczności żydowskiej. Pojawią się tu nowi

ludzie, a z nimi nowe miejsca.

W pobliżu powstanie cmentarz, schowany dziś

gdzieś między przystankami na Placu Piastów,

a dworcem. Wybudują też nową synagogę, po której

zostanie jedynie tabliczka przytwierdzona do

kamienicy wybudowanej na jej miejscu. Pewne

miejsca znikną. W ich miejscu pojawią się nowe.

Wkrótce znikną też i ludzie - z własnej woli, z chęci

przetrwania lub z woli kogoś, kto chce wprowadzić

swój własny “porządek”. I również ich miejsce zajmą

nowi.


Jednak zanim znikną, być może właśnie na

Wilhelmstrasse, mijać się będą żydowscy kupcy -

Erwin, właściciel tego znanego domu tekstylnego na

rogu, i Fedor, jego kolega po fachu, który otworzył

swój własny dom handlowy zaraz przy Rynku. Może

natkną się też na Franza, który niedawno rozpoczął

pracę w gliwickiej filii domu handlowego DeFaKa.

Nie doczekają oni jednak czasów, kiedy ulica

nazwana na cześć niemieckiego cesarza

zniknie na zawsze, zastąpiona przez nową, już

Polską ulicę Zwycięstwa. Razem z nimi zniknie

pewien świat. Pozostaną jednak domy

handlowe opuszczone przez swoich właścicieli

i pracowników.


Zaczną służyć nowym właścicielom i nowym

interesom. Wraz ze zniknięciem ulicy Wilhelma,

znikną też niemieckie restauracje, kawiarnie,

piwiarnie, hotele i sklepy.

Pojawią się za to nowe, polskie restauracje,

kawiarnie, piwiarnie, hotele i sklepy. I one też kiedyś

znikną. Ich miejsce zajmą banki, lombardy, Żabki,

apteki, kebaby i sklepy z butami. Niektóre miejsca

przetrwają, jednak dziś są już ledwo widoczne.

Ale na razie jesteśmy na polach między dworcem

a rynkiem. Jest tu jeszcze dość spokojnie. Oddalmy

się nieco, obejmijmy naszym wzrokiem dawne

Gleiwitz.

Co się tu właściwie stało? Jak powstały te różne

światy, z których i nasz jest poniekąd ulepiony?

To światy różnych zjaw. Są wśród nich duchy, widma

i zombie. Te światy i rzeczywistości się przenikają.

Poszukajmy tych zjaw, może są one nam bliższe niż

sądzimy. Nadal ich nie widzisz?


Jest koniec XVIII wieku i Gleiwitz wkracza na drogę ku

nowoczesności. Kiedy pół wieku temu król Prus stał

się ojcem tych ziem, w sercach mieszkańców

pojawiły się obawy. Jednak wraz z Prusami przyszedł

przemysł, a raczej jego intensywny rozwój. Przyszli

i inni, obcy, nieznani - ludzie z różnych miast

i państw. I się zaczęło.

Budowa Kanału Kłodnickiego, huta, utwardzone

drogi. Nawet rynek jakoś tak inaczej wygląda z tą

kamienną kostką. Przyjeżdżają fachowcy, przyjeżdża

i szkot Baildon - to od jego nazwiska nazwę wezmą

m.in huta w Katowicach i gliwicka dzielnica. Ma on

nadzorować prace przy konstrukcji nowoczesnego

pieca hutniczego. Zadanie wykona, Gliwic jednak nie

opuści. Jak się łatwo domyślić, zatrzyma go miłość,

a konkretniej młodsza o 12 lat Hela.

Ale wróćmy do Gliwic, a raczej Gleiwitz. Pojawiają się

nowe zakłady przemysłowe, nowi pracownicy, nowi

mieszkańcy. Miasto rozrasta się - czas pomyśleć

o lepszym transporcie i komunikacji. Może wziąć

przykład z Wielkiej Brytanii i tworzyć linie kolejowe?


O ile władze i właściciele zakładów przemysłowych

są dość entuzjastycznie nastawieni wobec kolei,

o tyle mieszkańcy Gleiwitz już jakby trochę mniej.

A co jeśli kolej źle wpływa na zdrowie? Kto będzie

pracował tutaj, na miejscu, skoro młodych będzie

ciągnęło w świat? A co z bryczkami, czy szanowne

władze pomyślały o naszych bryczkach? I jeszcze ten

hałas, mein Gott, jak żyć w takim hałasie?!

Na szczęście kolej nie okaże się tak strasznym

wynalazkiem i, koniec końców, nawet dobrze, że tu

będzie. Skoro sam król Prus pofatyguje się na

otwarcie naszej linii kolejowej, to musi to być znak,

że wszystko idzie w dobrym kierunku. Będzie można

przynajmniej pojechać do Wrocławia czy Krakowa.

Zawsze to coś.


Kilkanaście tysięcy mieszkańców, liczne zakłady

przemysłowe, coraz lepsze drogi, dworzec, linia

kolejowa. To już mamy. Czas pomyśleć o ulicy,

która będzie łączyła rynek z dworcem i wyrażała

ducha nowych czasów. Tak też pod koniec XIX

wieku powstanie Wilhelmstrasse. Ach te kamienice!

Każda inna, każda piękna. Te zdobienia, elewacje,

detale. Parter zajmą sklepy, restauracje, kawiarnie,

piwiarnie, małe zakłady, hotele, banki. Na piętrach

będą mieszkania. Chcesz uchodzić za osobę

modną, która ceni sobie miejskie życie? Pokazuj się

jak najczęściej na Wilhelmstrasse!

Wilhelmstrasse - ta ulica wciąż żyje na pocztówkach

i fotografiach. To na nich zobaczymy dawne Gliwice,

czyli zadowolonych i eleganckich panów, wytworne

panie. Wszyscy przemierzają ulicę Wilhelmstrasse.

Wyróżniają się z tłumu, idą prawie środkiem ulicy,

czyżby chodnik był dla nich passé ?


Ta sama ulica, kilkanaście lat później. Zamiast

roześmianych panów widzimy francuskich oficerów.

W końcu ktoś musi tu pilnować porządku, kiedy

Górny Śląsk jest rozdzielany między Niemcy i Polskę.

Kolejna pocztówka - czy powinna nas dziwić

swastyka na Wilhelmstrasse? Warto dodać, że

widzimy tu Gleiwitz w czasie II wojny światowej.

W takich okolicznościach raczej potrafimy uzasadnić

obecność tego symbolu.

Przejdźmy do kolejnych zdjęć. Fotografie, na których

uchwycono czas PRL-u ukażą nam Gliwice z nowymi

sklepami, lokalami, szyldami i neonami (które

z czasem zgasną). Mieszkańcy Gliwic stają się coraz

bardziej zmotoryzowani. Na zdjęciach zobaczymy

między innymi niebieską Wołgę i białą Nysę,

Warszawę, białego Wartburga i oczywiście Fiata

125p. Nocą, puste ulice i chodniki oświetlać będą nie

tylko lampy uliczne, ale też neony - m.in “Owocarni”

i “Agawy”. Nocą jest tu spokojniej, lecz za chwilę

znowu wstanie nowy dzień, a ulica zapełni się ludźmi

i samochodami.

Skrzotka


ONI TEŻ TUTAJ BYLI

Jesteśmy ciągle na Wilhelmstrasse. Podejdźmy w stronę

Rynku. Skręćmy w prawo, na plac Inwalidów

Wojennych. Popatrzmy w głąb - to tam istniało miejsce

ważne dla Żydów - tych, dla których Gleiwitz też było

domem. Domem, ale nie schronieniem. Stała tam nowa

synagoga - wyjątkowo piękna budowla. Ona również

zniknęła z miasta nad Kłodnicą. Przez dwie noce,

mieszkańcy Gleiwitz mogli patrzeć, jak pilnowana przez

esesmanów świątynia najpierw spala się, a potem

zostaje zburzona. Naziści chyba myśleli, że to skuteczny

sposób na usunięcie wszelkich śladów istnienia

mniejszości narodowej, której szczerze nienawidzili.

Jednak do ludzkiej pamięci nie mieli dostępu.

Niektórzy nadal pamiętają, że to tu zbierano się na

modlitwy. Ostatnio, w rocznicę powstania w getcie

warszawskim, po raz kolejny pod tablicą pamiątkową

płonęły znicze i stały kwiaty. Choć nie ma już okazałej,

pięknej budowli, pozostała świadomość jej istnienia.

Tego, że gdyby nie pewne wydarzenia, ideologia, ludzie

i uprzedzenia, pewnie nadal by tu stała. Świadomość

istnienia dawnego świata przechowujemy w muzeach,

przechowują ją też takie jak tu tablice. Może teraz i my

jakąś cząstkę tego miejsca nosimy w sobie.



Całkiem niedaleko Wilhelmstrasse, blisko dworca,

można było usłyszeć żydowskie pieśni śpiewane nad

grobami. Nad grobami tych, którzy tu zostali na

zawsze. Cmentarz przy ulicy Na Piasku, to najstarszy

zachowany zabytek kultury żydowskiej w Gliwicach.

Jest on też dość dobrze schowany. Nie doprowadzi nas

tu żaden znak, tabliczka. Chyba, że na Google Maps

zauważymy między przystankiem a torami kolejowymi,

mały, zalesiony obszar, a obok pinezkę i napis “Stary

Cmentarz Żydowski”. Albo czekając na autobus w

kierunku Knurowa, dla zabicia czasu, zaczniemy

spacerować. Wtedy zobaczymy po lewej stronie, przed

murowanymi garażami, furtkę a na niej

sześcioramienną gwiazdę.

Teraz trudno się tam dostać, bo przebudowują okolice

placu Piastów - miejsca, z którego po skończonej

pracy, lekcjach czy zakupach mieszkańcy pobliskich

miast wracają do domu. Z ciekawości spojrzysz przez

zamkniętą furtkę do środka - zaraz za nią leżeć będą

najprawdopodobniej jakieś puszki, pety, opakowania

po jedzeniu. Dalej zobaczysz ustawione w jedną stronę

płyty nagrobne - macewy. Chyba nikt tu od dawna nie

zaglądał, nikt nie zajmuje się zarastającymi trawą

nagrobkami. Te wszystkie płyty świadczą o tym, że oni

byli tu przed nami. Mieszkali, uczyli się, pracowali, żyli.

Ale czas już iść, za chwilę odjeżdża nasz autobus.

Skrzotka



STRASZNA

ZABAWA

W REMIZIE


Pewnej nocy, miesiąc Czerwiec, młody strażak szedł piechotą.

Nagle, jego oczom ukazał się twór przedziwny –

oto parking, a z nim auta, zamieniły się w remizę.

Strażacka remiza początku XX wieku,

powstała z pracy rąk społeczeństwa;

za ratuszem, na Rynku, 100 lat prawie mu służyła.

Funkcji budynek pełnił wiele – od kina aż po teatr –

a i zabaw oraz tańców można było się spodziewać.

Dodatkowo, przy remizie była też orkiestra,

która do tej pory zaszczyca swym brzmieniem rozmaite

miejskie obchody.

Ów strażak, przecierając oczy, spostrzegł wielką starą bramę;

jego uszy owładnęła bardzo skoczna melodyjka.

- Hej przybyszu! Zapraszamy! Dołącz do naszego grona! –

Duchy byłych gości wyciągnęły ręce, białe kontury ciała

pochwyciły gapia.

Przybysz przerażony, blady jak te duchy, w te pędy ruszył do nowej

remizy, zwanej Strażaka Domem.

Zdyszany opowiedział, lecz nikt mu nie uwierzył.

- Taki duży i w duchy wierzy! Ha ha ha! Głupiś pan!

I wtem na te słowa, Dom Strażaka spowiła mgła.

- To może nam uwierzycie? – powiedziały duchy zza bram.

I tak rok w rok, miesiąc Czerwiec ogarnia szał –

W rocznicę zburzenia starej remizy słychać śpiewy i gwar,

A kto tamtędy przechodzi, tego zabawy może porwać szał.

Połednica

22



Grały chochliki w karty na konarze drzewa.

– Hej, panowie! Patrzcie co za pociecha! – jeden krzyknął nagle.

Wtem, ich oczom ukazała się piła –

Ciach! Trach! Szuru! Wzzzt!

Konar spadł, chochliki plask.

Hejże, hejże! – woła drugi – co to za parada?!

Patrzcie Panie, co ci ludzie robią z naszego konara! –

A ci młodzi ludzie, konar ich pocięli i drewniane bono

postawili.

Mokre chochliki powzięły zemstę, odprawiły czarcie rytuały.

Trochę czasu potem, w miejscu pierwszego bona,

miast drewnianego podestu rzeczka przepływała,

Białą Przemszą zwana.

Lichterowicz młyn na Walcowni miał, młyńskie koło Przemsza zasilała.

„Kółko u Lichterowicza” gościło młodzież latem, w deszcz –

Walcowni stary barak zamieniano w salę.

Nie wiadomo co się stało – czy to chochle czary znów pograły w karty –

bo kółko również długo nie pożyło wcale.

Trzecie bono, tuż przy starym młynie, dzisiaj – MOK miasta,

z którego wierszyk ten piszę.

Ostatnie miejsce do późnych lat 80. przetrwało,

a teraz?

Młode orły sportu w tym miejscu w piłkę grają.

Połednica

24


Chodź z nami w podróż po miejscach - widmach,

które pozostawiły po sobie ślad w przestrzeni.

Na co dzień, zazwyczaj nieobecne, nie rzucające się

w oczy, lecz ciągle nawiedzające nas swoją byłą

obecnością.

Śląsk widma nazywał nocnicami - były to błądzące po

polach, niebieskawe ogniki, które ukazywały się

nocami po dzwonach wieczornych i dokuczały tym...

co nie uklęknęli na Anioł Pański!

25



Piszczenie hamulców wybudziło Kalinę z zamyślenia. Pociąg

relacji Poznań – Katowice po pięciu godzinach podróży powoli

wtaczał się na ostatnią stację. To tu zaczyna się historia Kaliny. A

raczej zaczęła, 29 lat temu, gdy przyszła na świat w małym,

katowickim szpitalu.

Po dziewięciu latach zniknęła na drugim końcu kraju. Teraz

powraca na Śląsk jak syn marnotrawny. To najwyższy czas, by

uporządkować rodzinne historie.

Pamięta, że jako mała dziewczynka uwielbiała siadać na kolana

babci i słuchać miłosnych historii z udziałem jej dziadków, a także

pradziadków, których nigdy nie znała. Zresztą nie znała także

dziadka, którego ma przed oczami jedynie dzięki niewyraźnym

fotografiom. Dziś mija dziesiąta rocznica śmierci ukochanej babci

Marii. Kalina postanowiła więc wrócić w zapomniane miejsca z

opowieści swoich przodków, by krok po kroku przypomnieć sobie

początki romantycznych historii z dwudziestego wieku.

Kierując się ku ruchomym schodom, dziewczyna spojrzała przez

ramię w kierunku odjeżdżającego, pustego już pociągu.

Natychmiast pomyślała o starej lokomotywowni powstałej na

przełomie XIX i XX wieku, która od dziesięciu lat stoi pusta.

Znawcy zachwycają się historyzmem ceglanym i modernizmem

wykorzystanym podczas projektowania budynku. To tam jej

prababcia po raz pierwszy zobaczyła swojego przyszłego męża –

Henryka. Oboje mieli dwanaście lat i przemykali się większą

grupą do lokomotywowni, by podglądać pociągi, a także sam

budynek, w którym mieściły się między innymi dwie hale

lokomotyw i wieża wodna. Zazwyczaj udawało im się skradać

tak bezszelestnie, by podziwiać maszyny pozostając

niezauważonymi. Raz jednak, zauważył ich jeden z pracowników.

Nie zdążyliby uciec wszyscy, a wiedzieli, że za wejście na ten teren

grozi im surowa kara. Ktoś musiał zostać,

27


by reszta uciekła bez konsekwencji. Nigdy nie dowiedzieli się

jakim cudem Henryk uspokoił pracowników na tyle, że ci

pozwolili mu odejść nawet bez porządnego lania. Był to jednak

dzień, w którym prababcia Elżbieta zwróciła na niego uwagę po

raz pierwszy. Następnym razem spotkali się już kilka lat później,

na stadionie Gwardii. W lipcu 1928 roku Polacy grali tam ze

Szwedami i pokonali ich 2:1. To było wielkie wydarzenie. Na

trybunach znajdowało się prawie 20 tysięcy widzów. Los sprawił

jednak, że obok Elżbiety i chłopaka z którym wtedy się spotykała,

usiadł Henryk ze swoimi kolegami. Rozpoznali się od razu. Babcia

zawsze powtarzała Kalinie, że to musiał być ten jeden przypadek

na milion, gdzie nie potrzeba słów – trafiła ich miłość od

pierwszego (a w zasadzie drugiego) wejrzenia. Ela z meczu nie

wróciła ze swoją ówczesną randką, a z Henrykiem i od tamtego

dnia stali się nierozłączni. Bardzo szybko wzięli ślub, a ich miłość

zaowocowała siódemką dzieci. W tym babcią Kaliny - Marią.

Stadion Gwardii był zresztą ważnym miejscem dla trzech pokoleń

kobiet w tej rodzinie. Prababcia Elżbieta poznała tu swojego męża,

a babcia Maria chyba wyssała miłość do sportu z mlekiem matki,

bo chodziła na stadion oglądać piłkarzy aż do zakończenia jego

działalności w latach 80. Kalina z rumieńcami wstydu na twarzy,

chodząc po zarośniętych trybunach stadionu, przypomniała sobie,

że i dla niej to miejsce było ważne. To tu, pośród drzew, śmieci

i kamieni całowała się po raz pierwszy w życiu. Z chłopcem,

którego imienia już nawet nie pamięta.

Mała Marysia już od dzieciństwa doświadczała ogromnej miłości

w tej biednej, ale szczęśliwej, górniczej rodzinie. Do końca życia

opowiadała o tym, jak jej mama opiekowała się domem

i pilnowała, by nikt nie chodził głodny ani źle ubrany. Nawet

w czasach największej biedy Elżbieta potrafiła zrobić obiad

z niczego i oprócz wyżywienia dziewięcioosobowej rodziny

karmiła także kolegów jej dzieci, którzy chętnie przychodzili do

domu pełnego ciepła. Gdy na kopalni wybuchł strajk Elżbieta

i mała Marysia codziennie przynosiły ciepłe posiłki dla Henryka

i jego kolegów.

28


Swojego męża, Jana, babcia poznała jako nastolatka, leżąc w

szopienickim szpitalu. Chociaż był to szpital chirurgiczno –

ortopedyczny, od początku jego działalności krążyła plotka, że jest

to po prostu szpital psychiatryczny. Jeśli ktoś tam trafił później

długo był wyszydzany przez otoczenie jako ten, który wyszedł

z psychiatryka. Owszem, pierwotnie miał być to szpital

psychiatryczny, jednak zaprzestano remontu w tym celu i szpital

od początku XX wieku działał jako chirurgiczno – ortopedyczny.

Kalina przypomniała sobie jednak, że teraz na terenie parku

szpitalnego funkcjonuje centrum psychiatrii, więc choć ten

konkretny budynek nie jest już dziś użytkowany, to widmo

chorób psychicznych nadal się za nim ciągnie. Marysia i Jan

dziwnym zrządzeniem losu znaleźli się w tym szpitalu, w tym

samym czasie w sąsiednich salach. Wiedzieli, że po wyjściu będą

musieli znosić drwiny na temat przebytych chorób psychicznych.

Postanowili więc trzymać się razem, by lepiej to znosić. To

koleżeńskie trzymanie razem po roku zmieniło się w małżeństwo.

- Przystanek Ligota Akademiki – zabrzmiało z autobusowego

głośnika. Kalina podniosła się do wyjścia. Przed powrotem do

Poznania pragnęła odwiedzić jeszcze jedno miejsce. To, o którym

nie słyszała zbyt wiele. O którym babcia zawsze mówiła ściszonym

głosem, gdy nikogo nie było w pobliżu. Kalina musiała obiecać, że

nikomu nigdy o tym nie opowie. Wolnym krokiem skierowała się

w stronę lasku otaczającego budynek z czerwonymi oknami. W

1959 roku na Śląsk miał przyjechać Nikita Chruszczow. Z tej okazji

wzniesiono nowoczesną rezydencję na planie koła z dużą

liczbą przeszkleń, by Chruszczow mógł spędzić noc

w

wyjątkowym miejscu. Babcia Maria, chociaż już mężatka,

pewnego wiosennego dnia przypadkiem spotkała jednego

z budowniczych tej rezydencji. Z rozmarzonymi oczami

wspominała jak strasznie zakochała się w tym chłopaku. Mimo, że

jej mąż pracował ciężko na kopalni, a ona musiała zajmować się

domem i zawsze czekała na niego z ciepłym obiadem, drugi obiad

zanosiła gdzie indziej.

29


Na budowę. Zakochani korzystali z każdej chwili, gdy mogli być

razem i wydawało się, że świata poza sobą nie widzą. Chociaż nie

było to wtedy popularne ani społecznie akceptowane, Maria

nieśmiało myślała o rozwodzie. Romans z tajemniczym

budowlańcem, którego imienia Kalina nigdy nie poznała, nie trwał

długo. Kilka dni po zakończeniu budowy chłopiec zginął w

wypadku. Babcia nigdy się z tym nie pogodziła, a żałobę do końca

życia nosiła w tajemnicy. Zresztą wybudowana willa nie miała

dobrej passy – sam Chruszczow nigdy jej nie zobaczył, ponieważ

w ostatniej chwili po zamachu w Sosnowcu zmieniano plany jego

noclegu, a plany te utajniono. Później, przez ponad dwadzieścia

lat, była tam klinika endokrynologii dziecięcej, ale i ta

instytucja nie przetrwała próby czasu. Teraz budynek jest

opuszczony i wygląda smutno. Tak, jak zawsze wyglądała babcia

Maria, gdy kończyła opowiadać historię tajemniczego romansu.

Babcia Maria była zjawiskową kobietą i wzbudzała podziw za

każdym razem, gdy wyszła z domu, aż do ostatnich dni swojego

życia. W latach osiemdziesiątych powstała w Katowicach

wędzarnia ryb. Właścicielem tego ogromnego kompleksu

budynków był pewien milioner, który w latach

dziewięćdziesiątych kilkakrotnie znalazł się na liście stu

najbogatszych Polaków. Babcia co tydzień właśnie w tym miejscu

robiła zakupy. Zawsze powtarzała, że są tam najlepszej jakości

ryby, ale tak naprawdę chodziło o to, że znała tam wszystkich. Na

każdym robiła ogromne wrażenie. A Maria uwielbiała przyciągać

uwagę mężczyzn. Lubiła ich czarować, chociaż po incydencie

z młodym budowlańcem była wierna mężowi.

30


Właściciel wędzarni był dla niej jednak wyzwaniem – długo

opierał się jej urokowi, co z jednej strony działało Marii na nerwy,

a z drugiej motywowało do większych starań. Jak skończyła się ta

historia Kalina nie wiedziała. Babcia zawsze urywała opowieść w

tym momencie i mimo błagań nie mówiła nic więcej. Dziewczyna

wiedziała jedynie co stało się z właścicielem wędzarni. Choć i to

były tylko plotki. Podobno zaczęło się od „klątwy Mercedesa”. A

może chodziło o hazard? Na pewno nie była to wesoła historia ani

dla babci, ani dla właściciela.

Kalina podniosła się z betonowego murku, na którym siedziała

przez dłuższą chwilę przyglądając się ruinom wędzarni. Nie

chciała wspominać już żadnych małżeństw, ani romansów.

Najważniejsze było to, że mimo wszystko pradziadkowie

i dziadkowie żyli długo i szczęśliwie. Szkoda jej było jedynie tych

wszystkich miejsc, które były częścią ich historii, a które stały się

ruiną i wkrótce znikną z pamięci kogokolwiek.

Tak jak piekarnia Piekielnik, w której babcia zawsze kupowała dwa

ciastka – jedno dla siebie, jedno dla małej Kaliny. Siadały wtedy na

ławce dokładnie w połowie drogi do domu, a babcia opowiadała

małej dziewczynce te wszystkie romantyczne historie sprzed lat.

Teraz nie ma już nawet ciastek. Pisk hamulców zapowiadał

nadejście pociągu.

Czas wracać.

Meluzyna


HANDEL KIEDYŚ,

HANDEL DZIŚ


To na Wilhelmstrasse usłyszymy życie. Tutaj powstaną

domy handlowe, które będą świadczyć o tym, że handel ma

się w Gliwicach dobrze. Żydowscy kupcy będą proponować

mieszkańcom Gleiwitz wysokiej jakości tkaniny, często

sprowadzane z innych europejskich miast. Przejdźmy się

zatem Wilhelmstrasse.

Pierwszy przystanek - Dom Weichmanna. Kupimy tu

najlepsze materiały w dość dobrej cenie. Chodźmy dalej. Nie

sposób ominąć wielkiego, modernistycznego budynku

DeFaKa (Ikar) - tam też można wstąpić na małe zakupy.

Przed wejściem na rynek warto odwiedzić dom Karpego -

wybór bielizny, odzieży, firan, obrusów i pościeli robi

wrażenie. Z czasem jednak Gleiwitz opuszczą właściciele tych

domów, jak też niektórzy pracownicy gliwickiej filii DeFaKa.

Nadchodzą lata 40. i wojna, a oni są ludźmi, którzy, według

obowiązującej ideologii, nie mają prawa tu żyć. Żydzi

zostawiają swoje gliwickie życie. Po domach handlowych

pozostaną budynki. Tylko one świadczą o tym, że czasem nie

da się wymazać pewnego świata.

Dawne domy handlowe staną się nowymi sklepami, lokalami

usługowymi, domami towarowymi. Zyskają nowe nazwy

i nowych właścicieli Ale i po nich przyjdzie czas

na nowe. Lata 90. i XXI wiek to prawdziwy

boom na zakupy.

I dawne domy towarowe, targowiska,

małe sklepy będą musiały ustąpić

wielkim galeriom handlowym.

33


DOM

TEKSTYLNY

WEICHMANNA


Wyobraźmy sobie, że wsiadamy do wehikułu czasu.

Nastawmy licznik na styczeń 1922 roku. Wysiadamy na ulicy

Wilhelmstrasse, a dokładnie przy skrzyżowaniu dzisiejszych

ulic Zwycięstwa i Alei Przyjaźni, przed nowo otwartym

Seidenhaus Weichmann. Budynek robi wrażenie. Wyróżnia

się spośród kamienic powstałych na przełomie XIX i XX

wieku. My wiemy, że to świetna modernistyczna realizacja,

która mogłaby zostać wizytówką miasta, symbolem dążenia

ku nowoczesności. Posłuchajmy jednak mieszkańców. Nie

bardzo im się podoba. Dziwny ten dach, taki płaski, czemu

nie spadzisty. Nie ma zdobień, elewacja jakaś taka prosta, bez

wyrazu. Nie to, co nasze kamienice - bogato zdobione,

piękne, reprezentacyjne. Cóż, o gustach się podobno nie

dyskutuje. Od siebie można by było jednak dodać, że

budynek jest wprost wymarzonym miejscem do prowadzenia

w nim domu towarowego.

Wielkie okna wystawowe, które będą eksponować towary

Weichmanna - podobno najwyższej jakości. Neon

zamontowany na samej górze będzie zarazem świetną

reklamą, jak i ozdobą ulicy. Weichmann zaufał Erichowi

Mendelsohnowi i jego wizji. Zresztą sam znał się z wieloma

osobami ze świata sztuki, z którymi nawiązał kontakt podczas

studiów w Berlinie. Być może rozmawiał z nimi

o nowoczesnych budynkach, o wizji przyszłości. Weichmann

raczej dobrze czuje się w Gleiwitz. Niestety, lata 30., to lata

niepokoju. Zaostrzają się prześladowania Żydów. Utrudnia

się im udział w życiu publicznym. Jednak, kiedy pewnego

dnia bojówki nazistowskiej partii blokują klientom wejście do

Weichmanna, ten wywiesza tabliczkę “Wejście obok”.

Sprytny ten Erwin, to trzeba przyznać, i dość odważny.

Niestety prześladowania są coraz bardziej dotkliwe. Czas

uciekać.

35


Weichmann przekazuje sklep swojemu aryjskiemu

wspólnikowi i powoli zamyka rozdział “Gleiwitz” w swoim

życiu. Jego ukochana Alice pewnie zastanawia się co będa

mogli wziąć ze sobą, a co będą musieli zostawić. Jak się

okazuje, Weichmann dzięki temu, że brał udział w I wojnie

światowej może wziąć dużo. Pakują siebie i dzieciaki.

Wyjeżdżają z Glewitz, zostawiają za sobą i dom towarowy

i Wilhelmstrasse. Zatrzymują się na chwilę w rodzinnym

mieście Alice - Zabrzu. Docelowym przystankiem są Stany

Zjednoczone.

W USA Erwin Weichmann staje się przedsiębiorcą Erwinem

Winstonem. Pewnie domyśla się, że wraz ze śmiercią swojego

dawnego wspólnika nastąpi też koniec jego gliwickiego domu

handlowego. I nie myli się. Po wojnie dom Weichmanna staje

się siedzibą Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej.

Później mieszczą się tu różne instytucje. Nie słychać tu już

gwaru, rozmów klientów, nikt nie ściąga z półek ciężkich

materiałów, by pokazać jak piękne tkaniny przyjechały

w tym tygodniu z Paryża. Przynajmniej budynek nadal tu

stoi i nadal wyróżnia się na ulicy Zwycięstwa. Być może

czeka na lepsze czasy.

Skrzotka


FEDORA

DOM

KARPEGO


Kilka lat po Weichmannie swój własny dom handlowy

otworzy Fedor Karpe. Oboje mają ze sobą wiele wspólnego.

Prowadzą własne sklepy, są żydowskimi kupcami, a ich domy

handlowe znajdują się na reprezentacyjnej Wilhelmstrasse.

Oba domy handlowe zwracają uwagę przechodniów. Są

modernistycznymi perełkami wśród innych XIX i XX

wiecznych kamienic. Zwiastują nowe czasy. Poznajmy jednak

bliżej Fedora Karpego.

Jego historia mogłaby służyć jako przykład tego, jak stworzyć

i rozwinąć własny biznes. Karpe zaczyna od niewielkiego

sklepu z bielizną. Po kilku latach uda mu się kupić kamienicę,

w której do tej pory prowadził swój sklep. Zostanie ona

zmodernizowana i już pod koniec lat 20. Fedor będzie mógł

się pochwalić swoim własnym domem handlowym. Ciekawe,

co poczuje kiedy nad wejściem pojawi się wielki napis “Fedor

Karpe”. Niestety, kolejna dekada nie jest zbyt łaskawa dla

Karpego. Władze odbierają mu dom handlowy, na miejscu

którego pojawia się “aryjski” sklep spółki Getex.

W przeciwieństwie do Weichmanna, Karpe nie opuszcza

Gliwic, przynajmniej nie z własnej woli. W kupionej

kamienicy, w służbówce na poddaszu doczeka deportacji do

obozu koncentracyjnego.

Niestety, podzieli los miliona innych żydowskich braci i sióstr.

Na parterze domu Karpego powstaną różne sklepy.

Monopolowy zaspokoi pragnienie, kebab głód, kantor

wymieni przywiezione zza granicy euro czy dolary, a biuro

podróży zaproponuje kolejną zagraniczną wycieczkę.

Skrzotka

38


IKAR


Słyszeliście o człowieku, który poszedł na wojnę z III Rzeszą

i odważył się przeciwstawić Hitlerowi? A może o człowieku,

który zapewnił Żydom na Górnym Śląsku pewne wolności

i prawa aż do 1937 roku (mimo wprowadzenia ustaw

norymberskich w 1935 roku)? Czy historia, którą zaraz tu

przeczytacie pokaże wam taką osobę? I tak, i nie. Lubimy

opowieści o bohaterach, o ludziach, którzy przeciwstawiają się

losowi, ryzykując własnym życiem. Jak wiemy, często te

historie są bardziej legendami, mitami. Ale i takich opowieści

potrzebujemy. Taką też mogłaby być historia Franza

Bernheima, którego życie w pewnym momencie splotło się

z losami Gleiwitz.

Bernheima nie zobaczymy na pomnikach, nie przeczytamy

o nim na tablicy pamiątkowej przytwierdzonej do budynku.

Kim zatem był Bernheim? Dlaczego tu się pojawia? Co

popularny w czasach PRL-u Ikar ma wspólnego

z Bernheimem? No dobrze, może skończmy z tymi

pytaniami. Przed Wami krótka opowieść o człowieku

zatrudnionym w gliwickim domu handlowym DeFaKa.

Człowieku, który odważył się donieść na Hitlera.

Wykorzystajmy znowu nasz wehikuł czasu i przenieśmy się

na początek lat 30. XX wieku. Jest już kilka lat po plebiscycie,

w Niemczech za chwilę do władzy dojdzie Hitler i wszystko

się zmieni. Kiedy podejdziemy pod ogromny,

modernistyczny budynek DeFaKi - gliwickiej filii domu

towarowego - może w końcu zobaczymy wychodzącego

z pracy Bernheima. Czy był najlepszym pracownikiem

DeFaKi? Niezupełnie. Czasem zrobił jakiś błąd, czasem

o czymś zapomniał. Każdemu się zdarza. Jednak nagle zostaje

zwolniony, właściwie bez żadnych wyjaśnień. Tak jak i dwóch

innych Żydów zatrudnionych w DeFaKa. I co teraz? Dom

handlowy pewnie obawiał się bojkotu - przecież zatrudniał

Żydów. Na szczęście po zwolnieniu tych trzech DeFaKa może

pochwalić się tym, że jest Judenfrei.

40


Niby nadal obowiązuje jakiś świstek z 1922, który zapewnia

Żydom prawa i wolności na Górnym Śląsku, ale tutaj wizja

Hitlera jest ważniejsza. Bernheim decyduje się działać. Udaje

się do katowickiej kancelarii, gdzie powstaje 8-stronicowy

tekst, który świat pozna jako jego petycję. Z tymi kartkami

wyrusza do Pragi. Czy nie obawiał się kierować do

międzynarodowej organizacji skargi na Niemców? Przecież

jeśli Liga Narodów rozpatrzy jego petycję, to może się to

odbić szerokim echem. Liga Narodów zdecydowała. Niemcy

mają zastosować się do obowiązującej od ponad 10 lat

konwencji polsko-niemieckiej. Do końca jej obowiązywania

Żydzi na Górnym Śląsku mają mieć zapewnione

przedstawione w niej prawa i wolności. Oficjalnie mają więc

lepszą sytuację niż ich bracia i siostry mieszkający w innych

regionach.

Czy to wszystko dzięki Bernheimowi? Na pewno dzięki jego

petycji. Czy to on był jej pomysłodawcą? Na pewno był tą

osobą, która zdecydowała się podpisać ją swoim nazwiskiem.

Czy kierował się chęcią powstrzymania prześladowań Żydów,

czy osobistymi pobudkami, bo stracił pracę i liczył na

odszkodowanie? Może i tym, i tym. Podobno Bernheim nie

jest zbyt religijny. Z gliwickimi Żydami nie czuje żadnej więzi.

To nie zmienia to jednak faktu, że dosięgnęły go te same

trudności. Jego petycja miała wpływ na oficjalną sytuację

Żydów na Górnym Śląsku. Czy Żydzi unikną dzięki niej

prześladowań aż do 1937 roku (wtedy wygasa wspomniana

konwencja polsko-niemiecka z 1922 roku)? Nie. Chociaż

podobno dzięki temu, że Niemcy nie chcą się jeszcze narażać

organizacji międzynarodowej prześladowania Żydów będą

słabsze i z pewnością nie tak jawne.

A co się stanie z Bernheimem? Nie wróci do Gliwic.

Ostatecznie otrzyma odszkodowanie. Uda mu się wyjechać do

USA, gdzie spędzi resztę swojego życia. Umrze w podeszłym

wieku. Samotnie.

41


Wiemy jak potoczyły się losy jednego z pracowników DeFaKi,

a co się stało z samym domem handlowym? Po wojnie kiedy

Glewitz staną się Gliwicami, kiedy jedni opuszczą to miasto,

a inni właśnie do niego dotrą, DeFaKa stanie się

Powszechnym Domem Towarowym, potocznie pedetem,

a jeszcze inaczej - Ikarem. W dawnym Deutsches Familien-

Kaufhaus, w przeciwieństwie do Domu Weichmanna czy

Domu Karpego, nadal będzie żył handel.

W czasach PRL-u w Ikarze zakupy będą robili nie tylko

gliwiczanie, ale też mieszkańcy okolicznych miast i wsi. Może

uda im się kupić jakieś ubrania, dodatki do domu, meble. Po

zakupach, kiedy złapie ich zmęczenie i pragnienie, napiją się

wody “z bąbelkami”, którą poda im z saturatora Pani stojąca

niedaleko Ikara. Później obowiązkowo rurka z kremem lub

pączek z Wisienki. I można powoli wracać do domu.

Przyjdzie jednak XXI wiek, a z nim nowe sklepy, nowe galerie

handlowe. I w Ikarze zrobi się jakoś tak ciszej. Na parterze

powstanie Rossmann, w środku kręgielnia i biura jednej

z firm. Okazuje się więc, że z czasem i Ikar podzieli losy

dawnych, gliwickich domów handlowych.

Skrzotka



wodna afrodyta

z muszelkowego basenu


Wodna Afrodyta z muszli wylazła, ZetWuEmowskiej lat 70.;

skoczną muzyką ludzi przywitała, Eleni, Skaldów i innych.

Betonowy parkiet był, na którym nóżkę swą bielutką

wdzięcznie kładła, a gdy taniec się znudził naszej Afrodycie,

to w piłkę siatkową pograła.

Wodna Afrodyta, bogini piękna, z naturą pewnie związana też;

bo jak ona taka piękna, to nasza Przemsza ustąpić nie może jej.

Obok muszelki był kiosk, w którym bogini kupowała,

co tylko chciała;

otwarty był jednak kilka dni w roku, więc zapasy spore robiła.

Och, Wodna Afrodyto, coś z muszelki wylazła nam,

czemuś tak brzydko postąpiła z kompleksem BASENu ZWMa?

Ja wiem, Florian od Ciebie uwagę odwrócił, remizą ludzi pokusił.

Widzowie odeszli, Afrodycia też, muszelkę potem rozebrano –

betonowy podest został, zarośnięty trawą;

kiosk się starzeje, basen zarybiono, boisko zrównano z ziemią.

Czemuż, och czemuż nasza Afrodyto? Tego nie powie nikomu.

Połednica

45


KROKI DO

PRZESZŁOŚCI


– Tato, tato! A popcorn? – zawołała kilkuletnia dziewczynka

w głąb długiego korytarza. W jej głosie słychać było

zniecierpliwienie i ekscytację. Ludzie, ustawieni w niewielkich

grupkach, tłoczyli się przed ogromnymi, jeszcze

zamkniętymi drzwiami. Taty nie było jednak widać wśród

nich.

– Julka, mówiliśmy w domu, że nie możemy kupić nic do

jedzenia. Jest zakaz przez pandemię – odpowiedział jej

starszy brat.

– Pierwsze kino bez popcornu? – dziewczynka posmutniała

i odsunęła się krok od brata.

– Jak tylko będzie można jeść popcorn, zabiorę cię jeszcze

raz i kupię go bardzo, bardzo dużo. Wszystko dla ciebie.

Julka podniosła wzrok na swojego brata, a jej mina dalej nie

wyrażała zadowolenia. Po chwilowym namyśle odparła

jednak:

– Dobra.

W tym samym momencie pod ogromnymi drzwiami

zaczęło się poruszenie, ponieważ wysoki, starszy mężczyzna

– zapewne odpowiedzialny za sprawdzanie biletów –

podszedł i zaczął otwierać kluczem wejście na niewielką salę

kinową. Kiedy ostatnie zęby zamka charakterystycznie

kliknęły, nacisnął klamkę i majestatycznie otworzył drzwi.

– Dzień dobry, proszę państwa o pokazanie biletów. Proszę

pamiętać, aby zostawiać jedno miejsce odstępu pomiędzy

każdą grupką – powiedział przyjaźnie i z uśmiechem na

twarzy stanął przy niewielkim stoliczku umieszczonym tuż

przy wejściu do sali. Kolejka zaczęła powoli się przesuwać

wraz z kolejnymi osobami wchodzącymi na salę.

– Gdzie tata? – zapytała Julka.

47


– Tutaj jestem! Zdążyłem, uff – tata wysunął się zza pleców

rodzeństwa. Na jego policzkach widoczne były rumieńce,

będące efektem pośpiechu. - Musiałem zaparkować z drugiej

strony budynku, bo tutaj z przodu nie było już miejsca, ale

przybiegłem szybko.

– Super! – Julia, wyrażając swoje zadowolenie z widoku ojca,

nagle przytuliła się do jego kolan, nie pozwalając zrobić ojcu

kolejnego kroku.

– Już dobrze, róbcie kroki do przodu, bo nas ominie –

ponaglił wszystkich brat dziewczynki.

– Tato, a Michał powiedział, że nie mogę popcornu! –

poskarżyła się Julka.

– Niestety, jest zakaz. Ale mam dla ciebie coś ekstra,

dostaniesz, gdy już wyjdziemy z kina – tajemniczo

powiedział tata.

– Niech zgadnę! Czy to... – zaczął rozbawiony Michał.

– Cii, to niespodzianka! – pół-żartem, pół-serio zganił go

ojciec.

Julia nie zapytała o nic więcej, tylko uśmiechnęła się

zadowolona. W każdej innej sytuacji usilnie próbowałaby się

dowiedzieć, czym jest owa niespodzianka, jednak dzisiaj

najważniejsze było kino. Kiedy przyszła ich kolej do wejścia

na seans, pokazali bilety i znaleźli wolne miejsca w jednym

ze środkowych rzędów. Sala wydawała się bardzo ciasna, a

wielki, panoramiczny ekran zajmował całą frontową ścianę,

potęgując wrażenie małości.

– Tato, a kiedy byłeś pierwszy raz w kinie? – zadała pytanie

Julia, machając nóżkami zwisającymi z kinowego fotela. W

jej zachowaniu widać było zniecierpliwienie i oczekiwanie na

rozpoczęcie seansu

48


– Miałem jakoś niecałe dziesięć lat i to była pierwsza część

Indiany Jonesa – powiedział po krótkim zastanowieniu.

– Serio byłeś w kinie na „Poszukiwaczach zaginionej Arki”? –

z niedowierzaniem w głosie zapytał Michał.

– Tak. I to chyba był pierwszy seans, jaki tam grali, to był

chyba 1985 rok – w głosie ojca słychać było nutkę dumy, że

mógł uczestniczyć w takim wydarzeniu.

– A ty, Michał? Kiedy byłeś pierwszy raz w kinie? – Julia

spojrzała na brata.

– Dokładnie 27 kwietnia 2001 roku.

– Skąd to tak pamiętasz? Miałeś wtedy pięć lat. – Ojciec

spojrzał na Michała ze zdziwioną miną. Jego twarz wyrażała

po trochu podziw i wątpliwość, czy to na pewno prawda.

– Bo to było „W pustyni i w puszczy” i od tamtego dnia

nigdy nie wynudziłem się bardziej – Michał spojrzał na ojca,

a w jego głosie słychać było rozczarowanie.

– A wiesz, że to był ostatni seans, jaki grali w „Wawelu”? –

podpytał ojciec.

– Wiem, bo po tym jednym jedynym razie tam, zawsze

później jeździliśmy gdzieś do Rybnika.

– Czyli tato był na pierwszym seansie, a ty na ostatnim? –

zapytała dziewczynka.

– Na to wygląda! - powiedział ojciec.

– O nie, oby się nie okazało, że to też jest ostatni seans! –

Julkę ogarnęło urocze, dziecięce przerażenie.

Ojciec ze starszym bratem zaczęli się śmiać, po czym Michał

powiedział:

– To jest pierwszy seans! Pierwszy seans od otwarcia kin! –

wyjaśnił. – No, przynajmniej tego otwarcia – dodał

przekornie, poniekąd sam do siebie.

49


W tym momencie wszyscy zamilknęli, ponieważ na ekranie

pojawił się obraz. Kolaż filmowy, złożony z kultowych

filmowych scen, przypomniał widzom zebranym na sali, jak

wiele emocji daje kino. Po krótkim wstępie nadszedł czas na

start pierwszego filmu granego w tym roku po długim

okresie zamknięcia i obostrzeń – „Trolli 2”.

Ani ojciec, ani Michał nie byli do końca zainteresowani

filmem, na który się wybrali. Zależało im tylko, aby to Julka

miała frajdę z seansu, dlatego wybrali coś, co będzie

odpowiednie dla siedmiolatki. Żaden z nich nie zdawał sobie

sprawy, że ta konkretna wizyta w kinie okaże się dla

wszystkich wyjątkowa.

„Trolle 2”, ech, chyba wolałbym już „W pustyni i w puszczy”

pomyślał Michał. W tym samym momencie jego ojciec,

ogarnięty wspomnieniami, planował po raz kolejny obejrzeć

„Poszukiwaczy zaginionej Arki”, ponieważ żywił do tego

filmu ogromny sentyment.

„Trolle 2” trwały w najlepsze, dopóki w jednym momencie

nastał wstrząs. Początkowo podłoga zaczęła lekko drgać,

jednak wraz ze wzrostem intensywności, obraz na ekranie

zaczął się rozmazywać. Michał spojrzał na ojca. Pomiędzy

nimi wciąż siedziała niewzruszona Julka, pochylona lekko w

stronę ekranu i kompletnie zapatrzona w akcję. Wydawało

się, że świat dla niej nie istniał.

50


– Co się dzieje? – zapytał Michał, gorączkowo rozglądając się

po sali. Nikt oprócz niego nie wyrażał zainteresowania tym

wszystkim. Wszyscy, od najmłodszych dzieciaków, po

najstarszych rodziców i dziadków, jak jeden mąż, patrzyli na

ekran. Ojciec Michała siedział w fotelu z założonymi rękami

i najpewniej spał. Przynajmniej tak można było wnioskować

po zamkniętych oczach i cichym pochrapywaniu.

– Julka? – nieśmiało odezwał się Michał i potrząsnął

ramieniem siostry. Nie zareagowała, dalej wpatrując się w

„Trolle 2” jak zaczarowana. Kątem oka dostrzegł jednak, że

ktoś idzie w kierunku wyjścia. Zauważył tylko wędrujące

nogi w pantoflach na obcasie i ciemną spódnicę do kolan.

Nogi opuszczały salę.

Jakaś kobieta też zareagowała? Pójdę zobaczyć, czy na zewnątrz

ktoś coś wie.

Pomału przeciskał się pomiędzy fotelami i kolanami ludzi,

którzy siedzieli w dalszej części ich rzędu. Nie widział już

„tajemniczych nóg”. Żadna z osób na sali nawet nie

przechyliła głowy, aby lepiej widzieć ekran, nie wstała, nie

próbowała go przepuścić. Zupełnie, jakby go tam nie było.

Kiedy wreszcie wydostał się z miejsca, czym prędzej ruszył

do drzwi sali, wspinając się co dwa schodki. Dosłownie

wypadł na zewnątrz i zamarł. Korytarz ani trochę nie

przypominał tego, na którym przed kilkudziesięcioma

minutami stał i czekał z Julką na ojca. Nic nie wyglądało tak

samo. W dalszej części holu ktoś grał w bilard, a przy stoisku

handlowym piętrzyły się grupki dzieciaków. Kątem oka

dostrzegł też niewielką wypożyczalnię kaset wideo.

51


Oszołomiony nie potrafił zrobić kroku. Dopiero, gdy

podszedł do niego nieznajomy mężczyzna i zapytał, po co

mu maseczka na twarzy, Michał otrząsnął się z szoku, ale nie

powiedział ani słowa.

Nie potrafił znaleźć racjonalnego wyjaśnienia na to, co

właśnie się dzieje. Gdzie jest? Kojarzy to miejsce, ale nie jest

pewny, skąd. Jak się tutaj znalazł? Przecież nie mógł…

przenieść się w czasie? To niedorzeczne. I niemożliwe.

Niepewnym krokiem podszedł do stoiska z gazetami i

zerknął na „Nowiny Wodzisławskie”. Data: 25 kwietnia 2001.

W jego głowie znowu zaczęły kłębić się myśli. Poczuł, że

zaczyna panikować, dlatego szybko znalazł wyjście z

budynku, aby zaczerpnąć świeżego powietrza.

Kiedy wyszedł na zewnątrz, przeżył kolejny szok. To nie był

budynek, do którego wchodził. Zamiast nowo postawionego

centrum kultury „Feniks”, wyszedł ze… “Świeżyzny”? Tylko

to nie był market, jaki znał. Wszystko wokół było podobne, z

tą różnicą, że szyld nad wejściem – bocznym wejściem,

którego nie pamięta – informował o tym, że jest w kinie

„Wawel”.

To niemożliwe.

Postanowił nie rozglądać się dalej, tylko wrócić i odnaleźć

ojca. Wbiegł z powrotem do holu, w którym dalej tłoczyli się

ludzie, najpewniej w oczekiwaniu na seans. Minął stoisko z

gazetami, jeszcze raz z niepokojem zerkając na daty. Nic się

nie zmieniło. Wśród tłumu ludzi pod salą kinową dostrzegł

te nogi.

52


Uznał, że to nie może być przypadek, dlatego

zdeterminowany postanowił podążać za nimi. Spróbował

więc wrócić na salę, z której wyszedł, ale po drodze został

zatrzymany przez biletera.

– Bilet?

– Chwileczkę – Michał zaczął gorączkowo sprawdzać

kieszenie w poszukiwaniu telefonu, na którym miał kupione

bilety na „Trolle 2” w formie elektronicznej. Kiedy odnalazł

urządzenie, szybko pokazał bilet na ekranie. Mężczyzna

przed wejściem na salę spojrzał na niego podejrzanie.

– To nie jest bilet.

– Proszę zeskanować, tutaj jest kod.

– Bilety są papierowe, proszę pana – mina biletera i jego

nerwowy śmiech wskazywały, że uznał Michała za wariata.

A więc to prawda.

– Przepraszam, tak, to tylko, eee, tylko zdjęcie, już kupuję

bilet – powiedział nerwowo Michał i obrócił się na pięcie.

Rozejrzał się w poszukiwaniu kasy. Szybkim krokiem ruszył

w kierunku kobiety przy okienku.

– Poproszę bilet.

– Na jaki seans?

– Grany w tamtej sali – wskazał palcem na drzwi, przed

którymi stał niedawno spotkany mężczyzna.

– A, to „W pustyni i w puszczy” – kobieta uśmiechnęła się.

To się nie dzieje.

Michał uiścił zapłatę wdzięczny, że od dwudziestu lat

korzysta się z tych samych pieniędzy. Złapał bilet w palce,

pokazał go bileterowi i wszedł na seans.

47


Usiadł w podobnym miejscu do poprzedniego i czekał z

niecierpliwością, aż coś się stanie, ugniatając papier dłoniach.

Zżerała go ciekawość, aby spojrzeć do tygodników z

wystawki na halu i sprawdzić, o czym pisali dwie dekady

temu, ale nie miał na tyle odwagi. Był przerażony i

podekscytowany. Zastanawiał się, jakim cudem przeniósł się

w czasie i czy to w ogóle można nazwać „wycieczką w

czasie”. Przecież poczuł tylko wstrząs, standardowe, ale silne

tąpnięcie, charakterystyczne dla Rydułtów i wielu obszarów

Śląska. Nikt się tym zazwyczaj nie przejmował, o ile nie

powodowało wypadków, uszkodzeń lub strat. To, które

poczuł w „Feniksie” było silniejsze niż zazwyczaj. Ludzie

powinni zareagować, przynajmniej rozejrzeć się wokół

siebie, zapytać pobliskie osoby, czy wszystko w porządku.

Ale nikt nie zwrócił uwagi.

Seans „W pustyni i w puszczy” właśnie się zaczął. Michał z

początku nie potrafił skupić się na filmie, ponieważ miał w

głowie za wiele myśli naraz. Myślał o ojcu i młodszej

siostrze, myślał o tym, czy i jak wróci do swoich czasów oraz

o tym, że ze wszystkich seansów świata, musiał trafić właśnie

na ten, który wspomina najgorzej. Myślał też o nogach. Był

zdenerwowany, czuł ciarki i zaczynał go boleć brzuch z

nerwów. Cały czas miał wrażenie, że coś tutaj nie pasuje. Z

tyłu głowy miał przeświadczenie, że szukanie pomocy u

osób z zewnątrz nie jest najlepszym pomysłem. Wzięliby go

za wariata, to pewne. Z resztą, co miał powiedzieć? Jestem z

przyszłości i szukam tajemniczych nóg? Postanowił, że sam

poszuka rozwiązania po tym, gdy skończy się seans.

Nagle zaczęła ogarniać go niesamowita i niezrozumiała

senność. Siedząc w fotelu, walczył z opadającymi powiekami,

zupełnie jakby ktoś mu nagle wyjął baterie.

54


Tak właśnie działają Staś i Nel. Koszmar.

Kiedy ostatni raz udało mu się delikatnie otworzyć oczy,

zobaczył przed sobą te same kobiece nogi w spódnicy do

kolan.

– To ty – powiedział po cichu i natychmiast zasnął.

Ocknął się i wstał gwałtownie z fotela, jakby siedział na

rozżarzonych węglach. Na ekranie zobaczył napisy końcowe.

Rozejrzał się nerwowo i prawie oniemiał, gdy zorientował

się, że znów jest w „Feniksie”. Po jego lewej siedziała Julka,

śmiejąc się do niego, a miejsce za nią ojciec, który przecierał

oczy.

– Co się stało? – zapytał Michał niepewnie.

– Nic, przespaliście we dwóch cały seans! Śpiochy! – Julka

wydawała się rozbawiona. - A ty gadałeś przez sen! - dodała,

po czym zaczęła śmiać się jeszcze głośniej.

– Co mówiłem?

– A bzdury jakieś. „To się nie dzieje”, „To niemożliwe”,

„Proszę zeskanować kod” i jakieś takie.

Michał nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Otworzył oczy ze

zdziwienia, ale nic więcej nie powiedział. Odwrócił się tylko

w stronę wyjścia i zaczął opuszczać salę wraz z resztą osób.

Julka i tata szli za nim. Wtedy zauważył te nogi. W grupie

ludzi wychodzących z sali, zgromadzonych przy wyjściu.

Nie wiedział, do kogo należały, ale dostrzegł je pomiędzy

ustawionymi w rzędzie dziećmi, trzymającymi za ręce

swoich rodziców. Zmierzały w stronę wyjścia z budynku,

więc nie tracąc czasu, rzucił rodzinie szybkie „Widzimy się

na zewnątrz!” i ruszył ku drzwiom. Przepraszając wszystkich,

usilnie próbował wydostać się z pomieszczenia. Ruszył

wzdłuż holu, prosto do najbliższego wyjścia z „Feniksa”.

55


Wszystkie drzwi po drodze były pozamykane, dlatego

wiedział, że „tajemnicze nogi” nie mogły zboczyć z drogi. Jak

oparzony wyskoczył przed przeszklone drzwi na parking i

rozejrzał się gwałtownie wokół siebie.

Nie zobaczył nikogo na horyzoncie, poza ludźmi

wsiadającymi do samochodów na parkingu. Niemożliwe, aby

już odjechały – był raptem kilka kroków za nimi, a to zbyt

mało czasu, aby dojść do auta, włączyć silnik i odjechać.

Sięgnął do kieszeni i poczuł w niej coś tajemniczego – bilet

na „W pustyni i w puszczy”.

Niemożliwe.

Heksa

56



Zombie są miejscami, które wciąż istnieją, ale to ich faza

schyłkowa. Wciąż ciąży nad nimi fatum. Nikt nie wie jak

długo jeszcze wytrzymają. Tu, na Śląsku, do zombie

można porównać utoplca.

Była to zielonowłosa, zielonoskóra postać

z fajką, rybimi, świecącymi oczami, błonami między

palcami, jedną nogą zakończoną kopytem. Mieszkaniec

stawów, bagien i innych mokradeł. Kiedy było słychać

bulgotanie wody, ludzie mówili, że utoplec wodę na kawę

sobie gotuje. Potrafił się zamienić w jajko, kaczkę, dziecko

taplające się w wodzie. Lubił psoty, np. wciągać kogoś do

wody, ale z drugiej strony podania głoszą, że...

bywał chrzestnym niektórych dzieci.

W gruncie rzeczy nie był zły. Nie należało go jednak

rozgniewać - mogło się to stać, gdy ktoś naplułby do wody

lub klął przy stawie.

58



INTRO

- Wyprowadzacie się.

Przyszli i wygonili. Z dnia na dzień trzeba było spakować manatki.

Potem informacja: kierunek południowy. Można było się nie

zgadzać, ale tylko z samym sobą. Nic nie mieli do gadania. I tak

w 1945 roku wysiedlono ze Lwowa tysiące Polaków wraz z ich

całym życiem, dobytkiem, wszystkimi planami i całą przeszłością,

by budowali nową przyszłość w nowej Polsce. Jechały całe rodziny

i cały ich dobytek. Długie pociągi wyruszyły w długie drogi.

***

Potem w Katowicach co chwilę było słychać podobne rozmowy:

- Czyli ten lokal to się nadaje pod wynajem?

- Tylko to mamy. Wcześniej, racja, Niemcy tu handlowali

częściami zamiennymi do maszyn rolniczych, ale to pan sobie

jakoś poradzi. Swoje sprzęty pan ma, z tego co rozumiem, to się

interes będzie kręcił.

Nikt za bardzo nie narzekał, bo jak to tak? Szewc, piekarz, strażak.

Każdy musiał poddać się woli władzy. Tak też było z jednym

introligatorem. Wraz z rodziną, w wielkich wagonach pociągu,

przywiózł fachowe maszyny z lat 20. XX wieku. Ostre gilotyny,

prasy czyniące cuda z książkami. Istna techniczna magia. I tak się

zaczęło - jeden klient, drugi, biblioteka. Każdy coś miał. A to

książka po babci z odpadającą okładką, a to mapa z Wehrmachtu,

ale cicho sza, nikomu ani słowa, nie wypada. I pewnie niektóre

z tych rzeczy już tam zostały i ciągle czekają w zakładzie przy

ulicy Kościuszki w Katowicach, aż właściciel (teraz chyba z

zaświatów) wróci odebrać swój przedmiot.

60


Dlaczego tego wcześniej nie zrobił? Powody są różne. Bo Basi

trzeba było buciki kupić, a jeden bucik tyle, co ta książka - no

trudno, dziadek się chyba nie obrazi, że ta mapa już do rodziny

nie wróci. A to Władek zapił, zapomniał, że zaniósł ten album, co

to mu żona kazała.

- Weźże wreszcie coś z tym zrób! Tylko straszy tym brzydkim

grzbietem na półce, ani to gościom pokazać, ani co. A i wstyd, że

tak bez szacunku się zdjęcia rodziców, świętej pamięci, ze ślubu

trzyma. Dla nich to był wielki wydatek, żeby na tego fotografa

wysupłać. Tylko czasem mi się tam z tym Alojzem nie umawiaj,

bo ja wiem, że potem zapomnisz, co miałeś zrobić.

No i niestety, Władek poszedł, grzecznie żony posłuchał, ale do

Alojza też wdepnął, bo urodziny trzeba świętować. I to hucznie.

A ten album, to no. No miał po pracy po niego przyjść, ale coś

tam mu wypadło, raz, drugi. Żona potem z innych powodów nie

wytrzymała i Włodka opuściła, sama o albumie zapomniała,

Władek to już raczej złośliwie zapomniał i tyle.

Edek przyniósł atlas do oprawienia, ale zrobił to przed szychtą.

Ostatnią jak się okazało, nie tylko w tym tygodniu, ale i życiu. No

więc i album, i atlas leżą obok mapy, i tych dwudziestu innych

książek, które trafić by mogły do Biura rzeczy znale...znaczy

zagubionych. Albo zostawionych.

Tak już od ponad siedemdziesięciu lat, najpierw ojciec, potem syn

przyjmują spragnionych pomocy i usług klientów. A prasy

i gilotyny działają dokładnie tak samo dobrze, jak na początku

swojej drogi w tym introligatorskim świecie. Dzień po dniu na

każdą naprawę, renowację czy nową okładkę trzeba poświęcić

czas, bo fachowiec nie robi byle jak.

61


Gdy się rozejrzeć, można odnieść wrażenie, że świat się tam

zatrzymał. Kolorowe szyby w drzwiach przywodzą na myśl

witraże, wpuszczające do środka minimalne ilości światła, dające

wrażenie świątynne. Oto kaplica druku. Kaplica miłości do

papieru i książek. Kaplica cierpliwości i precyzji.

W katowickiej kamienicy, gdzie w gabinecie, ze ściany Franciszek

Józef zagląda do szafki z albumem Władka. I panuje niemal

świątynna atmosfera. Czeka się na wiele rzeczy, na odbiór tych

ksiąg wieczystych, tego dyplomu, na wyschnięcie kleju, na

kolejnego klienta. Na tego ostatniego czeka się zawsze najdłużej,

ale każdy cieszy, bo przynosi nowe wyzwanie. I tak już od ponad

siedemdziesięciu lat nasmarowane zawiasy w białych drzwiach

introligatorni czekają na każdy kolejny dzień. Ten świat pomału

odchodzi, ale ciągle przypomina o sobie, gdy jednak szkoda

wyrzucić album, który babcia zostawiła wnukowi. Albo, gdy nagle

na strychu odbywa się wielkie sprzątanie i syn dokona

niesamowitego odkrycia pamiętnika ojca, który dobrze byłoby

zachować dla przyszłych pokoleń. Ale nie tylko wtedy, bo zdarza

się, że w urzędzie miasta ważny człowiek na ważnym stanowisku

potrzebuje ważnego dokumentu, a ten ważny dokument trzeba

ładnie “opakować”.

Wszyscy z nadzieją udają się na wycieczkę po katowickich ulicach,

by trafić pod ten jeden adres z historią. Po śladach wcześniejszych

pokoleń zmierzają do kaplicy kleju, skór i liter. Potem tylko

pchnąć drzwi, grzecznie się przywitać i zwierzyć z problemu.

Gdyby się przysłuchać, można usłyszeć, jak śruba w prasie już się

rozkręca, bo nie może doczekać się kolejnego zadania.

Lotawiec


"GIECECH"

GLIWICKIE

CENTRUM

HANDLOWE


Przez całe lata 80. trwa budowa. Może w końcu między ulicą

1 Maja (kiedyś Bahnhofstrasse, za niedługo Dworcową)

a Zwycięstwa powstanie nowy dom handlowy. Pod koniec

1992 roku Gliwickie Centrum Handlowe zaprasza wszystkich

na zakupy. Każdy znajdzie coś dla siebie. Stoisk handlowych

jest tu mnóstwo. Być może jest ciut drożej niż na pobliskim

targowisku, znanym Balcerku, ale może i jakość jest ciut

lepsza.

Pojawienie się centrum handlowego Forum w 2007 roku, czy

kilka lat później Galerii Katowickiej spowoduje, że “giecech”

(jak go potocznie nazywano) zacznie powoli świecić pustkami.

Zrobi się tu coraz ciszej. Choć nadal będą tu stoiska

z ubraniami, biżuterią, bibelotami, to znikną klienci. Wydaje

się, jakby sklepy ciągle na nich czekały. Czekają też

i sprzedawcy, rozmawiając ze swoimi sąsiadami ze stanowiska

naprzeciwko, popijając kawę, przeglądając gazety lub

przechadzając się w tę i z powrotem.

Ostatnio do mody wraca wiele rzeczy typowych dla lat 90.

oraz przełomu XX i XXI wieku. Chcecie zatopić się w nostalgii

- wystarczy spacer po giecechowych alejkach wśród

kolorowych bluzek, garsonek, garniturów dla Panów, ubranek

dla dzieci, rajstop, biustonoszy, butów, plastikowych zabawek,

radyjek, firan i obrusów. Prawdziwy wehikuł czasu.

Skrzotka

64


ŚMIERĆ

BUDZIKOM

Wirujący kurz. Promienie wpadające przez witrynę. I tykanie. Tak

było w snach.

Natomiast rano nie zadzwonił budzik, było spóźnienie do szkoły,

a potem lanie. Najpierw naprawił ten zepsuty budzik, później

zegarek kolegi, potem stary zegar z kukułką u babci. Oprócz tych

snów, zawsze patrzył z podziwem na ojca, który go inspirował. To

on cierpliwie naprawiał zepsute czasomierze przynoszone przez

klientów. A syn po cichu marzył o tym samym.

***

No i co zrobi? No nic, bo jak? Bateria nie działa, matko zegarowa,

no nie działa! No, no, no, wysil te wskazówki. Jeszcze trochę,

ciągnij! Jedna za drugą! Tylko nie przestaw godziny, bo się

chłopak spóźni. Dajesz, dajesz! Nie da się, no nie da… Może

chociaż ten pieroński telefon mu zadzwoni, może chociaż raz tam

sobie budzik ustawił. Ha, budzik! Jakaś marna podróba, bo gdzie

to ma wskazówki niby, przecież to nawet nie wygląda jak budzik,

ale dobra, niech im będzie.

Nic nie zadzwoniło. Spóźnił się. I to na maturę. Poprawka czeka.

***

Brzęknął dzwonek w drzwiach w zakładzie przy ulicy Pocztowej.

- Dzień dobry - powiedział do pana, który stał za ladą i zerkał

w prawo na jakieś śrubki. Sam zaczął rozglądać się po

pomieszczeniu.

- Dzień dobry, w czym mogę pomóc?

- Naprawia pan zegarki, prawda? Głupie pytanie może, ale już nie

mogę z tym… - wyciągnął go z plecaka i postawił na ladzie - …

z tym budzikiem. Zaspałem przez niego na maturę i na kilka

randek, i na mecz. Da się go jeszcze naprawić? Ja sam nie umiem

skutecznie, jak widać.

- Na pewno coś da się z nim zrobić. Proszę go zostawić,

naprawimy.

65


***

A teraz sobie wyobraź. Miejsce, które wygląda jakby czas tam się

zatrzymał, mimo ciągłego dźwięku tykania zegarów. Tik-tak, tiktak.

Kiedy się zatrzymał? Ciężko stwierdzić. Może 10 lat temu,

może 30, ale to w zasadzie nieważne. Nie wygląd się liczy, a to, co

ma się w środku - jak powtarzają wszyscy. No więc w środku jest

pełno śrubek, śrubeczek wielkości okrucha z bułki, dziwnych

mechanizmów, małych szufladek, większych szuflad,

śrubokrętów, wskazówek zegarowych, dziwna maszyna mylona

z ekspresem do kawy i dużo dźwięków.

Pozornie do siebie podobnych, ale jednak innych. Bo przecież są

duże zegary, które sobą zajmują dużo miejsca, wołając, że to one

tu rządzą. Są też te na rękę, rozwieszone jeden obok drugiego,

grzecznie czekające na chętne nadgarstki osób spragnionych ich

użyteczności i szyku.

I wśród tego tykania coraz mniej dźwięku dzwoneczka przy

drzwiach z roku na rok, z dnia na dzień. Bo albo nie opłaca się

naprawić, albo w galerii szybciej wstawią baterię i jakoś to będzie,

albo zapomnieli o tym miejscu, pokrywając je warstewką kurzu w

swoich głowach.

***

Wystarczyło wprawne oko i ręce

specjalisty, by budzik zaczął działać bez

zarzutu. Tylko chłopak po niego nie

wrócił. Nie wiadomo czy przepadł, czy

zgubił karteczkę z adresem, czy może

zapomniał, bo oprócz problemów

z punktualnością ma problemy z pamięcią.

Nie wiadomo.

66


Biedny budzik stanął z tyłu zakładu i przyglądał się z

zazdrością wszystkim braciom przychodzącym z

ludźmi, którzy potem po nich wracają. Trudno było

przyzwyczaić się do nowej półki, skoro wcześniej

stało się na szafce nocnej, samotnie. A tu trochę

tłoczno, a w nocy strasznie. Jedynie światła z ulicy

wpadają przez szyby. Jest jaśniej niż mogłoby by się

wydawać, że będzie, bo łuny z obecnych lamp

mieszają się z tymi, których już nie ma - to widma

dawnych czasów na Pocztowej, gdy była dłuższa niż

obecnie. Czasem nawet słychać jakieś dawne echo

robót przy wiadukcie budowanym pod koniec

dziewiętnastego wieku, a może i kroki na górze,

chyba Seidenów, do których pierwotnie

należała kamienica.

No i duże zegary na ścianach.

Jak wiadomo, czasomierze

nigdy nie śpią. Strachu jest

więc dwa razy tyle, bo nie da

się uciec w krainę snu. No

chyba, że nastąpi ta straszna

chwila, gdy mechanizm staje.

Wszystkie zegary są

tykającymi świadkami

uciekającego czasu i upadku

światów, które znamy.

I tak minęło kilka lat.

***

Znów przez kilka dni nie

przychodził nikt, oprócz

stałego klienta - pasjonata

starych mechanizmów

zegarowych. Wtem dzwonek

przy drzwiach ożył. Do

zakładu wkroczył chłopak

o wystraszonych oczach.

Wyglądał na zagubionego.

67


Po chwili wahania odezwał się:

- Dzieeeń dobry, ja nie wiem, czy dobrze trafiłem, bo dziadek

mówił, że tu pewnie znajdę. Ja już szukałem, ale no nie ma. To tu

ma pan?

- Dzień dobry, ale przepraszam co mam? Bo chyba nie powiedział

pan o co chodzi.

- A no tak, tak, gdzie ja mam głowę. Bo ja budzika szukam. Te

wszystkie chińskie to o… no rozbić, do niczego się nie nadają.

O, tam za panem, taki niebieski.

- Tak, pewnie, że mam budziki i nie tylko. Ale ten - powiedział

odwracając się, by sięgnąć po budzik - ten to jest akurat

zostawiony przez jednego z klientów i nieodebrany, już… niech no

policzę, dziesięć lat temu? No, tak gdzieś będzie. Nie wiem, czy

mogę go panu dać, może ktoś po niego wróci.

- Ech. - westchnął młody, w tym samym czasie drapiąc się po

głowie z zakłopotaniem - A jakie jeszcze pan ma?

Zegarmistrz przedstawił mu ofertę, ale zawsze coś było nie tak.

- A proszę powiedzieć, ten budzik to dla pana?

- Nooo właśnie nie, to ma być prezent. Dla wiecznej spóźniary

i ona lubi niebieski, więc tak spojrzałem na ten budzik

i pomyślałem, że może jednak by się dało…

- Dziewczyna?

- Yyy tak, znaczy nie, znaczy trochę. Noo, to skomplikowane, ale

na pewno się ucieszy, może przynajmniej na maturę się nie

spóźni. Wtedy zegarmistrz sobie przypomniał.

Wrócił myślami do tamtego, który budzik porzucił

i stwierdził, że to musi być znak. Budzik znajdzie

nowy dom, spełni swoje zadanie, które było mu dane

wcześniej, ale odroczone w czasie.

- A dobrze, niech będzie! Niech pan weźmie ten

budzik i życzy połamania pióra na tej maturze.

Budzik chowany do torby nie mógł doczekać się chwili, kiedy

wyjdzie z zakładu. Czuł się w nim trochę jak w ginącym miejscu.

W miejscu, gdzie czas jednocześnie zwolnił i przyspieszył.

Brakowało mu domu, który wreszcie dostanie.

Lotawiec

68




Herzlich Willkommen in Gleiwitz!

Przystawka

R E S T A U R A C J A H A U S

O B E R S C H L E S I E N

Dziś mieści się tam Urząd Miejski,

ul. Zwycięstwa 21.

P I W I A R N I A K I S S L I N G

Dziś są tam lokale użytkowe,

ul. Zwycięstwa 12.

K A I S E R K R O N E C A F E U N D

R E S T A U R A N T

Potem była tu restauracja Polonia, teraz McDonald’s,

ul. Zwycięstwa 39.


Towarzyszu, czas na

R E S T A U R A C J A P O L O N I A

Danie główne

Przed restauracją na chwilę postawiono stoisko, by na szybko w biegu

zjeść kiełbasę na gorąco lub szaszłyk, dziś McDonald’s,

ul. Zwycięstwa 39.

R E S T A U R A C J A M Y Ś L I W S K A

Dziś Hotel Diament; cieszyła się bardzo dobrą opinią, mimo

stosunkowo wyższych cen,

ul. Zwycięstwa 30.

K A W I A R N I A A G A W A

Dziś drogeria Hebe, kiedyś najsłynniejsza, aby napić się kawy lub

Coca-Coli i zapalić Marlboro,

ul. Zwycięstwa 7.

R E S T A U R A C J A B A G A T E L A

Dziś restauracja IBU Craft Beers; wcześniej Złota Gęś

i hotel Pod Złotą Gęsią,

ul. Jana Matejki 3.


A może

Kawka, rurka z kremem czy pączek?

Deser?

C U K I E R N I A W I S I E N K A

Legendarne na całe miasto pączki, parzona kawa, herbata, rurka

z kremem,

ul. Zwycięstwa 53.

C U K I E R N I A Ś N I E Ż K A

Słynie z tortów okolicznościowych,

ul. Bednarska 5.



O H

C O L E W KA !

Buty noszą wszyscy. Prawie wszyscy. Z bytów bez butów można

wymienić duchy. Takim duchom możemy dziś towarzyszyć,

podglądając ich nocne rozmowy.

- O cholewka! - krzyknął jeden z duszków.

- Co znowu? Czemu klniesz?

- Przepraszam, przepraszam, ale znowu sobie rękę przeszyłem. Ja

nie wiem, jak ten szewc te buty naprawia…

- Aj tam, wprawy ci potrzeba, nauczysz się. - odpowiedział drugi

zerkając za okno w ciemną, nocną przestrzeń Bytomia.

- Ty myślisz, że tych szewców to jest dużo? Albo cholewkarzy? Czy

tych, no, kaletników? - zamyślił się.

Duch szyjący na maszynie zatrzymał pracę i spojrzał na druha.

- Nie wiem, ale chyba niezbyt. Słyszałem, jak pan Jan opowiadał

komuś, że sam miał sześciu uczniów i żaden nie pracuje w tym

zawodzie. I, że tych, no, cholewkarzy, to też tu u nas było kilku

i już ich nie ma. Nawet duchy po nich nie zostały. A co ty tam

robisz?!

Drugi duch właśnie zaplątał się w nici i walczył pod

sufitem, by się z nich oswobodzić. Kolega ruszył mu

na pomoc i po chwili obaj znajdowali się w kłębku

kolorowych skrawków.

- No pięknie, pięknie! Narobimy sobie kłopotów.

Nie dość, że zrobiliśmy bałagan, to jeszcze

zniszczyliśmy nici. Oni się teraz domyślą, że tu

jesteśmy. Nie będziemy mogli już pomagać… Co ja

ze sobą pocznę? Nie chcę wracać na cmentarz.

- Nie panikuj - odpowiedział mu drugi

próbując wywinąć się z pułapki, którą

sam na siebie zastawił. Przy okazji

zahaczył o próbki skór, starą, ponad

stuletnią maszynę, tak zwaną łaciarkę

i strącił jakieś nożyczki. -

O cholewka! O przepraszam.

75


- Dobra, spróbujmy inaczej. Jak na

moje duszne doświadczenie, to

potrzeba nam jeszcze kogoś. Ja umiem

szyć, umiem kleić buty, ale sam się z

tego nie wyplączę, a z tobą widzę to

samo.

Za oknem na Katowickiej przemknął kot, gdzieś w tle

brzęknęła brama, a szewskie duchy usiadły wśród

butów pozostawionych przez klientów i myślały nad

rozwiązaniem swojego problemu. I tak minęły dwie

cenne godziny.

-Ty, a wiesz, że podobno w Częstochowie był taki szewc, co tylko

z rozciągania butów żył? Niesamowite!

- No nie wiedziałem, tak samo jak nie wiem co mamy ze sobą

zrobić.

Za oknem już dniało. Kurz wirował w powietrzu nie robiąc sobie

nic z sytuacji duchów, które nie chciały zostać przyłapane rano

przez właściciela, bo tak jest napisane w duchowym kodeksie:

“Pomagać, ale niewidocznie”. A tu ani nie pomogli, ani nie byli

niewidoczni. Dwie białe plamy wmieszane we wszystkie kolory

nitek ze ścian siedziały ze zwieszonymi głowami.

- Wiem! Będziemy się ciąć!

- Co? Jak? Zgłupiałeś? Przecież my już nie żyjemy, to jak się ciąć?

Chcesz naszą materię ciąć? Zresztą, co to da?

- Oj, głuptasie! Nieprecyzyjnie się wyraziłem. Patrz, widzisz ten

ostry nożyk, którego pan Zenon używa do skóry? Jak dobrze

wymierzymy to ani bardzo nie zniszczymy nici, ani sobie

krzywdy nie zrobimy. Chodź!

Duchy krok po kroczku, a w zasadzie suw po suwie, przesunęły

się do nożyka, który pamiętał jeszcze lata 50. XX wieku, ale wciąż

doskonale się sprawdzał. Powolnymi ruchami nitki puszczały

jedna po drugiej, tak, że jej małe kawałki spadały na podłogę,

a reszta zostawała na szpulce. Po kilku minutach było po

wszystkim. Duchy szybko zwijały nici i odkładały je na miejsca,

żeby zdążyć jeszcze popracować. Musiały się spieszyć, bo świt

nadchodził coraz szybciej.

76


Gdy pechowy duch kończył zszywać torebkę, brzęknęły klucze w

drzwiach. To oznaczało, że czas minął. Pan Zenon wszedł do

zakładu, rozejrzał się wokoło i zaczął pracę. Nic nie wydało mu

się inne niż zostawił poprzedniego dnia.

Bo musicie wiedzieć, że duchy tak naprawdę nie zmieniły nic, nie

zrobiły nic, w nocy nic się nie stało. Chociaż nie, stało się, ale

tylko w międzyświecie. W świecie bebokologii, w miejscu,

którego nie ma, a jednak jest. W tym punkcie, w którym

wszystko, co znamy ginie, a jednak utrzymuje się na powierzchni

łapiąc ostatnie oddechy, wynurzając się z wody, próbując nie

zatonąć. Cierpliwie zdmuchują z siebie kurz i liczą na pamięć o

nich. Czekając na kontynuację i przyszłość dla światów, które

giną.

Lotawiec




Usiądź na jednej z ławek i odetchnij przez

chwilę. To była intensywna wycieczka.

Mamy nadzieję, że spacer po Śląsku nie

zmęczył Cię za bardzo i będziesz jeszcze

kiedyś chciał przejść razem z nami taką

samą trasę.

Powiedz, co podobało Ci się najbardziej?

Zakurzone zegary wybijające różne

godziny? Ostatni seans „W pustyni i w

puszczy”? Duszki reperujące buty?

Smakowite, gliwickie dania? A może jeszcze

coś innego?

DAJ NAM ZNAĆ KONIECZNIE!

80


Czy teraz przechodząc koło małej księgarni

zdecydujesz się wejść do środka?

Chcemy chronić takie miejsca od

zapomnienia, bo to one tworzą atmosferę

miasta. Jego wyjątkowość. Teraz, w czasie

wielkich przemian, ogromnych biurowców

i wiecznego pośpiechu nie zauważa się

drugiego człowieka. Mamy nadzieję, że

pokazałyśmy Ci dobry kierunek.

Uświadomiłyśmy istnienie miejsc, które

może już wkrótce znikną z mapy

bezpowrotnie. A może coś zdecyduje o ich

uratowaniu. Decyzja należy teraz do Ciebie.

Czy zatrzymasz pamięć o mijanych

ginących światach, czy wyrzucisz je z głowy

tak szybko, jak odpowiedzi z ostatniego

egzaminu.

81


Dzięki temu zinowi wsiadłeś do wehikułu

czasu i dowiedziałeś się, jak było kiedyś.

Gdy przewrócisz ostatnią stronę i powrócisz

w XXI wiek nie pozwól, by to wszystko

odeszło w zapomnienie. Usiądź czasem

i pomyśl o duchach, widmach i zombie

w swoim mieście. Nie bój się ich – teraz są

już oswojone. Spróbuj się z nimi

zaprzyjaźnić.

Cieszymy się,

że byłeś z nami.

Wróć jeszcze

kiedyś.

Czekamy.

82






Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!