Create successful ePaper yourself
Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.
numer 6/2021
Redakcja:
Piotr Borkowicz,
Kamil Galus,
Iwo Sadecki,
Patrycja Sikora,
Patryk Zimny
Korekta: Ewelina Krupska, zespół redakcyjny
Oprawa graficzna: Julia Boros
Logo: Jakub Pszoniak
WSTĘP .......................................................................................................................................... 3
POEZJA ..........................................................................................................................................4
Gromadka ......................................................................................................................................... 5
Kamiński ......................................................................................................................................... 10
Kaszuba ........................................................................................................................................... 14
Konarski .......................................................................................................................................... 17
Kotłowski ........................................................................................................................................ 20
Mitek…………… ................................................................................................................................. 25
Puwalska ......................................................................................................................................... 28
Tomaszewski .................................................................................................................................. 31
Wróblewski ..................................................................................................................................... 34
PROZA ..........................................................................................................................................37
Krasny.. ........................................................................................................................................... 38
Kulpa…. ........................................................................................................................................... 43
Parkasiewicz ................................................................................................................................... 48
Poklękowski .................................................................................................................................... 56
Suszczyńska .................................................................................................................................... 60
KRYTYKA .......................................................................................................................................66
Górnicka ......................................................................................................................................... 67
Kujawa. ........................................................................................................................................... 71
Rojek... ............................................................................................................................................ 80
ROZMOWY NA STRONIE ...............................................................................................................95
Kanikuły i kociołki ........................................................................................................................... 96
Rozmowa Kamila Galusa z Patrykiem Kosendą .............................................................................. 96
STRONA WOLNA .........................................................................................................................105
Burzyński ...................................................................................................................................... 106
Czajkowski .................................................................................................................................... 108
Hołody / Sztuczne Fiołki ............................................................................................................... 115
Kodżak. ......................................................................................................................................... 124
Lazurek ......................................................................................................................................... 126
2
Rabiega ......................................................................................................................................... 132
Żmuda. .......................................................................................................................................... 135
3
Nareszcie możemy w offline. Możemy, ale nie musimy odłączać się od linii, być poza nią.
Komutowane tagi: #STACJA #SYSTEM #TEAMS #ZOOM #LIVESTREAM umożliwią
zmniejszenie kosztów ponoszonych przez a) użytkownika; b) czytelnika; c) współuczestnika.
To już koniec postu? Na początek i koniec musi być igiełka. Czy to raz, czy
dwa? Data podania szóstej dawki: CZERWIEC. Przepustowość. Wtłaczanie. Literatura.
Dawkowanie bierne może powodować działania niepożądane. Dlatego dobrze, że zdecydowałxś
się zgłosić za pośrednictwem dedykowanego numeru dostępnego na stronie.
Zeskanuj spis treści, aby otrzymać dodatkowe informacje bezpośrednio na swoje urządzenie
mobilne.
WCZYTUJ SIĘ.
Redakcja Strony Czynnej
4
Tomasz Gromadka
Animator kultury, osoba pisząca, performer, dramaturg. Publikował w „Dialogu”,
„Wakacie”, „Wizjach”. Laureat „Połowu. Poetyckie debiuty 2020”. Członek Grupy
Performatywnej Chłopaki i Stowarzyszenie Pedagogów Teatru. Współtwórca Stołu
Powszechnego w Warszawie. Prowadzi zajęcia „Pisanie co wtorek”.
6
SHITPOET
moje imię
przyjaciółko
pobielone kałem
kąty oka
- wyparcie treści seksualnej
moja forma
przyjacielska
pojemna jak pacha
na imię mi acha
twoja przyjaciółka
forma ku głębi kału
- poparcie treści podmokłej
jego treść: buntem gówna
miodek słów
babą wiersza
7
BYĆ FACETEM
a mama zastawia pułapki:
talerzyk miseczkę
podczas rozładunku warzyw
ale ty uchodzisz z domu na plac
oczywiście że popieram
płeć klasę kolor
i przekraczanie tychże
na magazynie kiść kału
niech pierdolą się inni (tylko osoby
o złym wpływie na mnie)
i świat wolny ale tak samo
dobry a przez dobry
rozumiem dla każdej
gdy fantazjuję o krzywdzeniu kobiet
lecz matka zakłada zastawki
i nie popłyniesz jakbyś
od łokcia do rzęsy
być czuciem a jeśli
narodzić na nowo to dupą
8
ZA ŻYŁ
chce dłonie mieć czyste do krwi
położna w noc masakry
od brudu odpada jej cham
cierpliwie klei go z gnojem
chce oczy mieć puste po krwi
położna w noc masakry
robotę zabrała jej krew
zasiłek położył na skroń
chce oddech mieć krótszy niż krew
położna w noc masakry
dosięga do ziemi po tlen
oddycha wybitą nocą
a noc tak pusta jak krew
oczyszcza ze śmierci chama
urodzisz się znowu ten sam
i oddasz mi moją krew
9
NIE WYUCZYŁAŚ MOICH DŁONI DOTYKANIA
dobrze znasz ten społeczny stan
żyć w wolnym kraju i nie być wolną
zanim skończy się twoje ciało
daj mi wdechu do wrzasku
dam ci litery jak korale różańca
daj mi jedno prawdziwe słowo
dam ci ostatnie słowa syna
rozmiłowanym gardłem do gardła:
ząb w ząb
kał w kał
po nowe albo od nowa
CÓRKĄ
na powierzchni zanika przeszłość
pojawia się po drugiej stronie skóry
ucisk
jak ciemny ślad oddechu
położyłem głowę na kamieniu
położyłem kamień na głowie
gdybyś dzisiaj urodziła nasze dziecko
pokocham je jak nasze
gdy dziś usunę nasze dziecko
pokochaj mnie jak nasze
nie stanie się nic gdy odpuszczę kamień
puszczam głowę
nie ma nic głębszego od spaceru
zamykasz swoje ciało na otwartej przestrzeni
teraz jestem córką
10
Łukasz Kamiński
Rocznik ‘91. Autor książki pod tytułem 1 (Nisza 2019). Publikował m.in. w „Zeszytach
Literackich”, „Czasie Literatury”, „Wizjach” i kilku antologiach. Powyższe
wiersze pochodzą z tomiku 2, który ukaże się w tym roku nakładem Niszy.
11
park wiosny ludów
gdy sienkiewicz przyjechał do kutna
odbył się bal w pałacu gierałty panowie
tańczyli z noblistą panie patrzyły
przez okna gdy przyjedzie tokarczuk
panowie będą sprzątać po paniach jak
psy zlizywać ślady ich obcasów oby
róża patrzyła na mądre i silne kobiety
hoffmanową modrzejewską deotymę
patronki pobliskich ulic oby nigdy
nie nastała dyktatura gileadzka komendant
katolik grzebiący metalem w mojej córce
barcewicza
przystaję przy latarni parkowej
mała biegnie w bok nogą odgarniam kawałek
szkła przypomina mi się fraza z fryza pisał
wiersz o tym parku na lekcjach wychodziliśmy
do ogrodu kładliśmy się na trawie rozdawał
nam tomiki mieliśmy milczeć
aż przyjdzie nam do głowy jakaś mądra
myśl naprawdę mądra milczeliśmy tygodniami
12
łódzka
lampa świecąca jak księżyc
to zapewne przez neon na takiej
lampie siedzi twardowski i gra
z szatanem w scrabble chcę spytać
małą o szkołę ale jak zwykle jest
szybsza pyta mnie o kratery czy wiem
że każdy ma imię jak jej kartki w kratkę
mówi że w tym największym (2000 km)
babcia mogłaby zrobić pomidorową i
wykarmić cały świat lecz koniecznie z kluskami
włoskimi włosy mi się jeżą gdy mówi o
kosmicznym pyle podaje procenty tego tyle
a tyle w końcu wtrącam uwagę o twardowskim
tak słyszałam siedzi na rożku księżyca i karmi
karminem rybki żadnej rewolucji
13
Dominika Kaszuba
Ur. w 1992. Poetka i inżynierka. Debiutowała zbiorem wierszy domy pasywne (nominacja
do nagrody głównej w konkursie im. Jacka Bierezina, wyróżnienie w Złotym
Środku Poezji w Kutnie i nagroda Mały Browar w Browarze za debiut). Wyróżniona
w „Pracowni po debiucie” Biura Literackiego. Wygrywała konkursy
poetyckie, publikowała w czasopismach. Kiedy nie pisze, rysuje kanały i rurki, jest
sanitariatem. Wychowuje dwoje dzieci. Mieszka w Gdyni.
14
strojenie
1.
błogosławieni ci o dobrej pojemności, którzy łatwo napełniają się
wódką i śmiechem, i są odtąd kompletni, pełni – nie brzmią
jękliwie, kiedy się ich uderzy. tyle możemy znać – częstotliwość
drgań od uderzeń.
uderzam cię, kiedy się stroję, bo jesteś czysty,
czystszego w środku nie widziałam nigdy. mówię: daj A.
uderzasz mnie, kiedy się stroisz, bo jestem czysta,
czystszej w środku nie widziałeś nigdy. mówisz: daj A.
2.
dostrajam cię, bo co jest pojedyncze, musi być błędem w systemie,
i jak starsi z mojego plemienia wycinam z języków tłuszcz i inne
wyrazy powszechnego użycia; zostaje: laktoza, performens
i orurowanie. próbuję się porozumieć, więc skąd ten smutek? jakby
w kodzie binarnym chciało się zawrzeć spację, albo pestkę,
w każdym jej stadium i studium.
15
noe
fal nie ma fal nie ma fal
Dawid Podsiadło
I
o czym jest karnawał, jeśli nie o poście? siedzimy rano w kuchni
i myjemy szklanki, to ostatnie światła na bardzo długie lata, nie wiemy
jeszcze o tym. jeszcze nie ma zimno, nie ma ciemno, jeszcze ujdzie
z nas powietrze jak z gumowych baloników. przyjdzie po nas
bóg: nosić, bóg: widzieć.
II
od jak dawna żyjemy w reklamie żarówek? wciąż jest ciemno i nie widać
puenty. jak po sznurku podajemy sobie ciepło, a nasza mowa to znaki
dymne i zasłaniane ogniska, a nasze myśli to opuszczone ambony myśliwskie.
nocą słychać miasta. szumią, choć oswajamy każdą częstotliwość. podchodzą
do gardeł. mienią się, memią i fosforyzują. nic, co zwierzęce, nie jest im obce,
następnym stadiom, przedłużeniom gatunku. jesteś cegłą czy butelką w murze?
przychodzą w snach. każą budować budować budować, chociaż fal nie ma fal nie ma fal.
16
*o gwiazdce
dwunastego dnia świąt mój luby przysłał mi:
dwanaście goździków lśniących,
jedenaście szarotek alpejskich,
dziesięć paproci orlic,
dziewięć jarząbów zwyczajnych,
osiem tojadów lisich,
siedem hektarów lasu,
sześćdziesiąt procent mięczaków słodkowodnych,
pięć tysięcy chrząszczy saproksylicznych,
czterdzieści tysięcy pingwinów magellana,
trzysta żółwi szylkretowych,
dwie małpki
i kuropatwę na gruszy.
będzie z tego węgiel.
17
Maciej Konarski
Ur. w 1983. Jest poetą, laureatem Nagrody Głównej w XXVI Ogólnopolskim Konkursie
Poetyckim im. Jacka Bierezina (2020). Publikował m.in. w „Odrze”, „Ricie
Baum”, „biBLiotece” i almanachu Połów. Poetyckie debiuty 2017 (Stronie Śląskie
2018). Mieszka we Wrocławiu.
18
bielmo
pamiętać, że przy byle okazji patrzyła na wróble
kąpiące się w kałuży. zapomnieć, że kałuża była
na plandece ciężarówki ojca. chwilę później
patrzeć na wapienne ściany. od nich syn człowieczy
mniej niźli reszta odbijał, przedzierał się ku drzwiom.
odżegnywać się od opioidów zamiast obiadu.
niezmiennie oczy. jakby wypatrywały
większych drapieżników.
widno, widniej
oko utkwione w witrynie lombardu,
białko tej ziemi, powieka nie moja. jego ojciec przełożony
przez pochwyt balustrady – to wyrażenie
sprzeciwu albo tylko wyrażenie –
byle słowo wypowiedzieć jak umowę
o oko otwarte na czas określony.
19
przestrzeń negatywna
debiutant w procederze tchu, za mało szczwany
na ten ogrom raniący, choć już nie wzbraniany.
Barańczak, Debiutant w procederze
wpuścić pod powierzchnię, w skórę właściwą,
właściwą miejscom, w których nie chce się być,
w których dano zaciek łączący punkty
od wyjścia do drzwi (dług rośnie).
mieć szum roboczogodzin, miejsce jak front
robót. czynić ziemię poddaną,
namiastkę kształtów w tym, czego brak
(walory spółki zostaną wycenione).
wciągać lub zaciągać ten ogrom powietrza,
odtąd wzbraniany jak debet. machinacje płuc
o innym miejscu, warunkach brzegowych,
w nowym kraju środka. z pogłębieniem koryta,
z pogłębieniem wdechu krtań spłaci czynsz
dialektem z osocza, z woni, z faktury.
20
Maciej Kotłowski
Ur. w 1976 r. w Gdyni. Poeta, malarz. Wydał Czytankę w serii audio-biblioteki „Blizy”
(2009) i zbiór wierszy noc kumania (2011). Autor jednego z komiksów do wierszy
zawartych w antologii Powrót Barbarzyńców i nie (2003). Publikował m.in. w
„Autografie”, „Poboczach”, „Blizie”, „Arteriach”, „Cegle” oraz w magazynach cyfrowych:
„Stronie Czynnej”, „Stonerze Polskim”. Mieszka w Wejherowie.
21
Tranzyt
Czym jest wiersz jak nie pytaniem, na które nie
potrafisz ułożyć wiersza, żeby spał spokojnie. Z czołówką na głowie,
kołdra jest jaskinią, a psie łapy pachną puszczą, a psie gdzie jest
jego miejsce, które utrzymuje w biegu. Chociaż leży zadeklarowany
na pytanie i odpowiedź. Od kiedy brak zasilania, kostka
masła wystawiona z lodówki i noc wystawiona na kostkę
masła w lodówce, tłusty papier ze słońcem i krówką na skraju puszczy.
Jełczeje zmierzch nie dbając, czym jest. Jak nie pytaniem, na które się układa
jak embrion na pędzącej w noc ciężarówce.
Przez ściemnione suburbie, wioski i miasta.
Potomek ze ścian jaskini, która jest kołdrą.
U dołu perspektywy leży spisany.
Na strony wszystkich światów, brokat i kurz roznosi się.
Wiersz zawsze przegrywa, z nim nigdy nie wygrasz.
08 09 20
22
Pytanka
Jakie latarnie dziurkują. Jakie flagi za choinką łysą kłują.
Jakie oczy zakrapia neon. Jakie krople na balustradzie narastają.
Jakie deszcze kiełkują. Jakie dresy nadziane brakiem talii.
Jakie karty wypadają kolekcjonerskie z chipsów.
Jakie figurki superbohaterów położone spać.
Jakie blisko pada cień od skroni. Jakie daleko
rozbicie dzielnicowe i jakie z bliku kapanie
w zalesiony sen. Jaki się skrada ultramarynowy kot
na grdykę, co się porusza od łyków. Jaki dym smaruje
mechanizm. Jakie domki krążą po orbicie, a razem z nimi jaki,
niewiadomo kto, na jakie się rzeczy pisze.
19 11 20
23
Psanie
Potrzebny mi pies do spania. Duży,
włochaty i kolorowy, łańcuchowy pies do spania
jak piec. Jak pies, kiedy leżę sam pod kocem,
w ciemną noc. Słucham jak pojękują inne
psy ze swoimi psami. Potrzebny mi
pies do spania. Kiedy skamlę sam ze sobą,
a mógłbym wtulony w uszy, wąchać lato i orzechy,
pod nocą zimną jak nie ogrzewana słońcem buda.
Skrzypię słowami, że potrzebny mi pies do spania,
jak świerszcz w budzie pomiędzy deskami. Co zatli się
cykaniem, przed tym, że zostanę
całkiem nie wystarczający do upilnowania
skradzionego na chwilę ciała. Zanim odda się
na nie pożyczanie całkiem resztka merdania.
Potrzebny mi pies do spania. Szarik, Łajka,
Burek, Zorka, Drako zanim mnie przygarną
do swojego spania.
23 11 20
24
Całun reklamowy
Baner usług pogrzebowych wypłowiał od miasta i słońca
do jasnej kości. Stał się nieczytelny numer kontaktowy i adres.
Za to z metalowych oczek rdzewieje osocze.
Odkąd zaczęło przemierzać płachtę,
mapką z krwi wyznacza namiary. Coraz trudniej trafić do obiektu usług.
Coraz mniej widoczny ale pewne, że istniał. Ze swoją ofertą
o długiej tradycji, trzymał się na czarno drukowanych liter.
Teraz go puściły, łopocze swobodnie.
20 02 21
25
Marta Mitek
Mazowszanka. Rozmaite teksty publikowała m.in. w „Dwutygodniku”, „Piśmie”, „Fabulariach”,
„Drobiazgach”, magazynie „G’RLS”, zinach „Girls to the front” i „Krzak
Papier”.
26
siatko wsparcia
czego potrzebuje sparzenie?
palców przez miąższ i skórkę:
niech ta skóra zgaśnie,
niech nie myśli, że jest gotowa
otulamy się poliestrem,
by zagrzać środek na dwieście lat.
język rozłoży się szybciej, więc
pozwól, że teraz to powiem
jesteś światełkiem
strach zbija strach, będziemy miały o czym opowiadać
na kolejnych spotkaniach. kapie. dźwięk powiadomień
kroplówka dostarcza: przejmują nas kliki
nie zapominaj, żeby świecić (ale mi się nie chce)
gdzie nie chodzić, a kiedy uśmiechać
zapisz jako
jasnowidzenie
27
licytacje
co jest w naszym interesie?
praca/przetwarzanie/nie powiem
szkolenie na to nie istnieje,
w planach poparzenie wodą
(jeśli w ogóle będzie woda)
polanie mlekiem,
wypalenie twarzy
poczuj tył głowy
wszystko, by wydobrzeć
28
Agata Puwalska
Autorka wierszy, m. in. do debiutanckiego tomu haka!, który ukazał się w Biurze
Literackim w marcu tego roku oraz do projektu pod roboczym tytułem PARANOIA
BEBOP. Publikuje. Mieszka w Węgrzcach pod Krakowem.
29
cowboy bebop i pusta ściana
musi ochronić to co nadal ma przeczekać na kacu
niewygodny moment z oczami utkwionymi w całkiem
inną stronę – nieporozumienie przechodzi w regułę
puma wciąż śledzi małpa poszła do nieba
w przeciwnym kierunku (zawsze tak źle oznaczają)
nadal nie ma ruchu i nie można mówić w żadnym
czasie przyszłym gdy na wizji pauza poza „tym”
czas nie istnieje (to wiele ułatwia)
cowboy bebop nie ma siły
żeby dobrze wykonać
zadanie umieścić działanie w utylitarnym wywołać
skutek który według innych waży który liczy się
w świecie nie tylko w umyśle który przekona cowboya
że czas jest po jego stronie wyciśnięty do granic cowboy
bebop nie może okazać słabości zresztą nie wypada
– tak go uczono – więc uciekając do przodu chce zgubić
wrażliwość chociaż nie ma siły do końca jest silny a jednak
czasem nie uchodzi nic poza obnażaniem
30
cowboy bebop prosi o wróżbę (dyskretnie)
rzadko prosi ale tym razem szczerze i bardzo
potrzebuje jakiegoś znaku by przetworzyć i przetrwać
nowe zaraz zdarzenie a cowboy bebop nie domyśla się jakie
więc potrzebuje wskazówki sugestii choćby mrugnięcia
gdy wszystko upada jeszcze zdąży postawić się
do pionu strącić z siebie plakietki odznaki medale (za dobrą
służbę i nijaki chód) przeskoczyć ograniczenia (cudze nie własne
te dawno pokonał) oczyścić z pozorów dać się porwać i
ponieść – wali zbyt mocno żeby się uchylić
31
Błażej Tomaszewski
Rocznik 1993. Pisywał tu i ówdzie. Mieszka w Poznaniu.
32
zabezpieczenia antypirackie
zgrywam krew na verbatimach
kupiłem od ruskich za kilka złotych zębów
zator w żyle zwrot towaru spod lady
ląduję w cederomie
laser lustruje dłonie
ale został zachwyt
że te stare płyty
jeszcze można
odtworzyć
ładunek
dotyk umyka w syk pustych wnęk
pręgi na ciele gęstnieją z każdą chwilą
kupuję kapsułki z kapsaicyną
kopiuję ampułki z amoniakiem
przecinam mięso halaal nożem do ryb
rozbijam głowę tłuczkiem do schabu
i wchodzę w światłowody dłoni
teraz zwolni internet
nie było
pamięć – gwarant dochodu minimalnego
explosion na sony ericssonie i crazy frog na tapecie
mieszkanie z widokiem na kanę galilejską
nie było tego czego i teraz nie ma
zostań nie idź nigdzie
33
chłód
odtwarzam i nadpisuję rysy na windows media playerze
odtwarzam głęboki błękit i już nie wiem czy to kadry płótno czy flaga
te rysy na oknie one coś znaczą
gotują się w trosce o kształt fal dźwiękowych
może to tylko efekt halo jarzeniówki w zaparowanych szkłach
zostają szczeliny
szczerzą rozstaje
gdzieś stoimy i gdzieś idziemy
waruj
albo: mój prywatny trainspotting
karmiliśmy bezpańskie jamniki i one szły potem za nami
na puste perony
kolega kiedyś kopnął jednego w pysk
pies już nigdy potem nie szczeknął
brakło kasy na heroinę
psy były za darmo
34
Grzegorz Wróblewski
Ur. w 1962 w Gdańsku, w latach 1966-1985 mieszkał w Warszawie na Dolnym Mokotowie,
od 1985 w Kopenhadze. Ostatnio wydał książki: „Cindys Vugge” (Kopenhaga,
2016), „Zero Visibility” (Los Angeles, 2017), „Hansenovic vana”
(Brno/Czechy, 2018), „Choroba Morgellonów” (2018), „Implanty” (2018), „Miejsca
styku” (2018), „Pani Sześć Gier” (2019), „Runy lunarne” (2019), „Tora! Tora! Tora!”
(2020).
35
PIJANY MĘDRZEC WSPOMINAJĄCY
STARE, DOBRE CZASY
Ludzie inteligentni nigdy się
nie nudzą.
Zawsze zasypiałem zaraz po zachodzie
słońca.
Gdzie podziali się sprzedawcy
wiklinowych koszy i lepów
na muchy?
Miałem dwa wspaniałe konie,
a potem pozostał mi kot.
Chciałem zostać
połykaczem ognia albo być siłaczem
w objazdowym cyrku.
Ale trzeba było przeżyć zięcia i dwie
nudne wojny.
Brakuje mi wiejskich głupków
w źle skrojonych garniturach.
Czy ktoś jeszcze zbiera szmaty
i puste słoiki? Wszystko to przestało
istnieć… Będę autorytetem
w zaświatach.
36
DALEKA PODRÓŻ
Gdzie się przez te lata
podziewałeś?
Czy miałeś dużo nieślubnych
dzieci?
Kto podawał ci pieczone
ptaki?
Żebym to ja wiedział…
Żebym tylko wiedział.
CZŁOWIEK, KTÓRY USYPIAŁ
Z USTAMI PEŁNYMI FIG
Czyżby nad ranem
zmuszono go
do rozwodu?
Przecież figi posiadają
olbrzymie ilości
obniżającego
ciśnienie
potasu.
37
Karolina Krasny
Urodzona w 1999 r. Studiuje architekturę i dziennikarstwo. Pisze, rysuje, bawi się
w grafikę. Ma psa Rufusa.
39
Strefy
0
Z racji uściśleń zezwolono mi podzielić świat, co by nam było jaśniej i prościej. Mam to
na piśmie i z małą pieczątką, mam to od ludzi, którym wiele w życiu wolno, od posiadaczy
żon w koczkach i jawnych wyznawców fluidu, koloru norweski malachit, nadludzi z
kawałka kauczuku.
Strefa łba
Rozkłada się koc w kratę oprószony trawą, pragnącą słońca bardziej niż dup, obcych,
płaskich, ważących po pół stulecia (każda). Dulda się Nestea i szampan bez korka, pachnący
gliną i korą ze świerka, o smaku asfaltu, metalu i deszczu. A potem wspomina się
młodość. Puszkę tuńczyka wsuniętą na moście, po której zostało im tylko ziazi, bo
wieczka z metalu, a młodzi tak szybcy. I głodni. Wracanie do klatek słonego języka, w
który się wgryźli oboma zębami, mimo, że był taki obcy, i do beknięcia z gatunku tych
sennych odrodzonego na gruncie czekania (bo nigdy nie wiesz, czy on zamknął oczy, a
tak go kochasz, że musisz je zamknąć ostatnia). Gdzieś przeczytałaś że w śnie ciężej
umrzeć. Tu się rozwleka, długie, z kropką i cofnięte, godziny, wyświetlone, Drive In Theater
ulicznych poetów stworzonych dla wyższych kolejek. Strefa łba jest najdalej, więc
pół godziny trajką a dalej już nie ma po co.
Strefa czynu
O 8:30 grasz w siatę, wybrany przed ksywą baleron i nowym bucikiem na rzepy. To, co
masz w głowie to odbicie kuli, miękkiej, wielkości globusa, nie myśląc przy tym, że trafisz
w Atlantyk; a ty tak kochasz campari na plaży i zapach skóry po dwóch dniach na
słońcu. Raz na czas dolnym, bo możesz i umiesz. Sztachasz się kurzem, poliestrem i śliną
kapiącą ze ścian soft brzoskwinia; i żujesz pas orbit, do końca, aż zacznie smakować jak
kawał opony rozpierdolonej nad Morskim Okiem, dziękując Bogu, że tu się nie kończy
(nic).
Strefa II
Gdy poprosisz noworodka
— Czy narysujesz mi strefę II?
40
to zawsze ci machnie kwadrat bez tła, najczęściej niebieski lub granat, ważne, że nigdy
nic więcej. To pół sekundy przed końcem. Widzisz kolorki wątroby, słyszysz sąsiada,
czujesz smak szkła na balkonie. Spotykasz coś z ciała na drodze donikąd i nie ma chuja,
że coś was rozdzieli; robisz zdjęcie, odbitkę w skórzanej rameczce, nieuwzględnienie w
sobotnich porządkach. To wybielanie nie znając koloru.
Jesteś ostatnim impulsem w układzie, i ktoś tam ci szepcze, że on, ten układ, to drzewo
przy wejściu do parku, przy którym tak lubisz pić colę.
Strefa I
Jest blisko na tyle, że w sumie to nie ma, coś w stylu: ty zataczasz koła, a ona jest tuż za
rogiem, coś: ja nigdy nie byłem tu pierwszy. Podobno pije się tam tylko wrzątek. Upleć
warkocz z mąki, pragnień i niewiedzy, ważne, żeby był sztywny, a z nim łeb dziewczynki
o skórze pearl – arctic.
— W czy mogę pomóc?
— Dzień dobry, ja w sprawię I strefy.
I ona ci powie, że bardzo by chciała, ale dopóki jest czas i percepcja to figa, mak i brak
wstępu.
A żeby mieć pewność zatrudniona konia, który był szklany i musiał zejść z nieba. Ma pozwolenie
wyrwać wszystkie rzęsy: wolno i jedna po drugiej.
41
Masz tylko siedem żyć
Ja, syn boga z linii pośpiesznej, bezpośredniej, daję ci moc poruszania się i przemieszczania
(ciała) z punktu A do B. Mówię do ciebie zza ściany grubości 10 w kolorze
2.1, tej między twoim kiblem a wielką wanną dla trojga, pełną piany i kuleczek masujących
obce lędźwie. Łazienka jest duża i ładna, ciała scalone i zbite, leżące, nad każdą komódką
zawisł kawał tkanki. Wolność tomku w obcym domku, wizja setki gołych pań? w
rozciągniętej skórze (na cześć ściąganych ust, pośladków i fiszbin) nie powinna cię odrzucać.
Mamy czas tiuli i jawnych sutków, wolnych sądów, soków z aronii w słoikach bez
denek. Dałabyś trzy dyszki za klopsiki plus nakrętkę? Siedzisz prosto, masz body i białe
buty, mówisz, że złamanego grosza być za nie nie dała, no i ja ci wierzę, trzeba być jebniętym,
żeby łamać grosz na pół.
Bujasz się jak miedziak w pralce, jak chory w zakładzie, jak chomik w układzie zamkniętym
(lipiec, ogród doświadczeń, to jedno mokre dziecko w wielkim kołowrotku. a za
nim pacierz i matka, na klęczkach, żeby mu się nie zachciało zeszczać się ze szczęścia, bo
więcej z nim w krzaki nie pójdzie).
Ja, syn boga z wosku i ciała, nakazuje, nie możesz pójść dalej niż koniec balkonu. Pytasz,
gdzie jest sens, wyjaśnię ci go matematycznie.
— Funkcji może być wiele (homograficzna = dwóch funkcjonariuszy). I mogą sobie dążyć
gdzie chcą, do nieskończoności, na obczyznę, do chłopca w T-shircie lascote. No i
chuj, niech sobie dążą, bo tu wchodzę ja, syn, z regułą de l'Hospitala w zębach i granicami
pod pachą. Siedzisz prosto, masz dżins i jeszcze pół piwa, i tylko patrzysz, jak wykres
leci leci leci i znika, za chmurą z mokrego już petka.
A potem znów wrzucasz chusteczkę, jak gdyby nic, do bębna, pierzesz pięć stringów w
jej szczątkach i suszysz skarpety z osocza. Ładny ten golf jest, skąd masz?, to tylko cel,
żeby święcić środki, rzucasz składając suszarkę.
W życiu średnio raz przyczynisz się do śmierci, np. spuszczając zupę, za którą jeden na
dziesięć dałby się posiekać, albo siekając jednego na dziesięć, albo rodząc typa, który
zrobi to za ciebie. Dasz mu dziubek i piwne oczy, tata trzy fałdki i ten gen mordercy,
zimną krew, może i błękitną, niezbadane są wyroki, niezbadane i dziwne.
42
Córeczko od siedmiu skurczy, pamiętaj żeby nie chodzić na boso, i o tym zamku pod szyją,
żeby był zawsze przy brodzie. Wyobraźni obcych panów nie zostawia się obierków,
im się nic nie zostawia, im się serwuje, np. pęk pępków, bioderka, albo ćwierć mięsa z
kością. Pierwszy papieros ma być tylko twój. Daję ci doniczkę żebyś miała za czym kucnąć,
ma kolor śliny i kształt twojej talii, jest duża i ciężka, gliniana, wetknąłem w nią
resztki witrażu pod którym się składa przysięgi. Na przykład te o śmierci, że nikogo już z
nas nie podzieli.
pal ile wlezie, tu rak chodzi wspak
Wspak chodzi rak, tu wlezie, tam wylezie, nic nie trwa wiecznie, niebezpiecznie, jest
wierzyć. Że krzyż się kończy tu, na piątym piętrze.
43
Patryk Kulpa
Urodził się w 1993 r. Filolog, korposzczur. Pisze opowiadania i wiersze. Publikował
w „Rzyradorze”, „Stronie Czynnej”, „Tlenie Literackim” i „Stonerze Polskim”.
44
Tatusisko
Kiedyś tak do niego powiedziałam, jak miałam nie wiem, może pięć czy tam sześć
latek. Wtedy miałam taki okres, że wszystko zdrabniałam. Było śniadanko, pićko, ubranko,
butki, była mamusia i… no właśnie. To był w ogóle taki rodzinny żart z tym zdrabnianiem,
zawsze jak były jakieś zjazdy i zloty co ciocie i babcie przez pół Polski jechały,
żebyśmy na jeden dzień usiedli przy stole i porozmawiali, a potem poobrażali na siebie
w wyniku tych rozmów na kolejny rok. No i na tych zjazdach to kazali mi mówić różne
rzeczy, tak mnie podpuszczali, bo to było takie wiesz urocze. Taka mała dziewczynka,
blondyneczka taka pyzata, słodziutka maleńka nic tylko chodzi i zdrabnia rzeczy. Wszyscy
się śmiali, wszyscy się cieszyli, a ja nie do końca rozumiałam, co się dzieje i nazywałam
to, co widziałam, co mi tam pod nos stawiali. I pokazywali tak na trawę, a ja mówiłam
trawusia, pokazywali na stół, a ja mówiłam stoliczuś, pokazali mi wujka, a ja
mówiłam wujcio. I tak jak już się mieli wszyscy rozchodzić, bo ile tak można siedzieć,
ojciec podszedł żeby mnie wziąć na ręce i wypaliłam z siebie to tatusisko.
To słowo tak zawisło na chwilę w powietrzu, jakaś ciotka się nieśmiało zaśmiała,
bo to przecież nie tak powinno brzmieć, brzmiało jakoś nie tak, źle. Wszyscy to czuli i
rozumieli, że to słowo jakoś atakowało ojca. On wtedy był jeszcze szczupłym i młodym
mężczyzną, to potem dorósł to tego tatusiska. Z biegiem lat przyszła nadwaga i stał się
ociężały, powolny, obolały. Stał się tym tatusiskiem. A to wszystko zaczęło się tego dnia
właśnie, on na początku też ze skrępowaniem się uśmiechał, ale widać było, że go to dotknęło.
Jakby obnażyło jakieś skrywane kompleksy, ukryte słabości. To tatusisko stało
się pokarmem dla wszystkich niepewności, wszystkich braków i wahań, utrat i ubytków,
słabostek i przykrości.
Wtedy jeszcze jako dziecko nie całkiem to byłam wstanie zauważyć, to jak pogrążał
się w tej spirali wmówionej sobie ułomności. Dopiero kiedy wiele lat później, kiedy
już zaczynałam chodzić własnymi ścieżkami nie zważając na zakazy rodziców słyszałem
jak pod nosem mruczał tatusisko, taaak, tatusisko ci pokaże, tatusisko, jeszcze zobaczysz
gówniaro taaa. Stał się nieznośny, kapryśny, miewał humory, z wiekiem coraz częstsze.
Odpowiadał zawsze opryskliwie i chyba to samo mówili o nim inni, poza domem i naszą
rodziną. Kiedyś spotkaliśmy na zakupach jego kolegę z pracy, ojciec się chciał przywitać
i zaczął się zbierać do tego, coś tam burczał niemrawo, podnosił rękę żeby mu zamachać,
45
ale kumpel tylko wykrzywił usta w smutnym grymasie, jakby mu szkoda było, że spotkał
to tatusisko, jakby mu to cały dzień popsuło i tylko uciekł w przeciwną stronę.
Wyobrażałam sobie jak on chodzi sam ulicą i to kogoś szturchnie niby niechcący,
to będzie komuś sapać do ucha w tramwaju, w kolejce do sklepu będzie narzekać, że tak
wolno. Dorósł do tego tatusiska, do własnej karykatury. Objęło go to słowo szponami,
zawładnęło jak jakaś choroba i dyktowało teraz wszystkie jego ruchy. Pijany krzyczał, że
nikt go nie docenia, że wszyscy go zostawili, że był taki obiecujący, a to ja jestem wszystkiemu
winna. Darł się, że chciał mnie kochać i być tatusiem ale sama go odrzuciłam, zamknęłam
dla niego tę drogę, skazałam go na te porażki, na każdą po kolei, jedną za drugą,
że przez to utknął w pracy, że przez to z matką to już nie to samo.
Może to rzeczywiście ja powołałam do życia moje tatusisko, może to ja jestem
wszystkiemu winna? Nie, tak nie można, czemu przyjmuje to wszystko na siebie? Te jego
decyzje, to jego życie, jego głupoty i potknięcia czemu biorę to na swoje barki i próbuję
usprawiedliwiać, odejmuje mu tej odpowiedzialności, a tak nie powinno być, że tylko
przez to jedno słowo, jedno głupie, dziecięce słówko wszystko na mnie. Ta-tu-si-sko.
Sylaby ciężkie jak jego kroki gdy krąży bez celu po domu, jak jego oskarżenia, którymi
mnie codziennie zadręcza.
Nie, mówię sobie, nie wpędzi mnie w córeczostwo, córuńskość, żeby być tylko
w cieniu jego własnej choroby. Nie zrobię z siebie ofiary. Dam opór tej groźbie wykluczenia,
co z każdym jego słowem po mnie sięga, jakby chciała mną zawładnąć i odciąć od
zdrowych zmysłów. Potrzebowałam usłyszeć, że nie muszę iść w jego ślady, że nie muszę
stać się taka ja on. I potrzebowałam mocno się tej myśli trzymać.
46
Zbawcy i zbawiani
Jestem uporządkowany. Biorę witaminy sprowadzane z USA, sprawdzone witaminy,
takie, które zapewniają mi funkcjonowanie organizmu na niezbędnym poziomie,
bo tego właśnie potrzebuję. Wstaję około czwartej trzydzieści, zaczynam swój dzień
wcześnie bo mierzę wysoko. Wielu ludzi sukcesu tak robi. Wiem, bo o tym czytałem.
Biegam codziennie, pięć do siedmiu kilometrów, a trening siłowy zostawiam na wieczór
– głowa mi wtedy odpoczywa. Jem śniadanie. Czas jest dla mnie ważny, więc przyjmuję
ten posiłek w płynie. To najczęściej szejk z dodatkiem płatków owsianych, serwatkowego
białka może jakieś mrożone maliny, tak dla smaku. Pracuję w firmie po dziesięć do
jedenastu godzin dziennie. Znaczy to, że jeśli przyjeżdżam do biura na siódmą rano to
wychodzę nie wcześniej niż o siedemnastej, a często i później. Sukces to praca i wytrwałość.
Zawsze jestem w białej koszuli. Zawsze widać mój zegarek. Po powrocie do domu
słucham podcastów innych ludzi sukcesu. W zeszycie zapisuje wszystko co dziś zrobiłem,
co mógłbym poprawić i co powinienem zrobić jutro. Tak, piszę odręcznie w zeszycie.
Jestem staroświecki i używam drogiego parkera, którego dostałem w prezencie. Potem
trening siłowy, czas na relaks i o dwudziestej drugiej kładę się spać. Sen jest bardzo
ważny. Dlatego nie znoszę koszmarów, wszystko, co ingeruje w mój cykl dobowy jest dla
mnie wrogiem. Sąsiedzi wiedzą, że nie toleruję hałasu.
Ale to, co wydarzyło się tamtej nocy, to nie był zwykły sen, nie wiem czy to w ogóle
był sen. To było zbyt prawdziwe. Mam ambiwalentne podejście do duchowości, mówię
o tym otwarcie. Nie jestem osobą świętobliwą, nie spędzam czasu rozmyślaniu o
jakiejś teologii czy innych listach i pismach. Jednak, gdybym całkiem ignorował tę sferę
życia byłbym głupcem, a głupcem nie jestem. Duchowość idzie równoległym torem do
mojej kariery, tak to widzę. Nie krzywdzę nikogo, żyje zgodnie ze swoim kodeksem moralnym.
Czy jestem autorytetem w dziedzinie etyki? Nie mnie to oceniać, ale nie zdziwiłbym
się gdyby ktoś, na przykład jakaś matka, stawiała mnie jako wzór dla swojego
dziecka. Jestem zadowolony z tego jak żyję.
Więc wtedy gdy obudziło mnie to światło, ten głos, który mnie wołał to wszystko
było takie jak ja. Pachniało zwycięstwem. Było doniosłe. Proste i dobre. Było mi znane,
naturalne. Bez wahania udałem się w stronę tego światła, dałem się prowadzić niebiańskiej
muzyce. Wspinałem się po świetlistych schodach, aż moim oczom ukazała się złota
brama. Przed nią stał uśmiechnięty starzec, którego od razu uznałem za mędrca, bo miał
47
długą zadbaną brodę i jakaś szatę na sobie. Mędrzec przywitał się ze mną powiedział:
„Widać twoje zasługi na ziemskim padole. Nikt nie wątpi w twoją postawę i czynny, bo
wcześnie wstajesz. Dbasz o siebie, słuchasz ludzi sukcesu, sprowadzasz witaminy zza
oceanu. To miejsce jest dla ciebie idealne. Zapraszam cię, to dla nas zaszczyt. Wpisz swoje
imię do naszej księgi, a bramy się przed tobą otworzą”. Po czym wręczył mi do ręki
pióro, parkera takiego jak mój.
Nachyliłem się nad księgą, przyłożyłem pióro do papieru, ale nie mogłem pisać.
Od czego zacząć? Imię, ale jak ono szło? W głowie miałem pustkę, zacząłem się intensywnie
pocić aż pióro zaczęło się nieprzyjemnie ślizgać w dłoni, jakby samo wyczuło, że
ten sukces ze mnie ucieka, że nie ma to dalej sensu więc lepiej spierdalać z ręki nieudacznika.
Nie może być, nie. No nie ma bata, imię, kurwa, jak to szło. Paa? Kaaa? Wuu?
Zacząłem cicho warczeć ze złości. Mędrzec patrzył na mnie z wahaniem. Pióro dalej się
rwało, złapałem je dwiema rękami i złamałem wpół. Nie będzie pizda mnie podważać,
mojego statusu tak tu przy mędrcu. Zacząłem się drzeć, no bo, kuźwa, co jest! Mędrzec
podniósł dłoń i poprosił, żebym przestał. „Dobra, już ten, opanuj się, typie. To chyba
pomyłka, chyba trafisz z powrotem, nie?”. Zanim zdążyłem zaprotestować poczułem
zimny powiew wiatru, miałem wrażenie, że zaczynam unosić się w powietrzu. Jeszcze
kątem oka widziałem jakby starzec wachlował się swoją szatą i mówił coś w stylu „ja
pierdziele, aż się spociłem, co za człowiek. Ale to się mogło źle skończyć, co nie?”. Następne,
co pamiętam to jak obudziłem się w łóżku. Była ósma zero cztery, ja cały zlany
potem. Ciągle w domu. Pierwszy raz zaspałem do firmy. Poszedłem do łazienki i spojrzałem
na siebie w lustrze. Przemyłam twarz wodą i poczułem jak mimowolnie zaczynam
krzyczeć „Piotr kurwaaaa! Piooootr!”.
Do dzisiaj gdy słyszę dzwony kościelne, jakieś religijne pieśni o stawaniu przed
czyimś obliczem mam dreszcze i pocą mi się dłonie.
48
Mateusz Parkasiewicz
Ur. w 1998 r. w Olsztynie – prozaik, publicysta. Mieszka w Krakowie.
49
Chill room (fragment powieści „Zima na stacji Wschód”)
To miała być Europa. Oczywiście, gdy myśląc nad projektem nowego akademika,
pomyślano "Europa", chodziło przede wszystkim o standardy. Takie, jakich nie powstydziliby
się studenci z Berlina, Paryża czy Madrytu. Powstało więc miejsce szyte na miarę.
Zbudowane minimalistycznie – proste kształty, meble z Ikei, białe korytarze, pancerne
drzwi.
Gruby portier imieniem Maksymilian, tuż przed wielkim otwarciem, oprowadził
wszystkich chętnych zamieszkać w tym europejskim domu. Oczywiście, jego europejskość
miała lokować się przede wszystkim w standardach, ale chodziło też o ten krzywy
uśmiech Maksymiliana, kiedy wychwalał nowoczesność obiektu, o panie sprzątaczki,
które zamiast w granatowych sukienkach w białe groszki, plotkowały na papierosie w
siwych, lnianych koszulach, a już najbardziej chodziło w tym wszystkim o zapach – po
wejściu na portiernię studentów witała woń odświeżacza. Witała ich uderzeniem w
nozdrza, mającym oznajmiać, że oto znaleźli się w innym, lepszym świecie.
Wkrótce akademik zapełnił się kolorową młodzieżą. Jeszcze niepewną, jak zdobyć
władzę nad nowo otrzymaną przestrzenią i nieświadomą możliwości, jakie w niej
drzemią, a jakie miała wyzwolić z siebie już w następnych tygodniach, siłą przeznaczenia
i natury własnej. Białe korytarze zaroiły się barwami fryzur i wypełniły rozmowami
– chłopcy i dziewczęta jeszcze niepewnie skracali dystans między sobą, jeszcze nie pierdolili
się po pokojach, jeszcze wszystko było trzymane w ryzach niewinnego początku.
*
Najdonioślej wybrzmiewał język rosyjski – jego użytkownicy, przekonani o swojej
przewadze liczebnej, pierwsi poczuli się pewnie na nowym terytorium. Ciężkie awa i
owa, tłuste jak podsmażane bliny, rozlewało się przez białe korytarze, mijało pokój gościnny
i zasiadywało na oszklonej palarni przed budynkiem. Niekiedy wtórował mu język
ukraiński, nieco bardziej żylasty, przenikający się z nim momentami niczym młodszy
brat – to milknąc ze wstydu, to przekrzykując starszego, ile sił w płucach, to znów mieszając
się z nim w jakiejś sprzeczce nad popielniczką, ustawioną na skrzywionym drucie
– jednym z niewielu reliktów starego świata. Łączyło ich jedno, wspólne, wszystkim
50
znane słowo. Da, bladź, charaszo panimajesz. Nachuj. Paszoł czy piszoł, ale zawsze ty i
zawsze nachuj. Wot i wsio.
O swoją osobną przestrzeń szczególnie dbał hiszpański. Mijając rosyjskie awa
i owa (choć właściwie należy przypuścić, że dla jego użytkowników były one po prostu
słowiańskie), cichnął jakby pogardliwie i z wyższością, po czym niknął już zupełnie, oddalając
się ku wrotom akademika. Później wzmagał się na sile tylko w godzinach wieczornych.
Wtedy to zdobywał akademikowe podziemia, by rozpłynąć się nieco w
szklankach z wódką i sokiem owocowym, zanieść się pieśnią mocnych, iberyjskich sylab
– i po krótkiej chwili znów znikał. Powracał w okolicach piątej nad ranem następnego
dnia, ku utrapieniu Maksymiliana, zasypywanego tonami maili ze skargami na hałas
podczas ciszy nocnej. Stary biedak nie znał żadnego języka, poza paroma słowami po
rosyjsku i angielsku, nie miał więc żadnej mocy ani w tym, ani w jakimkolwiek innym
starciu, jakie miało mu się jeszcze przydarzyć. Patrzył tylko na użytkowników błagalnym
wzrokiem, a usta składały mu się w jedno z niewielu angielskich słów, które zdążył poznać:
„please”. Hiszpański na chwilę milknął, wśród śniadych, błogo obojętnych twarzy,
patrzących po sobie wymownie. Po chwili znowu piszczał i ryczał z mroków podziemi,
niczym potępione dusze prześmiewców.
Język angielski był jak wynajęta służba. Zjawiał się, gdy pilnym uczniom trzeba
było przegonić z podziemi paru imprezowiczów. Lub odwrotnie – gdy horda wciętych
studentów postanawiała posłać nachuj pilnego ucznia z innej strony świata. Taki delikwent
najczęściej szedł prosto na portiernię, gdzie próbował wyłożyć swoje żale po angielsku,
jednak od zakłopotanego, przybitego życiem Maksymiliana słyszał tylko „please”.
I tak – między sacrum a profanum – trwały te podziemia. Między please, be quiet a
fuck off.
Nieraz pomiędzy szarymi poduszkami podziemnych kanap władza znajdowała
puste butelki po wódce marki Soplica. Na nic zdały się tłumaczenia Maksymiliana, jego
próby, by przebić się do studenckich łbów i uświadomić, że on za to dostaje po kieszeni,
bo jego zmiana i jego odpowiedzialność. Drapał się tylko po swojej smętnej łysinie, taszcząc
kolejne wory ze szkłem, w których butle wydzwaniały swój hymn.
Jeśli zaś miałbym mówić o sobie – choć, przyznam szczerze, niezbyt mam na to
ochotę – muszę zaznaczyć, że mówiłem po polsku. Był to wśród mieszkańców język wy-
51
mierający. Poza grupką pojedynczych Polaków, posługiwała się nim lokalna władza, co
nadawało mu, było nie było, dosyć wysoką rangę, a nam – określone przywileje. Poza
tym wszystkim drogi, a raczej wyboje, którymi potoczyło się moje życie, pozostawiły
mnie ze szczątkową znajomością języka ukraińskiego. Ruchy migracyjne zrobiły swoje i
w wieku dwudziestu jeden lat miałem za sobą związek z o dwa lata młodszą Ukrainką.
To dziwne, ośmiomiesięczne zdarzenie, pełne skrajnych i wyblakłych – w obu przypadkach
niezrozumiałych – emocji zapisały mnie w poczet prawie-dwujęzycznych. Zdarzenie
miało na imię Nastia. Pewnego wrześniowego dnia miało mi ono otworzyć portal do
całkiem nowego świata.
Idąc w stronę akademika, spostrzegłem dwóch Wschodniaków, chudych jak
szczapy. Poznałem ich po charakterystycznym "dawaj", jakie wyższy rzucił niższemu, by
go ponaglić. Biegli gdzieś przed siebie, może na wykłady, jakiś alkohol, tak chaotycznie,
jakby bardzo im na czymś zależało. Chłopcy całkowicie oślepli na to, co przed nimi. Jeden
z nich uderzył adidasem w kałużę tak, że echo tąpnięcia odbiło się od betonu akademika.
Zauważyłem ich w ostatniej chwili i ledwie udało mi się uskoczyć. Niższy zahaczył
mnie barkiem, przez co nieomal nie zleciałem ryjem na bruk. Bąknął coś w stylu
„sorry”, po czym poleciał dalej.
- Ej, kurwa! Uważaj! – krzyknąłem za nim, ale wyglądało na to, że o wiele za późno.
*
Wkraczałem w euromury nie inaczej, niż wszyscy – ostrożnie, śledząc kształty
i osobliwości nowego lądu. Maksymilian starał się mówić do mnie po angielsku, ja zaś
potakiwałem, nie chcąc wyprowadzać go z błędu. Ruszyliśmy przez wapienno-białe korytarze,
jaskrawożółte kuchnie i szare klatki schodowe. Zatrzymywaliśmy się przy tym
w szeregu miejsc – mój przewodnik ani razu nie omieszkał zapewnić mnie, jak wielkim
jestem szczęściarzem, że trafiłem na tak nowoczesny, tak europejski o b i e k t.
Na początku zeszliśmy do podziemi. Naprzeciw wielkiej, czarnej plazmy mieścił
się szereg szarych kanap i biurka, przeznaczone rzecz jasna do solidnej nauki. Na ścianie,
obok biblioteczki z niechcianą literaturą, widniało pociągnięcie morską farbą, dla przełamania
bieli ścian, co wydało mi się – nie – co b y ł o po prostu paskudne. Ogólnie rzecz
biorąc, pokój robił wrażenie źle urządzonej poczekalni do dentysty. Chill room, stęknął
portier, próbując się uśmiechnąć. Nie do końca mnie tym przekonał, bo co to za chill,
52
myślałem, gdy jedni będą próbować się uczyć, drudzy oglądać nowy serial Netflixa? Czy
istnieje taki język, w którym się dogadają? Nie wiedziałem, ale puściłem to mimo uszu.
Portier zapewne wie lepiej.
Potem pokazał mi kitchens i corridors. Kuchnie były w gruncie rzeczy zwykłym,
surowym pomieszczeniem – na podłodze błyszczały panele z kremowego drewna, zaś
konstrukcja blatów tworzyła wbijającą się w róg strzałkę, na dziobie której wyrastał
czarny, wypolerowany do połysku czajnik Amica. Przy stole stały plastikowe, żółte krzesła
ze znakiem wodnym jakiejś norweskiej projektantki, których odcień był tak jaskrawy,
że podświetlone słońcem omiatały cały pokój żółtą poświatą. Jedynym elementem,
który naprawdę przykuł moją uwagę była wysoka, czarna tablica; u jej podnóży spoczywała
paczka różnokolorowej kredy. Dwa dni nie miną, pomyślałem, zanim zaczną powstawać
tu gorszące arcydzieła. Maksymilian tymczasem rozpływał się, że meble skandynawskie,
że tu można podgrzać, tam ugotować, pokroić, przysiąść…
W końcu zatrzymaliśmy się na drugim piętrze, gdzie portierzyna wręczył mi klucze
do pokoju 315. Zauważyłem przy tym, że od swoich językowych wysiłków cały się
spocił. Gdy odpowiedziałem polskim „dziękuję”, Maksymilian podskoczył i spojrzał na
mnie zagubiony. Po krótkiej, choć wystarczająco niezręcznej chwili, by ostatecznie pojął
daremność swoich wysiłków, westchnął i pożegnał się smutno, życząc mi miłego dnia.
Zszedł po schodach w stronę portierni, drapiąc się, jak zwykle, w swoją smętną łysinę.
*
Walnąłem się na łóżko. W tej właśnie chwili narodziłem się na nowo.
Powtórne wyjście z łona odebrało mi wszelkie siły. Tym bardziej, że trwało dziewięć
godzin, a towarzyszyły mu smród, zaduch i nieuprzejmość – rzeczy dobrze znany
wszystkim użytkownikom Polskich Kolei Państwowych. Teraz, leżąc na świeżej, białej
pościeli, błogosławiłem ten cud, gapiąc się tępo w sufit, nie ściągając nawet marynarki.
Sufit, ściany – wszystko dookoła było białe, dokładnie jak na sali porodowej, z czujnikiem
dymu na wypadek, gdyby któryś z noworodków zdecydował się coś zapalić albo
53
podpalić. Mimowolnie zaciągnąłem się powietrzem – pachniało świeżym praniem i nowymi
meblami.
Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak powinien wyglądać pokój w akademiku:
niewiele miejsca, dwa łóżka wciśnięte w kąt, szafki i biurka z Ikei. Lampki nad łóżkiem,
lampki przy biurkach, z Ikei. Wszystko, co europejskie, jest z Ikei. Prosta, sterylna forma,
mająca sprawiać wrażenie przestrzeni. W pewnym sensie cały ten akademik był z Ikei,
to znaczy z Europy. I biało, biało jak w psychiatryku, jak w szpitalu. Jak w środku światła.
Pochłonięty myślami nie dostrzegłem, że tuż obok lampy, na drugim końcu pokoju
stoi niski, zgarbiony chłopak.
Garbulec stał i wpatrywał się we mnie ptasim wzrokiem, jakby bardzo chciał, żebym
zauważył jego milczenie. Miał sękaty nos i podłużną, szczurzą twarz, która przez
ten jego garb wyglądała jakby rysowała się na tle jego klatki piersiowej; tę z kolei niewoliła
stara, flanelowa koszula w błękitną kratę. Nie luźniej opinała się na nim jego skóra, w
którą przyroda, tuż przy nosie, wbiła parę podkrążonych oczu. Przyjrzałem się mu
uważnie, od stóp do głowy – przypominał nałogowego onanistę.
- Gwidon - zaświstał.
Zakrztusiłem się.
- Marek.
Zapytałem go jeszcze, co studiuje, choć niespecjalnie mnie to ciekawiło. Mój nowy
współlokator chyba jednak tego nie dostrzegł, bo natychmiast zaczął opowiadać świszczącym
głosem o swoich studiach. Że bioinżynieria medyczna, bo to i tamto, że pochodzi
z jakiegoś Gronkowa na Podhalu i że ogólnie rzecz biorąc, jest bezkonfliktowy. Wstaje
wcześnie i wcześnie zasypia, dlatego jakbym chciał kogoś zaprosić, to żebym mówił, on
wtedy pójdzie się uczyć do podziemi, i wszyscy będą szczęśliwi. Teoretycznie przynajmniej.
On też nie przekonał się do nazwy chill room.
- Bo ja to lubię, jak jest spokój – świszczał – A na studiach to guzik wie, prawda?
- No, raczej, prawda…
54
Nie czekając na pełną odpowiedź, wrócił do notatek. Założył białe słuchawki na czarne,
przylizane włosy. On, Gwidon – onanista z Podhala. Towarzysz mojego nowego życia.
Ze spodni wylewała mu się flanelowa koszula, a ja czułem, że o wiele więcej spotka mnie
w tym miejscu niż w murach mojej nowej uczelni. Nie byłoby mnie tam zresztą, gdyby
nie pewien głupi, choć banalnie prawdziwy przypadek, jaki postawił moje życie na głowie.
No i oczywiście, kurwa, że z niej spadłem. To jednak jest nieco inna historia, a
każda ma swój czas i miejsce – niektórych historii nie można opowiadać kiedy byle. Ona
żyje gdzie indziej, nie tutaj, nie teraz. Teraz zaczynałem na nowo, teraz słońce w zenicie
wpadało do pokoju, tuż przede mną i moim nowym początkiem, i dokładnie tyle mi wystarczyło.
To była historia, której chciałem się dać.
Spojrzałem jeszcze raz na Gwidona. „Guzik wie” – kto tak w ogóle mówi? Głównym
powodem, dla którego Podhalańczyk gościł odtąd w moich myślach, była nadzieja,
że nie będzie mnie budzić w nocy plaskaniem pod kołdrą. Nagłym ruchem wstałem, zebrałem
wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy, by przed ostatnim autobusem, którym zdążałem
na wykłady, zapalić pierwszego papierosa w warunkach nowego, wspaniałego
świata, po czym opuściłem komnatę.
*
Elektroniczny wyświetlacz podpowiadał, że do mojego przystanku zostało pół
godziny. Wirtualna, niebieska kula leniwie wpadała do wypustek, oznaczających kolejne
stacje. Znów spojrzałem na światła blokowisk, myśląc, czy akademik tak samo wchodzi
w nocne życie. Czy też rozsadza swoje kwadratowe ramy, jak robiły to te jaskrawe, majaczące
w oddali światła? I w ogóle, jak przyjęłyby to owe potulne, miłujące spokój garbulce
w rodzaju Gwidona? Pierwsza noc akademików, do których powraca umęczona
brać studencka, pragnąca odreagować swoje stresy i dziwną siłę ciążenia, wynikającą z
ledwie nastu lat na karku, zazwyczaj nie bywa tą z kolędy. Oparłem głowę o szybę i jechałem
dalej. Zostało mi nie więcej niż cztery przystanki.
55
*
Od przystanku w stronę akademika ciągnęła się krótka, asfaltowa droga. Poznałem
ją już pierwszego dnia, przeskakując pomiędzy jej dziurami. Zakręcała w prawo,
ledwie oświetlona przez mdłe, pomarańczowe światło latarni, by zginąć w ciemnościach
za zakrętem. Drzwi autobusu fuknęły, dając sygnał, że oto jestem pozostawiony sam sobie.
Gdzieś w oddali, za ciemnym zakrętem, łupała już ruska popsa.
Bas uderzał, w miarę, jak zbliżałem się do celu, coraz ciężej. Gdy skręciłem w alejkę, przy
której wyrastał wielki, biało-szary akademik, okazało się, że na palarnianej ławce zasiedli
już nowoprzybyli. Chłopcy i dziewczęta odpalali fajkę od fajki, dymiąc i kiepując
wszędzie, gdzie się dało. Między nimi, na drewnianej ławce, musiał stać jakiś głośnik
JBL-a – stamtąd huczała popsa; aż za dobrze dało się ją słyszeć. Podszedłem bliżej – było
ich z pięcioro czy sześcioro, a każde miało na sobie klapki i kolorowe skarpety. Rozmawiali
między sobą po rosyjsku, debatując nad czymś teatralnie i przekrzykując muzykę.
Wysoka, mocno wymalowana laska w różowym szlafroku, próbowała namówić do czegoś
bruneta w czarnym dresie.
- Kiedy, kurwa?
- Jak to, bladź, kiedy? Już, zaraz!
- Ira, ty szo, jobnuta? Nie chcę stąd wylecieć pierwszej nocy.
- Już ty się o to, Władik, nie bój. Do mamy zadzwoń, mama ich wyjaśni.
Towarzystwo rykło śmiechem. Któryś z siedzących podgłośnił muzykę. Rozochocona
ferajna zaczęła śpiewać razem z jakimś rosyjskim popserem o tym, że dziewczyna zablokowała
go na telefonie, a on, biedaczysko, pije z rozpaczy. Ktoś inny puścił w obieg
flaszkę wódki.
- Twój akademik, twoje terytorium! – krzyknął chłopak z kąta palarni, ciągnąc z gwinta.
Przykryci kłębem dymu, kiwając się w takt muzyki, wyglądali jak nocni szamani
jakiegoś pradawnego obrzędu. Kształty kończyn, unoszące się w żywiołowych gestach,
wywoływały jakby ducha wieczoru, to wzlatując w emocjonalnej dyskusji, to opadając w
zrezygnowaniu – bo przecież w taki wesolutki, pijany wieczór nikt jeszcze nie przekonał
nikogo do niczego.
56
Aleksy Poklękowski
Urodzony 17 stycznia 1998 roku w Gdańsku. Student filologii polskiej na Uniwersytecie
Gdańskim. Publikowany w „Stronie Czynnej”. Mieszka w Pelplinie.
57
Pająki
Mamy więc idealny okrąg, zaś na samym jego środku stoi Bazylika Katedralna
– wszyscy jednak nazywamy ją Katedrą. To jej cień wytacza granice naszego miasta, niczym
ogromny zegar słoneczny, którego wskazówka przesuwa się po naszych głowach
każdego kolejnego dnia. Tam, dokąd sięgnie, tam sięga granica tarczy. Nasze miasto odlicza
nam kolejne sekundy, minuty, i godziny – z tego powodu nikt nie nosi u nas zegarków,
czy to na rękach, czy na złotych łańcuszkach. Nie potrzebujemy ich. Mamy nasz
cień. I nasze pająki.
W każdej mądrej księdze można wyczytać, że to cystersi Pelplin i Katedrę zbudowali.
Jednak zdarza się, kiedy wieczory są zimne, a zawsze u nas porywisty wiatr odcina
głosy wtajemniczonych od niechcianych postronnych, że pewne opowieści szeptem wędrują
od najstarszych do najmłodszych. Mówi się więc, że kiedy cystersi setki lat temu
przybyli na tę bagnistą ziemię, to już wtedy przywitał ich cień – Katedra już tam stała
majestatyczna, jedyny stały punkt wśród wiecznie żywych i gnijących moczarów. Czekała
na nich, na pierwszych ludzi, miała już jednak swoich mieszkańców – w jej cieniu kryły
się bowiem pająki. Cystersi byli zdziwieni, nigdy wcześniej nie widzieli takich stworzeń
– z ośmioma odnóżami, ośmioma ślepiami, o różnych kolorach i rozmiarach.
Najmniejsze przeszłyby przez ucho igielne, największe przerastały uszy ludzkie.
Pająki, z tego co udało nam się dosłyszeć i doczytać, z początku bały się tych
dziwnych, ogromnych, dwunożnych stworów, o podwójnej czy potrójnej skórze, potwornie
hałaśliwych. W końcu jednak prawdopodobnie doszło do porozumienia, bowiem
i pająki, i ludzie zostali na miejscu. Ktoś z nas wspomniał kiedyś o odnalezionym (i
podobno zaraz pospiesznie spalonym) odpisie aktu wzajemnej zgody. Inny jednak z nas
mówił coś zupełnie przeciwnego, o bitwach, walkach, podbojach. Nie wiadomo jednak,
jak to naprawdę mogło być. Mądre księgi mówią, że to cystersi Pelplin i Katedrę zbudowali,
zaś o naszych pająkach nie wspominają wcale. Pająki dają nam do zrozumienia, że
tak jest dobrze, że nie ma co zaburzać tego naturalnego porządku.
Cóż innego jednak pozostawało, poza działaniem, jakimkolwiek działaniem, kiedyśmy
zaczęli odkrywać, że poza Pelplinem w ogóle nie ma pająków? Do dziś tego nie
rozumiemy, z początku jednak nasze zaskoczenie było większe od największego nawet
pająka, nazywanego Starym Błażejem, błąkającego się zmęczonym krokiem po Parku
58
Biskupim. Pająki były dla nas naturalne jak śnieg w zimie i niebo w ogniu. Kiedy jednak
zaczęliśmy wyjeżdżać do szkół w Tczewie czy Starogardzie, i kiedy pytaliśmy o tamtejsze
pająki, to spotykaliśmy się z pustymi oczami i pustymi odpowiedziami. Obcy dziwili
się na samo słowo pająk, mielili je w ustach, po czym z niesmakiem wypluwali, jakby
próbowali cukierków anyżowych. Znali komary, osy, pszczoły, ćmy, żaby czy raki, ale na
pająki byli całkiem zamknięci.
Jeszcze inaczej było w Gdańsku, kiedy zaczęliśmy wyjeżdżać na studia. Miasto to
ma podobne drogi do naszych, które zawsze ostatecznie prowadzą na jakiś cmentarz.
Tam jednak po grobach, zamiast cmentarnych pająków, chodzą ślimaki, głównie winniczki.
Dziwiło nas to zjawisko. W Pelplinie bowiem cmentarne pająki są bardzo żywe,
kolorowe – przyjmują barwy szkła rozpalonych zniczy, biegając od jednego do drugiego,
czasami tylko zatrzymując się w pół drogi, aby odnóża z jednej strony mogły stać się
purpurowe lub zielone, z drugiej zaś czerwone lub żółte. Dopiero kiedy braknie dłoni
zapalających znicze, kiedy braknie oczu wyostrzających zacierające się w kamieniu
imiona, wtedy dopiero i cmentarne pająki zamierają. Wciąż żywe, robią się jednak szare
i nieruchome, leniwie ledwie, ledwie się ruszając. W Gdańsku zaś na grobach są winniczki,
zawsze szare i powolne, podobne do tamtejszego nieba, któremu brakuje ognia.
Część z nas sądzi, że brakuje im także naszego cienia. Nie tylko Gdańskowi, ale
i innym pomorskim miastom, miasteczkom i wsiom. Dlatego nie mają pająków, które nie
miałyby się jak chować przed słońcem. Jednak reszta z nas się z tym nie zgadza – w innych
bowiem miejscach nie ma takiego nieba, jak u nas, po cóż więc byłby im cień? Pająki
nie musiałyby się przed niczym kryć. Nigdy jednak nie doszliśmy do tego, czy to wina
cienia, nieba, czy może naszego wiatru.
Albowiem w Pelplinie zawsze wieje. Każdy wędrowiec, któremu udało się do nas
dotrzeć z jakichś dziwnych, dalekich stron, zostawiał tutaj w ofierze swój kapelusz lub
czapkę, które zazwyczaj pierwszym, czasami drugim podmuchem wiatru zmiecione
z głów lądowały na najwyższych gałęziach stojącego przy dworcu dębu. Wiatr wieje
w innych miastach, miasteczkach i wsiach, ale nie taki wiatr – nasz bowiem wędruje nie
tylko po naszej tarczy, ale też wzdłuż niej, wzdłuż granic miasta ruchem kolistym. Ciężko
to dostrzec z perspektywy człowieka czy pająka, ciężko też z lotu ptaka, ale tak jest –
wiatr współpracuje bowiem z cieniem Katedry. Tak jak nasze, i tylko nasze, ogniste niebo.
W innych miejscach niebo potrafi być szare, odstręczające, brudne. Nie posiada od-
59
powiedniego ogniska, takiego jak u nas. Nasze niebo kumuluje się bowiem w szklanym
krzyżu na Górce Papieskiej. Stamtąd zaś dopiero wystrzeliwuje nad miasto, współgra z
wędrującym cieniem, przeciwstawia mu kolory, tak aby wszystko zawsze pozostawało
w harmonii, idealne i niezmienne. Wiemy więc, że niebo zawsze nas obserwuje, że wiatr
nad nami czuwa, że cień za nami kroczy. I jest nam z tym dobrze, naprawdę dobrze.
Wciąż jednak próbujemy dociekać prawdy, na różne sposoby. Przeglądamy stare
archiwa, czytamy dawne księgi, wędrujemy z miejsca na miejsce, i w cieniu, i poza nim.
Pająki przyglądają nam się zdziwione, dając nam do zrozumienia, że ta wiedza nie jest
nam do niczego potrzebna. One już to wiedzą, my nie powinniśmy tym się kłopotać. Powinniśmy
zdać się na ich mądrość. Nie wiem, czy sam bym tego chciał, ale tak pewnie
w końcu postanowimy.
Nie zawsze wędrują z nami, nasze pająki, zawsze jednak w końcu objawiają się
nam, w obcych dla nas i dla nich miejscach, i przypominają że czas wrócić do domu.
Ze szkoły, studiów, pracy, zawsze ten sam jeden powrót. Do wietrznego wiru, do tarczy
z Katedrą pośrodku i do jej cienia, i do ognistego nieba. I do naszych pająków.
60
Natalka Suszczyńska
Autorka opowiadań. W 2019 roku w Korporacji Ha!art ukazała się jej książka Dropie.
61
Agata i zmarli (fragment)
1.
Był taki tydzień, że pół podstawówki zwariowało na punkcie nawiedzonego domu. Plotki
przeskakiwały z klasy do klasy jak wszy z dziecięcych głów. Uderzały znienacka jak
piłka podczas gry w dwa ognie. W nawiedzonym domu znajdował się trup dyndający na
szubienicy, pentagramy narysowane krwią, garnki łomotały, porcelana samoistnie roztrzaskiwała
się o ściany, ktoś widział w środku osobę, która zamiast stóp miała kopyta,
ktoś spojrzał w żółte oczy niezidentyfikowanej bestii. Wersji było wiele, większość szyta
na bieżąco z pomocą zasłyszanych strasznych historii i obejrzanych do połowy horrorów.
Na każdej przerwie pojawiały się aktualizacje dotyczące sytuacji panującej w nawiedzonym
domu. Po nudnych lekcjach było ich szczególnie dużo.
Nie było zgody co do tego, co straszy w domu. Jako że cała podstawówka była zapoznana
z podstawowymi zagrożeniami czyhającymi na ludzi w latach 90., czyli z sektami i z
AIDS, bo dużo się o tym wtedy mówiło, w roli czarnych charakterów chętnie byli obsadzani
sataniści i narkomani (z dzisiejszej perspektywy wiadomo, że sataniści, którzy tną
dzieciom twarze w kratkę lub w linie to bujda, a temat AIDS jest dużo bardziej skomplikowany,
jednak przypominam, że jedyna wiedza, jaką dysponowali wówczas ci, którzy
tak hojnie dzielili się aktualizacjami na temat nawiedzonego domu, pochodziła z podstawówki,
podwórka oraz telewizji). Sataniści i narkomani przerażali i ekscytowali
większość uczniów.
Udało się za to jednoznacznie ustalić, gdzie znajduje się nawiedzony dom. Stał w bardzo
dogodnej lokalizacji, bo przy ulicy Wróbla. A więc odpowiednio blisko, by udać się tam
po lekcjach, nawet w przypadku posiadania szczególnie przywiązanych do zegarka rodziców.
Co szybszym i co odważniejszym udawało się tam też wyskoczyć na długich
przerwach.
Dom był pusty i faktycznie prezentował się dość mrocznie: zbutwiałe deski, dziurawy
dach, wybite okna, w środku kompletna ciemność. Dzieciaki pielgrzymowały na Wróbla
62
grupami, udając przed sobą, że się nie boją, zaglądały do środka i mówiły, że faktycznie:
widzą napisy krwią na ścianach, słyszą tłuczone filiżanki i spodki, a niektórym udało się
nawet wypatrzyć tego trupa, co dynda na stryczku. Niektóre patrzyły przez palce, inne
kamieniały lub uciekały z piskiem. Chłopcy popychali dziewczynki na ogrodzenie, myśląc
pewnie, że śmiesznie by było, gdyby jakiś satanista czy narkoman capnął je za nogę i
wciągnął do środka (co oczywiście nigdy się nie zdarzyło).
Pod koniec tygodnia pojawiła się kolejna plotka: otóż znalazła się jedna odważna, która
weszła do środka domu. I to dziewczyna! Rzekomo spędziła tam z kwadrans, a kiedy
wyszła, powiedziała, że nie widziała nic specjalnego. Podobno wtedy miało miejsce
przesłuchanie przeprowadzone przez tych, którzy pod domem wystawali najczęściej.
– Nie widziałaś pentagramów i 666 na ścianach?
– Nie.
– A jakichś napisów krwią?
– Nie.
– A trupa dyndającego na szubienicy?
– Nie.
– A poltergeista?
– Co to takiego?
– Ten duch, który rzuca przedmiotami.
– A, no to też nie.
– A człowieka z kopytami?
– Nie widziałam tam żadnego człowieka.
– Nawet takiego z jaszczurzymi oczami?
– Nawet takiego z jaszczurzymi oczami.
– A narkomanów? A satanistów?
63
– Nie i nie.
A potem przyszedł weekend, a po nim poniedziałek i nawiedzony dom przestał być tematem
numer jeden, bo ktoś miał nowe adidasy, ktoś dostał PlayStation, a w ogóle to
zbliżał się czas wycieczek szkolnych i to one zaprzątały głowę uczniom podstawówki.
Skończyło się pielgrzymowanie na ulicę Wróbla.
2.
Dziewczyna, która weszła do nawiedzonego domu, nazywała się Agata. Poznałyśmy się
dwa lata później, czyli w zupełnie innej epoce, podczas obozu harcerskiego. Zakolegowałyśmy
się. Podobało mi się, że Agata do wszystkiego podchodzi poważnie, słucha prawdziwej
muzyki, ogląda „Wiadomości”, a do tego nie za bardzo przejmuje się tym, czy ktoś
ją lubi.
–Nie jestem zupą pomidorową, żeby mnie wszyscy lubili – mówiła zawsze, a ja myślałam,
że sama to wymyśliła. Dopiero potem dowiedziałam się, że jednak nie.
Agata interesowała się wydarzeniami ze świata i żywo na nie reagowała. Po obozie dalej
się kolegowałyśmy, co zresztą nie było szczególnie skomplikowane, bo mieszkałyśmy
blisko siebie, nasz rozkład dnia nie obfitował w wydarzenia i dalej trwało lato. Któregoś
dnia przyszła cała we łzach:
– Marek Kotański nie żyje – tak powiedziała.
Ja oczywiście nie miałam pojęcia, kto to jest ten cały Marek Kotański i dlaczego jego
odejście tak ją zasmuciło, ale wstydziłam się zapytać. Niby byłam o rok od niej młodsza,
ale widać było, że nie przystoi tego nie wiedzieć, skoro ludzie, którzy wiedzą, reagują na
jego śmierć w taki sposób. Między jednym chlipnięciem a drugim Agata zasugerowała, że
należy jakoś upamiętnić tego wielkiego człowieka, o którym ja wciąż miałam raczej niewielkie
pojęcie. Ale i tak ochoczo przytaknęłam.
64
Agata powiedziała, że najlepszą formą upamiętnienia Marka Kotańskiego będzie mural.
Zaproponowałam jej, że można wykonać go w mojej piwnicy. I tak miałyśmy w planach
wykorzystanie resztek farby, którą znalazłyśmy na śmietniku, ożywiając trochę wnętrze
i znajdując sobie przy tym jakąś konstruktywną rozrywkę. A o to było trudno, bo choć
wiedziałyśmy na sto procent, z czego już wyrosłyśmy, to, do czego właśnie dorastamy,
nie było jeszcze jasne jak słońce.
Mural powstał tego samego dnia: uśmiechnięty Kotański, oczywiście z wąsem i z kucykiem,
ubrany w T-shirt z napisem MARKOT. Malunek może i naiwny, ale z serca.
Na Kotańskim się jednak nie skończyło. Agata domofonowała do mnie cała we łzach,
z pewną regularnością informując, że na ścianie piwnicy należy upamiętnić kolejną osobę.
– Joe Strummer nie żyje – mówiła, więc malowałyśmy Joego Strummera.
– Nie żyje Kazimierz Dejmek – no i malowałyśmy Dejmka.
– Nina Simone odeszła – ale nie ze ściany mojej piwnicy.
– Już po Katharine Hepburne – i znów chwytałyśmy za pędzle.
Trwało to kilka miesięcy, aż na ścianie pojawiła się niezła gromadka tych, którzy odeszli
między 19 sierpnia 2002 a 29 czerwca 2003 roku.
Czasem wydawało mi się, że Agata nie przeżywa tych wszystkich śmierci tak naprawdę
i z całego serca – że stanowią one raczej pretekst do wykonania muralu. Ale nieładnie
byłoby to sugerować, gdy tak chlipała i smarkała. A czasem myślałam całkiem odwrotnie:
że to ja jestem niedojrzała, bo śmierć tych wielkich ludzi nie robi na mnie dostatecznego
wrażenia.
Któregoś razu Agata powiedziała, że musi mi coś wyznać, ale żebym się z niej nie śmiała.
– Ci zmarli, kiedy ich maluję, przekazują mi różne informacje.
65
– Na przykład jakie?
– Duchowe. Dzięki nim jestem lepszą osobą.
Nie drążyłam. Pierwszy raz usłyszałam z pierwszej ręki o tak głębokim duchowym doświadczeniu
i zbiło mnie to z pantałyku.
Fragment pochodzi z nadchodzącego zina „Sny i pokemony”.
66
krytyka
Karolina Górnicka
Ur. w 1997 r. Studentka filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. Publikowana
w czasopismach „KONTENT”, „Strona Czynna”, „8. Arkusz Odry”, „bi-
BLioteka”. Interesuje się związkami literatury z ekonomią oraz kosmosem.
68
O tym, czy traumę można zeskrobać paznokciem
Niełatwo pisać o poetce, której styl, uznany przez najznamienitszych krytyków literackich,
zyskał miano klarownego dyskursu, za pomocą którego Marta Podgórnik kreuje
niemożliwe światy dostępne na wyciągnięcie ręki. Bogaty dorobek literacki autorki
sprawia, że nie sposób powstrzymać się od formułowania uniwersalnych prawd, tworzenia
porównań i zestawień, poszukiwania szerszej perspektywy. Trzeba to jednak
zrobić – wyrzec się pokusy myślenia perspektywicznego, zdjąć wzrok z horyzontu,
a zamiast tego spojrzeć w dół. Porządek horyzontalny i wertykalny walczą ze sobą
w Zawsze: „W dal, ukochany, bezbrzeżną i siną […]|W dół, ukochany, na przekór hierarchii”
wyznaje podmiotka, podkreślając wzajemne znoszenie się tych dwóch wizji poetyckich.
To nieustanne ścieranie się przyszłości z przeszłością, miłości ze śmiercią,
zysku ze stratą. Poetka rozpościera przed czytelnikiem obrazy istniejące w języku na
zasadzie symultaniczności: funkcjonują jednocześnie teraz, dawniej, niedługo. Pewne
jest tylko to, że nie są dane na zawsze. To zapis chwil, impresji, momentów, łączących się
u Podgórnik na zasadzie pozornej przypadkowości, nieprzystawalności wynikającej
z pomieszania porządków, złamania zasad – zarówno tych obowiązujących w sztuce, jak
i realnym świecie.
W tomie Marty Podgórnik tytułowe „zawsze” pojawia się tylko dwa razy, a mimo to, echa
kwantyfikatorów czasu i przestrzeni nieustannie powracają w wierszach. Począwszy od
monstrualnych rozmiarów utraty w XXL: patetycznej, sprawiającej wrażenie upozorowanej,
podmiotka konstruuje świat wypełniony śmiercią. „Mały pajączku zimy, piąstko
gradu | Łezko żalu” to litanijny początek liczenia strat, od tych najmniejszych, rozrastający
się do najboleśniejszej – straty dziecka. Dialogiczny wiersz XXS odwraca narzucony
schemat gradacyjny, niejako na przekór – sobie, światu – próbując przepracować poronienie.
Tytuł jednak nie wskazuje na mniejsze cierpienie, a raczej na niewielki rozmiar
obiektu, który je wywołuje. „Moje nienarodzone i jedyne dziecko” pozostawia w podmiotce
pustkę nieproporcjonalnie wielką, o której pisać i mówić można tylko przy użyciu
minimalnych środków wyrazu. Nieumiejętność poradzenia sobie z traumą staje się
motywem przewodnim tomu, w którym brak przestaje być jedynie pustym miejscem
w rzeczywistości; to rzeczywistość przekształca się w plamę na planie rozległej, niekończącej
się pustki. Sama Podgórnik określa Zawsze mianem „studium utraty”. Zdaje się, że
„wytracanie się” dotyczy wielu aspektów tomu – życia, miłości, spokoju, języka. Symbo-
69
lizm opisywanego przez podmiotkę braku języka to złożony konstrukt jej rzeczywistości.
Nie kończy się na niemożności wypowiedzenia traumy związanej ze śmiercią nienarodzonego
dziecka – w końcu nie istnieje dobry sposób na mówienie, pisanie o takiej
stracie – lecz dotyka również kondycji języka używanego współcześnie.
W Zawsze język nie jest wieczny, a odkształca się, zmienia. Wypełniony zapożyczeniami,
pozostaje jednak autoteliczny i autotematyczny. Tak jak bohaterka wierszy pożycza sposób
mówienia, pisania o stracie, próbując cytatów, nawiązań formalnych, odniesień, tak
język czerpie z samego siebie, by móc powiedzieć cokolwiek o swojej naturze. Poziom
„meta” jest w przypadku tego tomu niezwykle ważny, bo prowadzi do rozważań
o charakterze redundantnym: nieustannie powracają tu kwestie poszukiwania właściwego
języka, wystarczy przytoczyć choćby fragmenty Odmowy stypendialnej, [Nino, niech
będzie rota], czy Środka. „Musisz napisać kiepską książkę, dziecko”, „Pożyczasz słowa, w
których żyjesz, to co Ci pozostaje?”, „Piekłem jest piekło przekładu”. To rozważania o
charakterze metajęzykowym, sytuujące tom Zawsze na pograniczu wydarzenia wsobnego,
prywatnego z czymś niezwykle uniwersalnym, a nawet - zwyczajnym. Poszukiwanie
przez podmiotkę języka, który wypowie jej stratę to także próba znalezienia języka poetyckiego
– dlatego zbiór wierszy Podgórnik można nazwać rozbudowaną ars poeticą.
Nieprzypadkowo więc rozwiązania formalne zastosowane przez autorkę zwracają uwagę
czytelników i krytyków. Wyraźnie klasycyzująca budowa oparta na tradycji wersologicznej,
metryka, rymy, zderzają się z postmodernistycznym obrazowaniem. „Naklejkę z
butelki skrobałam jak ciążę w fontannie zgubiłam miedziany pieniążek | Poszedłeś na
wojnę to było za łatwe pierdolić fontannę przeminęło z wiatrem” to wyimek z regularnego,
rymowanego wiersza. Harmonijna forma, melodyczność czy nawet frywolność
staje w opozycji do makabrycznej treści – złamanie zasady decorum sprawia, że kolejne
wersy wiersza Pieniążek pozostawiają czytelnika bezbronnego wobec opisywanych wydarzeń.
To jeden ze sposobów mówienia o stracie, przywodzący na myśl „mówienie naokoło”
w wykonaniu Bargielskiej. Podgórnik w podobny sposób tworzy dysonans poznawczy,
zderzając ze sobą nieprzystające elementy rzeczywistości wiersza. Na ich
styku powstaje właściwy język.
Opierający się na poetyce połączeń niełączliwych zdarzeń, tom Zawsze opiewa nie tylko
stratę. Pojawiają się tu momenty szczęścia, miłości, piękna, wyłaniające się
z prymitywnych obrazów, niejednorodnych uczuć. „[…]przystawalność pojęć i kolory
70
niebieski | i czarny”, „Nie mieliśmy talii, więc karty wycinałam z kuzynem z kartoników
po lekach” to przykłady impresji, tworzących świat alternatywny dla tego wypełnionego
bólem i stratą. Strategią poetycką, o której należy wspomnieć w przypadku twórczości
Podgórnik jest więc balansowanie na granicy snu i jawy. W Zawsze najważniejsze wydarzenia
są marzeniami sennymi, momentami letargu – „Widziałam we śnie – jest brudna |
Jak krwawienie miesięczne, płyny porodowe”, „Czasem śnią mi się rzeki, […] Bulgoczące
jeziora i bezdenne studnie”, „We śnie prasuję Twoje koszule”. To właśnie sny, w których
podmiotka rozlicza się ze swoimi traumami, każą mi wierzyć, że osoby mówiące w wierszach
są tak naprawdę jedną bohaterką – dzielą ze sobą stratę, język, wspomnienia.
Zdawać by się mogło, że autorka celowo buduje iluzję wielu narracji. Jest to jeden ze
sposobów oswajania się ze stratą – podmiotka niejako nakłada kolejne „gęby”, by zobaczyć,
w której z wersji zawiera się jej całe jestestwo, która okaże się najmniej bolesna.
Okazuje się jednak, że najpełniejsza tożsamość tworzy się w wielości przeżyć: kochanki,
małej dziewczynki, niedoszłej matki, wiedźmy. I tak jak poszukiwanie własnej formy
zdaje się nigdy nie kończyć, tak próba okiełznania własnego ja to żywiołowa walka.
Przeciwstawne siły łączą się w obraz rzeczywistości wypełnionej rzeczami jednakowo
ważnymi: podmiotka w obliczu największej straty nie potrafi już oszacować, co zasługuje
na jej uwagę, a co jest przypadkowym zbiegiem okoliczności. I właśnie to przeczucie
nakazuje powstrzymać się od oceniania Zawsze w kategoriach prawdy – „język nie kwapi
się wślizgnąć do środka”.
Szeroko dyskutowane zestawienie modernizmu z postmodernizmem nadaje Zawsze
nowej jakości. Dlatego też wydanie tego tomu jest momentem przełomowym w historii
twórczości Podgórnik: to niejako przyznanie się do czerpania z wielu tradycji, korzystania
z dyskursów pochodzących od innych twórców, a jednocześnie próba znalezienia
własnego miejsca w literackim świecie. Autorka wybiera pogranicze jako swoją poetycką
przestrzeń – jest na tyle niedookreślona, że zawiera w sobie zarówno tradycje klasycystyczne
jak i „post”, a jednocześnie na tyle wąska, by zmuszać do nieustannego balansowania,
wzmożonej pracy i wysiłku. Jedno pozostaje pewne – na granicy jest miejsce
tylko dla jednej osoby. Podgórnik je zaklepała.
71
Dawid Kujawa
Doktor literaturoznawstwa, marksistowski krytyk literacki. Pracuje jako programista.
72
Żywiczność jazdy. Największy na świecie drewniany coaster Patryka Kosendy
[P]oezja zawsze bytuje w przyszłości, niechby
nawet o ćwierć stopy, o tiptopkę postawioną w
poprzek
Miłosz Biedrzycki
Gdy trzy lata temu pisałem o młodym nurcie polskiej poezji, który Robert Rybicki
nazwał Nową Fazą, wskazywałem między innymi na wyrazisty głos Patryka Kosendy,
znanego mi wówczas głównie z wieczorów otwartego mikrofonu organizowanych w
krakowskim klubie „Baza”. Wtedy już zdawałem sobie sprawę, że w najbliższej przyszłości
wiersze tego autora – jako coś niemożliwego do zignorowania – mogą poważnie rozchybotać
aktualną konfigurację poetyckiego pola, nieustannie rozkraczonego między
rozdaniem „brulionowym” czy nowojorskim, a wciąż na nowo definiowanym „zaangażowaniem
politycznym”. Ale co tam jakieś „pole”: gra toczy się o inną stawkę, bo nawet
jeśli grono odbiorców poezji jest niewielkie, to przecież pośrednio zawsze chodzi nam o
zmianę społecznego imaginarium, a czasem wręcz – jak ma to miejsce w przypadku bohatera
tego szkicu – o poszerzenie kolektywnej wyobraźni, która permanentnie tłumiona
jest w późnokapitalistycznym reżimie produkcji. Byłoby dużą przesadą, gdybym powiedział,
że w tym kontekście debiutanckie „Robodramy w zieleniakach” Kosendy mnie
rozczarowały, a jednak muszę przyznać, że nie wzbudziły we mnie tak dużego entuzjazmu,
jakiego się spodziewałem. Być może blurby Andrzeja Szpindlera i wspomnianego
już Ryby – dwóch znakomitych, paskudnie niedocenianych poetów – przesadnie zawyżyły
moje oczekiwania. W każdym razie miałem poczucie, że autor nie do końca sprostał
własnym ambicjom: jeśli zgodzimy się, że uprawianie sztuki jest próbą udomowienia
chaosu, to eksperymentalne konstrukcje architektoniczne Kosendy w „Robodramach…”
wydawały mi się jakby postawione na niestabilnym fundamencie. Naturalnie nie piszę o
tym po to, by kwestionować warsztat poety, jest wręcz odwrotnie – chcę podkreślić, że
czytając „Największy na świecie drewniany coaster” ani przez moment nie miałem podobnego
wrażenia. Druga książka zamieszkałego w Krakowie autora jest o wiele lepiej
skomponowana, wyczuwa się w niej znacznie pewniejsze gesty, ale przecież nikogo nie
obchodzą puste komplementy – już przechodzę do rzeczy.
73
***
Kosenda jasno jak nigdy dotąd daje do zrozumienia, że znacznie bardziej interesuje go
budowanie napięcia niż jego rozwiązywanie, interesuje go – jeśli mogę się tak wyrazić –
dysonansowość, która nie jest łagodzona konsonansem. Tylko rzućmy okiem na motto
otwierające książkę:
Cisza! Cisza!
DJ Hazel, Weź pigułkę
Jeśli ktokolwiek z czytających ten szkic ma problem z rozpoznaniem cytowanego tu dzieła
kultury – w co, szczerze mówiąc, nie do końca wierzę – spróbuję pomóc. „Cisza! Cisza!”
pojawia się w utworze DJ-a Hazela tuż przed najsłynniejszym beat dropem w historii
polskiej muzyki elektronicznej. Kilka sekund później słyszymy już, jak z ust Mistrza
Ceremonii pada szatańskie: „Radom, jazda!”, a tłum okrutnie porobionych entuzjastów
kultury rave miota się we frenetycznym szale, rodem z jakiegoś innego, dzikiego świata…
Przepraszam, prawdopodobnie za mocno się rozpędziłem: ciągle mówimy o miejscu,
do którego Kosenda nas nie zabiera. Autor celowo zostawia nas u jego progu. Dlaczego?
Bo, jak wspomniałem, nie interesuje go rozwiązywanie napięcia, a jego
wykładniczy wzrost, stan wzmożonej potencjalności. Wszyscy znamy to uczucie, gdy
jesteśmy przekonani, że coś – zaraz – jebnie.
***
Nie mogę zgodzić się z twierdzeniem, że styl Kosendy jest jakimś „głębokim szyfrem”,
którym autor komunikuje czytelnikowi cokolwiek na temat prekarnego życia w późnym
kapitalizmie. Z całą pewnością mógłbym jednak podpisać się pod stwierdzeniem, że życie
w późnym kapitalizmie w ściśle określonym sensie zawiera się w artystycznej eks-
74
presji tego autora. Chcę przez to powiedzieć, że materialne warunki życia poety w konieczny
sposób odciskają piętno na jego twórczości, są w niej samej jakby „zwinięte”, i to
w tym kontekście zawsze mówię o zniknięciu autora za dziełem – jednostka w dosłownym
sensie jest tworem społecznym, poza grupą nie istnieje jako jednostka. Stąd prosta
redukcja: nie zawsze musimy świecić latarką na zwykłego pośrednika między tym, co z
zasady kolektywne, a idiomatyczną ekspresją artystyczną, która pozwala wtórnie uspołecznić,
skomunizować jakieś pozorne „życie wewnętrzne”:
[…]
To ja:
mój bliźniak w śpiączce vs
mój Kevin sam w sobie vs
mój brak obecności w okopie ratuje dziewiczy szrapnel przed utratą twarzy.
[…]
(„Znośniej”)
Autora nie pomija się po to, żeby zawiesić tekst w próżni, ale by wyrwać go z prywatnej
biografii i osadzić w nagim życiu społecznym. Kiedy Kosenda nawiązuje do pulpowej
kultury lat 2000., to tak naprawdę tworzy pewien percept „pulpowej kultury lat 2000.”,
którego dwadzieścia lat temu nie znaliśmy – zapewne nawet nie mogliśmy znać – i sam
za tym perceptem znika, bo jest przekonany co do jego konstrukcyjnej stabilności:
pędzimy przez te chmury jak balerony
jak baleriny
jak gagariny
75
ich spasione ławice peszą nam przepony
śmiechy snują się jak nagie i głodne szwadrony
dementorów bo palimy piekłoskręty i nieboskłony
tamten mugol nad jeziorem puszcza ścierpłe drony
wyjmij różdżkę nie dam rady jestem nieco porobiony
pędzimy przez te chmury jak balerony
jak baleriny
jak dumbledory
(„Kanikuły i kociołki”)
Poeta żeruje na komercyjnej kulturze w sposób totalnie uroczy, nie jest zwykłym szydercą
czy ironistą – precyzyjnie wybiera komponenty produkcji kulturowych związanych
z hegemonicznym dyskursem i funkcjonalizuje je na własnych warunkach, które
okazują się absolutnie nienegocjowalne. Eksperymentuje z efektem sprzężenia zwrotnego:
skoro w społeczeństwie postfordowskim kapitał jest w stanie przechwycić najwspanialsze
osiągnięcia kultury niezależnej, to co stanie się wtedy, gdy niszowa kultura w
analogiczny sposób przejmie ekstremalnie chujowe efekty hegemonicznej ideologii? Nie
chodzi tu wcale o walkę, którą można wygrać – chodzi o samą przyjemność płynącą z
robienia rzeczy nieprzechwytywalnych, a więc z punktu widzenia głównego nurtu kultury
– bezwartościowych.
***
Zdaje się, że w kontekście inspiracji Kosendy nie wskazywano dotąd na tradycję, o którą
poeta delikatnie upomina się za sprawą swojego stylu. Nawet jeśli nie są to nawiązania
76
w pełni świadome, to doprawdy trudno byłoby zupełnie przemilczeć ten wątek – w takim
przypadku mielibyśmy bowiem jeszcze silniejszy dowód na to, jak mocno kolektywna
wyobraźnia Polaków została ukształtowana przez popularny, a przy tym estetycznie
interesujący eksperyment. Myślę tu o rozmaitych praktykach artystycznych,
których podejmowali się przed niespełna trzydziestoma laty twórcy związani z pomorską
kontrkulturą (Totart, Zlali Mi Się Do Środka), szczególnie w okresie, gdy telewizja
publiczna nadawała ich autorskie programy kulturalno-rozrywkowe (Dzyndzylyndzy,
Lalamido, Brzóska Show itd.). Podobieństwu temu szczególnie trudno zaprzeczyć, gdy
słynne haiku Dariusza Brzóskiewicza potraktujemy jako kontekst dla dystychów składających
się na utwór „Wywlekać stroniące od sutków na szynce: mowa flaków”:
1. Strzelanina w smażalni szpinaku:
Sprawca zjadł.
2. Cukrowy tatuś, tatuś stepowy:
Pozwól sieciom podpinać się do mnie, ale potem się nie dziw.
3. – Mógłby pan dać jakąś radę początkującym łowcom pępowin?
– Nie. Macie mniej obolałą lufkę?
4. Zamiast kosza na głowie czapka Milki.
Wódka ze słońcem, słońce z bruzdami.
5. To jest taki typ prerii, gdzie piernik pierdoli się z wiatrakiem.
To jest taki typ, który nosi drewno do lasu i krzyczy: smacznego!
6. Porzućcie wszelkie nadzienie i żryjcie skorupki.
Niech mowa flaków będzie: aaaaaa kurwa aaaaaa!
7. Powiedz: truchło.
77
System nie jebie nas wszystkich równo.
***
To, że Kosenda uczynił z pisania wierszy „technikę siebie” 1 , nie będzie dla nas głównym
punktem odniesienia, ale może posłużyć nam jako niezły punkt wyjścia. Nie będę zatem
pytał o to, jaka istnieje korelacja między depresją lękową a kapitalizmem, bo to, zdaje
się, wiemy już nawet za dobrze 2 . Pytał będę raczej o to, dlaczego – w tym właśnie kontekście
– poezja pozwala chwilowo uwalniać się od niektórych przykrych skutków życia
w postfordyzmie.
Zacznę od prostej przesłanki, by wnioski nie brzmiały zbyt tajemniczo. Pisanie poezji,
szczególnie takie pisanie, które w większej mierze ma być dobrą zabawą niż przekazywaniem
wartościowych moralnie treści, w pierwszej kolejności jest nie-pracą. Naturalnie
nie twierdzę, że nie wymaga ono wysiłku, albo że nie powinno się za nie oferować
wynagrodzenia – wskazuję tylko, że mamy tu do czynienia z czymś, co można jednoznacznie,
bez wahania określić jako samorealizację, jako dobrowolną i pozbawioną zewnętrznego
celu ekspresję. Podstawowa różnica między pisaniem „parnasistowskiej”
poezji a pracą najemną jest zatem taka, że w tym pierwszym przypadku wytwórca nie
jest wyalienowany w procesie produkcji. Jeśli interesuje nas autonomia sztuki, to dyskusję
bezwzględnie powinniśmy zaczynać w tym właśnie miejscu.
Specyficzny dla naszych czasów rodzaj alienacji sprawia, że obserwujemy dziś znaczny
wzrost liczby zachorowań na depresję – ale o tym miało nie być. Kosenda znajduje w
1 „Od paru lat cierpię na nawracające stany lękowe i depresję. Wydaje mi się, że powoli z tego wychodzę,
ale śmiech był i jest moją strategią eskapistyczną. Może wyciągnąłem to z Harry’ego Pottera; mówię o
kwestii bogina, o tym, że musisz te generatory lęków ośmieszyć, sprowadzić je do maksymalnego absurdu.
[…] Podobnej strategii opracowywania lęków literacko uczyłem się na prozach Etgara Kereta, dużo mi one
dały, lubię do nich wracać. Cóż, wiemy, że wiersz nie jest cudem, ale uznałem, że to za mało. Czuję, że trzeba
się usyfić, żeby coś ważnego powiedzieć”. P. Kosenda, J. Pszoniak, A. Trojanowski. „Wiersz jest brudem”.
Rozmowa z Patrykiem Kosendą, „Wizje” https://magazynwizje.pl/aktualnik/kosenda-pszoniaktrojanowski/,
23 listopada 2019 [dostęp: 29.05.2021].
2 Zob. np. M. Fisher, Być do niczego, przeł. [b.d], http://maszynowegromady.pl/fisher.html, „Maszynowe
Gromady w Zintegrowanym Globalnym Kapitalizmie” [dostęp: 29.05.2021].
78
pisaniu wierszy wytchnienie i sposób na oswajanie lęków, bo to pisanie daje mu poczucie
chwilowego odzyskania kontroli nad własnym życiem („[…] czasem chodzi o surowość
tripu. Psychodeliczną prostotę. Żywiczność jazdy”; z wiersza: „Oczy, młody”). Ujmując
rzecz innymi słowy, wiersz pozwala mu samemu zadecydować, jak dokonywać
inwestycji libidinalnych.
***
Jako że to, co powiedziano w paragrafie powyżej, można w gruncie rzeczy odnieść do
uprawianej w późnym kapitalizmie twórczości poetyckiej jako takiej, teraz wypadałoby
zastanowić się nad tym, o jakich dokładnie inwestycjach libidinalnych mówimy. Otóż
Kosendy nie interesuje „świat, jakim jest”, i dlatego nie widzi on większej potrzeby jego
krytycznego komentowania. Nawet gdy do jego psychodelicznej wyobraźni przedostają
się te elementy obiektywnej rzeczywistości, które „eskapizujący” wiersz wypiera, to
dzieje się to na warunkach suwerennie – oczywiście do jakiegoś stopnia – ustanowionych
przez poetę (zob. np. „Serce Seana Penna zdeptał Maxwell Demon III”). Pod pewnymi
względami autorowi blisko jest więc do redaktora jego pierwszego tomu, Miłosza
Biedrzyckiego, który nie tak dawno odnotował: „Kiedy dochodzi do mowy wiązanej,
mowy skrajnego rozprężenia-skupienia wszystkich zmysłów, pewne stwierdzenia preskryptywne
– jak chcielibyśmy, żeby było – nabierają waloru deskryptywnego – jak jest i
inaczej być nie może” 3 . Kosenda nie próbuje odnosić się do tego, co determinuje jego
świadomość, ale raczej celowo nadweręża swoja świadomość, by tym gestem przerwać
błędne koło świata materialnego wpływającego jednostronnie na ideologię i ideologii
odbijającej wiernie świat materialny. Tak oto poeta wychyla się w przyszłość 4 , ale wcale
nie po to, by pozować na profetę, a raczej po to, by małymi krokami budować swój dziw-
3 M. Biedrzycki, Kotek wie, że łyżwiarz odkopał SARS (Ars poetica), „Nowy Napis”, 9 września 2020 [dostęp:
29.05.2021].
4 Jako ekstremalnie „przyszłościowy” widzę też gest, jaki Kosenda wykonał wobec swoich młodszych koleżanek:
do oblurbowania tomu zaproszeni zostali najzdolniejsi młodzi poeci przed debiutem książkowym,
tj. Zuzanna Strehl i Julek Rosiński. Nie przekonuje mnie argumentacja, jakoby było to proste zagranie
„na przekór hierarchiom” – widzę w tym raczej skrajną afirmację tego, co dopiero się wydarzy.
79
ny – w sensie programowego weird – nastrój wzniosłości: chodzi oczywiście o wzniosłość
wynikającą ze spotkania z potęgą tego, co możliwe.
Tak wracamy do afektu dominującego w wierszach Kosendy, czyli do stanu wzmożonej
potencjalności („Cisza! Cisza!”), za którym kryje się jednocześnie wyczekiwanie lepszego
świata, jak i pełna gotowość na katastrofę – to z tego aglomeratu bierze się trudny do
uchwycenia, śmieszno-straszny, utopijno-dystopijny nastrój, który stał się już znakiem
rozpoznawczym autora. Być może ten właśnie afekt najskuteczniej oddaje charakter
przyszłości, jaka nas czeka – i choćby z tego powodu warto sprawdzać, jak Kosenda obracał
będzie nim w swoich kolejnych tomach, których ja już teraz wypatruję z niecierpliwością.
80
Przemysław Rojek
Urodzony w 1978 roku, nauczyciel języka polskiego w Liceum Ogólnokształcącym
Zakonu Pijarów, doktor literaturoznawstwa, były redaktor kilku sieciowych przestrzeni
Biura Literackiego, krytyk literacki, współpracownik fejsbukowego Laboratorium
Empatii Historycznej. Autor – między innymi – książek o Aleksandrze Wacie
i Romanie Honecie.
81
Patriotyzm fantomowy, ojczyźniane wyparte
1.
W Weselu Stanisława Wyspiańskiego – tym tak żenująco niedoczytanym manifeście brutalnego,
blasfemicznego (traktującego Polskę nie jako obiekt kultu, ale jako przekleństwo,
jako zadanie, które trzeba podjąć, by nie być przez Polskę porwanym w Totentanz
odprawiany pod melodię wygrywaną przez słomianą pałubę), nietzscheańskiego z ducha
patriotyzmu – słowo „serce” pojawia się siedemdziesiąt razy. Większość z tych użyć
jest, powiedzmy, konwencjonalna: serce to tutaj szeroka, zakorzeniona w topice ciągnącej
się od starożytności, metafora siedliska uczuć, mniej lub bardziej skomplikowanych
emocji, predyspozycji temperamentalnych.
Są też jednak miejsca w Weselu, gdzie ta serdeczna retoryka zaczyna funkcjonować jako
metonimia ojczyzny, ojczyźnianych sentymentów i powinności (chyba nie bez powodu
szczególnie często Wyspiański używa – a może nawet nadużywa – tego słowa w scenach
spotkań Dziennikarza ze Stańczykiem, Rycerza z Poetą i Gospodarza z Wernyhorą, czyli
tam, gdzie stawką jest narodowe wmożenie, patriotyczne przebudzenie, czyn przeciwstawiony
trupiej niemożności). Oczywiście, najsłynniejszym, najbardziej może bezpośrednim
takim użyciem jest pamiętna scena XVI z aktu III – ta, w której Poeta tłumaczy
Pannie Młodej, że jej biologiczne, tłukące się w piersi serce „to Polska właśnie”. Przy
czym nie sposób nie zwrócić tu (na marginesie choćby) uwagi, jak bardzo również ten (a
może właśnie zwłaszcza ten!) fragment dramatu został zawłaszczony przez odmóżdżającą,
oleodrukową dezinterpretację dokonywaną w imię turbopatriotycznej opresji... Bo
chyba nikt nie poświęca uwagi na przykład temu, że dla Panny Młodej cała ta Polska jest
jakimś cudactwem, że bronowicka chłopka zwyczajnie nie wie, gdzie Polska się znajduje
– a w związku z tym patetyczna nauka Poety jest tak naprawdę projekcją jego własnych
pragnień, projekcją cokolwiek przemocową, zamocowaną w pańsko-chłopskiej hierarchii.
82
Ale mniejsza o to – bo mnie ten fragment fascynuje jako skojarzenie pewnej abstrakcji
(ojczyzny) z tym, co biologiczne (tętniący mięsień sercowy). Poeta – jeśli nawet uzurpuje
tu sobie klasowo legitymizowaną rolę edukatora ciemnej wsiowej dziewoi – ma intuicję,
że polskości nie da się nie doświadczać: nawet wtedy, gdy jest się jej nieświadomym.
I choć może takie skojarzenie patriotycznej spekulacji i biologiczności tego, co ojczyźniane,
nie jest niczym nowym w metaforycznym uniwersum dramatów autora Akropolis,
tutaj brzmi szczególnie jakoś dobitnie. Zwłaszcza w konfrontacji w tym, co dzieje się
w Weselu tuż przed wspomnianym powyżej dialogiem Panny Młodej i Poety – w scenie II
tego samego, ostatniego aktu dramatu.
Oto kilkoro pierwszoplanowych bohaterów skupia się wokół przeraźliwie pijanego Nosa.
Ten snuje nieskładną tyradę, alkoholiczny mashup wątków znanych już z wcześniejszych
kart utworu: bełkota o dekadenckim artystostwie, o tęsknocie za utopią uzdrowienia
melancholijnej miastowej duszy przez zanurzenie jej w żywiole tego, co
chłopskie – i miesza w to wszystko właśnie serce, już to tęskniące za ideami, już do fizycznie
doskwierające. W pewnym momencie Poeta zapytuje go właśnie o tę ostatnią,
najprostszą przypadłość: „Nie żarty, choroba serca; / po cóż pijesz?”. Nos odpowiada:
„Piję, piję, bo ja muszę, / bo jak piję, to mnie kłuje; / wtedy w piersi serce czuję, / strasznie
wiele odgaduję: / tak po polsku coś miarkuję”.
Bolące serce to jedyne serce, które się czuje – i tylko wtedy można doświadczać skrytej
w sercu ojczyzny. Kiedy nie boli – nie ma serca, nie ma ojczyzny. Ojczyzna boli.
2.
Piędź, wybór wierszy Ołeksija Czupy, ukraińskiego poety pochodzącego z donieckiej Makiejewki,
przełożony przez Janusza Radwańskiego i wydany w warszawskim Convivo,
zaczyna się od wiersza L. #16 Underground art-gallery – i utwór ten wydaje się na
pierwszy rzut oka możliwym do odczytania jako ironiczne odwrócenie sensu przywołanej
tuż powyżej sceny z Wesela. Czupa, igrając z motywem katabazy, sprowadza nas na
83
jedną ze stacji kijowskiego metra, każąc postrzegać to, co nas otacza, jako „galerię sztuki
nowoczesnej”. Czemu tak? Możliwości jest kilka. Pierwsza – że stacja metra, ten wciąż
jeszcze symbol wielkomiejskości, zamieniona zostaje (w zgodzie z pewnym światowym
trendem) na snobistyczną, hipsterską przestrzeń wystawienniczą. Możliwość druga – że
Czupa portretuje Kijów czasów Euromajdanu i wykorzystuje (nie bez podszytego goryczą
dystansu) dość mocno już utrwaloną w dyskursie literatury zaangażowanej topikę
rewolucji jako siły przeistaczającej tkankę miasta w swoiste dzieło sztuki. I tak dalej.
Jakkolwiek jest – poeta wyraźnie sugeruje, że to metro jako „galeria sztuki nowoczesnej”
jest mu obce, że postrzega je jako coś wymuszonego, nieszczerego, jako osobliwą instytucję
ufundowaną na pewnej zakłamującej nadorganizacji znaczeń. Tym mocniej wybrzmiewają
słowa kończące wiersz: „Na jednym z peronów / młody chłopak / rzucił się
na oparcie ławki / i siedzi z dłonią na piersi, / jakby miał zaśpiewać / hymn państwowy
/ a naprawdę – bardzo / boli go serce.”
Nos z dramatu Wyspiańskiego wydawał się po prostu pijany i chory na jakąś sercową
chorobę – a tak naprawdę pobudzał on alkoholem swoje serce do bólu, by je czuć i by
pobudzać też w sobie ostatnie resztki tego, co polskie. Bohater wiersza Czupy na odwrót
– postrzegany jest jako ktoś przymierzający się do patriotycznej manifestacji, podczas
gdy on jest zwyczajnie, dosłownie chory. I ta różnica wydaje mi się o tyle istotna, że wyostrza
pewien sens zamknięty w pierwszym wierszu z Piędzi – sens, moim zdaniem, paradygmatycznie
organizujący znaczenia całego tomu. Bo jeśli przyjmiemy, że bolące serce
bohatera utworu L. #16 Underground art-gallery w jakikolwiek sposób wiąże się z
ojczyzną (a przecież się wiąże – choćby przez mimowiedne skojarzenia obserwatora
dramy odgrywanej na ławce stacji kijowskiego metra), to dojdziemy do wniosku, że ojczyzny
w sercu wcale nie trzeba sztucznie pobudzać, indukować; wystarczy, że serce
zaboli, a ona, ojczyzna, już się pojawi. Nos chciał poczuć ojczyznę w sercu, więc zmuszał
serce do bólu – „młody chłopak” z wiersza Czupy może by się chciał tego fizycznego bólu
pozbyć, może chciałby nie czuć ojczyzny – ale coś go ustawia w sytuacji, w której dolegliwość
serca przypomina mu (ale także – a może przede wszystkim – tym, którzy go
84
obserwują), że im bardziej chcielibyśmy uwolnić się od tego, co ojczyźniane, tym pewniej
się to o swoje prawa upomni. I zaboli.
3.
Jeśli wspomniałem uprzednio, że pierwszy wiersz z Piędzi jest paradygmatyczny dla rozumienia
całości tomu, to trzeba to chyba wreszcie powiedzieć wprost – tak, Oleksij
Czupa dał polskiemu czytelnikowi wybór poezji komponujący się w manifest obsesyjnego,
neurotycznego patriotyzmu. I jest to patriotyzm odległy od dwóch najpowszechniejszych
może korpusów znaczeń i konkretnych realizacji, w jakich dzisiaj patriotyzm się
uobecnia – od czegoś, co nazwałbym w dużym uproszczeniu patriotyzmem kultycznym
(ojczyzna jako deifikowana wartość absolutna, jako obiekt apoteozy i bezwzględnej apologii,
przynależność do ojczyzny jako wyróżnienie, powód do dumy, patriotyzm jako doświadczenie
parareligijne), jak również od tego, co postrzegałbym jako patriotyzm krytyczny
(ojczyzna jako pewna forma realnej wspólnoty – niedoskonałej, ale na tyle
istotnej, że trzeba o nią dbać poprzez diagnozowanie jej niedowładów i praktyczne pielęgnowanie
cnót nie tyle narodowych, co społecznych i obywatelskich). Ale przecież projekt
poetycki Czupy nierównie bardziej odległy jest też od przeciwstawnych patriotyzmowi
(kontynuuję swą symplifikującą, dychotomiczną zabawę w klasyfikacje)
kosmopolityzmów – tak od tego konsumerycznego (ojczyzny są przeżytkiem, bo ich
granice stanowią barierę dla radykalnie zderegulowanego przepływu kapitału, usług,
towarów i siły roboczej w wymiarze globalnym), jak i od tego rewolucyjnego (najistotniejsze
problemy świata – seksizm, homofobia, fanatyzm religijny, neofaszyzm, akumulacja
kapitału, nieuspołecznienie środków produkcji, niesprawiedliwa redystrybucja
dóbr, dewastacja środowiska naturalnego, głód i wojny – mogą być efektywnie rozwiązane
tylko przez podjęcie radykalnych działań o zakroju internacjonalistycznym).
Czym zatem jest patriotyzm zaświadczony w Piędzi, skoro nie ma on charakteru ani kultycznego,
ani krytycznego, jednocześnie nie będąc zarzuceniem patriotymu w imię już to
konsumerycznych, już to rewolucyjnych racji kosmopolitycznych?
85
By dobrze uchwycić fenomen owego patriotyzmu, trzeba zrozumieć, kim jest autor tych
wierszy – właśnie autor, nie żaden mniej lub bardziej abstrakcyjny podmiot, bo wszystkie
utwory z tej książki (niezależnie do stopnia – nader różnego – retorycznej komplikacji
każdego z nich) mają bardzo wyrazistą biograficzną kontrasygnatę.
Sięgam więc do przybliżającego postać Ołeksija Czupy posłowia tłumacza Piędzi. Przemysłowa
Makiejewka to w zasadzie część Doniecka, oddalona od jego centrum o szesnaście
kilometrów. Czyli Donbas – w świetle prawa międzynarodowego: Ukraina, podług
pretensji części rosyjskich polityków: etniczna enklawa Rosji, w rzeczywistości: teren
sporny, ogarnięty nieoficjalną, widmową (choć przecież realnie krwawą i niszczycielską)
wojną, część separatystycznej, kontrolowanej przez Rosjan Donieckiej Republiki Ludowej.
Ziemia naznaczona dwuznacznością – mieszkając tu, żyje się niby na Ukrainie, ale
też tak jakby w Rosji. Dwuznaczność ta odciska się również w języku – Ukraińcy mówią
tu po rosyjsku, Rosjanie zapewne mogą dogadać się po ukraińsku, a bywa, że obie nacje
odnajdują się we wspólnocie lokalnego narzecza, rosyjsko-ukraińskiego surżyka. Również
dla Czupy – jako dla nastolatka dopiero – język ukraiński był świadomym, zapewne
niewolnym od dramatyzmu wyborem (podobnie zresztą jak sama w ogóle decyzja o
zajmowaniu się literaturą; przez pewien czas pracował wszak Czupa w zakładach chemicznych).
Dziwna to zatem ojczyzna – niepiękna przemysłowa zona, a jednocześnie przestrzeń
kompletnie nienadająca się na obiekt pracy mitotwórczej, sentymentalnej z ducha nostalgii
(za jaką rodzimością tęsknić, gdy pochodzi się z miejsca ostentacyjnie nierodzimego,
etnicznie niedefiniowalnego, gdy się własną językowo-narodową tożsamość musiało
wybierać?). A przecież nawet takiej dalece nieoczywistej ojczyzny Ołeksij Czupa
został pozbawiony – od 2014 roku, w którym rozpoczęła się wojenna zawierucha w
Donbasie, autorowi Piędzi przyszło dzielić los z ogromną rzeszą uchodźców.
86
Z przetłumaczonego przez Janusza Radwańskiego wyboru w zasadzie nie dowiemy się,
czym była dla Czupy ojczyzna wtedy, gdy jeszcze była ona jego w najbardziej oczywistym,
berefleksyjnym znaczeniu tego słowa – wtedy, gdy nie został on jej fizycznie pozbawiony.
Bo wspólnym mianownikiem wszystkich w zasadzie wierszy z Piędzi jest to,
że wyrastają one właśnie z doświadczenia uchodźctwa, rozumianego najprościej: jako
przesunięcie rzeczywistego bycia-w-ojczyźnie w przeszłość i poza dostępną przestrzeń;
ojczyzna uchodźcy jest nade wszystko tym, co było kiedyś i tym, gdzie się być nie może.
A zatem – może (wtedy, przed wygnaniem) była, może nie; teraz jednak jest. Właśnie
dlatego – że jej nie ma. Powraca tak jakby niechciana – jak niedający się zmyć osad, jak
uporczywie tkwiąca tuż pod skórą drzazga, jak niemożliwy do wywabienia, a nie do końca
może udany tatuaż; powraca jako żal za utratą, jako niechciany ból (również ból serca),
jako irytująca nieobecność, czasem chyba nawet jako wstyd (dający się, jak sądzę,
wyinterpretować z wielu wierszy tomu), że można było ją bardziej docenić wtedy, gdy
jeszcze była. I właśnia taka jej – ojczyzny – widmowa obecność konstytuuje projekt patriotyzmu
zawarty na stronach Piędzi. Patriotyzmu nie – kultycznego, nie – krytycznego,
ale – fantomowego. Dokładnie takiego, jak ból fantomowy – psychosomatyczna reakcja
organizmu, która każe mu odczuwać odciętą kończynę, wyrwany ząb.
4.
Ojczyzna jako fantomowość – jak ząb, który boli (mimo tego – a raczej: właśnie dlatego –
że go wyrwano), jak ręka, która boli (mimo tego – a raczej: właśnie dlatego – że ją odcięto).
Idee, abstrakcje, spekulacje i rozterki patriotyzmu zamienione – nie z własnej woli;
skutkiem wojennej przemocy, politycznej opresji – na konkret bólu. Tego fizycznego –
choć inscenizowanego w psychice, będącego skutkiem specyficznego przekłamania
nerwowych danych napływających do mózgu z tego, co odebrane.
Bo przecież tak rozumiany fantomowy patriotyzm – dokładnie jak ból fantomowy – jest
nerwową dysfunkcją. I jeśli pisałem wcześniej o patriotyzmie Czupy jako o czymś neura-
87
stenicznym i obsesyjnym, to przymiotników tych starałem się używać – choć oczywiście
z koniecznym i właściwym metaforze przybliżeniem – ściśle. A z najprostszych nawet
definicji obu tych zaburzeń psychicznych dowiemy się, że neurastenii towarzyszy nadpobudliwość
nerwowa prowadząca do szybkiego wyczerpania, rozkojarzenie i dekoncentracja,
jak również niedogodności sercowe (!); obsesja to z kolei niekontrolowane
natręctwo myśli, obrazów, zachowań. I wszystko to znajdziemy w Piędzi – rozjuszony
tok wiersza z nagła zawisającego w próżni, niedopowiedzeniu, znużeniu; gwałtowne
przeskoki półotwartych obrazów poetyckich o niebywałej intensywności. Nade wszystko
zaś – uporczywe powroty tego, co ojczyźniane. Bo fantomowy patriotyzm Czupy –
patriotyzm bólu wyrastającego z poczucia niekompletności – jest o tyle bardziej okrutny,
że wydaje się wiązać z powrotem tego, co wyparte. Jak już wspominałem – nie da się z
Piędzi wywnioskować, czym była dla autora ojczyzna wtedy, gdy jeszcze nie został on jej
pozbawiony; i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie było jej wcale, a przynajmniej, że
istniała ona w formie inercyjnej, bezrefleksyjnej (tak przynajmniej owo niegdysiejsze –
sprzed momentu uchodźczego zerwania – ojczyźniane jest w Piędzi aranżowane). Być
może więc była ona w sensie (znów: w pewnym przybliżeniu) psychoanalitycznym –
wyparta. Bo traumatyczna, bo czymś edypalnym zgoła naznaczona, bo taka, o której
nadmierne myślenie wiązałoby się z koniecznością gmerania w pewnym (jakim?) tabu –
to nieważne. A może raczej na odwrót – tak bardzo ważne, że moje spekulowanie na ten
temat musiałoby się wiązać z penetrowaniem rejonów, do penetrowania których to, co
mogę przeczytać w tomie Czupy, nie daje mi legitymacji. Ale wrażenie pozostaje – że to
wyparte ojczyźniane potrzebowało zerwania w postaci utraty, potrzebowało doświadczenia
fantomowego bólu po tej części tożsamości, która obsługuje patriotyczne afekty,
by powrócić. Z siłą – jak to zwykle w takich sytuacjach bywa – dewastującą.
W czasie spotkania autorskiego zorganizowanego przez Annę Matysiak, wydawczynię
Piędzi (spotkania odbywającego się – oczywiście – w trybie online), Ołeksij Czupa mówił
między innymi o tym, że jego poezja od momentu, w którym przypadł mu w udziele los
uchodźcy, stała się lekarstwem na obłęd. Podstawowy sens tego obłędu wydaje się jasny
– to skrajnie urazowe doświadczenie wykorzenienia, mroczna istota doświadczenia
uchodźctwa (w tym sensie można by powiedzieć – choć nie wiem, czy nie z nazbyt dużą
dozą okrucieństwa – że bycie uchodźcą oznacza obłęd również w znaczeniu zdumiewa-
88
jąco bliskim źródłowej etymologicznej ścisłości; że uchodźca to ktoś, kto skazany został
na bezcelowe błądzenie). I oczywiście Czupa swoim wyznaniem dopisuje się do wielkiej
tradycji tych wygnańców, migrantów, bezpaństwowców, dla których język poezji był
placebo ojczyzny. Ale wydaje mi się też, że wiersze z Piędzi to nie tylko remedium na
obłęd; to również zapis specyficznej pracy obłędu – tego, w jaki sposób wraca ojczyźniane
wyparte; to sadomasochistyczna nieledwie kontemplacja (językowo tak czasem pozornie
oschła, choć poznaczona wyrazistymi przebiegami gwałtownych emocji) tego
fantomowego bólu po zabranym miejscu, czasie, plemieniu.
5.
Tak zatem czytałbym Piędź potraktowaną jako pewna spójna, konsekwentnie zaprojektowana
całość – jak zapis specyficznej pracy obłędu: fantomowego patriotycznego bólu,
w którym to bólu powraca ojczyźniane wyparte. Oczywiście – jest to zapis skomplikowany,
wielopoziomowy, rozgrywający się w nader szerokim spektrum rejestrów afektywnych,
od ironii i goryczy, przez rewolucyjny, agitacyjny patos, aż po nieoczekiwanie
prostą czułość (zawsze wszakoż oddanych z niebywałą językową intensywnością); gdybym
jednak miał wskazać jedną nadrzędną dynamikę owej pracy obłędu, wskazałbym
na to, w jaki sposób wszystkie te treści nieświadome (wyparte ojczyźniane) nawiedzają
świadomość; jak ze stanu amorfii przechodzą w mniej lub bardziej konkretny obraz.
Wszak dysfunkcyjność aparatu psychicznego – powiada psychologia sięgająca swymi
korzeniami rewolucji freudowskiej – zaczyna się wtedy, gdy to, co winno pozostać zamknięte
w rezerwuarze das Es, zaczyna żyć pełnią własnego, pasożytniczego życia; to, co
do tej pory było niewyrażalne, staje się słowem, wyobrażeniem, figurą. U Czupy przenikanie
to odbywa się niejako dwustopniowo. Zrazu w przestrzeni tego, co świadome (i –
tym samym – rozpoznawalne) świta intuicja istnienia pewnego nierozpoznanego podglebia.
Stopień drugi to samo ukonkretnienie – zdominowanie zapisującej tożsamości
przez uwierające, materialne fetysze utraconej ojczyzny.
6.
89
Stopień pierwszy: wkracza nierozpoznane.
Na przykład – Donbas Resistance ’14. Już sam tytuł wiersza jednoznacznie daje nam do
zrozumienia, że będziemy mieć do czynienia z opowieścią o rodzinnym Donbasie w roku
2014, czyli z samego początku batalii o ukraińską integralność terytorialną. Trzy strofy
tego utworu przynoszą trzy obrazy wojny i jej traumatyzującego oddziaływania: od inicjalnej,
ogólnej perspektywy tego, w jaki sposób miasta Donbasu przechodzą w reżim
konfliktu zbrojnego, poprzez refleksję nad wojennym spustoszeniem w umysłach najmłodszych
zwłaszcza mieszkańców rejonu, aż po wizję samego Czupy przechodzącego
zbombardowanymi ulicami Makiejewki. Jest w tym wszystkim coś z Pokolenia Baczyńskiego
– zarówno na płaszczyźnie, powiedzmy, aksjologicznej (dramatyczne pytanie
o kondycję duchową tych, którzy przeżyją wojnę), aż wręcz po specyficzne obrazowanie
brutalnie utożsamiające porządek roślinnej wegetacji z dojrzewaniem wojny („kiedy na
pograniczu zebrano niespotykane / dotąd plony śmierci, / kiedy broń palna wyrasta
spod ziemi / razem ze zbożem i polnymi kwiatami”). Najważniejszy jednak wydaje mi
się wers otwierający każdą kolejną strofę: „Wszystko jak zawsze, tylko teraz” (po którym
to „teraz” następuje synktaktycznie konsekwentne wprowadzenie wspomnianych powyżej
obrazów wojny); wers znajdujący klamrowe dopełnienie w kończącym wiersz
pytaniu „czy wszystko jest, jak było?” (na marginesie: to w ogóle cecha charakterystyczna
wierszy z Piędzi; choć czasem na pozór wydają się ostentacyjnie zanurzone w żywiole
języka pospolitego, kolokwialnego, w istocie często są one głębinowo bardzo precyzyjnie
skonstruowane, zwłaszcza na poziomie specyficznego i dostrzegalnego dopiero przy
bardzo skrupulatnej lekturze rytmu całościowych kompozycji). Zabieg taki wprowadza
nie tylko rozziew temporalny (na to, co zawsze „było” i na to, co jest „teraz”), ale też intrygującą
dychotomię poznawczą: miejsca dotychczas doskonale znane, bezrefleksyjnie
przyjmowane za pewną bytową oczywistość, teraz rysują się jako nowe, obce, jako widziane
po raz pierwszy. Tak jakby dopiero zniszczenia wojenne doprowadziły do sytuacji,
w której postrzeganie się wyostrza, a percepcja staje się aktem wyjątkowo wzmożonej
świadomości. Wspomniane powyżej, finalne pytanie, które w pełnej formie brzmi
„czy moje miasto już zbombardowali, / czy wszystko jest, jak było?”, nie bez powodu
poprzedzone zostało deklaracją wyobcowania, wykluczenia z pewnej wspólnoty do-
90
świadczania miejsca: „nijak nie mogę zrozumieć”. Oto nadszedł moment – nadszedł wraz
z wojennym nicestwieniem – w którym widzi się tak jakby po raz pierwszy, w którym na
nowo trzeba budować topograficzne defnicje.
Na przykład – L. #6 Restauracja Fata Morgana. Tym razem – Warszawa, Krakowskie
Przedmieście, wietrzny poranek. Z okna „dziwnego budynku” (do końca nie dowiemy
się, co to za „budynek” i dlaczego jest „dziwny” – aż w końcu owa dziwność zacznie nas
uwierać, jako jedyna cecha definiująca to miejsce, zaiste, jak się za moment okaże, dziwne
w sensie możliwie najgłębszym: niemożliwe, przychodzące spoza pewnego porządku
rzeczywistości) powiewają dwie flagi, ukraińska i rosyjska. I od tego mocnego, dziwnego
obrazu – niedającego się wyrugować z pola widzenia i pamiętania, koncentrującego
uwagę patrzącego niczym słynne punctum z teorii fotografii Rolanda Barthesa, zaczyna
się wypełniający niemal cały utwór opis monotonnego ruchu (ruchu odmierzanego
owym wspomnianym powyżej, głębinowym i nieoczywistym rytmem poetyckich fraz
Ołeksija Czupy) tłumu mijającego obojętnie „dziwny budynek”. Aż wreszcie dochodzi do
momentu chyba nieuchronnego – doświadczane zobojętnienie podważa pewien ontologiczny
ład: „poranny tłum omijał ten budynek. / […] Omijał go tak uparcie, że ja / zacząłem
wątpić / czy on w ogóle istnieje, / czy w ogóle istnieję ja / i inni?”. Ale przecież to nie
koniec wiersza, spuentowanego przez powrót owej dziwności, którą – na mocy tego, co
psychologia nazywa siłą dowodu społecznego – próbowało się podać w wątpliwość: „I
tylko flagi, kiedy zawiał wiatr, / zaplątały się – bezsilnie i beznadziejnie”. Utwór zatem –
w ostatecznym rozrachunku – ufundowany jest na dialektyce dwóch niemożliwości
(dziwności), niemożliwego sąsiedztwa flag dwóch skonfliktowanych państw i niemożliwości
zdefiniowania samego siebie w konfrontacji z tą niemożliwością pierwszą (niemożliwością
– co jeszcze bardziej komplikuje cały układ – niemożliwie nieobecną w percepcji
tłumów pośpiesznie przemieszczających się Krakowskim Przedmieściem). A
przecież każda z tych rzeczy jest sama w sobie czymś niespecjalnie skomplikowanym –
to jasne, że w Warszawie jest taka a nie inna ulica, to jasne, że jest to ulica tłumna i ruchliwa,
to jasne wreszcie, że istnieją Rosja i Ukraina posiadające swoje flagi narodowe.
Dopiero połączenie tych elementów – w kontekście wypartej donbaskiej wojny i
uchodźczego losu Czupy – prowadzi do manifestacji ontologicznego zwątpienia, do za-
91
kwestionowania tożsamościowego statusu tego, którego terror nierozpoznawalnego
nawiedzającego znane zmusza do nowego samookreślenia.
Na przykład – L. #47. Wiersz o próbie ponownego zakorzenienia w – kolejno – miastach,
do których trzeba się przenosić, miłosnych relacjach z kobietami, przyjaźniach z mężczyznami,
wreszcie w cmentarzach, które są tu ukazane (w zgodzie z nienową przecież
tradycją) jako figura ostatecznego zadomowienia. Ale wszystko to tchnie atmosferą nie
tylko wiodącej do nudy banalności, lecz również specyficznej nieważkości, jakby było
czymś żałośnie namiastkowym, czym zamiast czegoś innego – prawdziwszego? bardziej
własnego? Czupa mnoży następne i jeszcze następne ogniwa wyliczeń, stara się możliwie
najbardziej ukonkretnić, oswoić nowe miejsca, związki, śmierci, ale efektem jest wyłącznie
znużenie, egzystencjalna niepotrzebność, coś jakby odlegle spokrewnionego z
mdłościami dławiącymi głównego bohatera słynnej powieści Jeana Paula Sartre’a. Ci,
którzy pomagają w przeprowadzce, próbują jednocześnie zagadać bohatera wiersza
„słowami / tak banalnymi, że zaraz zwymiotujesz”; na kobiety nie da się prawdziwie
otworzyć, odwzajemnić gestów oddania; od nowopoznanych mężczyzn nauczyć się
można wyłącznie „wszystkiego najgorszego”; i nawet żywi nawiedzający cmentarze, by
porozmawiać ze swymi nieobecnymi bliskimi, „takie bzdury mówią, że aż strach oblatuje
martwych.” Skąd ten cyniczny nieledwie dystans? Odpowiedź – jedną z możliwych –
przynosić może refreniczna eksklamacja „No i masz”, otwierająca każdy kolejny znaczeniowy
segment wiersza. Zaskoczenie. Nadejście nieoczekiwanego – i niepożądanego, bo
poza tym, co teraz stanowi treść życia, jest pustka pozostała po życiu innym, życiu
prawdziwie przynależnym i do którego się przynależy prawdziwie. Życiu zabranym z
wyroku skazującego na uchodźczą obcość, na bycie w ciągle nowym, którego wcale się
nie chce, którego doświadcza się w kategoriach krzywdy.
7.
Stopień drugi: nierozpoznane staje się własne, ale nawiedzane jest przez widma i fetysze.
92
Na przykład – L. #39 Magia voodoo. Paraboliczna – a równocześnie świadomie osadzona
w estetyce hiperboli – opowieść o fetyszu ziemi. Niedola uchodźcy zapisana jest tu w
obrazie utraconego amuletu, woreczka z ziemią z miejsca pochodzenia: „Jak każdy normalny
patriota / nosiłem na szyi woreczek / ziemi z rodzinnych stron. / Każdy patriota
nosi na szyi / amulet – ziemię rodzinnego miasta.” To początek wiersza, ekspozycja tyleż
skróconej do gry symbolicznymi skojarzeniami, co (również przez tę skrótowość i symboliczną
konturowość) intensywnej akcji dramatycznej. Dramatu akt drugi – „złodziej”
kradnie amulet, czego kumulacją jest najważniejsza w tekście (i jedna z kluczowych w
całej Piędzi, jeśli potraktować ją jako wierszowany traktat o losie uchodźcy) fraza, pytanie
ze środka wiersza: „«Kim teraz jestem bez mojego woreczka? / Jakiej krainy patriotą?»
– sam siebie pytam, / bo inni boją się mnie pytać. / Nikt nie lubi dyskutować z tymi,
którzy nie mają swojej ziemi.”. I wreszcie ponury – choć świadomie i ostentacyjnie posunięty
do granic groteski – finał; „złodziej” lepi z ukradzionej ziemi figurkę człowieka i
nakłuwa ją szpilką: „Przebije na wylot dłoń – leżą w gruzach osiedla, / przedziurawi łydkę
– w powietrze wylatują mosty, / dotknie ostrym końcem szpilki brzucha – zamienia w
ruiny / dworce i lotniska.”. Tu już nie ma – jak w trzech wierszach uprzednio przywołanych
– tożsamościowej niepewności, atakującej wtedy, gdy wojna i wygnanie zmuszają
do wytyczania na nowo granic samego siebie, budowania nowej sieci relacji, przymusu
ponownego definiowania w zasadzie wszystkiego. Jest proste, na odlew rozróżnienie:
albo masz swoją ziemię (oczywiście, owo posiadanie ziemi rozgrywają tu Czupa/Radwański
we frazeologicznej dwuznaczności: mieć ziemię to albo odczuwać związek
z miejscem pochodzenia, albo – dosłownie, jak w wierszu – nosić odrobinę ziemi ze
sobą), albo jej nie masz, co przekłada się na rozbicie najbardziej fundamentalne: albo
jesteś, albo nie.
Na przykład – L. #25. Być może najbardziej wstrząsające w całym tomie opisanie
uchodźczego losu – scedowane na inwokowaną adresatkę, ubezpieczone przez odbicie w
lustrze gramatycznej drugiej osoby, ale przecież z pewnością odnoszące się też do samego
Czupy. Zapis zstępowania w ubywanie – im bardziej oddalamy się (ona – nienazwana
bohaterka wiersza – się oddala) w czasie i przestrzeni od tego, co własne, tym bardziej
definiujemy się przez to, czego nam brakuje („Rzeczy – zużyły się / gadżety – zdechły /
93
kot – umarł, / przyjaciele – przestali być przyjaciółmi, / książki – rozdane albo pogubione
/ podczas kilku przeprowadzek. / Pamięć – i ona padła”). Wreszcie – na ostatnim
stopniu owego ubywania – pozostaje tylko to, co własne w sposób tak elementarny, że
jednocześnie nieprzekraczalny, po utracie czego kończy się istnienie z wszystkimi jego
(także ojczyźnianymi) definicjami i przypisaniami. Czyli ciało – trochę przypominające
tu słynne „nagie życie” Hanny Arendt i Giorgia Agambena: czysty bios, egzystujący w
stanie radykalnej anomii, wykorzeniony ze swojego miejsca (znaczonego wszystkimi
tymi rzeczami i ludźmi, których w wierszu coraz bardziej nie ma), a jednocześnie nieprzynależny
do żadnej ze wspólnotowych struktur, w których przychodzi mu teraz żyć.
A zatem – znów coś materialnego, podobnie jak „ziemia” z wiersza poprzednio przywołanego.
I podobnie też jak tam – coś będącego obiektem swoistego kultu, nieledwie fetyszyzmu:
L. #25 kończy się ekstatyczną kontemplacją własnego ciała, na którym bolesne
kolizje jednostkowej egzystencji z historią i polityką zostawiły swoje znaki, pismo tatuaży
i blizn. Liturgia tego kultu obliczona jest na zdekodowanie owego sekretnego języka:
u podstaw celebry tkwi wiara, że gdzieś w głębi ciała kryje się jednak jakaś dusza, która
kiedyś będzie w stanie żyć na nowo.
8.
Wydawać by się mogło – w świetle tego, co napisałem powyżej – że dominującą tonacją
Piędzi – jest rozpacz. Czupa nie ma złudzeń, że ojczyzny – tymczasem przynajmniej –
nikt i nic mu nie wróci; a jeśli nawet, to wcale nie ma pewności, że tak intensywne doświadczenie
uchodźczego wykorzenienia da się zaleczyć, że będzie się można ukorzenić
we wróconej ojczyźnie na nowo. A z drugiej strony – nie można też zaleczyć fantomowego
bólu po utraconym, pozostaje autoterapia obłędu nawracających widm tego, co ojczyste.
Ale przecież są w tomie Ołeksija Czupy momenty stężonej jasności, ofensywnej nadziei.
Powracają zwłaszcza w pełnych niezwykłej siły frazach przesyconych
rewolucyjnym gniewem, w manifestach zupełnie innego patriotyzmu niż dominujący w
całości tomu, żałobny patriotyzm fantomowy – w wierszach nadających się na transparenty,
w strofach brzmiących tak, jakby były skandowane z barykady. I jeśli nawet jest to
gniew wyłącznie reparacyjny, zawisający dziś w próżni – byłoby czymś skrajnie nie-
94
etycznym tak go traktować. Jedyne, co na koniec pozostaje – to cytować Czupę, za Czupą
powtarzać: „Czterdziestoletni wystraszeni prawnicy widzą we śnie swoje matki, / które
proszą, by dokładnie im wytłumaczyć, / jak w domowych warunkach robi się koktajle
Mołotowa / i obudziwszy się ze strachu, rozumieją, / że najstraszniejsze na tym świecie
są czułe dłonie starych kobiet, / które rozrabiają benzynę z acetonem w proporcjach
pięćdziesiąt na pięćdziesiąt / w butelkach po piwie.”
95
rozmowy
na stronie
KANIKUŁY I KOCIOŁKI
Rozmowa Kamila Galusa z Patrykiem Kosendą
Cześć, Patryku! W imieniu redakcji już teraz gratuluję kolejnej publikacji, drugiej
książki pt. „Największy na świecie drewniany coaster” (przyp.red. dalej „Coaster”),
który mamy przyjemność jako Czynna objąć matronatem i przy okazji której mamy
pretekst do tego wywiadu i promocji.
Cześć! Przede wszystkim na wstępie dziękuję za zaproszenie i za to, że chce wam się ze
mną pogadać. No i dzięki za matronat nad książką.
Spoko! Zanim przejedziemy do twojego najnowszego dzieła chciałbym zacząć od
sprawy, która nie daje mi spokoju od samego początku, czyli od twojego debiutu
„Robodramy w zieleniakach”. Robert Rybicki w blurbie do Twojego debiutu wręcz
wykrzyczał, że „Robodramy…” to najweselsza książka poetycka ostatniego dziesięciolecia,
a do tego brawurowa, z czym trudno się nie zgodzić, ale czy naprawdę
najweselsza? Przygotowując się do tej rozmowy, odpaliłem sobie wywiad, którego
udzieliłeś Kubie Pszoniakowi i Olkowi Trojanowskiemu dla Wizji. Tam, z czym się
zgadzam po lekturze twojej pierwszej książki, mówisz o tym, że to raczej poezja
katastroficzna, a śmiech/humor jest eskapizmem i metodą na radzenie sobie z
lękami i depresją, więc wracając – czy blurb Ryby miał być fałszywym tropem?
Zgrywą? Ktoś kto przeczytałby twoje wiersze pobieżnie rzeczywiście mógłby zauważyć
tylko te humorystyczne zapędy. To było celowe? Jak w ogóle postrzegasz
swój debiut z perspektywy czasu? Wydaje się, że w „środowisku” został przyjęty
bardzo ciepło.
Chciałem mieć blurba od Ryby, tak samo jak od Andrzeja Szpindlera, bo bardzo lubię ich
poezję, ich działania, ich osobowości artystyczne, więc absolutnie nie ingerowałem w to,
co w tych blurbach się finalnie znalazło. To jak Ryba odczytał tę książkę było czysto jego
autorskim odczytaniem z którym nie polemizowałem, bo nie widzę sensu by z tym polemizować.
Jasne, mówiłem w różnych wywiadach, czy na spotkaniach, że „Robodramy…”
były dla mnie swojego rodzaju eskapizmem i na pewno jest w tym tomie sporo
lęków. Natomiast cały czas zależało mi żeby jednocześnie była to książka wesoła, pełna
97
wykrzywionego humoru, groteski i czegoś na styku horroru z komedią. To jest raczej
taki, kurwa, komediodramat niż czysta beka. Stwierdzenie, że kogoś moja książka rozbawiła
również sprawia mi oczywiście dużo przyjemności mimo, że nie było to moim
głównym celem… ale rozumiem taki sposób odczytywania tej książki i cieszę się z niego.
Rozumiem. Nie chcę skupiać się na „Robodramach…”, bo spotykamy się przy okazji
premiery drugiej książki, do której za chwilę przejdziemy, ale układ wierszy
zarówno w pierwszej jak i drugiej książce wydaje się kluczowy. To raczej opowieść,
a nie zbiór wierszy.
Przy „Robodramach…” bardzo pomógł mi redaktor tomu (przyp. red. Miłosz Biedrzycki).
Przy „Coasterze” wyszedłem z większą inicjatywą i poukładałem wiersze bardziej po
swojemu, ale Miłosz pomógł mi oczywiście z modyfikacją i zmianami w samych tekstach.
Mam wrażenie, że „Coaster” to „Robodramy...” tylko bardziej i gęściej. Cytując
fragment wiersza „Chary cacy” – „Krowa, która dużo ryczy, szlachetnej charki nie
posiorbie!” – boomerzy pewnie dokładnie tak do tej książki podejdą, choć mam
nadzieję, że tak nie będzie i wiesz, załapią tę zajawkę. Na ile interesuje Cię czytelność
Twojej poezji? Ta mityczna uniwersalność wiersza?
Powiem szczerze, że chciałem żeby „Coaster” nawiązywał do „Robodramów...” i sam też
był pisany z rozpędu po debiucie mimo że powoli wchodziłem już w nowe klimaty i pomysły.
W zamyśle „Coaster” miał być książką bardziej czytelną i między innymi z tego
względu zmieniła się forma. Jest więcej rymów, rytmu, jest chyba też bardziej obrazkowo,
ale z drugiej strony jest więcej konkretów, by było się czego mocniej chwycić. Jednocześnie
nie odchodzę od dziwności, wykręcenia i surrealistycznych wizji, ponieważ jest
to coś co mnie w sztuce kręci. Moim zdaniem odbiór „Robodramów…” był fajny i pojawiło
się kilka głosów oraz recenzji za które jestem wdzięczny. W przypadku drugiej książki
liczę się z tym, a trochę już siedzę w tym środowisku (przyp. red. literackim), że będą
osoby, które przeczytają z przyjemnością, bez przyjemności lub nie przeczytają wcale.
Jak wydawałem debiut, to było to wielkim wydarzeniem. Wiesz, wydać książkę. No i w
ogóle „debiucik”. A tutaj, jasne, świetna kolejna przygoda, ale bez większych oczekiwań,
bez nakręcania się jak książka zostanie odebrana. Stary, mam po prostu nadzieję, że
98
książka spodoba się osobom, których twórczość, czy to artystyczną czy krytyczną cenię.
Wiesz, druga książka, nowe wydawnictwo (przyp. red. Kontent), bo wcześniej
ha!art, 4 fanów na lubimyczytac.pl, wydaje się jakby sodówka była blisko, hehe.
Gdzie widzisz się za pięć lat? A już tak zupełnie poważnie, to zastanawia mnie, ile
miejsca w twoim życiu zajmuje samo pisanie, pomijając że zawodowo również
zajmujesz się literaturą. Po debiucie często się to zmienia.
Z debiutem jest tak, że do samego wydania myślisz: co się właściwie wydarzy? Może moje
życie się jakoś zmieni? Ale dlaczego miałoby? Skala tego „wow” jest niewyobrażalnie
mniejsza do tego co sobie człowiek roił przed wydaniem.
No tak. Okazuje się, że pojawia się kilka recenzji, są pozytywne lub negatywne albo
nie ma ich wcale. Często też po dwóch, trzech miesiącach od pojawienia się
książki nikt o tej książce nie rozmawia. W twoim przypadku było i jest odwrotnie.
O „Robodramach…” mówi się do dziś, a książka w środowisku literackim została
bardzo ciepło przyjęta. Ukuto nawet termin „kosendyzm”, który odnosi się do
używania charakterystycznych dla ciebie rekwizytów. Możesz mówić o niemałym
sukcesie.
Każdy już sam oceni, czy odbija mi sodówka, czy nie…
Z tą sodówką żartowałem!
Wiem, wiem. Spoko! Niech każdy oceni z czym to się je i po prostu mierzy zamiary i
oczekiwania na siły przerobowe naszej bańki. Pracuję w Instytucie Literatury przy promocji
poezji i wiem, że tych czytelników jest po prostu o wiele mniej niż w przypadku
prozy. Pisząc książkę poetycką biorę tych kilka recenzji z pocałowaniem ręki. Podchodzę
do tego trochę bardziej beznamiętnie, bo wiem czego mogę się spodziewać.
Trochę słychać tę beznamiętność…
99
Każdy fajny głos i zwiększona recepcja będzie mnie bardzo cieszyć, ale nie mam żadnych
wygórowanych oczekiwań. Po prostu.
Cały czas wspominam o twoim debiucie, bo odnoszę wrażenie, że trochę chciałbyś
aby „Coaster” był twoim drugim debiutem, by znowu poczuć tę podjarę. Nie bez
powodu wspomniałem o blurbach, bo okazuje się, że mimo iż sam już nie debiutujesz,
to do napisania blurbów do drugiej książki zaprosiłeś pre-debiutantów. Kiedy
dwa dni temu powiedziałeś mi, że Zuza Strehl i Julek Rosiński napiszą Ci blurby,
to mnie trochę zatkało. Świetny pomysł! Teoretycznie blurb to zachęta do
przeczytania książki podpisana przez osobę, z której gustem liczy się potencjalny
czytelnik. Znawca tematu, uznany piszący, krytyk, celebryta itd.
Przede wszystkim jestem bardzo wdzięczny Zuzie i Julkowi za podjęcie tematu. Wiesz,
stary, jak pisał wielki poeta Jacek „Wahadło” Podsiadło mówię językiem, który do młodych
przemawia, a przynajmniej Jacek i ja tak sobie, kurwa, roimy, że mówimy takim
językiem. Mieliłem sobie to zdanie i zastanawiałem się, czy faktycznie to przemówi do
młodych, a nie np. tylko do moich równolatków i osób trochę starszych. Nie wchodząc
w żadne wykluczenia językowe, jeśli ktoś ma jakieś swoje upodobania i ulubione dykcje,
to na pewno mniej chętnie zareaguje na takie stonerowe wtręty. Mimo wszystko, ze
świadomością istnienia festiwali na które w roli młodych poetów zaprasza się czterdziestolatków,
mam nadzieję, że trafię do osób młodszych ode mnie. Mam dwadzieścia
osiem lat, a bywa, że osoby świetnie piszące są ode mnie o dekadę młodsze. Jestem ciekawy,
czy moje pisanie im się spodoba. Chciałbym.
Czy nie jest tak, że najnowsza poezja wcale nie tworzy języka którym się posługuje,
ale od języka podłapuje, nadgania, często po kilku latach, to co gdzieś w tym
języku zostało już utarte? Ostatnio poezja raczej nie tworzy trendów językowych
tylko wolno adaptuje je z zewnątrz. Chociaż u ciebie jest trochę inaczej, bo widać,
że jesteś millenialsem, ale nie w znaczeniu pejoratywnym, bo dobrze to ogrywasz.
Wydaje mi się, że totalnie tak jest i może to wynikać z faktu niszowości poezji, która poprzez
małe zasięgi nie jest w stanie wytyczać ścieżek, czy kreować klisz i trendów. Z tego
względu łatwiej jest czerpać i odnosić się do zastanych nawiązań. Z drugiej strony czy-
100
telnicy poezji szukają takich rozwiązań i lubią takie pisanie. Tak jak mówił Jakub Kornhauser
na Stacji Literatura - mówimy o nowych językach i awangardach, a 95% poezji
jest pisana w bardzo podobny sposób. Na podstawie starodawnych klisz, czy wiesz, Herberta,
Szymborskiej. Ciężko wyznaczać w takim klimacie trendy. Prędzej ktoś weźmie
moje książki do ręki i powie, że to jest bełkot, jakieś młodoliterackie gówno.
Dlatego mam wrażenie, że po to zacząłeś używać rymów, często częstochowskich,
by wytrącić czytelnika z równowagi.
Tak, celowo wszedłem w te rymy i klisze. Już jakiś czas temu ludzie nazywali swoje peje
takimi kliszami jak np. „Andrzej rysuje”, czy coś w tym stylu. Swój dla beki nazwałem
„Kosenda nie rymuje”, ale przełomem była dla mnie książka Adama Leszkiewicza „Apokalipsa
psa”, której autor, w którymś z wywiadów stwierdza, że czasami użycie takiego
częstochowskiego rymu może być jakimś aktem twórczej odwagi. Prosty rym, dobrze
użyty, potrafi rozładować sytuację liryczną, choć na pewno ktoś mógłby cię posądzić o
jakąś nieumiejętność. Przy okazji (przyp.red. rymy) dodają wierszom piosenkowości. W
końcu do tego służą rymy. Nie zawsze chcesz napisać kunsztowny wiersz. Gdzieniegdzie
warto sobie popłynąć. Choćby ze względu na rytm. Uwierzyłem w przydatność rymu.
Zgadzam się, że rymy czy konkretne frazy mogą być aktem twórczej odwagi. Kilkukrotnie
robiła to również w fantastyczny sposób np. Ilona Witkowska. Ale wracając,
pierwszym wierszem komunikujesz czytelnikowi, że to już się kameruje. Od
razu rymy. Od razu bomba. Próbowałeś ten wiersz nawinąć?
Tak, stary. Jak to pisałem, to sobie nawijałem. Nagram to z Michałem Mytnikiem. Zrobimy
sobie pioseneczkę.
Czekamy. Dawaj te rymy na bicie. Jest nas w środowisku literackim niewielu, więc
nie musimy być tacy, kurwa, zawsze poważni z tą poezją. To może zagrać.
Dokładnie. Oczywiście taka natrętna praca nad tekstem też jest bardzo ważna, żeby nie
oddać do druku nieoszlifowanego materiału. To oznaka szacunku do czytelnika i siebie
jako autora. Natomiast przy drugiej książce nie było to u mnie takie obsesyjne. Dałem
101
sobie więcej luzu i tam gdzie nie było to potrzebne nie zastanawiałem się czy jedno słowo
zmieni odbiór całego wiersza, bo czasami działa to na przestrzeni tekstu, a czasami
nie. Starałem się w tym nie zapętlać. Bez przesady.
Czasami odnoszę wrażenie, że większość czytelników wnikliwie czyta tylko siebie,
a resztę całkiem pobieżnie. Nie ukrywajmy, większość czytelników poezji, to ludzie
ją po prostu piszący.
Też przewinęła mi się kiedyś taka sugestia przez głowę, bo jeżeli chodzi o wiersze z „Coastera”,
to chyba wszystkie były już publikowane w przeróżnych miejscach w sieci i nie
tylko. Ktoś mógłby powiedzieć, że w takim razie całą książkę można już przeczytać w
sieci. Już to czytałem. Bez sensu. Ale moim zdaniem to tak nie działa. Jeśli ktoś czytał
pojedynczy tekst, gdzieś tam, w jakimś magazynie, to nie zawsze jest tak, że przeczytał
go super dokładnie. Myślę, że wszystkie teksty zebrane w książkę mogą fajnie zagrać.
Mam wrażenie, że często, jako autorzy, przeceniamy wnikliwość swoich odbiorców, a
sami też nie zawsze jesteśmy pilnymi czytelnikami.
Mam nadzieję, że „Coaster” nie będzie czytany pobieżnie, a ludzie mimo przeciwności
losu, braku czasu , czy innych uwielbianych przez Jacka Dehnela wymówek
przysiądą i pozytywnie zareagują na twoją najnowszą książkę.
Nie w takich okolicznościach czytano. Już nie będę mówił jakich, ale oczywiście występuje
taki splot okoliczności, że ktoś spojrzy i odłoży, nie skupi się na tekście. Wiesz, obaj
robimy czasopisma i zamieszczamy wiele wartościowych treści. Ciężko oczekiwać od
czytelnika żeby skupił się w taki sam sposób na każdej z nich.
Odchodząc od tematu czytania pobieżnie, czy niepobieżnie. Dalej czujesz się nowofazowcem?
Termin ukuto już jakiś czas temu (przyp. red. przez Roberta Rybickiego)
i mam wrażenie, że osoby najbliżej związane z tym określeniem po prostu
przestały go używać.
Trochę ucichło, to prawda. Może dlatego, że każdy z nas poszedł w bardzo różne artystyczne
strony. Wcześniej pisaliśmy kolaba, co też jest pomysłem starym jak świat, z Fi-
102
lipem Matwiejczukiem, Przemkiem Suchaneckim, Pawłem Harlenderem i wieloma innymi
osobami, ale to była raczej grupa sytuacyjna. Parę kolegów i koleżanek. Kilkoro z
nas w jednym momencie debiutowało i chcieliśmy mocno zaznaczyć swoją obecność.
Dalej kminimy, ale na różne sposoby. Nikt raczej nie czuje potrzeby utrzymywania przy
życiu sztucznej terminologii. Traktuję to jako fajną przygodę. Może jeszcze kiedyś razem
popiszemy, ale raczej trudno budować na tym jakąś większą tożsamość. Wydaje się, że
Nową Fazą uczciliśmy powstanie Stonera i nasze debiuty.
Co myślisz o dyskusji wokół nowych języków poetyckich? Każdy ma własne zdanie
na ten temat, ale osobiście uważam tę dyskusję za nieco czczą, choć jeśli już to
najbliżej mi do głosu Dawida Kujawy.
Nie wiem, stary. W ogóle nie przekonuje mnie ten temat. Nie uważam tego za interesujące
i tak jak mówisz, to raczej czcza gadanina. Temat jest tak słabo umocowany, że można
w tej dyskusji powiedzieć właściwie wszystko. Każdy rozumie nowe języki na własny
sposób i posiada inny aparat pojęciowy. Obojętnie przechodzę obok tej dyskusji.
Nie trzeba być zbytnio spostrzegawczym by zauważyć, że popkultura jest w twoich
wierszach bardzo istotna. Ogrywasz praktycznie wszystko, od muzyki do filmu,
który to zdaje się być dla ciebie najważniejszym z mass mediów. Prowadzisz przeróżne
fanpeje jak choćby Cholibka (kiedyś mocno inspirowana HP, choć ostatnio
jakby mniej co jakoś potwierdza częściowa zmiana nazwy), czy Kino Kiszone gdzie
postujesz cytaty, polecasz, śmiejesz się, wzruszasz, kpisz i kiśniesz. Do tego jesteś
jednym z redaktorów Stonera Polskiego, któremu od samego powstania towarzyszy
atmosfera spod znaku uśmiechniętego od ucha do ucha Jamesa Franco i Setha
Rogena. Ten flirt, w zamiarze, chciałbyś przekuć w pracę przy filmie – cokolwiek
miałoby to znaczyć?
Jeśli chodzi o czerpanie z popkultury to staram się przemielić duże ilości tego co odbieram.
Dawniej moim największym hobby było oglądanie filmów, więc spełnieniem marzeń
byłaby jakaś ekranizacja, czy krótka i luźna adaptacja mojej książki. Ciężko o to w
przypadku poezji, ale w sumie dlaczego nie. Na pewno byłoby łatwiej w przypadku prozy.
Bardzo mnie kręci jak w czasopismach ktoś ilustruje moje wiersze, bo to oznacza że
103
przeczytanie mojego tekstu zainspirowało kogoś do stworzenia kolejnego dzieła.
Potrzebujesz czasami przerwy od poezji?
Tak, ostatnio zajawiłem się znowu na punkcie piłki nożnej. Bardzo dużo oglądam. Odpoczywam.
Ostatnio obejrzałem o wiele mniej filmów niż meczów piłkarskich. Kiedy pracujesz
w literaturze, piszesz na boku i działasz na styku kultury, czasami musisz dać
swojej głowie odpocząć. Także tak, piłka nożna. Szczególnie w dobrym towarzystwie. Z
tego miejsca serdecznie pozdrawiam Pietralę.
W takim razie odpocznijmy od poezji. Jeśli miałbyś wybrać kompana wyprawy –
Waldek Złotopolski czy Ron Weasley?
Byłby to Ron Weasley. Absolutnie. Nigdy nie byłem fanbojem „Złotopolskich”. Może widziałem
kilkanaście odcinków i to jako dorosły chłop. Szanuję jako dzieło i po czasie zrozumiałem
jego fenomen, ale to nie jest moja nostalgia.
Ok. Literatura czy film?
Film, ponieważ jest bardziej przyswajalny i bardziej uniwersalny niż język literatury.
Łatwiej coś obejrzeć niż przeczytać. Moglibyśmy tutaj wejść w dyskusję o możliwościach
czytelniczych i tak dalej, ale uważam film za atrakcyjniejszą formę.
„Robodramy...” czy „Coaster”?
„Coaster”, bo muszę promować książkę, lol. Mam nadzieję, że napisałem dobry tom, choć
trochę stresuję się recepcją. Napisałem ją niecały rok temu i jestem już poza tą książką.
Bardziej emocjonalnie wrócę do niej kiedy będę miał papier. Tutaj przyznam się, że miałem
też taki okres, że chłodno myślałem o swoim debiucie, ale trochę poleżały te „Robodramy”,
ostatnio do nich wróciłem i stwierdziłem, że jednak lubię tę książkę.
Pozwolę sobie wtrącić, że chłodne podejście do debiutu ma chyba każdy twórca,
a przynajmniej z perspektywy czasu.
104
Tak, choć o „Robodramach…” serio myślę już cieplej. Pewnie teraz napisałbym ją „lepiej”,
ale na przestrzeni całego życia zmieniają się upodobania np. estetyczne. W tamtym czasie
tak chciałem by ta książka wyglądała i jest to dla mnie już zamknięta kmina. Stąd
druga książka, kiedyś może trzecia. Byle nie pisać w kółko tej samej książki, byle nie pisać
w kółko tego samego gówna.
Psychodeliczna prostota czy żywiczność jazdy?
Stawiam na równi. Nawet jeśli twoja sztuka jest odjechana i na krawędzi, to nie znaczy,
że nie może być też np. kunsztowna, przemyślana, czy głęboka. Psychodeliczna prostota,
tak jak mówiłem, warto sobie czasami odpuścić by nie przekombinować i nie udziwniać
na
siłę.
Dziękuję za rozmowę. Ostatnie słowa należą do ciebie.
Pozdrawiam wszystkich czytelników Strony Czynnej! Mam nadzieję, że dobrze wam się
wiedzie, a lektura „Coastera” dostarczy sporo przyjemności, rozrywki i przemyśleń. Jak
słusznie zauważył Krzysztof Szeremeta, „Coaster” oznacza również podstawkę do piwa,
więc jeśli chcecie stawiać na tej książce browary, to absolutnie nie mam nic przeciwko
temu.
105
strona
wolna
Piotr Burzyński
Absolwent Liceum Plastycznego w Jarosławiu i Wydziału Artystycznego Uniwersytetu
Rzeszowskiego na specjalizacji grafika/linoryt. Inspiracji szuka w „Śnieniu”
Gaimana, w szerokich horyzontach J.H. Williamsa III, w kolorowych włosach Maligny,
w ścianie dźwięku Jóhannssona i w tej posępnej ciszy na księżycu LV-426.
107
108
Dawid Czajkowski
Ur. 02.02.1985 r. w Szczecinie. Projektant graficzny, plakacista. Absolwent Akademii
Sztuki w Szczecinie. Organizator artystyczny i kulturalny. Uczestniczył w ponad
70 międzynarodowych wystawach. m.in. w USA, Meksyku, Rosji, Ekwadorze oraz
Chinach. W latach 2018-2019 asystował w Pracowni Projektowania Kampani Społecznych
Akademii Sztuki w Szczecinie u dr. Adama Klasy. W twórczości kieruje się
zadawaniem pytań i dążeniem do jego źródła a nie szukaniem odpowiedzi na nie.
Posługuje się syntezą lub symbiozą, tworząc nową jakość w kontekście współistnienia
elementów formy. Od początku funkcjonowania Akademii Sztuki w Szczecinie
wspiera obszary kulturotwórcze, organizuje wydarzenia i eventy.
109
110
111
112
113
114
115
Miłosz jest piękny
Rysownik (https://www.facebook.com/miloszjestpiekny/). Mieszka w Warszawie.
Sztuczne Fiołki
Sztuczno-historyczny postmemiczny magazyn komiczno-tragiczny.
116
117
118
119
120
121
122
123
124
Nina Kodżak
Pisze poezję. Enjoy.
125
***
świstaki zawijają sreberka potem palimy korki z uśmiechu za 40 pln
buka to mój fetysz a potem jodłowanie z głodu
zimny koc
tylko monstera deliciosa słucha zapomniałem podlać
dziury w liściu nie ma mięśni
krzyż nad drzwiami nadal milczy
piję jagtini z laktatora
zmień żarówkę
wywaliło korki mleko skwaśniało
zawsze pęknie
enjoy
126
Nikodem Lazurek
Urodzony w 1999 r. Niepomielone mięso odpowiedzialne za prezentowanie kolażu
cyfrowego w internecie. Wyhodowany i osiadły w kujawsko-pomorskim. Oczekuje
poklasku i klepania po plecach. Głównie konsumuje. Publikował dziwactwa w „Stonerze
Polskim”, „Stronie Czynnej”, „Małym Formacie”, „Drobiazgach” oraz „Rzyradorze”.
127
128
129
130
131
132
Matylda Maria Rabiega
Urodzona w 2001 r. w Gdańsku. Zajmuje się fotografią, malarstwem i rysunkiem.
W 2019 r. brała udział w wystawie fotograficznej debiutantów „12x1” (Gdańsk).
W 2021 r. ukończyła Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych w Gdyni Orłowie, uzyskując
tytuł zawodowy plastyka fotografa.
133
134
135
Julia Żmuda
Absolwentka szczecińskiego Liceum Plastycznego, zakochana w polskiej sztuce plakatu
i ogólnoświatowej ilustracji. Lubi zmiany i różnorodność, nie lubi skrajności.
Wyznaje i wierzy w wolność słowa, więc tak długo jak nie zabiorą jej głosu, będzie
mówić. Na każdy temat. Bo dlaczego nie.
136
137
138
139
czynna.com