Wilkozacy. Ksiezycowy Sztylet - Debski Rafal

10.05.2018 Views

Spis treści<br />

Karta tytułowa<br />

Cykl <strong>Wilkozacy</strong><br />

Rozdział 1<br />

Rozdział 2<br />

Rozdział 3<br />

Rozdział 4<br />

Rozdział 5<br />

Rozdział 6<br />

Rozdział 7<br />

Rozdział 8<br />

Rozdział 9<br />

Rozdział 10<br />

Rozdział 11<br />

Rafał Dębski<br />

Książki Autora wydane nakładem naszego wydawnictwa<br />

Fabryka Słów poleca<br />

Karta redakcyjna<br />

Okładka


Cykl <strong>Wilkozacy</strong>:<br />

1. <strong>Wilkozacy</strong>. Wilcze prawo<br />

2. <strong>Wilkozacy</strong>. Krew z krwi<br />

3. <strong>Wilkozacy</strong>. Księżycowy <strong>Sztylet</strong>


Ryśkowi Dylewskiemu,<br />

bez którego cykl o Wilkozakach<br />

mógłby w ogóle nie powstać.<br />

Dziękuję za wszystko, Przyjacielu.<br />

I mam nadzieję, że dobrze Ci tam, gdzie jesteś.<br />

Gdziekolwiek to jest.<br />

Mam być wolny – tak! nie wiem, skąd przyszła nowina,<br />

Lecz ja znam, co być wolnym z łaski Moskwicina.<br />

Łotry zdejmą mi tylko z rąk i nóg kajdany,<br />

Ale wtłoczą na duszę – ja będę wygnany!<br />

A. Mickiewicz, Dziady, cz. III Litwa. Prolog


Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym<br />

Chomikuj.pl - plik użytkownika: Puciek<br />

Rozdział 1<br />

E<br />

re fair ræheb manu, fahram. Ir ghebeš vakirani rin attæ.<br />

Słowa zostały wypowiedziane półgłosem, lecz bardzo wyraźnie, zaraz potem młot opadł na zimne,<br />

ciemne ostrze. Kowadło odezwało się głośnym brzękiem. A po krótkiej chwili rozbrzmiała cichutka<br />

z początku, lecz nieporównanie bardziej melodyjna odpowiedź uderzonego metalu. Odgłos narastał powoli,<br />

przedłużając dźwięk, przenikając kowala i wszystko dookoła, wzniósł się do poziomu, kiedy stał się prawie<br />

niesłyszalny, a potem wrócił i zaczął cichnąć, lecz nie dlatego, że zanikał, lecz raczej oddalał się, ulatywał<br />

w świat, aby nieść nowinę. Przypominał perlisty śpiew srebrnego, doskonale odlanego dzwonka.<br />

Postać mistrza kowalskiego, skąpana w księżycowym świetle, znieruchomiała z młotem opuszczonym<br />

wzdłuż nogi. Po chwili narzędzie wypadło z bezwładnej dłoni, głucho stuknęło o wyłożony kamieniami<br />

podjazd do kuźni.<br />

– To już – mruknął mężczyzna. – Niech to wszyscy... – zamilkł, obawiając się wypowiadać imienia Złego<br />

o północnej porze. – Niech to wszyscy święci – dokończył.<br />

Miał nadzieję, że to, czego właśnie był świadkiem, nie zdarzy się za jego życia. Podobną nadzieję żywili<br />

z pewnością wszyscy jego przodkowie aż do najdawniejszych czasów. O tych czasach dzisiaj nikt nie potrafił<br />

powiedzieć nic pewnego poza tym, że były krwawe, okrutne, wypełnione ogniem i krzywdą ludzką.<br />

Każdej pełni, trzynaście razy w roku, wyciągał kowadło przed warsztat, aby w świetle księżyca uderzyć


młotem w ten przedmiot, odziedziczony po rodzicu. Tenże młot powierzył mu ojciec, a ojcu przedtem dziad<br />

i tak to szło od wielu pokoleń... Do tej nocnej pracy zakładał skórzaną rękawicę, również przechodzącą przez<br />

wieki jako rzemieślnicze dziedzictwo, obecnie już wytartą i sfatygowaną tak, że czarna licowa skóra stała się<br />

szorstka i szarawa, zapewne od samego zdejmowania i zakładania, bo przecież nie od roboty. Jeśli na niebie<br />

wisiały chmury, jeśli padał deszcz albo śnieg, rzemieślnik mimo wszystko przenosił ciężkie kowadło na dwór.<br />

Pogoda nie miała znaczenia, tak nakazywała tradycja, tak uczył ojciec. Rzecz jasna, nikt nie wiedział, dlaczego<br />

nie można kuć tego kawałka stali pod dachem. Ale też nikt w długim korowodzie przodków nie odważył się<br />

i nie spróbował zmienić obyczaju. To mogłoby przynieść nieszczęście, a może nawet okrutną zemstę losu lub<br />

sił, o których zwykły człowiek nie miał pojęcia.<br />

– To już – powtórzył kowal.<br />

Spojrzał w stronę domostwa. Jak to powiedział tatko na łożu śmierci?<br />

– A jeśli, co nie daj Boże, mój synu, sztylet zadźwięczy, jak trzeba, zostaw go wówczas w kuźni, zabieraj<br />

rodzinę i uchodź! Uchodź, gdzie cię oczy poniosą, najlepiej za wielkie góry i wody.<br />

– Czemu, ojcze? – spytał kowal, który dopiero niedawno pojął niewiastę i oczekiwał pierwszego dziecka.<br />

Nie w smak by mu było uciekać i zostawić dom, w którym się wychował, kuźnię stojącą tu od wieków oraz<br />

wszystko, co posiadał.<br />

– Nie wiem czemu, chłopcze. Tak samo ostrzegał mnie mój ojciec, nim skonał, a jego twój dziad.<br />

Powinniśmy wierzyć w mądrość tych, co żyli przed nami. Skądeś się to wzięło... To tajemnica dręcząca cały<br />

nasz ród.<br />

– Jesteśmy przeklęci? – przeraził się młody kowal.<br />

– A mnie skąd to wiedzieć? – Stary wzruszył ramionami i rozkaszlał się niepowstrzymanie, tak mocno, że<br />

mimo ogarniającej go ostatecznej słabości usiadł na łóżku. Na jego ustach pojawiła się kropla krwi. Otarł ją<br />

z rozdrażnieniem, rozmazując na sękatej, twardej dłoni czerwoną smugę. – Kto wie co nam pisane po śmierci?<br />

Kto wie czy tam w ogóle coś jest? – Machnął ręką, ciężko opadł na poduszkę. – Przeklęci?... Nie wiem. Ale<br />

jesteśmy wszak niewolnikami tajemnicy. Wielka musi być to tajemnica, skoro nawet nie wolno nam wyjawić<br />

nikomu naszych właściwych imion. Prawdziwe twoje znam tylko ja, nawet mać twoja nie jest go świadoma.<br />

Dla ludzi masz inne, nadane nie przy urodzeniu przeze mnie, lecz to, które pop wypowiedział przy chrzcie.<br />

Nawet żona nim ciebie nazywa. I bacz, aby nigdy nie poznała tego tajemnego.<br />

– Dlaczego? Wszak powiadają, że to moja druga połowa, żeśmy teraz jedno. A przecież prawdziwego<br />

imienia syna nie pozna?<br />

– Nie pozna – rzekł twardo ojciec. – Rzecz jasna, że nie pozna. Bo ty mu je nadasz w cichości,<br />

w serdecznej ciszy. Bo gdyby przyszła godzina próby, ty wszelkie męki zniesiesz, czy to zadane tobie, czy<br />

twojej rodzinie. Lecz czy baba również je zniesie? Czy nie wyzdradzi, kiedy przyłożą jej dziecku nóż do szyi?<br />

– Zdarzyło się już tak? – spytał szeptem młody kowal.<br />

– Ponoć za życia mego naddziada znalazł się ktoś, kto próbował wyrwać tajemnicę. Lecz nie wiem o tym<br />

nic pewnego. Oby się to nie powtórzyło.<br />

Milczał przez chwilę, ciężko oddychając, a potem zwrócił przekrwione oczy na syna.<br />

– Módl się co dzień, chłopcze. Módl się, aby sztylet nie wydał głosu, nim zejdziesz do grobu.<br />

– Ale co się stanie, jeśli wyda? Na pewno coś tam wiecie, wszak jesteście...<br />

– Nie – przerwał mu ojciec. – Już mówiłem, że nic nie wiem, wierzaj mi. Sam nie wiem... Tyle że zapewne<br />

nic dobrego nie czeka kowala, który ukończy robotę... Jednakowoż jest nadzieja, że klinga nie zadźwięczy.<br />

– A jak ma zadźwięczeć? – Młody kowal przysiadł na skraju łóżka. – Powiedzcie, po czym to poznać?<br />

– Tego też nie wiem. – Ojciec przymknął oczy. – Ale powiadał mi mój ojciec, że ten, kogo to spotka,<br />

z miejsca odgadnie, co się stało. Powtarzam ci, synu, módl się, aby to nie nastąpiło za twojego życia. Módl się,<br />

aby to nie nastąpiło nigdy...<br />

Kowal potrząsnął głową, odganiając wspomnienia. Spojrzał na leżące wzdłuż kowadła ostrze. Ujął je za<br />

trzon, podniósł wyżej, aby padło na nie mocniej księżycowe światło. Tego dnia, tuż po letnim przesileniu,<br />

zawieszony na niebie lampion nocnego wędrowca świecił wyjątkowo mocno, sprawiając, że kontury stawały<br />

się jeszcze ostrzejsze i wyraźniejsze niż za dnia, w pełnym słońcu.<br />

<strong>Sztylet</strong> jak sztylet. Odkąd ludzie nauczyli się kuć broń, zawsze wykonywali podobne klingi. Ostrze na<br />

półtorej dłoni, dwusieczne, kończyste. Trzon na tyle długi, by ująć go wygodnie nawet sporą kowalską ręką,<br />

chociaż jeśli nabić głowicę, stałoby się nieco mniej poręczne. Rzecz jasna, tylko dla tak potężnego mężczyzny


o spracowanych dłoniach. Dla wielkiego pana okaże się w sam raz. Jakiż jednak wielki pan będzie szukał<br />

zwykłego kawałka żelaza w takiej głuszy? Dookoła tylko stepy i lasy, ledwie się tu trzymają jakieś chutory<br />

i sioła. Dwór pański dopiero o pięć polskich mil na zachód, rzadko kto stamtąd przyjeżdżał. I nic w tym<br />

dziwnego. Czego taki jaśnie oświecony książę Ostrogski miałby szukać na pustaci, gdzie nawet się nie<br />

zapuszczają zbrojni Kozacy, chyba że jako straż przy kupieckich karawanach idących na Kaukaz? Z rzadka<br />

zresztą idących ostatnimi czasy. Wieści o szaleństwach pugaczowszczyzny dotarły nawet tutaj, choć zdawały<br />

się jedynie odległym echem wydarzeń rozgrywających się w obcych ziemiach.<br />

Ziemia wprawdzie była tu żyzna, lecz uprawiać ją trudno, gdy niebo skąpiło deszczu, a niedaleka rzeczka<br />

podczas suszy potrafiła wyschnąć w jeden dzień, pozbawiając całkiem ochrony wodne stworzenia. Żaby<br />

jeszcze sobie jakoś radziły, ale ryby w letni upał można było zbierać niczym kamienie przy drodze. Tyle tylko,<br />

że psuły się szybciej, niż wieśniacy nadążali je wszystkie ususzyć. Niemniej było przynajmniej z czego<br />

nagotować niedzielnej uchy, było z czego czerpać, gdy nadchodziły głodniejsze czasy.<br />

W ogóle żyło się tutaj nie najgorzej, tak przynajmniej opowiadali ci, którzy bywali w innych stronach,<br />

gdzie i Tatarzy się zdarzali, i rzezimieszki, i pańscy komornicy nękali ludność bez umiaru. Tu raz na rok<br />

zjawiał się dworski szafarz, aby zebrać daninę, czy to w postaci płodów, czy gorzałki, czy wyrobów<br />

kowalskich, czy też najchętniej gotowego grosza. Jednak brzęczącą monetę mało kto posiadał. Nawet Żyd, co<br />

arendował karczmę przy szlaku kupieckim, przyjmował od chłopów zapłatę w zbożu, rybach albo skórkach<br />

lisów i bobaków. Jechał raz do roku kawał świata na jarmark do Białocerkwi i tam zamieniał towary na<br />

gotowiznę, jaką sam wolał spłacać podatki, a pewnie coś tam i w jakiej skrytce gromadził dla siebie<br />

i dziecisków, jak to Żyd.<br />

Dlatego też miejsce to okazało się bezpieczną przystanią dla kowalskiego rodu, obarczonego tajemnicą,<br />

o której sami zainteresowani nie wiedzieli, czy w rzeczy samej jest straszna, czy też po prostu budzi grozę jak<br />

wszystko, co nieznane.<br />

Kowal podrzucił lekko sztylet i chwycił go z powrotem. Potem odłożył przedmiot na kowadło, zdjął<br />

rękawicę, położył ją obok odkuwki. Nie lubił pracować z taką ochroną dłoni, przeszkadzało mu to, ręka pociła<br />

się w przyciasnej skórze.<br />

Doprawdy nie widział nic nadzwyczajnego w tym ostrzu. Wspomnienie niezwykłego dźwięku zbladło już<br />

nieco, ale zaraz wróciło z nową mocą, wywołując na plecach zimny dreszcz. Cóż, powinien chyba jeszcze<br />

oprawić jakoś tę klingę, przynajmniej wstępnie. Niewielką głowicę odkuje zaraz bez wysiłku, wystruga<br />

migiem okładziny z brzozowego, dobrze przeschniętego drewna. Potem tylko owinąć rękojeść jedwabnym<br />

sznurkiem i gotowe. A może lepiej wzmocnić jedwab po wierzchu miedzianym drutem? Co do tej części pracy<br />

nie istniały żadne przekazy. Zresztą, jeśli ktoś się zgłosi po tę broń, może dać ją do wykończenia jakiemuś<br />

biegłemu nożownikowi.<br />

Pozostawało teraz jedno pytanie – czy on sam powinien, zgodnie z ojcowskim nakazem, natychmiast<br />

porzucić kuźnię i gospodarstwo, aby uciec najdalej, jak się da? A może to tylko gusła i zabobon? Pewnie tak,<br />

pewnie nic złego się nie zdarzy. Kto wie jakimi głupimi przesądami obrósł ten kawałek nawęglonego żelaza<br />

przez setki lat, a może i dłużej? I kto może się dowiedzieć, że praca została ukończona?<br />

Tylko ten dźwięk... Ten przeszywający duszę dzwon... Kiedy zabrzmiał, potężny mężczyzna poczuł, jakby<br />

coś odjęło mu część sił. Spojrzał na lśniącą mętnie klingę. Wyglądała tak zwyczajnie, jak tylko zwykła broń<br />

wyglądać może. Czy wyjątkowy sposób kucia mógł tutaj cokolwiek zmienić? Zdawało się to niemożliwe.<br />

Tylko ten dźwięk... Lecz czy mu się tylko nie wydawało, że był tak donośny? Przecież gdyby miał taką<br />

moc, obudziłby wszystkich domowników, wylegliby zobaczyć, co się stało.<br />

– Cóż, na razie chodź do mnie, zaraz dokończymy robotę, jak pan Bóg przykazał – mruknął kowal.<br />

Wyciągnął rękę, ujął trzon sztyletu. Dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że ma gołą dłoń, ale było za<br />

późno – chociaż próbował ją cofnąć, musnął metal końcami palców.<br />

– Jezu Chryste! – wrzasnął i odskoczył jak oparzony.<br />

Ostrze przemówiło. Nie słowami, nie obrazami nawet, które by wykwitły prosto w głowie, na kształt wizji.<br />

Przemówiło ostrzeżeniem i śmiertelnym przerażeniem. Przerażeniem, jakiego kowal nigdy jeszcze nie odczuł,<br />

jakiego do tej pory nie był w stanie sobie wyobrazić. Przypuszczał, że żaden śmiertelnik nie mógłby ogarnąć<br />

bezmiaru tego lęku.<br />

Spojrzał na księżyc, otworzył usta, a z jego gardła wydobył się potępieńczy głos, przy którym wycie<br />

wilków mogło wydawać się słodkim śpiewem anielskich chórów. Włosy stanęły mu dęba na głowie, a serce


załomotało w piersi niczym tysiąc najcięższych młotów uderzających w podwaliny świata.<br />

Tak, teraz już zyskał całkowitą pewność, że powinien uchodzić bezzwłocznie, nie oglądając się na nic.<br />

Zaraz każe żonie zapakować niezbędne rzeczy, wrzuci wszystko na wóz, zaprzęgnie konie i pojadą gdzie<br />

bądź, byle jak najdalej stąd, pozostawiając ten sztylet, aby wziął go sobie ktoś, kto zdoła się uporać z ukrytym<br />

w nim strachem. Bo żyć tutaj kowalowi już niepodobna, skoro skalał go dotyk przeklętego przedmiotu.<br />

Obrzucił klingę dzikim spojrzeniem. Znów wyglądała niewinnie i nieszkodliwie, spoczywając na kowadle, ale<br />

on wiedział, co w niej drzemie. Nie dotknąłby ostrza więcej za żadne skarby świata.<br />

Pobiegł ciężko w stronę domu. Myślał, że jego wycie postawiło już na nogi domowników, ale wewnątrz<br />

panował spokój. Dzieci spały w pierwszej izbie, parobek pochrapywał na zapiecku. Kowal popędził do<br />

drugiego pomieszczenia, gdzie żona leżała cicho, z nogą zarzuconą na pierzynę. Wszędobylska poświata<br />

docierała i tutaj przez otwarte okno. Było zbyt duszno, aby zawierać okiennice.<br />

Potrząsnął żonę za ramię. Nie rozumiał tylko z początku, dlaczego musi to robić, unosząc rękę nad głowę.<br />

Nagle zdał sobie sprawę, że stoi na czworakach, choć wydawało mu się teraz to tak naturalne, że nie zwrócił<br />

uwagi na fakt, iż widzenie świata nieco się zmieniło. I nie rękę uniósł, lecz... łapę, zakończoną pazurami,<br />

wielkimi, zdolnymi rozerwać na sztuki nawet dorodnego jelenia.<br />

Kobieta otworzyła oczy, spojrzała na męża.<br />

Przeraźliwy wrzask poraził mu uszy, odezwał się zgrzytem we wnętrznościach.<br />

– Zbieraj się, matka! – zawołał.<br />

A raczej chciał zawołać, bo zamiast słów wydobył z siebie dziki głos, taki sam jak przed kuźnią.<br />

– Matko Spasa, ratuj – usłyszał jęk.<br />

Żona przewróciła oczami i zemdlała. Kowal chciał ją cucić, ale w tej chwili poczuł dziwną słabość,<br />

zupełnie jak wtedy, kiedy dzwonienie odkutego metalu pozbawiło go władzy w prawicy.<br />

W sąsiedniej izbie wszczął się ruch, skrzypnęły drzwi, dziecięcy głosik coś zawołał, ale co dokładnie, tego<br />

kowal już nie wiedział, pogrążając się w mroku nieświadomości. Poczuł ulgę, choć tylko przez moment, bo<br />

zaraz potem spadła na niego ciemna zasłona, którą po chwili zastąpiły jaskrawe, nieprzyjemne wizje. Pogrążył<br />

się w czymś, co przypominało koszmarny sen, choć w istocie rzeczy było czymś o wiele więcej.<br />

A może mniej?<br />

Tego nie był w stanie orzec.<br />

Księcia Michała Lubomirskiego obudził głos dzwonów. W całym mieście we wszystkich cerkwiach masywne<br />

kielichy kołysały się, ich serca łomotały, uderzając całą mocą o spiżowe ściany. Spojrzał na zegar stojący na<br />

bogato rzeźbionej serwantce. Dwie godziny po północy. Co mogło się stać, że podniesiono takie larum? Co<br />

niepokojące, hałas był o wiele większy, niż powinny wywoływać wszystkie okoliczne dzwony, szczególnie że<br />

nie było ich przecież tak wiele.<br />

Wstał z łoża, przez otwarte na oścież drzwi wyszedł na niewielki balkon, oparł się o balustradę. Pozostali<br />

domownicy, również zbudzeni hałasem, pojawili się w oknach.<br />

– Pożar? – zapytał ktoś.<br />

Lecz nie było widać żadnej łuny, a tak wielki alarm oznaczałby, iż przynajmniej cały kwartał stanął<br />

w płomieniach.<br />

– Może najazd jakiś? – rozległo się z drugiej strony.<br />

Lecz przecież wówczas książę pierwszy zostałby powiadomiony, że coś się dzieje. Osobiście przecież<br />

odpowiadał za obronność Konstantynowa, miasta założonego jeszcze za czasów króla Zygmunta Starego<br />

przez księcia Konstantego Ostrogskiego. Rok wcześniej warowny zamek został przekazany z rąk Sanguszków<br />

Lubomirskim i od tamtego czasu Michał sprawował nad nim pieczę.<br />

– Dzwony zwiastują nieszczęście – orzekł skrzypiący, nudny głos starego sługi, zajmującego pokój na<br />

samym dole. – To nie jest zwykłe larum, nie zwykłe... To jakby kometa jakiś przyleciał wieszczyć zmierzch<br />

królów.<br />

Książę Michał skrzywił się, słysząc takie brednie, ale naraz zesztywniał. Przez okropny harmider przedarł<br />

się nagle cichy, choć przenikliwy, srebrzysty głos. Zupełnie jakby tuż przy uchu magnata zadźwięczał


niewielki dzwoneczek. I jakby ten dźwięk docierał do samego dna duszy, poruszał nieznane, ukryte bardzo<br />

głęboko struny.<br />

Mężczyzna odwrócił się na pięcie i wszedł z powrotem do komnaty. Najpierw podszedł do łoża, jakby<br />

chciał w nim lec, ale zatrzymał się i potrząsnął głową. Zaraz... Przed chwilą był na balkonie, jak to się stało, że<br />

stoi tutaj? Coś powinien natychmiast zrobić, to wiedział doskonale. Tylko co?<br />

Usiadł na skraju ramy łoża, tak sporządzonej, aby służyć także za wąską ławę. Niejedną noc spędził książę<br />

na rozmyślaniach, siedząc i nie mogąc zasnąć, kiedy umysł zaprzątnięty był sprawami gospodarskimi, ale<br />

przede wszystkim politycznymi. Nadchodził nieubłaganie trudny, podły czas, kiedy trzeba będzie opowiedzieć<br />

się wyraźnie za którymś ze stronnictw. Na razie starał się zachowywać pozory neutralności, ale w Koronie i na<br />

Litwie wrzało. A on... cóż miał zrobić? Znów stanąć za wolnością czy godzić się na coraz to nowe roszczenia<br />

carycy? Biorąc pod uwagę to, gdzie znajdowały się jego majątki, powinien iść za głosem rozsądku, nie stawać<br />

powtórnie naprzeciw pancernej moskiewskiej pięści. Część włości już przypadła zaborcy i choć nie została<br />

wyjęta w całości spod rządów Lubomirskich, trudno było przypuszczać, aby okrutna, nieposkromiona<br />

smoczyca na carskim stolcu zamierzała tolerować jakąkolwiek mocniejszą opozycję. To miasteczko i ten<br />

zamek pozostawały jeszcze w granicach Rzeczpospolitej, a trzy zaborcze państwa zapewniały, iż na takim<br />

podziale ziem zamierzają poprzestać, jednak książę nie wierzył w takie gwarancje. W polityce to silniejszy ma<br />

słuszność i to on stanowi prawo oraz wszelkie zasady dotrzymywania umów.<br />

Starał się myśleć rozsądnie, jak to obiecał ojcu, lecz w duszy niedawnego konfederata wszystko<br />

wywracało się na myśl o ustąpieniu choćby na piędź. Lepiej umrzeć, stojąc, niż żyć na kolanach! Czy nie tego<br />

uczył przykład przodków? Potrafili buntować się przy każdej próbie wprowadzenia tyranii, umieli stanąć<br />

nawet przeciwko własnym królom, jeśli zaszła potrzeba.<br />

Książę wstał ciężko, podszedł do małego kredensu francuskiej, misternej roboty, otworzył rzeźbione<br />

drzwiczki i wydobył napoczętą już butelkę słodkiego wina z własnych winnic na Wołoszczyźnie. Wiedział, że<br />

przy pierwszym akcie sprzeciwu utraci także tamte dziedziny, a przynajmniej będzie miał znacznie utrudniony<br />

zarząd nad nimi. Jego kraj chylił się ku upadkowi, podobne konsekwencje były więc nieuchronne. Ale na<br />

razie miał jeszcze możliwość korzystania z cudownych szczepów winogron, jakie nie przyjmowały się nigdzie<br />

indziej. Podobno na tamtych terenach uprawiano winorośle na długo przed tym, zanim powstało Cesarstwo<br />

Rzymskie, a nawet i starożytna Grecja.<br />

Zębami wyszarpnął korek. Gdyby to widział jego kamerjunkier, zapewne omdlałby z przerażenia.<br />

Wielkiemu panu nie przystoją takie maniery. Wielki pan w ogóle nie powinien sam otwierać flaszy z trunkiem,<br />

od tego jest służba. Ale też kamerjunkier księcia omdlewał chętnie przy każdej nadarzającej się okazji.<br />

Wszyscy jego podwładni podśmiewali się z tej przypadłości i kładli ją na karb upodobań głównego<br />

pokojowca. Preferował on bowiem towarzystwo raczej mężczyzn niż niewiast, i to w każdej dziedzinie życia.<br />

Jak głosiła wieść, przekazywana sobie przez służbę, zachowywał się w sprawach intymnych raczej jak<br />

kobieta, co budziło tym większą wesołość. Księcia nie obchodziły upodobania kamerjunkra, czy też<br />

kogokolwiek innego, jeśli nie narzucał się z nimi nadmiernie, niemniej sam też nieraz śmiał się w kułak,<br />

widząc, jak tęgi, dobrze odżywiony sługa, który mógłby wielkimi rękami zadusić konia, chwieje się na<br />

potężnych nogach i prawie traci świadomość na widok co urodziwszej męskiej postaci.<br />

Michał nalał wina do kryształowego kielicha, wykonał kilka płynnych, kolistych ruchów, a potem<br />

przyłożył nos do krawędzi naczynia. Co za zapach! Choć wino zostało otwarte już poprzedniego ranka,<br />

zachowało pełny bukiet, w którym dały się wyczuć nuty przywodzące na myśl zarówno zapach winnicy<br />

w upalne południe, jak i woń dojrzałych jesiennych jabłek, a nawet sprowadzanych z dalekich stron<br />

ananasów, tak ponoć lubianych przez króla Stanisława. Cudowny trunek. Wbrew różnym modom i zachodnim<br />

obyczajom książę najbardziej cenił sobie wina słodkie lub półsłodkie, wytrawne mając za nic,<br />

a wychwalających je smakoszy traktował z pobłażliwością. Widać ludzie lubią się umartwiać, żeby ukazać<br />

swoją inność. Nie to, żeby nigdy nie kosztował kwaśno-gorzkich rieslingów czy innych podobnych gatunków<br />

i żeby mu całkiem nie smakowały. Zawsze jednak wracał z ulgą do swoich mołdawskich ambrozji i nie<br />

wyobrażał sobie bez nich życia.<br />

Upił łyk trunku i przez chwilę z przymkniętymi oczami smakował rozpływający się po języku słodki<br />

aromat. A potem jednym haustem dopił zawartość pucharu. Odetchnął głęboko. Na zewnątrz dzwony milkły<br />

powoli, cichły ludzkie pokrzykiwania. Nikt nie przybiegł ze złymi wieściami, a to znaczyło, że cały harmider<br />

powstał albo przez przypadek, albo stało się coś, co może zaczekać z wyjaśnieniem do rana.


I nagle przez uspokajające się dźwięki do uszu księcia znów dotarł ten wysoki, srebrzysty, a zarazem<br />

niepokojący dzwonek.<br />

Dotarł czy tylko przypomniał o sobie, został przywołany z pamięci? Tego książę nie wiedział, ale za to<br />

zdał sobie nagle sprawę, co powinien zrobić. Wraz z dzwonieniem wypłynęło na wierzch wspomnienie<br />

z dawnych czasów. Czasów dzieciństwa. A może jeszcze wcześniejszych? Może to wcale nie było jego<br />

wspomnienie? Tego nie wiedział, nie był w stanie orzec.<br />

Odstawił puchar, odwrócił się na pięcie, podszedł do drzwi i otworzył je gwałtownym ruchem.<br />

– Gregor! – krzyknął. – Gregor, natychmiast do mnie!<br />

Kamerjunkier przybiegł ciężkim kłusem już po chwili, przecierając zaspane oczy. Najwyraźniej<br />

niedźwiedziowatemu młodzieńcowi nie przeszkodziły w wypoczynku nawet te okrutnie głośne dzwony.<br />

– Najdalej za dwie godziny chcę być gotowy do drogi – zarządził magnat. – Obudzisz zaraz wachmistrza<br />

Horodnię i każesz mu wybrać najlepszych piętnastu ludzi. Ruszamy, nie mieszkając, gdy tylko się zbiorą<br />

i wezmą zaopatrzenie.<br />

– Ale dokąd, panie? – jęknął kamerjunkier. – Nie można poczekać do rana chociaż?<br />

– Nie można, barania głowo – warknął książę. – Nie twoja rzecz, dokąd i po co jedziemy! Od tegoś sługa,<br />

żeby słuchać. A zapytaj o coś jeszcze, w łeb dostaniesz i do ciemnicy na chleb pójdziesz. Na cztery niedziele!<br />

Gregor aż się skulił na taką groźbę. Niczego tak się nie bał, jak samotnych ciemności i głodu. Raz tylko<br />

zdarzyło mu się trafić do lochu, gdy będąc z panem w Warszawie, wdał się w awanturę i aresztowała go straż<br />

marszałkowska, ale tej jednej nauczki starczyło mu na całe życie. A że książę potrafił ukarać krnąbrnych lub<br />

winnych poważniejszych przewin uwięzieniem, wiedział doskonale.<br />

– Który powóz gotować, panie?<br />

– Żadnych powozów! Konno jedziemy! Nie z wizytą się udajemy, ale na wyprawę.<br />

Kamerjunkier aż się skrzywił. Sam nienawidził podróżować w siodle, cierpiał już po godzinie drogi, więc<br />

wydawało mu się, że inni też znoszą podobne katusze podczas jazdy.<br />

Kiedy kamerjunkier oddalił się w pośpiechu, książę ruszył do zbrojowni. Chciał też zawiadomić starego<br />

piastuna, że wyjeżdża, choć sam jeszcze nie wie dokąd. Wiedział za to jedno z całą pewnością: gdy już<br />

zaczerpnie porządnie powietrza, gdy wyparują nocne wapory, a wschodzące słońce rozświetli świat, odgadnie,<br />

gdzie leży cel podróży. Na razie czuł, że będzie to południowy wschód. Gdzieś tam czekało to, na co jego<br />

przodkowie bardzo liczyli. Ale czy zdoła pomóc jemu w realizacji zamierzeń? Tego książę nie wiedział. Jeśli<br />

się nad tym zastanowić, właściwie nic nie wiedział.<br />

Stary, potężny basior, odziany w uprząż, do której przymocowane były karabin, szabla i pistolety, podniósł<br />

nagle łeb i zaczął nasłuchiwać. Wilki przystanęły, patrząc na przywódcę. A on długo nasłuchiwał i węszył.<br />

Spojrzał na księżyc w pełni, otworzył pysk, a z jego gardła wydobyło się przeciągłe wycie. Po chwili dołączył<br />

do niego chór potępieńczych głosów.<br />

Basior zamilkł, popatrzył przekrwionymi oczami w jaśniejący srebrny dysk, a potem przetoczył się przez<br />

plecy, stając na dwóch nogach. Pozostałe zwierzęta uczyniły to samo. Świat wokół od razu nieco pociemniał<br />

w ich oczach, zupełnie jakby księżyc przygasł, ale i tak nadal był bardzo wyraźny. Dźwięki uległy pewnemu<br />

przytłumieniu, choć gdyby zwykły człowiek miał możność tak je odbierać, uznałby, że nocna cisza jest<br />

wypełniona zaskakująco wieloma odgłosami. Przytępił się także węch przemieńców, choć nadal wszelkie<br />

zapachy lasu i stepu były doskonale rozróżnialne, a zwykły pies pasterski czy stróżujący mógłby pozazdrościć<br />

dwunogim intensywności doznań. Ludzka postać niosła ze sobą pewne ograniczenia, za to pozwalała trzeźwo<br />

i logicznie rozumować.<br />

– Co się stało, Micheju? – spytał Kirył, stając pewnie na nogach. – Dlaczego podajesz ton gonu, skoro nie<br />

zmierzamy wcale na polowanie, lecz z niego wracamy?<br />

Wskazał za plecy na innych, obarczonych dziczymi i jelenimi tuszami.<br />

– Kirył, nic nie poczułeś? – odpowiedział pytaniem przywódca. – Reban, ty też? Stepan? Sugij? Nic nie<br />

poczuliście? Nikt?<br />

<strong>Wilkozacy</strong> milczeli. Pierwszy odezwał się Kirył, najśmielszy, bo i najdłużej znał atamana. Niejedno razem


przeżyli.<br />

– Poczuć nic nie poczułem, krom może jakiegoś niepokoju. Wiem jednakowoż, że dla ciebie czytelne<br />

bywają znaki, jakie umykają uwagi innych.<br />

– I ja jakby takie tylko kłucie w sercu miałem – rzekł Reban. – Ale niewielkie, żadne prawie. Takie bywa,<br />

gdy się za zwierzem zapędzić do utraty tchu.<br />

Pozostali dwaj tylko pokiwali głowami.<br />

Michej przymknął oczy, wsłuchał się w siebie. W zwierzęcej postaci jego dwudusza odbierała więcej<br />

ulotnych wrażeń, ale w ludzkim ciele był prawie tak samo ślepy jak towarzysze. Jednak wspomnienie<br />

doznania pozostało na tyle silne, by wiedział, że coś się dzieje. Co? To już była rzecz osobna.<br />

– Koniec polowania. Wracamy teraz z łupem do siczy – powiedział. – A potem wyznaczę grupę, z którą<br />

podążymy na zachód.<br />

– Daleko? – spytał Kirył.<br />

– Daleko. Ale chadzaliśmy już dużo dalej.<br />

Popatrzył na Wilki. Napotkał twarde spojrzenia, z których jeszcze nie zniknął charakterystyczny zwierzęcy<br />

wyraz. Jeszcze dusza zwierzęcia górowała nad tą podobną ludzkiej. Ale to już ustępowało, towarzysze<br />

zaczynali rozumować tak, jak powinni w ludzkiej postaci. Pewnie nastąpiłoby to trochę wcześniej, gdyby nie<br />

ta ostatnia łania, która umykała im przez pół nocy, zanim zdołali ją dopaść w ślepym jarze, pod wodospadem.<br />

Krew, jaką z niej utoczyli, gorąca, słodka i odurzająca, wciąż jeszcze spowijała umysły ciasnym,<br />

zniewalającym kokonem łowieckiej rozkoszy.<br />

– Pójdziemy wszędzie, gdzie nas poprowadzisz – mruknął Kirył. A potem odwrócił się do reszty. –<br />

Słyszeliście. Natychmiast do siczy. A potem będzie, co ataman rozkaże.<br />

Po tych słowach przetoczył się przez grzbiet i stanął na czterech łapach w postaci krępego, siwoszarego<br />

Wilka. Następnie to samo uczynił przywódca, a po nim pozostali.<br />

Jak jedno ciało, wszyscy naraz zawrócili w lewo i z wyciągniętymi do przodu pyskami pomknęli w jasną<br />

od intensywnej poświaty noc.


Rozdział 2<br />

G<br />

dzie gospodarz?<br />

Książę pytał o to już trzeci raz. Kobieta, z pewnością żona kowala, w obliczu wielkiego pana<br />

najwyraźniej zapomniała zupełnie języka w gębie. Dwoje dzieci, uczepionych matczynej spódnicy, spoglądało<br />

na przybyłych z ciekawością, kryjąc jednak twarzyczki w szorstkiej tkaninie, ilekroć spoczął na nich wzrok<br />

syna wielkiego magnata. Onieśmielał pewnością siebie, bogatym strojem, władczymi manierami.<br />

– Gdzie twój stary, babo? Gadaj zaraz! – Wachmistrz Horodnia postanowił wspomóc pana. – Gadaj albo<br />

za końskim ogonem pojedziesz!<br />

– Mirosławie – mruknął książę – nie strasz jej, bo w ogóle nic nie powie.<br />

– Wiem, co robię, panie – odparł podoficer. – Zaraz ją otrzeźwię.<br />

Zeskoczył z siodła, podszedł szybkim krokiem do kobiety i uniósł dłoń do uderzenia. Kowalowa skuliła<br />

się, dzieci struchlały, ale wachmistrz nie uderzył. Pogładził krótko podgolony włos na potylicy, potarł lekko<br />

kark, a potem przemówił:<br />

– Posłuchaj no, babo – rzekł cicho. – Książę własną osobą się do was fatygował nie po to, żeby stać jak<br />

kto głupi na podworcu. Proś do środka, konie każ parobkowi napoić, bo jak tak będziesz tylko gały<br />

wytrzeszczać, stracę całkiem cierpliwość. A jak znajdę twojego ślubnego, każę go namoczonymi powrósłami<br />

obatożyć, że się przed nami kryje.<br />

Lecz niewiasta wciąż była jak skamieniała. Do onieśmielenia dołączyło się przerażenie. Wachmistrz<br />

obejrzał się bezradnie na księcia.<br />

– Wezmę dwóch ludzi i przetrząsnę chałupę – powiedział. – Bo ta durna słowem nie piśnie, a bab nie<br />

zwykłem oprawiać. Nie wiem tylko, naprawdę ona taka głupia czy taka sprytna, żeby chcieć nas wywieść


w pole, udając słabą na umyśle.<br />

Skinął na najbliższych dragonów. Zsiedli z koni, podeszli do dowódcy.<br />

– Słyszeliście – rzekł wachmistrz. – Trza dom przeszukać, a jak znajdzie któryś tego kowala...<br />

– Nie czyńcie tatkowi krzywdy! – pisnęło jedno z dzieci. Wachmistrz spojrzał w dół, napotkał wielkie,<br />

ciemne oczy chłopczyka. Malec patrzył śmiało, nawet hardo. – On nie może wyjść.<br />

– Chory?<br />

– Byli wczoraj pop, powiedzieli, że już mu się oglądać na księżą obórkę. Nie wiem, co to znaczy, panie<br />

żołnierzu, ale tak powiedzieli.<br />

– Zaprowadzisz mnie do niego?<br />

– A nie uczynicie mu krzywdy? – upewnił się chłopczyk.<br />

– Nie bój się. Jeśli nie zbiegł przed nami, po co miałbym mu robić krzywdę?<br />

Wachmistrz znów obejrzał się na księcia. Michał skinął głową.<br />

– Weź chłopaka i idź sam – nakazał. – Wy dwaj, zajrzyjcie do kuźni. Tylko nic mi tam nie ruszać!<br />

Po niedługim czasie w drzwiach domu ukazał się Horodnia. Stanął w progu, spojrzał na księcia i powoli,<br />

ledwie dostrzegalnie pokręcił głową. Zaraz potem z kuźni wyszli dragoni.<br />

– Znaleźliście coś? – spytał Lubomirski.<br />

– Kuźnia jak kuźnia, Wasza Książęca Wysokość – odparł starszy żołnierz. – Młoty, cęgi, żelaza, kowadła.<br />

Palenisko dawno wygasłe.<br />

– Nic więcej?<br />

– A leży na jednym kowadle nóż wykuty, jeno całkiem zwyczajny, surowy jeszcze, nawet nieoszlifowany<br />

i bez oprawy.<br />

Książę zeskoczył lekko na ziemię, skierował się do kowalskiego królestwa. Kobieta uczyniła ruch, jakby<br />

chciała go powstrzymać, otworzyła usta, ale zmilczała, czytając wyraźne ostrzeżenie w oczach dragona, który<br />

przed chwilą zdawał panu sprawę.<br />

Michał wszedł do kuźni. W środku panował półmrok, przez chwilę oczy przyzwyczajały się do braku<br />

światła. Dragon słusznie zauważył – kuźnia jak kuźnia. Sam w niejednej bywał, wszystkie wyglądały bardzo<br />

podobnie. Może z wyjątkiem tej, którą ojciec miał na własne usługi w Lubomierzu. Jednak tamten kowal był<br />

bardziej artystą niż rzemieślnikiem, więc stary książę nie żałował funduszy na wyjątkowe narzędzia i specjalne<br />

paleniska, zasilane najróżniejszymi rodzajami paliwa i służące do różnych prac. Tamten kowal, jeśli wykuł<br />

kratę wprawianą w okno, bardziej przypominała delikatną, ażurową zasłonkę, choć była mocna jak żadna<br />

inna.<br />

Książę rozejrzał się w poszukiwaniu klingi, o której mówił dragon. Leżała na niewielkim kowadle.<br />

Wyglądała tak zwyczajnie, jak tylko może wyglądać surowy, odłożony na bok tuż po odkuciu krótki sztylet.<br />

Michał poczuł w duszy szarpnięcie. Czyżby na próżno jechał taki szmat drogi? Na próżno stracił prawie dwie<br />

niedziele, aby dotrzeć do zakopconej kuźni, w której poza paroma podkowami i jakimiś sierpami dosłownie<br />

nic nie było? Żeby znaleźć jedynie to marne ostrze?<br />

Westchnął ciężko. Ale przecież coś jednak kazało mu przybyć właśnie tutaj, nie gdzie indziej. Podszedł do<br />

kowadła, wyciągnął dłoń, okrytą purpurową, znakomicie wyprawioną rękawicą, ujął wystający nieco poza<br />

krawędź żelaznej bryły trzon. Uniósł klingę do oczu.<br />

Nagle krzyknął cicho, upuszczając sztylet. Stal brzęknęła na brukowanej polnymi kamieniami podłodze.<br />

Michał potrząsnął głową. Czy mu się zdawało, czy ta mała głownia zadrżała w jego dłoni?<br />

– Wszystko dobrze, panie? – Drzwi przesłoniła zwalista postać któregoś z dragonów. Lubomirski był zbyt<br />

zaabsorbowany tym, co się zdarzyło, żeby odgadywać, który to.<br />

– Dobrze, dobrze, nie przeszkadzaj – odpowiedział pośpiesznie i dragon znikł.<br />

Michał pochylił się, a potem ukucnął, odchylając poły podróżnego płaszcza. Ostrożnie ujął sztylet. Znów<br />

poczuł wyraźne drganie, ale tym razem był na to przygotowany. Zmarszczył brwi. Miał wrażenie, że<br />

przedmiot ożył w jego dłoni, że zaraz zamieni się w szarego węża i umknie w jakiś ciemny kąt. Uchwycił więc<br />

mocniej trzon. Drżenie nieco ustało, ale wciąż było wyczuwalne. Zupełnie jakby to coś, co zaklęto w żelazie,<br />

chciało wyjść na spotkanie człowiekowi. Czy właśnie jemu? Czy to właśnie ów sztylet przeznaczono dla<br />

kogoś takiego jak książę Lubomirski?<br />

Wiedział, że jest tylko jeden sposób, aby to sprawdzić.<br />

Przełożył ostrze do lewej ręki, z prawej zdjął rękawicę, pomagając sobie zębami. Czynił to niecierpliwie,


w pośpiechu, obawiając się, że jeśli będzie zwlekał, może się rozmyślić, że rozsądek weźmie górę nad<br />

gorączkową ciekawością. Właśnie dlatego mimo stosunkowo młodego wieku ojciec dawał mu sporą<br />

samodzielność, żywił zaufanie do młodszego syna – Michał z zasady kierował się rozsądkiem. Nawet kiedy<br />

jego oddziały stanęły naprzeciwko austriackich żołdaków zajmujących Lwów i kiedy przed oczami latały mu<br />

mroczki wściekłości, potrafił się pohamować, nie dopuszczać do rozlewu krwi, nie prowadzić na zatracenie<br />

doborowego wojska, które aż się rwało do boju. Miał wciąż w głowie samobójcze szarże konfederatów<br />

barskich, nie chciał więcej oglądać podobnych scen. Do dziś na wspomnienie szczekliwych komend kaprali<br />

i oficerów zgrzytał zębami ze złości. Przyszli do starego koronnego grodu jak po swoje. Do grodu, który<br />

nazywano Królewskim Stołecznym Miastem Lwów. Przyszli, bo przestali się bać polskiego miecza, przyszli<br />

niby tchórzliwe, a zarazem podstępne psy, korzystając z poparcia carycy i ubezpieczenia ze strony pruskiego<br />

króla. Tak, Katarzyna i Fryderyk byli zaiste doskonale dobraną parą. Austriacy miotali się między tą parą<br />

a Francją, aby wreszcie zakręcić się właśnie przy sojusznikach germańsko-rosyjskich jak kundle przy pańskim<br />

stole, licząc na ochłapy. I dostał im się ochłap zaprawdę okazały.<br />

– Obyś się nim udławiła, suko – warknął stłumionym głosem książę, mając przed oczami zimną twarz<br />

Marii Teresy.<br />

A potem zdecydowanym ruchem ujął drżący metal obnażoną prawicą. Na wszelki wypadek zacisnął<br />

przedtem zęby, ale i tak z jego gardła dobył się charkot. Miał ochotę wyć i krzyczeć, pragnął odrzucić to<br />

żelazo, cisnąć nim o ścianę, a potem połamać najcięższym młotem. A jednocześnie palące zimnem dotknięcie<br />

sprawiało rozkosz podobną do tej, jaka staje się udziałem mężczyzny obcującego z upragnioną niewiastą.<br />

Książę przymknął oczy, wsłuchując się w siebie.<br />

Rozkosz i ból.<br />

Radość i cierpienie.<br />

Człowiek i...<br />

Nie dokończył wyliczania. Bał się wypowiedzieć to nawet w myślach. Nie przypuszczał, że coś<br />

podobnego może mu przyjść do głowy.<br />

<strong>Sztylet</strong> nie drżał już, przeciwnie, ułożył się w nagiej dłoni tak, jakby został oprawiony przez<br />

najbieglejszego nożownika. Jakby dopasowane okładziny okręcono najdelikatniejszą jedwabną nicią,<br />

a głowicę wykonano dokładnie pod rozmiar ręki.<br />

Michał mógłby przysiąc, że z przodu zaciśniętej pięści wyczuwa doskonały jelec, solidny, chroniący dłoń<br />

przed uderzeniem i zapobiegający osuwaniu się ręki na ostrze przy pchnięciach. Znakomita robota. Co tam<br />

zresztą znakomita! Cudownie doskonała! Posłuszna niczym mistrzowsko ułożony wierzchowiec, gotowa<br />

wykonać każde polecenie właściciela.<br />

A jednak...<br />

Jednak nie...<br />

Czegoś brakowało, cośprzeszkadzało człowiekowi zespolić się z klingą i dokonać tego, czego mógłby<br />

dokonać. Zupełnie jakby kuty przez wieki metal zawierał jakąś ukrytą skazę. Michał skupił się. Jak mówiła<br />

przepowiednia? A właściwie stary przekaz, uznawany w rodzinie za część proroctw objawionych jednemu<br />

z przodków, przyjaźniącemu się z Tycho Brahe, przez na wpół obłąkanego mnicha bawiącego na dworze<br />

cesarza Rudolfa.<br />

Tak... Właśnie. Jeśli stało się to, o czym myślał, wiedział już, co musi uczynić. I bardzo mu się to nie<br />

podobało.<br />

Wyszedł z kuźni, zmrużył oczy, porażone jasnym światłem słońca wychodzącego nad dach domu kowala.<br />

– Co z jej mężem? – Wskazał ruchem brody kobietę.<br />

– Widziałem go, panie – odpowiedział wachmistrz. Podszedł bliżej do pana i rzekł cicho: – Na moje oko<br />

wiele mu życia nie zostało, nie wiem, czy dociągnie do jutrzejszego poranka, a może i przed wieczorem<br />

zgaśnie. Widziałem już nieraz piętno śmierci, a na nim jest aż nazbyt widoczne.<br />

– Co mu jest?<br />

– Kiedy bawiliście w kuźni, panie, nakłoniłem tę babę do mówienia. Ciekawe rzeczy mi powiedziała.<br />

– Mów.<br />

– Sama już powie. Odetkało ją i teraz jest jak dziurawa beczka z winem. Żeby powstrzymać potoki słów,<br />

trzeba by jej chyba kliny jakieś w gardło wcisnąć. – Skinął na kobietę. – Podejdź i powtórz jaśnie<br />

oświeconemu księciu, co żeś i mnie opowiedziała.


Kowalowa zbliżyła się niepewnie, znów onieśmielona widokiem magnata. Kiedy jednak Michał<br />

uśmiechnął się do niej zachęcająco, nabrała nieco rezonu.<br />

– Mów, dobra kobieto – zachęcił ją Lubomirski łagodnym tonem. – Mów, co też się przydarzyło twojemu<br />

mężowi.<br />

– Jasny panie, co dokładnie, to ja nie wiem – zaczęła kowalowa. Mówiła po polsku całkiem dobrze, ale<br />

z wyraźnym akcentem trochę ruskim, a trochę jakby tatarskim. Lubomirski miał już jej powiedzieć, żeby<br />

przeszła na ukraińską mowę, ale pomyślał, że w tym rejonie może ona być mniej zrozumiała dla niego niż ta,<br />

do której przywykł. Lepiej już tak. – Bo i skąd mam co wiedzieć? Stary nic nie powiedział, co czynił, że mu<br />

się taka rzecz przytrafiła. Jak co miesiąc o samej pełni polazł do kuźni. Zabraniał nam wszystkim patrzeć, co<br />

wówczas czyni, a gdyby kto zakaz złamał, spotkałaby go ponoć kara Boża. A może i nie Boża, ino od tego<br />

drugiego... No tośmy wszystkie nawet nie próbowali go podejrzeć. Po co zresztą, panie? Wychodził, słyszałam<br />

czasem, jak młot raz uderza o żelazo, a czasem i nie słyszałam, bom już spała. Wracał potem do łoża i spokój<br />

nastawał. Ale dwie niedziele nazad, o ostatniej pełni...<br />

Kobieta zamilkła, przełknęła głośno ślinę. Książę czekał cierpliwie, aż znów zacznie mówić. Wreszcie się<br />

przemogła.<br />

– Spałam jak zabita, jasny panie, kiedy zbudziło mnie sapanie i jakiś skowyt. Myślałam wpierw, że to dalej<br />

śni mi się, ale gdy raz i drugi mną szarpnęło mocno, otwarłam oczy... A tu nade mną pysk strasznej bestii!<br />

Wilczy, a jakby nie wilczy, na pewno jednakowoż zwierza! I potem owa bestia zawyła tak, żem omdlała ze<br />

strachu. Gdym się przecknęła, ujrzałam obok łoża męża mego... Nie wiem... Może zaskoczył owego stwora<br />

i ten jemu czego zadał? Albo go trzepnął mocarną łapą? Tylko jak? Śladu na nim nie znajdziesz... Ledwieśmy<br />

go z parobkiem i dzieciskami zdołali na wyrku ułożyć, taki się ciężki z nagła uczynił.<br />

Znów zamilkła, oddychając ciężko, jakby dopiero przed chwilą zakończyła ciężką pracę.<br />

– Legł bez przytomności i tak leży od tamtych pór. Wołaliśmy do niego znachora z Chutoru<br />

Krzemieńskiego i nawet pustelnika, co w lasach tutaj mieszka. Obaj rzekli to samo. Że mojemu staremu krew<br />

się zapiekła. I nie zwyczajnie się zapiekła, ale tak, że i po rozpłataniu żył ciec za bardzo nie chce. Pustelnik<br />

nawet egzorcyzm odprawił, ale na darmo. Pogładził dzieciska po główkach, mnie jakiś miedziak w rękę<br />

wcisnął i poszedł. A znachor nawet i zapłaty nie chciał, bo to, powiada, nie z ludzkim choróbskiem sprawa,<br />

więc i nie może brać, gdy nie do rady mu. Modlić się kazał i popa wołać. A pop... co tu gadać... Splunął jeno,<br />

gdy starego obejrzał, pomodlił się i poszedł.<br />

Oczy kobiety zaszły łzami. Michał poczuł w sercu lekkie szarpnięcie, widząc jej cichą, ukrywaną przed<br />

dziećmi i obcymi rozpacz. Na litowanie się nie miał jednak czasu.<br />

– Prowadź do kowala – rozkazał Horodni. – A ty czekaj tutaj – rzekł do kobiety, która chciała do nich<br />

dołączyć.<br />

– A czego od niego chcecie, jasny panie? Toć on bez przytomności leży...<br />

Horodnia odwrócił się do niej z gniewnym grymasem, ale Michał położył mu rękę na ramieniu.<br />

– Nie trzeba – mruknął. – Bo i ona gotowa nam zemrzeć ze strachu.<br />

Zgadywał, ile niewiastę musiało kosztować takie odezwanie się w obliczu książęcego majestatu. Widać<br />

była bardzo przywiązana do nieszczęsnego małżonka.<br />

– Zostań tutaj, niewiasto. Skoro jest nieprzytomny, co za różnica, czy rzucę na niego okiem, czy nie?<br />

Ruszył za wachmistrzem do wnętrza domostwa.<br />

Michej zatrzymał się, uniósł rękę. Biegnący za nim towarzysze natychmiast również stanęli. Odziani<br />

w szaroniebieskie kabaty, z karabinami przerzuconymi przez plecy, z umocowanymi ciasno szablami<br />

i pistoletami zatkniętymi za pas prezentowali się niczym patrol wojskowy i tak by o nich pomyślał każdy<br />

napotkany wędrowiec. Mógłby się jedynie zdziwić, że brak na kurtach jakichkolwiek znaków, zupełnie jakby<br />

w grupie nie było dowódcy. Musiałby mieć jednak dość czasu, aby rozpoznać szczegóły, bo tych pięciu ludzi<br />

pędziło o wiele szybciej, niż czyniliby to podążający marszobiegiem żołnierze.<br />

I to by mogło okazać się bodaj bardziej nawet zdumiewające niż nieobecność odpowiednich oznak czy<br />

wyłogów, w których tak lubuje się wszelkie wojsko. Jednak na tym pustkowiu nie było nikogo, kto mógłby


się zastanawiać nad niezwykłością grupy.<br />

– Co się stało? – spytał Kirył. – Czemu stajemy?<br />

Michej nie odpowiedział od razu. Trwał z uniesioną ręką i przymkniętymi oczami przez kilkanaście<br />

uderzeń serca. A potem opuścił prawicę.<br />

– Stało się – warknął gardłowo.<br />

– Co niby? – zainteresował się młody Wilk, Stepan z rodu Kurenów, który imię otrzymał po poległym<br />

ojcu.<br />

Michej obrzucił młodzieńca długim spojrzeniem, a tamten cofnął się o pół kroku, zupełnie jakby<br />

przywódca pchnął go mocarną dłonią.<br />

– Ktoś to już wziął – oznajmił w końcu.<br />

– Ale co? – spytał zdezorientowany Kirył.<br />

– To, po co biegniemy – odparł Michej. – To, przed czym ostrzegają przodkowie, a czego sami się tak<br />

lękali, że wzdragali się o tym myśleć. Przeklęty przedmiot, który może przynieść nam zgubę, jeśli dostanie się<br />

w niepowołane ręce...<br />

Kirył zacisnął zęby, aż zgrzytnęły.<br />

– Myślałem, że to tylko legenda – wycedził, ledwie poruszając wargami. – Wszak nie nadano mu nawet<br />

nazwy.<br />

– Wszyscy myśleli, że to jeno gadka. Hrehory także, chociaż wiedział coś więcej... – Michej wskazał na<br />

swoją pierś. – Kiedy wlał we mnie duszę, wraz z nią przyszła także ta wiedza. Ale wydobyła się na wierzch<br />

dopiero tamtej nocy na polowaniu. Wówczas wypłynęło również imię tego przedmiotu. Być może nawet sam<br />

stary ataman nie miał świadomości, że gdzieś w nim to drzemie. A może nie przekazał mi tego od razu<br />

z zemsty.<br />

– Za długo przebywaliśmy wśród ludzi. – Kirył pokręcił głową. – Hrehory przestrzegał prawa, jak każdy<br />

wilczy ataman. Jeśli czegoś ci nie przekazał wraz z duszą, to nie ze złości. Pamiętasz Kałmuka?<br />

– Pewnie, że pamiętam. Zabiłeś go wszak na moich oczach i to ja zezwoliłem, żebyś mógł gada<br />

zaszlachtować. Ale kiedy to było... Za naszych młodych lat, grubo ponad wiek temu. Dlaczego wspominasz<br />

tego podłego Tatarzyna?<br />

– Bo on by mógł po złości czegoś zaniechać albo coś ukryć. Taki już był, podobniejszy ludziom niż<br />

Wilkom. Ale nie Hrehory.<br />

– Masz słuszność – zgodził się Michej. – Stary by przelał we mnie wszystko, co wie. I ja bym tak uczynił<br />

względem swojego następcy, nawet gdyby był moim wrogiem. Za długo obcowaliśmy z ludźmi, dobrze<br />

gadasz. Jeno ty jakoś mniej ode mnie przyswoiłeś ich sposób rozumowania.<br />

– Pewnie dlatego, żem zawsze był od ciebie dzikszy – odparł Kirył.<br />

– Może i tak. – Michej skinął głową, choć wiedział, że to nieprawda. Kirył właśnie najbardziej ze<br />

wszystkich znanych mu Wilków podobny był ludziom. Ale właśnie nie tym okrutnym i wiarołomnym, lecz<br />

raczej tym, którzy zwykli – podobnie jak <strong>Wilkozacy</strong> – przestrzegać praw.<br />

Zwrócił uwagę, że pozostała trójka przysłuchuje się uważnie wymianie zdań. Musiał coś powiedzieć, jakoś<br />

wyjaśnić swoje niezwykłe zachowanie. Wszyscy znali go jako powściągliwego przywódcę – niezmiernie<br />

rzadko pozwalał sobie na okazywanie złości lub zadowolenia.<br />

– Ktoś już znalazł przedmiot, po który się wyprawiliśmy – rzekł. – Jedna tylko nadzieja, że nie wie, czym<br />

jest i jak go użyć. Oby to był jakiś zwykły rabuś albo ludzki chciwiec, który wyciągnął rękę po cudzą<br />

własność.<br />

– A jeśli nie? – spytał Gurud z rodu Melików.<br />

– A jeśli nie – odpowiedział powoli Michej – to niech Stwórca ma nas w swojej opiece.<br />

– Byłoby aż tak źle? – to pytanie zadał Stepan.<br />

– Byłoby jeszcze gorzej, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić – odpowiedział Michej. – To jednak nie<br />

powód, żebyśmy nie spróbowali odebrać przedmiotu uzurpatorowi.<br />

– Uzurpatorowi? – Kirył zmarszczył brwi. – Co to w ogóle jest?<br />

– Księżycowy <strong>Sztylet</strong> – odezwał się Gurud, zanim Michej zdążył odpowiedzieć. – Dobrze mówię,<br />

atamanie?<br />

Przywódca znalazł się przy nim, zanim ktokolwiek zdążył mrugnąć. Dla zwykłego człowieka ruch byłby<br />

całkowicie nieuchwytny, a nawet dla Wilków Michej stał się na chwilę tylko rozmazaną plamą. Powalił


Melika na ziemię i wyszczerzył zęby, jakby chciał mu przegryźć gardło.<br />

– Kto ci to powiedział? – zawarczał. – Hrehory?<br />

– Sam mówiłeś, że o tym nie wiedział – wyrzęził młody Wilk.<br />

– To skąd ty wiesz?<br />

Ale Gurud nie odpowiedział, żelazna dłoń atamana miażdżyła mu krtań. Uścisk zelżał, dopiero kiedy Kirył<br />

położył dowódcy rękę na ramieniu.<br />

– Zadusisz go – powiedział spokojnie. – A na nic ci jego siła, prawda?<br />

Ale Michej już sam się opanował. Wstał i patrzył, jak Gurud zbiera się powoli, dysząc ciężko.<br />

W przekrwionych oczach młodego Wilka z początku niewiele można było wyczytać, ale już po chwili<br />

rozbłysły groźnie.<br />

– To nie było potrzebne – rzucił, a słowa zabrzmiały jak wyzwanie. – Sam bym wyjaśnił, bez tego<br />

duszenia.<br />

Michej puścił mimo uszu zuchwałe słowa, choć krew znów zaczęła się w nim gotować.<br />

– W takim razie wyjaśniaj – powiedział z całym spokojem, na jaki go było stać. – Skąd to wiesz?<br />

– Ze słupów – odparł Gurud. – Wszystko jest zapisane na naszych świętych słupach. Trzeba tylko umieć to<br />

odczytać.<br />

– Ale skąd... – Michej nagle zdał sobie sprawę, że właśnie tego szczeniaka wybrał sobie na następcę stary<br />

Rinad Melik, siczowy mędrzec, jednocześnie sprawujący urząd, który u ludzi nazywają sędziowskim. Jego<br />

z kolei uczył Koszko, który odszedł z tego świata prawie wiek wcześniej, jedyny spośród Wilków i ludzi,<br />

którego ataman zupełnie bez wahania mógłby nazwać prawdziwym mędrcem. – Nie miałem pojęcia, że tam<br />

coś o tym jest. Hrehory też nie miał, wiem to doskonale, bo widzę jego wilczą duszę na wskroś. Po powrocie<br />

pokażesz mi, gdzie są znaki, z których to wyczytałeś.<br />

Już miał dodać: „Zobaczymy, czy to prawda”, ale się powstrzymał. Kłamstwo stanowiło domenę ludzi, to<br />

oni byli do niego stworzeni. Wilk nie mówił nieprawdy, jeśli koniecznie nie musiał, a i wówczas przychodziło<br />

mu to z najwyższym trudem.<br />

– Dalej, w drogę – rozkazał. – Może zdołamy chociaż pochwycić jakiś trop.<br />

Puścili się biegiem. Gurud biegł na końcu, kręcąc głową i przechylając ją na boki. Wciąż jeszcze czuł<br />

niesamowity uścisk, od którego trzeszczały kręgi. Wiedział, że stare Wilki mają ogromną siłę, biorącą się z tej<br />

części dwuduszy, którą w tradycji nazywano zwierzęcą, a zgładzenie przeciwnika pochodzącego z własnego<br />

gatunku tylko ją wzmacniało. Umierający mógł też przekazać cząstkę duszy wybranemu przez siebie Wilkowi,<br />

jednak tylko wówczas, jeśli nie umierał pokonany w pojedynku. Najczęściej był to starszy rodu lub sam<br />

ataman. Wilcze prawo było to samo od wieków, wyryte na świętych słupach, i żadne plemię, żadna sicz nie<br />

uznawały odstępstw. Ponoć zdarzało się w przeszłości, że ktoś sprzeniewierzył się twardym regułom, ale imię<br />

takiego Wilka skazane było na zapomnienie. Chociaż czy mógł naprawdę zostać zapomniany, skoro część<br />

jego duszy żyła w kimś i była przekazywana następnym Wilkom, jeśli nie do skończenia świata, to na pewno<br />

przez bardzo długi czas? W każdym razie imion tych, którzy dopuścili się złamania prawa, nie wymieniano<br />

nigdy podczas wieców ani przy ognisku, czy to domowym, czy rozniecanym w czasie wypraw.<br />

Michej otrzymał na dodatek duszę atamana, w której zamieszkiwała ogromna liczba zwierzęcych duchów,<br />

przejętych na przestrzeni wieków przez kolejnych przywódców siczy. Kirył również zgromadził wiele mocy<br />

po przodkach, jako najstarszy basior i przywódca prastarego rodu, i tylko on mógłby się w tej chwili mierzyć<br />

z wodzem, gdyby przyszło do walki o władzę. Prawda była taka, że ataman musiał się bardzo zestarzeć i choć<br />

trochę zniedołężnieć, aby zdołał go przemóc młodszy pretendent. Czasem jednak sam dochodził do wniosku,<br />

że czas odejść i ustąpić miejsca następcy dla dobra wspólnoty. Nie można też było wykluczyć, i ponoć tak się<br />

również zdarzało, że słabszy przeciwnik zwyciężał determinacją i żelazną wolą. Przecież sama siła to nie<br />

wszystko, ważne są również inne przymioty.<br />

Gurud odetchnął głęboko i zacisnął zęby. W bolącym karku wracało czucie, a wraz z nim nieprzyjemne<br />

mrowienie. Nigdy jeszcze nie doświadczył czegoś podobnego. Nie miał do tej pory okazji walczyć z innym<br />

Wilkiem, a już na pewno nie ze starym, doświadczonym basiorem. Nie wyobrażał sobie, żeby nawet<br />

najsilniejszy człowiek był zdolny przechowywać chociaż drobną cząstkę takiej mocy, jaka stała się udziałem<br />

atamana.<br />

Młody Wilk patrzył na szerokie bary i masywne plecy biegnącego na czele Micheja. Przywódca, kiedy<br />

przemieniał się w czasie Okołopełni, stawał się ogromnym zwierzęciem. A przecież kiedyś nadejdzie wreszcie


dzień, gdy tego doświadczonego, niezmiernie silnego samca zastąpi jakiś pretendent, wszak taka jest kolej<br />

rzeczy.<br />

Lecz – jak na razie – nie pojawił się w siczy jeszcze nikt, kto by mógł choćby pomarzyć o przejęciu<br />

władzy oraz zbiorze dusz po atamanie. Może i dobrze, bo w ten niespokojny czas zmiana przywódcy nie<br />

przyniosłaby chyba gromadzie korzyści. Michej był z pewnością gwałtowny, w furii potrafił jednym<br />

uderzeniem pozbawić dorosłego basiora przytomności, a nawet życia, jednak dzielności i obycia w świecie<br />

nikt nie mógł mu odmówić.<br />

Gurud otrząsnął się, kiedy nadciągnęło wspomnienie niedawnego zajścia. Ta wściekłość, wyszczerzone<br />

zęby, zmienione rysy twarzy... Michej nawet nieprzemieniony jako żywo przypominał Wilka. Zwierzęca<br />

natura zdawała się brać w nim górę, lecz kluczowym stwierdzeniem było tutaj „zdawała się”, jednak młody<br />

Melik dobrze wiedział, że nie należy dawać wiary pozorom. Może Michej bywał nieposkromiony i żądny<br />

krwi, lecz kiedy szło o dobro siczy, zachowywał zdrowy rozsądek i umiar, nie czynił nic nieprzemyślanego.<br />

Widać dziś uznał, że musi pokazać Gurudowi, gdzie jego miejsce i kto tu rządzi, skoro tak się zachował.<br />

A może po prostu nie chciał, żeby uczeń Rinada powiedział zbyt wiele przy innych.<br />

Książę Michał siedział na twardym zydlu przy barłogu kowala. Jeszcze niedawno to małżeńskie łoże musiało<br />

wyglądać zupełnie przyzwoicie, przynajmniej jak na tutejsze warunki, ale teraz przypominało raczej legowisko<br />

jakiegoś dzikiego stworzenia. Poza tym w izbie cuchnęło niemytym ciałem, moczem i innymi wyziewami.<br />

Kowalowa najwyraźniej nie była w stanie należycie obmywać małżonka, nawet przy pomocy parobka.<br />

Niewiele pomagało otwarte okno, tym bardziej że na dworze panował już przedpołudniowy upał, suche<br />

powietrze stało w miejscu.<br />

Sądząc po rozmiarze trepów, które stały w kącie sieni, kowal musiał być prawdziwym olbrzymem.<br />

Z pewnością miał rozłożyste ramiona i potężną pierś.<br />

Kiedyś.<br />

Jeszcze niedawno.<br />

Bo pośród skudlonej, przepoconej i wybrudzonej kałem pościeli leżał chuderlawy człowiek o wklęśniętych<br />

policzkach, wychudzonym karku i zapadniętych oczodołach, otoczonych cieniami zwiastującymi nadciągający<br />

kres.<br />

Dwa tygodnie – tak powiedziała niewiasta. Przez dwa tygodnie ze zdrowego osiłka uczynił się wątły<br />

karzeł. Jakaż siła musiała z niego wyssać życie!<br />

Lecz książę wiedział doskonale jaka. Przedmiot, w który została zaklęta, dzierżył w dłoni. Obejrzał teraz<br />

dokładnie klingę. Nosiła wyjątkowo wyraźne ślady kucia i nic dziwnego, skoro uderzano w nią młotem, kiedy<br />

była zupełnie zimna. Jednak brzegi głowni były ostre, zupełnie jakby została przetoczona na kamieniu<br />

szlifierskim.<br />

Niezwykły przedmiot musiał kryć przecież niezwykłe właściwości, nawet jeśli nie wyglądał imponująco<br />

i w tej postaci nie wziąłby go nawet za darmo półślepy pachciarz.<br />

– Co powiesz, nieszczęśniku? – spytał książę, przyglądając się wyciągniętej twarzy kowala. – Co<br />

uczyniłeś, że doprowadziłeś się do takiego stanu? Obaj przecież wiemy co. Musiałeś dotknąć sztyletu gołą<br />

dłonią. Ciekaw jestem, czy przypadkiem, czy też celowo? Tak naprawdę nie ma to znaczenia, ale ciekaw<br />

jednak jestem.<br />

Kowal zajęczał, z jego gardła dobył się charkot.<br />

– Jest coś, co powinieneś wiedzieć, chociaż teraz cię to nie pocieszy. Za ów sztylet powinieneś otrzymać<br />

zapłatę. Godziwą zapłatę. Stukrotny ciężar tej stali w złocie. Ale skoro jesteś i tak na skraju śmierci, złoto cię<br />

nie ucieszy.<br />

Kowal znów jęknął, przewrócił się na plecy i uczynił ruch, jakby chciał się podnieść, jednak zakończyło<br />

się to tylko spazmem. Oczy miał wciąż zamknięte. Książę poczuł chłód biegnący wzdłuż pleców.<br />

– Słyszysz, co mówię, prawda? Słyszysz i rozumiesz każde słowo, ale ocknąć się nie możesz...<br />

Mężczyzna w barłogu znów się szarpnął, ale znowu bezskutecznie. Opadł na cuchnącą pierzynę jak<br />

szmaciana lalka. Książę westchnął ciężko, zważył w dłoni sztylet.


– Nie wiem, kto kazał przedmiot wykonać. Nie wiem, kto tchnął w niego moc. Ty też tego nie wiesz, byłeś<br />

tylko narzędziem w ręku nieznanego mistrza. Niedobrze, że dotknąłeś tej klingi. Przez to stałeś się jej panem.<br />

A przepowiednia mówi jasno:<br />

Weźmiesz mnie całego, bez reszty.<br />

Gdy pierwszym mym będziesz panem.<br />

Posiądziesz mego ducha i oddam ci moją siłę. Gdy nikt mnie przed tobą nie posiądzie.<br />

Lecz jeśli zbrukany będę, wiedz, iż musisz zgładzić gwałciciela. Inaczej w pełni mną nie<br />

zawładniesz. Nie w pełni.<br />

– Taką mi przekazano wiedzę, nieszczęsny człowieku. I jeśli się nie mylę, znasz doskonale te słowa.<br />

A skoro mnie rozumiesz, chyba wiesz, co muszę za chwilę zrobić. Z czym muszę zdążyć, zanim umrzesz.<br />

Kowal szarpnął się, a potem nagle usiadł sztywno, unosząc głowę równo z plecami. Nie przypominał już<br />

szmacianej lalki, ale nakręcaną kukiełkę, sztywną, gotową wykonać kolejny nakręcany niewidzialną sprężyną<br />

ruch. Książę popatrzył na mężczyznę, ujrzał błysk w szparkach ledwie uchylonych powiek.<br />

– Przykro mi – powiedział. – Już czas.<br />

Chwycił kowala za gardło zdecydowanym ruchem, pokonując nieoczekiwanie mocny opór<br />

wyniszczonego ciała, docisnął chorego do poduszki, stanął nad nim i z całej siły nacisnął na krtań. Usłyszał<br />

cichutkie chrupnięcie, kiedy poddała się kość gnykowa, a może nawet wyczuł je bardziej palcami, niż<br />

odgadnął słuchem. Kowal zaczął bić rękami i nogami o barłóg. Głuchy odgłos uderzeń wydawał się<br />

Michałowi niepokojąco głośny, dlatego rzucił się całym ciałem na ofiarę, dociskając ją jak najmocniej.<br />

Zemdliło go od okropnego smrodu. To nie był już odór niemytej skóry czy fekaliów. To była mdląca,<br />

słodkawa woń rozkładu.<br />

Czym prędzej oderwał się od mężczyzny, stanął nad nim, ciężko dysząc. Na twarzy i obnażonych dłoniach<br />

kowala wykwitły plamy gnicia. Jego pierś uniosła się jeszcze i opadła, a z ust wyciekła strużka czarnej krwi.<br />

– Czekałeś – rzekł książę, z trudem pokonując mdłości. – Musiałeś czekać na tego, kto weźmie<br />

Księżycowy <strong>Sztylet</strong>... I zgładzi cię ostatecznie, aby przepowiedni stało się zadość. Nie żyłeś już w zasadzie,<br />

ale cierpliwie czekałeś.<br />

Popatrzył z niepokojem na mętnie połyskującą nierówną powierzchnię głowni. Jaka siła drzemie w tym<br />

kawałku żelaza! Tymczasem ciało nieboszczyka całe już zsiniało, zaczęło się robić granatowe. Trup wyglądał<br />

tak, jak powinien po dwóch tygodniach w cieple bez pochówku. I tak samo przeraźliwie cuchnął. Przez okno<br />

wleciała wygłodniała chmara much i rzuciła się na gnijące mięso. Wyglądało to, jakby do tej pory krążyły<br />

gdzieś w pobliżu i tylko czekały, aż opadnie niewidzialna bariera.<br />

I zapewne tak właśnie było.<br />

Książę wzdrygnął się. Muchy... Kto wami rządzi? Czy naprawdę ów niesławny władca, mieszkający tam,<br />

gdzie żadna chrześcijańska dusza nie chciałaby się znaleźć? Jeśli tak, to i sztylet może mieć równie straszliwe<br />

pochodzenie. Może, lecz nie musi wcale, przynajmniej taką należy żywić nadzieję. Ale gdyby nawet, niech<br />

i tak będzie.<br />

– Mirko! – zawołał zduszonym głosem, czując, jak treść żołądka podchodzi mu do gardła. – Mirko, chodź<br />

tutaj!<br />

Horodnia ukazał się w drzwiach i cofnął, porażony odorem rozkładu. Książę szybko ukrył sztylet<br />

w rękawie.<br />

– Panie, co się stało? – spytał.<br />

– Nie widzisz? To już trup.<br />

– Wyście to uczynili? – W głosie wachmistrza dał się słyszeć lęk.<br />

– Oszalałeś? – Książę odwrócił gniewną twarz w stronę żołnierza. – Przecież widzisz, że to stare truchło!<br />

Jakżeś przedtem patrzył, żeś tego nie dostrzegł? Jak mogłeś nie poczuć?<br />

Horodnia potrząsnął głową.<br />

– Kiedy oddychał. Na pewno oddychał! Panie, nic z tego nie pojmuję, to nie na moją głowę.<br />

– Nie na twoją – zgodził się książę. – Czas już na nas. Gdy tylko ludzie obroczą konie, ruszamy w drogę.<br />

Przyślij mi tu zaraz tę kobietę.


Horodnia stał jeszcze przez chwilę, przestępując z nogi na nogę.<br />

– Czego jeszcze chcesz? – spytał książę.<br />

– Ciekawość mnie dręczy, panie, ale nie wiem, czy nie będziecie się gniewać.<br />

– Pytaj.<br />

– Znaleźliście przynajmniej to, po co przyjechaliśmy?<br />

Pytanie rozdrażniło księcia, jednak się opanował. W końcu czy istnieje coś bardziej ludzkiego niż<br />

ciekawość? Lepiej odpowiedzieć, niż żeby się później podoficer miał domyślać, a już, nie daj Boże, rozważać<br />

tę sprawę z kompanami przy dzbanie wina. Choć nie – Horodnia nigdy by się nie odważył zdradzać spraw<br />

pana komukolwiek. I to wcale nie ze strachu. Michał nie znał bardziej honorowego żołnierza, choć poznał ich<br />

wielu.<br />

– Znalazłem i nie znalazłem – odparł, a widząc niedowierzanie na twarzy wachmistrza, dodał: – Jeszcze<br />

tego nie potrafię orzec z całą pewnością. Ale będzie czas się przekonać.<br />

Horodnia skłonił się lekko, a potem wyszedł wydać rozkazy.<br />

Po chwili zjawiła się żona kowala. Również zatrzymała się w progu, uderzona smrodem, ale pokonała<br />

obrzydzenie i weszła. Wytrzeszczyła oczy na rozkładające się truchło męża. Nie docierało do niej, że to dzieje<br />

się naprawdę.<br />

– Twój mąż popełnił błąd, niewiasto – rzekł książę. – Nie dowiemy się nigdy, czy przypadkiem, czy<br />

celowo. Widzisz, jakie są tego konsekwencje. – Wskazał zwłoki. – Jak miał na imię?<br />

– Hryszko.<br />

– Tak na niego mówiliście zapewne. Pytam, jak miał naprawdę na imię.<br />

– Rzekłam już, jasny panie. Hryszko. Pop nam błogosławił, to tak go nazywał.<br />

– Łżesz – warknął książę, a kobieta cofnęła się, przestraszona, widząc płomień w jego oczach. – Musiał<br />

nosić inne imię! To, które wyjawiłaś, jest jeno przybranym albo przydomkiem!<br />

– Klnę się na Boga, że mówię prawdę! Na Świętą Przeczystą...<br />

Michał patrzył w głębokie, przestraszone i szczere oczy niewiasty. Cóż, tajemne imiona dlatego są tajemne<br />

właśnie, że nikt nie ma prawa ich poznać. Ale żeby nawet żona...<br />

– Wiesz jednak, co robił nocami, prawda? – zapytał, teraz już łagodnie.<br />

Przeszedł do drugiej izby, nie chcąc już patrzeć na gnijące ciało. Kobieta zawahała się, ale władczy gest<br />

zmusił ją do posłuszeństwa. Była tak skołowana, że nie miała nawet siły na rozpacz po śmierci małżonka.<br />

Zresztą musiała być przygotowana na jego zgon, skoro wszyscy odwiedzający chorego nie dawali nadziei.<br />

– Wiesz?<br />

Skinęła powoli głową.<br />

– Tak, jasny panie. Mówiłam przecie. Każdej pełni szedł do kuźni i słyszałam, jak raz uderza młotem.<br />

Zabraniał patrzeć i mnie, i wszystkim innym.<br />

– Ale w końcu to zobaczyłaś?<br />

– Idzie wam o ten nóż? Ano kiedy stary zległ w łożu, razem z parobkiem zawlekliśmy kowadło<br />

z powrotem do kuźni. Zabroniłam tam wchodzić, dotykać czego. Tom i nóż widziała, jakże inaczej. Ale nie<br />

tknęłam diabelstwa.<br />

– Bardzo rozsądnie – pochwalił ją Michał. – Jeśli człowiek nie wie, z czym ma do czynienia, powinien być<br />

ostrożny. Dzieci nie widziały sztyletu? Tylko ty i parobek?<br />

– One nie. Nie wypuszczałam ich z domu, póki nie zobaczyłam, że już nic się nie dzieje złego w obejściu.<br />

– I to też mądrze.<br />

– Co z nami teraz będzie? – Kobieta nagle uderzyła w płacz. – Odszedł jedyny żywiciel rodziny! Jedyny<br />

nasz dobrodziej i dawca chleba...<br />

– Cichaj – mruknął książę. Przypomniał sobie, co mówił kowalowi o zapłacie. Sierotom po nim pieniądze<br />

były po nic, sprowadziłyby tylko nieszczęście i ludzką zawiść. – Zajmę się wami. Twoje dzieci nie zginą<br />

z głodu, to mogę przysiąc. Ani ty, ani ten wasz parobek.<br />

Niewiasta spojrzała na niego z nadzieją.<br />

– Co powiadacie, jasny panie?<br />

– Słyszałaś. Nie zostawię was samych sobie. Skoro już tu zjechałem, okażę łaskę. Posłuchaj. – Chwycił<br />

niewiastę pod brodę zgiętym wskazującym palcem. – Zostaniesz tu z parobkiem, pochowasz męża, może<br />

posprzedajesz sprzęty z kuźni, bo warte są niezły grosz, weźmiesz wóz i przyjedziesz do mnie, do


Konstantynowa na zamek. Dostaniesz pracę w kuchni, a potem może i na pokojach, jak się już przyuczysz.<br />

Dzieciska twoje zaś wezmę ze sobą już teraz, żeby nie były ci ciężarem, skoro musisz wszystko ogarnąć.<br />

Niewiasta miała taki wyraz twarzy, jakby znalazła się naraz w jakimś nieznanym sobie miejscu, oczy jej<br />

zatańczyły, głowa poruszyła się na boki. Książę cofnął rękę.<br />

– Tak uczynicie, łaskawy panie? – pisnęła, a potem przypadła do jego dłoni. – Dzięki wam, wybawicielu<br />

nasz!<br />

Wargi księcia zacisnęły się w wąską kreskę, kiedy patrzył na pochyloną przed nim białogłowę.<br />

– Raz powiedziałem – rzucił ostro. – Nie trzeba drugi raz pytać. A teraz idź, powiedz dzieciom, co zostało<br />

ustalone, i przygotuj je do drogi.<br />

Sicz Zaporoska tętniła życiem, jak zwykle o tej porze roku, Niżowcy przewalali się przez nią, wracając<br />

z wypraw bądź wyruszając w drogę. Jednak ktoś, kto znał tok spraw w latach przeszłych, kto widział, jak<br />

kwitną poprzednie siedziby Kozaków, dostrzegłby bez wysiłku, że czegoś tutaj brakuje, coś jest nie tak, jak<br />

należy.<br />

Główna siedziba kozaczyzny została przeniesiona w odnogę Dniepru zwaną Podpolną czterdzieści lat<br />

wcześniej. Niektórym zdawało się, że tamto wydarzenie pozwoli na odbudowanie dawnej świetności, lecz<br />

doświadczeni ludzie powiadali, iż nie po to Moskale dają nowe, coraz gorsze pod względem obronności<br />

miejsca, nie po to zabraniają budować zbyt mocne obwarowania, żeby wzmacniać niepokornych Niżowców.<br />

Rosyjskie samodzierżawie nie znosiło oporu, czego najlepsze dowody stanowiły zarówno losy Stieńki<br />

Riazina, który ośmielił się podnieść bunt przeciw ruskiemu knutowi już wiek temu, jak i niedawna egzekucja<br />

Pugaczowa. Wolni Kozacy byli solą w oku władców Rosji, od kiedy tylko ta przejęła kuratelę nad nimi po<br />

buncie Chmielnickiego. A że Jemieljan Pugaczow podawał się za cara Piotra, trzeciego tego imienia, rzekomo<br />

uratowanego cudem przed zabójcami, wredna i krwawa suka Katarzyna nie miała dlań żadnej litości.<br />

Stary Josip Kirnasz siedział na ławie przed karczmą, trzymając sporą krużę z piwem, i patrzył ponuro na<br />

majdan, który w ostatnim czasie zamienił się w targowisko i w niczym nie przypominał tradycyjnego miejsca<br />

zgromadzeń rad kozackich. Josip czuł całym sobą, każdym nerwem, że oto niebawem skończy się całkiem<br />

kozacka swoboda.<br />

Splunął soczyście w bok, prosto pod nogi jakiegoś kupca. Tamten odskoczył i zaczął wyklinać. Jednak<br />

gdy Josip wyprostował się na całą swoją imponującą wysokość, zażywny kupczyk wolał podać tyły, niż<br />

popaść pod sękatą pięść czerstwego starca, przypominającego dobrze wyprawiony, twardy rzemień. Z całej<br />

postaci Kirnasza emanowała siła, a teraz na dobitkę także złość.<br />

Usiadł z ciężkim westchnieniem. Że też doczekał czasów, kiedy byle kramarz ośmiela się odezwać grubym<br />

słowem do Kozaka! A ów Kozak, zamiast z miejsca ciąć śmiałka szablą, tylko mu pięścią grozi. Zaiste podłe<br />

czasy nastały.<br />

Stary oparł się szerokimi plecami o szorstkie belki budynku, wyciągnął długie nogi daleko przed siebie,<br />

łyknął z kruży i skrzywił się niechętnie. Piwo było nie dość, że kwaśne, to jeszcze mocno chrzczone. Arendarz<br />

powinien za sprzedawanie takiego towaru dostać po łbie. I pewnie by dostał, gdyby Josip nie był świadom, że<br />

w całej Siczy nie zdobędzie nic lepszego. Żyd oferował, co miał, i oszukiwał, jak umiał, żeby zarobić parę<br />

nędznych groszy.<br />

Ech, gdyby pojawił się teraz nie prymitywny Pugaczow, ale ktoś na miarę Chmielnickiego, wódz, który<br />

umiałby nie tylko pociągnąć za sobą ludzi, ale i dowodzić nie gorzej od najlepszych generałów... Lecz czy<br />

w tych parszywych latach w ogóle żyli jacyś czestni ludzie, zdolni podjąć trud poprowadzenia mołojców do<br />

zwycięstwa? Czy Kozacy byli takimi samymi szalonymi wojownikami jak kiedyś? Na dobitkę stawali teraz<br />

często sami przeciwko sobie. Chodziły słuchy, że nawet część dońskich opowiedziała się po stronie Rosji i jest<br />

gotowa ruszyć przeciwko Niżowcom.<br />

Któż zresztą inny, jak nie sami Kozacy zdradzili Jemieljana i wydali wodza w ręce tej bestii Suworowa,<br />

który kazał go zamknąć w żelaznej klatce i jak dzikiego zwierza powiózł do Moskwy? Co tu dużo gadać,<br />

gdzie tylko caryca i jej urzędnicy się pojawią, zawsze wykwita zdrada. Z Warszawy wrócił niedawno Łazar<br />

Grustinowicz, ciekawe, jakie wieści przywiózł. Zwykł zachodzić do tej karczmy, więc kto wie, może się


dzisiaj pojawi? Oczywiście, jeśli posłowanie i splendory zanadto mu we łbie nie przewróciły.<br />

Stary przymknął oczy, wystawił twarz do przypiekającego już solidnie słońca. W jego wieku żadne ciepło<br />

nie zdawało się nadmierne. Stare kości lubiły się wygrzać i dlatego w porach dnia, w których jeszcze parę lat<br />

temu kryłby się pod jakieś zadaszenie, teraz przeciwnie – wypełzał chętnie na dwór, nawet w samo południe.<br />

Gorąco przyjemnie rozlewało się po wielkim ciele, sprawiało, że Kozak robił się senny. Nie otwierając oczu,<br />

dopił piwo i postawił krużę obok siebie. Wiedział, że zaraz przyśnie, a naczynie wysunie się z jego ręki<br />

i roztrzaska na kamiennej podmurówce. A wtedy z karczmy wypadnie sędziwy Aron, żeby zacząć te swoje<br />

ajwaje, aż wreszcie Josip, znużony i zniecierpliwiony, zapłaci za szkodę tyle, że mógłby kupić nawet i dziesięć<br />

takich glinianych kubków.<br />

– Sprytne to żydowskie plemię – zamruczał do siebie. – Zawsze i wszędzie dadzą sobie radę, złupią skórę<br />

z głupiego goja. Jak świat się już skończy po powtórym przyjściu Pana i nastanie nowy ład, oni nadal będą<br />

handlować. Czym, nie wiem. Ale na pewno coś wymyślą.<br />

– Co tam mamroczesz, Josipie? – rozległo się nagle, a na twarz starego Kozaka padł cień.<br />

Kirnasz uchylił powieki, spojrzał na intruza.<br />

– A cóż cię tu przywiało? – spytał. – Słyszałem, że pojechałeś gdzieś w świat. Nie wiedzieli tylko nawet<br />

twoi kompani, czy na Turka z ruskimi, czy też pomagać Turkowi przeciw ruskim.<br />

– Ani to, ani to – zaśmiał się Miron Ilczuk. – W Królestwie byłem.<br />

Josipa natychmiast odeszła senność.<br />

– W Królestwie, powiadasz? Może chcesz mi jeszcze rzec, że z Łazarem?<br />

– Nie inaczej, stary, nie inaczej. Za doradcę mu służyłem, a i dowodziłem eskortą.<br />

– To siadaj! – Josip przesunął się na ławie. – Siadaj i opowiadaj, jak tam było.<br />

– Jak to w poselstwie. – Kozak znów się roześmiał. – Nudno tak, że własne buty człowiek by zjadł. Żeby<br />

chociaż jaka bitka porządna. Jedno, co przyjemnego się zdarzyło, tośmy się poczubili ze strażnikami miejskimi<br />

w Warszawie, ale też co to za czubienie! Dobrzy oni pijaków z ulic zbierać albo jakichś żaków tłuc. Ledwie<br />

takiego jednego z drugim kułakiem zawadzisz, a od razu legnie na ziemi, co poniektóry nawet wrzeszcząc,<br />

coby nie bić, bo ich boli. Uwierzysz, że nawet raz szabli nie dobyłem? Nahajkami rozgoniliśmy tych biedroni<br />

nieruchawych.<br />

– Ty lepiej powiedz, co tam Łazar zdołał z koroniarzami uzgodnić.<br />

– Wiele nie wiem, bom za doradcę wprawdzie robił, jedno nie wołali mnie do każdej rozmowy, a co wiem,<br />

zaraz powiem. Pozwól tylko, że co do picia sobie przyniosę. Aron wciąż ma to podłe piwo?<br />

– Innego nie uświadczysz.<br />

– To może wina każę nalać. Bo na gorzałkę ciut za gorąco. – Ilczuk wskazującym palcem rozluźnił<br />

kołnierz bogato wyszywanej koszuli.<br />

– Wino ten Żydek ma bodaj jeszcze gorsze niż piwo – ostrzegł Josip. – Podłe czasy, to i podłe trunki.<br />

– Już ja go wypiłuję. Piwa dobrego chcę i dobre dostanę, choćbym miał z oszusta ów nektar własnoręcznie<br />

wycisnąć. – Miron wskazał ruchem brody pustą krużę przyjaciela. – Tobie też coś wziąć?<br />

– A weź – westchnął Josip. – Weź najlepiej oślego moczu, bo i tak lepszy będzie niźli to, com przedtem<br />

pił. Od samego smrodu tego piwska jeszcze się zwymiotuję.<br />

Ilczuk skinął głową i zniknął za drzwiami. Po chwili doleciał ze środka jego tubalny głos, strofujący Arona<br />

i jego syna za pojenie dzielnych mołojców takimi podłymi napitkami.<br />

– Jeszczeście, pane, nie poprobowali, a już nie lubujecie – rozległa się odpowiedź karczmarza.<br />

– Nie muszę próbować – huknął Miron radośnie. – Starczy, że nosem pociągnę, i już wiem, żeś musiał<br />

stado starych capów wydoić, miast uczciwie piwo kupić u kogo rzetelnego! Gadaj, ile chcesz za to, co jeszcze<br />

niedawno koza miała pod ogonem!<br />

Kirnasz uśmiechnął się pod wąsem. Nigdy nie potrafił się tak targować, najczęściej po prostu z pogardą<br />

rzucał kupczykom, ile tam zażądali, a oni patrzyli na niego jak na głupca, bo cena towaru zazwyczaj<br />

przekraczała trzykrotnie jego wartość. Ten i ów sam nierzadko obniżał cenę, widać nie mógł znieść własnego<br />

oszukaństwa. Ale też Josip nigdy na brak pieniędzy nie narzekał. Na wyprawy chadzał chętnie, a rodziny nie<br />

miał. Pojął niegdyś niewiastę, piękną jak poranek i kuszącą jak sierpniowa noc, ale zginęła, gdy Moskale<br />

najechali ich chutor w zemście za zniesienie przez kozacką sotnię dwóch rot doborowej carskiej piechoty.<br />

Małżonkowie nie zdążyli się jeszcze sobą nacieszyć, ledwie do siebie trochę przywykli. Pił potem Josip przez<br />

dwa lata z rozpaczy, aż wreszcie zajął się nim ojciec Łazara, po którym syn odziedziczył imię. Nie mógł


patrzeć na niedolę krewniaka. „Zajął się” oznaczało, że wpierw obił solidnie gębę Josipowi, zamknął go<br />

w komorze na sześć niedziel, dobrze karmił, lecz poił jeno wodą, a dopiero potem zaczął mu przemawiać do<br />

rozumu. Josip sam nie wiedział, co takiego miał w sobie stary Łazar, że natychmiast po uwolnieniu, zamiast<br />

chwycić starszego kuzyna za gardło i rozkwasić mu nos, pokłonił się tylko i z serca podziękował. Coś<br />

w oczach Grustinowicza mówiło zrozpaczonemu wdowcowi, że tak nie wolno, tak się nie godzi, że nawet<br />

jeśli chce zmarnować sobie życie, niechaj to uczyni z pożytkiem dla innych. Takie też były jego słowa. A syn<br />

wdał się w ojca w każdym calu. I jemu też Kirnasz wiele zawdzięczał.<br />

Josip, gdy już otrząsnął się z rozpaczy, poprzysiągł sobie, że nigdy więcej się nie ożeni, i słowa dotrzymał.<br />

Czasem wprawdzie myślał ze smutkiem, że gdy zgaśnie, nie będzie miał kto zamknąć mu powiek, ale też jak<br />

często prawdziwy Kozak umiera we własnym łożu? Nigdy się nie oszczędzał, nie unikał niebezpieczeństw,<br />

a jednak doczekał starości. Nigdy nie był nawet poważnie ranny, z największego zamętu bitewnego wychodził<br />

zaledwie z drobnymi skaleczeniami i siniakami, podczas gdy inni tracili zdrowie albo i życie. Czyżby Bóg<br />

uznał, że dość go już doświadczył?<br />

Miron wrócił z dwiema napełnionymi krużami, podał jedną Kirnaszowi. Stary powąchał zawartość, już<br />

gotów się skrzywić, ale zamiast tego spojrzał zaskoczony na towarzysza, a potem upił łyk.<br />

– Niech mnie diabli – rzekł po chwili – toż to całkiem przyzwoite piwo! Może nie tak znakomite, jak<br />

bywały te z lwowskiego browaru, ale całkiem dobrze smakuje.<br />

– Widzisz, nasz przyjaciel Aron ma w piwniczce przeróżne skarby. Dobrześ rzekł, że trudno w całej Siczy<br />

kupić dobry towar. Nie ma go w istocie. Ale dla szczególnych gości kochany Żydek znajdzie to i owo.<br />

Osobliwie chętnie, jeśli mu zapowiedzieć, że zaraz się wezwie kilku chętnych mołojców do splądrowania<br />

obejścia.<br />

Josip pociągnął z dzbana z przyjemnością. Napój rozlał się po języku i spłynął do gardła, wywołując coś,<br />

co starzec mógł z powodzeniem nazwać rozkoszą. Jak sam powiedział, może nie był to najlepszy war na<br />

świecie, ale w porównaniu z tym, co pił poprzednio, przypominał boską ambrozję.<br />

– Siadaj wreszcie i opowiadaj. – Poklepał ławę obok siebie.<br />

Miron klapnął ciężko, wzorem starszego Kozaka oparł się plecami o ścianę i przymknął powieki.<br />

– Nie ma co opowiadać, już wspominałem. Pojechaliśmy do tej Warszawy jak kto głupi. Jeszcze nas po<br />

drodze przeszukiwali a to Austriacy, a to Moskale, a to polskie wojsko. Nikt nam już nie wierzy, musisz<br />

wiedzieć. Po ruchawce Pugaczowa tym bardziej. Nie powiem, przyjęto nas życzliwie, sam pan marszałek<br />

Trybunału Głównego Koronnego hrabia Małachowski nas gościł. To zarówno wielki pan, jak i wielki<br />

człowiek, tak mi się przynajmniej zdaje. Gdyby było więcej takich, lepszy byłby los nasz i Polski. Może<br />

byśmy zostali nawet poddanymi polskiego króla i cieszyli się wolnościami niczym ichnia szlachta? Kto wie?<br />

– No to musiał uczynić na tobie ów hrabia wielkie wrażenie, skoro tak o nim gadasz. Nie pomnę już, kiedy<br />

kogoś tak wychwalałeś. Bodaj nigdym z twoich ust nie słyszał takiego uznania dla kogokolwiek z tamtej<br />

strony granicy. Diabli, w życiu nie słyszałem, żebyś w ogóle kogoś tak chwalił!<br />

– No widzisz, zawsze musi nastąpić kiedyś ten pierwszy raz. Ale nie łudź się, nie zda mi się, żebym<br />

spotkał jeszcze w życiu kogoś takiego jak pan marszałek. Szkoda jeno, że to nie on jest królem, bo i niewiele<br />

dla nas może uczynić. Co było zresztą jasne od samego początku.<br />

Stary pokiwał głową.<br />

– A zatem pojechaliście całkiem na darmo. Poszły na to czas i wspólne siczowe pieniądze.<br />

– Nie bądź taki pochopny – odparł Miron, wyjątkowo, jak na niego, poważnym tonem. – Jest coś, co nam<br />

jego miłość marszałek doradził. Obiecał pośrednictwo w rozmowach z tymi, którzy mogą nam pomóc uniknąć<br />

pancernej ruskiej pięści, a przynajmniej opóźnić cios.<br />

Josip zerknął w bok. Młodszy Kozak trwał w bezruchu, z głową odchyloną na obłą belkę.<br />

– Powiesz, z kim mamy wejść w konszachty, czy to tak wielka tajemnica, że nie wolno ci pisnąć słowa<br />

więcej?<br />

– Powiem. – Ilczuk popatrzył na towarzysza, po czym pociągnął długi łyk piwa. – Powiem, bo będziesz<br />

nam potrzebny. Dlatego Łazar kazał mi cię odszukać.<br />

– To mów – mruknął Josip. – Nikt nas tutaj nie usłyszy.<br />

– Służyłeś kiedyś pod księciem Lubomirskim, prawda?<br />

– Tak, ale to było ze czterdzieści lat temu nazad. Książę już nie żyją.<br />

– Książę nie, ale ród trwa. Pojedziesz z nami do jego wnuka, Michała.


Josip wzruszył ramionami.<br />

– A ja tam po co? Nawet go nie znam. Widziałem Michała może raz w życiu, jako maleńkie dziecię na<br />

rękach matki.<br />

– Pojedziesz, boś zasłużył się staremu księciu, wszak za dzielność nadał ci jakieś ziemie...<br />

– Które sprzedałem zaraz potem za psi grosz, bom nie byle kmiotek, by siedzieć na roli.<br />

– Nieważne. Nadał to nadał, czyli miał dla ciebie uznanie. A poza tym Łazar liczy raczej na twoją mądrość<br />

niż co innego, a ja raczej na umiejętność obracania jęzorem. Tego ostatniego nikt ci nie może bowiem<br />

odmówić.<br />

– Tak – zaśmiał się Josip. – I dlatego, żem taki mowny, piłem podłe piwsko, zamiast sobie wywalczyć<br />

z karczmarzem coś lepszego.<br />

– Nie błaznuj – rzekł surowo Miron. – O swoje upomnieć się nie potrafisz, to prawda. Ale we wspólnej<br />

sprawie pyszczyć umiesz jak mało kto.<br />

– Skoro tak powiadasz – burknął stary.<br />

– Tak powiadam – rzucił ze zniecierpliwieniem Ilczuk. – Pojutrze wyruszamy do Konstantynowa. Jedziesz<br />

z nami czy wolisz grzać stary tyłek i gapić się na ten cuchnący bazar?<br />

– Zastanowię się – odparł Josip, odchylił głowę i znów przymknął oczy. – Nie wiem, czy mi się jeszcze<br />

chce włóczyć stare gnaty po stepie.<br />

Książę podjechał do wachmistrza, prowadzącego małą kolumnę jeźdźców.<br />

– Mirko, muszę wrócić do kuźni. Zapomniałem zapytać tej niewiasty o bardzo ważną rzecz.<br />

– Pojadę z wami, panie – odpowiedział natychmiast wachmistrz.<br />

– Nie, ty poprowadzisz ludzi tą samą drogą, którą dotarliśmy tutaj.<br />

– To weźcie chociaż paru dragonów ze sobą. Okolica spokojna, ale kto wie czy się co nie czai gdzieś<br />

w kępach krzów i drzew?<br />

– Słusznie prawisz. Wezmę dwóch. Jana i Kurka.<br />

Wachmistrz skinął na podwładnych.<br />

– Pojedziecie z księciem – rozkazał. – A pilnować go tam bacznie!<br />

Dzieci kowala przysypiały, wiezione w siodłach przez wyznaczonych dragonów. Śmierć chorego ojca<br />

i wszystkie te dziwne, zaskakujące wydarzenia sprawiły, że zmęczenie wzięło górę nawet nad ciekawością.<br />

– Dogonimy was niebawem – zapowiedział Lubomirski. – Będziecie jechać stępa, skoro te bąki śpią.<br />

– Tak, wasza miłość – odparł Horodnia. – Nie będziemy zanadto pośpieszać, zresztą przed wieczorem i tak<br />

musimy stanąć gdzieś na nocleg, znajdziecie nas bez wysiłku.<br />

Książę tylko kiwnął głową, a potem zawrócił. Wkrótce trzech jeźdźców pędziło galopem w stronę, z której<br />

nadjechali. Lubomirski chciał dogonić oddział przed zmrokiem, kazał więc popędzać.<br />

W pewnej chwili jednak zwolnił, a wraz z nim karni żołnierze. Znakomicie ich wyszkolił wachmistrz.<br />

Dragoni... Właściwie nie mieli prawa używać nazwy tej formacji, bo zarezerwowana została tylko dla wojsk<br />

służących Koronie lub Litwie, a nie dla żołnierzy magnatów, a poza tym po rozbiorze dragońskie pułki Straży<br />

Przedniej zupełnie pozbawiono określenia kojarzącego się z ognistym smokiem. Zabijacy w służbie<br />

Lubomirskich powinni się zwać po prostu kawalerią, jednak Michał lubił o nich myśleć jako o dragonach i tak<br />

kazał ich zwać. Sami żołnierze książęcy chętnie poddawali się temu rozkazowi. Zresztą ponad połowa z nich<br />

miała za sobą służbę w pułkach dragońskich. Ci dwaj także.<br />

– Panie, dlaczego stajemy? – spytał Kurek. – Coś się stało z koniem?<br />

– Nie. – Książę uśmiechnął się z przymusem. – Z koniem wszystko w porządku. Ale coś mi się<br />

przypomniało. Kiedy wachmistrz sprawdzał waszą broń? Szable i pistolety.<br />

– Wachmistrz wie, że nie trzeba nas sprawdzać, Wasza Książęca Mość – rzekł z dumą Jan. – Sami się<br />

pilnujemy należycie.<br />

– Możliwe, nie zamierzam się o to spierać – odpowiedział spokojnie Lubomirski. – Ale skoro mam na was<br />

polegać, chciałbym zobaczyć, czy rzeczywiście jesteście tacy pieczołowici, jak powiadasz. Pokażcie<br />

samopały.


Dragoni spojrzeli po sobie zdziwieni. Kurek wzruszył lekko ramionami, a potem wyjął jeden pistolet<br />

z olstra, a drugi zza pasa. Jan poszedł w jego ślady. Michał wyciągnął rękę, a żołnierze podali mu po sztuce<br />

broni. Książę zbadał każdy z pistoletów, potem oddał, gestem kazał je schować, po czym wziął następne dwa.<br />

– O, tutaj, zobacz, Janie – rzekł. – Co by o tym dobrego powiedział twój dowódca? Tak wygląda zadbana<br />

broń? Ja wyraźnie widzę rdzę.<br />

Dragon, zdumiony i oburzony, pochylił się, żeby spojrzeć na zamek. Michał błyskawicznie odwrócił<br />

pistolet lufą w stronę dragona i wypalił. Zanim nieszczęsny Jan zdążył zwalić się ciężko na ziemię, książę<br />

przyłożył drugi samopał do skroni Kurka.<br />

– Przykro mi, przyjacielu – rzekł łagodnie do zaskoczonego mężczyzny. – Bardzo przykro, możesz mi<br />

wierzyć.<br />

Po czym strzelił, a z głowy dragona wytrysnęła struga krwi, zmieszanej z odłamkami kości.<br />

Lubomirski spojrzał na leżące przy drodze trupy, a potem przechylił się w siodle na drugą stronę<br />

i zwymiotował.<br />

– Mam nadzieję, że was ktoś z miejscowych znajdzie i pochowa – powiedział cicho, ocierając usta<br />

rękawem. – Wybaczcie, wierni słudzy. Widzieliście w kuźni coś, czego nie powinniście widzieć. I to moja<br />

wina. Nie pomyślałem...<br />

Nie spojrzał więcej na trupy, ruszył z miejsca galopem do zagrody kowala. W popołudniowym upale pęd<br />

wiatru chłodził rozpaloną twarz. Książę gnał ze wzrokiem wbitym w horyzont. Jeszcze trochę i będzie na<br />

miejscu. A tam... Nie chciał o tym myśleć. Czy znajdzie się kiedyś ksiądz, który odpuści mu popełnione dzisiaj<br />

zbrodnie?<br />

Tak, zapewne, jeśli dobrze by zapłacił, wielu klechów by go rozgrzeszyło, a nawet usprawiedliwiło każdy<br />

podły czyn. Jednak czy uczciwy duchowny uczyniłby to równie łatwo? Czy Michał sam będzie w stanie sobie<br />

wybaczyć? Nawet jeśli jego zamiary się powiodą?<br />

– Leć, Kary! – zawołał chrapliwie, uderzając wierzchowca szpicrutą.<br />

Koń przyśpieszył biegu, zza kępy drzew ukazały się zabudowania niewielkiej wsi. Pół mili za siołem<br />

znajdowała się kuźnia.


Rozdział 3<br />

P<br />

odchodzili skryci w ciemności, ostrożnie, rozglądając się uważnie i węsząc. Wprawdzie wszystko<br />

wskazywało na to, że nie zagraża im żadne niebezpieczeństwo, ale zarówno Kirył, jak i Michej wiedzieli<br />

z doświadczenia, że na tym właśnie polegają pułapki – mają sprawiać wrażenie, że nie istnieją, dopóki się nie<br />

zatrzasną. I zdawali sobie doskonale sprawę, że ludzie są arcymistrzami podstępów. Pod tym względem nic się<br />

nie zmieniło od przeszło stu trzydziestu lat, kiedy przebywali między nimi przez tak długi czas, aby zrozumieć,<br />

iż te słabe w porównaniu z Wilkami istoty potrafią stanowić śmiertelne zagrożenie właśnie przez swoją<br />

pokrętną przemyślność i umiejętność naginania zasad, a nawet łamania ich, czego przemieńcy najzupełniej nie<br />

byli w stanie pojąć.<br />

– Kiedyś będziemy musieli wreszcie się tego nauczyć – zauważył pewnego dnia Kirył podczas polowania,<br />

na które wyruszyli tylko we dwóch.<br />

– To by oznaczało, że będziemy musieli obalić święte słupy – odparł Michej. – Czyli zniszczyć wszystko,<br />

co czyni z nas Wilki. Chciałbyś stać się człowiekiem?<br />

Kirył tylko się wzdrygnął.<br />

– Spotkaliśmy paru takich, którzy nie musieliby się zanadto wstydzić tego, kim są – orzekł po chwili<br />

milczenia. – Ale cała reszta budzi moje obrzydzenie.<br />

– No widzisz... Lepiej umrzeć Wilkiem, niż przeżyć jako człowiek. Dopóki mamy nasze prawo, dopóty nie<br />

sczłowieczejemy i nie zdołamy ich zrozumieć.<br />

Michej wiedział jednak, że w uwadze o nauce wygłoszonej przez Wilka, którego śmiało mógł nazwać<br />

najlepszym druhem, kryło się coś ważnego. Ludzie zajmowali coraz to nowe przestrzenie i mnożyli się niczym<br />

bobaki. Wilków zaś było coraz mniej, a sicze musieli zakładać w najbardziej oddalonych od ludzkich osiedli


miejscach. Od czasu, gdy ziemie zwane przez człowieka Ukrainą, dostały się pod władanie Moskwy, mieli<br />

przeciwko sobie już nie tylko zagony tatarskie czy oddziały kozackie, ale regularną armię. Okazało się, że<br />

panowie z Rosji nienawidzą wszystkiego, co mogą uznać za zagrożenie dla władzy, a wolne watahy<br />

i niedostępne dla ludzi sicze były im solą w oku. Za rządów Rzeczpospolitej plemiona Wilków żyły we<br />

względnym spokoju na tych krwawych ziemiach i nie były niepokojone przez wojska królewskie czy<br />

magnackie. Jednak w ciągu ostatniego wieku Wilki musiały się kryć i dbać o to, by nikt nie znalazł siczy czy<br />

tymczasowych siedzib pomniejszych watah. Aż wreszcie skupiska przemieńców przestały się zupełnie<br />

komunikować, nikt już nie wiedział, ile siczy pozostało i gdzie się znajdują.<br />

– A myśleliśmy, że to Tatarzy i Kozacy chcą nas wyniszczyć – westchnął kiedyś Kirył, gdy rozmawiali<br />

podczas samotnych łowów. – Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że inni ludzie będą nas ścigać tak zajadle.<br />

Moskale traktują nas jak dzikie zwierzęta. Gorzej nawet, bo dzikich zwierząt aż tak się nie lękają.<br />

– I tego właśnie powinniśmy się spodziewać, gdy nastali na Ukrainie. Pamiętasz, jak Chmielnicki, gdy<br />

tylko poddał się carowi, sprowadził od nich żołnierzy i mnichów, żeby nas zaczarowali? Już wtedy<br />

powinniśmy się domyślić, co nas może spotkać, jeśli przejmą kuratelę nad tymi ziemiami.<br />

Kirył zaśmiał się wtedy krótko, bez śladu wesołości.<br />

– Znasz to przysłowie „Mądry Polak po szkodzie”?<br />

– Znam, każdy je zna, osobliwie tam, gdzie Polaków się nie lubi.<br />

– A pomnisz Szkaplerza? Pewnie, że tak – odpowiedział sam sobie. – W końcu to u niego w dole<br />

siedzieliśmy, nim nas dołączył do swoich zbójów. Prawił o jakimś rymopisie z Korony, który kończył jeden<br />

z wierszy takimi słowami: „Nową przypowieść Polak sobie kupi, że i przed szkodą, i po szkodzie głupi”.<br />

– Być może. Ty chyba więcej ode mnie pamiętasz z tamtego czasu. Ale po co to mówisz?<br />

– Bo się obawiam, żebyśmy sami nie wyszli na głupich i przed, i po szkodzie.<br />

Michej, wspominając tamtą rozmowę, nie przestawał się rozglądać i nasłuchiwać. W obejściu kowala<br />

panowała zupełna cisza i bezruch. Nawet jak na nocną porę, było zbyt spokojnie.<br />

Przy kuźni wznosił się niewielki podłużny pagórek świeżej ziemi z prawosławnym krzyżem. Na skinienie<br />

Micheja Stepan podszedł tam na palcach, uważnie obwąchał mogiłę.<br />

– Płytko zakopany trup, atamanie – zameldował po powrocie. – I to dobrze podgniły trup, bo odór aż bije<br />

przez ziemię.<br />

– Weź Pawluka i zajrzyjcie do domu. A ty, Gurudzie, idź do kuźni z Kiryłem. Ja obwącham podwórzec<br />

i drogę.<br />

Zyskał już pewność, że w obejściu nie ma żywego ducha. Spóźnili się bez wątpienia. Na niewielkim<br />

podwórzu i na drodze prowadzącej od strony wsi wyczuł zapachy wielu koni i ludzi. Przynajmniej piętnastu,<br />

a może nawet dwudziestu. Byli tu co najmniej kilka dni temu. Nad mogiłą rzeczywiście unosił się trupi odór,<br />

jakby pogrzebano w niej rozkładające się ciało, w dodatku naprawdę płytko. Co tu się wydarzyło? Ataman<br />

zdawał sobie sprawę, że odpowiedź na to pytanie może okazać się bardzo ważna. Albo zgoła nieistotna. I ta<br />

niepewność sprawiała, że czuł coraz większe rozdrażnienie.<br />

Stanął pośrodku obejścia, czekając na pozostałych.<br />

– W kuźni pusto – oświadczył Kirył, kiedy wyszli z młodym Gurudem.<br />

– Za to w domu, w pierwszej izbie, dwa trupy – powiedział Stepan. – Kobieta i podrostek, pewnie baba<br />

kowala i jakiś pomocnik. Poczernieli już i śmierdzą.<br />

– W takim razie tam musi leżeć ów kowal. – Michej wskazał mogiłę. – Trzeba go wykopać.<br />

Gurud chciał zadać pytanie, ale zmilczał, szturchnięty ostrzegawczo przez Kiryła. Skoro przywódca uznał,<br />

że to konieczne, należy się podporządkować bez zbędnego gadania. Wódz zna swój cel i nie ma obowiązku<br />

powiadamiać byle szczeniaka. Ale Michej między innymi dlatego tyle już lat był przywódcą siczy, że wiedział,<br />

kiedy należy okazać zrozumienie dla ciekawości kamratów i uznać ich prawo do jej zaspokojenia.<br />

– Wiem, że ludzkie truchło jest obrzydliwe – rzekł, patrząc na twarze towarzyszy. Dla człowieka byłyby<br />

one pogrążone w mroku, ale wzrok Wilkozaka, nawet nie w Okołopełni i bez przemiany, był o wiele<br />

ostrzejszy niż ludzki. – Sam nie mam chęci rozgrzebywać tej mogiły, ale muszę się upewnić, że zakopali tutaj<br />

właśnie kowala. Bo jeśli żyje i został stąd zabrany, nic jeszcze nie jest stracone.<br />

– A co by to znaczyło? – odważył się zapytać Pawluk.<br />

– Że może to, czego szukamy, nie jest jednak jeszcze gotowe, a to, co do mnie dotarło podczas ostatniej<br />

pełni, jest tylko zapowiedzią końca tworzenia przedmiotu, a nie ostatnim uderzeniem.


– Nie liczyłbym na to – mruknął Gurud. – Bo po co by ktoś zabijał żonę kowala i parobka?<br />

– Ludzie robią dziwniejsze i bardziej nieoczekiwane rzeczy – odparł Kirył, uprzedzając odpowiedź<br />

atamana.<br />

– Jest coś jeszcze – odezwał się Stepan. – Sądząc ze sprzętów, mieli też szczeniaki, ale ich ciał nigdzie nie<br />

znaleźliśmy.<br />

– Kto by zabijał wszystkich, a zabierał dzieci? – Gurud zaczął się głośno zastanawiać. – Po co brać<br />

szczenięta?<br />

– Żeby je odchować – rzekł Pawluk. – Dla siebie. Prawo przecież zabrania mordowania młodych w walce.<br />

– To nie Wilki, to ludzie – przypomniał mu cierpliwie Michej. – Ich nie dotyczą nasze prawa, oni nie<br />

przestrzegają zresztą nawet własnych. Wiele razy widziałem pomordowane ludzkie potomstwo. Oglądałem<br />

skatowane małe ciała, obserwowałem, jak rozsierdzeni wojownicy roztrzaskują czaszki niemowlętom albo<br />

rzucają je w ogień na oczach matek. Z naszymi szczeniętami czynili od zawsze to samo. Ale, jak rzekł już<br />

Kirył, ludzie robią rzeczy dla nas niezrozumiałe. To, że ktoś zabrał potomstwo kowala, nic dla nas jeszcze nie<br />

znaczy.<br />

Pierwszy zabrał się do rozgrzebywania mogiły. Po chwili dołączyli do niego Stepan i Kirył. Pozostali dwaj<br />

<strong>Wilkozacy</strong> patrzyli na pracujących. Dla nich nie było miejsca, tylko by sobie przeszkadzali.<br />

– Przypilnujcie, żeby ktoś nie podszedł – polecił ataman, uniósłszy głowę. – Od tego smrodu nie tylko nic<br />

nie czuję, ale mam wrażenie, że rzucił mi się też na uszy.<br />

Gurud z Pawlukiem zajęli miejsca w przeciwległych krańcach obejścia, przy czym Melik stanął przy<br />

bramie. Trup cuchnął po prostu nieznośnie. Młody Wilk powąchał już kiedyś rozkładu, ale tu mieli do<br />

czynienia z czymś nieprawdopodobnym. Nawet ludzkie ścierwo nie powinno aż tak śmierdzieć! To także<br />

świadczyło, że w tym zapomnianym przez Stwórcę zakątku świata zdarzyło się coś niezwykłego<br />

i niepokojącego.<br />

Ciało rzeczywiście pogrzebano płytko, jakby ci, którzy urządzili pochówek, nie mieli dość sił albo się<br />

śpieszyli. Jednak Michejowi i tak się wydawało, że kopanie, czy raczej rozgarnianie ziemi trwa zbyt długo.<br />

Wszystko przez ten przejmujący odór. Wreszcie zobaczyli trupa, owiniętego w coś przypominającego<br />

śmiertelny całun, chociaż po bliższym przyjrzeniu się ataman stwierdził, że to po prostu derka. I to zapewne ta<br />

sama, na której leżał nieboszczyk w chwili śmierci. A zatem grzebiący musieli się po prostu śpieszyć. Może<br />

nie zamierzali tu wcale zostać? Inaczej albo włożyliby więcej trudu w kopanie dołu, albo zgoła umiejscowili<br />

mogiłę dalej od zabudowań. Tak, na pewno, ocenił Michej. Przecież studnia znajdowała się o parę kroków.<br />

Trup mógłby zatruć wodę.<br />

– To kowal – sapnął Kirył, który badał rozgarniętą ziemię przy zwłokach.<br />

– Skąd wiesz?<br />

– To namacałem. – Stary Wilk wyszarpnął nieduży młot kowalski. – Nie chowaliby z takim narzędziem<br />

lada kogo.<br />

– Zgadza się. – Stepan uniósł cęgi, wyciągnięte z drugiej strony grobu.<br />

Michej wyprostował się.<br />

– Czyli zakończył pracę – mruknął. – W czasie ostatniej pełni. I zapewne od razu skonał, jeśli zdążył już<br />

tak wygnić. A ktoś zabrał sztylet. Przysypać truchło z powrotem i w drogę – zdecydował.<br />

– Dokąd? – spytał Kirył. – Za tymi, którzy go zabrali?<br />

Michej potrząsnął głową.<br />

– Nie. Ich już nie dognamy, zapachy na drodze zwietrzały, minęły najmniej cztery dni. A jeśli nawet<br />

mielibyśmy możność dognać zabójców, to ostrze zabrał ktoś, kto wiedział, co czyni. Będzie się strzegł, a nas<br />

jest zbyt mało, aby odbijać teraz siłą tę przeklętą klingę. Wracamy. Musimy się naradzić ze starszyzną. A od<br />

Guruda żądam, żeby mi pokazał te zapisy na świętych słupach. Jeśli nie zełgałeś, może jest tam jeszcze coś<br />

ważnego. Bo – jak na razie – wiemy bardzo mało. Zbyt mało.<br />

Książę jechał na czele niewielkiej kolumny ponury, jego twarz pokrywał kilkudniowy zarost, przez co bardziej<br />

przypominał zbója niż arystokratę. Od samotnego powrotu nie odzywał się zbyt wiele, tylko wówczas, gdy


musiał wydać jakiś rozkaz. Wachmistrz patrzył z troską na pana, ale wolał nie odzywać się nieproszony.<br />

Wystarczyło mu gniewne fuknięcie, kiedy spytał, co się stało z ludźmi.<br />

Wprawdzie wieczorem, przy ognisku, książę usiadł obok Horodni i powiedział, że zostawił tych dwóch dla<br />

ochrony w drodze kowalowej i parobka, ale oczy miał tak puste i czarne, że nie były ich nawet w stanie<br />

rozświetlić odblaski ognia. Zupełnie jakby światło ginęło w tych dwóch studniach.<br />

Wachmistrz nie poznawał chlebodawcy. Pan Lubomirski nie bywał tak ponury nawet w dniach klęski, gdy<br />

obaj wracali po ostatniej bitwie konfederatów. Michał przyłączył się do barskich powstańców wbrew woli<br />

ojca, nie bacząc na to, że może narazić się na dotkliwe konsekwencje ze strony przyszłych zaborców. Nie on<br />

jeden zresztą. Książę Jerzy Marcin Lubomirski był w ruchawce jedną z ważniejszych postaci, choć Michał<br />

mawiał nieraz, że lepiej, aby ten awanturnik i złodziej nie mieszał się do spraw Rzeczpospolitej. Owszem, jako<br />

konfederat stawiał opór Rosjanom, ale przecież za zbrodnie popełnione w Małopolsce został później skazany<br />

na twierdzę. Wpierw na dożywotni pobyt, potem karę zamieniono na lat piętnaście. Nikt z rodowych za nim<br />

nie tęsknił ani się w jego obronę nie angażował. Niemniej Jerzy sam sobie doskonale poradził. Oddał się bez<br />

skrupułów w służbę ambasadora rosyjskiego, został członkiem gadzinowej Rady Nieustającej. Ponoć na<br />

sejmie rozbiorowym jako jeden z najgorliwszych usuwał z progu zrozpaczonego Rejtana. Więcej uczynił zła<br />

niż dobra, a Michał nigdy krewnego nie lubił, więc uczynił wszystko, aby nie znaleźć się blisko niego w czasie<br />

konfederacji.<br />

Zbyt jeszcze młody, aby dowodzić większymi formacjami, poszedł służyć pod generałem Pułaskim.<br />

I bardzo sobie ten czas chwalił. Nabrał wojennego doświadczenia na tyle, że po niedługim czasie zaczęto mu<br />

powierzać pieczę nawet nad dużymi oddziałami. Konfederacja skończyła się dla niego we wrześniu w roku<br />

rozbiorów, kiedy stanął z oddziałami pod Lwowem, zajmowanym przez Austriaków. Widząc beznadziejność<br />

dalszego oporu, rozpuścił ludzi, narażając się na opinię tchórza, a nawet zdrajcy wśród zdeterminowanych do<br />

dalszej walki podkomendnych. Nie chciał jednak przelewać nadaremnie krwi najwaleczniejszych. Do<br />

oburzonego takim postępkiem generała Pułaskiego powiedział, że lepiej zostawić dzielnych żołnierzy i uznać<br />

klęskę, niż wykrwawiać ich nadaremnie, a kraj pozbawić tym sposobem oparcia i pokrzepienia.<br />

Sam Pułaski miesiąc później musiał uchodzić z kraju za próbę porwania króla, okrzyknięty gwałtownikiem<br />

i zdrajcą.<br />

A Michał przeniósł się do Konstantynowa, żeby być jak najdalej od warszawskich intryg. Na razie<br />

znajdował się poza zasięgiem długich ramion Moskwy, ale też zwykł powtarzać, iż jeśli tak dalej pójdzie,<br />

wpadnie w sieć jadowitego pająka, nim się obejrzy.<br />

Lecz nawet wtedy, w tych czarnych dniach, zachował w sobie radość życia, pulsującą pod skorupą<br />

rozpaczy. A tej nocy przy ognisku Horodnia miał wrażenie, że patrzy na trupa. Chciał już zapytać, co takiego<br />

dokładnie się wydarzyło, ale nie miał śmiałości. Wiedział jedno – Jan i Kurek na pewno nie zostali pilnować<br />

żony kowala. Musiało się stać coś strasznego. Chyba że książę wysłał ich z jakąś tajną misją i nie chciał, aby<br />

pozostali cokolwiek podejrzewali. Jednak czy wtedy wyglądałby jak, nie przymierzając, syn śmierci?<br />

Wachmistrz patrzył na barczystą postać przed sobą. Przynajmniej w siodle pan trzymał się jak dawniej<br />

prosto i pewnie, a koń pod nim płynął niczym łódź po spokojnym jeziorze. Horodnia widział tylko raz w życiu<br />

kogoś, kto tak potrafił jeździć, a był to pewien Tatar, o którym powiadano, że klacz go zrodziła, nie kobieta.<br />

Michał pochylił się, sięgnął do sakwy. Wachmistrz już wiedział, co nastąpi. Książę wyjął flaszę, zębami<br />

wyszarpnął korek i pociągnął długi łyk. Żeby to jeszcze było wino... Pan Lubomirski od kilku dni pijał tylko<br />

czystą gorzałkę. Zaopatrzył się w spory jej zapas na postoju w pierwszej austerii, a Żydowi zapłacił dwa razy<br />

więcej, niż ten zażądał.<br />

Przed odjazdem Horodnia, rzecz jasna, przeprowadził poważną dysputę z arendarzem, po której tamten<br />

oddał część wynagrodzenia. Nawet „ajwaj” zbyt głośno nie wołał, supłając srebrne monety, gdyż miał przed<br />

nosem twardy, żylasty kułak żołnierza. Krzywdy na pewno nie zaznał, a wachmistrz rzuci ten grosz jakiemu<br />

żebrzącemu wojakowi, co w obronie ojczyzny zdrowie stracił. Dla siebie nawet nie myślał go zatrzymywać.<br />

Po co pieniądze człowiekowi, który nie ma ich komu zostawić?<br />

Na wspomnienie o swoich zabitych dzieciach poczuł dławienie w gardle. Żona umarła, gdy rodziła<br />

młodszą córeczkę. Zostało mu tylko tych dwoje, ale życie nie chciało oszczędzić dzielnego żołnierza. Kiedy<br />

on opędzał się przed rosyjskimi wojskami, wybuchła koliszczyzna, a jego potomstwo, które zdawało się<br />

bezpieczne pod skrzydłami krewniaków w Humaniu, zostało zamordowane wraz z tysiącami innych<br />

nieszczęsnych istnień. Gdy wachmistrz się o tym dowiedział, pił na umór przez dwie niedziele, aż wreszcie


książę kazał go związać w kij i tak długo przemawiał do pogrążonego w rozpaczy podoficera, aż ten<br />

otrzeźwiał i zaczął słuchać, miast tylko złorzeczyć całemu światu.<br />

Może i on powinien teraz pomóc panu? Lecz jak? Magnat nie będzie przecież zwracał uwagi na mądrości<br />

byle dragona. Horodnia patrzył więc tylko bezradnie, jak książę upija się, zarówno siedząc w siodle, jak<br />

i kładąc się spać. Zupełnie jakby chciał zalać w sobie jakiegoś robaka albo palący go ogień. Lecz okowita to<br />

słaba pocieszycielka. Nikt tego nie wiedział lepiej niż wachmistrz. Pamiętał przecież, że w najbardziej pijanym<br />

widzie nie potrafił zapomnieć o nieszczęściu i nawet gdy był już sponiewierany do nieprzytomności, wciąż<br />

miał przed oczami jasne twarzyczki dzieci. Dzieci, które zapłaciły najwyższą cenę, nie wiedząc nawet, za co<br />

i dlaczego.<br />

Gdy teraz spojrzał, jak Michał przykłada szyjkę flaszki do ust, jak przechyla głowę i pije, jakby to była<br />

woda, a nie palący trunek, podoficer postanowił jednak coś zrobić.<br />

Zrównał się z księciem, a gdy ten spojrzał, Horodnię znów uderzyło to, jak puste stały się oczy pana.<br />

– Jaśnie oświecony książę – powiedział cicho, przełamując wewnętrzny opór i obawę. – Jaśnie oświecony<br />

książę, ludzie patrzą...<br />

Michał zmarszczył brwi, wykrzywił gniewnie wargi.<br />

– Na co niby patrzą? – warknął.<br />

– Jak pijecie – brnął dalej wachmistrz. – To zdyscyplinowani żołnierze, wielu bywało z wami w bitwach,<br />

znają was i niewiele może zachwiać ich wiarę w waszą osobę, ale... – zaciął się, nie wiedząc, jak wyrazić to,<br />

co go dręczyło.<br />

– Ale twoją wiarę już zachwiało, tak? – Lubomirski uśmiechnął się, a uśmiech ten przypominał śmiertelny<br />

grymas. – Już dumasz o tym, co musiałem uczynić, że tak mną rzuca...<br />

– Nie o mnie idzie – odparł Horodnia. – Ale ludzie muszą was mieć za wodza, nie za pijanego dziada, co<br />

się ubrał w wielkopańskie szatki.<br />

Sam się dziwił, że zebrało mu się na taką śmiałość. Oczekiwał, że książę rozgniewa się i wyśle go do<br />

diabła. I nie pomylił się.<br />

– Człowieku, nie nadużywaj mojej cierpliwości! – W gardle Michała zdawało się gotować. – Odejdź ode<br />

mnie, zanim cię zetnę szablą na oczach wojska! Wynoś się i nie pokazuj.<br />

Oczy magnata nie były już puste. Płonął w nich gniew. Wachmistrz zdawał sobie sprawę, że upokorzył<br />

chlebodawcę. Nie żałował jednak ani jednego wypowiedzianego słowa. Jeśli będzie musiał ponieść<br />

konsekwencje śmiałości, trudno. Przynajmniej odejdzie z czystym sumieniem, że uczynił wszystko, co mógł.<br />

Może nie zrobił tego, jak należy, nie był przecież mędrcem, ale czy myśliciel wyraziłby to inaczej, łagodniej?<br />

Nie ma sensu głaskać wściekłego drapieżnika, gdy rozsądek nakazuje uderzyć go i przywołać do opamiętania.<br />

– Czy mam to rozumieć jako wydalenie ze służby? – spytał zimno wachmistrz.<br />

Lubomirski milczał przez chwilę, zanim odpowiedział:<br />

– Jeszcze nad tym pomyślę. – Jego oczy znów stały się puste. – A teraz weź człowieka i jedź na<br />

rekonesans.<br />

– Tak jest, jaśnie panie.<br />

Wachmistrz zasalutował i zawrócił konia.<br />

– Poczekaj – powstrzymał go cichy rozkaz Lubomirskiego.<br />

Horodnia ponownie zawrócił wierzchowca.<br />

– Masz słuszność – rzekł nieoczekiwanie Michał. – Nie powinienem pić przy ludziach. W ogóle nie<br />

powinienem pić. Wiem wszak, do czego to prowadzi na twoim przykładzie. Lecz czasem człowiek chciałby<br />

zalać wątpia, rozpuścić nagromadzoną w nich gorycz. Posłuchaj! – Przechylił się w siodle, oparł rękę na<br />

ramieniu podoficera. Horodnia poczuł na policzku gorący oddech, owiał go zapach zarówno świeżej, jak i już<br />

przetrawionej gorzałki. – Jestem zbrodniarz, człowieku. Taki sam zbrodniarz jak ci, którymi zawsze<br />

gardziłem... Dla mnie zostało już tylko piekło i szatańskie widły...<br />

– Co też powiadacie, panie! – oburzył się Horodnia. – Nigdy nie znałem lepszego od was...<br />

– Mało wiesz – przerwał mu książę, a potem się wyprostował. – Mało wiesz... Ale też to i nie twoja<br />

sprawa. Jak by nie było, zaprzestanę picia na oczach ludzi. To w istocie dobrze na nich nie wpływa. A teraz<br />

jedź na patrol. Może znajdziecie dobre miejsce na nocleg. A gdyby się trafiła jakaś karczma... – Sięgnął do<br />

pasa po sakiewkę, ale zatrzymał rękę, trwał tak przez chwilę, po czym zdecydował. – Gdyby się trafiła jakaś<br />

karczma, nie mów mi o niej za żadne skarby. Prosty z ciebie chłop, ale swój rozum masz.


Wachmistrz skinął głową, a potem odjechał.<br />

Jechali do siedziby księcia trzeci dzień. Z Nowej Siczy wszędzie zdawało się daleko. Nieprzypadkowo<br />

pełnomocni carów właśnie tu, w dalekim dorzeczu Dniepru, pozwolili Zaporożcom wznieść twierdzę.<br />

Twierdzę! Słysząc to określenie, Josip nie wiedział, czy powinien się śmiać, czy splunąć z pogardą.<br />

Prawdziwymi twierdzami były pierwsze warowne siedziby. Gdyby się ostały, nikt nie zniszczyłby centrum<br />

życia wolnych Kozaków, gdy Chmielnicki wzniecił swoje powstanie w oparciu o Zaporożców. Wodzowie<br />

polscy mogli ich pokonać w polu, mogli zmusić do paktowania i ustępstw, ale zmieść tej właśnie siczy nie byli<br />

w stanie. Owszem, w innych, dawniej pobudowanych, dawali radę zdobyć umocnienia, wziąć je głodem lub<br />

podstępem. Dymitr Wiśniowiecki uszedł nawet z pierwszej siczy, umiejscowionej na Chortycy, aby założyć<br />

drugą, Monastyrską, którą też wkrótce trzeba było opuścić. Obie przetrwały ledwie po roku. Ale już następna,<br />

Tomakówka, przetrwała lat trzydzieści. Ustanowił ją Bohdan Różyński, ten, który jako pierwszy kazał się<br />

zwać hetmanem kozackim. Zdobyli ją w końcu i zrównali z ziemią Tatarzy, a wtedy Kozacy przenieśli się na<br />

przeszło sto lat na wyspę Bazawłuk. To tutaj sławny Chmielnicki zbierał mołojców, gotowych iść choćby<br />

z gołym grzbietem przeciw ciemiężycielom. To właśnie ta sicz okazała się nieposkromiona, niedostępna dla<br />

wrogów.<br />

Lecz potem wszystko skarlało. Dziad Josipa opowiadał mu o następnej siedzibie, nad rzeką Kamionek,<br />

która przetrwała niecałe trzy lata, mówił też o zakładaniu siczy na Aleszkach. Tę już stary Kozak sam<br />

doskonale pamiętał, podobnie jak przenosiny w obecne miejsce. Jednak to nie sami Niżowcy wybierali sobie<br />

teren na osiedlenie. Bez zgody carskich uriadników i tatarskiego chana nic się przecież wydarzyć nie mogło.<br />

Wolni wojownicy, znakomicie władający bronią palną i szablami, tworzący doskonałą piechotę, która jako<br />

jedyna na świecie umiała radzić sobie nawet z legendarną husarią, odchodzili w przeszłość. Nowe czasy nie<br />

sprzyjały tym, którzy pragnęli swobody.<br />

Josip zadumał się głęboko. Czy w ogóle kiedykolwiek istniały dobre czasy dla tych, którzy miłowali<br />

wolność bardziej od życia? Może kiedyś, dawno temu, gdy na Dzikie Pola, na całą Ukrainę zaczęli przybywać<br />

wygnańcy z Korony, Litwy, Rusi, Węgier... Tak, może wtedy. Ale czy ktoś to umie powiedzieć z całą<br />

pewnością? Od kiedy tylko kozaczyzna stała się realną siłą, wszyscy sąsiedzi starali się ją sobie<br />

podporządkować, przygiąć twarde karki Kozaków do ziemi. Lecz łatwiej bodaj poganinowi wejść do<br />

Królestwa Niebieskiego, niż zmusić mołojca, aby się wyrzekł wolności. Nie dla strojnych w szerokie portki<br />

zabijaków, pielęgnujących swoje osełedce bardziej niż namiętną kochankę, niewola i ekonomski knut.<br />

Znalazł się kiedyś taki jeden, pański sługus, co chciał Josipa i jego towarzyszy nakłonić do posłuszeństwa.<br />

Że to niby byli nierejestrowi, więc powinni się poddać odrębnemu prawu. Wraz z Josipem Kozaków było<br />

pięciu, a tamtych ów siepacz przyprowadził ze trzy razy tyle. I zanim minęło pół zdrowaśki, wszyscy leżeli<br />

pokotem, a rządca cwałem gnał na oślep przez step, przytulony do końskiej szyi. Miał szczęście, że żaden<br />

z palących doń mołojców nie trafił. A spośród tych piętnastu czterech okazało się trupami, reszta zaś oberwała<br />

tak, że ledwie się ruszali. U Kozaków straty wyniosły jednego zabitego, któremu jakiś pachoł od tyłu wraził<br />

nóż pod żebra. Reszta miała trochę sińców, skaleczeń i zadrapań. Pokładli więc pobitych wzdłuż traktu, przy<br />

którym odbyła się potyczka, i umknęli. Wiadomo było, że z pobliskiego majątku zaraz nadjedzie cała hurma<br />

różnych pachołków i hajduków.<br />

– Czym się tak frasujesz, stary druhu? – Rześki głos Łazara przerwał Josipowi rozmyślania. – Wyglądasz,<br />

jakbyś po kimś żałobę rozpamiętywał.<br />

– W moim wieku więcej mam znajomków po tamtej stronie niż po tej – odparł Kirnasz. – Jest po kim łzę<br />

uronić. Lecz nie frasuję się, tylko wspominam dawniejsze czasy.<br />

– I co – zaśmiał się Łazar – pewnie powiesz, że ongiś lepiej bywało.<br />

– Lepiej? Może i nie lepiej. – Josip wzruszył ramionami. – Na pewno inaczej. Wiadomo, jak to jest. Kiedy<br />

człowiek był młody, świat wydawał mu się lepszy i piękniejszy niż teraz, gdy patrzy nań wyblakłymi oczami,<br />

a pierś nie wypełnia się już tak mocno wiatrem stepowym jak dawniej. A i w owym wietrze więcej się już<br />

wyczuwa w moim wieku nieprzyjemnych woni, choć niegdyś pachniał lepiej niż wszelkie pachnidła<br />

Wschodu.


– Słusznie prawisz. Czasem też mam takie myśli i tak czuję.<br />

– Też coś! – prychnął stary Kozak. – Toż jesteś ode mnie przez pół młodszy! Czas ci jeszcze na takowe<br />

zgorzknienie.<br />

– Czas, powiadasz? – Teraz Łazar zamyślił się, spojrzał na niewielki oddział. – Dla każdego on płynie<br />

inaczej. Powiadają, że zwykł przyśpieszać, kiedy mija człowiekowi połowa życia. I coś w tym jest. Gdym miał<br />

dwadzieścia lat, zdawało się, że każdy dzień wlecze się okrutnie, osobliwie, jeśli się wieczorem zmówiłem<br />

z jaką dziewuchą. – Zaśmiał się krótko, ale zaraz spoważniał. – W mig załatwiałem swoje sprawy<br />

i zaczynałem się nudzić tak, że własne buty bym gryzł. A teraz? Teraz ledwie zabiorę się do roboty, a już<br />

słońce chyli się ku zachodowi i żałuję, że Bóg nie stworzył dnia dłuższym... Zupełnie jak w porach roku.<br />

Wiosna ma dni dłuższe, o lecie nawet nie wspomnę, ale jesienią noc przychodzi prędko, a w zimie zda się,<br />

jakby słonecznego światła wcale już nie było.<br />

Josip pokiwał głową.<br />

– Zgadzam się, tak to jest. Ale też gadasz, jakbyś sam był już w późnej jesieni, a tymczasem lato się dla<br />

ciebie jeszcze nie skończyło.<br />

Łazar zacisnął wargi, westchnął ciężko.<br />

– Kto wie, kiedy dla człowieka ta jesień nadciąga. W naturze rok zawsze trwa tyle samo, ale dla nas? Jeden<br />

żyje dłużej, drugi krócej, czas nie jest jednakowo łaskawy dla wszystkich.<br />

Josip spojrzał na rozmówcę spod zmarszczonych brwi.<br />

– Mówisz, jakbyś przeczuwał nadchodzący kres – zauważył.<br />

– Może przeczuwam. – Łazar odpowiedział staremu długim spojrzeniem.<br />

– Chory jesteś czy to tylko takie przeczucia, jakie miewają baby?<br />

– To nie ma nic do rzeczy. Ile pożyję, tyle pożyję, a jeśliby mi szkoda było schodzić ze świata, to chyba<br />

jeno dlatego, że jeszcze wiele mam do zrobienia.<br />

– Masz – zgodził się Josip. – Ważny człek z ciebie. Nie każdy może zostać pisarzem generalnym.<br />

Łazar skrzywił się i machnął ręką.<br />

– Dobrze wiesz, że ostatnim prawdziwym pisarzem generalnym był Filip Orlik, który musiał uchodzić<br />

przed gniewem okrutnego Piotra po bitwie pod Połtawą. Wszyscy po nim to już... szkoda gadać.<br />

– Nie bądź taki skromny. Dobry z ciebie i uczciwy człek, chociaż ze starszyzny. Z innym bym się nie<br />

ruszył w taką drogę.<br />

– Dobry, mówisz? Dzięki ci za dobre słowo, stary. Ale anim ja dobry, ani szczególnie uczciwy, ani mądry.<br />

– To jak się tak już upierasz, powiem inaczej, jesteś uczciwszy od innych. Bardziej ci się to podoba?<br />

– Nie – zaśmiał się Łazar. Pogodna natura wzięła w nim górę nad niewesołymi myślami. – Powiedz lepiej,<br />

nad czym ty się tak zadumałeś, boś po moim pytaniu bardzo sprawnie skierował rozmowę w inne koleiny.<br />

– Opowiem ci, oczywiście. Ale chyba nie teraz. – Stary Kozak ruchem głowy wskazał wywiadowcę, który<br />

gnał ku nim co sił w końskich nogach.<br />

– Tam się biją! – wrzasnął jeździec już z daleka.<br />

– Kto? – odkrzyknął zaraz Łazar.<br />

– Moskale. Ponad pół roty obskoczyło jakichś ludzi. Ależ tam jatki!<br />

Łazar i Josip spojrzeli po sobie.<br />

– W konie! – rozkazał Grustinowicz. – To się carscy rozleźli po naszej ziemi – rzucił jeszcze, zanim puścił<br />

wierzchowca w galop.<br />

Wypadli zza kęp burzanów na otwartą przestrzeń. O pół wiorsty rzeczywiście zobaczyli kłębowisko<br />

pieszego wojska. Nad zbrojnymi unosił się kurz. Łazar podniósł rękę, oddział się zatrzymał. Pisarz generalny<br />

stanął w strzemionach, spojrzał spod daszka dłoni na tumult.<br />

– Moskale – orzekł. – Ale widzę też Austriaków, jeśli dobrze poznaję mundury. Albo to jakaś ruska<br />

formacja, której nie znam.<br />

– Austryjaki – potwierdził dowódca eskorty. – Widziałem psubratów, jak Lwów zajmowali.<br />

Splunął, a potem popatrzył z nadzieją na dowódcę. Widać było, że doświadczony wojak aż się rwie, aby<br />

przejechać po brzuchach znienawidzonym żołdakom, choć przewaga była na pewno po tamtej stronie.<br />

– Nie powinniśmy się mieszać – mruknął Łazar.<br />

– Skoczmy. – Do pisarza podjechał Ilczuk, który prowadził oddział. – Zaskoczymy ich. Jak kogo tacy<br />

dopadli, to pomóc trzeba!


– A potem będą nas ścigać jak psów – zauważył Łazar. Rozejrzał się po ludziach, po ich zarumienionych<br />

w oczekiwaniu bitki twarzach, a potem machnął ręką z rezygnacją. – Do boju, bracia Kozacy! A wstydu mi<br />

nie przynieście!<br />

Konie znów puściły się w galop, żeby zaraz potem przejść w cwał.<br />

Piętnastu ludzi przeciwko ponad pół setce żołnierzy... Josip wysforował się na czoło i gnał na złamanie<br />

karku. Ogarnęła go ta sama radość, która stawała się jego udziałem za każdym razem, gdy miała popłynąć<br />

krew. Obok Ilczuk szczerzył zęby, machając nad głową krzywą turecką szablą, zdobytą podczas jakiejś<br />

wyprawy.<br />

Z gardła starego Kozaka wydobyło się wysokie, a jednocześnie chrapliwe wycie. Zaraz dopadną wroga.<br />

I niech się dzieje, co chce!<br />

Kilkaset kroków przeleciało błyskawicznie pod końskimi kopytami.<br />

Wpadli na ten oddział piechoty zupełnie niespodziewanie. Wiatr wiał mocno w plecy, więc nawet wyjątkowo<br />

wyczulone nosy Wilkozaków nie były w stanie wychwycić zapachu grupy ludzi, a wyostrzony słuch<br />

skutecznie zagłuszało wycie wiatru. Zresztą nie spodziewali się w tej okolicy żadnych niespodzianek. Widać<br />

jednak ludzie rozplenili się i rozleźli po świecie w większej liczbie, niż się dotąd przemieńcom zdawało.<br />

Właściwie były to dwa oddziały wojska, różniące się mundurami. Kiedy dowódcy na widok biegnących<br />

postaci, uzbrojonych po zęby, zaczęli wydawać rozkazy, Michej rozpoznał mowę rosyjską, ale drugi<br />

z oficerów posługiwał się obcym, twardo i szczekliwie brzmiącym językiem.<br />

To było dobre wojsko, świetnie wyszkolone, co ataman zauważył od razu, kiedy obie formacje mimo<br />

zaskoczenia sprawnie rozwinęły się w skrzydła, aby otoczyć pięciu zbrojnych. Ci nie mieli już dokąd uciec.<br />

Nie bardzo też mogli próbować się z marszu przebić, gdyż w mgnieniu oka otoczył ich potrójny szereg. Widać<br />

było, że obcy z Rosjanami współpracują nie po raz pierwszy.<br />

– Rzućcie broń i na kolana! – rozkazał rosyjski dowódca, siedzący na koniu podobnie jak jego<br />

odpowiednik z drugiej armii.<br />

<strong>Wilkozacy</strong> stanęli plecami do siebie, w takich odległościach, żeby mieć zapewnioną względną swobodę<br />

ruchów.<br />

– Co robimy? – mruknął Kirył.<br />

– Przecież się nie poddamy – odparł równie cicho Michej.<br />

– Nie mruczeć mi tam! – zagrzmiał praporszczyk z wysokości siodła, zza szeregów swoich ludzi.<br />

– Wy poddać się sofort! – wsparł kompana austriacki leutnant. – Nemedlenno! – dodał po chwili<br />

okrutnie twardą ruszczyzną.<br />

Michej zaczął unosić powoli ręce, pozostali poszli jego śladem. Wśród żołnierzy zapanowało pewne<br />

odprężenie. Od początku nie spodziewali się, że ta piątka zechce się mierzyć z dwoma doborowymi plutonami,<br />

ale znak poddania uspokoił ich zupełnie.<br />

Na to czekał Michej – na te drobne oznaki rozluźnienia. Jeden z żołnierzy wypuścił powietrze, inny z kolei<br />

wziął głęboki oddech, ten i ów oblizał wargi. Ataman warknął krótko i wszyscy wraz rzucili się na ludzi<br />

z szablami oraz pistoletami w dłoniach. Huknęło pięć strzałów, pięć ciał osunęło się na ziemię. Ale ci żołnierze<br />

już nie raz uczestniczyli w boju, strzelano do nich, przyzwyczaili się do widoku śmierci i krwi. Popełnili tylko<br />

jeden błąd, otoczyli bowiem tych pięciu szczelnym kołem, przez co nie mogli użyć broni palnej, aby nie ranić<br />

towarzyszy. Wydobyli więc szable i szpady, aby stawić opór, rozluźnili nieco szyk, ale wciąż pozostał on na<br />

tyle gęsty, by przeciwnik nie mógł się przedrzeć.<br />

Lecz już po krótkiej chwili zrozumieli, że nie mają do czynienia ze zwykłymi Kozakami. Cała piątka<br />

poruszała się wyjątkowo szybko, zadając błyskawiczne ciosy, które trudno było odbić. Kto chociaż<br />

o mgnienie oka spóźniał się z zasłoną, jeśli nie padał jak ścięty, z miejsca odnosił rany. Oficerowie<br />

z wysokości siodeł patrzyli osłupiali i zaskoczeni takim obrotem sprawy. Osaczeni powinni się bronić, a nie<br />

atakować wielekroć liczniejszego przeciwnika! Na jednego z tych obcych przypadało przecież przynajmniej<br />

dwunastu żołnierzy! A jednak tych pięciu srożyło się i zachowywało tak, jakby przewaga była po ich stronie.<br />

Szczególnie dwóch powodowało spustoszenie w szeregach wojska. Obaj rośli, o posiwiałych skroniach,


a każde ich uderzenie posyłało na ziemię kolejnego żołnierza.<br />

– Trzeci szereg, odstąpić! – zakomenderował praporszczyk. – Gotuj karabiny!<br />

Zaraz jednak zorientował się, że jeżeli jego ludzie wykonają ten rozkaz, zrobią miejsce i umożliwią<br />

przebicie się tym demonom przez zwarte szeregi. Dlatego szybko zmienił polecenie:<br />

– Rąb z pistoletów prosto w łeb!<br />

Lecz i to okazało się niewykonalne. Ci przeklętnicy byli dosłownie wszędzie, dwojąc się i trojąc. Jak tu<br />

trafić z przyłożenia, skoro zanim człowiek zdąży nacisnąć spust, zanim upłynie ten ułamek sekundy od<br />

skrzesania iskry do zapłonu i strzału, wróg jest już w zupełnie innym miejscu? Już dziewięciu szeregowców<br />

obu wojsk leżało bez ducha, innych pięciu wycofało się z walki z powodu ciężkich obrażeń.<br />

Wtedy z pomocą przyszedł oficer austriacki.<br />

– Rozwinąć szyk! – wrzasnął, a praporszczyk, pojmując w lot jego zamiar, powtórzył to po rosyjsku.<br />

Zresztą niepotrzebnie, gdyż jego ludzie doskonale znali niemieckie komendy. – Karabiny na ramię!<br />

Zaciśnięty do tej pory wokół Wilkozaków okrąg natychmiast zniknął, żołnierze pędem pognali na swoje<br />

pozycje w klasycznym ugrupowaniu płytkiej falangi. Teraz to pięciu wojowników zdawało się zaskoczonych<br />

sprawnością i szybkością manewru. W jednej chwili ujrzeli przed sobą najeżoną lufami kolumnę. Michej<br />

wyszczerzył zęby we wściekłym grymasie. Dwa, góra trzy uderzenia serca, a spadnie na nich prawdziwy grad<br />

pocisków, przed którymi nie uratuje ich nawet nadludzka szybkość.<br />

– Za trupy! – warknął i sam porwał z ziemi dwóch martwych żołnierzy, zasłaniając się nimi niczym<br />

tarczami.<br />

Kirył z miejsca uczynił to samo, a zaraz po nim Stepan i Gurud, lecz oni porwali po jednym nieboszczyku.<br />

Nie byli tak mocni jak para starszych Wilków, ale też nie tak rośli, mogli więc szukać schronienia za<br />

pojedynczymi ciałami. Pawluk zwlekał ciut za długo, więc kiedy zagrzmiała salwa, dopiero dźwigał z ziemi<br />

pokrwawione truchło jakiegoś frajtra. Dwie kule trafiły go w pierś, a jedna w prawy obojczyk. Mimo to stanął<br />

prosto, dzierżąc przed sobą trupa. Zagrzmiała kolejna salwa, i jeszcze jedna.<br />

Gurud czuł, jak ołów szarpie ciało martwego żołnierza, miał wrażenie, jakby jakiś osiłek bębnił pięściami<br />

tak mocno, że młody Wilk musiał się cofnąć o dwa małe kroki. Widział, że stojący obok Stepan również<br />

ledwie utrzymuje równowagę, z kolei Pawluk, osłabiony nieco trafieniami, opuszcza chroniące go zwłoki.<br />

I z miejsca otrzymał nową ranę, tym razem w biodro, kiedy próbował podrzutem poprawić osłonę.<br />

Tylko dwóch basiorów stało nieruchomo, trzymając przed sobą po dwa trupy. Na nich uderzenia kul<br />

więznących bezsilnie w martwych ciałach zdawały się nie robić wrażenia. Czekali. Po trzeciej salwie Michej<br />

rzucił zwłoki i skoczył na szeregi. To była jedyna droga ratunku – gdyby próbowali uciekać, zostaliby<br />

rozstrzelani przez kolejną nawałę pocisków, bo żołnierze, którzy oddali pierwszą salwę, już kończyli ładować<br />

na nowo karabiny.<br />

Na widok pędzących ku nim Wilkozaków część żołnierzy znów sięgnęła do szabel. Oficerowie wypalili<br />

z pistoletów, jednak niecelnie. Może dlatego, że na widok tego, co się szykuje, piątka wojowników prawie<br />

jednocześnie wykonała przewrót przez głowę. Kule zryły tylko darń za ich plecami. Rząd luf pierwszego<br />

szeregu opadł, podczas gdy strzelcy z drugiego i trzeciego sprawnie przeprowadzali ładowanie.<br />

Było już jednak za późno. <strong>Wilkozacy</strong> wpadli na wroga, siekąc szablami i uderzając kolbami pistoletów<br />

niczym maczugami. Zakłębiło się wokół nich. Żołnierze, ponieważ nie mogli uciec – choć wielu chętnie by to<br />

uczyniło, gdyby nie strach przed srogą karą – zaczęli skracać dystans, aby uniemożliwić przeciwnikowi<br />

skuteczne wyprowadzanie ciosów.<br />

I ta metoda okazała się skuteczniejsza od regulaminowych szyków. <strong>Wilkozacy</strong> stracili nieco impet<br />

i chociaż ludzie wciąż padali jak podcięci, działo się to coraz rzadziej.<br />

Michej spojrzał nad głowami kłębiących się wokół niego żołnierzy. Gdyby tylko on i towarzysze mogli się<br />

teraz przemienić... W zwierzęcej postaci o wiele sprawniej wyślizgnęliby się z tumultu i umknęli. Jednak do<br />

Okołopełni pozostał jeszcze prawie tydzień, nie było o czym myśleć. A poza tym przemiany w biały dzień<br />

z pewnym trudem mogliby dokonać tylko on i Kirył, reszta i tak byłaby skazana na dalszą walkę w ludzkim<br />

ciele.<br />

Czyżby nadeszła właśnie chwila, by żegnać się z długim życiem? Właśnie teraz, kiedy Michej był<br />

najbardziej od wielu lat potrzebny? Kto go zastąpi? Kto wyjdzie naprzeciw niebezpieczeństwu?<br />

Trzeba się przebić i wykorzystać zasłonę tej kępy za plecami żołnierzy. Za wszelką cenę!<br />

Łatwiej było jednak podjąć postanowienie niż je zrealizować. <strong>Wilkozacy</strong> wciąż jeszcze mieli przed sobą


ponad czterdziestu ludzi. A sił nie przybywało. Michej i Kirył mogliby walczyć w takim tempie dłuższy czas.<br />

Ale młodsze Wilki... Czy taki Gurud nosił w sobie już chociaż jedną dodatkową duszę? Wątpliwe. Może cicha<br />

woda Stepan albo tępawy, lecz silny Pawluk. Ale i to za mało. Męczyli się o wiele wolniej niż ludzie, ale<br />

przecież tylko patrzeć, jak zaczną im mdleć ręce.<br />

Westchnął w duchu i posłał uderzeniem sękatej pięści kolejnego wroga w krainę nieświadomości, a może<br />

nawet śmierci. Pistolet nie wytrzymał, kolba odłamała się już dobrą chwilę wcześniej, a szablą w tłumie trudno<br />

było machać.<br />

– Do mnie! – wrzasnął, bez trudu przekrzykując bitewny zgiełk. – Mały klin, Kirył, z lewej!<br />

To oznaczało, że dwóch basiorów będzie się przedzierało, a trzej młodsi mają pilnować im pleców<br />

i odgryzać się nacierającym z tyłu i boków. Ćwiczyli taką walkę w siczy, ale podczas prawdziwego starcia<br />

wyglądało to zupełnie inaczej. Na błoniach za ostrokołem nikt nikogo nie próbował zabić, chociaż starsi nie<br />

oszczędzali nawet całkiem nieopierzonych szczeniaków, więc leciały i zęby, i krew, i nawet łamały się kości.<br />

Tutaj każdy z żołnierzy miał tylko jeden cel – wysłać wroga na tamten świat. Rzecz jasna, każdy z młodszych<br />

Wilków zabijał już, jednak jeszcze nie spotkali się z taką przewagą liczebną przeciwnika. Michej wiedział<br />

doskonale, że szczeniaki wykonają swoje zadanie najlepiej, jak potrafią, ale nie miał pewności, czy sobie<br />

poradzą. Może powinien zabrać w drogę przynajmniej jeszcze ze dwóch doświadczonych wojowników? Albo<br />

w ogóle iść tylko ze starszymi basiorami? Jednak wyprawa nie wydawała się szczególnie niebezpieczna,<br />

w końcu przemierzali głównie bezludne tereny, a z mniejszymi patrolami poradziliby sobie bez trudu. Młodzi<br />

powinni nabierać doświadczenia.<br />

Tylko że w tej chwili musieli go nabywać naprawdę szybko. Zbyt szybko.<br />

Ataman z zadowoleniem zauważył, że Gurud i Stepan już się przybliżają, rozdając potężne uderzenia.<br />

Gorzej było z rannym Pawlukiem, który sam wymagał pomocy. Ale Kirył również już to zauważył, rzucił się<br />

w stronę młodego Wilka, roztrącając na boki żołnierzy, ucapił go za przestrzelone ramię i przyciągnął do<br />

reszty. Wszystko to trwało ledwie mgnienie oka, mimo to żołnierze zorientowali się w zamiarach przerażająco<br />

silnych przeciwników. Znów rozległa się komenda, wokół Wilków zrobiło się luźniej, oddziały<br />

przegrupowały się, ponownie tworząc o dwa kroki przed Wilkozakami najeżony karabinami mur.<br />

Lecz teraz Michej nie zamierzał zwlekać, nie chciał powtórnie zasłaniać się ciałami zabitych, bo to do<br />

niczego nie prowadziło. Że też musieli im się trafić tak wyszkoleni żołnierze! To na pewno nie były zwyczajne<br />

oddziały liniowe.<br />

Ataman skoczył naprzód, zanim zmęczeni zażartą walką wojacy zdążyli się opamiętać. On i Kirył bez<br />

większego trudu rozepchnęli pierwszy i drugi szereg, ale trzeci tylko się ugiął, tym bardziej że w miejscu<br />

uderzenia basiorów obaj oficerowie zatarasowali przejście swoimi wierzchowcami. Po bokach wszczął się<br />

ruch, odepchnięci ludzie zaczęli naciskać na Wilkozaków.<br />

Michejowi znów przeleciało przez głowę, że mogą nie wyjść z tego zamętu żywi. Sam został cięty już<br />

kilka razy, choć nie robiło to na nim większego wrażenia. Wilcza krew krzepła szybko, nie groziło mu<br />

osłabienie z powodu jej utraty. Ale w miarę upływu czasu ran będzie coraz więcej, aż wreszcie zaczną się<br />

odzywać mocniej i utrudniać walkę. A chociaż <strong>Wilkozacy</strong> pokonali już przynajmniej jedną trzecią<br />

przeciwników, żołnierze nie zamierzali rezygnować. Ataman widział, że niektórzy oglądają się, jakby szukali<br />

miejsca, żeby się wycofać, jednak ledwie natrafiali oczami na dowódców, natychmiast rzucali się do boju.<br />

Wyglądało to tak, jakby bardziej niż śmierci obawiali się własnych oficerów. I – z tego, co Michej wiedział<br />

o drylu panującym w armii rosyjskiej – tak być mogło. Widać u tych drugich, Austriaków, dyscyplina<br />

wyglądała podobnie.<br />

Rwał naprzód, tnąc ciężką szablą, ale już bez większej nadziei na powodzenie. Zdaje się, że pozostało<br />

jedynie sprzedać jak najdrożej wilczą skórę. Pomyślał z żalem, że jeśli wszyscy sczezną, nie będzie miał nawet<br />

komu przekazać swojej zwierzęcej duszy ani tych wszystkich dusz, które w nim tkwiły. Znajdował się zbyt<br />

daleko od jakiejkolwiek siczy czy wilczego chutoru.<br />

I wtedy zdarzyło się to, co ludzie nazywają szczęśliwym zrządzeniem losu, a Wilki nie mają nawet<br />

odpowiedniego określenia. Za ich plecami rozległ się tętent kopyt. Michej obejrzał się przekonany, że to jakiś<br />

kolejny oddział wroga zmierza z pomocą swoim. Zobaczył pstrokatą zbieraninę. Nadciągający jeźdźcy<br />

wymachiwali szablami i wrzeszczeli ile sił w płucach. Kozacy niżowi, odgadł natychmiast ataman. Tylko oni<br />

tak się nosili i tylko oni rzuciliby się w kilkunastu na przeważające siły.<br />

Michej wyszczerzył zęby, jednym uderzeniem z góry rozpłatał czaszkę zagradzającemu mu drogę


żołnierzowi. Po chwili jeźdźcy dotarli do walczących.<br />

Przejechali się po piechocińcach niczym brzytwa po twardym, starym zaroście. To znaczy nie wygolili<br />

wszystkich od razu, bo po szarży zostały jeszcze liczne kępki, ale uczynili na tyle wielkie wrażenie, że<br />

żołnierze zaczęli wpadać w panikę. Wprawdzie posiadali wciąż przewagę, ale gdy przed sobą mieli dziką<br />

jazdę kozacką, choć nieliczną, lecz zawsze groźną, oraz tych diabłów, których tak trudno było przemóc,<br />

wojacy zwątpili we własne siły. Nie był w stanie tutaj pomóc nawet zabobonny wręcz lęk przed oficerami.<br />

Tym bardziej że Kozacy jęli siec szablami bez litości, a trup ścielił się jak pokos.<br />

Wreszcie stało się to, co musiało. Wojsko rzuciło się do ucieczki.<br />

Lecz odwrót okazał się jeszcze bardziej krwawy niż walka. Tylko kilkunastu zdołało dobiec do gęstwiny<br />

zarośli, w których pragnęli znaleźć choćby tymczasowy ratunek. Na niewiele się to zdało. Trzej spośród<br />

walczącej przedtem piątki pognali za nimi. Rozproszeni, chwytani w pojedynkę wojacy nie mieli<br />

najmniejszych szans na ratunek. Ci, którzy chcieli się poddać, padali ofiarą rozpędzonych ostrzy tak samo jak<br />

ich towarzysze próbujący się albo jeszcze bronić, albo uciekać za wszelką cenę.<br />

– Ależ ich wzięło – mruknął z mimowolnym podziwem Miron. – Prawdziwy szał bojowy. Poczuli krew<br />

i nie popuszczą. Furiaci.<br />

Sam trzymał pod lufą pistoletu praporszczyka. Jego towarzysz z armii austriackiej siedział na ziemi,<br />

ściskając krwawiące udo. Ranę zadał mu Josip, kiedy oficer próbował pchnąć odwróconego do niego tyłem<br />

Łazara, któremu się chwilę wcześniej poddał.<br />

Josip popędził konia, żeby zobaczyć, co dzieje się po drugiej stronie kępy. I aż gwizdnął cicho przez zęby,<br />

na wpół z podziwu, na wpół z zaskoczenia i lekkiej zgrozy.<br />

Jeden tylko żołnierz przedarł się przez zarośla, ale nie zdołał przebiec więcej niż dziesięć kroków, kiedy<br />

ścigający wsiadł mu na kark.<br />

Żołnierz odwrócił się, wyprowadzając szeroki, lecz bardzo szybki, płaski cios szablą. Jego prześladowca<br />

nawet nie przystanął. Zanurkował pod ostrzem, przejął nadgarstek żołnierza. Tamten wrzasnął, a chrzęst<br />

gniecionych kości dotarł aż do uszu starego Kozaka. Żołnierz nie zamierzał jednak łatwo się poddać.<br />

Zrozumiał już, że nie będzie pardonu, sięgnął więc lewą ręką do pasa po bagnet. Nie zdołał wydobyć ostrza.<br />

Zanim uczynił pół ruchu, spadł potężny cios pięści i zmienił twarz nieszczęśnika w krwawy ochłap.<br />

Zabójca nie puścił żołnierza. Zacisnął palce na zgniecionym nadgarstku, powlókł trupa pod zarośla,<br />

a potem cisnął go między gałęzie.<br />

Kirnasz wrócił do swoich. Po chwili nadeszli ci trzej, którzy ścigali żołnierzy, stanęli o dobre dziesięć<br />

kroków od wybawców. Konie, czując obcych, zaczęły się niepokoić, co trochę zdziwiło Łazara. Zwierzęta<br />

były przecież przyzwyczajone i do ludzi, i do bitewnego zgiełku. Działo się tutaj coś dziwnego. Ale zanim<br />

zacznie o tym rozmyślać, powinien ocenić kondycję swoich i obcych. To po walce najważniejsze.<br />

Wśród Kozaków nie było żadnych strat, tylko jeden jeździec został ranny. Za to ci, którym oddziałek<br />

Łazara pośpieszył na ratunek, okazali się mocno pokiereszowani. Zwłaszcza jeden – miał cztery rany<br />

postrzałowe i mnóstwo rozcięć, w tym kilka naprawdę poważnych, odsłaniających kości. Nad rannym<br />

pochylał się jego towarzysz, który nie ruszył w pogoń za niedobitkami.<br />

Łazar spojrzał pytająco na Josipa, a ten pokręcił przecząco głową i przejechał po gardle palcem<br />

wskazującym. Pisarz generalny westchnął.<br />

– Wszyscy gryzą piach? – mruknął. – Może to i lepiej. Tylko co z tymi tutaj? – Spojrzał na oficerów.<br />

A potem zwrócił się do uratowanych:<br />

– A wy to kto?<br />

Odezwał się ten najpotężniejszy, w którym od razu można było rozpoznać przywódcę.<br />

– Kirył, Gurud, Stepan – wskazywał po kolei. – Mnie zwą Michej. A ten umierający to Pawluk.<br />

– Dlaczego mówisz przy nim głośno, że umiera? – oburzył się któryś z Kozaków. – Tak się nie godzi.<br />

Michej spojrzał na niego.<br />

– A dlaczego miałbym mówić inaczej? Przecież umiera, nic tego nie zmieni.<br />

– Jeszcze dycha – upierał się Kozak. – Jeśli go opatrzyć...


– Opatrzymy – przerwał mu Michej. – Jednakowoż życie z niego i tak ujdzie, trzeba być ślepym, by tego<br />

nie widzieć.<br />

– Musimy postanowić, co z tymi kogucikami – Łazar powiedział to głośniej, niż było potrzeba, żeby<br />

uciszyć rozzłoszczonego podkomendnego. – Praporszczyk, to widzę, a ten drugi? Nie znam się na tych<br />

austriackich dystynkcjach.<br />

– Leutnant – odpowiedział Rosjanin. – W czyje ręce się dostaliśmy?<br />

– To nieistotne – rzekł Łazar. – Tylko co z wami teraz? Wlec was ze sobą nie możemy. Jeśli puścimy<br />

wolno, możecie nas śledzić albo pognać do swoich i narobić nam kłopotów... To znaczy ty, bo ten ranny<br />

daleko sam się nie dowlecze. Tak czy inaczej, złaź z konia!<br />

Praporszczyk otworzył usta, jakby chciał zaprotestować, ale w końcu bez słowa zeskoczył z siodła i stanął<br />

obok rannego Austriaka.<br />

– Nijak ich tak zostawić bez wierzchowca – odezwał się Miron. – Ruski sobie poradzi, ale ten... Nigdzie<br />

nie pójdzie. Jechać powinien.<br />

– Zostawcie nam konie – poprosił praporszczyk – a dam oficerskie słowo honoru, że nie będę się śpieszył<br />

do garnizonu...<br />

Łazar spojrzał na niego, mrużąc oczy, jakby oceniał, czy można wierzyć temu człowiekowi.<br />

Z jednej strony nie powinien zostawiać przy życiu świadków rzeźni, która pójdzie na wspólne konto tej<br />

tajemniczej piątki i jego oddziału, ale z drugiej nie miał ochoty mordować jeńców.<br />

I już podjął postanowienie, kiedy sprawa rozwiązała się sama. Nagle Michej i Kirył skoczyli do przodu.<br />

Koń praporszczyka zarżał przerażony i rzucił się do ucieczki, a wierzchowce Kozaków zaczęły stawać dęba,<br />

jakby wyczuły drapieżnika. Obaj potężni mężczyźni dopadli oficerów i zanim ktokolwiek zdążył mrugnąć,<br />

skręcili im karki.<br />

Łazar w pierwszej chwili sięgnął po pistolet, lecz cofnął rękę. Podejmowanie walki z tymi szaleńcami nie<br />

mogło przynieść nic dobrego. I nie mieściło się w jego planach.<br />

– Dlaczego to zrobiliście? – spytał surowo.<br />

Michej spojrzał mu prosto w oczy, a twardy Kozak miał ochotę spuścić wzrok, tak kolące były źrenice<br />

tego obcego osiłka.<br />

– A jak myślisz? Jeśli wybija się do nogi oddział wroga, który może się za to straszliwie zemścić, nie<br />

wolno zostawiać świadków.<br />

– Dobrze gada – wtrącił Josip. – Raz w życiu uczyniłem błąd, puszczając wolno Moskali, bo prosili na<br />

kolanach o litość i przysięgali się nie mścić. Wiesz dobrze, jak się to skończyło. Straciliśmy potem na darmo<br />

przeszło stu ludzi.<br />

Łazar pokiwał powoli głową, a potem rzekł jeszcze do Micheja:<br />

– Wyjawiłeś nam wasze imiona, ale nadal nie wiemy, kim jesteście i dokąd zmierzacie.<br />

– I, bez obrazy, nadal nie będziecie wiedzieć – padła odpowiedź ostra, choć wypowiedziana takim tonem,<br />

by nie urazić wybawicieli. – Wdzięczni jesteśmy za pomoc, lecz chyba pora i na was, i na nas.<br />

– A co z trupami? Mamy je zostawić krukom? – zapytał ten sam Kozak, który przedtem spierał się<br />

z Michejem. Josip z trudem przypomniał sobie jego imię. Mykoła. Mykoła zwany Szczygłem. Zapewne<br />

odważny, ale powinien nauczyć się trzymać język za zębami.<br />

– Krukom, wronom, lisom, wszelkim ścierwojadom – odpowiedział nie Michej tym razem, ale Kirył. – To<br />

już nie nasze zmartwienie. Ale jeśli taka wasza wola, możecie ich sobie pochować.<br />

– Co z nim? – zainteresował się Miron, wskazując rannego.<br />

– Zrobimy wszystko, co trzeba – odpowiedział Michej. – To już nasza rzecz. Żegnajcie i jeszcze raz dzięki<br />

za pomoc. Zostaniemy tu i poczekamy, aż Pawluk skona. Was nic przy nas nie trzyma.<br />

Znów spojrzał prosto w oczy Łazarowi, a Kozak zrozumiał, że rozmowa zakończona i powinni odjechać.<br />

Miron mylił się oczywiście, przypisując zarówno basiorom, jak i młodszemu Wilkowi krwawy amok.<br />

<strong>Wilkozacy</strong> zdawali sobie sprawę, że nie powinien pozostać żaden świadek ich zmagań. Rzecz jasna, żołnierze<br />

mogliby się zupełnie nie domyślać, z kim sprawa, ale gdyby któryś uszedł i dotarł do swoich, zostałby


poddany przesłuchaniom i znalazłby się zapewne ktoś, kto by odgadł, że to zapomniani od dziesiątków lat<br />

<strong>Wilkozacy</strong> ruszyli się ze swoich oddalonych od ludzkich siedzib komyszy. A wyprawy odwetowe były<br />

przemieńcom najmniej ze wszystkiego potrzebne. Od prawie stu lat starali się nie rzucać ludziom w oczy, aby<br />

nie przypominać o swoim istnieniu. Nawet wypraw po kobiety nie urządzali już na południe czy zachód, jak to<br />

dawniej bywało, ale zadowalali się niepokaźnymi i wyjątkowo mało urodziwymi niewiastami ludów<br />

pochodzących z dalekiej Syberii. Zresztą, jeśli brać pod uwagę ich przymioty, stanowiły nawet lepszy nabytek.<br />

Były twarde i wytrwałe, rodziły zdrowe, silne szczenięta. Rzadko się zdarzało, żeby któreś trzeba było<br />

zgładzić. A Wilkowi w czas rui przecież wszystko jedno, czy samica ma lico piękne, czy szpetne. No i po<br />

jakimś czasie wadery i tak zmieniały się na tyle mocno, że ich pierwotna uroda przestawała mieć znaczenie.<br />

Michej uważał, że przodkowie wybierali co piękniejsze kobiety Kozaków, Tatarów, Moskali czy Polaków,<br />

gdyż liczyli na to, że gładkość idzie w parze ze zdrowiem ich i potomstwa. Przy czym piękno dla Wilków<br />

znaczyło bodaj trochę coś innego niż dla ludzi, o czym ataman mógł się przekonać, przebywając<br />

w człowieczych siedzibach. W części gusta mieli podobne, ale Wilkozaków nie interesowały zbytnio<br />

eteryczne szlachcianki, lecz raczej krzepkie chłopki.<br />

Kozacy zamarudzili jeszcze jakiś czas, zanim odjechali. Musieli schwytać konia praporszczyka, obejrzeli<br />

dokładnie wierzchowce, a jeden z Kozaków, zwany Mironem, bardzo zagadywał Wilków. Gurud i Stepan nie<br />

odzywali się do niego w ogóle, a Kirył z Michejem odburkiwali tylko. Wreszcie Kozak machnął na nich ręką.<br />

Uznał widać, że chłopy bitne, bo bitne, jak rzadko się zdarza, ale też tępe niby sierp o zachodzie słońca w czas<br />

żniw.<br />

Wreszcie jeźdźcy odjechali, a <strong>Wilkozacy</strong> mogli się wreszcie zająć jak trzeba umierającym Pawlukiem.<br />

– Zabieramy go stąd – warknął Kirył. – Nie będzie odchodził w tym smrodzie wśród ludzkiego ścierwa.<br />

Rzeczywiście, pole walki już nasiąkło odorem śmierci. Przykra woń z rozprutych trzewi mieszała się<br />

z ciężkim zapachem krwi. Powonienie Wilków było wrażliwe na podobny smród, w odróżnieniu od psów nie<br />

byli padlinożercami i nie podniecał ich odór zwiastujący rozkład.<br />

Kirył zarzucił sobie młodego Wilka na ramię. Ten stęknął krótko, ale zacisnął zęby, żeby nie jęczeć z bólu.<br />

To też było wpisane w naturę Wilkozaków. Głos cierpienia mógłby zdradzić watahę. Nawet nowo narodzone<br />

szczenięta nigdy nie płakały, choćby doświadczały bólu i głodu. Kiedyś podobno bywało inaczej. Gdy na<br />

ziemiach nazwanych przez człowieka Ukrainą nie osiedlali się ludzie, a przynajmniej było ich bardzo niewielu,<br />

panowały odmienne obyczaje. Dorosły Wilk wprawdzie zawsze tłumił w sobie wszelkie objawy cierpienia, ale<br />

młode zachowywały się bardziej hałaśliwie, choć na pewno zawsze były spokojniejsze niż człowiecze<br />

potomstwo. Dopiero napór istot ludzkich sprawił, że musiały się stać cichsze. Proces ten przebiegł w sposób<br />

naturalny, lecz również niezmiernie okrutny. Po prostu watahy, które podczas pogromów zdradzało kwilenie<br />

szczeniąt, ulegały zagładzie. Potem, nauczeni doświadczeniem, <strong>Wilkozacy</strong> zaczęli zabijać nazbyt hałaśliwe<br />

potomstwo. Tak nakazywało prawo. Dobro siczy ponad dobrem watahy, dobro watahy ponad dobrem Wilka.<br />

Ważniejsze jest przetrwanie grupy niż pojedynczego osobnika.<br />

Z tego, co Michej wiedział i czego doświadczył, u ludzi rzeczy miały się inaczej. Ich wiara, ich prawo<br />

dopuszczało poświęcenie jednego dla korzyści wielu, lecz nie było to takie oczywiste. Stary Wilk widział kilka<br />

razy, jak Kozak wahał się zabić rannego towarzysza, chociaż tamten mógł sprowadzić na cały oddział<br />

niebezpieczeństwo. Widział, jak ludzie hodują niesprawne dzieci, które nie mogły w przyszłości być<br />

pożytkiem dla ogółu, a wręcz przeciwnie, stanowiły ciężar.<br />

Ataman zupełnie tego nie rozumiał. Może Kirył jako jedyny miał jakieś pojęcie, dlaczego człowiek tak<br />

postępuje, ale też druh był jedynym znanym mu Wilkiem, który zdawał się darzyć swoje wadery i szczenięta<br />

czymś więcej niż tylko zwykłą dbałością. Okazywał im coś, co przemieńcy zachowują tylko dla swoich<br />

najbliższych towarzyszy – przywiązanie i przyjaźń. Niemal jak niektórzy ludzie. Nieraz o tym rozmawiali<br />

przez te wszystkie lata, ale mimo to Michej nie mógł ogarnąć ludzkiego sposobu myślenia i ludzkich pobudek.<br />

Odeszli od pola walki na dobre pół tysiąca kroków. Kirył złożył rannego na ziemi, klęknął i podłożył mu<br />

pod głowę zwinięty płaszcz, zabrany któremuś z martwych Austriaków. Pawluk oddychał ciężko, na jego<br />

ustach pojawiła się krwawa piana. Michej stanął nad rannym, patrząc uważnie. Ocenił, że umierającemu<br />

Wilkowi pozostało już bardzo niewiele czasu. Niech chwilę poleży, a gdy tuż przed zgonem wróci do niego<br />

część sił, rozmówią się, jak nakazuje prawo.<br />

– Jak myślisz – Kirył popatrzył na atamana – czy ci Kozacy nie domyślą się, kim naprawdę jesteśmy?<br />

– Nie wydaje mi się – pokręcił głową Michej. – Od tak dawna siedzimy na końcu świata, że zdążyli o nas


zapomnieć. Dla nas jeszcze nie minęło jedno całe pokolenie od wygnania z Dzikich Pól, ale dla nich przeszły<br />

już ze trzy. A i przedtem bardzo niewielkie mieli o nas pojęcie. Sam wiesz, że ludzie łatwo zapominają.<br />

– Dlatego zapisują wszystko w księgach – mruknął Gurud. Michej spojrzał na niego i chłopak zamilkł, ale<br />

podjął, kiedy ataman wykonał zachęcający ruch ręką. Był ciekaw, co młody uczeń siczowego mędrca ma do<br />

powiedzenia. – Zapisują wszystko w księgach – powtórzył. – I mogą później do nich sięgnąć, odświeżyć<br />

pamięć albo zgoła dowiedzieć się czegoś nowego.<br />

– Najpierw trzeba umieć je zapisać i odczytać – zauważył Stepan. – Wielu z nich to potrafi?<br />

– Ponoć coraz takich więcej – odpowiedział tym razem Kirył.<br />

– I wystarczy jeden na cały chutor czy nawet miasto, aby oświecić innych – zgodził się Gurud. – Jeśli zaś<br />

umrze nagle, może przyjść inny znający, aby podjąć tradycję. Tak mi powiadał dziadek Rinad. U nas tylko<br />

dwóch w siczy potrafi czytać inskrypcje na świętych słupach. Lecz one mówią o tym, co było dawno temu,<br />

i ostrzegają przed przyszłymi nieszczęściami. Nie notują tego, co wydarzyło się w ciągu życia pokoleń. Trzeba<br />

by i nam czegoś na kształt tych ludzkich ksiąg.<br />

– Prawo surowo zabrania czynienia podobnych zapisów – odrzekł sucho Michej. – Wystarczy, że<br />

przekazujemy sobie wieści o dziejach z ust do ust.<br />

– Dziś jeszcze może wystarczy – odparł Gurud. – Ale czy tak będzie zawsze? Jeśli się jeszcze mocniej<br />

rozproszymy po świecie, jeśli ulegniemy rozbiciu, nie pozbieramy własnych dziejów, jak należy. A dzieje<br />

plemion to również nauka dla potomnych.<br />

Michej zacisnął usta. Czuł podskórnie, że Gurud ma wiele racji, ale przywiązanie do prawa zapisanego na<br />

świętych słupach było w nim niezwykle silne, nie życzył sobie nowinek. Tak miało być, jak ustanowili<br />

przodkowie, i tak być powinno. Bez wilczego prawa samych Wilków by nie było. Prawo i obyczaj stanowią<br />

o tym, kim są, i będą decydować, kim pozostaną, dopóki nie umrze ostatni z Wilkozaków.<br />

– Nie czas teraz na takie rozmowy – rzucił.<br />

Przyjrzał się uważnie konającemu. Dostrzegł w jego oczach błysk.<br />

– Czas już – oznajmił.<br />

Pozostali zgromadzili się wokół towarzysza, który usiadł i rozejrzał się ze spokojem.<br />

– Zaraz odejdę. – Głos miał niespodziewanie silny, jak na dogorywającego.<br />

– Zaraz odejdziesz – potwierdził Michej. – Nie ma tu nikogo z twoich krewnych, żadnego starszego rodu,<br />

któremu mógłbyś w zgodzie z obyczajem przekazać wilczą duszę. Oczywiście, jeślibyś nie chciał oddać jej<br />

mnie.<br />

– Wiem. – Pawluk skinął głową. – Wedle prawa winienem oddać ją przywódcy.<br />

– A zatem...<br />

– Lecz pragnąłbym dać ją komuś innemu – przerwał Michejowi ranny Wilk. – Oczywiście, jeśli zezwolisz,<br />

atamanie. Nie uczynię nic wbrew twojej woli.<br />

Michej zmarszczył brwi, spojrzał na Kiryła. Ten lekko skłonił głowę. Umierający miał prawo prosić o taką<br />

łaskę, lecz ataman nie musiał jej uwzględnić. Wilcze prawo milczało w tej kwestii. Wprawdzie przekaz wyryty<br />

na czwartym świętym słupie ukazywał starszego Wilka przyjmującego duszę młodego, ale nie został<br />

oznaczony wizerunkiem kła lub pazura jako obowiązujący bezwzględnie. Dlatego dopuszczano, aby Wilk<br />

przekazywał zwierzęcą duszę wybranemu samcowi. Oczywiście za zgodą przywódcy – w siczy atamana,<br />

w chutorze starszego rady, a na wyprawie prowadzącego oddział. W tym przypadku tak się złożyło, że<br />

dowódca był zarazem atamanem, co – rzecz jasna – nie zmieniało sytuacji. Tak czy inaczej, decyzja należała<br />

do niego.<br />

– A komu byś chciał przekazać duszę? – spytał Michej.<br />

Domyślał się, jaka będzie odpowiedź. Pawluk należał do rodu Regczych, tradycyjnie utrzymujących<br />

bliskie stosunki z Kurenami, z których wywodził się Stepan. A poza tym ci dwaj zawsze trzymali się razem,<br />

jak niegdyś Michej i Kirył. Gdyby w czasach młodości atamanowi przyszło umierać, oddałby moc właśnie<br />

Gotczemu. I miał pewność, że on uczyniłby to samo dla niego.<br />

Lecz to, co powiedział Pawluk, wprawiło Micheja w osłupienie:<br />

– Chcę, aby moją zwierzęcą duszę przejął Gurud z rodu Melików – oznajmił uroczyście.<br />

Michej i Kirył spojrzeli po sobie. Trudno im było ukryć zdumienie.<br />

– Gurud? – spytał ataman po dłuższej chwili. – Jesteś pewien? Nie pomyliłeś się? Nadchodząca śmierć nie<br />

pomieszała ci w głowie?


– Nie pomyliłem się – odpowiedział zdecydowanie Pawluk. – Chciałbym, żeby wilczą część mojej<br />

dwuduszy wziął Gurud. Oczywiście, jeśli wyrazisz zgodę, atamanie.<br />

Michej zamyślił się, zanim odpowiedział:<br />

– Zdradzisz, dlaczego chciałbyś właśnie tego?<br />

Pawluk spojrzał przywódcy prosto w oczy. Michej zobaczył, że blask w źrenicach umierającego powoli<br />

gaśnie. Nieuchronnie otaczały go zimne ramiona śmierci.<br />

– Gurud jest mądry – padła wreszcie odpowiedź. – A mądrość trzeba wspierać siłą.<br />

– Co ci nagle zaczęło tak na mądrości zależeć? – żachnął się Kirył.<br />

Wszyscy wiedzieli, że kto jak kto, ale Regczy do mędrców nie należał. Przeciwnie, zarówno Michej, jak<br />

i Kirył, a nawet krewniacy szczeniaka uważali go za niezbyt mocnego rozumu. Był waleczny, odważny,<br />

w bitce potrafił się obrócić jak trzeba, ale żeby cenił mądrość?<br />

– Ważniejsza jest od pięści – szepnął Pawluk, gwałtownie opadając z sił. – A niebawem stanie się jeszcze<br />

cenniejsza...<br />

Michej potrząsnął głową. Sam tego młody Regczy nie wymyślił. Spojrzał na Guruda. Wydawał się nie<br />

mniej zdziwiony niż pozostali.<br />

– Co na to powiesz? – zapytał ataman Stepana.<br />

– Jego wola – odparł młody samiec. – Jego i twoja, przywódco.<br />

– Jego i moja – mruknął ataman. Wsłuchał się w siebie. Zwierzęce dusze, które wchłonął i które dawały<br />

mu moc, nie potrafiły nic poradzić. Dla nich to wszystko było jeszcze bardziej obce niż dla Micheja, a poza<br />

tym trwały w stanie, który jego pełnym udziałem stawał się dopiero w czas przemiany. Myślenie stawało się<br />

wtedy inne. Nie trudniejsze, nie prostsze, niż kiedy dominował duch ludzkiego ciała, ale inne.<br />

– Czas podjąć decyzję – zwrócił mu uwagę Kirył. – Inaczej jego dusza gotowa jeszcze ulecieć<br />

bezpowrotnie.<br />

Michej znów potrząsnął głową.<br />

– Dobrze – zdecydował niespodziewanie dla samego siebie. – Możesz oddać duszę Gurudowi.<br />

– Dzięki ci, atamanie – wyszeptał Pawluk.<br />

Michej przywołał gestem Melika.<br />

– Brałeś już kiedyś duszę? – spytał, choć wiedział, jaka będzie odpowiedź.<br />

– Nigdy. – Gurud przełknął głośno ślinę. – Jeśli miałoby cię to rozgniewać, atamanie...<br />

– Nie o to mi chodzi – nie pozwolił mu dokończyć Michej. – Musisz się przygotować, bo tego nie da się<br />

porównać z niczym, czego doświadczyłeś do tej pory. Pierwszy raz jest najtrudniejszy, jak zawsze. Sam<br />

zresztą zobaczysz.<br />

Gurud odetchnął głęboko, a potem odszedł kilka kroków. Nie musiał się znajdować tuż przy umierającym,<br />

żeby przejąć część jego dwuduszy. Widział, jak zachowują się Wilki przyjmujące moc, zrozumiał, że warto to<br />

uczynić w pewnym oddaleniu. Przynajmniej za pierwszym razem.<br />

Michej, Kirył i Stepan stanęli nad Pawlukiem.<br />

– Żegnaj – powiedział ataman. – Dobry był z ciebie Wilk. Dzielny.<br />

– Żegnaj – rzekł Kirył. – Będzie nam brakowało twojej szabli.<br />

– Żegnaj – odezwał się Stepan. – Pozostaniesz w naszej pamięci.<br />

Słowa towarzyszy doleciały do Guruda.<br />

– Żegnaj – wyszeptał. – Nie pojmuję, dlaczego to robisz, ale wiedz, że czynisz słusznie.<br />

Pawluk powiódł gasnącym spojrzeniem po stojących nad nim Wilkach, a potem skierował wzrok ku niebu.<br />

Otworzył usta, a zamiast słów wydobyło się z nich długie, tęskne wycie. Potem wyprężył się, obrócił na<br />

brzuch po czym wbił palce w ziemię... Nie, nie palce – przebił darń i grunt pazurami. W ostatniej chwili życia<br />

przybrał wilczą postać i odszedł tak, jak odchodziły wszystkie pokolenia przed nim.<br />

Michej patrzył uważnie na konającego. Widział to, czego nie mogli dostrzec pozostali. Kiedy Pawluk<br />

zawył, z jego ust, czy raczej już pyska, wypłynęło coś, co trudno by było określić słowami. Nie światło, nie<br />

para, nie połyskująca blado biel. To istniało, lecz było zupełnie niematerialne. Gdy płynęło w powietrzu,<br />

zdawało się ułudą, lecz stary Wilk wiedział, że ułudą nie było. A potem rozdzieliło się na dwoje, na część<br />

jaśniejszą i ciemniejszą. Różnica między nimi była tak nikła, że trudna do zauważenia, a zarazem wyraźna na<br />

tyle, by nie budzić wątpliwości, który strzępek jest którym. Ciemniejszy odpłynął dalej, nabierając szybkości,<br />

aż zniknął, czy może rozpłynął się w powietrzu, tego Michej orzec nie potrafił. Jaśniejszy fragment zatrzymał


się, zupełnie jakby się wahał i podejmował decyzję, a potem pofrunął do czekającego o dwadzieścia kroków<br />

dalej Guruda.<br />

Ataman odwrócił wzrok, podobnie jak Kirył. Jedynie Stepan, wiedziony ciekawością, obserwował<br />

rówieśnika. Nie mógł widzieć zwierzęcej części duszy zmarłego, wyczuwał ją tylko bardzo słabo. Nie widział<br />

jej także Kirył, choć bardziej niż młody Wilk zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Michej przypuszczał,<br />

że gdyby miał w sobie jeszcze trochę więcej dusz, mógłby ujrzeć wyraźny kształt, a nie tylko opar i mętny<br />

zarys. Chociaż... Czy dwudusza miała w ogóle jakikolwiek kształt?<br />

Gurud czekał. Wiedział, że zaraz coś poczuje. Coś, co sprawi, że zacznie wyć i zwijać się z bólu, tak jak<br />

wszyscy, którzy w jego obecności po raz pierwszy przyjmowali zwierzęcą duszę. Widział też kiedyś, jak Kirył<br />

został obdarzony przez krewniaka, ale stary, doświadczony basior tylko się przygarbił, stęknął głucho, a potem<br />

splunął krwawo. I tyle. Nie tarzał się po ziemi, nie wył wniebogłosy, nie stracił przytomności. Ale to przecież<br />

stary Wilk, nosił w sobie wiele istnień.<br />

Ledwie o tym pomyślał, poczuł, jak w jego umysł wkrada się coś nowego, nieznanego. Czy raczej<br />

niezaznanego, bo przecież wiedział, kim lub czym jest to, co go nawiedziło. Zakłuło w skroniach, a potem<br />

dopadł go nagły, nieprawdopodobnie mocny ból głowy, wyrywając z gardła skowyt. Doznanie było tak silne,<br />

że Gurud zacisnął powieki, gdyż światło dnia stało się zbyt jasne, miał wrażenie, że zaraz oślepnie od tego<br />

blasku. I wtedy przed oczami młodego Wilka pojawił się wyraźny, odcinający się od zupełnie czarnego tła<br />

zwierzęcy pysk, dobrze mu znany. Tak wyglądał Pawluk po przemianie! Tak właśnie szczerzył kły i miał<br />

zwyczaj mrużyć ślepia, kiedy zwietrzył zwierzynę lub wyczuł niebezpieczeństwo.<br />

Pysk zbliżał się powoli, podniesione wargi ukazywały krwistoczerwone dziąsła i porażająco białe zębiska.<br />

Nagle widmowy Wilk rzucił się Gurudowi prosto do gardła. Melik chciał odskoczyć, zasłonić się przed<br />

atakiem, ale nie panował nad własnym ciałem, stał jak wryty. Krzyknął tylko, a krzyk ten wrócił do jego uszu<br />

pełnym grozy wyciem, budzącym w sercu zarówno obawę, jak i tęsknotę. Nocny zew, jaki rozbrzmiewa,<br />

kiedy przemieńcy pod postacią zwierząt udają się na łowy, dobrze znany każdemu Wilkowi. Jednak usłyszeć<br />

go w biały dzień...<br />

Ból narastał, gościł już nie tylko w głowie, rozlewał się po całym ciele koszmarnymi falami. Gurud nigdy<br />

dotąd nie doświadczył czegoś podobnego, nawet obrzędy inicjacji nie były tak bolesne. Kiedy potworny,<br />

niemożliwy do wytrzymania ból doszedł do koniuszków palców rąk i stóp, Wilk nabrał przekonania, że nie<br />

przeżyje tak wielkiego cierpienia, pęknie mu serce albo głowa. Co więcej, nie miałby nic przeciwko temu, aby<br />

spaść w otchłań śmierci. Żeby tylko przestało boleć...<br />

Tymczasem Pawluk wgryzał się w jego gardło, zaciskał coraz mocniej szczęki, sącząc w żyły palący jad.<br />

Ten sam jad, który powodował straszny ból. Gurud wciąż nie mógł się poruszyć, gdzieś na granicy<br />

świadomości zdawał sobie sprawę, że wciąż wydobywa mu się z gardła przeciągłe wycie.<br />

Nieuchronnie zbliżał się do granicy życia. Ból zabijał go, szarpiąc każdym włóknem ciała, niszcząc każdy<br />

nerw. Nie wyobrażał sobie, że można doznać takiej męki, a tym bardziej nie mógł objąć rozumem, że można ją<br />

znieść choćby przez sekundę, a przecież jego gehenna trwała już bardzo długo.<br />

Lecz kiedy zaczął się zatracać, gdy pogodził się już z nadciągającym końcem, coś się zaczęło zmieniać.<br />

Ból sięgał poza granice wyobraźni, ale dołączyło do niego inne uczucie. Coś podobnego Gurud odczuwał<br />

w czasie rui, gdy wadery zaczynały pachnieć inaczej, gdy cała natura rwała się do godów. Tyle że tamto<br />

uczucie było zaledwie cieniem tego, czego doświadczał w tej chwili. Zacisnął mocno zęby, tłumiąc zarówno<br />

wycie bólu, jak i jęk rozkoszy. Podobno ludzie, zapładniając swoje samice, doznawali przyjemności, podczas<br />

której krzyczeli i jęczeli. U przemieńców podczas spełnienia wycie oznajmiało światu, że oto niebawem<br />

narodzi się nowy Wilk. O tak wielkiej rozkoszy nikt nie mógł mówić.<br />

Jeśli ludzie czuli coś takiego jak Gurud w tej chwili, to zarazem im współczuł i zazdrościł. Bo taką<br />

przyjemność znieść jest równie trudno jak okrutne cierpienie. Przeleciało mu przez głowę, że jeśli przeżyje, po<br />

powrocie do siczy będzie musiał rozważyć to zagadnienie. Najlepiej razem z nauczycielem. Może on powie<br />

o tym więcej?<br />

Ból mieszał się z rozkoszą w równych proporcjach, aż wreszcie ta druga zaczęła przeważać. Gurud<br />

odzyskał znowu władzę nad ciałem. Otworzył oczy. Światło wciąż jeszcze było jaskrawe, ale już nie oślepiało.<br />

Młody Wilk rozłożył ramiona, uniósł twarz ku niebu. Czuł, jak zwierzęca dusza Pawluka wchodzi weń<br />

i układa się obok jego własnej wilczej mocy, łącząc się po części z nią, a po części z duszą w pełni rozumną,<br />

zwaną czasem człowieczą z braku lepszego określenia. To sprawiło, że ciało Guruda znów przeszył dreszcz


ozkoszy, tym razem nieco innej, wynikającej ze świadomości, iż oto stał się kimś więcej, niż był do tej pory.<br />

Może doznanie było mniej intensywne niż poprzednie, ale za to o wiele bardziej radosne.<br />

Nabrał powietrza, wypełnił nim całą pierś, a potem wypuścił je gwałtownie. Przepłynęło przez krtań,<br />

poruszyło struny głosowe, sprawiając, że z gardła młodego Wilka dobył się radosny krzyk. Nie wycie tym<br />

razem, ale zwyczajny krzyk.<br />

Spojrzał na pozostałych. Stali nad zmarłym Wilkiem, z uwagą przyglądając się Gurudowi. Zobaczył, że<br />

Pawluk uległ przemianie tak, jak to się działo zwyczajnie. Szara sierść, przetykana srebrnymi i czarnymi<br />

nitkami, co było charakterystyczne dla wszystkich samców w rodzie Regczych, połyskiwała w słońcu<br />

chylącym się ku zachodowi.<br />

– Dziękuję ci, towarzyszu doli i niedoli – mruknął Gurud.<br />

Tak żegnali się ze zmarłymi przodkowie przed setkami lat, tak należało ich żegnać także dzisiaj. Lecz ten<br />

akurat obyczaj ulegał zapomnieniu. I nawet to nie dziwiło młodego Wilka. Po takich doznaniach, jakie stały się<br />

jego udziałem, sam mógłby zapomnieć o obyczaju, tradycji i prawie.<br />

Z podziwem pomyślał o Micheju, Kiryle i wszystkich basiorach, którzy przechodzili tę drogę już<br />

wielokrotnie. On sam uznał, że przy następnym wchłonięciu duszy, gdyby ktoś chciał mu ją znów przekazać,<br />

skonałby już na samym początku.<br />

Chyba że nie. Chyba że o czymś jeszcze nie wiedział... W tej chwili nie był w stanie tego ocenić.<br />

Tym bardziej że właśnie opanowała go euforia, poczucie mocy. Czuł się tak, jakby mógł unieść największą<br />

górę albo powstrzymać słońce w jego ruchu po niebie.


Rozdział 4<br />

O<br />

budził się w środku nocy. Żar w kominku dawał jeszcze dość światła, aby nawykłe do ciemności oczy<br />

bez trudu rozróżniały jeśli nie same przedmioty, to przynajmniej ich kształty. Był zmęczony. Zmęczony<br />

tak, że nie miał siły przewrócić się na drugi bok. Jezu Chryste, ta baba miała więcej siły niż najmocniejszy<br />

dragon! Zapomniał, jak to jest wpaść w jej pazury. Pazury, którym nie sposób się przeciwstawić, którym nie<br />

wolno odmówić.<br />

Z trudem odwrócił głowę i spojrzał na krągłe, białe ramię. Oczywiście, w tym marnym świetle nie widać<br />

było, że jest białe, ale on o tym doskonale wiedział. Odetchnął głębiej, lecz bardzo ostrożnie, żeby jej nie<br />

zbudzić. Ciarki go przechodziły na myśl, że mogłaby znów zażądać od niego pełnej sprawności miłosnej. Już<br />

tak w przeszłości bywało, ale wówczas potrafił sprostać jej apetytowi i wybujałym fantazjom. Dzisiaj ze<br />

strachem i obrzydzeniem myślał o takiej możliwości. Wiedział jednak, że najdalej za parę godzin kobieta<br />

obudzi się i zażąda należnej daniny. Powinien zasnąć, aby nabrać sił, lecz nie mógł. Obawa przed jej żądzą<br />

i przed własną niemocą sprawiała, że zaciskał zęby w bezsilnej złości, a sen całkiem odbiegł.<br />

Boże, dlaczego nie mógł postąpić tak, jak by chciał? Wstać, wziąć pogrzebacz z kominka i jednym<br />

uderzeniem rozbić jej upudrowany łeb? Albo rozgrzać do czerwoności żelazny pręt i wrazić jej go w miejsce,<br />

którego mężczyzna tak się brzydził, a które również kazała mu zadowalać.<br />

Obrzydliwa baba! Owszem, była piękna, potrafiła kusić i obiecywać cuda, umiała również dać mężczyźnie<br />

prawdziwą, z niczym nieporównywalną rozkosz, mimo to uważał ją za obrzydliwą i nic nie mógł na to<br />

poradzić. Do siebie także odczuwał obrzydzenie i pogardę. W pierwszych chwilach po uniesieniu uczucia te<br />

były szczególnie dojmujące. Zadawał też sobie pytanie, czy zdoła jeszcze kiedykolwiek posiąść jakąś inną<br />

kobietę. Obawiał się, że noce spędzone w towarzystwie tego demona, który teraz spał sobie spokojnie,


odzyskując siły, przyprawią go o nieodwracalną impotencję. Że kiedy wróci do Warszawy i przywoła swoją<br />

ulubioną Małgorzatę czy nie mniej ulubioną Magdalenę, czy też którąkolwiek z pięknych metres, nie zdoła<br />

wykrzesać z siebie zupełnie nic i wystawi się na pośmiewisko.<br />

Jak dotąd jakoś udawało mu się pogodzić ze sobą, już w drodze zapominał o tym, co się działo w obrzydłej<br />

łożnicy, a na szczęście schadzki zdarzały się bardzo rzadko, skrzętnie ukrywane. Nie, wcale nie za przyczyną<br />

wstydliwości tej kobiety. To on starał się, by świat żył w przekonaniu, że głośny swego czasu romans wygasł<br />

już dawno, a znudzeni sobą kochankowie od lat się nie widują. Słał też do tego potwora czułe listy, ale nie<br />

wszystkie nawet sam kreślił, posługując się zaufanym sekretarzem, który doskonale umiał imitować charakter<br />

pisma pryncypała.<br />

– Nie śpisz? – Odwróciła się nagle, wprawiając go w popłoch. – Dobrześ mnie zaorał, Stanisławie, muszę<br />

przyznać – zamruczała, kładąc dłoń na jego przyrodzeniu. – Ale teraz trzeba chwilę odpocząć.<br />

Przyglądała mu się błyszczącymi oczami, bawiąc się jego męskimi klejnotami, wreszcie się uśmiechnęła.<br />

– Nad kominkiem stoi kielich z odpowiednią driakwią. – Zabrała rękę i trąciła kochanka lekko w ramię. –<br />

Wypij ją lepiej, bo kiedy się później zbudzę, mam zamiar znów z ciebie skorzystać. No już, nie ociągaj się!<br />

Wstał posłusznie, owinął się w biodrach poszarpaną w czasie igraszek koszulą. Rzeczywiście, na<br />

masywnym gzymsie sporego kominka stało złote, pięknie zdobione naczynie. Kiedy mężczyzna wziął je do<br />

ręki, zadrżał lekko. W blasku płomyków pełgających po posiwiałym polanie zamajaczył herb z podkową<br />

zwieńczoną krzyżem kawalerskim, a nad nią szyszak z koroną i głowa charta. Własność rodu Koniecpolskich<br />

herbu Pobóg... Skąd wziął się ten kielich w Petersburgu? Został podarowany czy raczej zrabowany?<br />

I dlaczego właśnie on został przeznaczony dzisiaj dla polskiego króla? Może to aluzja... Ostatni przedstawiciel<br />

rodu zmarł kilkanaście lat przed przyjściem na świat Stanisława. Czyżby ta nienasycona bestia chciała mu dać<br />

do zrozumienia, że i on powinien już wyglądać końca?<br />

Odetchnął głęboko. Cóż, jeśli w środku jest trucizna, nic przecież nie poradzi. Czuł na plecach wzrok<br />

kobiety. Nie było odwrotu... Ach, z jaką rozkoszą skoczyłby teraz do niej i zacisnął ręce na jej chciwym<br />

gardle! Ale na pewno zdążyłaby krzyknąć, a wtedy wpadliby gwardziści i roznieśli go na szpadach.<br />

Stanisław przechylił gwałtownie naczynie i wlał zawartość prosto do gardła. Znał doskonale ten smak, nie<br />

pierwszy raz musiał na żądanie tej kobiety wzmacniać męskie siły. Tylko raz, podczas ostatniej wizyty prawie<br />

dwa lata temu, odmówił Katarzynie w akcie buntu i w poczuciu bezbrzeżnego upokorzenia po rozbiorze<br />

części kraju. Lecz po tym, co się później stało, nigdy już nie próbował sprzeciwiać się jej żądaniom. Caryca<br />

warknęła bowiem niczym rozwścieczony drapieżnik, a potem wyskoczyła na korytarz i przywlokła dwóch<br />

wartowników. Powiadano o niej, że czasem budzi się w nocy i dręczona nieukojoną żądzą, jeśli akurat nie ma<br />

w łożu kochanka, każe się zadowalać gwardzistom.<br />

Stanisław musiał patrzeć, jak kobieta, z którą ledwie kilka godzin wcześniej oddawał się miłosnym<br />

igraszkom, każe się brać na wszelkie możliwe sposoby jurnym, młodym żołnierzom. I jak żąda, żeby zwracali<br />

się do niej „Mamuśka”. Czy powinien spodziewać się czegoś lepszego? Z pewnością nie po niej...<br />

Gdy poznał ją, mając lat dwadzieścia trzy, sam był jeszcze prawiczkiem. Dopiero później zdał sobie<br />

sprawę, że to jego protektor sir Charles Hanbury-Williams wepchnął go do łożnicy przyszłej cesarzowej.<br />

Stanisław zakochał się w niej wtedy, ale nie mógł liczyć na odwzajemnienie uczucia. Była niewiele starsza,<br />

ledwie trzy lata, ale już doświadczona i niesłychanie wyrachowana. Wiedziała, czego chce, a młody polski<br />

szlachcic nie mógł być ważnym celem w jej bujnym życiu. Dała mu potem jakby na pocieszenie tron Polski,<br />

ale czy Stanisław w istocie właśnie tego potrzebował? Czy rządzenie krajem chylącym się nieuchronnie ku<br />

upadkowi mogło mu wynagrodzić zawiedzioną miłość?<br />

Lecz życie nauczyło go szybko, żeby brać to, co los oferuje, i nie buntować się przeciwko przemożnej<br />

potędze. Gdy to zrozumiał, stracił uczucie do Katarzyny, chociaż stawiał się na każde jej żądanie, opuszczał<br />

królestwo ukradkiem i gnał do Petersburga czy do Moskwy, czy gdziekolwiek dawna miłość właśnie<br />

przebywała. Za każdym razem wydawało mu się, że wychodzi z tych spotkań bardziej poraniony, niż gdyby<br />

w piersi rozerwał mu się ośmiofuntowy kartacz.<br />

Miał okazję obserwować, jak piękna, powabna i, zdawać by się mogło, delikatna kobieta zamienia się<br />

w nieczułego potwora, demona pragnącego tylko dwóch rzeczy – zaspokajać wiecznie nienasycony apetyt<br />

erotyczny i upajać się ogromną, praktycznie nieograniczoną władzą. Spełniając pierwsze pragnienie, niszczyła<br />

po drodze ludzi, zaspokajając drugie, unicestwiała całe kraje i narody, w tym także te, które podporządkowały<br />

się władzy imperium bez większych protestów.


Stanisław, myśląc o tym wszystkim, przełknął ostatni łyk. Próbował odnaleźć we wstrętnym smaku jakieś<br />

nieznane nuty wskazujące, że podano mu truciznę, ale nic nie wyczuł. Co – rzecz jasna – niewiele znaczyło,<br />

bo na przykład ulubiona trucizna Borgiów, arszenik, nie miała smaku ani zapachu.<br />

– Wypiłeś, to dorzuć drewna na palenisko i wracaj do łoża – rozległ się z tyłu głos władczyni. – Masz tutaj<br />

pewne sprawy do załatwienia. I to zaraz, bo spać mi się odechciało, za to zebrało mnie na porządne... – użyła<br />

tak wulgarnego określenia, że króla przeszedł dreszcz.<br />

Jęknął w duchu. Czy naprawdę spodziewała się, że ta ohydna mikstura natychmiast zacznie działać? Nie<br />

byłby zdziwiony, gdyby driakiew okazała się zupełnie nieskuteczna nawet po upływie przepisanego czasu.<br />

Miał wszystkiego serdecznie dość.<br />

– No chodź, przecież cię nie zjem! – Katarzyna zaczęła się niecierpliwić.<br />

Klęknęła na łożu zupełnie naga. Musiał przyznać, że wciąż prezentowała się pysznie ze swoimi pełnymi<br />

kształtami i piersiami ciężkimi, lecz nie obwisłymi. Przywoływała go jak uczniaka, wykonując<br />

charakterystyczny gest zgiętym palcem wskazującym. Stanisław posłusznie wrzucił do kominka trzy grubsze<br />

polana i podszedł, a kobieta sięgnęła w dół, uniosła koszulę i znów dotknęła jego przyrodzenia.<br />

– Nie obawiaj się – zamruczała. – Żartowałam. Na razie nie chcę od ciebie kolejnego hołdu dla mojej<br />

urody. Musimy porozmawiać.<br />

Przewróciła się na łoże, pociągając mężczyznę za sobą, śmiejąc się głośno, radośnie, prawie jak wtedy,<br />

kiedy kochali się pierwszy raz, a ona zrozumiała, że ma do czynienia z najzupełniej niedoświadczonym<br />

młokosem.<br />

– Nie wiem, co mnie w tobie bardziej pociąga – powiedziała po chwili. – To, że na każde skinienie mogę<br />

mieć w łożnicy prawdziwego króla, czy też to, iż całkiem niedawno zgwałciłam twoją ojczyznę. W dodatku<br />

do spółki z innymi dwoma władcami. Rozebrały was dwie światłe kobiety i jeden głupi szwab, który przez lat<br />

siedem prowadził wojnę tylko po to, by na koniec nic nie stracić i nic nie zyskać. Nawet nie wiesz, jaka to<br />

rozkosz mieć świadomość, że w każdej chwili znów to możemy zrobić.<br />

Stanisław zacisnął zęby, żeby nie udzielić ostrej odpowiedzi. Zdawał sobie sprawę, że jeśli rozwścieczy<br />

Katarzynę, ta nie będzie się zastanawiać, tylko ukarze albo jego bezpośrednio, albo znów upokorzy Polskę, nie<br />

bacząc na własne straty i sytuację w Europie. Od paru lat Rosja uwikłana była w wojnę z Turcją, ale wszystko<br />

wskazywało na to, że niebawem feldmarszałek Potiomkin wróci w chwale wraz ze zwycięską armią. Zresztą<br />

tamta wojna wcale nie przeszkodziła przecież Katarzynie zawiązać spisku na integralność Rzeczpospolitej.<br />

Rosja była potężna jak nigdy.<br />

– No dobrze – powiedziała caryca, widząc, że nie doczeka się reakcji kochanka.<br />

Nauczył się przyczajać równie dobrze, jak ukrywać swoje dochody, pozyskiwane od agentur Rosji,<br />

Austrii, Prus, Francji i Anglii jednocześnie. Ale ona przecież równie dobrze jak on wiedziała o królewskiej<br />

sprzedajności, zdawała sobie również sprawę, co musi się w tej chwili dziać w duszy wielokrotnie i przy<br />

każdej okazji upokarzanego władcy. A miała dla niego jeszcze jedną niespodziankę... Uśmiechnęła się na<br />

samą myśl.<br />

– No dobrze – powtórzyła. – Nie wezwałam cię tym razem dla kaprysu, mój królu – ostatnie dwa słowa<br />

wypowiedziała tak, jakby chciała splunąć z pogardą. – Nie jesteś mi dziś potrzebny jako zabawka, tylko jako<br />

człowiek o możliwościach działania o wiele większych niż moi szpiedzy.<br />

– Czyżby coś się zmieniło, najjaśniejsza pani, i nagle rosyjscy agenci stracili ręce, nogi oraz wzrok? Z tego,<br />

co wiem, mogą sobie poczynać w całej Polszcze swobodniej niż jej obywatele.<br />

– Obywatele. – Skrzywiła się, po czym przetoczyła na plecy i popatrzyła w złote gwiazdy wyszyte na<br />

baldachimie. – Cóż za obrzydliwe słowo. Król nie powinien go używać. Dla króla ci, którymi rządzi, to<br />

poddani, a nie żadni obywatele! Raby jego posłuszne, i nieważne, czy płynie w którymś chłopska, czy<br />

książęca krew. Mają służyć swemu władcy i nie pytać o nic. Ale wyście tam, w tej Europie, wynaleźli<br />

obywateli. Nie bądźcie później zdziwieni, że nie umiecie sobie z nimi poradzić, że wam wybuchają insurekcje,<br />

zawiązują się konfederacje.<br />

Odwróciła głowę do Stanisława. Drewno w kominku zaczęło już trzaskać, zrobiło się jaśniej.<br />

– Nie zamierzam was jednak uczyć, jak sprawować rządy. Im wy jesteście słabsi, tym ja bardziej rosnę<br />

w siłę.<br />

– Mówiłaś, najjaśniejsza pani, że nie sprowadziłaś mnie tylko gwoli rozkoszy cielesnych – przypomniał jej.<br />

– Nie inaczej. – Sapnęła i usiadła.


Poszedł za jej przykładem, narzucił tylko jedwabną kapę. Nieoczekiwanie dla samego siebie zrozumiał, że<br />

odczuwa wstyd i zażenowanie, zupełnie jakby zawiódł w łożnicy wymagającą kochankę, choć przecież tak<br />

nie było.<br />

– O co więc chodzi? – spytał.<br />

– Jest ktoś, kto wyłuszczy zagadnienie o wiele lepiej niż ja – odparła. – Mój nadworny cyrulik, a zarazem<br />

alchemik i zaufany pokojowiec. Ten sam, który warzy dla ciebie i takich jak ty mikstury wzmacniające<br />

potencję. Fiodorze! – zawołała niezbyt głośno. – Pozwól tutaj. Czas już na pogawędkę z naszym drogim<br />

gościem.<br />

Stanisław spodziewał się, że zaraz uchylą się drzwi, być może te sekretne, znajdujące się dwa kroki<br />

w lewo od kominka, i wejdzie sługa. Jednak to, co się stało, sprawiło, że z gardła króla dobyło się warkotliwe:<br />

– Jak to?!<br />

Alchemik natychmiast po wezwaniu wyszedł z cienia. Wszystko wskazywało na to, że przebywał przez<br />

cały czas w przestronnej, pełnej różnorakich sprzętów sypialni. Pół biedy jeszcze, jeśli za parawanem, ale i na<br />

to nie wyglądało, bo zbliżył się od strony, po której stała obszyta zielonym suknem sofa.<br />

– On był tu przez cały czas? – Stanisław nie mógł opanować złości. Co więcej, nie chciał jej wcale<br />

opanowywać. Na dodatek drażniła go bliskość karła, bo ten śmierdział po prostu niemożliwie. – Jak możesz<br />

robić takie rzeczy? Czy to wprawia cię w większe podniecenie?<br />

– Zapomniałeś dodać „najjaśniejsza pani” – upomniała go surowo. – Nie pozwalaj sobie na zbyt wiele,<br />

polski paniczyku.<br />

– Śmiesz mi zwracać uwagę po tym, co zrobiłaś?! – Stanisław zapomniał, że między nim a imperatorową<br />

panują stosunki jak między ostatnim mużykiem we wsi a szafarzem jaśnie oświeconego pana. – Ten pokurcz<br />

patrzył na wszystko, cośmy wyprawiali w łożnicy! To jak choroba!<br />

– Miarkuj się! – Katarzyna zerwała się na równe nogi, przeskoczyła przez króla, stanęła nad nim z twarzą<br />

wykrzywioną wściekłością. – Miarkuj się, bo każę jegrom na śmierć cię zaćwiczyć! Wokół pałacu będziesz<br />

pod knutami biegał!<br />

– Bardzo być może – wysyczał Stanisław. – Ciebie stać na wszystko... najjaśniejsza pani! – tytuł<br />

wypowiedział równie zjadliwie jak przedtem caryca „mój królu”. – Jeśli tylko zapragniesz, każesz mnie zabić,<br />

łamać kołem, wykastrować, smażyć moje wnętrzności żywcem na ruszcie. Co tylko zechcesz. I nikt się za mną<br />

nie ujmie. Ci, którzy mogliby stanąć za mną, zginęli, walcząc w szeregach konfederatów, siedzą po twierdzach<br />

lub poszli na wygnanie, jak jeden z ostatnich uczciwych, który próbował mnie porwać dla dobra<br />

Rzeczpospolitej!<br />

Katarzyna zaśmiała się zgrzytliwie, lecz jej twarz pozostała zacięta.<br />

– Czyżbyś zatęsknił za tym zdrajcą Pułaskim? Kto porwał się na majestat korony...<br />

– Bóg rozsądzi, który z nas jest większym zdrajcą – przerwał jej Stanisław, po czym również wstał z łoża.<br />

Górował wzrostem nad kobietą, ale patrzącemu z boku alchemikowi wydawało się, że jest dokładnie<br />

odwrotnie. – I nie mów mi o majestacie korony! Od śmierci Sobieskiego polska korona skarlała i skundliła się<br />

tak, że bodaj większym honorem byłoby dla króla nosić opaskę wodza jakiegoś dzikiego plemienia z dalekiej<br />

Afryki!<br />

– Wyjątkowo czelny jesteś. – Caryca opanowała się, zmrużyła oczy.<br />

Stała przed nim całkiem naga, ale to zupełnie nie raziło. Zdawała się spowita w majestat, jakby wyszła do<br />

poddanych w stroju monarszym, przy dźwięku trąb i tarabanów. Poniatowski już nie raz z mimowolnym<br />

podziwem obserwował tę rozpustną kurwę, która w chwilach, gdy szło o sprawy państwowe, przypominała<br />

świętą ze starego obrazu. Całkiem jakby mieszkały w niej dwie najzupełniej sprzeczne natury. I być może,<br />

właśnie tak to naprawdę wyglądało.<br />

– Skąd w tobie ta nagła odwaga? – spytała.<br />

Stanisław wzruszył ramionami. Nagle poczuł przeszywający chłód, zupełnie jakby otworzyły się<br />

niewidzialne drzwi do piekła i powiało z nich mrozem. Znał to uczucie. Lata korzystania z życia bez<br />

umiarkowania odzywały się w jego niestarym jeszcze ciele. Co tam niestarym! Był przecież w sile wieku,<br />

niedawno dopiero przekroczył czterdzieści lat! A jednak... Coś w nim zaczęło bezpowrotnie umierać.<br />

– Skąd odwaga? Nie wiesz? – spytał kąśliwie. – Potrzebujesz mnie, najjaśniejsza pani. Potrzebujesz<br />

takiego właśnie pajaca na polskim tronie, dość posłusznego i dość mądrego, by się wam nie przeciwstawiał<br />

bardziej niż to konieczne dla zachowania pozorów.


– Nie przeceniaj się – prychnęła. – Na twoje miejsce znalazłabym z miejsca dziesięciu innych.<br />

– Sama wiesz, że to nie takie proste. – Pokręcił głową. – Chętnych zapewne miałabyś na pęczki. Ale<br />

byliby to albo słabeusze i nikt by nie uwierzył, że są w stanie ci się sprzeciwić, albo tak wielcy szubrawcy, że<br />

naród nie ścierpiałby ich nawet przez chwilę.<br />

– A ty do której grupy się zaliczasz? – spytała ze złośliwym uśmieszkiem.<br />

– Do żadnej, Wasza Cesarska Mość. Ja jestem w całej swojej podłej naturze uczciwy. I ludzie to<br />

wyczuwają.<br />

– Ty uczciwy! – Zaniosła się niepohamowanym śmiechem. – Mój Staś uczciwy! Fiodorze, słyszałeś?<br />

Garbaty alchemik wyszczerzył ciemne pieńki zębów.<br />

– Tak, uczciwy. Na swój sposób, ale lepsze to niż nic – potwierdził z całą powagą król. – Lecz jest jeszcze<br />

coś, co dodaje mi nieco odwagi – ciągnął, nie zważając na jej urągliwy chichot. – Potrzebujesz teraz ode mnie<br />

czegoś ważnego, skoro zawezwałaś swojego czarnoksiężnika. Czegoś tak ważnego, żeby mnie tu sprowadzić,<br />

zamiast przekazać rozkazy przez von Stackelberga. A to oznacza, że nawet twój zaufany ambasador nie<br />

powinien o niczym wiedzieć. Przynajmniej do czasu, jak mniemam.<br />

Katarzyna spoważniała. Podjęła z desek podłogi długą podomkę, w której zjawiła się w sypialni, zarzuciła<br />

ją na ramiona, a królowi bez słowa podała jedwabny tużurek. Założył go i zacisnął w pasie, czując się<br />

niezręcznie w obcym odzieniu, na dodatek zupełnie bez pludrów lub chociaż bielizny. Carski alchemik<br />

taksował go spojrzeniem jak konia przeznaczonego do sprzedaży.<br />

– Wiesz, kim jesteś, Stanisławie Stanisławowiczu? – spytała drwiąco caryca. – Nikim. Byłeś, jesteś<br />

i będziesz nikim. Ale w jednym masz słuszność. A mianowicie w tym, że cię teraz potrzebuję. I nie pochlebiaj<br />

sobie, równie dobrze mogłabym przekazać ci rozkazy przez Ottona Magnusa. Bo masz po prostu coś do<br />

zrobienia. I to właśnie ty nie musisz wiedzieć dokładnie, o co chodzi. I dlatego się nie dowiesz. Po prostu<br />

chciałam cię jeszcze zobaczyć, być może ostatni raz, bo zbyt stary się dla mnie robisz, a poza tym Stackelberg<br />

będzie pilnował ciebie tym mocniej, wiedząc, iż tu byłeś. Taki mam plan. Co w nim najlepsze<br />

i najsmaczniejsze, obaj macie świadomość, że jesteście tylko blotkami w tej rozgrywce, a figurami staną się<br />

ludzie, którzy w zwyczajnych okolicznościach nie znaleźliby się nawet w pobliżu stolika graczy.<br />

– Czego właściwie chcesz? O co ci chodzi, najjaśniejsza pani? – spytał zdetonowany Poniatowski.<br />

– Chcę, aby coś odnaleziono i przywieziono do mnie.<br />

– Co?<br />

– A to już dokładnie będzie wiedział nasz drogi Fiodor. On też będzie ci towarzyszył z powrotem do<br />

Warszawy. Wyruszycie bezzwłocznie, bo czas nagli, ale oczywiście dopiero wówczas, kiedy skończymy to,<br />

co zaraz zamierzam zacząć.<br />

Zbliżyła się do polskiego króla, zerwała z niego tużurek, zrzuciła swoją podomkę i chwyciła mocno<br />

nabrzmiałe pod wpływem driakwi jądra Stanisława. Mężczyzna poczuł nagły przypływ żądzy i pomyślał, że<br />

ten cyrulik zna się na swojej robocie. Nie minął przecież nawet kwadrans, odkąd wychylił zawartość kielicha.<br />

– A on? – stęknął Poniatowski, wskazując ruchem brody Fiodora. – Przecież tu nie zostanie. Niech<br />

wyjdzie!<br />

– O, nie – zaoponowała caryca. – Nie wyjdzie. Będzie patrzył, bo ja tak sobie życzę. A jeśli zechcę,<br />

dołączy do nas!<br />

Stanisława ogarnęło obrzydzenie, lecz działanie mikstury okazało się silniejsze niż wstyd i poczucie<br />

bezdennego upokorzenia.<br />

Święte słupy, wspierające dach miejsca zgromadzeń pośrodku majdanu, były prawie takie same jak te, które<br />

Michej znał z Siczy Hylewskiej. Prawie, tamte wykonano bowiem z kamienia, a te z pni starych dębów, które<br />

nasączono olejami i zahartowano ogniem. Stały się dzięki temu równie twarde i odporne jak kamienne.<br />

Prawdę mówiąc – ataman wolał je nawet od dawnych. Stary Koszko, zanim umarł i przekazał pieczę nad<br />

siczową wiedzą Rinadowi, dokładnie nadzorował wszystko, co miało zostać wyryte, do najmniejszego<br />

szczegółu. Przy najdrobniejszym choćby odstępstwie kazał niszczyć słup i rzeźbić nowy.<br />

Dąb pociemniał przez dziesiątki lat, kontury niektórych figur nieco się zatarły, ale ryty wciąż pozostawały


wyraźne.<br />

– Trzeba to będzie poprawić – mruknął Michej. – Albo zgoła postawić nowe słupy.<br />

– Wystarczy poprawić – zapewnił Rinad Melik. Starczy głos łamał mu się i rwał.<br />

Nie był wcale starszy od atamana, a nawet ze dwadzieścia lat młodszy, ale dręczyła go jakaś choroba, i to<br />

nie choroba ciała, lecz duszy. Nikt nie wiedział, co to jest ani jak można pomóc staremu. Jego poprzednik,<br />

Koszko, dożył przeszło dwustu trzydziestu lat. W przypadku Rinada nie zanosiło się na to, aby osiągnął<br />

chociaż sto pięćdziesiąt. Dlatego zaczął szkolić Guruda, zanim jeszcze ten osiągnął odpowiedni wiek. Rzadko<br />

się zdarzało, żeby siczowy mędrzec i sędzia brał sobie ucznia, który nie przekroczył czterdziestki, lub nawet<br />

starszego. Początkowo Michej zżymał się na to, próbował przekonać Rinada, żeby wyznaczył innego<br />

krewniaka, ale Melik się uparł. „Gurud będzie najlepszy, możesz mi wierzyć, atamanie. Nie pożałujesz tego<br />

wyboru”. Tak właśnie odpowiedział na całą listę wątpliwości Micheja, a ten musiał zmilczeć. Mógł sobie<br />

rządzić całą siczą i wszystkimi żyjącymi w niej rodami i watahami, ale w sprawach wiedzy niewiele miał do<br />

gadania. Tak stanowiło prawo, zapisane przed wiekami na świętych słupach. Nieduży relief na ósmej<br />

kolumnie przedstawiał mędrca – Wilka po przemianie, ale z ludzką głową, pokazującego coś w oddali<br />

drugiemu przemieńcowi, którego wilczy pysk miał wyraźnie człowiecze rysy. Zgodnie z tym, co mówił<br />

Koszko, takie przedstawienie postaci oznaczało, że mędrzec potrafi panować nad zwierzęcą naturą, a Michej<br />

wiedział, że tak może być w istocie. Sam przecież musiał okiełznać mieszkające w nim dusze poprzedników.<br />

Za mędrca wprawdzie się nie uważał, ale nie sądził też, by był zupełnym głupcem. I posiadał ogromną siłę<br />

ducha, zdolną trzymać w ryzach zgromadzone i odziedziczone po Hrehorym i innych zwierzęce dusze.<br />

Gurud stał nieco z tyłu za mentorem, przysłuchując się jego rozmowie z atamanem. Wiedział, że kiedy<br />

podejdą do dwunastego, ostatniego słupa, Michej zażąda wreszcie wyjaśnień i pokazania właściwego wzoru.<br />

Na razie, jak to miał w zwyczaju po powrocie z każdej wyprawy, obszedł całą sicz, zajrzał w najciemniejsze<br />

zakątki, odbył wstępną, krótką naradę z głowami rodów. Na jutrzejszy wieczór wyznaczył zgromadzenie<br />

powszechne, a wtedy wypowiedzieć będzie się mogła nie tylko starszyzna, ale każdy samiec, który osiągnął<br />

wiek dojrzały i brał udział w co najmniej jednej dalekiej wyprawie.<br />

Dwanaście rzeźbionych kolumn wspierało kryty drobnym gontem dach, zarówno symbol, jak i praktyczna<br />

ochrona przed deszczem lub śniegiem podczas narad starszyzny. Znaczenie symboliczne było jednak<br />

ważniejsze. Dach zarówno wspierał się na świętych słupach, niczym niebo na zasadach rządzących światem,<br />

jak i wiązał kolumny ze sobą nawzajem i tworzył wraz z nimi nierozerwalną całość.<br />

– Dobrze, szkoda czasu, nie zamierzam oglądać wszystkiego – powiedział Michej, kiedy przeszli do<br />

kolejnego słupa. A potem zwrócił się do Guruda: – Prowadź do tego, o którym mówiłeś.<br />

Młody Wilk spojrzał na nauczyciela, a tamten przymrużył tylko oczy, wyrażając zgodę. Nagle Gurud<br />

poczuł ściskanie w piersi. Co to mogło być? Czyżby obawa? To uczucie Wilkom znane bardzo słabo albo<br />

zgoła wcale. Ale podobno właśnie tak zwykło się objawiać. Rinad, jakby wyczuwając, co się dzieje<br />

z podopiecznym, trącił w ramię atamana.<br />

– Pozwól za mną. To, o czym ci opowiedział Gurud, znajduje się na dziesiątej kolumnie.<br />

Michej ruszył za mędrcem, a Gurud po chwili podążył ich śladem. Stanęli przy słupie, a Rinad pochylił się<br />

i wskazał palcem obrazy wyryte tuż nad ziemią.<br />

– Zazwyczaj jest tak – zaczął – że sprawy najważniejsze znajdują się u szczytu, a im bardziej schodzimy<br />

w dół, tym bardziej błahych spraw dotyczą przekazy prawa. Sam zresztą doskonale o tym wiesz.<br />

Michej pokiwał głową na potwierdzenie i czekał, co dalej powie mędrzec. Ale ten zamilkł, skinął na<br />

ucznia.<br />

– Niech Gurud objaśni resztę. To on odczytał na nowo ryty, które znaliśmy doskonale, ale nie potrafiliśmy<br />

nadać im sensu. Różnie sądzono o tym, co przedstawiają te postacie i te znaki. Tego też nie muszę ci<br />

wyjaśniać. Nie widzieliśmy powodu do niepokoju, bo to mogła być tylko poboczna opowieść, jakie czasem<br />

odnajdujemy, gdy badamy dokładnie wzory. Ale powód już jest. Zostaliśmy zaskoczeni i...<br />

– Czy to nie szczeniak miał mnie uświadomić? – przerwał staremu ataman.<br />

– Wybacz. – Rinad uśmiechnął się z przymusem. – Wiek już na mnie wchodzi widać, skorom się zrobił<br />

taki gadatliwy.<br />

– Wiek nie wiek – odparł nieco opryskliwie Michej – to nieważne. Usłyszę wreszcie to, co mam usłyszeć?<br />

– Oczywiście.<br />

Stary Melik skinął na młodego i ustąpił mu miejsca. Gurud podszedł, przykucnął przy kolumnie, a Michej


uczynił to samo. Wprawdzie ryty znajdowały się po zacienionej stronie, ale dla wzroku Wilka nie miało to<br />

większego znaczenia.<br />

– Idzie o te cztery przedstawienia. – Gurud powiódł palcem wzdłuż rzędu niewielkich reliefów. – Na<br />

pierwszym widać sztylet skąpany w świetle księżyca. Te promienie zdają się go nasączać, wchodzić weń.<br />

Symbol poniżej zapewne coś oznacza, lecz nadal tego nie rozumiemy. Na następnym rycie jest młot i księżyc<br />

w pełni. Zauważ, atamanie, że od dysku prowadzi do młota tylko jeden, samotny promień. Można to odczytać<br />

w ten sposób, że coś, co się wiąże z narzędziem, odbywa się tylko raz w czasie pełni. Pod młotem mamy<br />

wyrytą kreskę. Początkowo myślałem, że to zaznaczenie ziemi, ale na innych przedstawieniach tego nie ma.<br />

Później doszedłem do przekonania, iż ta kreska to sztylet leżący zupełnie płasko.<br />

– A to dlaczego? – spytał Michej. – Skąd taka myśl?<br />

– Albowiem na pozostałych trzech rzeźbieniach ostrze jest, tylko na tym go brakuje. A przecież właśnie<br />

o nie tutaj musi chodzić.<br />

Gurud zamilkł, czekając, czy ataman jeszcze o coś zapyta, ale przywódca uczynił tylko zachęcający ruch<br />

ręką.<br />

– Mów dalej.<br />

Młody Wilk znów skupił się na reliefach.<br />

– Na trzecim obrazie sztylet znów jest skąpany w poświacie, ale ma jakby zamazane kontury.<br />

– Niedbałość? – spytał Michej, choć znał już odpowiedź.<br />

– Tak można by sądzić na pierwszy rzut oka – wtrącił Rinad. – Ale od zawsze przedstawiano go w tym<br />

miejscu w ten sam sposób. Jest jakiś powód, dla którego ostrze jest takie jakby...<br />

– Rozedrgane – podpowiedział Michej. – Niczym klinga szabli, która przyjęła mocny cios.<br />

– Nie inaczej. – Gurud spojrzał na przywódcę z zaskoczeniem. – Taka myśl również zagościła w mojej<br />

głowie. I w głowie Rinada zresztą też. Ale że ty, atamanie, tak z miejsca do tego doszedłeś...<br />

Michej chwycił nagle Guruda za kabat na piersi, wstał, unosząc prawie młodego Melika.<br />

– Może dlatego, że słyszałem, jak dzwoni! – warknął. – To była chwila, w której mój umysł wypełniła<br />

wizja. Ta wizja była niby barwny, wyrazisty sen, ale bez słów i dźwięków!<br />

Gurud wstrzymał oddech. Nie czuł nawet bólu, choć twarda dłoń zacisnęła się nie tylko na materiale, lecz<br />

i na skórze. Patrzył w oczy przywódcy i widział w nich nie wściekłość czy choćby złość, jak się spodziewał,<br />

ale niesłychaną głębię. Poczuł, jakby spadał w przepaść, na której dnie nie czeka nic innego, tylko ból<br />

i cierpienie duszy. Czy właśnie tak płacił ataman za władzę nad siczą i należącymi do niej watahami?<br />

– Jaka wizja? – wykrztusił młody Wilk. Dopiero teraz poczuł, że brakuje mu tchu.<br />

Michej puścił go tak samo nagle, jak pochwycił. Młodzieniec zatoczył się i oparł o kolumnę.<br />

– Wybacz – mruknął. – Czasem zapominam o swojej sile, choć władam nią od przeszło wieku<br />

i dwudziestu lat.<br />

– Nie szkodzi. Sam straciłem prawie świadomość, kiedy do mnie dotarło, co to wszystko może oznaczać.<br />

– Mów dalej – rozkazał ataman.<br />

Gurud przełknął ślinę i pokręcił lekko głową. W ciągu ostatnich dni już drugi raz został podduszony przez<br />

Micheja. Ale tym razem naprawdę nie mógł mieć do niego żalu, bo przywódca nie uczynił tego ze złości.<br />

Znów przykucnęli przy słupie.<br />

– Tutaj mamy, jak widzisz, atamanie, człowieka z wilczą głową, a nad nim zawieszony sztylet. I jest to<br />

jedyny z czterech ryt, na którym nie widzę księżyca. Jest tylko jako symbol, na samym dole, pod nogami<br />

postaci. – Gurud stuknął paznokciem w niewielki kwadrat, wyryty obok lewej stopy wilczogłowego. – Bardzo<br />

rzadko się go używa w takiej postaci na świętych słupach. Tylko w trzech miejscach poza tym.<br />

Michej skinął głową. Podobny kwadrat można było znaleźć wyryty w nadprożach wybranych domów,<br />

należących jedynie do starszych rodów. W zrównanej z ziemią Siczy Hylewskiej prawo to nadawała innym<br />

tylko głowa rodu Makczych, którzy stworzyli tę sicz i rządzili nią z niewielkimi przerwami od zarania. Teraz<br />

o pozwolenia zwracano się także do Micheja jako atamana.<br />

– Niestety, nie jestem pewien, co to może oznaczać.<br />

– A jak ci się wydaje? – wycedził przez zęby Michej.<br />

– Kiedyś przypuszczaliśmy, że to zapowiedź, ostrzeżenie, że istnieje bądź powstanie broń zdolna zabijać<br />

Wilki o wiele łatwiej, niż dzieje się to zazwyczaj. Zresztą, atamanie, nikt nie przywiązywał aż tak wielkiej<br />

wagi do tych przedstawień, znalazły się bowiem na samym dole świętego słupa, a zatem powinny stanowić


tylko pomoc w odczytywaniu całości, a nie jądro osobnego zagadnienia. Ale czy właśnie o to chodzi? Wszak<br />

można nas zabić. Trudniej oczywiście zgasić życie w Wilku niż człowieku czy innym stworzeniu, ale przecież<br />

można. Dlatego wydaje mi się, że musi tu chodzić o coś innego.<br />

Gurud zamilkł, popatrzył na Rinada. Stary przymknął oczy i wyrecytował:<br />

– Weźmiesz mnie całego, bez reszty. Gdy pierwszym mym będziesz panem. Posiądziesz mego ducha<br />

i oddam ci moją siłę.<br />

Michej drgnął, ale nie wstał, popatrzył tylko na twarz mówiącego. Coś poruszyło się w jego duszy,<br />

zadrgała jakaś struna, poczuł ucisk w gardle, zupełnie jakby zacisnęły się na nim niewidzialne żelazne palce.<br />

– Coś ci to mówi? – spytał stary.<br />

– Nie wiem – wychrypiał Michej. – Coś na pewno, ale niezupełnie wiem co... A na pewno nie wiem w tej<br />

chwili. Co to jest?<br />

– Część proroctwa.<br />

– Nie słyszałem, byśmy mieli proroctwa – odparł chłodno Michej. Już się opanował. – Wilków nie zajmują<br />

takie sprawy. Żyjemy dniem dzisiejszym i dbamy o przyszłość siczy. Przepowiednie nie są nam do niczego<br />

potrzebne.<br />

– Bo ta przepowiednia nie jest wilcza, lecz ludzka – rzekł mędrzec, nie otwierając oczu. – A może nie<br />

przepowiednia, a raczej coś jak wskazówka?<br />

– To skąd ją znasz? Skąd wziąłeś?<br />

Rinad uchylił powieki, popatrzył na atamana w skupieniu.<br />

– Z siebie – powiedział cicho. – Te słowa są we mnie, przekazane przez przodków. Do niedawna<br />

drzemały, zepchnięte w najdalsze zakamarki pamięci, najzupełniej niepotrzebne. Ale jakiś czas temu<br />

wypłynęły, lecz nie wiedziałem dlaczego. I nie wiem tak naprawdę nadal. Zdaję sobie jednak sprawę, iż wiążą<br />

się z tym... – Wskazał na kolumnę. – Gurud bardzo mi pomógł, niezmiernie rozumny z niego Wilk, lecz to<br />

wszystko ciągle pozostaje wielką tajemnicą.<br />

Michej zmarszczył brwi.<br />

– Czy właśnie to tak cię zżera od środka, że zmarniałeś ponad wiek?<br />

– Nie. – Stary Melik potrząsnął głową. – To coś innego. Przypadłość ducha. Po prostu zdaje mi się, że<br />

otrzymałem życie krótsze niż inni. Stwórca tak mnie naznaczył, nic się z tym nie da uczynić. Ale może to<br />

i lepiej. Nie wiem, czy chcę patrzeć na świat, który staje się coraz gorszy. Z ulgą myślę o podróży do krainy<br />

przodków.<br />

Zapanowało milczenie. Michej nie wiedział, co powiedzieć. Skoro Melik miał umrzeć wcześniej, jasne się<br />

stało, dlaczego tak się upierał, aby zacząć edukować wybranego ucznia, zanim osiągnie wyznaczony prawem<br />

wiek.<br />

– Mam tylko jedną prośbę, zanim odejdę – odezwał się Rinad. – I mam też nadzieję, że nie odmówisz.<br />

Otóż...<br />

– Tak, zgadzam się, żebyś przekazał duszę Gurudowi – wszedł mu w słowo Michej. – Że swoją własną, to<br />

rzecz oczywista, ale możesz też oddać szczeniakowi wszystkie, które są w twoim posiadaniu. Nic z tego nie<br />

uszczknę dla siebie ani nie każę przekazać komukolwiek innemu.<br />

– Skąd wiedziałeś, że o to właśnie poproszę?<br />

– A czy to nie oczywiste? Chcesz, aby chłopak miał jak najwięcej siły w tych trudnych czasach. Sama<br />

wiedza nie wystarczy, a zanim szczeniak zbierze samodzielnie dość mocy, minie wiele lat. Nie posiada zbyt<br />

wielu krewniaków ani towarzyszy, którzy by mu się chcieli przysłużyć.<br />

Przed oczami stanął mu umierający Pawluk. Może się mylił? Może niezbyt popularny w siczy Gurud<br />

mógłby otrzymać taki dar jeszcze od kogoś? Jednak nie było to pewne.<br />

– Dzięki, atamanie – szepnął Rinad. – Nie spodziewałem się, że tak łatwo zezwolisz.<br />

– Spodziewałeś się – odparł Michej. – Wiesz, że nie jestem głupcem. Silny mędrzec jest siczy tak samo<br />

potrzebny jak silny przywódca. Przecież właśnie dlatego zaczyna uczyć, kiedy następca osiągnie odpowiedni<br />

wiek, bo wówczas adept ma już w sobie jakąś liczbę wilczych duchów, a mędrzec może oddać choć część<br />

swoich atamanowi, aby powiększyć jego moce umysłu. Lecz nastał czas, kiedy trzeba obyczaje trochę nagiąć<br />

do rzeczywistości. Chociaż zełgałbym jak pies, gdybym powiedział, że mi to odpowiada. Liczyłem na<br />

przynajmniej ułamek twojej mądrości.<br />

– Tym bardziej muszę podziękować.


– Powiedz lepiej, stary, gdzie mamy szukać rozwiązania. Gdybym wiedział, że to tak źle wygląda, nie<br />

wrócilibyśmy, lecz poszli od razu tropić tych, którzy zabili kowala.<br />

Rinad zamyślił się, znieruchomiał. Michej czekał cierpliwie. Zdawał sobie sprawę, że w tym stanie<br />

mędrzec wkracza na ścieżki umysłu niedostępne innym Wilkom. Ataman nie miał pojęcia, dokąd podążała<br />

wtedy myśl Melika i chyba nie chciałby poznać tej tajemnicy. Wiedza jako taka nigdy go nie nęciła tak jak<br />

władza. Wolał zadawać pytania, niż na nie odpowiadać.<br />

– Myślę, że zagadka sama nas odnajdzie. Obawiam się tego – rzekł w końcu stary. – Gdybyś nawet ruszył<br />

śladem tego, kto zabrał przedmiot, obawiam się, że nic byś nie wskórał. Tak jak powiedział Gurud, tutaj może<br />

chodzić o coś więcej niż broń do zabijania Wilków. Teraz przyszło mi do głowy pewne rozwiązanie, choć nie<br />

wiem, czy słuszne.<br />

– Mów.<br />

– To nic pewnego... Są pewne znaki na innych słupach, które pozwalają lepiej zrozumieć ten przekaz, ale<br />

możemy się też co do nich mylić. To wszystko naprawdę jest mało wiarygodne...<br />

– Mów wreszcie! Potwierdź lub rozwiej moje domysły!<br />

Marszałek Małachowski bardzo źle sypiał ostatnimi czasy. Dręczył go niepokój. Nie o sprawy państwowe ani<br />

o problemy, jakich wciąż przysparzała warszawska ulica, niespokojna jeszcze po gorączce protestów przeciw<br />

polityce króla. Nie dawało mu spokoju wspomnienie rozmowy z młodym księciem Lubomirskim. Michał<br />

przyjechał kilka miesięcy temu do stolicy. Wydawało się, jakby od środka trawił go płomień. Marszałek nie<br />

dziwił się temu zbytnio, bo rozpalona głowa młodego arystokraty nie mogła ostygnąć jeszcze po porażce<br />

konfederacji i rozbiorze. Nie tylko jego przecież.<br />

Jednak rozmowa, jaką toczyli późną nocą, uświadomiła hrabiemu Stanisławowi, że tutaj chodzi o coś<br />

więcej niż klęska, z którą jednakowoż książę liczył się od samego początku. Michał mówił o jakimś<br />

pergaminie czy też zwoju, który znalazł w rodowej bibliotece. Miał ten zwój pochodzić sprzed wielu setek lat.<br />

Lubomirski twierdził uparcie, że gdy tylko ujrzał zawartość dokumentu, poczuł, jakby spadło na niego<br />

olśnienie. Lecz nie potrafił określić, czego to olśnienie miałoby konkretnie dotyczyć, jakich spraw lub<br />

wydarzeń. Wiedział jedno – gdy nadejdzie czas, serce i dusza podpowiedzą, co trzeba.<br />

Marszałek, jako człowiek wychowany w duchu racjonalizmu i przywiązany do nauki, nie dawał wiary<br />

takim przesądom. Coś tam się komuś przyśni, coś tam uroi, a potem rodzą się proroctwa.<br />

O właśnie – proroctwo! O czymś podobnym mówił Michał. Nie tylko mówił. Pokazał marszałkowi odpis<br />

w nieznanym języku. Twierdził, że za pomocą zmodyfikowanego nieco łacińskiego alfabetu oddano brzmienie<br />

starożytnej, dawno zapomnianej mowy. Zostawił nawet pergamin z tymi słowami. Marszałek sięgnął do<br />

szuflady sekretarzyka i wyjął zwinięty w rulon dokument:<br />

Ere fair ræheb manu, fahram. Ir ghebeš vakirani rin attæ.<br />

Mirna mane espir ec mani forsua farrad. Ir nehu faira ant is manu.<br />

Vær eres ista ferged, mihrim, atte vordi alehamer. Septure in maneš na fairadi da gæssma. Na da<br />

gæssma.<br />

Odczytywał dobrze już znane słowa. Niewiele mógł o nich powiedzieć poza tym, co sam Lubomirski<br />

zechciał mu ujawnić. Dokument odnosił się do jakiegoś tajemniczego przedmiotu lub zjawiska, które<br />

pozwoliłoby uzyskać człowiekowi moc i władzę nad nie mniej tajemniczymi siłami.<br />

– Są zapomniane przez nas ludy, które za pomocą tego przedmiotu można okiełznać i skłonić do<br />

posłuszeństwa – szeptał książę, pochylony do rozmówcy.<br />

Nie była to zbędna ostrożność. W Warszawie wszystkie ściany miały uszy, a uszy te znajdowały się<br />

z reguły na usługach rosyjskiego ambasadora. Czasem też podsłuchiwały w interesie Wiednia, Berlina lub<br />

Londynu. Prawdę mówiąc, takich rozmów nie należało prowadzić w pomieszczeniach, lepiej było wyjść na<br />

błonia, gdzie nikt nie mógł zbliżyć się niepostrzeżenie.


Ale też rojenia księcia nie wydawały się Małachowskiemu nazbyt poważne. Słuchał go mało uważnie, aż<br />

do chwili, gdy padła konkretna nazwa.<br />

– Idzie o Wilki, panie marszałku – wypalił Michał.<br />

– Jakie wilki? – Hrabia nie zrozumiał. – One nie są ludem ani narodem. To zwierzęta. Po co komu władza<br />

nad stworzeniami, których niepodobna okiełznać?<br />

– Wilki, hrabio Stanisławie – rzekł niecierpliwie Lubomirski. – To lud. Na Ukrainie przezwali ich niegdyś<br />

Wilkozakami! Może tobie to nic nie mówi, ale...<br />

– Zaraz – syknął marszałek, również zniżywszy głos do szeptu. – O kim mówisz?<br />

– O tych, o których pamięć w mojej rodzinie jest przechowywana od pokoleń. A którzy czynią wszystko,<br />

aby ludzie o nich zapomnieli. To z pozoru ludzie, ale potrafią się przemieniać w wilki.<br />

– Przemieńcy? – zdumiał się marszałek. Teraz mówił już zwykłym tonem. – Takie rzeczy można między<br />

bajki włożyć, drogi książę. Zabobonny lud różne stwory potrafi wymyślać. Strzygi, upiory, leśne duchy.<br />

Wszystko to wymysły, nic więcej. Człowiek lubi się bać, dlatego wypełnia świat bestiami.<br />

– Nie rozumiesz, panie marszałku. – Michał napił się miodu z kryształowego kielicha. Trunek był<br />

doskonały, ale książę nie zwracał nawet uwagi na smak i bukiet. – To nie są żadne strachy. Istnieją naprawdę.<br />

– Widziałeś któregoś na własne oczy, książę? – spytał z rozdrażnieniem marszałek.<br />

– Nie. Ale dziad mój opowiadał o Wilkozakach, którzy mieli swoje siedziby całkiem niedaleko ludzkich<br />

jeszcze za czasów buntu Chmielnickiego. Ponoć hetman kozacki Mazepa próbował się z nimi porozumieć,<br />

wciągnąć do walki z Rosją, jeno mu chybiły zamiary. Jest jeszcze coś. Dziad przed śmiercią przekazał mi<br />

pewną tajemnicę, przechowywaną przez moją linię rodu od dawien dawna. Rzekł, iż ja mam być jej<br />

dziedzicem, bo właśnie we mnie odnalazł konieczne przymioty.<br />

– Wyjawisz mi, co to za tajemnica? – spytał marszałek.<br />

Książę pokręcił przecząco głową.<br />

– Wówczas przestałaby nią być. I może całkiem niedługo przestanie, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z moją<br />

wolą. Mogę tylko zdradzić, że nierozerwalnie łączy się z tym. – Stuknął palcem w odpis.<br />

To było wszystko. Potem rozmawiali już tylko o tym, co się dzieje w zagrabionych przez Austrię ziemiach<br />

ukrainnych. Marszałek, podobnie jak Lubomirski, nie potrafił pogodzić się z utratą Lwowa, perły w koronie<br />

Rzeczpospolitej.<br />

A teraz znów zastanawiał się nad dokumentem. Dysponował przekładem, który młody książę również<br />

pozostawił, ale to „proroctwo” niewiele mu mówiło. Wyglądało jak wszystkie tego rodzaju bełkotliwe<br />

przepowiednie. Co dokładnie oznacza, okaże się może, dopiero kiedy da się dopasować do słów jakieś fakty,<br />

a może zgoła nigdy.<br />

Niemniej hrabia Małachowski zatrudnił najlepszych językoznawców i bibliotekarzy, aby ustalili, jaki to<br />

może być język. Oczywiście musieli się sugerować tylko prawdopodobnym brzmieniem, gdyż marszałek nie<br />

dysponował przecież oryginalnym zapisem. Ku jego zaskoczeniu odpowiedź przyszła dość szybko, zaledwie<br />

po dwóch tygodniach. Nie dokładna odpowiedź wprawdzie, ale pewna możliwość. Kanonik Janocki, prefekt<br />

Biblioteki Załuskich, przysłał jednego z podwładnych z listem, w którym pokrótce wyłuszczył swój pogląd na<br />

pochodzenie zapisu. Marszałek na tyle był zaintrygowany ustaleniami, żeby odwiedzić bibliotekarza w jego<br />

królestwie. Prefekt zaprosił go nie do swojego gabinetu, ale powiódł do niewielkiego pokoiku na poddaszu<br />

okazałego budynku.<br />

– Tutaj nikt nas nie usłyszy – wyjaśnił. – A gdyby próbował, zdradzi go skrzypienie desek. Cieśla, kiedy<br />

kładł podłogi na tym poziomie, był albo pijany, albo uczynił to po złości, może uznał, że mu za mało<br />

zapłacono, bo deski straszliwie skrzypią.<br />

Rzeczywiście. Małachowski od razu zwrócił uwagę, że każdy krok wywołuje przykre odgłosy.<br />

– Powinienem kazać to poprawić – ciągnął Janocki – ale pomyślałem sobie, że nie znajdę lepszego<br />

miejsca, aby się ukryć przed natrętami. A co najważniejsze, tutaj mam możliwość porozmawiać bez<br />

skrępowania.<br />

– Jak powiada stare przysłowie, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. – Marszałek uśmiechnął się,<br />

a potem od razu przeszedł do rzeczy: – Napisał ksiądz kanonik, że to jakiś język pochodzenia kaukaskiego.<br />

– Tak napisałem. Jednak to nie jest ścisła informacja. – Janocki skłonił lekko głowę. – Początkowo<br />

rzeczywiście zdawało mi się, że może to być jakiś dialekt języka osetyjskiego. Podobna jest w nim forma<br />

zapisu łacińskiego, nawet nieco podobne brzmienie, choć zachodzą znaczne różnice. Jednak to na pewno nie


osetyjski. Bez wątpienia mowa podobna, lecz wyglądała mi na zbyt archaiczną.<br />

– A zatem udało się coś bliżej ustalić? Bo w liście do mnie był ksiądz kanonik nieco enigmatyczny i nad<br />

miarę, jak dla mnie, ostrożny we wnioskach.<br />

– Liczyłem na to, że pan hrabia zechce porozmawiać ze mną osobiście. Nie wszystko można umieszczać<br />

w pismach. Nie w obecnych, parszywych czasach. Jestem głęboko przekonany, że mój list, zanim trafił do<br />

pańskich rąk, został dokładnie przeczytany i przepisany przez któregoś z agentów Jego Ekscelencji<br />

ambasadora von Stackelberga i niezwłocznie mu przekazany. Dlatego pozwoliłem sobie sformułować epistołę<br />

tak, aby była dość interesująca i skłoniła pana do spotkania, a jednocześnie niewiele mówiła nawet bystremu<br />

szpiegowi.<br />

– A nie zaciekawi ambasadora Jej Wysokości Katarzyny?<br />

– Wątpię. – Prefekt zaśmiał się cicho. – Wprawdzie nasz drogi Otto Magnus jest skutecznym dyplomatą<br />

i ma za sobą całą potencję państwa moskiewskiego, ale w istocie to zwykły dureń. Przynajmniej jeśli idzie<br />

o sprawy naukowe. Pan zaś, drogi hrabio, znany jest ze swojego zainteresowania wiedzą, więc wymiana<br />

podobnej korespondencji powinna zakończyć się spotkaniem. W tym, że razem tu teraz siedzimy, nie ma nic<br />

podejrzanego.<br />

– Mądrość przed siłą? – Teraz to marszałek się roześmiał. – Nie powinniśmy jednak lekceważyć pana<br />

ambasadora. On doskonale zna tę zasadę.<br />

– Dlatego zastosowałem tak daleko idące środki ostrożności. Nie wiem, czy to, co zdołałem ustalić,<br />

w czymkolwiek będzie przydatne panu czy komukolwiek, bo wygląda na zwykłe fantasmagorie, ale i tak nie<br />

mam życzenia, by carski sługus czegoś się dowiedział. Nawet jeśli mu się to na nic nie zda.<br />

Prefekt potarł skronie, zacisnął powieki, po czym otworzył oczy, wreszcie znowu je zamknął i pomasował.<br />

Palce mu drżały, oddychał ciężko.<br />

– Coś się stało? – spytał zaniepokojony Małachowski. – Pomóc? Zawołać kogoś?<br />

– Nie, nie trzeba.<br />

Janocki podniósł na marszałka oczy. Dopiero teraz dostojnik zauważył, że źrenice kanonika mają dziwny<br />

wyraz, jakby ich blask przygasł. A przecież ten energiczny człowiek był jeszcze w sile wieku, nie minęło mu<br />

nawet pięćdziesiąt pięć lat. Czyżby trapiła go jakaś choroba? Małachowski, który nie dobiegł jeszcze<br />

czterdziestki, nie wiedział na szczęście, co to przypadłości późniejszego wieku.<br />

– Nie trzeba – powtórzył prefekt. – Powiem panu, hrabio, co mnie dręczy, bo potrafi pan dochować<br />

tajemnicy, a ta mi ciąży nad miarę. – Zamilkł na chwilę, zanim podjął: – Cierpię na pewne przypadłości, jak to<br />

już w moim wieku się zdarza. Ale najgorsza jest ta, że tracę wzrok. Wiem, że niewiele zostało mi czasu na<br />

radość z widoku świata...<br />

Małachowski poczuł, że ściska się w nim serce. Dla człowieka lubiącego się w czytaniu to musiało być<br />

straszne. Ale Janocki już wziął się w garść, wyprostował i znów uśmiechnął.<br />

– A zatem pan ambasador pozostanie w nieświadomości na temat moich ustaleń – powiedział swobodnym<br />

tonem.<br />

– Co ksiądz dokładnie zdołał wywnioskować?<br />

– Jak już powiedziałem, to nie jest ani język osetyjski, ani żadna jego odmiana. Zbyt archaiczny, zdaje się<br />

nieco bardziej chrapliwy. Pierwsze, co mi się pojawiło w głowie, gdym zdał sobie z tego sprawę, a właściwie<br />

uświadomił mnie w tym Grzegorz, jeden z bibliotekarzy, który zwiedził Kaukaz wzdłuż i wszerz, to myśl, iż<br />

możemy mieć do czynienia z językiem martwym niczym starożytna łacina czy greka. Ale jakim? Tutaj<br />

niewiele mógł mi pomóc nawet ten Grzegorz. Twierdził jednak, że mu się mimo wszystko te słowa kojarzą<br />

z Osetią. I wówczas przypomniałem sobie opis tamtego rejonu z notatek pewnego podróżnika. Otóż osetyjska<br />

szlachta lubi wywodzić swoje pochodzenie od Sarmatów, podobnie jak nasza. Trzeba przy tym przyznać, że<br />

mają po temu większe prawo niż poczciwi Słowianie czy Litwini. Ale są tam też tacy, którzy twierdzą, że ich<br />

przodkowie byli ni mniej, ni więcej, tylko Scytami.<br />

Zamilkł, patrząc z uśmiechem na marszałka, jakby ten miał z miejsca pojąć, o co chodzi rozmówcy.<br />

– I u nas takich spotkałem – rzekł Małachowski. – Wielu ze szlachty z dumą by się chciało przyznawać do<br />

scytyjskich przodków.<br />

– Tak. Jeno że język osetyjski wprost wywodzi się ze scytyjskiego.<br />

– Tak, ale przecież ten dokument nie został spisany po osetyjsku.<br />

– Po osetyjsku rzeczywiście nie... – Uśmiech prefekta stał się jeszcze szerszy.


– Chce mi ksiądz kanonik powiedzieć, że to jest właśnie mowa Scytów?<br />

Janocki potarł twarz, ale tym razem wyglądało to na zwyczajny gest znużenia. No tak, był już przecież<br />

wieczór.<br />

– Niezupełnie. Odszukałem pewien dokument, w którym próbowano odtworzyć ten język, ale zdaje się on<br />

brzmieć zupełnie inaczej. Natomiast znalazłem notkę sporządzoną na marginesie tego dokumentu, nie wiem,<br />

kiedy dopisaną, ale za to po łacinie, więc przetłumaczenie nie przysporzyło mi trudności. Stoi tam coś takiego:<br />

I jeden z ludów do Scytów się zaliczających odłączył się, i przybrał miano Wilków, i ponoć w te<br />

właśnie bestie się przemienił, a to za sprawą grzesznych obrzędów, jakim oddał się pewien<br />

scytyjski władca.<br />

Marszałek drgnął i spojrzał bystro na rozmówcę, lecz tamten przymknął oczy, przywołując z pamięci<br />

słowa.<br />

– Rzecz jasna, trudno uwierzyć, żeby ludzie zamieniali się w wilki – ciągnął prefekt. – Myślę, że chodzi<br />

o jakiś rozłam, coś w rodzaju schizmy. Może poszło o ziemie, może o władzę. Tak czy inaczej, na skutek<br />

konfliktu całe plemię albo duża jego część odeszła, aby osiedlić się gdzie indziej. Co panu, hrabio? – spytał<br />

zaniepokojony, kiedy spojrzał na marszałka. – Blady się pan zrobił. Słabo panu?<br />

– To nic – odparł z wysiłkiem Małachowski. – To tylko przelotna duszność. Nadmiar pracy...<br />

Janocki spojrzał na niego tak, jakby się domyślał, że marszałek nie mówi prawdy, ale powstrzymał się od<br />

komentarza.<br />

– Uważa ksiądz, że te tajemnicze słowa mogą być zapisane wedle mowy Scytów?<br />

– Mowy Scytów albo jakiegoś ich dialektu. Tego nie rozstrzygniemy. Ci wojownicy bodaj nie mieli<br />

własnego pisma, w każdym razie nic mi nie wiadomo, aby się nim posługiwali. Ale zapis mógł sporządzić<br />

ktokolwiek – jakiś uczony wędrowiec, nadworny mędrzec, czarownik... Tego się nie dowiemy. Jednak skoro<br />

zanotował te słowa, musiały mieć wówczas swoją wagę.<br />

– A może mają i teraz – mruknął marszałek.<br />

– Tego wykluczyć nie możemy – zgodził się prefekt.<br />

Marszałek odetchnął głęboko na wspomnienie tamtej rozmowy. Znów spojrzał na odpis leżący na<br />

dębowym blacie. Czyżby w szalonych na pozór słowach Michała Lubomirskiego tkwiło jednak ziarno<br />

prawdy? Lecz przecież ten dokument nic pewnego nie wnosił. Za to gdyby teraz marszałek spotkał się<br />

z księciem, miałby do niego z pewnością całkiem sporo pytań.<br />

– Przy okazji przetrząsania tych wszystkich dokumentów trafiłem na coś jeszcze – dodał na koniec<br />

rozmowy Janocki. – Coś intrygującego i jeśli potwierdzą się moje przypuszczenia, szalenie ciekawego dla<br />

takiego badacza jak ja. Kto wie, może być to sprawa poniekąd ważna z punktu widzenia Rzeczpospolitej.<br />

– A cóż to takiego, jeśli wolno spytać? – zainteresował się Małachowski.<br />

– Nie chcę o tym mówić, skoro nie mam jeszcze pewności – odparł prefekt. – Ale gdyby zechciał się pan<br />

hrabia spotkać ze mną za tydzień, może będę wiedział już dostatecznie dużo, by coś wyjawić.<br />

– Oczywiście, że się zjawię – uśmiechnął się marszałek. – Rozbudził ksiądz moją ciekawość i rozgrzał ją<br />

do białości.<br />

Bardziej niż do białości. Przecież nie mógł przez to wszystko spać. Wciąż tłukły mu się po głowie zarówno<br />

słowa Lubomirskiego, jak i wspomnienia rozmowy z bibliotekarzem. Musiał poznać prawdę. Musiał wiedzieć,<br />

czy właśnie ta prawda może wyzwolić Rzeczpospolitą!<br />

Michał Lubomirski tulił płaczące dziecko. Dziewczynka przewróciła się na kamieniach ścieżki wewnętrznego<br />

małego ogrodu, kiedy popędziła za uciekającym kółkiem. Zabawa wąską, lekką obręczą była jej ulubionym<br />

zajęciem. A książę mógł godzinami patrzeć, jak mała ugania się za kołem, popychanym za pomocą drążka.<br />

Wbrew pozorom wymagało to sporo wprawy, a Zoja szybko zaczęła sobie świetnie radzić. W odróżnieniu od<br />

starszego brata była bardzo pogodna, rozszczebiotana i tak ruchliwa, że Marta, stara klucznica, której to<br />

dziecko wyjątkowo przypadło do gustu, nazywała ją Muszką.<br />

– Lata, brzęczy i przeszkadza jeno – mawiała, srogo marszcząc brwi, ale zawsze miała schowany jakiś<br />

smakołyk dla dziewczynki.


Za to chłopiec, którego wołano Mykoła, snuł się całymi dniami ponury i zaszywał w najciemniejszych<br />

kątach kasztelu.<br />

Prawie miesiąc minął, odkąd przybyli z Michałem, i wciąż jeszcze czekali na przyjazd matki oraz parobka.<br />

W księciu wszystko się rwało, kiedy Zoja pytała, kiedy zobaczy mateńkę. Powtarzał, że pewnie już niedługo,<br />

że przecież jadą o wiele wolniej niż konny oddział. Miał nadzieję, że za jakiś czas wspomnienie rodzicielki<br />

zblednie na tyle, żeby dzieci łatwiej przyjęły wiadomość, że gdzieś tam po drodze niewiasta zginęła razem<br />

z parobkiem i książęcymi żołnierzami.<br />

Michał nie podejrzewał, że to będzie aż takie trudne. Gdyby nie przywiązał się do dziewuszki, pewnie<br />

byłoby lżej, ale tak... Twarde serce wojownika miękło na widok ciemnych, bystrych oczek, ciekawych świata,<br />

i miłej, lekko pucołowatej buzi. Z pewnością wyrośnie z tego skrzata hoża niewiasta, której daleko będzie,<br />

rzecz jasna, do zwiewnej i delikatnej urody wysoko urodzonych dam, ale i na widok Zoi zadrży niejedno<br />

męskie serce. Postanowił, że zapewni potomstwu kowala jak najstaranniejsze wychowanie, wykieruje<br />

dzieciaki na ludzi i dopilnuje, aby poradziły sobie w świecie. Był im to winien, skoro zamordował ich matkę.<br />

Sam już nie miał pewności, czy ta zbrodnia była konieczna. Podobnie jak zgładzenie tych dwóch niewinnych,<br />

wiernych jak psy dragonów.<br />

Lecz miał także świadomość, że nie wolno mu ryzykować, że dobro ojczyzny wymagać może<br />

najwyższych ofiar.<br />

Co nie zmieniało tego, że każdej nocy budził się zlany potem, a przed oczami miał przerażoną twarz<br />

parobka i pełne rezygnacji oblicze żony kowala, gdy obojgu przyłożył lufy do piersi. Chłystek próbował<br />

jeszcze walczyć, odezwała się w nim niedojrzała mołojecka krew, lecz kula okazała się szybsza od ręki<br />

z krótkim kozikiem. Prawda, że był sprawny i rozciął po wierzchu rękaw książęcego żupana, ale nie zdołał<br />

nawet rozkroić podszewki, a tym bardziej drasnąć skóry.<br />

Kowalowa osunęła się na kolana, zmuszając księcia do opuszczenia broni. Nie mógł strzelać pod takim<br />

kątem, bo tylko by kobietę ciężko poranił i dołożył jej niepotrzebnych cierpień. A rozłupywać jej czaszki jakoś<br />

nie miał sumienia.<br />

– Nie zróbcie im tylko krzywdy – wyszeptała żona kowala. – Moim dzieciskom...<br />

– Nie zrobię – obiecał. – Przysięgam na... – chciał powiedzieć „na Boga”, ale w obliczu tego, co już zrobił<br />

i co zamierzał zrobić, byłoby to bluźnierstwo. – Przysięgam na głowę moją i honor mojego rodu.<br />

To zabrzmiało z kolei nazbyt pompatycznie, jak na obietnicę dawaną chłopce, ale wolał już tak.<br />

Kazał kobiecie wstać, ale pokręciła tylko głową. Nie zamierzał się z nią szarpać, zmuszać do<br />

czegokolwiek. Przyklęknął więc na jedno kolano i spojrzał prosto w jej puste oczy. Miał wrażenie, że<br />

pogodzona z losem, już znalazła się po tamtej stronie.<br />

– Wybacz – szepnął i pociągnął za spust.<br />

Nie odwrócił wzroku, kiedy upadła, wciąż wpatrywał się w jej oczy. I widział w nich tylko tę budzącą lęk<br />

pustkę.<br />

Dziewczynka uspokoiła się, pochlipywała tylko jeszcze cichutko.<br />

– Może wystarczy na dziś tej zabawy? – spytał książę.<br />

– Już nie boli – pisnęła Zoja. – Pozwólcie, panie, jeszcze trochę.<br />

– Sto razy już ci mówiłem, żebyś mnie panem nie tytułowała – napomniał ją łagodnie.<br />

– Kiedy bo mi się zapomina, Michale – odparła, a potem wysunęła się z jego ramion i pobiegła po<br />

zabawkę.<br />

Tak jak matka mówiła po polsku, chociaż z tym trochę zabawnym, a trochę irytującym akcentem, ale<br />

z każdym dniem nabierała wprawy i ogłady. Prawdziwa perełka i żywe srebro.<br />

Książę zauważył siedzącego w podcieniu Mykołę. Właściwiej byłoby powiedzieć przyczajonego, bo<br />

chłopak najwyraźniej starał się zaszyć w półmroku. Od siostry mógł być starszy o dwa lata, ale z oczu patrzyło<br />

mu tak, jakby gwałtownie się zestarzał. Lubomirski przypuszczał, że wyrostek był bardzo przywiązany do<br />

ojca, więc jego śmierć musiała stanowić dlań o wiele mocniejszy cios niż dla Zoi. Ludzie na kresowych<br />

ziemiach od wczesnego dzieciństwa byli obyci ze śmiercią – jeśli nie wojna zabierała im bliskich, to zawsze<br />

przyplątała się jakaś zaraza, albo nawet zwykły głód. Lecz te dzieci wiele zgonów nie widziały, żyły wszak<br />

poza chutorem, we względnym dostatku. Kowal też na pewno strzegł spokoju rodziny, skoro miał tak ważne<br />

zadanie do wykonania, a przecież wcale nie mógł być pewien, czy jeszcze swojemu synowi nie będzie musiał<br />

przekazać rodowej tajemnicy, od wieków przechodzącej z pokolenia na pokolenie.


– Chodź no tu, Mykoła! – Książę przywołał go też gestem.<br />

Chłopiec wyszedł z ociąganiem z podcienia. Widać było, że nie ma najmniejszej ochoty zbliżać się do<br />

Lubomirskiego, ale też obawia się niewykonania rozkazu. Próbowali go rozkrochmalić i sam książę,<br />

i Horodnia, ale syn kowala przypominał dzikie zwierzątko, zapędzone w kąt i rozglądające się tylko, dokąd by<br />

tu uciec albo gdzie się chociaż schronić. Nie ufał nikomu, nie chciał się zbliżyć.<br />

– Coś tak się zaszył w kącie jak jakiś ciećwierz? – spytał książę, kiedy mały podszedł bliżej. – Pobawiłbyś<br />

się z siostrą.<br />

– E tam – prychnął malec. – Takie babskie igruszki... To dla głupich dziewuch.<br />

Zaraz się jednak ugryzł w język, wiedząc, że pan bardzo upodobał sobie Zoję. Spodziewał się, że za<br />

chwilę na kark spadnie mu ciężka ręka. Jednak książę tylko się zaśmiał.<br />

– Prawie gadasz, chłopcze. Nie dla mężczyzny i wojaka ganianie za kółkiem. Lecz zdaje mi się, że nie<br />

znajdujesz w zamku zajęcia, które by ci się spodobało.<br />

– A bo nawet kuźni porządnej nie macie – burknął chłopiec i znów zamilkł, przestraszony własną<br />

śmiałością.<br />

– Do kuźni byś chciał? – Michał pokiwał głową.<br />

Był zadowolony, że mały w końcu cokolwiek powiedział. Widać nuda już mu dojadła do żywego. Trudno<br />

się dziwić, niewiele na zamku było rzeczy, które mogły go zaciekawić. Gdyby miał pociąg do broni, wówczas<br />

jak najbardziej by się dobrze bawił, bo książę posiadał całkiem pokaźną zbrojownię. Ale Mykoły nie<br />

interesowały żołnierskie ćwiczenia. Nie stał jak inne wyrostki z rozdziawioną gębą, patrząc, jak Mirek<br />

Horodnia uczy chłopaków z okolicy machać szablą.<br />

– Istotnie, na zamku kuźni nie posiadam – podjął Michał – ale pod miastem jest doskonały kowal.<br />

Chciałbyś może do niego chodzić?<br />

Chłopakowi zaświeciły się oczy.<br />

– A chciałbym, panie, pewnie.<br />

Michał poczuł ulgę. Po pierwsze, chłopiec wreszcie będzie się miał czym zająć i przestanie się tylko snuć<br />

po zamku. Szkoda, że wcześniej księciu taki koncept nie wpadł do głowy. A po wtóre, zejdzie Michałowi<br />

z oczu, bo był jak nieustający wyrzut sumienia. Ciekawe, że Zoja nie przywodziła na myśl paskudnych<br />

wspomnień. Ale też była przecież bardziej jak promyk słońca niż ludzkie zjawisko. Chodzą czasami po<br />

świecie takie istoty, sprawiając radość wszystkim dookoła.<br />

– Ile ci to już przeszło lat? Siedem będzie, jak mniemam, czas zacząć się uczyć fachu, tym bardziej że<br />

u świętej pamięci ojca tego i owego liznąłeś.<br />

Natychmiast pożałował, że wspomniał zmarłego, bo twarz Mykoły zmierzchła, a blask w oczach przygasł.<br />

Przypominał teraz swoją matkę w godzinie śmierci, a księcia przebiegł dreszcz. Żeby odwrócić uwagę<br />

chłopca, powiedział szybko:<br />

– Jeszcze dzisiaj piastun Witold zaprowadzi cię do kuźni, poznajomisz się z mistrzem Wojcieszkiem. To<br />

bardziej artysta niźli zwykły kowal. Gdyby został złotnikiem, robiłby najwspanialsze klejnoty. Jeno, jak sam<br />

powiada, bardziej go pociąga żelazo niż błyskotki.<br />

Twarz Mykoły się zaróżowiła. Przykre wspomnienia odleciały, pozostało podniecenie spodziewaną<br />

przygodą.<br />

– Tatkę też mieli ludzie za kogoś więcej niż zwykłego kowala – zawołał. Tym razem wspomnienie o ojcu<br />

nie sprawiło młodemu sercu przykrości.<br />

– Wierzę – pokiwał głową książę. – Musiał być kimś więcej, skoro zdołał spłodzić takiego tęgiego<br />

pachołka i taką śliczną dziewuszkę.<br />

Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale w tej chwili przybiegł kamerjunkier.<br />

– Wybaczcie, że przeszkadzam, panie – rzekł lekko zdyszany.<br />

– Czego chcesz, Gregor? Co się stało?<br />

– Pod bramą czeka jakowaś deputacja kozacka, wasza jasność. Wpuścić?<br />

Michał poderwał się, zapominając natychmiast o wszystkim innym.<br />

– Leć, trutniu, i każ im otworzyć bramę! Horodnia gdzie?<br />

– Zwołał tuzin dragonów na dziedziniec od wypadku. To ja biegnę...<br />

Michał zatrzymał go uniesieniem ręki, spojrzał na dzieci.<br />

– Nie, z nimi zostań, sam wydam rozkazy. – Już miał odejść, kiedy przypomniał sobie coś jeszcze. – Aha,


dopilnuj, żeby po obiedzie piastun zaprowadził Mykołę do mistrza Wojciecha. Tylko nie skrew czegoś i nie<br />

zagap się na jakiego pachołka, jak ostatnio, bo tym razem na śmiechu się nie skończy. Tak cię zamaluję<br />

w pysk, że ruski miesiąc popamiętasz.<br />

Gregor spojrzał na pana spod byka. Że też mu musiał przypomnieć o tym upokorzeniu. Dość się wstydu<br />

przed kucharkami najadł sam z siebie, a książę przez dzień cały jeszcze się natrząsał. No i cała służba musiała<br />

się wówczas dowiedzieć, jak się noga powinęła pokojowcowi, gdy próbował zaciągnąć do spiżarni sługę<br />

kupca bławatnego, Jędrzeja, zapomniawszy całkiem o tym, co mu pan poruczył. Nie to, żeby Jędrzej okazał<br />

się bardzo niechętny. Wręcz przeciwnie, trafił swój na swego. Jeno gdy oddawali się igraszkom, póła się<br />

znienacka oberwała, obsypując chłopców przesianą mąką, która w woreczkach czekała na szafarkę. Hałas<br />

zwabił kucharkę i podkuchenne... Widząc w ciemnościach kłębiące się i jęczące dwie białe postacie, najpierw<br />

przelękły się okrutnie i narobiły wrzasku, a gdy już poznały, kto zacz się wśród mącznej bieli kotłuje, ogarnęła<br />

je wielka wesołość.<br />

Tylko temu, że nawet ponury ostatnimi czasy książę rozweselił się na wieść o zajściu, mógł Gregor<br />

zawdzięczać, że nie skończyło się na surowej karze. Ale wolałby chyba dostać tęgie baty, niż znosić docinki<br />

tak pana, jak i dragonów, a nawet ostatniego sługi, i nie móc się należycie odgryźć.<br />

– Dopilnuję, jaśnie panie – zapewnił.<br />

– Ja myślę – rzucił książę na odchodnym.<br />

Patrzył za kołyszącym się w biodrach kamerjunkrem i kręcił głową. Skąd się tacy biorą? Skąd u silnego<br />

mężczyzny sprzeczne z naturą żądze? Może potomni dojdą kiedyś prawdy, znajdą odpowiedź w nauce. Na<br />

razie pozostaje pogodzić się z tym, nic więcej.<br />

– Mirko! – zawołał na wachmistrza, który ukazał się w drzwiach.<br />

– Tak, jaśnie panie? – Horodnia podszedł do księcia.<br />

– Jest zadanie do wykonania. Weźmiesz dziesięciu ludzi i pojedziesz pod Kamieniec. Tam przejmiesz od<br />

kozackiej eskorty deputację. Powinni się zjawić za cztery, góra sześć dni.<br />

– W samym Kamieńcu będą? – uściślił dragon.<br />

– Nie. Zaczekacie na nich pół dnia na wschód od miasta, w obejściu starego Morysza.<br />

– Tak, panie. – Wachmistrz skłonił się z szacunkiem. – Jak rozumiem, to sprawa tajna?<br />

Książę wzruszył lekko ramionami.<br />

– Tajna jak tajna, ale za dużo gadać nie należy. Dobierz odpowiednich ludzi.<br />

– Wszyscy nasi dragoni są godni zaufania – zauważył Horodnia.<br />

– Wiem. – Michał się uśmiechnął. – Niegodni dawno gryzą piach...<br />

– Sami to wiecie najlepiej, wasza miłość – odparł z powagą wachmistrz. – A teraz pozwólcie, że się<br />

oddalę, musimy się przygotować do drogi.<br />

– Oczywiście. Hasło, jakim ich przywitacie, brzmi: „Daleka stanica”, odpowiedź: „Chwała poległym”. To<br />

tak na wszelki wypadek, bo kiedy ma się Rosję pod bokiem, należy zachować najdalej posuniętą ostrożność.


Rozdział 5<br />

S<br />

tanisław August otworzył drzwi prowadzące na taras. Chłodne powietrze wiosennej nocy ogarnęło go,<br />

owiało rozpalone czoło. Poczuł się odrobinę lepiej. Zastanowił się przelotnie, czy nie powinien zmienić<br />

lepiącej się do ciała, mokrej od potu koszuli. Gotów jeszcze się przeziębić, albo nawet nabawić się zapalenia<br />

płuc. Nie powinien chorować teraz, kiedy miał do wykonania tyle pracy – musiał przecież wymyślić, jak<br />

wyrwać z matni siebie i kraj.<br />

– Dobrze było brać pieniądze od Moskali – mruknął do siebie. – Dobrze było je wydawać. A teraz<br />

nadeszła pora spłacić dług. Tfu!<br />

Splunął w ciemność, sam zaskoczony tym, co właśnie zrobił, i tym, że w ułamku sekundy w ustach<br />

nazbierało mu się tyle gorzkiej śliny. To było gorsze doznanie niż najobrzydliwsze torsje po przepiciu. Duszę<br />

też miał skołataną bardziej niż po tygodniowej orgii.<br />

Wyszedł na balkon, oparł się o kamienną barierkę. Gwiazdy na bezchmurnym niebie odrobinę rozpraszały<br />

mrok. Był zadowolony, że nie ma księżyca. Jego światło byłoby nazbyt intensywne, niepasujące do nastroju<br />

chwili... Nie tylko tej chwili, ale do nastroju ostatnich dni, tygodni, a nawet miesięcy. A może i lat? Odkąd<br />

wyraził zgodę na rozgrabienie ziem przez chciwych sąsiadów, czuł ten wieczny zmierzch w sercu. Właściwie<br />

gościł tam już wcześniej, jednak zawsze rozpraszała go nadzieja, że wszystko się jeszcze ułoży, że kraj,<br />

w którym przyszło Stanisławowi panować, uda się ocalić albo wspólnym wysiłkiem, albo może jakimś cudem.<br />

Wszak Bóg nie powinien opuszczać swoich wiernych poddanych.<br />

Kraj, w którym przyszło mu panować! Zaśmiał się gorzko na głos, nie tylko w duchu. Byle ambasador<br />

rosyjski, pruski czy austriacki więcej znaczył od polskiego króla, posiadał niepomiernie większe wpływy<br />

i środki finansowe. A tam, gdzie są pieniądze, zawsze zlecą się zdrajcy. Ścierwojady gotowe sprzedać


ojczyznę za garść złota.<br />

A czy on sam jakoś się od nich różnił? Ta myśl dopadła Stanisława nagle, zacisnęła na karku lodowate kły<br />

upiora. Poczuł przebiegający wzdłuż pleców dreszcz. Koszula zdawała się teraz zimniejsza od lodu. Czy sam<br />

Stanisław August nie brał złota ze wszystkich stron? Czy sam nie przekupywał bogactwami i stanowiskami<br />

każdego, kto mógł mu zaszkodzić albo zwyczajnie okazać się pożyteczny? W czym był lepszy od tych<br />

ambasadorów i od tych zdrajców?<br />

Wychylił się za barierkę, patrząc na ledwie widoczne krzewy w dole. Zielone rośliny, ożywające wiosną<br />

i gasnące zimą. Czy dla Polski właśnie nadciągała zima? Czy po niej nadejdzie jakaś wiosna? Potrząsnął<br />

głową, wciągnął haust rześkiego powietrza.<br />

Różnił się jednak od tych sprzedawczyków. Martwił się o ten kraj, o jego mieszkańców. Myślał, jak można<br />

by się wyrwać spod chamskiego i bezlitosnego ruskiego knuta, wydobyć z aksamitnych pazurów Austrii,<br />

usunąć z gardła dławiący pruski trep. Tylko co z tego myślenia wynikało? Wpadł w pułapkę, z której<br />

wydobyć się nie umiał, nie widział nawet sposobu. Przeleciało mu przez głowę, że w takich czasach królem<br />

powinien zostać albo wielki wojownik, albo najzupełniej bezwzględny, pozbawiony sumienia morderca<br />

i ciemiężyciel. Nie potrafił być ani jednym, ani drugim. W towarzystwie czarnych sępów, sprawujących<br />

władzę w całej Europie, nie tylko w państwach ościennych, mógł się wydawać ze swoją łagodnością<br />

i naukowym zacięciem białą, bezbronną synogarlicą.<br />

– Orzeł przemienił się w gołębia – mruknął, prostując się i patrząc dla odmiany w niebo. – Zdałby się teraz<br />

geniusz Sobieskiego.<br />

Sobieski... Zbawca nie tylko Polski, ale również chrześcijańskiego świata. Wielki władca, który umiał<br />

nawet klęski przekuwać w zwycięstwa.<br />

– Ale i on przecież nie ustrzegł się błędów, czy nawet zdrad.<br />

Ta myśl pocieszyła nieco króla. Przecież jego wielki poprzednik podczas najazdu szwedzkiego stanął<br />

twardo i zdecydowanie po stronie Karola Gustawa i służył mu wiernie właściwie do samego końca. Wówczas<br />

to Sobieskiego nazywano zdrajcą, oskarżano o branie pieniędzy od wrogów. A jednak wydobył się z tego<br />

błota, przystąpił do frakcji patriotycznej, wybił się, zamienił w męża stanu, a wreszcie włożył koronę na<br />

skronie.<br />

No tak, ale on był wielkim wodzem, słynącym z rozumu i odwagi osobistej. Stawał niebezpieczeństwu<br />

naprzeciw, a nie chował się w ciemnym kącie, czekając, co się stanie, i modląc się tylko o odwrócenie biegu<br />

spraw.<br />

– Trzeba by mu pomnik zbudować – szepnął Stanisław August. – Mnie pewnie nikt monumentu nie<br />

wzniesie. Bom i na taki splendor nie zasłużył.<br />

Myśl o tym, że uczci Jana III, przyniosła niewielką ulgę. Chociaż, o ile zdążył już poznać swoich<br />

poddanych, nawet o to mogą mieć pretensje, podnieść krzyk, że taki wydatek jest głupotą w trudnych czasach.<br />

Albo że nie marny pomnik, lecz świątynię całą od razu należałoby wznieść. Że kto jak kto, ale Stanisław,<br />

zamiast wznosić pomniki, powinien raczej abdykować i oddać władzę w godniejsze ręce. Ci sami, którzy<br />

jeszcze całkiem niedawno przeklinali złe rządy Sasów, byli teraz gotowi kąsać rękę władcy wybranego<br />

spośród nich. Wybranego co prawda przy wydatnej pomocy Katarzyny, lecz przynajmniej Polaka miłującego<br />

ojczyznę.<br />

– Potomność mnie osądzi. Byle uczyniła to sprawiedliwie, biorąc pod uwagę fakty, nie tylko same<br />

pozory...<br />

Uwagę króla zwrócił nagle ruch na dole. Gałązki krzaków zakołysały się, ale tylko przez chwilę, zaraz<br />

znieruchomiały. Jakieś zwierzę? Zapewne. Może zbudzony z nagła ptak, może jeż polujący nocą? Bo przecież<br />

nie człowiek. Kto by się o tej porze włóczył po ogrodzie, może prócz kochanka opuszczającego swoją<br />

wybrankę i umykającego przed oczami świata pod osłoną ciemności? Jednak w tym skrzydle pałacu nie<br />

nocowała żadna godna pożądania niewiasta, więc nie tędy powinna wieść ścieżka zakochanych.<br />

Oderwał wzrok od krzewów. Gdyby takie zdarzenie miało miejsce za dnia, nawet nie zwróciłby na nie<br />

uwagi. Noc wyostrza zmysły i sprowadza niepokój.<br />

Znowu nabrał głęboko powietrza. Chciał się już odwrócić i wracać do sypialni, kiedy na dole znów<br />

usłyszał szelest. Teraz był pewien, że nie mogło go spowodować jakieś małe stworzenie.<br />

– Kto tu jest? – spytał półgłosem, ostrożnie wychylając się i patrząc w dół. – Odpowiadaj, bo zawołam<br />

straże i w kajdanach do lochu pójdziesz! No już!


Pomyślał, że wstyd będzie, jeśli podniesie larum, a gwardziści znajdą co najwyżej jakiegoś kota lub zgoła<br />

nic. Od razu też cofnął się nieco, by z dołu nie dosięgnął go wrogi pocisk. Chociaż gdyby tam się czaił<br />

zamachowiec, miał mnóstwo czasu, żeby wykonać swoją robotę, a w dodatku sam Stanisław dał mu<br />

znakomitą okazję, gdy się wychylił.<br />

– Jeśli zaraz się nie ujawnisz, wołam wartę. Za wdarcie się tutaj czeka cię stryczek, ale przedtem długa<br />

pogawędka z katem.<br />

Na dole zapadła całkowita cisza.<br />

– Jak sobie chcesz.<br />

Otworzył usta, żeby wezwać strażników, ale tuż przedtem krzaki znów zaszeleściły, a z dołu doleciały<br />

słowa, wypowiedziane skrzekliwie i raniące wrażliwe uszy monarchy:<br />

– Przeziębicie się, Wasza Królewska Mość. Wracajcie lepiej już do łoża, na rano przyniosę driakwie, co<br />

zapobiegną gorętwie i kaszlowi.<br />

Stanisław rozpoznał ten głos, mówiący wprawdzie po polsku, lecz z silnym akcentem. Dziwacznym<br />

akcentem, na wpół rosyjskim, a na wpół pobrzmiewającym jakimiś zupełnie egzotycznymi krainami. Drgnął<br />

i zacisnął wargi. Fiodor przywlókł się za nim na rozkaz Katarzyny. Chociaż powiedzieć, że się przywlókł za<br />

królem, byłoby fałszem. Tak naprawdę ten obrzydliwy garbus czekał już w Warszawie, kiedy władca zjechał.<br />

Król zmitrężył bowiem kilka dni w Puławach u Izabeli Czartoryskiej, odnawiając wygasły dawno romans.<br />

Było mu to potrzebne. Napawając się delikatną powabnością księżnej, usiłował zagłuszyć wspomnienia<br />

brutalnego obcowania z carycą. Lecz srodze się zawiódł. Przez te dziesięć lat Izabela przeszła przez tyle<br />

łożnic, miała tak różnych kochanków, w tym ponoć nawet tego bydlaka Repnina, że sama nabrała podłych<br />

nawyków i przypominała raczej nakręcaną lalkę niż dawną, namiętną kobietę o wybujałej wprawdzie, lecz<br />

jednak zdrowej fantazji.<br />

W każdym razie po powrocie Stanisław zastał już w pałacu tego wstrętnego pokurcza, którego nie mógł<br />

oddalić, nie narażając się na gniew Katarzyny. W ogóle nic nie mógł zrobić z tym wrzodem. Zastanawiał się<br />

tylko, w jakim naprawdę celu caryca wydelegowała swojego ulubionego alchemika. Powinien się tego<br />

dowiedzieć od razu, wziąć na spytki garbusa, ale ten wił się jak piskorz, by uniknąć rozmowy, w królu zaś<br />

wszystko protestowało na myśl, że będzie musiał patrzeć na złośliwą gębę, świdrowate oczka i te poczerniałe<br />

pieńki zębów, że będzie musiał znosić potworny smród niemytego bodaj od dwudziestu lat ciała.<br />

– Czego tutaj szukasz, gadzie? – syknął król. – Szpiegujesz mnie?<br />

– Pilnuję jeno, abyś, Wasza Wysokość, na zdrowiu nie ucierpiał.<br />

– Wynoś się! – warknął Stanisław. – Wynoś się, bo już zbrakło mi cierpliwości i każę cię zaszlachtować,<br />

nie bacząc na nic!<br />

– Jej Wysokość imperatorowa... – zaczął niewidoczny wciąż garbus, ale polski władca nie dał mu<br />

dokończyć.<br />

– Straż! – krzyknął. – Straż do mnie!<br />

Gałęzie krzewów zachybotały się gwałtownie, na ścieżkę wypadł alchemik. W panującym mroku<br />

przypominał jakiegoś stwora z opowieści, którymi piastunki straszą niesforne dzieci. Z prawej strony rozległ<br />

się tupot. Garbus przystanął, nasłuchując, a potem pomknął przed siebie zręcznie jak zając.<br />

Za plecami króla do komnaty wpadł porucznik pełniący tej nocy dyżur w przedpokojach. Za nim wbiegli<br />

dwaj strażnicy.<br />

– Co się stało, Wasza Królewska Mość? – zapytał z przestrachem oficer.<br />

Na dole patrol zatrzymał się pod balkonem, czekając na rozkazy. Jeden z żołnierzy przy świetle latarni<br />

oglądał świeże grudy ziemi leżące na ścieżce.<br />

Króla korciło, żeby wydać rozkaz ujęcia garbusa, jednak w porę się powstrzymał. Gdyby zaatakował jej<br />

zaufanego sługę, naraziłby się Katarzynie, a na to pozwolić sobie nie mógł.<br />

– Zdawało mi się, że jakiś człowiek czai się w krzakach – rzekł.<br />

– Zdawało wam się, najjaśniejszy panie, czy się czaił? – spytał porucznik.<br />

– Cóż, był tam w istocie – przyznał Stanisław. – Lecz już umknął.<br />

– Widzę ślady – dobiegło z dołu. – Jakieś koślawe, ale z pewnością ludzkie...<br />

– Trzeba go zatem ścigać! – zawołał porucznik.<br />

Król uspokoił go gestem.<br />

– Nie trzeba. To był jakiś gaszek, który wracając od bogdanki, musiał pobłądzić o tak ciemnej nocce.


– Niemniej pod okna króla pobłądzić... – zaprotestował porucznik.<br />

– Daj spokój, powiadam – przerwał mu władca. – Jak się w człowieku zagotuje krew, ani wie, kędy idzie.<br />

Nie znasz tego? Chcesz łapać kochanka, to łap. Jeno nic z tego nie wyniknie prócz wstydu dla wybranki jego<br />

serca, osobliwie, jeśli jest mężatką...<br />

Porucznik, nieco uspokojony, uśmiechnął się lekko.<br />

– Jak rozkażecie, najjaśniejszy panie. Jeśli jednakowoż...<br />

– Odwołaj ludzi – rozkazał król, a potem powiedział głośno, tak żeby było go dobrze słychać na zewnątrz:<br />

– Jeśli ten ptaszek jeszcze raz się tu zapędzi, sam go z pistoletu ustrzelę, jak mi Bóg miły. Kimkolwiek by był,<br />

ustrzelę.<br />

Miał nadzieję, że garbus przyczaił się gdzieś opodal i dotarła do niego ta zapowiedź. A przede wszystkim<br />

usłyszał szczerość i determinację w głosie Stanisława Augusta.<br />

Gurud z Michejem stali nad niewielkim wzgórkiem ziemi i wpatrywali się w świeżo poruszoną glebę.<br />

– Nie w porę odszedł – mruknął ataman bardziej do siebie niż towarzysza. – Bardzo nie w porę. Potrzebny<br />

nam teraz jego umysł i doświadczenie.<br />

– Wszak przekazał mi swoją część duszy – zauważył Gurud.<br />

– Ale przecież nie tę, w której przechowywał wiedzę! – Michej spojrzał na młodego Wilka. – Dostałeś<br />

jego moc, nic więcej. Życzeniu stało się zadość, jesteś silniejszy, lecz czy mądrzejszy?<br />

Gurud potrząsnął głową.<br />

– Masz słuszność, atamanie. Otrzymałem jego moc, a wiedzę i mądrość zabrał na tamten świat, ale to był<br />

prawdziwy mędrzec.<br />

– Cóż z tego? – Michej wzruszył ramionami. – Tylu basiorów starych i doświadczonych oddało mi dusze,<br />

ale nigdy zbytnio od tego nie mądrzałem. Owszem, odziedziczyłem jakieś obrywki wspomnień, które<br />

przychodzą we śnie, a nieraz i na jawie się wydostaną z otchłani niepamięci. Otrzymałem doświadczenie<br />

wojowników, a przede wszystkim siłę. Jednak mądrości żaden mi nie dał.<br />

Gurud zapatrzył się na mogiłę. Wiedział, że Michej ma świętą rację. Rinad odszedł bardzo nie w porę. On<br />

i ataman nie przyszli tu razem. Zastał Gryszczego stojącego nad mogiłą. Przywódca nie zdziwił się na widok<br />

młodego Melika, choć odwiedzanie grobów nie było zwyczajem Wilków. Grzebali zmarłych z dala od siczy<br />

i szybko zapominali o miejscu pochówku. Po co odwiedzać szczątki, skoro ktoś w siczy nosi część dwuduszy<br />

zmarłego? Ten grób też niedługo się zapadnie, kiedy wilcze ciało spoczywające sążeń pod ziemią ulegnie<br />

rozkładowi. Porośnie je darń, może jakiś krzew lub drzewo skorzysta z martwych soków, aby wlać w siebie<br />

życie, za jakiś czas wszystko się wyrówna i nikt nie odgadnie miejsca spoczynku mędrca.<br />

A jednak obaj tutaj przyszli. Gurud odwiedzał to miejsce właściwie codziennie, a teraz zastanawiał się, czy<br />

i ataman tak nie czynił. Wszak mogli się dotąd rozmijać. Nie ośmielił się jednak zapytać. Od czasu, gdy<br />

odkopali trupa kowala, Michej bezustannie nosił w sobie gniew. Nie ową zrozumiałą i dobrze znaną każdemu<br />

basiorowi gotowość do czynu, do obrony siczy, watahy czy stada, nie to ciągłe napięcie wojownika, ale<br />

gniew. Taki, jaki bywa udziałem ludzi. Gurud wręcz odczuwał woń tego gniewu.<br />

Michej zapatrzył się w mogiłę, potrząsnął głową.<br />

– Co chciałeś właściwie powiedzieć? – spytał.<br />

Gurud przez chwilę zastanawiał się, czego może dotyczyć pytanie.<br />

– Idzie ci o to, atamanie, żem podkreślił, iż mój nauczyciel to był prawdziwy mędrzec?<br />

– Zgadza się. To zabrzmiało, jakbyś w związku z tym otrzymał od niego coś więcej.<br />

Zapanowało milczenie. Michej najwyraźniej czekał na odpowiedź, a młody Wilk zastanawiał się, jak ubrać<br />

w słowa to, co czuł w sobie od momentu, gdy konający Rinad jego wskazał jako tego, który przyjmie<br />

zwierzęcą część dwuduszy wraz z całą watahą należących do starca dusz.<br />

– Nie wiesz, jak to wyrazić? – mruknął Michej, a Guruda po raz kolejny uderzyło to, że ten brutalny<br />

i okrutny basior jest zarazem tak przenikliwy. – Wydaje ci się, że mądrość Rinada była bardzo rozległa i nawet<br />

jego wilcza połowa ją przechowała? Ta surowa i drapieżna?<br />

Gurud pokiwał głową.


– Jest w tym zapewne trochę prawdy – przyznał ataman. – Jednakowoż nie przywiązuj się zbytnio do tej<br />

myśli, żeś odziedziczył mądrość. I mnie się niegdyś zdawało, że wraz z duszami wiekowych<br />

i doświadczonych Wilków wchodzi we mnie coś więcej. Jeśli nawet tak jest, szybko zanika, niczym wiosenny<br />

szron na promieniach słońca.<br />

– Jak szybko? – zaniepokoił się Gurud.<br />

– Tydzień, dwa, czasem miesiąc. Potem zostaje tylko siła i pragnienia dzikich wojowników, które trzeba<br />

opanować, osobliwie w chwilach przemiany.<br />

– A zatem muszę zapamiętać to, co teraz czuję i co do mnie dociera – stwierdził stanowczo młody Melik. –<br />

Jakoś do tego mocniej dotrzeć.<br />

– To wbrew obyczajom – zauważył Michej. – Mamy przyjąć część dwuduszy taką, jaką jest. Używać jej,<br />

ale nie zmieniać, nawet tego nie próbować. To zakarbowano wyraźnie na drugim świętym słupie.<br />

– Tak, wiem to oczywiście – odparł Gurud. – Jednak trudno się powstrzymać przed badaniem istoty<br />

rzeczy, zwłaszcza gdy zaistnieje okazja.<br />

Michej zmrużył oczy, rzucił towarzyszowi szybkie spojrzenie. Zastanawiał go ten młodzik. Nie poznał<br />

dotąd Wilka, który by się aż tak troskał o wiedzę. Nawet nieboszczyk Rinad stosował ją w celach najzupełniej<br />

użytkowych, w sprawach ważnych dla siczy. Gurud zdawał się cenić wiedzę dla niej samej, co jednocześnie<br />

niepokoiło oraz drażniło atamana, jak i wprawiało w zadumę i budziło ciekawość. Ród Melików od<br />

niepamiętnych czasów stał na straży wiedzy przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Może Gurud<br />

rzeczywiście mógł odziedziczyć po przodkach coś więcej? Jakąś sposobność, która pozwalała mu zgłębiać ich<br />

doświadczenia.<br />

Zresztą kiedy w głowie Micheja rozległ się złowróżbny dzwon, cały świat zaczął wyglądać nieco inaczej<br />

niż do tej pory.<br />

– Spróbuj – powiedział ku zaskoczeniu młodego Wilka, który spodziewał się raczej reprymendy. – Coś mi<br />

się zdaje, że Rinad miał rację, gdy utrzymywał, iż siła musi ustąpić przed wiedzą i mądrością.<br />

– Lecz ty, atamanie, masz słuszność, twierdząc, że wiedza i mądrość nie zastąpią siły – dorzucił<br />

natychmiast Gurud.<br />

Michej pomyślał, że w świecie ludzi takie słowa zostałyby uznane za pochlebstwo, chęć zyskania<br />

życzliwości przywódcy. Lecz Gurud nie znał ludzi. Zabił ich wprawdzie kilku podczas wypraw na północny<br />

wschód, ale nie przebywał pośród nich. Nie został skażony ich myśleniem jak sam ataman albo Kirył. Przy<br />

czym Michej nigdy nie zdołał w pełni pojąć ludzkiego sposobu rozumowania. Kirył był w tym bieglejszy.<br />

Zdawało się, że dla niego istnieje coś więcej niż wilcze prawo, którego zresztą przestrzegał z całą surowością.<br />

Podobnie było z Gurudem. Pozostali mieszkańcy siczy mogli tego jeszcze nie dostrzegać, ale dla Micheja<br />

Melik miał w sobie coś bardzo, ale to bardzo ludzkiego. Tę właśnie ciekawość i pragnienie wiedzy. Ataman<br />

pamiętał, jak zbóje od Szkaplerza zorientowali się, kim są dwaj tajemniczy przybysze. Przede wszystkim tamci<br />

ludzie okazali ciekawość, jak to jest być Wilkiem. Kazali sobie opowiadać o zwyczajach przemieńców.<br />

Micheja natomiast nie obchodziły ani ich prawa, ani zwyczaje, ani oni sami. Liczył się tylko własny cel<br />

i własne dążenia. Kirył o wiele lepiej potrafił się z tymi ludźmi porozumieć, chociaż i on chwilami wydawał się<br />

zagubiony w gąszczu człowieczych oczekiwań, zachowań i różnych intryg, nierozerwalnie związanych<br />

z wszelkimi przejawami życia.<br />

– Brakuje mi Rinada – wyznał Michej. – Dopóki żył, dopóty zdawało mi się, że wprawdzie jest potrzebny,<br />

lecz bez niego sicz będzie żyła. Gdy zmarł, czuję się, jakbym stracił prawą rękę. Zaprawdę zbyt prędko<br />

odszedł, zanim zdążył cię przygotować. Nie wiem, czy podołasz wyzwaniu.<br />

– Ja też nie wiem – odparł Gurud. – Ale się postaram.<br />

– Musisz już sobie wybrać małego Wilka na przyszłe przyuczenie – rzekł po chwili milczenia Michej.<br />

– Już? – Gurud spojrzał zdziwiony. – Wedle prawa dopiero gdy sam ukończę sześćdziesiąt pięć lat, a mój<br />

uczeń osiągnie...<br />

– Wedle prawa nie możesz być teraz nawet mędrcem siczy – przerwał mu Michej. – Jesteś wszak zbyt<br />

młody. Lecz nie mamy nikogo innego.<br />

– A Hryńka Melik? Swego czasu jeszcze Koszko go przyuczał, zanim wziął Rinada.<br />

– Przyuczał, ale nie przyuczył. Hryńka to prawy Wilk, jeno rozumu mu nie dostaje. A może nie rozumu,<br />

lecz serca. Wolał zawsze w pole iść, kły w karku ofiary zatopić, niż pobierać nauki.<br />

– Coś jednak wie, może nawet więcej niż ja ninie.


Michej spojrzał prosto w oczy młodzika. Były ciemnoniebieskie, a gdyby się przyjrzeć uważniej,<br />

wyglądały, jakby chaber pomieszać z lazurem i puchem wydartym z kruczych skrzydeł. W tych oczach ujrzał<br />

znajome poblaski drapieżnej dzikości, świadczące o istnieniu zwierzęcej duszy, ale też inne błyski, jakby coś<br />

miało się narodzić, wyjść na światło. To było obce i znane zarazem. Niepokojące, a jednocześnie przynoszące<br />

nadzieję. Ataman nie potrafił określić, co to jest i dlaczego takie, a nie inne przywodzi myśli.<br />

– Może i więcej wie – uciął. – Lecz moją wolą ciebie wyznaczyłem na spadkobiercę Rinada i przy tym<br />

zostaniemy. Nie czas toczyć spory. Zresztą, jeśli nawet Hryńka czegoś się tam nauczył, dawno postarał się<br />

o tym zapomnieć.<br />

Znów zamilkli, patrząc na mogiłę. Po chwili Michej zapytał:<br />

– Odczytywałeś te niby mniej ważne wzory na słupach?<br />

– Odczytywałem – potwierdził Gurud. – Lecz są w nich rzeczy, których jeszcze nie rozumiem. I doprawdy<br />

większość wydaje się tym, czym jest, to znaczy mało znaczącymi komentarzami albo zapisami legend.<br />

Michej pokiwał głową.<br />

– Jutro w południe spotkamy się na majdanie. Opowiesz mi, co jeszcze udało ci się ustalić.<br />

Zastanawiał się, czy opowiedzieć o dziwnych wizjach, które nawiedzały go przez ostatnie noce,<br />

a właściwie spadały nań stale od powrotu z wyprawy. Michej mówił o tym Rinadowi, lecz ten niewiele<br />

potrafił wyjaśnić. Z kolei młody Melik może i miałby jakąś ideę, lecz ataman czuł wewnętrzny opór przed<br />

zwierzaniem się szczeniakowi.<br />

Może jutro? A może nigdy... Przywódca siczy zazwyczaj pozostaje osamotniony. Dlaczego z nim miałoby<br />

być inaczej? Nie zrzuci przecież ciężaru na cudze barki, choć przychodziły już takie myśli, a w ostatnich latach<br />

pojawiały się coraz częściej.<br />

– Stary już jestem – wymamrotał.<br />

– Co mówiłeś, atamanie?<br />

– Nie do ciebie, do siebie gadałem.<br />

Niebawem będzie miał sto osiemdziesiąt lat. Nawet jak na Wilka, to słuszny wiek. Stary Koszko umarł,<br />

gdy skończył dwieście trzydzieści, ale pod koniec życia straszliwie już zgrzybiał. Tylko umysł zachował<br />

prawie tak doskonały jak dawniej. Ech, gdybyż można pozyskać rozumną część jego dwuduszy, a zwierzęca<br />

niechby sobie poszła... Michej zapytałby jej teraz, co robić, i może uzyskałby odpowiedź. Koszko teraz gdzieś<br />

tam przebywał w dwuduszy Guruda, wraz z kilkudziesięcioma innymi duszami Wilków, lecz przydatny był<br />

tak samo jak każdy z nich.<br />

Siła. Tak, siła płynęła od tych dusz wielka. Lecz teraz bardziej przydałaby się wiedza...<br />

– Jutro – powtórzył głośno. – Jutro się zobaczymy.<br />

A zaraz dodał:<br />

– Ale jednak nie pod świętymi słupami. Przyjdź do mojego domostwa. Tam się rozmówimy, z dala od<br />

spojrzeń naszych pobratymców. Wilki są ostatnio niespokojne, nie chcę wprowadzać większego zamętu,<br />

oglądając po raz kolejny kolumny, czego dotąd przecież nie robiłem zbyt często.<br />

Josip, zadyszany, odłożył szablę na zabezpieczoną zbitymi deskami studnię. Pot spływał mu po plecach,<br />

a strudzone mięśnie ciągnęły. Jeszcze nie bolały, ale czuł już w nich nadmiar ruchu.<br />

– Znakomity z was szermierz – powiedział z podziwem książę, który położył właśnie swoją szablę obok<br />

kozackiej. – Nie spodziewałem się, żeby człek w waszych latach...<br />

Zamilkł nagle, przygryzłszy się w język. Z różnymi ludźmi miał już do czynienia, spotkał i takich, którym<br />

wspominanie o wieku sprawiało przykrość, a nawet wywoływało złość. Ale Kozak tylko się zaśmiał.<br />

– Nie krępujcie się, panie. Nie wy jeden jesteście zadziwieni, że taki starzec może mieć jeszcze tak wielką<br />

krzepę. Nieskromnie powiem, iż niejednego młodzika mógłbym przeskoczyć i niejednego zdarza mi się<br />

przeskakiwać. Tak w bitce, jak przy kielichu i dziewkach. Każdego dnia na postojach mierzyłem się<br />

z mołojcami z naszej eskorty.<br />

Lubomirski pokręcił głową z uśmiechem.<br />

– Tylko pozazdrościć wam krzepy. Tylko pozazdrościć...


Że ze starego Kirnasza jeszcze jurny mężczyzna, mogły się bez trudu przekonać służące. Już na drugi<br />

dzień po przyjeździe deputacji z siczy kozackiej dwie dziewoje wodziły za starym maślanymi oczami. Na<br />

wyprzódki starały mu się usłużyć przy posiłkach, przepychając się tak bardzo, że wreszcie klucznica musiała je<br />

wziąć na stronę i natrzeć młódkom uszu.<br />

Co gorsza, po paru dniach już trzy dziewuchy wzdychały na widok Josipa. Księcia niewiele to wprawdzie<br />

obchodziło i wcale nie dostrzegał zachowania służby, ale kiedy wszystkie zapatrzone w Kozaka dziewczęta<br />

wzięły się wreszcie na dziedzińcu za łby, musiał osobiście przeprowadzić interwencję. Czuł się w tym<br />

momencie nie jak wielki arystokrata, ale zwykły ekonom na folwarku, któremu przyszło dyscyplinować<br />

krnąbrnych chłopów. Zżymał się i starał wykręcić od obowiązku, lecz stary Witold naciskał.<br />

– Panie mój, nikto z dzierlatkami rady sobie dać nie umie! Jakby w nie diabeł wstąpił! Nawet mnie już nie<br />

słuchają ani Marty. Kazałem każdą zawrzeć w osobnej izbie, bo jak tylko wlezą sobie w oczy, zaczynają się<br />

dzikie harce. Może bym je oćwiczył, jeno szkoda mi dzierlatek, bo z głupoty to czynią, nie po złości.<br />

A wyharata się której za mocno grzbiet, to żaden uczciwy chłop jej potem nie zechce.<br />

Stanęły więc trzy oblubienice starego Kozaka przed obliczem księcia. Były onieśmielone i przerażone,<br />

więc przynajmniej zachowywały się spokojnie.<br />

– No i coście wydumały, głupie sroki? – zaczął pan niezbyt zręcznie, ale też nie miał absolutnie wprawy<br />

w godzeniu zwaśnionych niewiast. – Jak wy wyglądacie? Ta włosy całkiem ma potargane, ta suknię<br />

wygniecioną i podartą, tej sznurowanie stanu całkiem się popsuło... Nie wstyd wam?<br />

Łypały na niego spod oka, nie śmiąc się odezwać. Pan w ogóle po raz pierwszy raczył do nich przemówić,<br />

odkąd zostały przyjęte na zamek. Do tej pory polecenia wydawała im klucznica Marta, czasem Witold,<br />

a z rzadka kamerjunkier. Z tym pokojowcem księcia dziewuchy miały o tyle zgryz, że z gęby ładny był<br />

i z postaci, a przecież na widok piersi nazbyt wychylonych ze stanika krzywił się z niesmakiem.<br />

– Pytam, czy wam nie wstyd! – powtórzył głośniej Lubomirski, nieco zdetonowany milczeniem służek.<br />

– Może i wstyd, panie – wymamrotała ta z potarganymi włosami. Książę zorientował się, że nawet nie<br />

zapytał piastuna ani klucznicy o ich imiona. – Może i wstyd, ale niechaj mi Małgocha z Kachną nie włażą<br />

w drogę! Pierwszą mnie ów Josip wyróżnił, ja mam do niego prawo.<br />

– Ino że ze mną mu lepiej było – zaperzyła się natychmiast ta z rozchełstanym stanem. Zdawało się jej nie<br />

wadzić, że świat ma doskonały wgląd w jej wdzięki.<br />

– A skąd wiesz, że lepiej, pokrako? – odpyskowała natychmiast potargana. – Mówił ci?<br />

– Zaś tam mówił. On nic nie gada, jak to prawdziwy chłop. Robi swoje i tyla. A robi jak nikt inny...<br />

Przy ostatnich słowach oczy dziewczyny nabrały rozmarzonego wyrazu.<br />

– A robi dobrze, bo robi – zgodziła się potargana. – A ty zasię musisz włazić mi w paradę. Tak jak i ta<br />

durna Kachna.<br />

No, przynajmniej książę dowiedział się, że Katarzyna to ta w poszarpanej sukni, a obdarzona ślicznym<br />

biustem młódka nosi imię Małgorzata. Zagadką jeszcze było, jak wołają tę roszczącą sobie prawo do<br />

pierwszeństwa. Ale i tego zaraz się dowiedział.<br />

– Ty, Rozalka, siedź cicho! – zawarczała Małgocha. – Że pierwszą cię ułapił, nic to jeszcze nie znaczy. Ta<br />

jest górą, do której przyjdzie drugi raz. A mnie to obiecał.<br />

– I mnie też, głupia – odparowała natychmiast Rozalia.<br />

– A mnie to nie? – Kachna odezwała się po raz pierwszy, a książę z zaskoczeniem skonstatował, że<br />

dziewczyna ma piękny, głęboki głos. Taki bardziej pasowałby do arystokratki niż wieśniaczki czy lada<br />

mieszczki. Tyle że słów, które popłynęły z ust dziewczyny, absolutnie nie można było określić mianem<br />

arystokratycznych. – Wyłonaczył mnie tak, żem ledwie zipała. Toż nawet syn szewca tak mnie nie<br />

zmordował, a krzepy ma za czterech.<br />

– Siedź ty lepiej cicho, latawico! – uniosła się Małgocha. – Skoroś taka wymordowana, to do szewcowego<br />

synaczka se leć. Ja tam bym mogła z owym Kozakiem i każdej nocy się sprząc.<br />

Książę nagle poczuł, że się rumieni. Wiele w życiu widział, zwiedził niejedną alkowę, poznał niejedną<br />

prawdziwie namiętną piękność, ale nie był świadkiem czegoś podobnego. Te panny bez najmniejszego<br />

skrępowania opowiadały o swoich przygodach! Całkiem bez wstydu, na dobitkę rozsierdzone zdawały się<br />

zapominać, że stoją przed obliczem samego pana Lubomirskiego.<br />

– Dość! – uciął rozpalającą się dysputę.<br />

Dziewczęta nagle struchlały, znów wbiły wzrok w podłogę. Gdyby nie to, co przed chwilą usłyszał, książę


mógłby przysiąc, że oto patrzy na trzy okazy straszliwie skrzywdzonej niewinności.<br />

– Drogie moje – powiedział po chwili namysłu – czy wam naprawdę nie jest wstyd?<br />

– Niech one się wstydzają! – zaczęła Rozalia, bez wątpienia nie tylko pierwsza w objęciach jurnego<br />

Kozaka, ale i najśmielsza. – Toż one...<br />

Lecz książę tylko zmarszczył brew i służąca umilkła. Cóż, pan to jednak pan, wszechwładny książę. Ech,<br />

gdybyż tylko on zechciał wezwać ją do alkowy... Zapomniałaby natychmiast o mocarnych ramionach<br />

i twardym korzeniu Kirnasza. Lecz książę nie zwykł zabawiać się ze służbą, jak to czynili inni wysoko<br />

urodzeni. Widać nie smakowały mu zwykłe niewiasty, musiał szukać jakiejś na wysokościach i piedestale.<br />

– Wszystkie trzy powinnyście się wstydzić! – rzekł surowo Michał. – Wszystkie! I dobrze wiecie, że nie<br />

przystoi dziewczynie ciekać tak wściekle za chłopem, w dodatku grubo starszym! Wiecie, że powinienem<br />

natychmiast wydalić was ze służby?<br />

W tej chwili rozpętało się istne pandemonium. Wszystkie trzy dziewuchy padły na kolana i rzuciły się<br />

całować ręce księcia bądź podejmować go pod kolana. O mały włos, a byłby runął jak długi, co niewątpliwie<br />

bardzo zaszkodziłoby jego powadze.<br />

– Precz mi, ale już! – krzyknął. – Bo zawołam pachołków i każę was wykinąć za bramę tak, jak stoicie!<br />

Służące natychmiast zamarły, tylko Kachna, bodaj najgłupsza z nich, próbowała jeszcze całować dłoń<br />

pana. On jednak cofnął się, władczym gestem kazał jej zostać na miejscu.<br />

– Wstańcie z kolan i dwa kroki do tyłu – rozkazał. – Powiedziałem, że powinienem was wydalić, a nie że<br />

to uczynię. Zostaniecie na służbie, ale wymyślę wam jakąś dotkliwą karę.<br />

Dziewczyny znów uczyniły ruch, jakby chciały się rzucić do księcia, tym razem dziękować za łaskę, ale on<br />

ostrzegawczo wyciągnął przed siebie dłoń.<br />

– Ani się ważcie! – syknął. – Wdzięczność okażecie mi najlepiej, jeśli więcej nie będę musiał was<br />

rozsądzać.<br />

Służące ustawiły się w rządku, jak przedtem. Tylko że teraz Rozalia poprawiła chociaż z grubsza fryzurę,<br />

Katarzyna wygładziła jak mogła spódnicę, a Małgorzata w niepojęty dla męskiego oka sposób zdołała<br />

dociągnąć sznurowania krótkiego gorsetu. Wyglądały prawie normalnie. I stały tak, wlepiając oczy w pana.<br />

Michał zmarszczył brwi.<br />

– No już, możecie odejść.<br />

Ale służące stały bez ruchu, wpatrzone w jego twarz, jakby na coś czekały.<br />

– Czego chcecie? – spytał opryskliwie.<br />

– Rzekliście, panie nasz, że wyznaczycie nam karę... – odezwała się znowu najśmielsza Rozalia.<br />

Książę zaklął w duchu. Jakoś nie potrafił wymyślić czegoś sensownego.<br />

– No cóż... – zaczął, zastanawiając się, czy nie przerzucić sprawy na klucznicę i piastuna, ale nagle go<br />

olśniło. – Pójdziecie jeszcze dzisiaj do proboszcza – rzekł. – Wyspowiadacie się ze wszystkiego i powiecie, że<br />

pan książę prosi, aby wyznaczył wam pokutę zarówno w imieniu Boga, jak i waszego ziemskiego pana.<br />

– Do proboszcza? – jęknęła Katarzyna, zanim zdążyła ugryźć się w język.<br />

– A tak – potwierdził z zadowoleniem Michał. – Do samego proboszcza. Zaraz poślę tam jakiegoś<br />

chłopaka, by was nie odesłał na inny dzień. Już on wam da bobu, awanturnice!<br />

Widział doskonale, jak zmierzchły lica dziewcząt. Wolałyby już chyba chłostę. Bo w wymyślaniu różnych<br />

rodzajów pokuty miejscowy proboszcz nie miał sobie równych.<br />

Książę otrząsnął się ze wspomnień wczorajszego poranka. Josip coś do niego mówił.<br />

– Wybacz, możesz powtórzyć? – poprosił. – Zamyśliłem się. Coś sobie przypomniałem.<br />

– Chyba coś miłego – uśmiechnął się Kozak – bo mieliście twarz jasną, jak rzadko wam się zdarza.<br />

– Miłego? – parsknął książę. – Jak dla kogo. Myślałem o tych dziewkach, które się o ciebie pobiły.<br />

Dopiero potem, już po spowiedzi, ponoć ustaliły kolejność, kiedy cię będą odwiedzać. Czegoś ty im zadał?<br />

Kirnasz wzruszył lekko ramionami.<br />

– Durne dziewuchy. Ja tam bym je obrócił wszystkie jednej nocy, a najchętniej wziął do łoża trzy naraz.<br />

Książę pokręcił głową z niedowierzaniem.<br />

– Dałbyś to radę trzem takim diablicom?<br />

– Różnie w życiu bywało – mruknął Kirnasz. – Ale nie gniewajcie się, panie, nie chciałbym o takich<br />

rzeczach mówić. Nie lubię zwyczajnie.<br />

– I słusznie, pochwalam to. – Michał położył rękę na ramieniu żylastego Kozaka. Kiedy do niego mówił,


musiał patrzeć w górę, a rzadko mu się to zdarzało, bo sam był wszak słusznego wzrostu. – Podbojami<br />

miłosnymi chwalą się nieopierzone młodziki i tacy, co w istocie rzeczy nic nie mogą zdziałać w zapasach<br />

Erosa poza samym gadaniem.<br />

Josip zaśmiał się, ale zaraz spoważniał.<br />

– Mówiłem przedtem, panie, że i z was szermierz jest na schwał. Niewielu znam takich, którzy by wam<br />

dotrzymali pola.<br />

– Mówiłeś coś jeszcze. – Pokręcił głową Michał. – O coś pytałeś.<br />

– Chciałem wiedzieć, ile nam jeszcze przyjdzie czekać. Nie zrozumcie mnie źle, książę, gościna u was jest<br />

przednia, moje stare kości wypoczywają tu wspaniale, ale tam sicz została. Sicz, na którą caryca szykuje się,<br />

by ją roznieść, jeszcze zanim dokończy pożerać Rzeczpospolitą. Z chęcią zostałbym tutaj, ale serce jest tam...<br />

– Rozumiem. – Książę oparł się o studnię, ujął szablę w dłoń, zaczął pod światło oglądać wypolerowaną<br />

klingę i szczerby po walce. – Tak czy inaczej, musicie zaczekać do pełni księżyca. Już niedługo, niestety.<br />

Mówię niestety, bo cieszy mnie wasz przyjazd. Rozprasza nudę i odgania smutne myśli. Zresztą dziś lub jutro<br />

powinien przyjechać jeszcze ktoś. Wysłannik z samej Warszawy.<br />

– Od króla? – szepnął Kozak z nadzieją.<br />

– Niezupełnie. Ale to ktoś bardzo ważny.<br />

Kirnasz, podobnie jak książę, wziął szablę. Ta miała ostrze ciemne, szmelcowane, wyglądała jak uboga<br />

krewna książęcej, ale była co najmniej równie doskonała.<br />

– Coś wam jest, panie – rzekł znienacka Kozak. Stanął przed magnatem, spojrzał mu prosto w oczy. – Coś<br />

was dręczy bezustannie.<br />

– Troskam się o los mego kraju. – Lubomirski wzruszył lekko ramionami. – Tak jak ty o waszą sicz.<br />

I poprosiłem was o przybycie, bo...<br />

– Wiem, dlaczego tu jesteśmy – przerwał mu dość obcesowo Kozak. – A przynajmniej wydaje mi się, że<br />

wiem. Mnie idzie o coś innego. Macie oczy człowieka, który ma na sumieniu straszliwą zbrodnię... Widzę<br />

w nich krzywdę i niewinną krew.<br />

Michał zamilkł, zaskoczony i nieco przerażony. Kozak wyglądał teraz nie jak zwykły żołnierz siczowy, ale<br />

niczym wieszczący Wernyhora. Miał skupione spojrzenie, przygasły żywe iskierki w jego źrenicach. Zdawało<br />

się, że widzi więcej niż tylko samą materię świata. Jakby zaglądał prosto w duszę.<br />

– Wiecie, najgorzej, jeśli strasznego czynu dopuści się dobry człowiek. Bo to zabija go w sposób bardziej<br />

okrutny niż męki zadawane przez niejednego oprawcę. Jeśli zaś zbrodni dopuści się człek o podłym sercu,<br />

niewiele od tego zmarnieje, a uczciwie rzekłszy, wcale. Powiem więcej, im gorszy grzech popełni, tym<br />

bardziej urośnie we własnych oczach. Wy jesteście inni. Dlatego tak się męczycie sami ze sobą.<br />

Lubomirski przełknął ślinę, a potem spytał przez ściśnięte gardło:<br />

– Co ty wiesz, Kozacze? I skąd?!<br />

Kirnasz potrząsnął głową.<br />

– Nic nie wiem, panie. Mówię, co widzę. Co w was dostrzegam. Nie wiedza o waszych czynach jest<br />

w mojej głowie, ale dziesiątki lat patrzenia na ludzi. Widziałem już takich jak wy. Widziałem, jak męczą się,<br />

jak ich sumienie toczy jadowity czerw. Większość nie pożyła zbyt długo. Ten targnął się na siebie, ów poszedł<br />

na wyprawę i uczynił wszystko, by zginąć, inny popełnił kolejną zbrodnię i pozwolił się schwytać...<br />

– A ja nie mogę uczynić żadnej z tych rzeczy – wymruczał pod nosem książę. – Muszę żyć.<br />

– Takich też spotkałem. Nie zależało im na sobie, ale na czymś więcej. Albo kimś. I właśnie oni cierpią<br />

najbardziej. Bo czasem sama myśl o odebraniu sobie życia pozwala uspokoić rozpalony umysł.<br />

Michał odetchnął głęboko. Gdyby mógł się komuś zwierzyć z tego, co zaległo mu na duszy... Byłoby lżej?<br />

Nie wiedział. Jednak tak czy inaczej, teraz nie był na to czas ani miejsce. Tym bardziej że ze skrzydła,<br />

w którym umieszczono gości, wyłonił się Miron Ilczuk. Widać było już z daleka, że wczoraj znacznie przebrał<br />

miarę. Blady był i oddychał ciężko, wydymając policzki. Podszedł do koryta z wodą i zanurzył całą głowę.<br />

Trwał tak na tyle długo, żeby książę zaczął się niepokoić. Lecz kiedy już otworzył usta, żeby podzielić się<br />

obawą z Kirnaszem, Miron wyprostował się, parskając. Pomachał ręką do księcia i Josipa.<br />

– Gdybyście, panie, chcieli się wygadać – rzekł cicho stary Kozak – służę w każdej chwili.<br />

– Nie wiesz nawet, co mógłbyś usłyszeć – powiedział z goryczą książę.<br />

– Niewiele może mnie zdziwić – padła odpowiedź. – A jeśli nawet, przynajmniej niech na koniec życia coś<br />

mnie jeszcze zaskoczy.


Książę miał już stanowczo odmówić i podziękować za ofertę, ale nie mógł się na to zdobyć.<br />

– Kto wie. – Westchnął. – Może...<br />

– Co tam, Mironie? – huknął dźwięcznym basem Kirnasz. – Ale też zalałeś pałkę książęcym miodem!<br />

– Nawet mi nie gadaj. – Ilczuk podszedł i wykrzywił się paskudnie. – Miód iście przedni, jeno w nogi<br />

i głowę idzie, a następnego ranka... Uff, szkoda gadać!<br />

– Umiar trza znać! – znów huknął stary Kozak.<br />

– A bądźże cicho! – parsknął Miron. – Łeb mi zaraz rozsadzi od twoich wrzasków.<br />

Lubomirski pozazdrościł tym ludziom. Może nie mieli łatwego życia, może obawiali się każdego dnia<br />

najazdu czy to Tatarów, czy wojsk Moskali, ale wiedzieli, czego chcą, do czego dążą, a przede wszystkim nic<br />

im nie przeszkadzało w nocy spać.<br />

Fiodor siedział w komnacie przydzielonej mu przez szambelana dworu. Wielkie okna zostały zaciągnięte<br />

ciężkimi kotarami i mimo białego dnia panował tu mrok. Komnata, jak na wymagania alchemika, była aż<br />

nazbyt przestronna. W lochu carycy Katarzyny miał do dyspozycji ledwie część tej powierzchni, nie<br />

wspomniawszy, że sklepienie zamykało się o dwa łokcie nad jego głową, a nie jak tutaj – o parę sążni.<br />

Z pogardą pomyślał, jak polski król musi się obawiać jego pani, skoro najpodlejszemu ze sług przeznaczył na<br />

pomieszkanie tak wspaniały gabinet.<br />

Na wspomnienie władczyni Wszechrusi garbatego karła przeszedł najpierw dreszcz strachu, a potem<br />

rozkoszy. Imperatorowa była jego jedyną, poza alchemią, namiętnością i miłością życia. Siedząc w ciemnym<br />

lochu, marzył, by go wezwała czy to do uczestniczenia w igraszkach miłosnych, czy choćby tylko do<br />

patrzenia. Niewiele mógł jej, rzecz jasna, zaoferować, gdyż poszkodowany był nie tylko na wyglądzie,<br />

Stwórca odmówił mu też zdolności do prokreacji, ale co do joty wypełniał każdą zachciankę Katarzyny, braki<br />

fizyczne nadrabiając gorliwością. Uwielbiał słuchać jej jęków i ordynarnych przekleństw, jakie wyrzucała<br />

z siebie w chwilach spełnienia.<br />

Lecz teraz nie była pora myśleć o jej wdziękach.<br />

Teraz musiał przygotować się do wypełnienia ważnego zadania. Na stole leżał raport ambasadora,<br />

przewertowany już tyle razy, że wystrzępiły się brzegi kartek. Dwie pogawędki marszałka Małachowskiego<br />

z kanonikiem Janockim. Ci głupcy naprawdę sądzili, że prowadząc rozmowy w tym skrzypiącym pokoju,<br />

zdołają zabezpieczyć się przed wszechobecnym okiem i uchem rosyjskich szpiegów!<br />

Kan. Janocki wielokrotnie użył nazwy Wilki, gdy opisywał jakiś lud żyjący ponoć na<br />

niezamieszkałych obszarach należących obecnie do Rosji, być może w bardzo oddalonych<br />

rejonach Ukrainy. Lud ów pochodzić ma rzekomo od krwawych Scytów, lecz nic bliżej o tym nie<br />

wiadomo. Z informacji odnalezionych przez kan. Janockiego wynika, jakoby niedawno pojawiło<br />

się narzędzie zdolne zapanować nad duszami owych Wilków. Narzędzie owo określił mianem<br />

Księżycowego <strong>Sztylet</strong>u.<br />

Ponoć Wilki są jakowąś rasą przemieńców, podobnych lykantropom, lecz zachowujących się<br />

inaczej niż mityczne dzikie bestie. Zmieniają się nie jeno w samą pełnię, lecz również w okresie<br />

zwanym przez nich Okołopełnią, obejmującym czas około dwóch niedziel w przód i w tył przed<br />

osiągnięciem przez księżyc całkowitego rozmiaru, co w przypadku znanych nauce lykantropów<br />

wydaje się nieosiągalne.<br />

Księżycowy <strong>Sztylet</strong> ma to być jakoweś artefaktum, powołane do istnienia przed wieloma setkami<br />

lat, kompletnie zaś wykonane ledwie kilka lub kilkanaście tygodni przed rozmową marsz. z kan.<br />

Metoda wykonania Księżycowego <strong>Sztylet</strong>u pozostaje dla obu rozmówców tajemnicą, której zresztą<br />

nie śpieszą zgłębiać.<br />

Marszałek nie dawał wiary w opowieści o przemieńcach, choć kan. Janocki przedstawiał mu<br />

dowody zawarte w zgromadzonych w Bibliotece Załuskich pismach. Obie rozmowy zakończyły się<br />

bez sformułowanych wyraźnie wniosków. Niemniej podkreślić należy, iż dnia następnego po<br />

drugim spotkaniu marsz. Małachowski zawezwał swego rękodajnego do poufnych poruczeń,


kapitana gwardii Jensa Petersena, i długo z nim nad czymś deliberował. Trzy dni po rozmowie<br />

z pałacu Małachowskich wyjechał powóz w zbrojnej eskorcie i udał się ku traktowi na Lublin.<br />

Wysłano za powozem postrzegaczy, jednakowoż żaden do tej pory nie powrócił, co wskazywać<br />

może, iż wszyscy zostali zauważeni i zlikwidowani przez konwojentów. Kto był w powozie, nie<br />

wiadomo z całą pewnością, przypuszczalnie podróżował nim również sam kapitan Petersen, nie<br />

dowodził bowiem osobiście eskortą, co należy do jego obowiązków, gdy w podróż wyrusza marsz.<br />

Małachowski.<br />

Podpisano<br />

radca stanu w służbie Jej Cesarskiej Wysokości<br />

Dmitrij hr. Torgunow<br />

Może dla podwładnego ambasadora von Stackelberga ten raport nie był niczym szczególnym. Polacy<br />

wciąż prowadzili jakieś rozmowy i spiskowali. Należało zatem trzymać rękę na pulsie, nawet w sprawach tak<br />

nieistotnych, jak bajania jakiegoś książkowego mola o dziwnych istotach, które zapewne w ogóle nie istnieją.<br />

Kancelaria cesarska wymagała przesyłania każdego, najdrobniejszego nawet dokumentu. To, co miał przed<br />

sobą Fiodor, też było tylko odpisem, oryginał pojechał wraz z pocztą dyplomatyczną. W stolicy włożą to do<br />

jakiegoś zakamarka archiwum i natychmiast o dokumencie zapomną. Lecz dla alchemika to krótkie pismo było<br />

niesłychanie ważne. Podobnie jak inne raporty o rozmowach i podróżach marszałka. W odróżnieniu od radcy<br />

stanu Torgunowa Fiodor podejrzewał, że w tajemniczej karecie siedział nie kto inny, jak sam pan hrabia<br />

Małachowski. Wcale się nie dziwił. Skoro Księżycowy <strong>Sztylet</strong> pojawił się i zaczął emanować mocą, sprawa<br />

stawała się bardzo poważna.<br />

Nikt nie wiedział, ile wilczych siczy przetrwało. Tym bardziej nikt nie znał ich umiejscowienia. Jedno za to<br />

wiedziano – każdy Wilkozak był wart co najmniej pięciu znakomicie wyszkolonych żołnierzy, a niektórzy<br />

nawet i dziesięciu lub dwudziestu. Wilcza sotnia stanowiła ogromną siłę, w polu dorównywała wręcz pułkowi<br />

regularnego wojska. Tak w każdym razie wynikało z raportów wojennych dowódców Piotra Wielkiego, który<br />

postanowił raz na zawsze rozprawić się z przemieńcami. Nie wiedział, czy stanowią zagrożenie, czy byliby<br />

skłonni wchodzić w sojusze z ludźmi, ale taka niepewność bodaj jeszcze bardziej go drażniła. Lepiej pozbyć<br />

się domniemanego wroga niż żałować, że zgładziło się niewinnych. Lepiej powiesić stu czystych jak łza ludzi<br />

niż wypuścić jednego nieprawomyślnego. Tak cała Ruś myślała od niepamiętnych czasów i dlatego stała się<br />

potęgą, wyrosła nad głowy sąsiadom, którzy próbowali tworzyć prawo na wzór rzymski lub – nie daj Boże –<br />

Chrystusowy.<br />

W pomieszczeniu panował straszliwy zaduch. Nie było wietrzone od wielu dni, a Fiodor, wierny nakazom<br />

własnej reguły, miał zwyczaj obmywać ciało tylko w czasie świąt Wielkiej Nocy, a i to jeno wchodząc na dwa<br />

pacierze do zimnej wody. Sam też wynosił wiadro ze swoimi nieczystościami tylko nocą - opróżniał je wprost<br />

do rzeki, aby nikt nie wykorzystał wydzielin do rzucenia nań zaklęcia. Do tego wszystkiego rozpalił<br />

w kominku i ustawił na dębowym blacie wspaniałego stołu rzędy retort oraz flasz z cuchnącą potwornie<br />

zawartością.<br />

Drugi stół, który kazał przynieść, został oddzielony od reszty komnaty purpurową kotarą. Fiodor spoglądał<br />

w tamtą stronę od czasu do czasu, oblizując przy tym wąskie, spierzchnięte i pokryte płatkami zaschniętej śliny<br />

wargi.<br />

– Niebawem się dowiemy, gdzie jesteś – zamruczał pod nosem. – Zaprawdę już niedługo. A wtedy<br />

strzeżcie się moi wrogowie. Strzeżcie się wrogowie Jej Wysokości... Dzień sądu nadchodzi...<br />

Po raz kolejny sprawdził ustawienie przyrządów. Nie mógł sobie pozwolić na najmniejszą pomyłkę, jeśli<br />

miał dokładnie określić położenie poszukiwanego przedmiotu. Wiedział, że ma tylko tę jedną próbę. Gdy<br />

Księżycowy <strong>Sztylet</strong> zostanie już raz użyty, gdy zacznie w pełni działać, może stać się niewidzialny dla<br />

sposobów alchemicznych. Lecz na razie drzemiąca w nim, nagromadzona przez wieki moc w chwili<br />

wypuszczenia jej na swobodę sprawi, że miejsce, w którym to się stanie, rozbłyśnie jak gwiazda.<br />

– Ot, sprytni Polaczkowie – mruczał do siebie Fiodor. – Jak to sobie umyślili, by utrudnić zadanie naszej<br />

mateczce Katarzynie.<br />

Choć zarówno w myślach, jak i słowach lekceważył Rzeczpospolitą, będącą cieniem dawnej potęgi, przed<br />

którą drżeli dawniejsi władcy Kremla, odczuwał pewien niepokój. Nie wiedział wszystkiego ani o artefakcie,<br />

ani o siłach, które przedmiot ten mógł przywołać. Nikt nie wiedział za wiele, ale Polacy nie mieli po prostu nic


do stracenia, dlatego byli gotowi przywołać samego diabła dla ratowania ojczyzny. Zdawali sobie doskonale<br />

sprawę, że niedawny rozbiór ziem ich kraju był pierwszym, lecz na pewno nie ostatnim. Zostało jeszcze sporo<br />

do podziału, a caryca nie życzyła sobie niepotrzebnych problemów. Fiodor wiedział, że likwidacja Siczy<br />

Zaporoskiej została już przesądzona. Wiedzieli też o tym Niżowcy. Wszyscy mieli świadomość, że Katarzyna<br />

nie spocznie, dopóki nie zamieni ich w swoich rabów lub zmiecie z powierzchni ziemi.<br />

– Już ja się dowiem, czego trzeba – rzekł głośno Fiodor, tym razem łamaną polszczyzną. – A ty mi w tym<br />

pomożesz – rzucił do kotary.<br />

Doleciał stamtąd cichy jęk. Fiodor uśmiechnął się złośliwie. Nie dość, że dopomoże uwielbianej<br />

Katarzynie, to jeszcze sprawi sobie niewysłowioną rozkosz. Ostatni raz miał okazję uczynić coś podobnego<br />

trzy lata wcześniej. To była nagroda za wyjątkową usługę. Prosił później carycę, aby zezwoliła choć raz<br />

jeszcze na to, co tak kochał robić, ale kazała go tylko wybatożyć za zbytnią śmiałość. Wszystkich trzymała na<br />

krótkim postronku i biada temu, kto by próbował się z niego zerwać. Fiodor widywał już takich – wisieli na<br />

murach twierdzy, jeśli mieli szczęście, bo jeżeli nie, ich męki trwały o wiele dłużej i obejmowały o wiele<br />

więcej tortur niż tylko okrutne biczowanie czy łamanie członków przed samą śmiercią. Nieraz zresztą<br />

uczestniczył w kaźniach, przywracając swoimi miksturami przytomność mdlejącym z bólu nieszczęśnikom.<br />

Patrzeć na to było prawie taką przyjemnością, jak to, co miał zrobić dzisiejszej nocy. Ale tylko prawie. Nic nie<br />

mogło się równać z obrzędem, który planował.<br />

– Zaznasz rozkoszy, o jakiej ci się nie śniło. – Sam nie potrafił w tej chwili orzec, czy mówi do siebie,<br />

czy...<br />

Nie wytrzymał. Podszedł do kotary, odgarnął ją zamaszyście. Spojrzały na niego przerażone, chabrowe<br />

oczy. Dziewczyna mogła mieć najwyżej szesnaście lat. Piersi wciąż jeszcze nie do końca rozkwitły, na skórze<br />

tu i ówdzie czerwieniały młodzieńcze wykwity, lecz było ich i tak zaskakująco niewiele. Leżała<br />

rozkrzyżowana na dużym blacie. Jej członki Fiodor przywiązał mocno do stołowych nóg, aby nie mogła nimi<br />

poruszyć, szerokim pasem ścisnął ją na wysokości talii, a po obu bokach przewlókł przez niego i zapętlił linę,<br />

której końce mocno zawiązał pod blatem.<br />

Dziewczyna jęknęła, próbując coś powiedzieć, ale sprawnie sporządzony knebel skutecznie jej to<br />

uniemożliwił. Fiodor tak go wykonał, że przy każdej próbie krzyku nieszczęśnica zaczynała się dusić, ale też<br />

tak, aby nie skłębił się zanadto i nie wszedł zbyt głęboko w krtań, bo to by oznaczało śmierć albo z braku<br />

powietrza, albo od wymiotów. Alchemik znał się na takiej robocie. Nie na darmo za młodych lat zatrudnił się<br />

jako pomocnik kata. Mistrz wprawdzie wyrzucił go po dwóch latach za zbytnie okrucieństwo, jak powiedział,<br />

ale tego i owego pojętny garbus nauczył się przy sprawnym rzemieślniku. Zresztą zemścił się potem na<br />

małodobrym, gdy został już nadwornym alchemikiem imperatorowej. Kat, oskarżony o zgwałcenie<br />

i zamordowanie córki bojara, został poddany najokrutniejszym badaniom, przyznał się do wszystkiego, po<br />

czym trafił na szubienicę i wisiał tak długo, dopóki sam nie odpadł od sznura.<br />

Fiodor uśmiechnął się na to wspomnienie.<br />

– Nie rzucaj się, turkaweczko – powiedział łagodnie do dziewczyny. – Rączki i nóżki ponaciągasz i będzie<br />

tylko bolało. No i nie chcę, żebyś się zanadto wyczerpała przed nocą. Będziemy potrzebować wszystkich<br />

twoich sił.<br />

Przeszedł na kraniec stołu, pochylił się i spojrzał między nogi nieszczęśnicy, na różowe łono. A potem<br />

wyciągnął krzywy, poczerniały od warzenia mikstur paluch i włożył go tam. Dziewczyna wyprężyła się, żeby<br />

uniknąć wstrętnego dotyku, nie mogła jednak zrobić nic więcej.<br />

– Dziewica, ach, dziewica – roześmiał się zgrzytliwie Fiodor. – Lecz nie lękaj się, to już niedługo.<br />

Dzisiejszej nocy posiądzie cię czarny kozioł i wleje w ciebie swoje czarne nasienie...<br />

Mówił wprawdzie po rosyjsku, ale ofiara musiała go rozumieć, bo jej oczy rozszerzały się przerażeniem.<br />

Próbowała krzyczeć, z całej siły szarpała więzy. Alchemik tylko się uśmiechał, patrząc na jej wysiłki.<br />

– No już, moja droga, wystarczy.<br />

Podszedł do stołu z retortami i szczelnie pozamykanymi butelkami oraz słojami. Otworzył jedną z flasz,<br />

powąchał ostrożnie zawartość. Z zadowoleniem pokiwał głową, wyjął zza pazuchy brudną szmatę, która<br />

niegdyś zapewne była elegancką chustką, skropił ją cieczą z butli.<br />

Wrócił do dziewczyny, wyszczerzył poczerniałe pieńki zębów, po czym położył jej rozłożoną szmatę na<br />

twarz. Próbowała odwracać głowę, ale chwycił ją za podbródek, docisnął i poczekał, aż opary zaczną działać.<br />

Po chwili dziewczyna znieruchomiała, oczy uciekły jej w głąb czaszki.


– Tak będzie lepiej – mruknął. – O wiele lepiej. Chociaż wolałbym popatrzeć na twój strach.<br />

Żałował, że dziewczyna musi zachować jak najwięcej sił na później. Miał wielką chęć już teraz zabrać się<br />

do dzieła, a musiał zaczekać jeszcze parę godzin. Do zmroku, do wschodu księżyca.<br />

Gurud stanął przed drzwiami domu Micheja. Zbudowana z drewnianych bali chata wydawała się równie<br />

solidna jak gospodarz. Podobnie zagroda, w której chodziły kury, grzebiąc za robakami. Opodal na progu<br />

drewutni siedział duży kot. Kocur, jak od razu ocenił młody Melik. Nie tylko dlatego, że zwierzak miał duży<br />

łeb i gruby kark. Zalatywało od niego kocurem właśnie, co dla wilczego nosa było aż nadto oczywiste.<br />

Gurud nawet lubił te zwierzęta. A przynajmniej je tolerował, podobnie zresztą jak większość Wilków.<br />

Ludzie trzymali także psy, ale te nie nadawały się do wilczej siczy. Każdej Okołopełni, kiedy przemieńcy<br />

przybierali zwierzęcą postać, szalałyby ze strachu. Nie mówiąc już o tym, że dla Wilka szczekanie i wycie psa<br />

były wstrętne, podobnie jak jego zapach. Przemieniony basior czy też wadera nieodmiennie mieli chęć zatopić<br />

kły w psim karku.<br />

Koty nie sprawiały kłopotów. Było ich w siczy niezbyt wiele, a przy tym nie pchały się do domostw.<br />

Kiedy przychodził czas przemiany, chowały się w zakamarkach albo na jakiś czas opuszczały sicz. A i to<br />

zazwyczaj tylko w okresie godowym, kiedy niedoświadczeni <strong>Wilkozacy</strong> mogli dostawać krwawego amoku.<br />

Gurud zastanawiał się niekiedy, czy koty nie są jedynymi stworzeniami, poza głupim ptactwem, które nie<br />

lękają się Wilków, a przynajmniej nie boją się ich na tyle, żeby trzymać się blisko siedzib. Konie płoszyły się,<br />

nawet kiedy do Okołopełni było jeszcze daleko. Psy zazwyczaj nawet nie szczekały w pobliżu Wilka,<br />

usiłowały za to znaleźć jakąkolwiek kryjówkę, żeby zejść mu z oczu.<br />

Zwierzak spojrzał obojętnie na przybysza, ziewnął, a potem zaczął się czochrać tylną łapą pod brodą,<br />

przymykając oczy.<br />

Gurud pomyślał, że kiedy wreszcie przyjmie do swojego gospodarstwa pierwszą waderę, będzie musiał<br />

także zasiedlić u siebie jakiegoś kota. Zaraz jednak nadleciała myśl, że prędko to nie nastąpi. Ataman musi<br />

najpierw zarządzić wyprawę po branki. Dawniej wystarczyło przejść kilkadziesiąt wiorst, żeby trafić na<br />

osiedla czy to kozackie, czy tatarskie i przywieść do siczy nawet i dwadzieścia kobiet, z których przynajmniej<br />

piętnaście było zdatnych, aby przejść przemianę. Teraz nie dość, że taka wycieczka musiała trwać o wiele<br />

dłużej, to jeszcze trzeba było uważać, aby nie wzbudzić czujności i zainteresowania ludzi. Porywano więc<br />

niewiasty pojedynczo i urządzano tak, żeby wyglądało albo na napaść zwykłych zbójów, albo zgoła jakby<br />

taką nieszczęśnicę zabiło jakieś zwierzę.<br />

Młody Melik zapukał, a gdy nie usłyszał zaproszenia, ostrożnie otworzył drzwi. Wadery atamana bardzo<br />

dbały o porządek w obejściu, bo ciężkie skrzydło nawet nie skrzypnęło – zawiasy nasmarowano należycie<br />

tłuszczem. W środku panował charakterystyczny dla większości wilczych domostw zapach. To znaczy<br />

domostw, w których mieszkały Wilczyce. Młody Melik bez trudu go wyczuł. W nozdrzach Wilka ta woń była<br />

przyjemna, kojarzyła się z ciepłem i pełnym żołądkiem, choć Rinad twierdził, że z kolei dla człowieka byłaby<br />

wręcz mdląca.<br />

Z izby po prawej stronie wyjrzał gospodarz.<br />

– Witaj.<br />

– Witaj – odpowiedział Gurud.<br />

– Zachodź. – Michej odsunął się, robiąc przejście. – Alika, do mnie – rzucił w głąb domu.<br />

Młody Wilk znalazł się w pomieszczeniu tonącym w półmroku. Wzrok natychmiast przystosował się do<br />

skąpego światła i Gurud bez trudu dostrzegł, że izba jest bardzo skromnie urządzona, skromniej nawet niż<br />

u mniej znacznych członków siczy. Ataman żył wedle starych praw, aby dawać przykład innym. Było znać,<br />

że trzyma wadery twardą ręką. W innych domach Wilczyce, pamiętające jeszcze poprzednie życie, nieraz<br />

ozdabiały pomieszczenia a to jakimś zdobycznym kilimem, a to chociaż pękiem barwnych ziół, a to nawet<br />

barwnymi ptasimi piórami. Tutaj tak nie było.<br />

Do pomieszczenia weszła starsza już wadera o surowej twarzy, zdradzającej tatarskie pochodzenie. Stanęła<br />

w progu i spojrzała na Micheja, czekając na rozkazy. Z całej jej postawy bił szacunek dla basiora, ale zarazem<br />

kobieta emanowała wewnętrzną godnością.


– Alika – odezwał się Michej – wygonisz zaraz wszystkich. Żeby mi się nikt nie kręcił po domu. Mamy<br />

z Gurudem ważne sprawy do omówienia.<br />

– Tak będzie. – Alika skinęła głową. – Każę też szczeniakom pilnować, aby nikt się zanadto nie przybliżał.<br />

– Tak zrób – zgodził się ataman. – A jak już się z tym uporasz, przynieś nam wody i suszonego mięsa.<br />

Najlepiej jeleniego.<br />

A zatem ta wadera mogła zostać w domostwie i może nawet słuchać ich rozmowy. To była poufałość<br />

rzadko spotykana w wilczych rodzinach. Widocznie prawdą było to, co powiedział kiedyś Rinad – że Michej<br />

na tyle długo przebywał wśród ludzi, aby przejąć część ich obyczajów, choć się przed tym wzbraniał. A może<br />

też taki stosunek do Wilczycy oznaczał coś innego? Może Michej miał zwyczaj korzystać z jej mądrości?<br />

Zazwyczaj zdarzało się Wilkom porywać proste wieśniaczki, wiedzące o świecie niewiele czy zgoła nic,<br />

przerażone, kiedy znalazły się w strasznej dla nich wilczej siczy, przekonane, że będą stanowić pokarm dla<br />

tych bestii, a po przemianie bezgranicznie posłuszne i wdzięczne za to, że darowano im życie. Dopiero po<br />

jakimś czasie zaczynały doceniać pożytki płynące z wilczej egzystencji. Znały zwykłe życie na zwykłej wsi,<br />

gdzie najczęściej były traktowane jak niewolnice, a jeśli mąż bił, nie śmiały nawet jęknąć. Wilcze prawo<br />

zabraniało bicia wader i znęcania się nad nimi. Wilk mógł ukarać nadmiernie krnąbrną niewiastę śmiercią, ale<br />

nie wolno było jej katować. Zaś nadmierna krnąbrność, zgodnie z tradycją, zaczynała się dopiero wtedy, gdy<br />

wadera próbowała przejąć władzę nad rodziną czy stadem. Za pamięci najstarszych Wilków nic podobnego się<br />

jeszcze nie zdarzyło. Poza tym po przemianie zanikały zwykłe człowiecze namiętności, ludzkie kobiety<br />

stawały się nie tylko silniejsze i wytrzymalsze, ale chyba przede wszystkim czuły większą swobodę, mimo<br />

surowych wilczych nakazów i srogich praw. Zawsze jednak w głębi ludzkiej części duszy pozostawały<br />

prostymi niewiastami, a po przybraniu zwierzęcej postaci stawały się tylko bardziej krwiożercze i dzikie,<br />

zwłaszcza jeśli trzeba było chronić potomstwo.<br />

Lecz zdarzało się, że do niewoli wzięto jakąś lepiej urodzoną i wykształconą dziewczynę. Albo chociaż<br />

z przyrodzenia mądrzejszą niż inne. Wówczas wprawdzie przemiana bywała o wiele trudniejsza, ale jeśli się<br />

udała, wadera mogła okazać się przydatna nie tylko do prowadzenia gospodarstwa i rodzenia dzieci. Zdarzało<br />

się, że umiała doradzić basiorowi, a przynajmniej wesprzeć go przy podejmowaniu ważnych decyzji.<br />

No i z reguły panowała nad innymi Wilczycami w obejściu, a one poddawały się jej bez protestów.<br />

Wyglądało na to, że właśnie taką waderą jest Alika.<br />

Kiedy w domu zrobiło się zupełnie cicho, Michej wskazał gościowi zydel po drugiej stronie topornego<br />

stołu.<br />

– Mów, co ci się udało jeszcze odczytać. Czuję w starych kościach, że coś się właśnie dzieje.<br />

– Co? – zaniepokoił się Gurud. Sam odczuwał niezwyczajny niepokój. – I gdzie?<br />

– Nie tutaj – mruknął ataman. – Daleko stąd, choć jak o tym myślę, to nie można powiedzieć „daleko”. To<br />

zawsze będzie zbyt blisko. Ale co to jest, nie wiem. Jakby zbierało się na burzę, która może zakończyć się nie<br />

nowym słońcem, lecz potopem.<br />

Gurud potrząsnął lekko głową.<br />

– Wciąż mam wątpliwości, atamanie. I wciąż nie umiem z całą pewnością orzec, co tak naprawdę<br />

oznaczają te tajemnicze ryty. Dotyczą Księżycowego <strong>Sztylet</strong>u, tego jestem pewien.<br />

– Wiem to równie dobrze jak ty – przerwał mu Michej. – Mów, co ci się udało ustalić nowego.<br />

– To tylko domysły. Jeszcze kilkakroć uważnie obejrzałem te rysunki i przyrównałem do innych. Myślę, że<br />

moc tego narzędzia może działać na wszystkie Wilki, choć z niejednakową mocą.<br />

– Co masz na myśli?<br />

– Nie domyślasz się, atamanie?<br />

Michej potrząsnął głową. Drażnił go ten młody mędrek, ale doświadczony Wilk wiedział doskonale, że<br />

mądrość bywa niekiedy niezmiernie irytująca, szczególnie jeśli staje się udziałem kogoś mało dojrzałego.<br />

Wówczas zdaje się często arogancka, nawet wbrew intencjom władającego nią umysłu.<br />

– Czego się domyślam, tego się domyślam – odparł zamierzenie opryskliwie. – Ty mi powiedz.<br />

– Ta klinga to na pewno narzędzie władzy nad Wilkami – przyznał twardo Gurud. – Mówiliśmy o tym<br />

jeszcze za życia Rinada i jestem o tym całkowicie przekonany. Zdaje mi się, że to coś, co może nas wszystkich<br />

podporządkować posiadaczowi sztyletu. O ile ów posiadacz wypełni wszystkie warunki, aby go w pełni<br />

używać.<br />

– Księżycowy <strong>Sztylet</strong>... – mruknął Michej. – Narzędzie władzy nad Wilkami... Ten, kto go posiądzie,


może nam rozkazywać. W istocie jesteśmy tak samo głupi, jak byliśmy przedtem. Ale powiedziałeś, że<br />

wszystkie Wilki mogą zostać podporządkowane tej klindze. Jednak chyba o wiele łatwiej związać nią<br />

przywódców, prawda? Na rytach nie widziałem tłumu Wilków, są tam pojedyncze postacie, lecz czy to coś<br />

znaczy? Wydaje mi się, że skoro to takie potężne narzędzie, jego działanie mogą odczuwać wszyscy<br />

przemieńcy. To miałeś na myśli, mówiąc, że zadziała z niejednakową mocą?<br />

– Myślę, że masz rację, atamanie.<br />

Gurud spojrzał na basiora z nieukrywanym podziwem, a stary Wilk uśmiechnął się w duchu. Lecz był to<br />

gorzki uśmiech. Bo wcale nie doszedł własnym rozumem do tych wniosków, nie pokojarzył samodzielnie<br />

rysunku z rolą artefaktu. Przekonanie, że jest tak, jak powiedział, wypłynęło samo z głębi świadomości,<br />

z najdalszych jej pierwocin, przenoszone zapewne przez lata i pokolenia, pogrążone w cieniu, zapomniane<br />

i wręcz niepotrzebne. To było w Micheju. Podobnie jak uśpiona do niedawna wiedza, do czego Księżycowy<br />

<strong>Sztylet</strong> może posłużyć.<br />

– Przypuszczam. Zresztą, jeśli właściciel sztyletu jest rozsądny, nie będzie przecież chciał zabawiać się<br />

pilnowaniem i prowadzeniem całych watah. Co byś zrobił na jego miejscu, Gurudzie?<br />

– No tak, wystarczyłoby okiełznać wodzów. Wiadomo, że wilcze prawo nakazuje okazywać całkowite<br />

posłuszeństwo atamanom, szczególnie w czas wojny.<br />

– Właśnie. Dlatego to ja jestem celem, a jeśli jeszcze istnieją gdzieś sicze, to także ich przywódcy.<br />

– Uważam, że ostrze zostanie nakierowane przede wszystkim na ciebie – rzekł Gurud. – Jesteś<br />

z pewnością najstarszym z atamanów siczowych. O ile inni jeszcze żyją.<br />

– Nie chcę teraz o tym myśleć – mruknął Michej. – Powiedz, czy coś jeszcze wyczytałeś na świętych<br />

słupach, jeśli idzie o ten przedmiot?<br />

– Nic, co by było ważniejsze od tego. Domyślam się też, jak został stworzony. Lecz czy to ma wielkie<br />

znaczenie?<br />

– Mów, nigdy nie wiadomo, co się może przydać.<br />

Gurud przełknął ślinę, upił łyk źródlanej wody, zaprawionej miętą. Miał ochotę sięgnąć po suszone mięso,<br />

ale się powstrzymał. W tej chwili jakoś nie wypadało się posilać. Michej musiał zauważyć spojrzenie gościa,<br />

bo podsunął mu drewniany talerz.<br />

– Po to jest, żeby jeść.<br />

Melik skinął głową i wziął pasek z polędwicy dzika. Mięso okazało się doskonałe, w sam raz twarde, lecz<br />

nie tak jak to, które brali na dalekie wędrówki, na wypadek gdyby polowania okazały się niemożliwe. Szybko<br />

uporał się z poczęstunkiem, znów popił wody i podjął:<br />

– Księżycowy <strong>Sztylet</strong> to ostrze, które musiało zostać wykute ściśle wedle wskazówek. Nie zostały one<br />

zawarte dokładnie na słupach, a w każdym razie nie znalazłem jeszcze nic, co by było do nich podobne. Lecz<br />

domyślić się można, iż odkuwka klingi musiała iść tylko raz w miesiącu, o całkowitej pełni. Tylko jedna noc<br />

na cykl księżyca, tylko jedno uderzenie. Wygląda to tak, jakby kowal wkuwał w metal księżycowe promienie.<br />

– A w pochmurne, dżdżyste lub śnieżne noce? – spytał Michej.<br />

– To chyba nieważne. Nawet chmury nie zatrzymują przecież mocy księżyca... Nam też przecież wszystko<br />

jedno, czy przemieniamy się, gdy on jest, czy wówczas gdy go nie ma. Wszak w Okołopełni doświadczony<br />

basior i doświadczona wadera są w stanie przybrać wilczą postać, przywołać i okiełznać choć trochę<br />

zwierzęcą część dwuduszy.<br />

– Masz słuszność. Mów dalej. Jedno uderzenie młotem na pełnię, powiadasz... Ile takich trzeba, aby<br />

uformować klingę do postaci podobnej broni? I ile, aby wpleść tyle promieni w żelazo, by wreszcie<br />

zadźwięczało tak, że odezwie się w duszy Wilka?<br />

– Przypuszczam, że jedno i drugie ściśle się wiąże – odparł Gurud. – To końcowe uderzenie, które<br />

usłyszałeś, atamanie, w duszy i przecież również w głowie, jest też tym, które kończy formować ostrze.<br />

Zresztą nie tylko ty je słyszałeś, lecz wielu naszych starszych, jak się okazało, gdym dobrze popytał. Lecz<br />

tylko u ciebie wzbudziło tak wielki niepokój. Widocznie im więcej dusz ma Wilk we władaniu, tym mocniej<br />

Księżycowy <strong>Sztylet</strong> do niego przemawia. Ale mogę się mylić...<br />

– Zapewne się nie mylisz – mruknął Michej. – Za moc, jaką posiadłem, płaci się, i to często bardzo słono.<br />

Gdym był u ludzi, nauczyłem się jednego o tym świecie. Nic w nim nie otrzymuje się za darmo. To wielka<br />

mądrość tych słabych istot. Ich wielka siła tkwi w tym, że właśnie niczego od świata nie oczekują, jeśli nie<br />

dadzą czegoś w zamian.


– To akurat zgodne jest również z naszymi prawami – zauważył Gurud. – Wilk musi być przydatny dla<br />

siczy, dla watahy czy rodu. Inaczej można go wygnać.<br />

– To co innego, wielka różnica jest między wilczym prawem a prawami ludzi. Zresztą oni prawu nie<br />

podlegają tak samo jak my. Jeśli ja popełnię zbrodnię i złamię najważniejsze nasze obyczaje, zostanę tak samo<br />

ukarany jak szczeniak, który ledwie wszedł w życie. Moja władza mnie nie uchroni. U ludzi, jeśli zbrodni<br />

dopuści się ktoś posiadający władzę, uchodzi mu ona zazwyczaj bezkarnie. Ale gdy to samo uczyni jakiś<br />

prosty Kozak, nasadzą go na pal bez litości. Widziałem na własne oczy, jak zdrajcy, którym dano władzę,<br />

czynili, co chcieli, a zwykłego żołnierza za to, że na torturach wyjawił wrogom zbyt wiele, wieszano nawet<br />

bez sądu. Lecz ludzie mimo to są silni, mocniejsi od nas, choć najmarniejszy Wilk położyłby bez większego<br />

trudu trzech, a może i więcej ludzkich wojowników.<br />

Gurud popatrzył badawczo na atamana, próbował odgadnąć, po co stary basior mówi to wszystko. Znał go<br />

na tyle, by wiedzieć, że nie zwykł wypowiadać nawet jednego słowa daremnie.<br />

– Uważasz, że powinniśmy z nich brać przykład? – zaczął ostrożnie.<br />

Michej spojrzał na niego ze zmarszczonymi brwiami.<br />

– Wówczas przestalibyśmy być Wilkami – rzekł głucho. – Tylko surowe przestrzeganie praw i obyczajów<br />

pomaga nam przetrwać i zostać tymi, kim jesteśmy. Dobro całego wilczego ludu stoi nad dobrem siczy. Dobro<br />

siczy nad dobrem watahy, dobro watahy zaś nad dobrem pojedynczej rodziny. A dobro rodziny nad dobrem<br />

pojedynczego Wilka. Wprawdzie o wielkich wilczych plemionach już od dawna mowy nie ma, zostały co<br />

najwyżej takie sicze jak nasza, lecz to zawsze obowiązuje. Gdybyśmy stali się jak ludzie, bylibyśmy słabi.<br />

A poza tym nimi powodują żądze, których nie znamy. To już przecież wiesz. Dla nas okres rui przychodzi pod<br />

sam koniec zimy, a człowiek zawsze jest chętny, by się parzyć. Jest w nich też coś, co sami nazywają miłością,<br />

a czego zupełnie nie pojmuję. Ani ja, ani żaden znany mi basior, może poza Kiryłem jedynie, bo ten inaczej<br />

traktuje swoje wadery niż pozostali. Lecz i to nie jest namiętność, którą widziałem wśród ludzi. Dla tego<br />

uczucia są gotowi pójść na śmierć, sprzeciwić się całemu światu.<br />

Zamilkł. Przypomniał sobie znienawidzonego przez Wilki Kozaka Serhija Kostenkę. Żeby odzyskać swoją<br />

kobietę i szczenię, był gotów naprawdę na wszystko. To budziło w Micheju niepokój. Nieokreślony, lecz<br />

bardzo nieprzyjemny. Wilcze prawo jasno stanowiło, co jest najważniejsze, a co mniej ważne, o co warto<br />

walczyć aż do śmierci, a co można wypuścić z rąk, by nie przysporzyć problemów siczy lub całemu<br />

plemieniu.<br />

– Tak, wiem – powiedział cicho Gurud. – Opowiadał mi o ludziach Rinad, i opowiadał bardzo wiele.<br />

Zupełnie jakby chciał mnie przygotować na konieczność spotykania się z nimi.<br />

– Rinad był mędrcem – mruknął Michej. – Obyś dorównał mu kiedyś rozumem. Skoro tak czynił, musiał<br />

mieć poważny powód. I chyba wiem jaki... – przerwał, a potem zmienił temat: – Wróćmy do sztyletu, bośmy<br />

zeszli na manowce. Mówiliśmy o tym, ile czasu trzeba, by wykonać to ostrze.<br />

– Tak. – Gurud skinął głową. – Byłem się wywiedzieć u Hołuba, ile też może trwać kucie takiego sztyletu.<br />

To znaczy ile uderzeń potrzeba, aby zrobić to na zimno.<br />

– Chyba nie wyjawiłeś mu, dlaczego pytasz? – Michej spojrzał czujnie.<br />

– Ależ skąd. Zresztą nie ciekawiło go to wcale. Miał właśnie jakąś robotę i kiedy ze mną gadał, cały czas<br />

zerkał do kuźni, czy ten jego nowy pomocnik dobrze dmie w miechy. Rzekł mi, iż przy kuciu na zimno dla<br />

uformowania ostrza takiego sztyletu potrzeba jakieś dwanaście tysięcy uderzeń.<br />

– Dwanaście tysięcy – powtórzył cicho ataman. – Dwanaście tysięcy pełni księżyca... To daje w latach... –<br />

Próbował policzyć, ale nie szło mu. Zbyt był zaaferowany tą ogromną liczbą, aby trzeźwo myśleć.<br />

– Dziewięćset dwadzieścia kilka – podpowiedział Gurud. – Ale skłaniałbym się raczej do tysiąca lub nawet<br />

więcej, bo przecież Hołub mówił o zwykłym kuciu, a nie uderzaniu w ostrze trzynaście razy do roku. No i to<br />

nie jest przecież koniecznie dokładna liczba. Wiele wszak zależy od rodzaju żelaza.<br />

– Masz słuszność. Tysiąc lat to najmniej. Jednak co za różnica? Liczy się to, że wreszcie Księżycowy<br />

<strong>Sztylet</strong> przemówił. Ktoś zaczął pracę dziesięć wieków temu. Na pewno człowiek, bo po co komu innemu taka<br />

rzecz?<br />

– Nie inaczej – przytaknął Gurud. – No i wychodzi na to, że rozpoczęto kucie niedługo potem, jak ludzie<br />

pojawili się w pobliżu naszych siedzib i zaczęli zasiedlać pobliskie ziemie. A przecież powinniśmy być dla<br />

nich tajemnicą, przynajmniej wtedy.<br />

– Jednak ktoś się o nas dowiedział. – Michej wzruszył ramionami. – Musisz wiedzieć, że nieraz łatwiej


ukryć się Wilkowi pośród ludzi, niż gdy zapadnie w leśnych ostępach czy wyniesie się gdzieś daleko. Byliśmy<br />

i jesteśmy dla ludzi tajemnicą. Opowiadają o nas straszliwe legendy, ale mało kto na szczęście wierzy, że tkwi<br />

w nich ziarno prawdy i że istniejemy. A ci, którzy coś wiedzą, wolą siedzieć cicho. Sam wiesz czemu.<br />

– Bo ci, którzy zbyt wiele gadali w przeszłości, zazwyczaj nie żyli zbyt długo. – Gurud pokiwał głową. –<br />

A zatem w to jeszcze wierzą? I boją się?<br />

– Strach bywa wprawdzie silniejszy niż rozsądek – Michej pozwolił sobie na lekki uśmiech – ale jeszcze<br />

silniejsze bywają przesądy. Z tego, co mi wiadomo, wśród ludzi wciąż jeszcze pokutuje przekonanie, że<br />

mówienie o Wilkach, czy raczej Wilkozakach, jak nas zwą, może przynieść nieszczęście. A zatem raczej nie<br />

mówią. I niech tak pozostanie jak najdłużej.<br />

Zapanowała cisza. Gurud pomyślał, że co było do powiedzenia, zostało już wypowiedziane. Michej<br />

doszedł najwyraźniej do tego samego przekonania, bo wstał.<br />

– Muszę to wszystko dokładnie rozważyć. – Westchnął. – Rozważyć i podjąć jakieś postanowienie.<br />

Przeklęty sztylet! – warknął. – Potrzebny nam niby psu piąta noga!<br />

Gurud rozłożył ręce.<br />

– Gdybyście chcieli porozmawiać, gdy podejmiecie już jakąś decyzję...<br />

– Oczywiście poproszę cię do rady. Podobnie jak Kiryła i innych starszych rodów. Prawo jasno o tym<br />

stanowi. Tylko w wojennych warunkach mogę o ważnych rzeczach sam rozstrzygać. Dobrze o tym wiesz,<br />

więc niepotrzebnie strzępisz język.<br />

Michej powiedział to pozornie ostro, ale Gurud wyczuł w jego głosie jakąś obawę i wahanie. To było<br />

bardzo niepokojące. Ataman nie powinien wątpić. A na pewno nie tak, by inni potrafili to wyczuć.<br />

– Coś cię jeszcze niepokoi, atamanie – zauważył. – Jakieś pytanie, jakaś wątpliwość.<br />

– Tak, i ciebie też powinno to zaciekawić.<br />

– Tak?<br />

– Dla mnie niezmiernie ważnym pytaniem pozostaje, czy tylko jeden człowiek ma moc władać tym<br />

przeklętym ostrzem, czy też może ono przechodzić z rąk do rąk i każdy właściciel stanie się jego panem, jeśli<br />

wypełni te warunki, co do których nie mamy pełnej wiedzy.<br />

– To jest właśnie coś, czego nie mogę znaleźć w rytach – rzekł Gurud. – Zastanawiałem się nad tym. Mam<br />

pewne przemyślenia, jednak to nic, co bym mógł wesprzeć dowodami.<br />

– Siadaj więc i mów! – wpadł mu w słowo Michej. – W podobnych sprawach wszystko może się okazać<br />

ważne, nawet najmniejszy drobiazg i najbardziej błahe spostrzeżenie. Nie możemy sobie pozwolić na żadne<br />

zaniedbanie. Mam nieodparte wrażenie, iż przez wieki zbyt lekce sobie ważyliśmy to, co przekazali nam<br />

przodkowie na tych niby nieważnych wzorach przedstawionych na świętych słupach.<br />

Gurud usiadł z powrotem na twardym zydlu.<br />

– Z tym lekceważeniem jest tak, że czasem można prawidłowo odczytać znaki, dopiero gdy wiadomo,<br />

czego dotyczą. A do tego czasu zarówno wiedza, jak i umiejętność odgadywania pozostają w uśpieniu.<br />

– Nieważne – machnął ręką ataman. – Pewnie masz słuszność, lecz teraz opowiadaj, co tam jeszcze<br />

wymyśliłeś.<br />

Nad zamkiem już dawno zapadła noc. Na murach niewielkiej twierdzy przechadzali się wartownicy.<br />

Ciemności rozpraszały rozstawione co dziesięć kroków latarnie. Tej nocy nie były zresztą tak bardzo<br />

potrzebne, bo księżyc w pełni rozjaśniał całą okolicę. W maźnicach połyskiwała mętnie smoła, odbijając jego<br />

blask. Była odpowiednio przygotowana i rozrzedzona, aby w razie niebezpieczeństwa można było ją szybko<br />

rozpalić. Dlatego na murach zawsze pachniało nie tylko tą smołą, lecz także niosły się inne, ostrzejsze<br />

zapachy. Starsi wartownicy, służący w Konstantynowie, jeszcze kiedy zarządzał nim poprzedni właściciel,<br />

pamiętali czasy, gdy straże były mniej liczne, a zdarzały się i lata, kiedy wystarczyło dwóch ludzi w izbie<br />

bramnej. Lecz teraz wszędzie panował niepokój. Obce wojska mogły w każdej chwili podejść pod mury, jeśli<br />

się ościennym potęgom spodoba dalej rozdrapywać Polskę, a poza tym grasowały również bandy złożone<br />

z maruderów, dezerterów i zwykłych rzezimieszków. Regularnych wojsk było zbyt mało, aby dać sobie radę<br />

ze zbrojnymi kupami. Cała armia Rzeczpospolitej została zresztą mocno okrojona, aby przypadkiem nie


stanowiła zagrożenia dla dalszych zakusów Rosji, Prus i Austrii.<br />

Tym bardziej książę kazał pilnować nie tylko zamku, ale i miasta. W każdej chwili oddział dragonów mógł<br />

zostać postawiony na nogi i wysłany za mury. Taka potrzeba zaszła jedynie dwa razy, a kiedy grasanci i zbóje<br />

zorientowali się, że za chęć grabieży można zbyt łatwo zapłacić głową, a przynajmniej zdrowiem, dali spokój<br />

tej okolicy. Horodnia i jego weterani wiedzieli, jak zabijać, żeby siać grozę, ale też i jak okaleczyć, żeby<br />

później zbrodniarz żałował, iż w ogóle wpadło mu do głowy zadzierać z dragonami.<br />

Cały kasztel pogrążony był już w ciemnościach, mdłe światło paliło się tylko w trzech oknach.<br />

Na pierwszym piętrze prawego skrzydła Miron Ilczuk naradzał się z Josipem. Naradzał się nad dzbanem<br />

miodu i przy pysznym drożdżowym placku, upieczonym tego wieczora przez klucznicę specjalnie dla<br />

Kirnasza. Jak się okazało, stary Kozak uczynił wrażenie nawet na wiekowej kobiecie, która od dawna<br />

uważała, iż cały ród męski przestał dla niej istnieć.<br />

– Jak ty to robisz? – zapytał Miron nieco już bełkotliwie.<br />

– Co niby? – zdziwił się Josip.<br />

– Że te baby tak do ciebie lecą, jak pszczoły do miodu. Stare i młode, piękne i szpetne... Pozazdrościć.<br />

Kirnasz wzruszył ramionami.<br />

– Też masz czego zazdrościć... Wolałbym mieć jedną, ale taką, do której mógłbym wracać i do której<br />

chciałbym wracać.<br />

– To dlaczego się nie ożeniłeś drugi raz?<br />

Josip zapatrzył się w płomień świecy.<br />

– Wolny Kozak i wieczny wojak nie powinien mieć żony – powiedział wreszcie cicho. – Tylko ją<br />

unieszczęśliwi, bo albo padnie gdzieś w polu, albo miesiącami i latami nie ma go w domu. Już wolę tak, jak<br />

jest, choć serce by się chętnie zagrzało. Ty masz żonę, Mironie. I co, szczęśliwa jest z tobą?<br />

Miron potrząsnął głową i machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę.<br />

– Nie obchodzi mnie to – wyznał z pijacką szczerością. – Może być szczęśliwa albo nie. Na niedostatek<br />

nie narzeka, dzieciaków jej narobiłem, ma się kim zająć. A jak mnie nie ma i chłopa jej brakuje, bierze sobie na<br />

noc jakiegoś zdrowego parobasa. – Roześmiał się głośno i czknął. – Myśli, durna, że o tym nie wiem!<br />

– I co, dobrze tak żyć? – spytał Josip.<br />

– Nie najgorzej. Bo i ja sobie nie żałuję z dziewkami. Tobie jeno zazdroszczę, bo siły bym pewnie i miał,<br />

żeby jak ty ze trzy naraz wyobracać, lecz jakoś dziewuchy nie chcą się tak ze mną zabawiać, a na kurwy<br />

grosza wydawał nie będę. Zresztą co to za kochanie się z kurwą? Mógłbyś, bracie, równie dobrze w dziuplę<br />

pytę wrazić, byle ją przedtem czym omaścić należycie.<br />

Josip upił z kruży miodu. Ilczuk wiedział, jak się plugawo wyrazić, żeby rozmówcę aż zemdliło. Dlatego<br />

Kirnaszowi zdało się, że doskonały trunek ma raczej smak piołunu. Ale wrażenie zaraz minęło, wróciło<br />

poczucie słodkości.<br />

– Straszny z ciebie człek, Mironie – mruknął Josip.<br />

– Straszny, bo prawdę gadam? – zaperzył się Ilczuk. – No powiedz, czy tak nie jest lepiej? Ona się nie<br />

męczy ze mną, ja z nią. Czasem się nawet razem trzepniemy do łożnicy. I to jest, muszę ci rzec, wielce<br />

ciekawe doznanie. Bo czuję, jakbym się z obcą kładł, choć przecież biorę ślubną. Warto się od siebie trochę<br />

odzwyczaić, nauczyć się czegoś u innych, żeby swojej pokazać...<br />

Josip dość miał tej rozmowy, a wiedział, że jeśli Miron pochwyci wątek, nie popuści.<br />

– Kto ma jeszcze tutaj zjechać? – zmienił temat. – I o co w tym wszystkim idzie? Zaczął mi coś książę<br />

tłumaczyć, aleś właśnie wtedy musiał przyleźć.<br />

Ilczuk spojrzał na towarzysza zmętniałymi oczami, a potem mruknął:<br />

– Sam zobaczysz. Zresztą lepiej wie Łazar, bo on tym kręci, jak zawsze. Jego pytaj.<br />

– Pytam ciebie! – zniecierpliwił się Josip. – Jadę z wami, nie wiem, gdzie i po co, jak koń na postronku, co<br />

człapie przed się i tyle. Diabli, klapy mi jeszcze na gały nałóżcie, cobym się nie narowił, i wędzidło w pysk<br />

dajcie, bym i gadać nie mógł!<br />

– Nie sierdź się tak, przyjacielu – powiedział łagodnie Miron. – Nie na twoją to głowę, ani nawet moją.<br />

Napijmy się lepiej...<br />

Drugie oświetlone okno znajdowało się na poddaszu w środkowej części zamku. Stary piastun siedział<br />

przy łóżku Mykoły, patrząc z troską na pokrytą potem twarz chłopca. Młodzikowi znów przyśnił się jakiś<br />

koszmar. Mykoła krzyczał przez sen, obudzić się nie mógł, ocknął się, dopiero kiedy Witold skropił mu twarz


wodą. Chwycił wówczas piastuna za rękę i ścisnął mocno, nie pozwalając odejść.<br />

Już nieraz chłopczyk krzyczał przez sen, lecz tak przerażony nie był jeszcze nigdy.<br />

– Kiedy matula wreszcie zjadą? – szepnął bardziej do siebie niż do starego, ale ten usłyszał.<br />

– Na pewno niebawem, synaczku. Widać coś ich zatrzymało w drodze, różnie się zdarza.<br />

– Ja już nie wierzę, że przybędzie – powiedział głośniej Mykoła i spojrzał w twarz Witolda. – Książę<br />

obiecywali, że ją dragoni sprowadzą, ale czy to prawda?<br />

– Jeśli Michał coś obiecał, dotrzyma, choćby ziemia drżała i słońce zgasło – rzekł piastun z mocą. – Jedno<br />

tylko może mu przeszkodzić w dotrzymaniu słowa...<br />

Nie dokończył, nie chciał wywoływać w dziecku złych myśli.<br />

– Śmierć? – zapytał chłopiec. Nieraz już zadziwił Witolda bystrością. – Ona każdego powstrzyma. Tak<br />

prawił tatko.<br />

– I słusznie prawił. Na nią nie ma mocnych krom samego Jezu Chrysta, który i szatana, i śmierć przemóc<br />

potrafi.<br />

– Myślicie, Witoldzie, że ona mi matulę zabrała? Wszak już powinna być.<br />

Piastun poczuł, jak wzruszenie ściska go za gardło. Chłopiec zadał to pytanie spokojnie, jakby był już<br />

pogodzony z losem. Nie miało sensu wmawiać mu, żeby się niczym nie martwił.<br />

– Tego nie wiem, bom nie żyrzec jakiś, by znać losy ludzkie. Wiedz tyle, iż jeśli twoja matka żyje, w co<br />

wierzę, książę Michał ją tutaj sprowadzi. Nawet jeśliby ją porwali zbóje i żądali pieniędzy, zapłaci albo ją<br />

odbije. Jak obiecał, to obiecał!<br />

Chłopiec, nieco uspokojony, przymknął powieki, lecz nie wypuszczał dłoni starego.<br />

– Posiedźcie ze mną – zamruczał. – Nie chcę być sam.<br />

Witold siedział bez ruchu, rozmyślając o tym, co sam przed chwilą powiedział. Michał był dobrym<br />

człowiekiem, co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Ostatnio jednak zmienił się bardzo mocno.<br />

Wyglądało to tak, jakby zaprzątała go jakaś myśl czy idea, która sprawiała, iż przestał ludziom poświęcać tyle<br />

uwagi, co kiedyś. Wychudł, poczerniał, spoważniał bardzo. Pogodna twarz zamieniła się w woskową maskę.<br />

Tylko przy małej Zoi pojawiał się dawny uśmiech, ale i on gasł, kiedy w głowie magnata zagościła jakaś<br />

niechciana myśl.<br />

Piastun wyczuwał niepokój wychowanka i bolał nad tym, że nie potrafi mu pomóc.<br />

– Niech Bóg ci dopomoże – szepnął tak cicho, by nie zbudzić zasypiającego już Mykoły.<br />

Trzecie okno, w którym płonęło światło, było niewidoczne z dziedzińca. Wychodziło na zewnętrzną stronę<br />

zamku.<br />

Książę Lubomirski siedział w swoim gabinecie przy dębowym biurku. Przed nim leżał ciemny sztylet.<br />

Michał wpatrywał się w ostrze, a przez głowę przebiegało mu tysiące myśli. Wszystko, co zrobił, uczynił dla<br />

tego przedmiotu. Posunął się do morderstw i oszustw, może nawet zgubił własną duszę.<br />

– Mam nadzieję, że było warto – powiedział głośno, patrząc na klingę. – Bo jeśli skrzywdziłem tylu ludzi<br />

bez najmniejszego sensu, nie mam po co dalej żyć...<br />

A jeśli ich krzywda przyniesie pożytek? Czy to zmniejszy wyrzuty sumienia?<br />

– Jestem skazany na potępienie. Sam się na nie skazałem. Koniec tych jałowych rozważań! Do dzieła!<br />

Drżącą lekko dłonią ujął sztylet, zdmuchnął świecę. Przez otwarte okno do gabinetu wlewała się<br />

księżycowa poświata. Książę nie wiedział, czy konieczne jest, aby przy wypowiadaniu zaklęcia ostrze było<br />

skąpane w blasku nocnego wędrowca, ale uznał, że to na pewno nie zaszkodzi.<br />

Stanął przy oknie i uniósł ostrze w prawej ręce.<br />

– Arahab, fenir haræs. Arahab, fanir harra. Arahab, fenær harrisma.<br />

Poczuł, że to nie jego ręka już drży, ale wibruje Księżycowy <strong>Sztylet</strong>, posłuszny wezwaniu.<br />

– Lassua rani carves. Iniya rani farvas. Cassu rani sigera.<br />

<strong>Sztylet</strong> szarpnął się i zwinął w dłoni księcia niczym żywa istota, zupełnie jakby zamienił się w jadowitego<br />

węża, który próbuje się wygiąć tak, by ukąsić wroga. Lecz trwało to tylko mgnienie oka, ostrze zaraz<br />

posłusznie wróciło na swoje miejsce.<br />

– Erana sibælla fakrivas. Illana sagreb šacrissa. Garmanæs vikir farmanua.<br />

Po wypowiedzeniu ostatniego słowa z Księżycowego <strong>Sztylet</strong>u wyrwała się jakaś energia, mocna<br />

i esencjonalna. Książę nie widział tego, nie doświadczał rozumem, lecz duszą. Po prostu czuł. Spodziewał się<br />

czegoś innego. Ale czego? Gromu? Snopa światła? Pojawienia się jakiegoś ducha?


Zamiast tego miał tylko głębokie przekonanie, że właśnie coś się wydarzyło. Formuła zawierała trzy<br />

zaklęcia po trzy zdania, a każde zdanie po trzy słowa. Prawosławni powiadają, że Boh trojcu liubit.<br />

– Ciekawe, czy diabeł też – szepnął książę i poczuł lodowaty dreszcz przebiegający po plecach.<br />

Spojrzał na sztylet, który ściskał kurczowo w opuszczonej już dłoni.<br />

– Czym naprawdę jesteś i czy dokładnie wykonałeś swoje zadanie?<br />

Milczał, jakby oczekiwał, że przedmiot odpowie, a potem z westchnieniem odłożył go na biurko, tuż obok<br />

pergaminu z formułą zaklęcia, którego od wielu dni uczył się na pamięć. To wprawdzie tylko dwadzieścia<br />

siedem słów, ale musiał je wypowiedzieć płynnie, zdecydowanie, bez najmniejszej pomyłki czy zacięcia.<br />

Inaczej trzeba by czekać do następnej pełni, aby znów próbować, a na to nie miał czasu ani książę, ani jego<br />

goście.<br />

Odłożył klingę na biurko, którego blat lśnił trupio blado w księżycowej poświacie. Znów dreszcz na<br />

plecach. Zapragnął nagle prawdziwego, ciepłego światła. Czym prędzej podszedł do kominka, na którego<br />

gzymsie leżało krzesiwo kabłąkowe, po czym wrócił do biurka i po chwili knot świecy zapłonął. Lecz tego<br />

światła wydawało się księciu zbyt mało, odpalił więc od świecy stojącą obok lampę oliwną. Dopiero teraz<br />

mrowienie w krzyżu nieco zelżało, chociaż zupełnie nie ustało.<br />

Usiadł na krześle, zapatrzył się w Księżycowy <strong>Sztylet</strong>. Wspomnienie tego, jak ożył mu w dłoni, było wciąż<br />

nieprzyjemne, ale już nie przerażało. Tak miało widocznie być i tak było. Książę powinien właściwie iść teraz<br />

do sypialni, ale jakoś nie miał ochoty przemierzać ciemnych korytarzy uśpionego zamku. Postanowił<br />

zdrzemnąć się na sofie przy kominku. Przez jej oparcie przerzucony był ciepły koc, gdyż nieraz zdarzało się,<br />

że Michał pracował do późna i nie wracał do części sypialnej swoich apartamentów, tym bardziej że jeśli<br />

obudziłby się ktoś ze służby, czułby się w obowiązku przygotować dla pana szkandele. Czasem zaś nocował<br />

w tym gabinecie któryś z jego gości...<br />

Tylko gości, nigdy przyjaciół, co skonstatował z wielkim żalem. W czasie konfederacji barskiej stracił<br />

bodaj wszystkich bliskich towarzyszy. Przynajmniej tych, którzy okazali się cokolwiek warci.<br />

– A ja czy okazałem się cokolwiek wart? – Prychnął pod nosem. – Czy jestem lepszy od tych, którzy<br />

porzucili sprawę? Oni przynajmniej nie mają krwi na rękach. A już na pewno krwi niewinnych...<br />

Dręczony ponurymi myślami, położył się, owinął kocem i zamknął oczy. Miał nadzieję, że sen przyjdzie<br />

mimo wewnętrznego drżenia, jakie jeszcze odczuwał.


Rozdział 6<br />

K<br />

róla obudziło łomotanie do drzwi. Otworzył oczy, popatrzył na granatowy baldachim, zdobiony złotymi<br />

i srebrnymi gwiazdami. Skrzywił się lekko. Dzisiaj nakaże zmienić tę materię, gdyż nazbyt mu<br />

przypominała to, co miała w swojej komnacie Katarzyna. Tyle że caryca nie kazała wyszywać deseni zwykłą<br />

złoconą nicią, tkaninę pokrywały prawdziwe klejnoty – diamenty, szmaragdy, szafiry i rubiny. Można by za to<br />

bogactwo utrzymać przez przynajmniej dwa lata jakieś niewielkie państwo, a może nawet wcale nie takie<br />

niewielkie...<br />

– Co się dzieje, najjaśniejszy panie?<br />

Dziewczyna spoczywająca obok władcy również się zbudziła. To jej „najjaśniejszy panie” po całej nocy<br />

spędzonej na wyszukanych igraszkach zabrzmiało dysonansem w duszy Stanisława. Nie tak do niego wołała<br />

w chwilach uniesienia. Zaprawdę wolałby dla niej być wciąż tym ogierem, nieokiełznanym bykiem czy<br />

choćby rogatym lubieżnikiem. Cóż, noc się skończyła, a dwórka znała swoje miejsce.<br />

– Nie wiem... Marianno. – Z pewnym trudem przypomniał sobie jej imię, którego również od wczoraj nie<br />

używał, nadając kochance zgoła inne miana, których za dnia nie odważyłby się chyba głośno powtórzyć.<br />

Łomotanie do drzwi powtórzyło się, a zaraz potem rozległ się głos:<br />

– Najjaśniejszy panie, to ja, kapitan Colbert, stało się coś, o czym powinniście wiedzieć!<br />

– Czy to nie może zaczekać? – spytał król.<br />

– To już wasza wola będzie, jeśli rozkażecie. – W głosie oficera zabrzmiał wyraźnie charakterystyczny<br />

francuski akcent. – Jednakowoż bardzo proszę w imieniu moim i szambelana, byście raczyli szybko zapoznać<br />

się ze sprawą.<br />

Stanisława kusiło, aby posłać gwardzistę do diabła, ale pomyślał, że musiało zajść coś naprawdę


poważnego i niecierpiącego zwłoki, jeśli służbisty dowódca ośmielił się zakłócać spokój władcy. Wszak jego<br />

zadanie polegało właśnie na tym, by owego spokoju strzec nawet za cenę własnego życia.<br />

– No nic, trzeba go wysłuchać – mruknął król.<br />

– Panie – pisnęła Marianna cichutko – nie wpuszczajcie go jeno tutaj!<br />

Monarcha spojrzał zdziwiony.<br />

– Wstydzisz się, żeś usłużyła swojemu panu? – Zdziwił się. – Nie podejrzewałem cię o tak wielką<br />

skromność.<br />

– Nie wstydzę się – szepnęła, zbliżając wargi do jego ucha. – Lecz Hieronim nie będzie rad, gdy mnie tu<br />

zastanie.<br />

– Hieronim? – Król zmarszczył brwi. – Kapitan Hieronim Colbert? To twój narzeczony?<br />

– Tak, jesteśmy po słowie. – Zarumieniła się i spuściła oczy.<br />

– Trzeba było powiedzieć, dziewczyno! – zawołał, ale zaraz ściszył głos. – Przecież bym się nie<br />

pogniewał, gdybyś mi odmówiła z takiego powodu.<br />

– Kiedy wcale nie chciałam odmawiać. – Rumieniec na jej twarzy pociemniał. Zawstydzona wyglądała<br />

prześlicznie, co Stanisław zauważył nawet w tej niezręcznej sytuacji.<br />

– No dobrze. – Westchnął. – Nie wpuszczę go.<br />

Usiadł na krawędzi łoża, bose stopy opuścił na miękki kobierzec i przymknął oczy, chłonąc przyjemność<br />

delikatnego dotyku.<br />

– Poczekajcie, kapitanie, zaraz do was wyjdę! – zawołał.<br />

– Tak jest! – padła natychmiastowa odpowiedź.<br />

Król wstał, wciągnął spodnie, założył koszulę i długą kamizelę. Popatrzył na dziewczynę.<br />

– Zbierzesz się, kiedy wyjdę. I nie pożałujesz tej nocy. Przypomnij się dziś wieczorem mojemu<br />

ochmistrzowi, wypłaci ci sto dukatów, a jeśli wydasz się za Hieronima, nie zapomnę o was.<br />

Dziewczyna wyskoczyła z łoża i zupełnie naga przypadła do ręki władcy.<br />

– Dziękuję wam, panie, samo to mi wystarczy za dobry posag...<br />

Odsunął ją łagodnie.<br />

– Daj spokój, dziecko. To nie zapłata za tę noc, ale za serce dla twojego pana.<br />

Wyśliznął się na korytarz, starając się, aby czujny kapitan nie zobaczył zbyt wiele szczegółów w sypialni.<br />

– Co się stało, Colbert? – spytał. – O co takie larum?<br />

Kapitan był blady jak ściana.<br />

– Morderstwo na zamku, panie – wymamrotał. – Straszne morderstwo.<br />

Król zesztywniał. Kogoś zabito w Zamku Królewskim? Jak to możliwe?<br />

– Kto jest ofiarą?<br />

– Służąca garderobianej, Eliza.<br />

– Eliza? – Król zmrużył oczy. Coś mu się przypominało. To było dość rzadkie imię, szczególnie wśród<br />

ludzi niższego stanu.<br />

– Córka kupcowej z Krakowskiego Przedmieścia, Joanny Heningowej.<br />

– Ach, ta! – przypomniał sobie Stanisław. – Śliczna panna.<br />

– Śliczna, najjaśniejszy panie... Śliczna była jeszcze wczoraj, bo teraz... – Kapitan przełknął ślinę. –<br />

Szkoda słów.<br />

– Gdzie ją znaleziono?<br />

– To jest najdziwniejsze i najstraszniejsze – rzekł oficer. – W pokojach tego Moskala, który z wami<br />

przyjechał z Peterburka. Fiodora.<br />

Król wciągnął gwałtownie powietrze.<br />

– A on sam? – spytał przez zaciśnięte zęby.<br />

– Zbiegł. Ślad po nim nie został, jeno ten capi smród, jaki z siebie wydzielał, wisi wszędzie w powietrzu.<br />

– Prowadź! – rozkazał monarcha. Spojrzał na towarzyszących dowódcy podoficerów. – A ty – zwrócił się<br />

do jednego – sprowadź migiem nadwornego medyka.<br />

– Pozwoliłem sobie już po niego posłać – rzekł kapitan. – Ma czekać przy komnacie tego parcha.<br />

Zabroniłem tam komukolwiek wchodzić i ruszać przedmioty czy ciało, póki własnym okiem tego nie<br />

zobaczycie.<br />

– Bardzo roztropny z ciebie człowiek – pochwalił go król. – Jak już się będziesz żenił, przyjdź do mnie,


otrzymasz jakąś grzeczną kwotę na nową drogę życia.<br />

– A skąd wiecie, najjaśniejszy panie, że zamierzam się żenić? – spytał zaskoczony gwardzista.<br />

– Wiem więcej o moich poddanych, niż im się może wydawać – uśmiechnął się władca, ale w duszy<br />

zrobiło mu się cokolwiek nieprzyjemnie. Niby nie wiedział przecież, iż bierze do łożnicy narzeczoną tego<br />

wiernego żołnierza, ale i tak jakieś to było parszywe. Jak cały ten świat.<br />

Prawie biegiem dotarli w milczeniu do przeciwległego skrzydła, w którym szambelan przydzielił kwaterę<br />

alchemikowi Katarzyny. Rzeczywiście, czekał już na nich lekarz królewski, Kamil Dominik de Gherri.<br />

– Słyszałem, co się stało – zawołał na widok króla i załamał ręce. – Co za nieszczęście, najjaśniejszy panie!<br />

– Wejdźmy – mruknął Stanisław. – To nie jest nieszczęście, jeno zbrodnia, doktorze.<br />

Wewnątrz panował potworny zaduch. Słusznie kapitan określił go mianem capiego. Zupełnie jakby od<br />

wielu tygodni zamieszkiwało tutaj stado kozłów. Lecz odór nie ukrył innych woni, subtelniejszych<br />

i groźniejszych zarazem. Król wydobył chustkę i przyłożył do nosa, żałując, że nie pomyślał, aby skropić<br />

materiał perfumami. Chociaż, szczerze powiedziawszy, przy takim smrodzie efekt mógłby się okazać<br />

przeciwny do zamierzonego.<br />

Długi stół był zastawiony retortami i flaszami, w stelażu na samym środku tkwiło szklane naczynie, pod<br />

którym znajdowała się misa z wygasłymi już węglami. Alchemik coś warzył, i to coś wyjątkowo paskudnego,<br />

sądząc po wyglądzie cieczy, jaka pozostała na dnie dużej retorty.<br />

– Panna leży tam. – Kapitan wskazał oddzieloną parawanem część pokoju. – Ale to iście przykry widok,<br />

uprzedzam...<br />

Król i lekarz poszli tam. Na widok potwornie zmasakrowanego ciała Stanisława chwyciły mdłości. Widział<br />

w życiu krew, sam zadawał i rany, i śmierć, posyłał ludzi na pewną zagładę, ale do czegoś podobnego nie<br />

przywykł. Ciało przywiązanej do stołu dziewczyny pokrywały ropiejące bąble oparzeń. W dodatku było<br />

zapadnięte, wydawało się, że upuszczono z ofiary całą krew, chociaż nie było widać nigdzie śladów posoki.<br />

– A tam co jest? – Dominik Gherri wskazał ciemny kąt.<br />

– Nie zauważyłem tego przedtem – powiedział kapitan. – Światło inaczej padało i w tym miejscu było<br />

zupełnie ciemno.<br />

Podeszli ostrożnie do czegoś, co wyglądało jak kłąb czarnych szmat.<br />

– Jezu Chryste – wyszeptał lekarz. – Przecież to zwierzę... Czarny kozioł...<br />

– Kozioł – przytaknął król i poczuł, że paraliżujące zimno pełznie od czubków palców stóp do lędźwi<br />

i wyżej, do serca. – Ale to nie jest zwyczajne zwierzę – wyrwało mu się.<br />

Natychmiast napotkał bystre spojrzenie Colberta. Widać było, że kapitan chciał zapytać, co król miał na<br />

myśli, ale powstrzymał się w porę. Jednak lekarz nie okazał się równie taktowny.<br />

– Najjaśniejszemu panu coś to wszystko mówi? – Szerokim gestem ogarnął pomieszczenie. – Wydajecie<br />

się bardziej zniesmaczeni niż zaskoczeni czy przerażeni.<br />

– Mylisz się, panie Dominiku – odparł Stanisław. – Jestem przerażony i zaskoczony. Ale przerażony<br />

najbardziej nie tym, co tu widzę, lecz tym, iż ktoś w ogóle się na to odważył. A zaskoczony, że miał czelność<br />

dopuścić się takiej zbrodni pod moim dachem.<br />

Patrzył na kozła z poderżniętym gardłem. Przy zwierzęciu połyskiwała mętnie kałuża krwi, lecz<br />

zaskakująco niewielka, jak na zadaną mu ranę. Dla władcy stało się jasne, jaką substancję zawiera wielka<br />

retorta pośród alchemicznych odczynników.<br />

– Dobrze się domyślam, że ten garbus wypił krew dziewczyny i zwierzaka? – Kapitan nie wytrzymał,<br />

musiał zadać to pytanie.<br />

– Poniekąd słusznie. – Król pokiwał głową. – Na pewno pił ich krew. Ale przypuszczam, że część<br />

odpowiednio przyrządził i zabrał ze sobą.<br />

– Wy naprawdę wiecie, co się tutaj wydarzyło – szepnął lekarz. – I wiecie też zapewne dlaczego...<br />

– Nawet jeśli wiem, co miało miejsce w tym gabinecie, to na drugie pytanie odpowiedzi nie znam. –<br />

Stanisław odszedł od kozła, stanął nad stołem ze zmasakrowaną dziewczyną. – Ten kurwi syn... Co ja mówię<br />

kurwi... Wszak najgorsza nawet kurew wstydziłaby się urodzić takie pomiotło... Ten garbaty karzeł dokonał tu<br />

obrzydliwego obrzędu. Nazywa się to mszą czarnego kozła.<br />

Kapitan i lekarz wzdrygnęli się równocześnie. Żaden nie był wielce religijny, ale sama myśl o tym, żeby<br />

dokonywać takich obrzędów, zdawała się wstrętna i przerażająca.<br />

– Skąd wiecie, najjaśniejszy panie? – spytał Włoch.


– Gdym podróżował dwadzieścia lat temu do krajów zachodnich, spotkałem się z wolnomularzami...<br />

– Masoni zajmują się czymś takim? – De Gherri potrząsnął głową z niedowierzaniem. – Sam należę do<br />

loży i nigdy...<br />

– Nie zajmują się! – Król strzepnął niecierpliwie ręką, uciszając medyka. – Ale opowiadano mi o takich<br />

obrzędach, których dopuszczają się albo gorliwi czciciele szatana, albo głupcy, którzy chcą zyskać wielką<br />

moc, wchodząc z nim w układy. To obrzydliwy i straszliwy rytuał. Kozła poi się odpowiednim naparem, aby<br />

wzmóc jego i tak już bardzo pobudliwą naturę. A potem dopuszcza się go do młodej dziewczyny, koniecznie<br />

dziewicy.<br />

– Matko Boska – wyszeptał pobladłymi wargami kapitan. – Jak tak można? Już sam gwałt jest<br />

okropnością, ale jeszcze taki...<br />

– Ludzie, mój drogi, są w stanie uczynić dosłownie wszystko, aby zapewnić sobie powodzenie. A im mają<br />

bardziej niecne zamiary, na tym więcej są gotowi. Podobno zarówno krew ofiary, jak i jej zwierzęcego<br />

kochanka nabiera podczas tej potwornej mszy szczególnych właściwości. Kto się jej napije, zyskuje dar<br />

wieszczenia i jasnowidzenia. Ponoć można z pomocą spreparowanej posoki odszukać ukryte skarby. Lecz<br />

wraz ze wschodem słońca traci ona swoje właściwości. Ponoć alchemicy służący ciemniejszej stronie wiedzy<br />

nauczyli się, jak przyrządzić krew, aby zachowywała właściwości na dłużej.<br />

– Na ile? – W lekarzu odezwała się ciekawość, gdyż rzecz dotyczyła pośrednio jego profesji.<br />

– Nie wiem. – Stanisław wzruszył ramionami. – Nie dopytywałem. Sam opis tego wstrętnego obyczaju<br />

wystarczył, żebym potem przez kilka nocy miał niespokojne sny. Przypuszczam, że jeśli popytasz członków<br />

swojej loży, panie de Gherri, znajdzie się ktoś, kto cię odpowiednio oświeci.<br />

– Ciekawe, gdzie się podział ten pokurcz! – Kapitan otrząsnął się już nieco z wrażenia, jakie na nim<br />

uczyniło poranne znalezisko i wiadomości o obrzędzie. – Dokąd uciekł?<br />

Monarcha zwrócił na oficera pusty wzrok.<br />

– Jak to dokąd? Jest tylko jedno miejsce w Warszawie, w którym sługus carycy mógł się bezpiecznie<br />

ukryć.<br />

– Rozkażecie, najjaśniejszy panie, wezwać ambasadora?<br />

– Natychmiast, kapitanie! I poproście także na rozmowę marszałka Małachowskiego.<br />

Stanisław czuł przez skórę, że stało się coś, o czym powinien wiedzieć, ale – jak to często bywało, odkąd<br />

zasiadał na tronie – nie ma o tym najmniejszego pojęcia.<br />

Totumfacki Katarzyny otrzymał jakieś zadanie do wykonania. Zbrodnia, którą popełnił, musiała mieć<br />

z tym związek. Ale jaki? Hrabia Małachowski słynął z tego, że w odróżnieniu od króla wiedział o sprawach,<br />

o których nawet nie powinien wiedzieć. Może i tym razem okaże się to zasadą?<br />

Kapitan oddalił się, żeby wydać rozkazy, a król wraz z nadwornym lekarzem zaczęli uważnie oglądać<br />

każdy przedmiot w komnacie. Stanisław nie wiedział, czy może się to do czegoś przydać, ale wolał zachować<br />

najdalej idącą ostrożność. Tam, gdzie sięgały pozornie pulchne, lecz w istocie żelazne dłonie Katarzyny, nic<br />

nie należało uznawać za pewne, bo najczęściej nie było w ogóle tym, czym się z pozoru wydawało.<br />

– Co o tym myślicie, najjaśniejszy panie? – spytał cicho lekarz. – Ale tak naprawdę, w głębi serca?<br />

– Nie wiem... – Stanisław zacisnął zęby, a potem dodał: – Zupełnie nie wiem. Ale uczynię wszystko, co<br />

w mojej mocy, by się dowiedzieć.<br />

Dwa wielkie basiory gnały ile sił w łapach już od wielu godzin. Przez ten czas zatrzymały się tylko dwa razy,<br />

aby napić się wody i poprawić uprzęże, gdyż długotrwały ruch sprawiał, że luzowały się rzemienie, a szable<br />

i krótkie muszkiety zaczynały boleśnie obijać się o grzbiety i boki.<br />

Kiedy Michej o drugim pianiu koguta zerwał się z posłania od razu przemieniony, Alika wiedziała, że coś<br />

się stało. Nie umiała tylko powiedzieć, czy to na pewno coś złego, chociaż nie mogła spodziewać się niczego<br />

dobrego po tym, co dosłyszała z rozmowy atamana i Guruda. W czas Okołopełni kilka razy zdarzyło się, że<br />

wskutek koszmaru stary Wilk przez sen zmieniał się w potężnego, kosmatego basiora i zrywał na równe nogi.<br />

Jednak potem zaraz uspokajał się i nawet jeśli nie szedł spać, to przynajmniej pozwalał zasnąć innym. Zresztą,<br />

kiedy nadchodził czas swobodnej przemiany, sen zawsze był gorszy i płytszy. Wilki urządzały wówczas


nocne biesiady i przysposabiały nowe kobiety, aby stały się waderami, oczywiście jeśli w ogóle<br />

przyprowadzono jakieś nowe samice. Ale ta noc miała przynieść odpoczynek. Wilki cały dzień spędziły na<br />

pracach przy umocnieniach siczy i polowaniach, wieczorem nikt nie miał siły ani ochoty na pohulanki.<br />

Lecz gdy ataman przybrał człowieczą postać i z miejsca odział się w strój podróżny oraz przypiął broń,<br />

jakby się szykował na wyprawę, stało się jasne, że zaszło coś bardzo poważnego. Alika nie pytała o nic,<br />

wiedziała, że usłyszeć może jedynie opryskliwe burknięcie. Żyła z tym basiorem od przeszło<br />

dziewięćdziesięciu lat, przemieniła się w jego domu i tutaj pozostała jako pierwsza samica w stadzie. Poznała<br />

obyczaje Micheja na tyle, by zdawać sobie sprawę, kiedy może sobie pozwolić na zabieranie głosu.<br />

Na pewno nie w tej chwili. Pobiegła co tchu do domu Kiryła, jedynego Wilka, który mógł stanąć przed<br />

atamanem, gdy tamten zapamiętywał się w sobie, i przemówić przywódcy do rozumu.<br />

Lecz w zagrodzie Gotczego zastała podobny widok. Kirył, już odziany do podróży, rozglądał się jakby<br />

nieco zagubiony i poirytowany. Najwyraźniej także nie bardzo wiedział, co się dzieje.<br />

– Czego chcesz? – spytał Alikę. – Coś się stało z Michejem?<br />

– To samo co z tobą – odparła śmiało. – Zachowuje się, jakby popadł w szaleństwo.<br />

Kirył warknął wściekle, ale na waderze nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Po tylu latach życia wśród<br />

Wilków wiedziała już doskonale, kiedy trzeba się obawiać gniewu basiora. Zresztą sama już dawno<br />

zapomniała, jak to było żyć wśród ludzi. To właśnie oni wydawali się teraz obcy i groźni. Poza tym dzięki<br />

przemianie żyła o wiele dłużej niż ci, pośród których wyrosła. Gdyby pozostała człowiekiem, od<br />

kilkudziesięciu lat mogłaby już gryźć ziemię, a tymczasem wciąż była Wilczycą w sile wieku. I tak powinno<br />

zostać jeszcze dość długo. Każdy Wilk zachowywał wielką żywotność prawie do samego kresu. Niedołężniał<br />

na dwa, trzy lata przed zgonem. A i to się niezmiernie rzadko zdarzało, gdyż najczęściej ginął przedtem<br />

w jakiejś wyprawie czy nawet walce o władzę wewnątrz watahy czy stada. Wyjątek stanowili siczowi mędrcy,<br />

których otaczano szczególną opieką, aby mogli na czas przekazać wiedzę uczniom.<br />

– Gdzie się wybieracie? – spytała wadera. – W samym środku Okołopełni, nocą przeznaczoną na<br />

wypoczynek...<br />

– Nie twoja rzecz! – odparł Kirył, ale w jego głosie zabrzmiała niepewność.<br />

I wtedy Alika poczuła szarpnięcie w piersi, głuchy zew, przeradzający się w wielką tęsknotę. Nabrała<br />

głęboko tchu, aby stłumić to uczucie, które zaczęło się kłębić już nie w piersi tylko, lecz także w głowie, ćmiąc<br />

umysł, zupełnie jakby uległa przemianie... Świat wywinął kozła, jak wtedy, gdy przetaczała się przez plecy,<br />

aby powstać jako Wilczyca. Co to mogło oznaczać?<br />

Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że oto stoi na czterech łapach i wyje przeciągle z uniesionym<br />

pyskiem. W niewielkiej izbie ten głos prawie ogłuszał. Zarówno Kirył, jak i jego wadery oraz starsi synowie<br />

przyglądający się wydarzeniom ulegli przemianie i dołączyli do Aliki.<br />

Nad całą siczą rozległo się chóralne potępieńcze wycie. Była w nim tęsknota rozrywająca serca. Wszystkie<br />

Wilki wyległy na majdan, na którym czekał już Michej w człowieczej postaci. Twarz mu drżała z wysiłku, bo<br />

całym sobą pragnął ulec przemianie. Czuł jednak, że nie może sobie na to pozwolić, musi się posiłkować<br />

myślącą po ludzku częścią dwuduszy.<br />

Wilki otoczyły go wieńcem, tłocząc się i przepychając. Po chwili wszyscy znieruchomieli. Z lotu ptaka<br />

wyglądało to tak, jakby ataman stanowił centralny punkt wielkiego dysku z mocnych, futrzastych ciał.<br />

Michej chciałby, aby pobratymcy przybrali człowiecze kształty, zdawał sobie jednak sprawę, że nie może<br />

tego od nich żądać, skoro nawet jemu, z całą zgromadzoną przez półtora wieku mocą, przychodziło to z tak<br />

ogromnym trudem. Działo się coś niewytłumaczalnego... Chociaż czy na pewno było to niewytłumaczalne?<br />

Moc, która nakazała mu ulec przemianie, narastała, napierała ze wszystkich stron, lecz najmocniej<br />

z południowego zachodu, a to mogło oznaczać tylko jedno...<br />

Ataman rozejrzał się po tłoczących się wokół Wilkach. Miał przed sobą bodaj całą sicz. Przeraziło go, że<br />

przemianie uległy nawet wyrostki, którym do inicjacji było jeszcze daleko.<br />

Umysł zaczęło mu mroczyć pragnienie, aby dołączyć do innych, rozpłynąć się w wilczej świadomości,<br />

walczył jednak ze sobą... Tylko jeden jeszcze basior nie poddawał się, choć aż go skręcało, i zgiął się wpół,<br />

pragnąc wbrew sobie osunąć się w przemianę. Stał poza kręgiem, a z ust leciała mu ślina, zmieszana z krwią,<br />

bo przygryzł sobie język, walcząc z tajemniczym wezwaniem.<br />

Aż wreszcie ten straszliwy napór zaczął odpuszczać, a potem zniknął. Nie – zdał sobie sprawę Michej –<br />

nie zniknął, lecz zmniejszył się na tyle, że po poprzednim natężeniu zdawał się po prostu niczym.


<strong>Wilkozacy</strong> zaczęli powracać do ludzkiej postaci, teraz otaczały Micheja surowe, ściągnięte gniewem<br />

twarze.<br />

– Co to było? – zapytał ktoś.<br />

Ataman nie odpowiedział. Odszukał wzrokiem w ciżbie Guruda, spojrzał na niego wyczekująco. Młody<br />

Melik powoli, ledwie dostrzegalnie skinął głową, potwierdzając domysły przywódcy.<br />

– Starsi rodzin zostają na naradzie, reszta wynosić się do chałup! – zawarczał Michej.<br />

Nie patrząc na Wilki, ruszył do świętych słupów. To tam, wśród rytów odziedziczonych po przodkach,<br />

w samym sercu świątyni wilczego prawa, podejmowano najważniejsze decyzje dotyczące czy to całej siczy,<br />

czy też pojedynczego Wilka, jeśli zaszła taka potrzeba. Kiedy odbywały się takie właśnie wiece starszyzny,<br />

nikt nie śmiał wychodzić z domów, inaczej niż w przypadku zgromadzenia ogólnego, w którym miał prawo<br />

uczestniczyć każdy dorosły Wilk, a nawet pierwsze wadery głównych rodzin.<br />

Tłum rozstępował się przed atamanem. Za nim ruszyli starsi rodów, a pozostali posłusznie oddalali się do<br />

domostw. Po chwili zrobiło się pusto.<br />

Teraz dopiero Michej poczuł z całą mocą, że w jego piersi wciąż gości poprzedni niepokój. Tak – słabszy,<br />

możliwy do pokonania, ale dręczący niczym cierń wbity w łapę. Tyle że cierń można wyszarpnąć zębami,<br />

a żeby pozbyć się tej dolegliwości, musiałby wyrwać sobie serce. I nie wiadomo, czy to by pomogło.<br />

Narada trwała krótko. Godzinę później wyruszyli we dwóch – ataman i Kirył. Przedtem jeszcze odbyli<br />

rozmowę z Gurudem.<br />

– Będziesz strzegł siczy w moim imieniu – oznajmił Michej.<br />

– Ależ, atamanie, nie jestem gotów sprawować władzy! Nie tego uczył mnie Rinad! – zaprotestował<br />

Melik. – Już Rugej by się do tego bardziej nadał jako doświadczony...<br />

– Ty będziesz strzegł siczy – przerwał mu zniecierpliwiony ataman. – Na naradzie wszyscy byli zgodni, że<br />

w zaistniałym położeniu tylko tobie można powierzyć to zadanie...<br />

Gurud nie miał prawa brać udziału w zgromadzeniu starszych, jako że nie był głową rodu. Tym bardziej<br />

zaskoczyła go decyzja.<br />

– Może nie tyle wszyscy byli zgodni, co Michej ich przekonał – mruknął Kirył.<br />

– Ale dlaczego właśnie ja?<br />

– Bo potrafisz zapanować umysłem nad ciałem. Widziałem cię, jak walczysz i się nie przemieniasz.<br />

– Ledwie sobie poradziłem – odparł Gurud. – Gdyby to potrwało trochę dłużej, chybabym się poddał.<br />

– A dlaczego w ogóle z tym tak mocno walczyłeś? – spytał Michej i od razu sam odpowiedział: – Bo<br />

wiesz, co zaszło, znasz sekret. Nie chcę nikogo w to bez potrzeby wtajemniczać. Po co budzić jeszcze większy<br />

niepokój? I bez tego w siczy panuje chaos. Wszyscy starsi rodów zgodzili ci się podporządkować. Musisz<br />

sobie poradzić z tym brzemieniem.<br />

Gurud skinął głową. Dyskutowanie z rozkazem atamana, popartym decyzją rady, nie miało najmniejszego<br />

sensu.<br />

– A wy dokąd się wybieracie? – spytał.<br />

– Tam, skąd napłynęło to plugastwo. – Michej skrzywił się tak mocno, że stara blizna na czole przesunęła<br />

się ku dołowi, zupełnie jakby ożył w niej maleńki wąż i chciał się wyrwać na wolność. – Jeśli zginiemy,<br />

przeniesiesz sicz w inne miejsce, chyba że... – urwał, a potem się odwrócił.<br />

– Chyba że? – zapytał zza jego pleców Melik.<br />

– Chyba że stanie się coś, co sprawi, że i tak wszyscy sczezną. – Ataman odwrócił głowę i spojrzał<br />

Gurudowi prosto w oczy. – Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę. A teraz poznałeś moc tego przeklętego<br />

przedmiotu.<br />

– Nie wiem, czy jest ktoś, kto ją w pełni poznał, nawet teraz, gdy ożył.<br />

– No właśnie. Musisz być zatem gotowy na każdą okoliczność. Tak czy inaczej, zrobisz wszystko, aby<br />

sicz przetrwała.<br />

– A skąd będę wiedział, czy zginąłeś, atamanie? – zapytał jeszcze młody Melik.<br />

– Zapewniam cię, że jeśli umrę, pierwszy się o tym dowiesz, jeśli tylko będę zdolny zapanować nad<br />

swoimi duszami.<br />

– Co chcecie przez to powiedzieć? – szepnął Gurud.<br />

– Mądry jesteś, dobrze wiesz – odparł szorstko Michej. – Lecz na wszelki wypadek, jeśli nie wrócimy po<br />

następnej Okołopełni, zabierz stąd sicz.


– A jeśli Wilki nie zechcą mnie słuchać?<br />

– Nie myśl o tym teraz! – odezwał się milczący dotąd Kirył. – Jeśli Wilki przestaną cię słuchać wbrew<br />

naszym żelaznym prawom, to znaczy, że i tak już z nami koniec i nie ma czego ratować.<br />

Michej pokiwał tylko głową na znak, że zgadza się ze starym basiorem. Gurud zacisnął zęby. Jeszcze nie<br />

tak dawno był tylko niewiele znaczącym uczniem mądrego Rinada. Uniósł oczy ku niebu, na którym księżyc<br />

wisiał niczym wielki srebrny lampion. Czuł, że to, co stało się tej nocy, wcale się nie kończy. Niepokój<br />

świdrował w trzewiach, coś wzywało Guruda, aby również wyruszył w drogę, poszedł tam, skąd płynęły fale<br />

wezwania.<br />

– Czujesz to – bardziej stwierdził, niż spytał Michej. – Wszyscy to czują. Zapewne starsi, którzy mają<br />

w sobie więcej wilczych dusz, odczuwają zew mocniej. Pamiętaj, musisz zapanować nad sobą i nad nimi. Nie<br />

życzę sobie żadnych wypraw! Wszyscy niech siedzą w domu, na polowania wysyłaj tylko najmłodszych, bo<br />

najmniej są narażeni na zew tego diabelstwa. Bądź zdrów, Gurudzie, i nie zawiedź mnie.<br />

Po tych słowach Michej, patrząc wciąż w oczy Guruda, przetoczył się przez plecy i stanął w wilczej<br />

postaci. To samo uczynił Kirył.<br />

Wydali z siebie pożegnalne warknięcia i pognali do bramy, umiejscowionej tradycyjnie na północy siczy.<br />

Gurud widział, jak wartownicy otwierają wierzeje, a dwa basiory zaraz za wrotami skręcają ostro w lewo.<br />

Marszałek Małachowski był człowiekiem nad wyraz słownym i punktualnym. Tego samego wymagał od<br />

podwładnych i służby. Dlatego książę Michał nie był zdziwiony, kiedy skromna kareta w eskorcie dwudziestu<br />

jeden kirasjerów stanęła pod murami zamku tuż po dzwonach na wieczorny Anioł Pański dokładnie tego dnia,<br />

którego dostojnik się zapowiedział. Książę został zresztą uprzedzony, że hrabia zbliża się do Konstantynowa<br />

już wczesnym popołudniem, gdyż patrol dragonów wrócił z rekonesansu z wiadomością, że zaobserwowano<br />

ten niewielki oddział o kilka godzin drogi od miasta. Wnioskując z barw żołnierzy, musiał to być oczekiwany<br />

gość.<br />

Bramę otwarto natychmiast i koła karety zaturkotały na kamieniach dziedzińca. Na środku stał już<br />

gospodarz w towarzystwie wachmistrza Horodni i trzech kozackich gości. Kiedy marszałek wysiadł z karocy,<br />

Lubomirski ruszył doń dziarsko, z wyciągniętą ręką.<br />

– Witajcie, panie hrabio! – zawołał. – To zaszczyt dla moich skromnych progów.<br />

– Nie takie te progi skromne – uśmiechnął się Małachowski, obrzucając spojrzeniem zarówno zadbany<br />

dziedziniec, jak i niedawno odnowione ściany. – Lecz z tobą, drogi przyjacielu, nawet chłopska chałupa<br />

zyskałaby rangę pałacu.<br />

Za plecami księcia Miron z trudem stłumił parsknięcie, doceniając zarówno uprzejmość riposty, jak i jej<br />

ciętą złośliwość. Książę również się uśmiechnął.<br />

– Widzę, że trudy podróży ani na jotę nie stępiły dowcipu waszmości – zauważył pogodnie. – Pozwólcie,<br />

wielmożny panie hrabio, że przedstawię moich drogich gości. Oczywiście wachmistrza już znacie. Podobnie<br />

jak głowę deputacji Kozaków siczowych, pułkownika Łazara Grustinowicza, z którym prowadziliście<br />

rozmowy. Obok niego stoi pisarz Miron Ilczuk, który również był w Warszawie i na pewno go pamiętacie,<br />

oraz ich przyjaciel, doradca, a zarazem najpierwszy rębacz, podpułkownik Josip Kirnasz. No tak... – mruknął.<br />

– Wychodzi na to, że tylko jednego z tu obecnych nie znacie. Świat jest doprawdy mały.<br />

Marszałek każdemu po kolei wpierw skinął głową, a potem podszedł, aby podać prawicę. Już<br />

w Warszawie spodobali mu się ci surowi Kozacy, tak inni od fircyków, do jakich nawykł w stolicy. Jednak<br />

w wielkim mieście nawet synowie stepów wydawali się bardziej uładzeni i ugrzecznieni. Tutaj byli o wiele<br />

bardziej u siebie, nawet gdy gościli na magnackim zamku. Powiew Dzikich Pól dawał się wyczuwać<br />

w powietrzu, a nieokiełznana natura ujawniała się w każdym geście tych ludzi.<br />

– Witajcie, Wasza Dostojność – powiedział Łazar Grustinowicz swoim głębokim basem, tak niskim, że<br />

zdawał się rozmówcy wibrować w piersiach. – Mam nadzieję, że niebawem doprowadzimy do końca to, co<br />

zamierzyliśmy.<br />

– Jak Bóg da – odparł Małachowski. – Wszystko w Jego rękach. Miejmy nadzieję, że pobłogosławi dobrej<br />

sprawie.


I wtedy dostrzegł cień przelatujący przez twarz Lubomirskiego. Przyjrzał się księciu uważniej. Michał miał<br />

podkrążone oczy, spojrzenie zmęczone, jakby liczył sobie lat osiemdziesiąt, a nie zaledwie trzydzieści parę. Na<br />

zaniepokojony i pytający wzrok marszałka książę ledwie dostrzegalnie pokręcił głową, a potem uczynił<br />

zapraszający gest.<br />

– Służba zajmie się pańskimi ludźmi, hrabio, a ja zapraszam na skromny poczęstunek.<br />

Podszedł do gościa, ujął go pod ramię i poprowadził do głównego wejścia, skąd dolatywał już smakowity<br />

zapach pieczonego mięsa. Kozacy pozostali jeszcze na dziedzińcu, przyglądając się ciekawie marszałkowskiej<br />

eskorcie.<br />

– Źle wyglądasz, Michale – mruknął Małachowski.<br />

– Wyglądam dokładnie tak, jak się czuję – odparł równie cicho Lubomirski. – Kiedy się robi podłe rzeczy,<br />

trudno o świetlistą twarz.<br />

Marszałek na to nie odpowiedział. To nie był czas na takie rozmowy. Domyślał się jednak, że zaszło coś<br />

ważnego, a ciekawość zbyt go nurtowała, by się od razu nie zainteresował.<br />

– Dokonałeś obrzędu? – spytał prawie szeptem.<br />

– Dziś w nocy.<br />

– Wiesz już, z jakim skutkiem?<br />

– Przekonamy się o tym pewnie za tydzień z okładem. Czułem... – urwał i rzucił za siebie czujne<br />

spojrzenie. – Nie teraz, hrabio. Zjedzmy kolację i jeśli nie będziesz zbytnio zmęczony, porozmawiamy<br />

w moim gabinecie. Ci Kozacy to dobre dusze, ale nie powinni zbyt wiele wiedzieć... Przynajmniej na razie,<br />

zanim zyskamy pewność, czy wszystko się powiodło.<br />

– Oczywiście. – Marszałek pokiwał głową. – Porozmawiamy później...<br />

Drzwi prowadzące do pomieszczeń kuchennych uchyliły się i wyskoczyła zza nich sześcioletnia może<br />

dziewczynka. Zanosiła się śmiechem, który odbijał się od ścian i niósł po całym dziedzińcu. W poważnej<br />

atmosferze panującej do tej chwili, zdawało się to wręcz nierealne, a na pewno bardzo zaskakujące. Stanisław<br />

Małachowski aż przystanął, patrząc z niedowierzaniem na dziecko. Zaraz za dziewczynką zza tych samych<br />

drzwi wypadła zażywna starsza kobieta w zmoczonym czepcu, który tak oblepił jej głowę, że przypominała<br />

bardziej żandarma w hełmie niż kucharkę.<br />

– Niech ja cię złapię, niecnoto! Przez dwie niedziele na zadku nie siądziesz! – krzyknęła, ale w jej głosie<br />

próżno by było szukać prawdziwej złości. – Wracaj tutaj, Zojka!<br />

Dziewczynka, wciąż śmiejąc się w głos, stanęła pod schodami głównego wejścia i odwróciła się do<br />

kobiety.<br />

– A nie pójdę! – zawołała. – Bo mnie znowu w mące obtoczycie i do pieca będziecie targać. Nie lubię!<br />

– A ty myślisz, że ja lubię mieć łeb mokry, przebrzydłe dziewuszysko?<br />

– Przecież wiecie, że nie chciałam! – odpowiedziała dziewczynka. – Samo się zrobiło.<br />

– Samo się zrobiło! Patrzcie ją! Sam się garnek nad piecem postawił i sam się obalił, gdym jeno podeszła!<br />

– A sam! – upierała się Zoja. – Jak takie złe garnki macie, co się same na piec wdrapują i wywracają...<br />

Urwała na widok mężczyzn. Tego pana obok księcia o pięknej postawie i dobrych oczach zupełnie nie<br />

znała. Skonsternowało ją też, że Kozacy stojący z tyłu szczerzyli zęby w radosnych uśmiechach. A jeszcze<br />

dalej odziani w błękity i zielenie opancerzeni jeźdźcy, którzy już zsiedli z koni, również na nią patrzyli.<br />

Zoja uczyniła krok do przodu, jakby chciała podbiec do Michała i schronić się u niego, ale nie śmiała,<br />

skoro szedł z tym drugim wielkim panem.<br />

Kucharka również zamilkła, zagarnęła obiema rękami białą od mąki zapaskę, jakby chciała ukryć jakąś<br />

nagość. Potem ukłoniła się niezdarnie, jakby chciała wykonać dworski dyg, ale nie starczało jej umiejętności<br />

i gracji. Wreszcie wyciągnęła rękę do Zoi.<br />

– No chodź już, kwiatuszku – powiedziała łagodnie. – Nie gniewam się przecie, a panom nie wolno<br />

przeszkadzać.<br />

Dziewczynka, patrząc bez przerwy w twarz hrabiego, podeszła do kobiety, również wyciągając drobną<br />

rączkę.<br />

– Ale nie utytłacie mnie w mące? – upewniła się jeszcze rezolutnie.<br />

– Nie utytłam, nie utytłam, nie bój się. Nie dzisiaj.<br />

– Obiecujecie? – Zoja nie zamierzała ryzykować.<br />

– Chodź już! – odpowiedziała niecierpliwie kucharka. – Dostaniesz suszoną figę, a może i daktyl się jaki


znajdzie.<br />

– Daktyl, powiadacie?<br />

Zoja nieświadomie oblizała wargi, a Michał się uśmiechnął. Dziewczynka przepadała za owocami<br />

sprowadzanymi z cieplejszych krain. W rodzinnym domu jadła co najwyżej jabłka, gruszki czy jakieś śliwki.<br />

Na zamku poznała, że świat jest pełen cudownych smaków. Najbardziej chyba lubiła właśnie daktyle. I te<br />

świeże, miękkie, rozpływające się w ustach, i te suszone, które musiała pracowicie rozgryzać, aby poczuć ich<br />

słodycz.<br />

– A znajdę jakiegoś, i to soczystego – obiecała kucharka. – Chodźże już!<br />

Zoja, nie spuszczając z oczu marszałka, zbliżyła się do kobiety. Mała rączka znalazła się w uścisku o wiele<br />

większej, spracowanej dłoni, kucharka pociągnęła małą za drzwi. Po chwili doleciał z kuchni perlisty śmiech<br />

dziewczynki.<br />

– Widzę, że nie tylko skupienie i powaga panują na twoim zamku, książę – uśmiechnął się Małachowski –<br />

ale także prawdziwa pogoda.<br />

– To dziecko jest jak słońce, które od czasu do czasu wyłania mi się zza ciemnych chmur – przyznał<br />

również uśmiechnięty Michał, ale zaraz spoważniał. – Inna rzecz, że znalazła się tutaj na skutek moich podłych<br />

uczynków...<br />

Zamilkł i zacisnął usta. Małachowski westchnął w duchu. Cóż takiego musiał książę uczynić, że<br />

z radosnego młodzieńca przemienił się w skorego do zadumy starca? Starca jeśli nie ciałem, to na pewno<br />

duchem. Tę przemianę dało się zauważyć na pierwszy rzut oka. Tylko przez chwilę, kiedy patrzył na psotną<br />

dziewczynkę, Michał stał się tym samym pogodnym człowiekiem, którego marszałek znał z dawniejszych lat.<br />

Nawet klęska konfederatów nie pogrążyła Lubomirskiego w tak dojmującym przygnębieniu jak to, co<br />

wydarzyło się w jego życiu ostatnio.<br />

W dodatku doskonale zdawał sobie sprawę, iż Rzeczpospolita już nie chyliła się nawet ku upadkowi, ale<br />

po prostu upadała. Wszyscy wiedzieli, że jeszcze na pewno zdoła spiąć się do skoku niczym rumak biorący<br />

ostatkiem sił przeszkodę, ale dalej czeka tylko bezdenna otchłań. Mimo to świadomość katastrofy nie<br />

przeszkadzała ludziom żyć, kochać się, troszczyć o potomstwo i planować przyszłości. Kończył się jakiś cykl,<br />

bo wszak tylko jeden kraj, a nie cały świat miał ulec podłej przemocy.<br />

Jeszcze przy poprzednim spotkaniu marszałkowi wydawało się, że młody książę dostrzega tę<br />

prawidłowość i pomoże mu ona przetrwać klęskę. Lecz przez czas, kiedy się nie widzieli, zaszła w magnacie<br />

wielka zmiana. Wtedy wydawał się trawiony jakąś gorączką, wynikającą z chęci czynu, z nadziei, że uda się<br />

jeszcze coś odmienić. Taka gorączka może przyprowadzić człowieka do wyniszczenia ciała i ducha, lecz<br />

w przypadku Lubomirskiego to było coś innego. Jakby coś więcej.<br />

Marszałek dyskretnie obserwował gospodarza. Twarz blada, właściwie szara, ramiona opuszczone, ruchy<br />

wprawdzie wciąż energiczne, ale bardziej nerwowe, pozbawione zwyczajnej pewności siebie. Gdyby nie ten<br />

uśmiech na widok dziecka, hrabia mógłby nabrać podejrzeń, że rozmawia z kimś łudząco podobnym do<br />

Michała, a nie z samym księciem.<br />

Co trzeba uczynić, żeby osunąć się w tak krótkim czasie? A może pytanie brzmi – czego trzeba<br />

doświadczyć? Lub należałoby wziąć pod uwagę jednocześnie obie kwestie.<br />

Kiedy znaleźli się w przestronnej sieni, Michał wskazał gościowi drzwi po prawej stronie. Weszli do<br />

jadalni. Nie była to główna sala zamku, bo ta zapewne znajdowała się na piętrze, na które prowadziły<br />

z korytarza szerokie schody, ale urządzono to pomieszczenie zarówno bogato, jak i gustownie. Zupełnie jakby<br />

nie brakowało tutaj kobiecej ręki. Marszałka to nie dziwiło. Wprawdzie młody książę wciąż pozostawał<br />

kawalerem, ale przecież wyczucia smaku nie można mu było odmówić. Zamiłowanie do estetyki odziedziczył<br />

po znakomitych przodkach.<br />

Zdziwiło Małachowskiego, że zostali sami z gospodarzem, choć stół nakryto dla większej liczby osób.<br />

Usłyszał głosy na zewnątrz, w tym ten niezmiernie głęboki pomruk Łazara Grustinowicza. Spojrzał za okno.<br />

Niżowcy rozmawiali z dowódcą eskorty marszałka. Widocznie kapitan postanowił wypytać ich o obyczaje<br />

panujące na zamku. Rzutki oficer łatwo zjednywał sobie ludzi, co było widać nawet stąd, choć dostojnik nie<br />

rozróżniał słów. Ledwie zamienił z Kozakami kilka zdań, a już nawiązała się nić porozumienia. Jak to między<br />

wojownikami... Niżowcy wydawali się lekko rozbawieni. Nic dziwnego, bo Jens Petersen pochodził z Danii<br />

i chociaż doskonale opanował polską mowę, nie zdołał się pozbyć charakterystycznego akcentu. Było to,<br />

swoją drogą, smutne, że marszałek żywił większe zaufanie do przybysza z innych krain niż polskich oficerów,


z których wielu bez skrupułów brało pieniądze czy to od Rosji, czy Prus, czy Austrii, a nawet Anglii za<br />

dostarczanie agentom bardziej lub mniej cennych informacji. Hrabia wiedział doskonale, że nawet król ma<br />

w swojej straży wielu obcokrajowców i ufa im bardziej niż Polakom. Skarlał ten kraj i naród...<br />

– Panie hrabio – odezwał się Michał.<br />

– Tak, przyjacielu?<br />

– Nie patrz na mnie, jakbym był jakimś pożałowania godnym, śmiertelnie chorym nieszczęśnikiem. Bardzo<br />

cię proszę. Uczyniłem już przedtem parę podłości w życiu, ale w ostatnim czasie przeszedłem wszelkie<br />

wyobrażenie w tym względzie.<br />

– Opowiesz mi o tym, książę?<br />

Michał pokręcił głową.<br />

– Nie jestem gotów. Własnemu spowiednikowi bym tego nie wyznał.<br />

– Czasem łatwiej zwierzyć się przyjacielowi niż zdawać na osąd byle katabasa, który o życiu wie tyle, ile<br />

mu biskupi nakażą.<br />

– Dziękuję, hrabio, ale doprawdy nie jestem gotów. Może kiedyś, gdy to wszystko nieco obeschnie, gdy<br />

wspomnienia zblakną. Nie teraz.<br />

– Nie naciskam. – Marszałek rozłożył ręce. – Ale pamiętaj, że każdy z nas ma krzyż, który musi dźwigać.<br />

– Pytanie jeno – rzekł gorzko Michał – ilu wpierw ludzi sam do tego swojego krzyża przybił, skoro mu tak<br />

ciąży.<br />

Hrabia zyskał pewność, że w życiu młodego arystokraty zaszło coś, co odcisnęło się na jego sumieniu<br />

niezatartym piętnem. Był też pewien, że książę albo popełnił zbrodnię, albo uczynił coś, co za takową uważa.<br />

Małachowski widział nieraz ludzi bardziej przypominających bestie z dna piekła niż istoty stworzone przez<br />

Boga. Tymże bestiom zazwyczaj wiodło się doskonale, brak skrupułów zapewniał im spokojny sen. Człowiek<br />

o delikatnej duszy nie powinien czynić rzeczy na tyle strasznych, aby tę duszę kaleczyły.<br />

– Jak rozumiem, jeśli nawet uczyniłeś coś złego, to nie dla siebie, lecz dla wspólnego dobra – rzekł<br />

Małachowski.<br />

– A co za różnica?! – wybuchł nagle książę. – Zło jest złem!<br />

– Lecz czasem na obrzydlistwie wyrasta piękna roślina – zauważył łagodnie marszałek. – Rolnik nieraz<br />

unurza ręce w gnoju, aby wyhodować życiodajny łan.<br />

– I mnie się wydawało, że popełniam paskudne uczynki w imię wyższego dobra. – Michał uspokoił się,<br />

jego oczy znów przygasły. – Lecz co złego uczyniłem, pozostanie we mnie na zawsze. Oby okazało się, iż to<br />

nie nadaremno...<br />

Hrabia chciał coś jeszcze powiedzieć, pocieszyć jakkolwiek zdesperowanego księcia, ale w sieni zadudniły<br />

kroki i do jadalni weszli Kozacy.<br />

– Wybaczcie, książę – rzekł już w progu Josip Kirnasz – ale mamy prośbę. Czy nie zechcielibyście<br />

zaprosić do naszego stołu kapitana z eskorty Jego Wielmożności marszałka Małachowskiego? Nie godzi się,<br />

by tak grzeczny oficer wieczerzał gdzieś tam na kuchni niby parobas.<br />

Marszałek zmarszczył brwi, spodziewając się, że Lubomirski ofuknie starego Kozaka. Nie goście winni<br />

decydować, kto gdzie będzie się posilał w domu gospodarza. Jednak Michał tylko pokiwał głową.<br />

– Oczywiście. Sam powinienem o tym pomyśleć. Dziękuję, przyjacielu.<br />

Przyjacielu? – zdziwił się marszałek. Może ten akurat Lubomirski nie należał do grona magnatów<br />

wywyższających się nad wszystko i wszystkich, ale taka poufałość ze zwykłym Kozakiem była zaskakująca.<br />

Toż ten Kirnasz omal na ty mówił do księcia krwi! Przyjrzał się uważniej staremu. I dostrzegł w jego oczach,<br />

wpatrzonych teraz w Michała, ciepło i troskę. Zupełnie jakby surowy Niżowiec nie na wielkiego pana<br />

spoglądał, ale własnego syna, o którego się troszczy i troska zarazem. Między tymi dwoma mężczyznami<br />

najwyraźniej nawiązała się jakaś wyjątkowa nić porozumienia, a może nawet przyjaźni. Takiej przyjaźni, jaką<br />

starszy, doświadczony mężczyzna może obdarzyć młodzieńca, którego traktuje niczym owoc własnych<br />

lędźwi.<br />

Najpierw Zoja, która patrzyła na księcia łagodnymi, kochającymi oczami, teraz starszy od tego dziecięcia<br />

o dobre siedemdziesiąt lat Kozak, najwyraźniej również darzący Michała ciepłymi uczuciami. Również we<br />

wzroku Mirona Ilczuka i Łazara marszałek dostrzegał ogromną sympatię, kiedy spoglądali na gospodarza.<br />

Jak na kogoś, kto dopuścił się podobno ciężkich zbrodni, był Michał otoczony sporą liczbą życzliwych mu<br />

ludzi. No cóż, jak to kiedyś powiedział Ignacy Krasicki podczas pewnej uczty w Lublinie, gdy już został


prezydentem Trybunału Głównego Koronnego: „Nie zbrodnia sama czyni z dobrego człowieka wcielenie zła,<br />

lecz zbrodniarz sam umniejsza w sobie człowieka, zabijając sumienie, by móc dalej żyć”. Chodziło wówczas<br />

o dysputę, jaką wiedli na temat wielkiego przestępcy, rabusia, gwałtownika i mordercy Stanisława<br />

Stadnickiego, zwanego już przez jemu współczesnych Diabłem. Dla marszałka jasne było, że ów przeklętnik<br />

powinien pokutować i na tym, i na tamtym świecie, ale dla dobrotliwego, wyrozumiałego księdza, wówczas<br />

jeszcze infułata, a przyszłego biskupa, nie zdawało się to takie oczywiste. Upierał się, że nawet taki zbrodzień<br />

jak Stadnicki nie zasługuje na wieczne potępienie. To by zresztą przeczyło idei miłosierdzia boskiego<br />

i nieskończonej mądrości Stwórcy.<br />

– Wszak jesteśmy Jego dziećmi – perorował Krasicki. – Czyż ojciec wyrzuca z serca swego syna, gdy ten<br />

dopuści się największego choćby zła? Jeśli tak uczyni, nie jest w niczym lepszy od krzywdziciela.<br />

– Więc jak to? Największy zbrodniarz miałby nie ponieść kary na Sądzie Bożym? – zdumiał się<br />

Małachowski.<br />

– A może największą dlań karą będzie stanąć przed obliczem Pana? A największym upokorzeniem chwila,<br />

gdy zda sobie sprawę z niegodziwości, jakie uczynił? Pan, marszałku, gdy idzie do spowiedzi, czego się<br />

bardziej obawia? Pokuty, jaką nałoży ksiądz, czy też samej konieczności wyznania grzechów?<br />

– Nie zwykłem chodzić do spowiedzi – zaśmiał się Małachowski. – Przynajmniej od pewnego czasu. Ale<br />

wiem, o czym mówicie, księże infułacie. Tak, wstyd przed wypowiedzeniem, co się uczyniło wbrew sumieniu<br />

i przyzwoitości, jest gorszy niż lęk przed ukaraniem. Lecz to dotyczy mnie, ciebie, słowem, ludzi uczciwych.<br />

A zbrodniarz? Jemu wszak zasadniczo wszystko jedno. I tak wszyscy wiedzą, co zrobił, jeśli zostaje osądzony.<br />

– Zapraszam zaraz do stołu.<br />

Głos księcia wyrwał marszałka z zamyślenia. Potrząsnął głową, uśmiechnął się lekko do Michała.<br />

– Gdybym mógł obmyć choć ręce przed posiłkiem...<br />

– Oczywiście, służący przyniesie dzban z ciepłą wodą i miskę, hrabio. Nawet przez chwilę bym nie<br />

pomyślał, że siądziesz do posiłku bez ablucji. A po wieczerzy zaproponuję wizytę w łaźni.<br />

Małachowski przymknął oczy z przyjemnością na myśl o porządnej kąpieli.<br />

– Nie odmówię, książę. Droga z Warszawy zajęła nam jeno osiem dni, ale wszyscyśmy mocno strudzeni,<br />

i ja, i moi kirasjerzy.<br />

– Rzeczywiście, mocno pośpieszaliście – wtrącił się Miron Ilczuk. – Jak powiadacie, Wasza Dostojność,<br />

osiem dni? To znaczy, żeście robili prawie dziewięć mil polskich dziennie? To będzie... – Zmrużył oczy, licząc<br />

szybko w pamięci. – To będzie sześćdziesiąt trzy wiorsty. Bardzo szybko podróżowaliście, szczególnie jeśli<br />

karocą.<br />

– Ależ gdzie tam karetą – zaśmiał się marszałek. – Z Warszawy wyruszyłem w zamkniętym powozie, bez<br />

eskorty, żeby w oczy się nie rzucać moskiewskim postrzegaczom. A drugi powóz podążył razem z innym<br />

oddziałem w stronę Płocka, by zmylić tropy. Ale w Wiązownie, dzięki uprzejmości krewnej naszego<br />

gospodarza, księżnej Marii Karoliny, czekali na mnie kirasjerzy. Stamtąd odjechałem już konno, zostawiwszy<br />

karetę na przechowanie. A tę, którą zajechałem na zamek, wypożyczyliśmy w Szepietówce, bo nieprzystojnie<br />

byłoby w gościnę książęcą przybyć jak jaki dragon, w siodle i cuchnący koniem. Żaden więc to wielki<br />

wyczyn owe osiem dni, jeno muszę przyznać, żem odwykł od takich podróży. I lata już jakby nie te.<br />

Miron zaśmiał się i spojrzał na marszałka nie tylko ze zwykłą życzliwością, ale i z pewnym podziwem.<br />

Rzadko się zdarzało, by taki wielki pan chciał sobie odgniatać zadek niczym prosty wojak. Ale też zaraz pojął,<br />

dlaczego ów śmiesznie mówiący kapitan miał takie oddanie w oczach, kiedy tylko wspomniał o marszałku.<br />

Takich ludzi się słucha i za takimi idzie się w ogień.<br />

Posługacz pojawił się z wodą, pachnącym mydłem i porcelanową, malowaną na sposób wschodni<br />

miednicą.<br />

Stanisław August pił mocne, słodkie wino greckie, zaprawiane zapewne żywicą, sądząc po intensywnym<br />

aromacie i paskudnym posmaku pozostającym na języku i podniebieniu. Zazwyczaj król zwykł wieczorami<br />

delektować się wytrawnym tokajem, jeśli miał chęć na biały trunek, lub cabernetem z francuskich winnic, gdy<br />

nachodziła go ochota na czerwony. Lecz tym razem chciał się po prostu upić. Spotkanie z Ottonem Magnusem


von Stackelbergiem, ambasadorem Jej Wysokości imperatorowej Wszechrusi, zgodnie z oczekiwaniami<br />

niewiele przyniosło. Stanisławowi zdawało się, że przemawia do obrazu, który nie tylko jest głuchy, ale<br />

w dodatku zwyczajnie tępy. Oczywiście król wiedział doskonale, że owa tępota ambasadora nie jest mu wcale<br />

przyrodzona, ale stanowi wygodną broń w dyplomacji.<br />

Inna rzecz, że Rosjanin nawet nie próbował ukrywać, iż poszukiwany za bestialskie morderstwo i praktyki<br />

czarnoksięskie alchemik Fiodor przybył do ambasady tego ranka. Zaprzeczanie byłoby zresztą zbyt głupie,<br />

gdyż miejscy strażnicy widzieli, jak nieduży garbus łomocze do drzwi i zostaje wpuszczony. Ambasador<br />

twierdził jednak, że nie ma pojęcia, gdzie się teraz zbrodniarz znajduje.<br />

– Przybył, okazał glejt od samej imperatorowej. Zażądał powozu i eskorty i tyle go widzieli – oznajmił von<br />

Stackelberg. Stał przed królem, który zajął miejsce w wysokim fotelu. – Gdybym wiedział, że popełnił tak<br />

ciężkie przestępstwo, sam bym go przytrzymał w ambasadzie.<br />

– I co, wydałby go pan sprawiedliwości Rzeczpospolitej? – spytał drwiąco król.<br />

– Tego nie powiedziałem. – Dyplomacie nawet nie drgnęła powieka. – To osobisty poddany Jej Cesarskiej<br />

Wysokości i tylko ona może sprawować nad nim sądy. Niemniej na pewno bym go przytrzymał do<br />

wyjaśnienia.<br />

– Jak się domyślam, ambasadorze, nie wie pan, dokąd się udał?<br />

– Absolutnie nie mam najmniejszej orientacji w tym względzie.<br />

Król zacisnął zęby na wspomnienie bezczelnego uśmieszku, jaki zagościł na ustach Ottona Magnusa. Ten<br />

moskiewski sługus naigrawał się z polskiego monarchy! Stanisław zastanowił się, co na jego miejscu zrobiłby<br />

Sobieski czy Batory, a nawet Zygmunt Waza, Jan Kazimierz czy August Mocny. Śmiałek z pewnością<br />

wyleciałby na dziedziniec ze śladami kija na plecach i błogosławił łaskę pana, że nie stracił parszywego jęzora!<br />

Lecz Stanisław August nie mógł nic uczynić. Dla polskiego króla moskiewski ambasador był w istocie<br />

suzerenem, a nie zwykłym sługą innego władcy, którego ustami czasem przemawiał.<br />

– Oczywiście obaj wiemy doskonale, że pan kłamie, ambasadorze – powiedział Stanisław z całym<br />

spokojem, na jaki go było stać. – Orientuje się pan, dokąd wyjechał Fiodor. Nie przydziela się dobrego<br />

powozu i eskorty na piękne oczy.<br />

– Oskarżanie mnie o kłamstwo to jak rzucenie w twarz obelgi samej miłościwie nam panującej...<br />

– Skończ pan wreszcie pajacować! – zniecierpliwił się król. Wstał, przez co jego oczy znalazły się nieco<br />

wyżej niż oczy von Stackelberga. – Takimi opowiastkami może pan straszyć kupowanych za garść srebra<br />

szlachetków, nie mnie. Nie rzucam obelgi na Jej Cesarską Wysokość, bo nie ją oskarżam o mataczenie, lecz<br />

pana. Powtarzam pytanie o to, dokąd wyprawił się ten obrzydliwy, cuchnący karzeł.<br />

Na wspomnienie okropnego odoru, jaki rozsiewał wokół siebie Fiodor, von Stackelberg skrzywił się mimo<br />

woli, ale zaraz opanował grymas.<br />

– Zgodnie z dokumentem wydanym przez kancelarię imperatorowej zostałem zobowiązany udzielić mu<br />

wszelkiej pomocy bezwarunkowo. A to oznacza, że nie miałem prawa zadawać pytań.<br />

– Kurier, który wyjechał zaraz po tym, jak garbus przekroczył próg ambasady, też został wysłany<br />

w niewiadomym kierunku?<br />

Ambasador zrobił urażoną minę.<br />

– Z przykrością konstatuję, iż Wasza Królewska Mość na tyle nie ufa przyjaciołom, że każe śledzić każdy<br />

ich krok?<br />

W odpowiedzi Stanisław tylko prychnął pogardliwie, a Otto Magnus ciągnął:<br />

– Skąd w ogóle przypuszczenie, że kurier, jeśli przyjmiemy, iż istotnie wyjechał, ma cokolwiek wspólnego<br />

z owym Fiodorem?<br />

– Stąd, że jeśli doda się dwa do dwóch, niezawodnie otrzyma się cztery. – Król wiedział doskonale, że nic<br />

nie wyciągnie ze starego lisa z upodobaniem udającego głupiego barana.<br />

– Jeśli zechcecie, mogę dać słowo...<br />

– Jeśli zajdzie taka potrzeba i będzie tego wymagać racja stanu, bez wahania przysięgnie pan nawet na<br />

świętą ikonę i głowy własnych dzieci, że nie był pan wczoraj wieczorem u hrabiny, powiedzmy, K, żeby nie<br />

używać zbytecznie nazwisk, choć trzech ludzi widziało, jak pan od niej wyszedł dobrze po północy. Dlatego<br />

nie ciekawią mnie pańskie zapewnienia, a tylko fakty.<br />

– Po raz drugi stwierdzam z bólem, że najwyraźniej jestem szpiegowany w kraju, który winien jest<br />

wdzięczność władczyni, którą tu reprezentuję. Zapewniam jednakowoż...


– A ja po raz drugi powtórzę, że nie ciekawią mnie pańskie zapewnienia, ambasadorze – przerwał mu<br />

Stanisław. – Żądam odpowiedzi, gdzie mogę znaleźć tego śmierdzącego mordercę i zwyrodnialca Fiodora!<br />

Nie chodzi o politykę, tylko o sprawiedliwość!<br />

Na te słowa wzrok von Stackelberga stwardniał, a usta się zacięły. Stanisław poczuł nieprzyjemne<br />

mrowienie z tyłu głowy. Błazeństwa się skończyły, zaczynała się rozmowa, która zapewne okaże się kolejnym<br />

upokorzeniem dla króla. Stanisław pożałował, że w ogóle wezwał ambasadora. Inna rzecz, że dyplomata i tak<br />

by się zjawił, jeśli miał jakieś rozkazy od Katarzyny. A zapewne miał, skoro przybył do gabinetu<br />

królewskiego, ledwie dotarł do niego posłaniec. Zwykle kazał na siebie dłużej czekać. W końcu musiał od<br />

czasu do czasu uświadamiać kochankowi carycy, kto naprawdę sprawuje władzę w Rzeczpospolitej.<br />

– Gdziekolwiek pojechał Fiodor, nie wasza to rzecz – wycedził von Stackelberg. – Ten człowiek, choć<br />

waham się go określać mianem człowieka i tu doskonale was rozumiem, Wasza Królewska Mość, znajduje się<br />

poza waszą jurysdykcją. Gdzie pojechał, tam pojechał. Tak samo kurier. Natomiast moja monarchini żąda,<br />

abyście wydali rozkaz i dwa bataliony piechoty regimentu stacjonującego w okolicach Płoskirowa<br />

niezwłocznie udały się pod miasto Konstantynów.<br />

– Nie wiem, czy tam w ogóle stacjonuje jakiś regiment – rzekł król.<br />

– Ale ja wiem – uśmiechnął się ambasador. – Został tam po rozprawie z konfederatami, aby dopilnować<br />

porządku, i jakoś zapomniano go ściągnąć. Ale to i dobrze, bo potem strzegł też dotrzymania postanowień<br />

traktatu rozbiorowego. Miano go rozwiązać, lecz i tego ktoś zaniedbał. – Ambasador westchnął z udawanym<br />

smutkiem. – Wszystko przez to, że Austriacy wdali się w sprawę. Gdyby to siły rosyjskie zajmowały Lwów,<br />

żadne więcej zabezpieczenia niż nasza armia nie byłyby potrzebne.<br />

Stanisław August przełknął gorzką pigułkę. Nie miało sensu dyskutować z tym wiernym psem Katarzyny<br />

o takich sprawach, bo można było liczyć najwyżej na kolejne upokorzenia. Lecz skoro carski lokaj mówił, że<br />

pod Płoskirowem są polskie wojska, to z pewnością tam były.<br />

– W jakim celu mają te dwa bataliony przejść pod Konstantynów? – spytał, zastanawiając się, skąd znana<br />

jest mu ta nazwa.<br />

– Mają przejść nie pod samo miasto, ale do wsi Liwisz. – Ambasador zignorował pytanie króla. – Tam<br />

będą na nich czekały dalsze rozkazy. Wyślecie, Wasza Królewska Mość, pismo, w którym nakażecie<br />

dowódcy owych batalionów podporządkować się podpułkownikowi Szytkinowi, który w tej chwili dowodzi<br />

trzema batalionami piechoty i dwoma szwadronami gwardyjskimi.<br />

– Chce mi pan rzec, panie ambasadorze – wycedził przez zęby król – że na terenach należących do<br />

Rzeczpospolitej stacjonują tak duże siły rosyjskie?<br />

– Stacjonują na terenach zajętych przez Austrię, dzięki uprzejmości naszych sprzymierzeńców. Lecz<br />

niebawem przejdą w rejon koncentracji we wspomnianym chutorze, gdzie dociągną polskie oddziały.<br />

– Czy mogę się dowiedzieć, czemu to ma służyć? – Stanisław z trudem powstrzymywał gniew.<br />

– Lepiej może, byście nie wiedzieli, najjaśniejszy panie. – Von Stackelberg wygiął wargi w kiepskiej<br />

imitacji uśmiechu. Coś mu ten królik za mocno zaczynał wierzgać. Trzeba będzie napisać stosowny raport<br />

i poprosić, aby caryca utemperowała nieco tego bawidamka i utracjusza.<br />

– Jak się domyślam, kurier pomknął właśnie w tamtą stronę, do wspomnianego pułkownika Szytkina –<br />

stwierdził król. – I jakoś to wszystko wiąże się z pogardy godną osobą alchemika?<br />

– Wasze domysły to wasza sprawa, najjaśniejszy panie. Są rzeczy, o których mówić mi wolno, o których<br />

nie wolno mi pisnąć nawet słowem, a są i takie, o których powiedzieć może i bym mógł, lecz uznaję to za<br />

nazbyt niebezpieczne. Czy to wystarczy za odpowiedź?<br />

– Najwyraźniej musi. – Stanisław uspokoił się już i nawet zawstydził swojej gwałtowności. Nie godzi się,<br />

aby monarcha dawał się wyprowadzić z równowagi byle urzędnikowi, choćby był to urzędnik<br />

najpotężniejszego państwa w Europie. – No cóż, skoro nic więcej nie mamy sobie do powiedzenia, pora się<br />

pożegnać.<br />

– Oczywiście mogę zameldować kancelarii Jej Imperatorskiej Mości, że sprawa tych batalionów została<br />

pozytywnie rozpatrzona.<br />

– A czyż mógłbym odmówić? – spytał z goryczą Stanisław.<br />

Poczuł się jak w czasie konfederacji barskiej, kiedy wysyłał polskie wojska przeciwko zdesperowanym<br />

buntownikom.<br />

– Znakomicie. – Ambasador skłonił się, ale jeszcze nie wychodził.


Król spojrzał pytająco.<br />

Von Stackelberg nabrał głęboko powietrza, zupełnie jakby miał się rzucić do lodowatej wody i zbierał się<br />

na odwagę. Stanisław czekał, a przez głowę przelatywały mu myśli, chciane i niechciane, lecz wszystkie bez<br />

wyjątku przykre.<br />

– Skoro zakończyliśmy oficjalną audiencję, czy zechcecie mnie wysłuchać, Wasza Królewska Mość?<br />

Najzupełniej poufnie, rzecz jasna, jako zwykłego człeka, a nie rezydenta Jej Imperatorskiej Wysokości.<br />

– Proszę mówić. – Stanisław był zaintrygowany. Pierwszy raz Otto Magnus zachowywał się jak człowiek,<br />

a nie ożywiona kukła. – Obiecuję, że ani jedno słowo nie wyjdzie poza ten gabinet.<br />

– W zasadzie nie zamierzam zdradzić żadnej tajemnicy – zastrzegł się von Stackelberg. – Chciałem się<br />

tylko podzielić z wami tym, co mnie samego dręczy od dzisiejszego rana.<br />

– Chodzi panu o tego przeklętnika? – domyślił się król.<br />

– W rzeczy samej, najjaśniejszy panie. – Ambasador odchrząknął. – Zrobiłem, co musiałem, wyprawiłem<br />

go, gdzie sobie życzył, nie mnie oceniać bowiem rozkazy carycy. Ja mam je wykonywać. Lecz ten pokurcz<br />

przybył do mnie cuchnący i skąpany we krwi. Gdy zdjął płaszcz, ujrzałem, że cały od stóp do głów jest<br />

oblepiony krzepnącą posoką. I nie cuchnął tak zwyczajnie, brudem, jak wówczas, gdy nawiedził mnie zaraz<br />

po przybyciu do Warszawy. Niósł ze sobą jakąś wyjątkowo paskudną woń, której nie umiem nazwać.<br />

– Zapewne smród kozła, a może nawet zepsutego capiego nasienia – mruknął Stanisław.<br />

Stackelberg spojrzał zdziwiony, ale pokiwał głową na potwierdzenie.<br />

– Tak, to był na pewno kozi odór, ale o wiele gorszy niż zwyczajny. Macie rację, tak może śmierdzieć<br />

tylko stary, pochutliwy cap. A jeszcze z oparami posoki i jego własnego obrzydliwego ciała... Szkoda gadać,<br />

o mały włos byłbym zwomitował. Nie wiem, co dokładnie uczynił, i nie chcę wiedzieć, zapewniam! –<br />

Ambasador uniósł dłonie w obronnym geście. – Ani tym bardziej tego widzieć. Dość, żeście mi powiedzieli, iż<br />

popełnił straszną zbrodnię.<br />

Zamilkł, jakby zbierał myśli, albo raczej zastanawiał się, jak powiedzieć to, co chciał, nie wchodząc<br />

w konflikt z obowiązkami, jakie narzucała nań służba.<br />

– Ów Fiodor – podjął i znów urwał, nim dalej zaczął mówić. – Widziałem go przedtem raz w życiu, gdym<br />

bawił przy cesarzowej. To człowiek, że pozwolę sobie użyć tego określenia, straszny. Niby niepozorny, niby<br />

niewidoczny wręcz i miałem wrażenie, że część dworu naprawdę go nie dostrzega, nie wie o jego istnieniu,<br />

a jednak straszny. Gdyby to ode mnie zależało, kazałbym go trzymać w ciemnicy, jeszcze lepiej zesłał gdzieś<br />

na daleką północ, a w ogóle najchętniej zgładził. Jest jednak do czegoś potrzebny w niepojętych dla<br />

maluczkich zamysłach imperatorowej, więc żyje, choć i ona zapewne z wielkim trudem znosi jego widok.<br />

Król spojrzał zdziwiony na von Stackelberga. Ambasador nie kpił, mówił jak najbardziej poważnie.<br />

Stanisławowi przeleciało przez głowę, że dyplomata musi bardzo niewiele wiedzieć o swojej chlebodawczyni.<br />

Może nie był taką kanalią, jaką się na ogół wydawał? Może rzeczywiście tak mocno wierzył w swoją panią?<br />

W tym bardzo różnił się więc od tej świni Repnina, który był zdolny do każdej podłości i nie brzydził się<br />

najgorszymi sposobami, byle osiągnąć cel, doskonale zdając sobie sprawę, jakiej koronowanej kanalii służy.<br />

Gdy on sprawował faktyczne rządy nad Polską z ramienia Katarzyny, nikt nawet nie silił się go nazywać<br />

ambasadorem. Był posłem nadzwyczajnym i ministrem pełnomocnym. Gdy caryca przysłała von Stackelberga,<br />

niejako założyła aksamitne rękawiczki na chciwe pazury, choć w istocie niewiele to zmieniało. Tyle tylko, że<br />

król przypominał sobie, jakim gburem i chamem był Nikołaj Wasiljewicz Repnin, gdy zdawało się, iż obecny<br />

delegat Katarzyny właśnie upokarza Augusta.<br />

Aż się wstrząsnął na wspomnienie. Ambasador dostrzegł to, zrozumiał po swojemu i znów pokiwał głową.<br />

– Widzę, że i w Waszej Królewskiej Mości samo przywołanie tej nikczemnej persony budzi obrzydzenie.<br />

Doprawdy straszny musiał być jego uczynek.<br />

– Na pewno nie chce pan zobaczyć jego komnaty? – spytał Stanisław. – Wprawdzie ciało nieszczęsnej<br />

dziewczyny i kozła zabrano, lecz wciąż wisi tam powiew grozy. Nie jestem wielce religijny, jak pan doskonale<br />

wie, ale chyba każę wezwać egzorcystów, aby oczyścili pomieszczenia. Kto wie jakie zło wraz z Fiodorem<br />

tam zagościło?<br />

– Wybaczcie, Wasza Królewska Mość, ale naprawdę wolałbym tego nie oglądać. Nie chciałbym, aby to<br />

miało jakikolwiek wpływ... – Ambasador najwyraźniej ugryzł się w język, nie dokończył myśli.<br />

Lecz król wiedział, co o tym myśleć. Otto Magnus von Stackelberg obawiał się, że jeśli ujrzy ślady tej<br />

zbrodni, zwątpi w swoją misję w Polsce. A może nawet zwątpi w metody działania samej Katarzyny.


– Nie naciskam, bo to iście nie dla istoty ludzkiej doświadczenie – rzekł król. – Dziękuję, panie<br />

ambasadorze, że powiedział mi pan o swoich spostrzeżeniach i odczuciach.<br />

Von Stackelberg wyprostował się, a jego twarz przybrała poprzedni, obojętny wyraz.<br />

– Mam zatem zaszczyt pożegnać Waszą Królewską Mość. – Sztywno skinął głową. – I pragnę<br />

przypomnieć o konieczności wystawienia glejtu dla dowódcy polskiego regimentu.<br />

Ambasador znów był tylko i wyłącznie urzędnikiem Jej Cesarskiej Wysokości.<br />

A Stanisław skrzywił się na wspomnienie rozmowy i przechylił srebrny kubek, wlewając do gardła od razu<br />

połowę zawartości.<br />

Stanowczo dzisiaj musiał się upić! I to tak, by zapomnieć o wszystkim.<br />

Lecz nagle poderwał się, potrząsnął głową. Wreszcie pojął, dlaczego tak go zaniepokoiła nazwa<br />

Konstantynów. Przecież nie dalej niż rok temu zamek w tym miasteczku objął we władanie ród Lubomirskich!<br />

Tak, na pewno! I osiedlił się tam ten konfederata barski, książę Michał. Ten sam, który przysporzył tylu<br />

problemów współdziałającym wojskom moskiewskim i polskim...<br />

Klasnął w dłonie. Sługa pojawił się w mgnieniu oka.<br />

– Ślij po kapitana Colberta – rozkazał król. – Ma się tu natychmiast zjawić. Tak, tutaj, w mojej sypialni!<br />

Kamerdyner otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale król machnął niecierpliwie dłonią.<br />

– Wiem, że nie jest na służbie! Każ go odnaleźć. W szynku, zamtuzie czy u kochanki, wszystko jedno!<br />

Jeleń mknął jak błyskawica, tak prędko, że człowiekowi patrzącemu z boku mogłoby się wydawać, że nikt go<br />

nie zdoła dogonić. Ani jeździec na najszybszym koniu, ani tym bardziej szary wilk. Nieraz już umykał tym<br />

strasznym drapieżnikom. Dlatego wprawdzie serce zwierzęcia biło szybko, gdy tłoczyło do żył gorącą krew,<br />

lecz jeleń nie czuł dojmującego lęku, takiego, jaki był jego udziałem za młodych lat. Zawsze okazywał się<br />

najszybszy w całym lesie, a teraz stał się w dodatku jednym z najsilniejszych zwierząt, o ile nie najsilniejszym.<br />

Nieraz już zdarzało się, że wbijał poroże w ciała mniej doświadczonych drapieżników. Może gdyby żył<br />

w okolicy jakiś niedźwiedź, zdetronizowałby jelenia pod względem siły, ale też i niedźwiedź nie miałby<br />

najmniejszego powodu wchodzić w paradę płowemu biegaczowi. Inna rzecz, że nawet stary dzik, postrach nie<br />

tylko całego lasu, ale nawet myśliwych, odczuwał respekt przed jeleniem. Nic dziwnego, skoro dzielny rogacz<br />

jako jedyny nie zwykł schodzić z drogi wielkiemu odyńcowi, a potrafił nawet zdzielić go kopytem, gdy<br />

przyzwyczajony do respektu kaban próbował przegonić śmiałka z terenu, na którym buchtował.<br />

Dlatego kiedy ten wielki basior wypadł z gęstwiny, doświadczony jeleń wprawdzie zaczął natychmiast<br />

uciekać, ale odwracając lekko łeb, bez przerwy obserwował napastnika. Obcy musiał być ten wilk, skoro<br />

narwał się na niego. Wielki, imponujący wręcz, ale wszak tylko wilk, w dodatku sam. Groźne jeleniowi<br />

wydawało się tylko stado drapieżników, i to jedynie na tyle duże, by go osaczyć. Lecz i z takich pułapek<br />

zdarzało mu się już wyrywać, raz tylko zostawił w zębach napastnika kawałek skóry.<br />

Lecz w miarę upływu czasu zaczął odczuwać coraz większy niepokój. To, co się działo, przeczyło jego<br />

doświadczeniu. Basior nie zachowywał się bowiem, jakby zamierzał za wszelką cenę dopaść zdobyczy. Pędził<br />

wprawdzie tak, że spod łap pryskała leśna darń, ale widać było, że nie dobywa z siebie ostatnich sił. Na<br />

dobitkę jeleń dostrzegł, że basior nie bardzo przypomina zwykłego wilka. Był wprawdzie wielki i kosmaty, ale<br />

na grzbiecie miał przymocowane jakieś przedmioty, których płowy zwierz nie znał, choć budziły w nim<br />

niepokój. I zapach drapieżnika był jakiś inny. Zwierzęcy, wilczy, ale z domieszką znienawidzonej woni...<br />

Czyjej? Dopiero po chwili do jelenia dotarło. Człowiek! Ten wilk zalatywał człowiekiem!<br />

To nie mieściło się w ciasnym umyśle jelenia. Za to zmusiło go do jeszcze szybszego biegu. Basior zaczął<br />

zostawać wyraźnie z tyłu. Ścigane zwierzę rzuciło w jego stronę triumfujące spojrzenie.<br />

I wtedy, nie wiadomo skąd, wypadł kłąb mięśni i sierści. Zanim jeleń zdołał zrozumieć, co zaszło, już leżał<br />

na boku, wierzgając nogami, a wielkie zęby miażdżyły mu krtań. Zachłysnął się własną krwią, wydał z siebie<br />

rozpaczliwy krzyk, tak bardzo żałosny w porównaniu z głosem, jakim zwykł w czasie godów wabić samice<br />

i oznajmiać innym samcom, kto rządzi w tym lesie.<br />

Wówczas wilk puścił go nagle, przetoczył się i wstał jako człowiek. Błyskawicznie wydobył szablę i ciął<br />

mocno, oddzielając głowę ofiary od ciała.


– Piękna sztuka – powiedział Michej, który właśnie nadbiegł. – Musimy się solidnie najeść, bo potem<br />

zostanie nam tylko suszone mięso. Dzisiaj ostatnia noc Okołopełni, jutro już nie zdołamy się przemienić,<br />

a polowanie w ludzkiej postaci zabiera zbyt wiele czasu.<br />

– Dlaczego tak bardzo nam się śpieszy? – Kirył kucnął z nożem, aby oprawić jelenia.<br />

– Nie czujesz? – odpowiedział pytaniem Michej.<br />

– Czuję. Wszyscy to poczuli w siczy. Młodsi mniej, starsi więcej. Lecz po co się tak śpieszysz?<br />

– Bo chcę jak najszybciej poznać niebezpieczeństwo. Nie zdążyliśmy na czas do zagrody kowala. Nie<br />

zdołaliśmy wyśledzić tego, kto zabrał sztylet. Dlatego teraz zamierzam być na czas...<br />

– Do czego? – zapytał Kirył. – Co ma się zdarzyć?<br />

– Nie wiem, ale czuję, że to nie będzie dla nas nic dobrego.<br />

Kirył patrzył na odsłonięte mięso. Ślina napłynęła mu do ust, lecz głód nie był tak dotkliwy, by od razu<br />

rzucić się na zdobycz. A może to ten zew okazał się tak silny, że tłumił nawet łaknienie? Poza tym Kiryła od<br />

długiego czasu dręczyło jeszcze pytanie, którego nie zadał atamanowi, choć zbierał się parę razy.<br />

– Powiedz, Micheju – zdecydował się teraz, nad parującym i pachnącym smakowicie łupem – naprawdę<br />

rozumiesz, dlaczego Pawluk Regczy chciał oddać wilczą część duszy Gurudowi, a nie tobie?<br />

Ataman spojrzał na towarzysza, zaskoczony pytaniem najzupełniej nie w porę. Miał ochotę obwarknąć<br />

Kiryła, ale się powstrzymał. Jeśli stary druh pyta, musi go to nurtować. A któż bardziej niż on zasługuje na<br />

wyjaśnienia?<br />

– Wiem. Ale może wiedziałbym lepiej, gdyby chodziło o kogoś innego niż Pawluk. Może jednakowoż ten<br />

szczeniak o niewielkim rozumie widział wtedy więcej, niż nam się zdaje? Może czuł coś, co do mnie dotarło<br />

dopiero później, lecz sam jeszcze tego całkiem nie rozumiem?<br />

Kirył rozważał przez chwilę słowa atamana.<br />

– Niby wiesz, a jednak nie wiesz – mruknął w końcu. – Dziwne to wszystko.<br />

– Dziwne – zgodził się Michej. – Ale teraz posilmy się i w drogę.<br />

Przetoczył się przez grzbiet, ulegając przemianie, a potem wgryzł się w bok jelenia.<br />

Kirył natychmiast poszedł w jego ślady. Nocny las, który ucichł podczas śmiertelnej gonitwy, ożywał już<br />

swoimi tajemniczymi odgłosami.


Rozdział 7<br />

S<br />

iedzieli przy okrągłym, dużym stole ustawionym na samym środku świetlicy. Marszałek Małachowski<br />

szczerze podziwiał urządzenie i wystrój zamku. Z zewnątrz budowla wyglądała surowo niczym typowa<br />

twierdza. I nic dziwnego, bo została postawiona właśnie jako warownia, która miała stawiać opór w razie<br />

tatarskich najazdów i kozackich ruchawek, a także służyć jako schronienie dla okolicznej ludności lub<br />

przegrupowujących się wojsk. W środku z kolei bardziej przypominała pałac niż konstrukcję obronną. Jednak<br />

Małachowski dostrzegał szczegóły, które świadczyły o tym, iż zamek jest przygotowany do obrony w każdej<br />

chwili. Trzeba by przynajmniej pięciuset albo i tysiąca ludzi, aby przeprowadzić pomyślnie oblężenie, gdy<br />

tymczasem wewnątrz mogło się bronić stu, a nawet mniej.<br />

Podzielił się spostrzeżeniami z Michałem, który pokiwał głową i posmutniał, zanim odrzekł:<br />

– Masz rację, panie hrabio. Jeno dawniej warownia, broniąc się, mogła liczyć na pomoc wojsk Korony lub<br />

Litwy, lub nawet obu. Dziś zostalibyśmy sami w obliczu wroga.<br />

– Zaraz. – Małachowski zmarszczył brwi. – A czyż w pobliżu nie stacjonują nasze wojska? O ile wiem,<br />

został tutaj całkiem liczny regiment piechoty. Zapomniany regiment, dodajmy.<br />

– A został. – Książę roześmiał się szczerze rozbawiony. – Tyle że dowodzi nimi pułkownik Serdyński.<br />

Prędzej język własny połknie, niż przyjdzie mi z pomocą. W czas konfederacji okrutnie poszczerbiłem<br />

dowodzony przezeń oddział. Byli dziesięćkroć liczniejsi, a mimo to podali tyły. Podobnych rzeczy ambitny<br />

oficyjer nie wybacza. Osobliwie taki karierowicz jak pan Łukasz.<br />

– Z tobą nikomu nie wstyd przegrać, Michale – rzekł poważnie Małachowski.<br />

– To największy komplement, jaki mógł paść z twoich ust, przyjacielu – odparł równie poważnie<br />

Lubomirski. – Jeno taki tępy człek jak Serdyński o tym nie wie i wiedzieć nie chce.


Małachowski pułkownika nie znał, ale obiło mu się o uszy, że to rzeczywiście służbista, który wykona<br />

każdy, najgłupszy nawet rozkaz, poczytując to sobie za honor.<br />

Lecz wspomnienie rozmowy odpłynęło, kiedy książę zagaił:<br />

– Drodzy panowie delegaci kozaccy i wy, jaśnie wielmożny panie hrabio. Zaprosiłem panów w gościnę<br />

i zebraliśmy się tutaj, bowiem zagrożone są losy zarówno Siczy Zaporoskiej, jak i naszej ukochanej<br />

Rzeczpospolitej.<br />

– Nareszcie – mruknął pod nosem Miron. – Bo już myślałem, że jeno siedzieć będziemy, ucztować i za<br />

dziewkami ganiać...<br />

– Zamilcz – ofuknął go Łazar. – Źle ci u księcia?<br />

– Zaś tam źle! – zaśmiał się Ilczuk. – Rad bym i całe życie tak przepędził. – Spochmurniał nagle, brwi mu<br />

się zbiegły u nasady nosa. – Jeno o naszą sicz się troskam i naszych Niżowców.<br />

– Mogę mówić dalej? – zapytał Lubomirski, ale bez rozdrażnienia i złości. Przywykł już, że niepokorne<br />

dusze kozackie ujawniają się nie tylko w czynach, lecz i słowach.<br />

– Mówcie, Wasza Książęca Wysokość – odparł Łazar. – Postaram się przypilnować, by nasz przyjaciel<br />

zanadto gęby nie otwierał.<br />

Spojrzał groźnie na Mirona, ale ten się nie przejął, wzruszył tylko ramionami. Josip trącił go w bok.<br />

– Cichaj – syknął. – Nie wiem, jak ciebie, ale mnie ciekawość zżera, co też książę wydumali.<br />

– Dziękuję – powiedział Michał. – Otóż, powtórzę, spotkaliśmy się, aby deliberować nad sposobami<br />

ratowania zarówno Polski z Litwą, jak i ostatniego bastionu wolnych ludzi na Ukrainie.<br />

– Jeśli macie na myśli sicz na Podpolnej, to nazywanie jej bastionem wolnych ludzi może się niebawem<br />

okazać zbyt szumne – tym razem nie wytrzymał Kirnasz, który wcześniej upomniał przyjaciela. – W każdej<br />

chwili spodziewamy się nadejścia moskiewskich wojsk w ogromnej sile, a jakoś nie widzę wielu możliwości<br />

obrony. Sama wyspa nie nadaje się na warowną osadę, a w dodatku po powstaniu Pugaczowa caryca<br />

poprzysięgła zemstę i tej zemsty z pewnością dokona. Sami mogliście się przekonać, że jej gniew jest straszny<br />

i niepohamowany.<br />

– To cenna i słuszna uwaga – rzekł książę. – Lecz zdaje mi się, iż znalazłem sposób, aby przechylić szalę<br />

zwycięstwa na naszą stronę. Szkoda, że nie pojawił się, gdy jeszcze trwała pugaczowszczyzna, bo i ruchawka<br />

mogłaby się inaczej zakończyć.<br />

– Jaki to sposób? – zapytał Łazar Grustinowicz.<br />

– Znalazłem nowych sprzymierzeńców. Wojowników, którym nikt się nie zdoła oprzeć, jeśli wierzyć<br />

starym zapisom i przekazom obecnym w moim rodzie od jego zarania. Poświęciłem tej sprawie życie, duszę,<br />

a nawet honor... – Michał przerwał na chwilę, a jego wargi wykrzywiły się w przykrym grymasie. – Lecz<br />

zdobyłem, co było do zdobycia, a teraz pozostało tylko przywołać do naszej sprawy wspomnianych<br />

wojowników. Wraz z nimi zdołamy stawić opór wrażej przemocy. Obronimy sicz i zapobiegniemy<br />

nadciągającej zagładzie.<br />

W oczach księcia zapłonął żar. Marszałek zobaczył znów tamtego radosnego, pełnego życia młodzieńca,<br />

którego znał z dawnych czasów. Znikło przygnębienie i troska, pojawił się uśmiech.<br />

– Kim są ci ludzie? – W głosie Łazara dało się słyszeć nieufność. – I jaką muszą dysponować potęgą, żeby<br />

zagrozić Rosji wraz z jej sojusznikami? Chcecie powiedzieć, książę, że ktoś inny wywalczy nam wolność?<br />

– Absolutnie nie – zaprotestował Michał. – Mówię o pomocy, a nie wykonaniu pracy za nas. Nie mogę też<br />

składać gwarancji i zapewniać o powodzeniu naszych zamiarów. Ale wiecie równie dobrze jak ja, drodzy<br />

przyjaciele, że sami nie zdołamy z powodzeniem przeciwstawiać się przewadze Moskali, Prusaków<br />

i Austriaków. Rzeczpospolitą już zaczęli rwać na kawałki, a niebawem również całą jeszcze w miarę<br />

swobodną Kozaczyznę czeka smutny los. Trudno żyć w ucisku, pod butem tyrana. Ale to już wiecie, panowie<br />

Niżowcy, bo zawsze was ktoś próbował tłamsić. Wpierw szlachetkowie i magnaci polscy, litewscy i ruscy<br />

żądali, byście byli żołnierzami, ale jeno gdy potrzeba się pojawi, a kiedy minie zagrożenie, mieliście iść<br />

w chłopy i uginać karku przed panem, a potem wpadliście w prawdziwe bagnisko, gdy Chmielnicki oddał<br />

Ukrainę pod protektorat Moskwy.<br />

– Wielki to był hetman – rzekł Łazar – i znakomity dowódca. Lecz za tamten czyn oby z piekła nie<br />

wyjrzał! Ponoć już po dwóch latach na kolanach błagał, by powrócić pod zarząd Polski, tak szybko poznał, co<br />

znaczy carska łaska.<br />

– Jednakowoż było za późno – westchnął ciężko Małachowski. – Szkoda iście, że tak się potoczyły nasze


losy. Że nie było we właściwym czasie władcy rozumu tak wielkiego jak Zygmunt August, z którego rozkazu<br />

utworzono rejestr, lub Stefan Batory, który kontynuował myśl poprzednika. Była możność zrównać Kozaków<br />

zaporoskich w prawach ze szlachtą, a zaraz potem utworzenie Rzeczpospolitej nie dwojga, lecz trojga<br />

narodów. Historia wówczas potoczyłaby się zupełnie inaczej...<br />

Zapadła cisza. Przerwał ją Grustinowicz.<br />

– Jak by było, nie wiadomo, zapewne lepiej niż teraz. Ale takimi wspominkami i pięknymi słowami nic nie<br />

zdziałamy. A ja jestem ciekaw tej potencji, która ma być nam pomocą, naszym zaś wrogom zgubą. Wyjawisz<br />

nam, książę, któż to?<br />

Michał skinął głową.<br />

– To starożytny lud, jeśli w ogóle można zwać ich ludem na podobieństwo człowiecze. Może powinienem<br />

raczej rzec plemię...<br />

Marszałek poczuł dreszcz niepokoju. Jadąc tu, wiedział przecież, co zamierza Lubomirski, ale czym innym<br />

jest wiedzieć, a czym innym doświadczyć. A książę dokończył:<br />

– To Wilki.<br />

– Wilki? – zdumiał się Łazar. – Chcecie okiełznać zwierzęta i użyć ich przeciwko naszym wrogom? Toż<br />

to...<br />

– Idzie mi o tych, których na Dzikich Polach nazywano Wilkozakami – przerwał mu Michał.<br />

Marszałek, obserwujący uważnie zgromadzonych, zobaczył, że Łazar znieruchomiał zaskoczony,<br />

podobnie jak Josip. Natomiast Ilczuk miał minę, jakby nic nie zrozumiał. Nazwy nigdy nie słyszał. I nie to<br />

było dziwne, lecz raczej to, że pozostali dwaj Kozacy zdawali się orientować, o kim mowa. A przecież z tego,<br />

co wyczytał w starych dokumentach prefekt biblioteki, <strong>Wilkozacy</strong> starali się trzymać na uboczu, ukrywali<br />

swoje istnienie przed ludźmi na wszelkie możliwe sposoby. Ktoś tam mógłby o nich coś słyszeć, ale nie<br />

dwóch Niżowców na trzech obecnych!<br />

Grustinowicz odetchnął głęboko, zanim zabrał głos:<br />

– Nie gniewajcie się, Wasza Książęca Wysokość. Lecz czy nie opowiadacie nam jakichś baśni? Gdzieś<br />

kiedyś obiły mi się o uszy opowieści o tajemniczym ludzie, lecz nikt ich wszak nie widział. Zresztą w tym<br />

względzie więcej może wiedzieć Kirnasz, jako najstarszy i najbardziej z nas bywały. Nie protestuj, Josipie. Ja<br />

podróżowałem wiele, lecz nie można porównać moich peregrynacji a to do Warszawy, a to do Wiednia czy<br />

Petersburga, spotkań z możnymi tego świata z twoimi przygodami. O ile ja doświadczyłem blichtru i obłudy<br />

polityki, ty poznałeś najróżniejsze oblicza życia.<br />

Josip potrząsnął głową.<br />

– <strong>Wilkozacy</strong>, powiadacie, panie? I ja doprawdy niewiele potrafię tutaj rzec. Tyle wiem, ile opowiadał mi<br />

pewien stary Kozak, ze sto lat pewnie miał, a może i więcej. Mówił o tym, że w czasie powstania<br />

Chmielnickiego przyszło do sprawy z owymi stworami, co potrafią się przemieniać w sierściste drapieżniki,<br />

a każdy posiada moc wielu ludzi. Ponoć zabić ich nie sposób, a w każdym razie niezmiernie trudno. Lecz<br />

brałem to wszystko jeno za zwykłe opowiastki. Mało to się rzeczy wygaduje? A przy blasku ogniska<br />

imaginacja niezwykle często ponosi człowieka tak, że zaczyna zmyślać niestworzone historie. Zda mi się, że<br />

i <strong>Wilkozacy</strong> są jedną z takich opowieści. Nie gniewajcie się, panie, ale gonicie za cieniem...<br />

– Przypuszczałem, że mi nie uwierzycie od razu – powiedział książę bez złości. – Lecz zapewniam was, iż<br />

opowieści o Wilkozakach są prawdą, a gałąź rodu Lubomirskich, z której się wywodzę, od wieków strzeże<br />

pewnych związanych z nimi tajemnic.<br />

– Powiem szczerze, panie – rzekł Josip. – Gdybym nie znał waszego rozumu i nie wiedział, iż jesteście<br />

przy zdrowych zmysłach, wziąłbym was za jakiego pomyleńca. Nie gniewajcie się.<br />

Michał ze smutnym uśmiechem rozłożył ręce.<br />

– Nie gniewam się, bo i nie mam o co. Tak sobie myślę, że gdybym był na waszym miejscu, pomyślałbym<br />

to samo.<br />

– Dobrze, przypuśćmy, że <strong>Wilkozacy</strong> istnieją – odezwał się Łazar. – Jak chcecie, książę, przekonać ich,<br />

aby nam pomogli?<br />

– Pomogli? – Uśmiech Lubomirskiego zrobił się szerszy. – Ja ich mogę zmusić, aby nam służyli!<br />

– W jaki sposób?<br />

Michał rozejrzał się uważnie, podszedł po kolei do wszystkich okien, by sprawdzić, czy story są szczelnie<br />

zasłonięte. Potem otworzył drzwi, aby zyskać pewność, że nikogo za nimi nie ma. Następnie sięgnął


w zanadrze i wydobył niewielki podłużny mieszek z grubej skóry, na której wymalowano złocistą farbą<br />

dziwne znaki. Rozsupłał rzemień i wyjął z pokrowca ciemną, nieoprawioną klingę.<br />

– Tym – rzekł cicho. – Oto artefactum, za którego pomocą mogę zawezwać Wilki, a potem nakłonić owo<br />

plemię do współpracy.<br />

– Tym? – Miron wydął wargi. – Przecież to zwyczajny sztylecik, bodaj moja młodsza córa ma większy.<br />

W dodatku partacz, który go wykonał, nawet stali nie oczyścił...<br />

– Partacz, który go wykonał, nie żyje – odparł książę. – Podobnie jak jego żona i pomocnik... A zbrodnia<br />

ta...<br />

Miał ochotę uczynić wyznanie, wyrzucić z siebie choć odrobinę tego brudu, który mu zaległ na sercu<br />

i duszy, ale powstrzymał się w porę. To nie byłoby nazbyt politycznie, a obecni i bez takich wiadomości<br />

podchodzili do rzeczy dość nieufnie.<br />

– Co chcieliście powiedzieć, panie? – spytał Łazar, gdy książę zamilkł.<br />

– Tyle jeno, że kowal skonał, gdyż ważył się tknąć tego ostrza nagą dłonią. Jedynie ci, którym jest ono<br />

przeznaczone, mają prawo ująć Księżycowy <strong>Sztylet</strong> w dłoń i władać nim. A żona rzemieślnika i jego parobek<br />

zostali zamordowani tylko dlatego, żeby nie wyzdradzili tajemnicy.<br />

Małachowski drgnął i spojrzał uważnie w twarz księcia. Kozacy mogli się niczego nie domyślać, gdyż nie<br />

mieli po temu podstaw, lecz on już wiedział, jakie straszne uczynki obciążają sumienie Lubomirskiego. Miał<br />

słuszność Michał, że za ich sprawą znalazł się bliżej piekła niż ktokolwiek na ziemi.<br />

– Wybaczcie, Wasza Książęca Wysokość – powiedział Łazar – lecz naprawdę chcecie, abyśmy uwierzyli<br />

w wyjątkowość tego ostrza?<br />

– Uwierzycie, kiedy przybędą tutaj ci, których wezwałem tydzień temu, w noc przed przyjazdem naszego<br />

drogiego gościa.<br />

Powiódł wzrokiem po twarzach obecnych. Marszałek patrzył na niego z mieszaniną współczucia<br />

i niepokoju, ale twarze Niżowców wyrażały tylko głęboką wątpliwość, szczególnie oblicza Mirona i Łazara.<br />

Josip najwidoczniej widział w życiu tyle rzeczy i brał udział w tylu wydarzeniach, że bardziej był skłonny<br />

wierzyć w sprawy z pozoru niemożliwe.<br />

Michał położył sztylet na blacie stołu, nakrył klingę dłonią tak, że wystawała tylko część.<br />

– Jeśli któryś z was ma na tyle odwagi, sam może się przekonać, iż w tym niepozornym nożyku tkwi<br />

ogromna siła. Jest wśród was taki śmiałek? – rzucił wyzywająco, ledwie nad sobą panując.<br />

Czuł, jak energia z Księżycowego <strong>Sztylet</strong>u przenika jego ciało, przez mgnienie oka miał wrażenie, że nie<br />

znajduje się w zamkowej komnacie, ale widzi przed sobą szarozielony step, ciągnący się po horyzont. Obraz<br />

kołysał się, jakby Michał nie stał nieruchomo, lecz pędził z całych sił.<br />

– Co trzeba zrobić? – Miron wstał. Wyzwanie rzucone Kozakowi nie mogło pozostać bez odpowiedzi.<br />

Choć Ilczuk czuł już, że w słowach gospodarza coś się kryje. Że marne ostrze to więcej niż tylko kiepski<br />

wyrób niezdarnego kowala.<br />

– Wystarczy dotknąć. – Lubomirski wyszczerzył drapieżnie zęby. – Jeśli to nic nie da, znaczy, żeś jest<br />

bardziej niewierny od biblijnego Tomasza.<br />

Miron zdecydowanym krokiem obszedł stół, zbliżył się do księcia. Wyciągnął rękę...<br />

– Nie!<br />

Krzyknęli jednocześnie – Michał i marszałek. Miron spojrzał zdumiony, pozostali dwaj Kozacy wlepili<br />

oczy w dostojników.<br />

– Nie wolno dotykać stali – powiedział spokojniej Małachowski.<br />

– Właśnie – potwierdził książę. – To by cię zabiło. Zupełnie zapomniałem ostrzec zawczasu. Wystarczy,<br />

jeśli dotkniesz wierzchu mojej dłoni, panie pisarzu.<br />

Miron, choć czuł się coraz mniej pewnie, znów wyciągnął rękę. Jeśli nawet rozsądny, wyjątkowo trzeźwo<br />

patrzący na świat marszałek wydawał się mocno zaniepokojony, sprawa musiała być poważna. Najchętniej<br />

Ilczuk wycofałby się, ale to by wyglądało na tchórzostwo. Nabrał głęboko tchu i szybkim ruchem przyłożył<br />

palce do dłoni księcia.<br />

Poczuł, jakby jego pierś przeszyło rozpalone do czerwoności ostrze. A może wręcz przeciwnie? Nie<br />

gorące, lecz nieskończenie lodowate? Tego nie potrafił orzec. Na dodatek miał wrażenie, że serce mu stanęło.<br />

I przez mgnienie oka ujrzał to samo, co niedawno książę – bezkresny step, kołyszący się miarowo w rytmie<br />

szybkiego biegu. Poczuł też mocny wiatr na twarzy, lecz nie tak, jak zwykle tego doświadczał. Teraz opływał


miękko policzki, ledwie muskając zmrużone oczy. Światło dnia stało się nieco jaśniejsze niż to, do którego<br />

przywykł, a w uszy uderzyła mnogość odgłosów, jakiej nigdy by się nie spodziewał w pustym stepie. Przecież<br />

podróżował ustawicznie po Dzikich Polach, ale zawsze mu się zdawało, że panuje na nich błogosławiona<br />

cisza, przerywana tylko cykaniem świerszczy, szumem wiatru, czasem krzykiem ptaka. Teraz słyszał również<br />

szelest pojedynczych traw, szuranie jakiegoś maleńkiego stworzenia, które właśnie mijał – jaszczurki albo<br />

może tylko dużej stonogi. Ze wszystkich stron spadł nawał dźwięków. I nie było to przykre, raczej konieczne<br />

i pożyteczne, aby pędzić przed siebie ile sił, unikając pułapek terenu, jadowitych węży, omijać siedliska<br />

mrówek. Doświadczył też lekkiego zmęczenia, jakby biegł już długo i zaczynał odczuwać w łapach trudy<br />

drogi.<br />

Zaraz... W łapach, nie w nogach?! W dodatku ta myśl wydawała się zupełnie naturalna!<br />

Zanim jednak zdołał bliżej to rozważyć, spadła nań ciemność.<br />

Gdy otworzył oczy, zobaczył nad sobą twarze czterech mężczyzn. Przez chwilę zastanawiał się, kim są,<br />

zanim przyszło przypomnienie.<br />

– Żyjesz! – zawołał z ulgą Grustinowicz. – Już myślałem, żeś udał się na tamten świat!<br />

Na surowym obliczu Josipa również malowała się ulga. Rysy marszałka wyrażały niepokój, tylko twarz<br />

Lubomirskiego pozostawała niewzruszona.<br />

– Nic mi nie jest – wymamrotał Miron, siadając.<br />

Lecz nawet ten ruch okazał się ponad siły i Ilczuk osunąłby się z powrotem, gdyby nie podtrzymało go<br />

silne ramię Kirnasza.<br />

– Spokojnie – mruknął stary Kozak. – Widzisz? Prawdę powiadają, iż nadmierna ciekawość to pierwszy<br />

stopień do piekła.<br />

– Za to zyskaliśmy pewność, że ten przedmiot rzeczywiście ma moc – szepnął Ilczuk.<br />

Zmarszczył brwi, przypominając sobie wizję, jakiej doświadczył.<br />

– To dziwne – mówił coraz pewniej, słabość mijała. Mógł już siedzieć bez opierania się o przyjaciela. –<br />

Czułem coś... A raczej czułem się jak ktoś... Ktoś inny...<br />

– Wydusisz to wreszcie z siebie? – zniecierpliwił się Grustinowicz. – Niby kto?<br />

– Nie jestem pewien – odparł z namysłem Miron. – Ale odnoszę wrażenie, nieodparte wrażenie, że przez<br />

krótką chwilę czułem się jak wilk...<br />

– Jak wilk? – zdumiał się Łazar.<br />

– Trudno mi to inaczej nazwać. – Miron rozłożył ręce w geście bezradności.<br />

Książę i marszałek wymienili spojrzenia.<br />

Hieronim Colbert jechał w siąpiącym deszczu. Pogoda zachęcała raczej do tego, by odwiedzić jakąś ciepłą<br />

karczmę i spędzić miło czas nad kuflem grzanego piwa, a nie włóczyć się po rozmokłych traktach, jednak<br />

kapitan popędzał konia i oglądał się tylko na jadących za nim trzech gwardzistów, stanowiących jego ochronę<br />

i swoisty poczet honorowy. Sam wybrał tych ludzi spośród najlepszych, znał każdego od lat. Z dwoma<br />

porucznikami zaczynał służbę w gwardii królewskiej, a starszy, doświadczony sierżant pamiętał jeszcze czasy<br />

służby u Augusta III Sasa.<br />

Generał Cocci, dowódca gwardii, zżymał się wprawdzie, że zabiera mu się najlepszych oficerów<br />

i najbardziej doświadczonego podoficera, ale z rozkazem królewskim nie dyskutował. Drażniło go też coś<br />

innego, może nawet bardziej niż chwilowa utrata wypróbowanych podwładnych. Nie wiedział, dokąd i po co<br />

monarcha deleguje tych ludzi, a lubił wiedzieć wszystko i zawsze. Może właśnie dlatego został generałem<br />

w czasach, gdy bardziej niż dzielność liczyła się umiejętność odpowiedniego wykorzystania znajomości<br />

i wiedzy na temat cudzych sekretów.<br />

Hieronim nie mógł odmówić Cocciemu talentów wojskowych, miał jednak wrażenie, że generał posiadał<br />

niepomiernie większe umiejętności dyplomatyczne. Chyba lepiej by się sprawdził jako ambasador pełnomocny<br />

niż wysoki oficer. Król zdawał się podzielać zdanie kapitana, skoro nie powierzył mu tajemnicy dotyczącej<br />

misji. W dodatku kazał dobrać takich ludzi, o których wiadomo, że pary z gęb nie puszczą nawet na torturach.<br />

Oni zresztą też nie wiedzieli zbyt wiele. Ba! Sam Hieronim nie do końca rozumiał, czego w istocie król od


niego chce i dlaczego uparł się, aby osobiście zajął się jakimiś batalionami na głębokiej prowincji.<br />

– Nie mam wyjścia – rzekł monarcha tamtej nocy, kiedy kazał wyciągnąć kapitana z łóżka. W dodatku<br />

z łóżka, w którym spoczywał ze swoją wybranką. Colbert zastanawiał się nawet, czy nie udać, że go nie ma,<br />

ale obowiązek względem króla był ważniejszy niż jego widzimisię i cielesne rozkosze. – Muszę wypełnić<br />

polecenie przekazane mi przez rosyjskiego ambasadora, tym bardziej że nie mam najmniejszych racjonalnych<br />

podstaw, aby się temu przeciwstawić. Z tego, co zdołałem zrozumieć, chodzi o Michała Lubomirskiego, który<br />

obecnie zamieszkuje na zamku w Konstantynowie... To za Lwowem – dodał od razu, wiedząc, że oficer nie<br />

ma pojęcia, gdzie to jest. – Tereny te nie zostały zajęte przez Austriaków, do nowej granicy jest stamtąd jakieś<br />

sto pięćdziesiąt wiorst, może nieco mniej.<br />

– Dobrze rozumiem, że chcecie, abym przestrzegł księcia Lubomirskiego, że coś się przeciwko niemu<br />

szykuje?<br />

– Źle rozumiesz! – Król strzepnął niecierpliwie ręką. – Nie mam najmniejszych przyczyn darzyć<br />

cieplejszym uczuciem tego paniczyka! Krwi mi napsuł w czas konfederacji, a podejrzewam także, iż brał<br />

udział w sławetnym porwaniu mnie z poduszczenia Strawińskiego, Łukawskiego i tego trzeciego nicponia...<br />

Kuźmy. Jeśli zaś nawet bezpośrednio nie zaatakował z innymi mojego powozu, to z pewnością maczał w tym<br />

palce. Tyle że nic mu się nie dało udowodnić, a poza tym ród Lubomirskich jest wciąż zbyt potężny, by z nim<br />

ostro postępować, bo dowody może by się jakieś i znalazły, tak jak przeciwko Pułaskiemu.<br />

Colbert skrzywił się w duchu na wspomnienie egzekucji Waleriana Łukawskiego, którego skazano na<br />

ścięcie, poćwiartowanie i spalenie, zupełnie jakby się targnął na życie króla, a nie tylko jego wolność. Lecz<br />

szybko się też kapitan zreflektował. Wyobraził sobie, co by uczyniono w jego rodzinnej Francji każdemu, kto<br />

by tylko spróbował pomyśleć o znieważeniu majestatu królewskiego. Nie tylko sam zbrodniarz poniósłby<br />

odpowiedzialność, ale zapewne również jego rodzina, a nawet przyjaciele.<br />

– Co w takim razie mam robić?<br />

– Chcę, abyś miał oczy i uszy szeroko otwarte. Abyś doniósł mi później o wszystkim, co tam się wydarzy.<br />

Musisz wiedzieć, że ta sprawa jakoś się wiąże z moją ostatnią wizytą w Petersburgu, z osobą tego obrzydliwca<br />

Fiodora i z czymś, o czym jeszcze nie wiem, ale pragnąłbym się dowiedzieć. A przy okazji, wolę sam<br />

wyznaczyć człowieka do obserwowania dowódcy, który ma współpracować z rosyjskim, czy raczej mu się<br />

podporządkować. Obawiam się, że pan pułkownik Serdyński może przydzielić jakiegoś swojego ulubionego<br />

oficera do tej funkcji, a to oznacza bez najmniejszych wątpliwości, iż będzie to oficer najgłupszy w całym<br />

regimencie.<br />

Kapitan nigdy nie spotkał pułkownika Serdyńskiego, ale rzeczywiście o jego tępocie w całym wojsku<br />

krążyły legendy. Opowiadano nawet, że podczas walk z konfederatami przyjmował rozkazy od dawnych<br />

dowódców, którzy opowiedzieli się po stronie buntowników, co kilka razy pozwoliło oddziałom powstańczym<br />

wyrywać się z obław i pułapek. I powszechnie wiadomo było, że pułkownik nie czynił tego przeciw<br />

dowództwu. Po prostu nie ogarniał umysłem nawet takich prawideł wojny domowej jak to, że nazywa się taki<br />

konflikt domowym, gdyż uczestniczą w nim ludzie tej samej narodowości, a towarzysze broni stają przeciwko<br />

sobie. Dla niego dawny przełożony wciąż pozostawał przełożonym. Może z tego powodu powierzono mu<br />

garnizon w takim zapomnianym miejscu. Zagadką pozostawało, w jaki sposób ten głupiec zaszedł tak wysoko<br />

w hierarchii wojskowej. Nie był na tyle zamożny, żeby kupować sobie życzliwość przełożonych, a tym<br />

bardziej płacić za patenty oficerskie. Najwidoczniej komuś zależało na awansowaniu „aż takiego cymbała”,<br />

jak wyrażał się o jemu podobnych towarzyszący kapitanowi w tej misji porucznik Jan Wołowicz. Bo w armii<br />

czy gwardii królewskiej oficerów o małym rozumie było zaskakująco wielu. Hieronim nieraz zastanawiał się,<br />

czy dotyczy to tylko wojsk polskich, jednak oświecił go w tym względzie z kolei sierżant Samuel Sarat,<br />

z pochodzenia również Francuz, ale ponieważ już jego dziad osiedlił się w Polsce, więc ojczyzna odległych<br />

przodków była mu z gruntu obojętna. „Polska, Prusy, Francja, Hiszpania, wszystko jedno. Gdzie nie<br />

pojedziesz, znajdziesz w każdej armii tabuny durniów. Co ciekawsze, im głupszy taki trep, tym wyżej zajść<br />

potrafi”.<br />

Sam sierżant był przykładem, że rozumu w wojsku istotnie się nie ceni. Temu podoficerowi zdarzało się<br />

już prowadzić do walki nie tylko całe kompanie, ale nawet bataliony, a w jakiejś bitwie dowodził też połową<br />

pułku, gdyż oficerowie albo polegli, albo zbiegli. Czytał książki, ciekawiła go filozofia. Był zaprzeczeniem<br />

typowego tępego sierżanciny, wyżywającego się na podwładnych, nierzadko zwyrodnialca. Nic dziwnego, że<br />

trafił w końcu w szeregi elitarnej gwardii królewskiej. Inna rzecz, że niewyparzony język niejeden raz już


zablokował mu możliwość awansu. Zresztą zarówno Wołowicz, jak i drugi z poruczników, Edgar<br />

MacDarach, cierpieli na podobną przypadłość. I dlatego właśnie w ich towarzystwie Colbert czuł się najlepiej<br />

i najbezpieczniej. A co najważniejsze, nie musiał zbytnio liczyć się ze słowami.<br />

Kapitan wrócił myślami do rozmowy z królem.<br />

– Zatem o Lubomirskiego się nie turbuj. On, tak czy inaczej, krzywdy sobie nie da zrobić, a jeśli nawet,<br />

pamiętaj, com rzekł. Niewiele mnie obchodzi jego los. Lecz zdaję się też na twoje uważanie w tym względzie,<br />

bo nic na tym świecie nie jest pewne ani stałe. Uczynisz, co będziesz uważał za słuszne.<br />

Król naprawdę niewiele wiedział, a to znaczyło, że również jego kapitan będzie działał na oślep.<br />

– Jedno mogę Waszej Królewskiej Mości obiecać – rzekł Hieronim. – Nie uczynię nic, co by stało<br />

w sprzeczności z moim honorem i sumieniem.<br />

– Właśnie dlatego to ciebie tam posyłam. Niewielu znam ludzi, którzy by dotrzymali takiego<br />

zobowiązania... Mnie nie wyłączając – mruknął król pod nosem.<br />

– Nie rozumiem? – Hieronim udał, że nie dosłyszał. – Czy Wasza Królewska Mość coś mówił?<br />

Stanisław August uśmiechnął się, doceniając takt oficera.<br />

– Nieważne. Mam nadzieję, że to nie potrwa długo. Będzie mi ciebie brakowało, kapitanie.<br />

– Postaram się nie przynieść wstydu mojemu królowi – skłonił się Colbert. – Mam tylko jedną prośbę.<br />

– Spełnię każdą rozsądną – zaśmiał się władca.<br />

– Zostawiam na waszym dworze narzeczoną, Mariannę. Gdyby coś mi się przydarzyło...<br />

– Zadbam o nią należycie. – Stanisław uniósł rękę w uspokajającym geście, choć poczuł się nieco<br />

nieswojo. Dobrze, że Colbert nic nie wiedział. A jeszcze lepiej, żeby się nie dowiedział nigdy...<br />

– Dziękuję, Wasza Królewska Mość. – Oficer skłonił się i odszedł.<br />

Do rana już nie mógł zasnąć, myśląc o czekającym go zadaniu. A ledwie zaczęło się rozjaśniać, kazał<br />

wezwać tych trzech, którzy mu teraz towarzyszyli.<br />

– Musimy pośpieszać! – zawołał, gdy znów się na nich obejrzał. – Tamten chłop mówił, że niebawem<br />

dojedziemy do arendarza.<br />

– Zjemy obiad, konie trochę odpoczną i dalej w drogę – burknął Edgar, podjeżdżając bliżej. – W taką psią<br />

pogodę.<br />

– Powinieneś być przyzwyczajony do podobnej aury – zaśmiał się Colbert. – W końcu twoi przodkowie<br />

mieszkali w mglistym, dżdżystym Albionie.<br />

– W Szkocji, a nie żadnym zapowietrzonym Albionie – uściślił MacDarach.<br />

– A co za różnica?<br />

– Nie zaczynaj. – Edgar zmarszczył groźnie brwi. – Doskonale wiesz, jaka jest różnica!<br />

– Źle mnie zrozumiałeś. – Kapitan gestem uspokoił skłonnego do zwady Szkota. – Idzie mi o to, że tam<br />

chyba deszcz często pada.<br />

– Podobno bywa dżdżysto i wilgotno – mruknął Edgar, udobruchany nieco. – Na własne oczy tego nie<br />

widziałem i nie zobaczę, bo moich rodziców wygoniono zaraz po ostatnim jakobickim zrywie, dwóch lat<br />

wówczas nawet nie miałem, nic nie pamiętam.<br />

– Wiem, wiem. – Colbert machnął ręką. Słyszał już tę historię wiele razy. – A teraz musimy nieco popędzić<br />

koniki. Im wcześniej dotrzemy na miejsce, tym lepiej. Dla nas i być może też dla paru innych ludzi.<br />

Pułkownik Łukasz Serdyński patrzył z obrzydzeniem na wstrętną fizjonomię garbatego alchemika. Kiedy ta<br />

kreatura weszła na jego kwaterę, w pierwszej chwili zawołał wartowników, żeby wyrzucili obrzydliwca,<br />

którego wziął za brudnego, cuchnącego żebraka. Lecz tamten rzucił na stół dokumenty opatrzone pieczęciami<br />

kancelarii carycy Katarzyny oraz ambasady rosyjskiej w Warszawie.<br />

Dla tak służbistego oficera było to więcej, niż trzeba, aby opanować niechęć.<br />

– Czego chcesz? – spytał.<br />

– Tam są dyrektywy – odpowiedział karzeł po polsku, z wyraźnym obcym akcentem. – Niebawem<br />

przyjdzie ich potwierdzenie od twojego króla, dostaniesz też nowe rozkazy.<br />

Głos miał równie okropny jak wygląd. I ten odór... Pułkownik jako doświadczony żołnierz zetknął się ze


smrodem nieraz, ale przybysz cuchnął, jakby nie mył się od wielu miesięcy, a w dodatku cierpiał na<br />

zaawansowaną gangrenę albo wytarzał się w gnijących zwłokach.<br />

A rozporządzenia były przedziwne. Pułkownik miał okazać gościnę i wszelką pomoc temu pokurczowi<br />

i czekać na dalsze dyspozycje, jakie rzeczywiście miały nadejść od samego króla Stanisława. Coś się<br />

szykowało, a ponieważ pan Łukasz nie wiedział co, od razu poczuł rozdrażnienie.<br />

– Może łaźnię waści przygotować? – zapytał z krzywym uśmieszkiem.<br />

– Nie ma potrzeby – padła odpowiedź, która go nie zaskoczyła. Ktoś, kto był w stanie wytrzymać sam ze<br />

sobą w takim smrodzie, z pewnością nie tęsknił do gorącej wody i brzozowych rózeg.<br />

– W takim razie może wieczerzę przyniosą? Kwatermistrz wyznaczy wam kwaterę...<br />

– Nie potrzebuję jedzenia – odparł Fiodor. – Zwykłem się zresztą posilać jeno tym, co sam sobie<br />

przygotuję. A co do kwatery, ta mi się wystarczająco podoba i ją zajmę.<br />

Pułkownik w pierwszej chwili nie zrozumiał, co ten niespodziewany gość chciał przez to powiedzieć,<br />

dlatego uśmiechał się uprzejmie jeszcze przez jakiś czas. Dopiero potem dotarło do niego znaczenie słów<br />

pokurcza.<br />

– Co?! – ryknął. – Mam się niby wynieść z tej chałupy, bo tobie się udała, śmierdzący garbusie?!<br />

Fiodor przyjął wybuch wzruszeniem krzywych ramion i drwiącym uśmieszkiem.<br />

– Proszę nie wrzeszczeć, pułkowniku – powiedział po rosyjsku. – Bo to się może skończyć dla was<br />

knutem, jeśli Jej Imperatorska Wysokość się dowie, jak zostałem spostponowany, a w mojej osobie majestat<br />

cesarzowej.<br />

– A jeśli zamelduję, w jaki sposób jej rękodajny traktuje oficera sprzymierzonej armii?<br />

– Komu zameldujecie? – zaśmiał się Fiodor. – Swojemu generałowi? Królowi w Warszawie? Cóż oni<br />

mogą względem imperatorowej?<br />

– Właśnie twojej pani zamelduję – warknął pułkownik.<br />

– I wiesz, co ona powie, pułkowniczyno? – prychnął alchemik. – Wezwie mnie i obsobaczy, że<br />

spostponowałem jegomościa oficyjera. Będzie się gniewać dla pozoru przez pięć minut, a potem zapomni<br />

o całej sprawie. Lecz zanim zapomni, każe wysłać pismo do ambasadora von Stackelberga, żeby się tobą zajął.<br />

A on się tobą zajmie, oj, zajmie, Polaczku.<br />

Serdyński ryknął z wściekłości i chwycił za szablę... A raczej chciał za nią chwycić. Zapomniał, że odpiął<br />

ją przed wieczerzą. Leżała na niskim stoliku pod oknem, za plecami pokurcza. Pułkownik uznał, że obejdzie<br />

się bez ostrza, chociaż obrzydzenie go brało na myśl, żeby w ogóle dotknąć brudnego Rosjanina. Zamachnął<br />

się, żeby rąbnąć go otwartą dłonią na odlew, i zamarł z ręką uniesioną na wysokość ucha.<br />

Fiodor wlepił bowiem w niego spojrzenie ciemnych oczu, które wydawały się całkiem czarne. Zupełnie<br />

jakby pułkownik patrzył w otchłań, na której dnie znajdował się ostatni krąg piekła.<br />

– Spróbuj – syknął alchemik – a niebawem pojedziesz za ogonem własnego wierzchowca!<br />

Pułkownik nabrał głęboko powietrza, poczuł w uniesionej ręce bezwład. Opadła sama wzdłuż ciała, miał<br />

wrażenie, jakby została odcięta i zaraz spadnie na polepę.<br />

– Za mały jesteś, człowieczku, żeby mi rozkazywać – powiedział bardzo spokojnie Fiodor. W tym spokoju<br />

było coś o wiele bardziej przerażającego, niż gdyby nad głową oficera wrzasnął rozwścieczony olbrzym<br />

zamierzający go zmiażdżyć.<br />

Alchemik wpatrywał się jeszcze w twarz Serdyńskiego, więżąc jego spojrzenie. Polak nie był w stanie<br />

nawet mrugnąć, choć oczy go piekły.<br />

– Dobrze – stwierdził wreszcie garbus i odwrócił wzrok. Z Polaka jakby opadły żelazne pęta. – Mam<br />

nadzieję, że zrozumiał pan, pułkowniku, kto z nas dwóch jest tutaj dupą, a kto wzniesionym nad nią kijem.<br />

Serdyński nie odpowiedział, przełknął tylko ślinę wraz z gulą, która podeszła mu do gardła.<br />

– W takim razie proszę zabrać swoje rzeczy, bo jestem zdrożony po podróży i chciałbym się udać na<br />

spoczynek. Ale zanim się położę, proszę, aby mi przysłać jakąś zdrową dziewuchę ze wsi. Koniecznie<br />

dziewicę, innych nie uznaję.<br />

Pułkownik aż się wzdrygnął na myśl, że ta kreatura ma dotykać niewinnej dziewczyny, ale tylko skinął<br />

głową w milczeniu. Nie miał najmniejszej ochoty doświadczyć po raz drugi mocy spojrzenia tego pokurcza.<br />

Obiecał sobie za to, że jeśli tylko nadarzy się okazja, Fiodor odpowie za to, co mu uczynił, za strach<br />

i upokorzenie. I za to, że potraktował polskiego oficera niby jakiegoś rajfura.<br />

Kiedy trzasnął niskimi drzwiami i wyszedł, alchemik przeciągnął się z zadowoleniem.


– Zabawimy się dzisiaj, jak należy – mruknął.<br />

Sięgnął do pasa po bukłak. Otworzył go, powąchał zawartość.<br />

– Już nie za bardzo świeża, ale jeszcze nie zepsuta. – Pociągnął niewielki łyk.<br />

Otarł wargi, a na jego dłoni pozostał ciemnoczerwony, lepki ślad. Fiodor zlizał go z wyraźnym<br />

upodobaniem. Poczuł nowy przypływ sił.<br />

– Nawet kropla nie może się zmarnować – rzekł cicho, gdy poczuł, jak krew dziewicy zapłodnionej przez<br />

kozła, zmieszana z dziesiątkiem różnych substancji, wędruje do żołądka i rozlewa się tam gorącem bardziej<br />

palącym, niżby mogła je wywołać najmocniejsza nawet okowita.


Rozdział 8<br />

O<br />

bserwowali miasto z daleka, ukryci wśród krzewów porastających pole przed linią lasu. Było niewielkie,<br />

lecz wyglądało na doskonale rozplanowane i zorganizowane. I nic dziwnego, bo leżało na szlaku<br />

przemarszów armii w czasie wojen Polski z Turcją. Mieszkańcy musieli zarówno bronić się przed najeźdźcą,<br />

jak i mieć możliwość sprawnej ucieczki, czy to na zamek, czy w okoliczne lasy. W obecnych czasach nie było<br />

poważnego zagrożenia ani ze strony tureckiej, ani tatarskiej, więc i architektura zmieniła się już z typowo<br />

obronnej, tak często spotykanej na Ukrainie, w bardziej przypominającą zwyczajne grody położone na<br />

spokojniejszych terenach Korony lub Litwy. Niemniej nad wszystkim wciąż jeszcze dominowała warownia.<br />

Z miejsca, z którego patrzyli, zdawało się, że zamek pełni rolę stróżującego drapieżnika, gotowego w każdej<br />

chwili rzucić się do gardła napastnikowi.<br />

Michej i Kirył niejedno miasto odwiedzili w czasach, gdy zostali wygnani z siczy przez ówczesnego<br />

atamana, lecz było to za powstania Chmielnickiego. Potem nie mieli wielu okazji, aby zbliżać się do<br />

większych ludzkich osiedli, jeśli widzieli jakieś miasta, to tylko z daleka. Zresztą nie mieli też na to ochoty.<br />

Kirył, który podczas ich młodzieńczej wędrówki w polu radził sobie doskonale, pośród murów prawie się<br />

dusił, jakby ktoś wpychał mu do gardła kłąb mokrych szmat, a Michej miał wrażenie, że domy mogą się na<br />

nich zawalić. Dlatego też obaj od razu dostrzegli, że przez sto dwadzieścia lat charakter budowli uległ<br />

znaczącym zmianom. Wciąż miały kamienne lub drewniane ściany, lecz atamanowi zdawało się, iż nabrały<br />

pewnej lekkości. Nie wiedział, czy bardziej mu się teraz podobają, i było mu to najzupełniej obojętne.<br />

Skonstatował fakt i natychmiast zepchnął go w najciemniejsze zakamarki umysłu.<br />

– Chcesz tam iść? – upewnił się jeszcze raz Kirył.<br />

– Muszę – odparł Michej. – Już o tym rozmawialiśmy. Ten przeklęty przedmiot jest właśnie tam i na razie


muszę być posłuszny wezwaniu.<br />

– Ja też to przecież czuję i rozumiem. Może zew nie jest u mnie tak mocny jak u ciebie, ale wszak czuję.<br />

Myślę jeno, czy mamy się pchać między ludzi, czy nie lepiej wywabić posiadacza sztyletu poza zamek,<br />

a najlepiej i poza miasto.<br />

Żaden z nich nie miał najmniejszej wątpliwości, że Księżycowy <strong>Sztylet</strong> znajduje się w warowni. To z niej<br />

właśnie wychodziła nić wiążąca ich serca i umysły z niewidzianym jeszcze, ale już znienawidzonym<br />

artefaktem. Michej, gdy zbliżyli się do celu, odczuwał nawet ruch, gdy przedmiot się przemieszczał.<br />

Najwyraźniej posiadacz nie rozstawał się z klingą ani na chwilę.<br />

– Wierzysz, że ten człowiek dobrowolnie opuści schronienie, gdy wie, że do niego zmierzamy? A tak<br />

właściwie po niego? Bo gdy tylko nadarzy się okazja, przegryzę mu gardło albo rozpłatam łeb szablą. Na<br />

pewno zadbał o bezpieczeństwo.<br />

– I myślisz, że to ten książę, który niedawno objął w posiadanie zamek? Ten Michał Lubomirski?<br />

Michej wzruszył lekko ramionami.<br />

– Jak go zobaczymy, będziemy wiedzieli. Przecież posiadacz nosi ostrze cały czas przy sobie, tego jestem<br />

akurat całkowicie pewien. Poza tym tak nakazywałby rozum.<br />

Pomyślał o tym, co powiedział mu Gurud pod koniec rozmowy, którą odbyli w domu atamana. Może<br />

zresztą mniej o tym, co rzekł młody Melik, a bardziej wspominał słowa Aliki. Słyszała wiele z tego, o czym<br />

rozmawiali – dlatego przecież kazał jej zostać w obejściu – i miała własne spostrzeżenia. Musiał przyznać, że<br />

rozumna z niej była wadera, bodaj najrozumniejsza z tych, jakie poznał w całym życiu, wyjąwszy może<br />

Marikę, porwaną żonę Serhija Kostenki. Lecz tamta nigdy nie pogodziła się z losem Wilczycy, nikt jej nawet<br />

nie zdołał pojąć i usidlić jak należy przed ucieczką, a jego samica trwała wiernie przy nim od prawie wieku.<br />

Doszli razem do pewnych wniosków, lecz ich słuszności nie mógł być pewien, dopóki nie spotka się wreszcie<br />

z tajemniczym posiadaczem Księżycowego <strong>Sztylet</strong>u. Chociaż i wtedy nie wiadomo, czy się cokolwiek<br />

ostatecznie wyjaśni...<br />

Ten, kto stworzył ów przedmiot, musiał wiedzieć o Wilkach rzeczy, których one same o sobie nie<br />

wiedziały.<br />

– Pamiętasz, jak Chmielnicki sprowadził tych niby-cerkiewnych kapłanów, żeby nam w czasie walki odjęli<br />

siły i możność przemiany?<br />

– Oczywiście, że pamiętam. Wszak właśnie po tej bitwie musieliśmy przenieść sicz. A ilu Wilków<br />

wówczas poległo... Nigdy już nie stanęliśmy jak trzeba na nogi i chyba nie staniemy...<br />

– Oczywiście, że nie, bo nam ludzie nie pozwolą. I tak powinniśmy się radować, że dla prawie wszystkich<br />

pozostajemy tylko legendą. Że mimo tamtej wielkiej bitwy udało nam się znów ukryć przed ciekawskimi<br />

oczami. Przez ponad wiek pamięć ludzka na szczęście mocno zamiera, jeśli jej nie odświeżać.<br />

– Właśnie to „prawie” mnie niepokoi – mruknął Kirył. – Jak widać, ktoś jednak nie tylko wierzy w nasze<br />

istnienie, ale w dodatku jesteśmy mu do czegoś potrzebni.<br />

Michej pokiwał głową, nie spuszczając wzroku z miasta. Nadchodził wieczór, mury budynków odcinały<br />

się na tle ciemniejącego nieba. Tu i ówdzie już zabłysło światło, widocznie bogatszych mieszkańców było<br />

stać, aby nawet jeszcze przed zmrokiem palić świece, a przynajmniej kaganki. Również na zamku w kilku<br />

oknach pojawił się blask.<br />

– Mnie z kolei bardziej niepokoi już nie to, że gdzieś tam o nas wiedzą więcej niż inni, ale właśnie to, że<br />

zostaliśmy wezwani. Chociaż... – Ataman zastanowił się i zamilkł, zanim dokończył: – Jeśli to dogłębnie<br />

rozważyć, rzeczywiście nie wiadomo, co jest gorsze.<br />

Spojrzał na Kiryła. Stary Wilk uważnie obserwował zabudowania. Michej zdawał sobie sprawę, że na<br />

samą myśl o wejściu między budynki znów zaczyna odczuwać duszności. Wiedział także, że da sobie z nimi<br />

radę. Obaj nie mieli wyjścia.<br />

– Jutro tam pójdziemy – zdecydował. – A tę noc spędzimy na polowaniu, skoro mamy odrobinę czasu.<br />

Musimy tylko odejść dość daleko, żeby odgłosy strzałów nie dotarły do miasta.<br />

Kirył nie odpowiedział, odwrócił się i ruszył w gęstwinę. Michej poszedł za nim.


Josip patrzył na śpiących towarzyszy. Miron złożył głowę na zagiętym ramieniu i chrapał w najlepsze, nie<br />

przeszkadzało mu zupełnie, że zapadł w sen, siedząc przy stole. Stary Kozak uśmiechnął się pod nosem. I on<br />

niegdyś tak potrafił, w dodatku budził się wypoczęty, jakby zaległ na miękkich piernatach. Teraz jednak<br />

bardziej cenił sobie łoże, a przynajmniej chociaż garść trawy pod grzbietem, byle wyciągnąć członki.<br />

Łazar z kolei ułożył się na wąskiej ławie, na boku, ale nie było mu chyba zbyt wygodnie, bo postękiwał od<br />

czasu do czasu i zaczynał się wiercić, omal nie spadł na deski podłogi, lepkie od miodu, który rozlał przez<br />

nieuwagę dobrze podpity Ilczuk.<br />

Josip wstał, wyprostował się i przeciągnął, aż zatrzeszczały mu stawy. Napiął i rozluźnił potężne mięśnie.<br />

Pora spocząć. Spojrzał na łóżko w kącie przy kominku, a zaraz potem w okno. Zmarszczył brwi, zaśmiał się<br />

w duchu. Spocząć? Na zewnątrz zaczęło szarzeć. Całą noc spędzili na rozmowach przy kielichach. Chociaż,<br />

jeśli podejść do sprawy uczciwie, jakoś tak od północy rozmowy ucichły, a zaczęło się mocne picie. Potem<br />

Miron z Łazarem pospali się, a Kirnasz siedział, od czasu do czasu tylko popijając. Wszyscy zgodnie żałowali,<br />

że na zamku nie idzie znaleźć mocnej gorzałki, a tylko wina, miody i nalewki. Książę wódką gardził i nie<br />

łagodził w tym względzie swoich obyczajów nawet dla miłych gości.<br />

Zresztą już zbyt długo siedzieli w tej gościnie. Wszyscy nawykli do ruchu, a Josip miał go teraz jeno tyle,<br />

co ćwiczeń szablą z panem Lubomirskim i szpadami z marszałkiem Małachowskim. Kozak do tej pory<br />

niewiele wiedział o tym, jak obracać wąskim ostrzem. Owszem, zdarzało mu się potykać z przeciwnikami<br />

uzbrojonymi w takie rożny, ale zawsze gromił ich własną siłą i mocą cięć zakrzywionej klingi. Jednak gdy<br />

stanął przeciwko Małachowskiemu, okazało się, że biegły szermierz może za pomocą szpady sprawić staremu<br />

rębaczowi sporo kłopotów, a nawet pokonać go przy odrobinie szczęścia. Pan Stanisław chwalił pojętność<br />

nowego ucznia, ale Josip wiedział, że szpady nie polubi i nie będzie jej używał inaczej niż właśnie czasami do<br />

ćwiczeń.<br />

Podszedł do okna, uchylił niewielkie skrzydło, wypełnione barwnymi gomółkami w ołowianej oprawie.<br />

Do komnaty wtargnęło rześkie wiosenne powietrze. Josip patrzył z przyjemnością na budzący się do życia<br />

świat. Gdzieś zaskrzypiały drzwi, załomotał kołowrót przy studni. Od strony zamkowych obór doleciało<br />

tęskne i gniewne zarazem porykiwanie krów, czekających na wydojenie. Ktoś przeszedł pod samym oknem,<br />

szurając chodakami. Po chwili pełne pretensji ryczenie bydląt zmieniło się w radosne, kiedy zobaczyły<br />

parobka, który je co rano oporządzał. Książę przejął warownię razem z całym dobrodziejstwem inwentarza.<br />

Sam mleka nie pijał, mawiał nawet, że na potrzeby zamku wystarczyłoby je zamawiać u jakiegoś chłopa, ale<br />

też i nie miał sumienia pozbywać się zwierząt ani dbającego o nie wiekowego mężczyzny. Rodzina odumarła<br />

parobka w czasie zarazy i nie miałby się gdzie podziać, gdyby stracił tę pracę, a do posług pałacowych<br />

zupełnie się nie nadawał i trudno by zresztą do nich starego przyuczać. Książę zamierzał dać mu wyraj, kiedy<br />

wreszcie zwierzęta padną, ale też rozważał zakup nowych, rozumiał bowiem, że chłop chce się czuć<br />

potrzebny, nawet jeśli jego praca nikomu zbytnio się nie przydawała.<br />

Chociaż... Nie tak zupełnie nikomu. Kirnasz usłyszał bowiem tupot małych stópek, a zaraz potem rozległ<br />

się jasny głosik Zoi. Dziewczynka uwielbiała chodzić do krów razem z parobkiem. Pewnie przypominał jej się<br />

dom rodzinny. I ona, i Mykoła stracili już nadzieję, że zobaczą matkę. Josip pomyślał, że mogła rzeczywiście<br />

zaginąć gdzieś po drodze. Czas był niby spokojny na tych ziemiach, ale różne bandy mogły się trafić. Dwóch<br />

dragonów, których książę zostawił kowalowej do ochrony, widocznie nie poradziło sobie z przewagą.<br />

– Otwórz szerzej.<br />

Rozmyślania przerwał Josipowi głęboki bas Grustinowicza. Spełnił jego prośbę, a Łazar usiadł, poruszył<br />

ramionami.<br />

– Cały zdrętwiałem – poskarżył się i spojrzał na Mirona. – A temu nawet gdyby kamień pod łeb położyć,<br />

wyspałby się, jak należy.<br />

Ilczuk nawet nie drgnął, pochrapywał tylko smacznie.<br />

– Ciekawe, co tam w naszej siczy – mruknął Łazar.<br />

Właśnie o tym rozmawiali do późna. O losach siedziby Zaporożców. Książę twierdził, że zdoła przywołać<br />

siły, które odwrócą losy, a przede wszystkim odwrócą oczy Katarzyny zarówno od wyspy na Podpolnej, jak<br />

i od Rzeczpospolitej. <strong>Wilkozacy</strong>... Delegaci wiedzieli także, jak zamierzał to uczynić. I do tego teraz nawiązał<br />

Grustinowicz, zmieniwszy temat:<br />

– Ciekawe, co zrobią Moskale, kiedy ich nadgraniczne ziemie najadą watahy wściekłych bestii.<br />

– Prędzej czy później poradzą sobie z nimi – odparł Josip.


– Zapewne. Lecz im później, tym lepiej. Im bardziej wykrwawi się Rosja, tym łatwiej nam będzie<br />

przetrwać. Dlatego musimy dać wszelkie wsparcie Wilkozakom. Uczynić zamieszanie, gdzie tylko się da.<br />

Łazar westchnął i pokiwał głową, po czym podjął:<br />

– Taki właśnie jest plan księcia. Dlatego wszak sprowadził pana marszałka, poważanego i w Koronie, i na<br />

Litwie, który jest w stanie pociągnąć za sobą dużą część szlachty i wojska.<br />

Zaśmiał się gardłowo, wstał i przemierzył izbę w tę i z powrotem od ściany do ściany.<br />

– Powiadają, żeśmy buntownicy i wciąż u nas wrze. – Stanął przy ławie i zajrzał do dzbana. Skrzywił się,<br />

widząc dno. – Musiałeś wszystko wychlać – mruknął pod nosem, a potem podjął głośno: – Może i wrze u nas<br />

bezustannie. Lecz czymże się różnimy w tym od tych Lachów, powiedz? Mieliśmy niedawno ruchawkę<br />

Pugaczowa, to prawda. Krew się lała strumieniami. A teraz patrzymy tylko, jak wzniecić następny bunt. A oni<br />

co? Ledwie się skończyła konfederacja barska, już szykują nowe powstanie.<br />

Spoważniał, posmutniał nawet, podszedł bliżej do Kirnasza i zapatrzył się w otwarte na oścież okno.<br />

Mykoła, jak każdego ranka, szedł do bramy. Spodobała się chłopakowi robota u kowala, a i mistrz był<br />

zadowolony, znalazłszy w nim pojętnego ucznia. Bóg pobłogosławił mu jeno w córkach, więc zaczął<br />

traktować chłopca jak swego następcę, a nawet syna. Josip, który nieraz gwarzył z chłopcem, wiedział, że<br />

mały chętnie przeniesie się do domu rzemieślnika, jeśli tylko książę wyrazi zgodę. Kozak nawet obiecał<br />

porozmawiać w tej sprawie z Lubomirskim, lecz ostatnio jakoś mu się nie składało. Postanowił, że musi to<br />

zrobić dzisiaj. Męczyło go, że dane słowo wisi w powietrzu, nawet jeśli dotyczyło tylko małego chłopca. Dla<br />

kozackiego honoru nie miało znaczenia, czy przyrzekło się coś królowi, czy ostatniemu pachołkowi. Josip<br />

wątpił, czy książę będzie się sprzeciwiał, tym bardziej że nie był zbytnio przywiązany do ponurego na ogół<br />

Mykoły. Co innego, gdyby chodziło o Zoję.<br />

– Dobrze rzekł pan marszałek – podjął Grustinowicz, odchodząc od okna. – Szkoda, że nam się tak, a nie<br />

inaczej potoczyły dzieje. Gdybyśmy ustawicznie nie kąsali polskiej ręki, inaczej by się dziś sprawy miały.<br />

– My gryźliśmy ich, oni nas. – Josip wzruszył ramionami. – Wszyscyśmy winni. Znaczy winni są nasi<br />

ojcowie i przodkowie Lachów. Nie umieli rozmawiać, woleli się bić.<br />

– Wciąż wolimy walczyć, niż gadać. Jeno sił do tej walki jakby wciąż ubywa. Nie taka już nasza<br />

zaporoska dusza, co kiedyś. A pugaczowszczyzna wyrwała nam bodaj ostatnie kły. Że też się znalazł taki<br />

szaleniec! – warknął Łazar z rozdrażnieniem. – Jego Cesarska Wysokość Jemieljan Iwanowicz Pugaczow.<br />

Cudownie ocalony car Piotr! Jak ktoś mógł mu uwierzyć? Powiedz: jak? Gęba u niego chamska aż do<br />

mdłości, gdzież takiemu do cesarskiego rodu?<br />

– Wszak otoczył się zbiegłymi Kozakami – odpowiedział Josip. – Szli do niego ci, którzy i tak nie mieli co<br />

ze sobą począć, ścigani przez Moskali, zaszczuci dokumentnie.<br />

– Lecz przyciągnął też innych – zaprotestował pułkownik. – Obiecywał zniesienie podatków<br />

i przywrócenie dawnych swobód. Uciekło sporo ludzi nawet z siczy, by się przyłączyć do tej głupiej<br />

ruchawki.<br />

– Toteż wydaliśmy go ruskim wojskom bez skrupułów, wiesz coś o tym.<br />

– Ano wiem. – Grustinowicz pokiwał głową. – I dumny z tego nie jestem. Lecz nie dało się inaczej, jeśli<br />

nie chcieliśmy wygubić wszystkich i zostać zrównani z ziemią.<br />

Josip milczał. Sam dołączył do oddziałów Pugaczowa, lecz wytrzymał w nich tylko do pierwszej rzezi.<br />

Żeby to jeszcze zbuntowani chłopi zabili jakiegoś okrutnika. Ale nie – targnęli się na dwór cześnika<br />

Wilskiego, który słynął z wielkiej łaskawości i dobroci. Dla starego Kozaka to było zbyt wiele. Każdy kozacki<br />

bunt zaczynał się i kończył tak samo: najpierw krzyczano o wolności i walce z uciskiem, a potem zaczynały<br />

się takie swawole i samowole. Wcale się nie dziwił, że starszyzna postanowiła oddać przywódcę powstania<br />

w moskiewskie ręce. Inna rzecz, że tak naprawdę niewiele to zmieniło w sytuacji siczy. Caryca nie zamierzała<br />

rezygnować z planów jej unicestwienia.<br />

– Moskale nie zapominają i nie wybaczają – stwierdził Kirnasz. – Dla nich nieważne jest, żeśmy się<br />

opamiętali. Wystarczyłoby, żeby jeden Kozak przyłączył się do buntu, aby skorzystać z pozoru i wnet nas<br />

zniszczyć.<br />

– Zyskaliśmy obietnicę, że za wydanie Pugaczowa zostawią nas w spokoju.<br />

– Sam wiedziałeś i wiesz najlepiej, co znaczy obietnica Moskala – prychnął Josip. – Moskal przysięgnie na<br />

świętą ikonę i ma to za nic. Na głowy dzieci własnych da słowo, a zaraz potem zrobi swoje. Tacy już są i nic<br />

ich nie zmieni. Podpisy na wszelakich umowach traktują, jakby nie oni je składali. Słabością Rzeczpospolitej


jest to, że zwykła dotrzymywać warunków porozumień. Nie wiem, ile jeszcze musi minąć czasu, by zarówno<br />

Kozacy, jak i Polacy zrozumieli, czym naprawdę jest to przeklęte, szatańskie imperium!<br />

– Chcesz wiedzieć kiedy? – Grustinowicz usiadł ciężko, patrzył teraz w górę, na ogorzałą, pokrytą<br />

bruzdami twarz przyjaciela. – Nigdy, Josipie. Nigdy się nie nauczymy! Prędzej Rosja ulegnie zagładzie,<br />

prędzej wyniszczy się sama, niż Kozacy wraz z Lachami czegokolwiek się nauczą. Dlatego przyjechaliśmy do<br />

księcia Lubomirskiego. Bo on jako jedyny ze znanych mi możnych, a zarazem znakomitych żołnierzy zdaje<br />

się to rozumieć. Jeszcze oczywiście marszałek Małachowski, lecz on jest przede wszystkim politykiem. Będzie<br />

udawał, że coś wygląda inaczej, niż wygląda, byle tylko coś zyskać.<br />

– Sam tak robisz – wytknął mu Josip.<br />

– Oczywiście. – Łazar oparł się plecami o stół, położył oba łokcie na blacie, wypiął potężną pierś i wziął<br />

głęboki oddech. Czuł, jak opary miodu ulatniają się z jego ciała pod wpływem rześkiego powiewu zza okna. –<br />

Dlatego zostałem doradcą i rękodajnym atamana koszowego. Jednakowoż to, że tak czynię, nie musi<br />

oznaczać, iż nie widzę brudu i podłości swojego postępowania i uczynków innych.<br />

Odepchnął się od stołu, stanął blisko Kirnasza. Był potężnym mężczyzną, wzrostem jednak nie<br />

dorównywał staremu Kozakowi.<br />

– Wszyscy jesteśmy niewolnikami. Tylko każdego z nas więżą różne okowy. Mnie urząd i ta przeklęta<br />

polityka. – Wskazał kciukiem Mirona, drzemiącego smacznie. – Jego pieniądze i te handlowe sprawy. Księcia<br />

Lubomirskiego obowiązek względem ojczyzny, hrabiego Małachowskiego odpowiedzialność za kraj. Tylko ty<br />

chyba z nas wszystkich jesteś najbardziej wolny. Choć i u ciebie pewnie by się znalazły jakieś pęta.<br />

Kirnasz nie odpowiedział, pokiwał tylko głową. Popatrzyli na siebie, a potem Łazar odwrócił się.<br />

– Trzeba by Mirona do łóżka. Wypił tej nocy więcej niż my obaj razem wzięci. Ma chłop gardło, trzeba mu<br />

przyznać.<br />

Josip uśmiechnął się, po czym podszedł do Ilczuka, wziął go pod ramiona i odchylił, aż śpiący oparł się<br />

głową o jego pierś, wtedy stary Kozak przełożył rękę pod kolanami kompana i wyprostował się bez wysiłku.<br />

Miron spoczął w ramionach Kirnasza jak dziecko, Josip skierował się z nim do łóżka. To była wprawdzie<br />

kwatera Łazara, ale ten i tak nie zamierzał już spać, a poza tym Niżowcy nie mieli zwyczaju dzielić włosa na<br />

czworo w takich sprawach.<br />

– Właściwie to chciałem go wziąć razem z tobą – mruknął Grustinowicz. – Ale skoro tak to zrobiłeś...<br />

Odgarnął koc, pod którym znajdowało się adamaszkowe prześcieradło, a Josip troskliwie ułożył przyjaciela<br />

w pościeli. Mironowi nawet nie drgnęła powieka, kiedy był przenoszony, a gdy tylko znalazł się na miękkim<br />

sienniku, odwrócił się na bok i zachrapał głośno.<br />

– Chodź, Łazarze. – Josip położył rękę na ramieniu przyjaciela. – Przejdziemy się. Las niedaleko, zdążymy<br />

odetchnąć jego aromatem przed śniadaniem.<br />

– Lepiej pójdźmy nad rzekę – odparł Grustinowicz. – Do młyna. Nad wodą chociaż przez chwilę mogę się<br />

poczuć jak w siczy.<br />

Josip skinął głową na zgodę.<br />

Hieronim Colbert odstawił pusty kubek i odetchnął głęboko. Był śmiertelnie znużony, podróż dała mu się we<br />

znaki. Wino, którym ugościł go pułkownik Serdyński, było raczej podłe, z dostaw przeznaczonych do kuchni<br />

podoficerskiej, ale i tak kapitan przyjął poczęstunek z wdzięcznością. Dotarli do garnizonu wczesnym<br />

popołudniem.<br />

Colbert roześmiał się w duchu na to określenie. Garnizon... Kojarzył mu się zawsze jeśli nie z koszarami<br />

czy jakimś fortem, to przynajmniej z uczciwym obozem, otoczonym ostrokołem. Tymczasem widział tylko<br />

wiejskie zabudowania dużej wsi, po której kręciło się mnóstwo żołnierzy. Prowadzący go na kwaterę<br />

Serdyńskiego podporucznik, widząc kwaśne spojrzenia gości i słysząc ich uwagi, wyjaśnił równie kwaśno:<br />

– Mieliśmy pobudować jaki taki warowny obóz, jeno przyszły rozkazy, byśmy trzymali regiment gotów do<br />

wymarszu w każdej chwili. No to dowódca kazał się rozlokować batalionom po okolicznych wsiach i siołach.<br />

I tak siedzimy już od ponad roku. Kmiecie mają nas dosyć, a i my ich nieraz też.<br />

– Nie dziwię się – zauważył Wołowicz. – Wojsko to dla nich przecie obciążenie nad miarę.


– Ech, nawet nie to. – Podporucznik Lichocki machnął ręką. – Kasa pułkowa zasobna, bośmy przejęli<br />

skarbce dwóch innych rozwiązanych regimentów, płacimy gotowym groszem, kupujemy i od Żydków,<br />

a i kupcy zwiedzieli się, że można z wojskiem interesa poczynić, więc sami z towarem przyjeżdżają. No<br />

i żołnierze z nudów jęli chłopom na roli pomagać. Ileż można ćwiczyć musztrę czy organizować manewry na<br />

ścierniskach i łęgach? Lecz siedzimy za długo w jednym miejscu, mężczyzn za dużo, kobiet za mało. Tym<br />

bardziej że regiment liczy grubo ponad etat, bo nam dodano po batalionie z rozwiązywanych formacyj.<br />

Zamiast siedmiuset chłopa mamy tysiąc stu. Nie dziwota więc, że od czasu do czasu porąbią się<br />

chłopaczkowie o jaką dziewuchę. Jakby było o co, skoro każda przeszła już przez bodaj wszystkie ręce.<br />

– To się pewnie dziecisk narodzi po takich kontredansach – zaśmiał się Samuel.<br />

– A co myślicie, panowie – odparł poważnie Lichocki. – Jużeśmy i wyprawiali chrzciny. W tej jednej wsi<br />

chyba ze trzy razy.<br />

– Przyznał się chociaż który z żołnierzy do ojcostwa? – zainteresował się sierżant.<br />

– Bogać tam! – Podporucznik porzucił powagę, zaśmiał się głośno. – Głupi nie są. Jak dziewucha nie<br />

potrafi powiedzieć, któren ją skutecznie skłuł, to sam się przyzna? I jak ma się zresztą przyznać, skoro sam nie<br />

wie, bo przed sobą i za sobą ma z tuzin szwagrów. Pewnie tam z czasem się okaże, do kogo ten czy ów<br />

dzieciak podobny, ale i wtedy trudno coś będzie dowieść z całą pewnością.<br />

Patrząc na to, co działo się w chutorze, Colbert mimo woli marszczył brwi. Widać było rozprzężenie<br />

i zanik dyscypliny. Prowadzący ich podporucznik doskonale wpisywał się w ten obraz. Jednak tylko do czasu,<br />

gdy stanęli przed kwaterą pułkownika. Wtedy Lichocki wyprostował się, poprawił mundur, sprawdził pas<br />

i szablę, dopiero potem zapukał. Po wejściu wyprężył się jak struna, meldując przybyłych.<br />

Pułkownik Serdyński był mężczyzną średniego wzrostu, ale szerokim w ramionach, nawet zbyt szerokim.<br />

Hieronim przypomniał sobie, co o nim słyszał przed wyjazdem i co zdążył przeczytać w dossier dostarczonym<br />

przez kancelarię królewską. Pan Łukasz zaczynał karierę wojskową w artylerii jako zwykły kanonier. Tak<br />

sobie życzył jego surowy ojciec. Nie chciał, aby potomek kapcaniał od razu w jakiejś podoficerskiej szarży,<br />

lecz by poznał życie również od strony żołnierskich trudów. Podobno rzecz szła również o to, że gałąź<br />

Serdyńskich, z której wywodził się obecny pułkownik, nie grzeszyła zamożnością. Zapewne właśnie przy<br />

obsłudze armat nabrał pułkownik krzepy i mocnej prezencji.<br />

Westchnął po odczytaniu listów z kancelarii królewskiej, uczynił nieokreślony ruch dłonią i rzekł tonem<br />

usprawiedliwienia:<br />

– Musi pan wybaczyć, kapitanie, niedostatki mojego pomieszkania. Dotychczasowe musiałem oddać temu<br />

garbatemu pokurczowi, którego przysłał ambasador.<br />

Hieronim zesztywniał, usta zacisnął w wąską kreskę. Nawet tak mało domyślny człowiek jak Serdyński<br />

musiał zauważyć jego wzburzenie.<br />

– Miałeś okazję poznać to indywiduum, kapitanie? – spytał czujnie.<br />

– Miałem – wycedził Colbert. – Zarówno wstrętną postać, jak i nie mniej wstrętne uczynki! Przecież to<br />

regularny zbrodniarz!<br />

– Uczynił coś w Warszawie? – zainteresował się pułkownik.<br />

– Zabił w bestialski sposób pewną niewinną dziewczynę – kapitan wciąż mówił przez zaciśnięte zęby. –<br />

I to pod samym nosem Jego Wysokości króla! Nigdy dotąd nie oglądałem takiej jatki, a brałem udział<br />

w niejednej bitwie i w wielu potyczkach! Niestraszna mi krew, nieobcy odór trzewi czy gnijących ciał, lecz to<br />

bydlę zdołało przyprawić mnie o dreszcze obrzydzenia!<br />

Serdyński pokiwał głową.<br />

– I tutaj próbował jakichś swoich sztuk z miejscową dziewuchą. Właściwie to dziewczynką, bo zażądał<br />

dziewicy, a sam już chyba się pan zorientował, jak z tym tutaj jest.<br />

– Spełnił pan to żądanie? – oburzył się Hieronim. – Jak pan mógł!<br />

Pułkownik zacisnął wargi, w jego ciemnych oczach pojawiły się iskry zwiastujące nadciągający wybuch.<br />

Nie zwykł znosić krytyki ze strony niższych rangą.<br />

– Kapitanie Colbert – wysyczał – ma pan czelność...<br />

– Proszę się nie unosić. – Francuz szybko się wycofał. – Przepraszam, zapominam wciąż, czyj to jest<br />

protegowany. Takim się nie odmawia, jeśli człowiek nie chce sobie złamać kariery.<br />

Serdyński rozważał, czy aby ten przybłęda nie naigrawa się z niego, ale w głosie Colberta brzmiała<br />

szczerość, a jego oczy miały spokojny wyraz.


– Tak – burknął pułkownik. – Jeśli nie chce sobie złamać kariery...<br />

Nagle uderzył pięścią w stojący obok niski stół.<br />

– Diabli i zaraza! – zaklął. – Gdybym wiedział, co ten pokurcz chce uczynić... Myślałem, że zażądał<br />

dzierlatki jeno do zwykłych uciech. Zimno się robi, kiedy człek pomyśli, że taki śmierdziel miałby dotykać<br />

niewinnego ciała, ale od tego by dziewucha wszak nie umarła. Lecz gdy wyskoczyła z wrzaskiem z jego<br />

chałupy, czyli mojej dawnej kwatery, miała oharataną pierś i odcięte trzy palce! Cały dzień we wsi wrzało,<br />

zanim podporucznik Lichocki, którego pan już poznał, ugadał sołtysa. Wprawdzie ten przeklętnik Fiodor<br />

sypnął złotem, jeno tego złota nikt nie chciał nawet palcem tknąć, jakby z rąk trędowatego pochodziło.<br />

Colbert wstrząsnął się z obrzydzeniem.<br />

– Nieszczęśnica z królewskiego dworu nie miała tyle szczęścia – mruknął. – Rzekłbym, że oprawił ją jak<br />

niewinną owieczkę, gdyby nie to, iż nikt przy zdrowych zmysłach nie znęcałby się tak nad nierozumnym<br />

bydlęciem! Co pan z nim uczynił, pułkowniku?<br />

Serdyński wzruszył ramionami.<br />

– A co mogłem zrobić? Gdyby to był jakiś mój żołnierz czy nawet oficer, zaraz zawisłby na gałęzi.<br />

Czterech ludzi za gwałty kazałem obwiesić tylko w tej wsi. Co inszego, jak dziewucha sama daje, a inna rzecz<br />

siłą brać. A i dyscyplina cierpi, jeśli się zanadto pobłaża. Lecz wysłannikowi cesarzowej, człekowi<br />

opatrzonemu pismami najważniejszych kancelarii cóż mogę uczynić? Tyle że zabroniłem obrzydliwcowi<br />

wyłazić z chałupy i straże postawiłem wokół zagrody. Dla jego to zresztą bezpieczeństwa, boby go miejscowi<br />

chyba rozszarpali, gdyby się pokazał. Jeszcze dzisiaj z wami odjedzie do Moskali, do chutoru Liwisz, jeno po<br />

zmroku dopiero wyruszycie, żeby łatwo go było wyprowadzić z dala od ludzkich oczu.<br />

– Bardzo rozumnie, panie pułkowniku – pochwalił starszego oficera Hieronim.<br />

– Rozumnie? – Serdyński uśmiechnął się krzywo. – Wiem, co o mnie powiadają. Żem umysłu mocno<br />

nietęgiego. I żem nieraz co głupiego przez to uczynił.<br />

Kapitan spuścił oczy, zażenowany otwartością pana Łukasza.<br />

– Nie ma co ukrywać – ciągnął pułkownik. – Do mędrców i filozofów mi daleko. Lecz w wojsku nadmiar<br />

myślenia u dowódcy regimentu więcej szkodzi, niż pomaga. A wyżej wszak mnie nikt nie postawi, bo ani<br />

koneksji, ani majątku nie posiadam. Jednakowoż swój rozum mam, a nade wszystko wiem, co to honor<br />

i obowiązek. I brzydzą mnie ci, co robią karierę przez fortuny lub zgoła łoża wielkich pań. Albo i panów –<br />

dodał z obrzydzeniem.<br />

Przyjrzał się uważnie kapitanowi. Hieronim pomyślał, jak dobrze, że pułkownik widzi go utrudzonego<br />

z drogi, a nie w paradnym mundurze gwardzisty, bo wówczas mógłby łatwo Colberta wziąć za jednego z tych<br />

fircyków, na których właśnie wyrzekał.<br />

– A zatem wyruszycie po zmroku, jak już mówiłem. Czeka już na was podpułkownik Szytkin. Ma pod<br />

sobą dwa bataliony. Nie muszę chyba dodawać, że gołe ruskie bataliony bywają równie liczne jak nasz<br />

regiment.<br />

– Trafimy? – upewnił się Colbert.<br />

– A co macie nie trafić. – Pułkownik wydął lekko wargi. – Każdy z moich ludzi zna drogę, bo przez ten<br />

rok, jak tu siedzimy, poznali okolicę lepiej niż własne gacie. A w Liwiszu do niedawna stacjonowały dwa<br />

plutony z trzeciego batalionu. Lecz przyszły ruskie ciubaryki i musiałem przenieść oddziały. Kwatermistrz<br />

o mało szału nie dostał.<br />

Znów spojrzał na kapitana, westchnął ciężko.<br />

– Może pan odejść. Wydadzą panu i pana ludziom posiłek, odpoczniecie i w dalszą drogę. Na szczęście to<br />

niedaleko.<br />

Widząc, że oficer gwardii królewskiej nie odchodzi, uniósł pytająco brwi.<br />

– Coś jeszcze, kapitanie?<br />

– Wybaczy pan, pułkowniku – rzekł Hieronim – lecz zastanawiam się, dlaczego taki bojowy i odważny<br />

oficer tak łatwo przyjął wieść, że pozbawia się go dwóch batalionów.<br />

Serdyński potarł palcami skronie, oparł się łokciem o stół.<br />

– Niejedno upokorzenie musiałem już znieść w służbie Jego Królewskiej Mości. Niejeden wstyd mnie<br />

spotkał. Myślisz, kapitanie, że lekko mi było gnieść wojska konfederatów? Wielu z nich znałem, z wieloma<br />

służyłem... Lecz rozkaz to rozkaz, a przysięga dana monarsze, to jakby Bogu samemu ją złożyć. Wiesz, że<br />

niejednokrotnie miałem ochotę sobie w łeb palnąć? Raz musiał mnie adiutant przytomności pozbawić, żebym


sobie życia nie odebrał. Gorzka jest służba naszej Polsce... Nie ma już wielkich wodzów, są tylko wielcy<br />

szubrawcy.<br />

Colbert słuchał tego i myślał, że przełożeni stanowczo nie doceniają pułkownika Serdyńskiego. Ktoś, kto<br />

mówi o sobie, że nie dysponuje wielkim rozumem, musi mimo wszystko coś mieć w głowie, by się tak ocenić.<br />

Zgadzał się też z tym oficerem, że gorzko smakuje żołnierski chleb w kraju, w którym byle carski urzędnik<br />

może więcej niż rękodajny samego króla jegomości. A pułkownik ciągnął dalej:<br />

– Odebranie mi tych batalionów wcale nie stanowi w porównaniu z innymi rzeczami wielkiej potwarzy.<br />

Żadnej właściwie. Pewnie pan już wie, iż mam pod rozkazami znacznie więcej ludzi, niż wynika z etatów.<br />

Ulży mi to nieco, przynajmniej przez jakiś czas.<br />

Pułkownik oparł głowę na dłoni i odpłynął gdzieś myślami. Hieronim odczekał chwilę, po czym wstał,<br />

wyprężył się służbiście.<br />

– Kapitan Colbert prosi o pozwolenie odejścia!<br />

Serdyński drgnął, jakby został obudzony z głębokiego snu. Spojrzał na młodego oficera.<br />

– Oczywiście – wymamrotał. – Podporucznik Lichocki zajmie się wami.<br />

Hieronim zasalutował i zrobił w tył zwrot. Lecz przy drzwiach zatrzymał go jeszcze głos pułkownika:<br />

– Kapitanie, jeszcze słówko.<br />

Colbert odwrócił się zdziwiony.<br />

– Kiedy pan już będzie z tymi Moskalami... Niech pan ma oczy szeroko otwarte. Niech pan rzetelnie<br />

wykonuje rozkazy, ale... Dobrze radzę, niechże pan nie uczyni rzeczy, które mogłyby się potem śnić po<br />

nocach do kresu życia. Doprawdy nie warto...<br />

Hieronim skinął głową.<br />

– Podobne słowa usłyszałem przed wyjazdem od króla – wyznał.<br />

Pułkownik przymknął oczy.<br />

– Tak... I on, i ja wiemy, co mówimy. Bo wprawdzie nie równać mi się z koronowaną głową, ale obaj<br />

w życiu czyniliśmy różne podłości... – zamilkł, odetchnął głęboko i dodał ciszej, jakby tylko do siebie: –<br />

I różne podłości jeszcze uczynimy...<br />

Znów oparł policzek na ręku i zapadł w ten dziwny stan ni to zamyślenia, ni jakiegoś rodzaju drzemki czy<br />

półsnu.<br />

Kapitan wycofał się cicho i ostrożnie zamknął za sobą drzwi chaty.<br />

Michej i Kirył stanęli na skraju lasu, tym razem już się nie kryjąc. Byli syci po nocnych łowach, upieczony nad<br />

ogniskiem młody dzik przyjemnie ciążył im w żołądkach. Daleko im jednak było do zwykłego spokoju.<br />

– Wezwał nas tak, byśmy przybyli po Okołopełni – mruknął ataman. – Zastanawia mnie, czy to przypadek,<br />

czy uczynił to celowo...<br />

– Kto? – Kirył myślał o zupełnie innych rzeczach, więc nie od razu dotarło do niego znaczenie słów<br />

towarzysza.<br />

– Ten, kto nas wezwał – odparł spokojnie Michej. – Niebawem zapewne przekonamy się, kim jest. Pytanie<br />

jeno, czy idziemy już teraz, czy czekamy do wieczora?<br />

Kirył spojrzał na zamek. On także czuł, że zew płynie stamtąd, i rozumiał dobrze rozterkę atamana.<br />

Z jednej strony wezwanie było nadzwyczaj silne, z drugiej Gotczy żywił przekonanie, iż doprawdy nie mają<br />

się do czego śpieszyć.<br />

– Ja bym jeszcze zaczekał – mruknął. – Uważasz, że ten, który nas wezwał, wie o naszym przybyciu?<br />

– Nie wiem – burknął Michej i powtórzył: – Nie wiem! W ogóle niewiele wiem, mniej, niżbym chciał,<br />

i mniej, niż potrzeba.<br />

Wycofali się w gęstwinę.<br />

– Poczekamy, aż zacznie się ściemniać – zdecydował ataman. – Obejdziemy miasto i dotrzemy do zamku<br />

z dala od ludzkich oczu. Obawiam się, że jeśliby nam teraz zastąpił drogę jakiś człowiek i czegoś chciał,<br />

rozłupałbym mu czaszkę szablą albo udusiłbym gołymi rękami! Krew się we mnie zanadto burzy na samą<br />

myśl, że będziemy musieli iść między te podstępne istoty!


– Słusznie – przytaknął Kirył. – Też czuję rozdrażnienie. Może to dlatego, że wszędzie tutaj pełno<br />

ludzkiego zapachu. Odwykłem...<br />

Michej odkorkował mały bukłak zawieszony przy pasie, biegnącym na skos przez pierś, upił łyk wody<br />

i podał naczynie kompanowi. Ten odmówił gestem.<br />

– Ciekaw jestem, jak Gurud radzi sobie w siczy – mruknął.<br />

– Nie chcę nawet o tym myśleć – odparł Michej. – Mam nadzieję, że ten zew nie skłoni Wilków do<br />

ruszenia naszym śladem. Zdaje się coraz mocniejszy...<br />

– Może dlatego, że jesteśmy bliżej?<br />

– Nie, na pewno nie. – Michej potrząsnął głową. – Wówczas czulibyśmy narastanie w miarę pokonywania<br />

drogi. A to przeklęte uczucie wzrosło wyraźnie przez ostatnie dwa dni, kiedy jesteśmy w zasadzie na miejscu.<br />

Coraz trudniej się oprzeć.<br />

Zgrzytnął zębami z wściekłości. Zaczynał rozumieć, jak muszą się czuć kundle, które ludzie przywiązują<br />

sznurem, aby pilnowały obejścia. Zniewolenie i ustawiczny ucisk w gardle, jakby zgniatały je palce<br />

niewidzialnego olbrzyma. Może psia natura była w stanie to wytrzymać, ale wilcza z całą pewnością nie.<br />

– Powinieneś zostać w siczy – mruknął Michej. – Tobie by było łatwiej przemówić starszyźnie do<br />

rozsądku.<br />

– Powinienem? Być może. Ale nie wiem, czy jestem mądrzejszy od tego szczeniaka i czyby mnie<br />

posłuchali. Bywaliśmy już razem wśród ludzi i wyszliśmy z tego bez szwanku, tym razem też tak się stanie.<br />

Ktoś musi pilnować twoich pleców. Bez mocnego atamana sicz albo pójdzie w rozsypkę, albo powoli<br />

wymrze. A w razie napaści... Szkoda gadać.<br />

– Nie jestem niezastąpiony – zaprotestował Michej. – Hrehory tak o sobie myślał, inni też tak o nim<br />

myśleli, ale okazało się, że jego śmierć nie była najgorszą rzeczą, jaka spotkała naszą sicz.<br />

– Tak, lecz wówczas ty zostałeś atamanem – odparł Kirył. – Byłeś na to gotów i rada oddała ci władzę bez<br />

protestów. Dzisiaj jest inaczej. Nie ma komu przekazać dowodzenia, sam to wiesz doskonale. Który Wilk<br />

poniesie ten ciężar?<br />

– Na razie żyję – przerwał mu Michej. – Nie ma nad czym deliberować.<br />

Spojrzał jeszcze przez listowie na miasto i górujący nad nim zamek.<br />

– Legnijmy na parę godzin. Sen na pewno nam się przyda, nie wiadomo wszak, co nas czeka jeszcze na tej<br />

przeklętej ścieżce.<br />

Droga rzeczywiście zajęła im niewiele czasu, trochę ponad godzinę w tempie marszu batalionów piechoty.<br />

Colbert wraz z towarzyszami jechał konno na końcu kolumny, a dowódcy, bezpośrednio podwładni<br />

pułkownikowi, prowadzili.<br />

Chutor Liwisz przywitał ich zupełną ciszą. Dopiero za osiedlem widać było światła ognisk. Musieli przejść<br />

drogą biegnącą między zabudowaniami. Hieronim był zdumiony, że nie zaszczekał nawet pies, zagrody<br />

wyglądały jak wymarłe. Z kolei wieś, z której wyruszali, tętniła jeszcze życiem. Żołnierze i chłopi chodzili<br />

w swoich sprawach, dziewuchy przemykały się na schadzki...<br />

– Cisza jak w grobie – zauważył Edgar.<br />

– Widać od razu, że Moskale w pobliżu – mruknął sierżant. – Matki pochowały córki, a może<br />

i przeczekują gdzie w lesie. Wiesz ty, Irlandczyku zatracony, co to ruskie wojsko? Lepiej już znieść szarańczę<br />

i gradobicie. Założę się o roczny żołd, iż co się tylko dało, zrabowali, kogo się dało, obili lub nawet obwiesili,<br />

a która baba nadała się jeszcze, a nie uciekła, to i wygwałcili.<br />

Jakby na potwierdzenie jego słów zobaczyli pośrodku obejścia z lewej strony zwisające z grubej gałęzi<br />

gruszy ciało w chłopskiej sukmanie.<br />

– Niech ich diabli – wymamrotał Edgar i splunął. – Jegrzy, taka ich mać.<br />

– Żeby tam jegrzy. – Sarat wzruszył ramionami. – To jakieś łajzy zwyczajne, piechocińcy zasmarkani.<br />

Pierwsi do rabunku i czynienia gwałtu.<br />

– Oni w tej Rosji pewnie wszyscy tacy – podsumował Edgar.<br />

– Na pewno nie wszyscy – wtrącił się do rozmowy Wołowicz. – Ludzie wszędzie jednacy, dobrzy i źli.


Jeno ci, z którymi los nas styka, są nic niewarci. I tyle. Poza tym Moskale nawykli do bezwzględnego<br />

posłuchu. Dla nich miecz nad głową i bat nad zadem to zwyczajne życie. Za co u nas oficer da żołnierzowi<br />

w pysk albo każe go potrzymać w areszcie, za to u nich dostaje się pięćdziesiąt batów. Boją się więc tych<br />

swoich oficerów jak ognia. I nie dziwota, że później, jak tylko mogą, dręczą słabszych od siebie, żeby też być<br />

dla kogoś postrachem. Nie wiesz, jak to jest? Jeśli będziesz szczeniaka tłukł bez opamiętania i głodził,<br />

wyrośnie z niego wściekłe bydlę, co się każdemu rzuci do gardła.<br />

Obejrzał się na Fiodora, który jechał o pięćdziesiąt kroków za nimi. Zabronili mu się zbliżać, gdyż żaden<br />

z oficerów nie mógł znieść jego zapachu. Colbert uznał, że śmierdzi jeszcze gorzej niż w Warszawie, co<br />

wydawało by mu się przedtem niemożliwe. Konie płoszyły się zresztą, gdy alchemik podchodził zbyt blisko.<br />

Nawet zwierzętom doskwierał straszny odór... A może coś więcej?... Fiodor jechał więc na ośle tak starym, że<br />

prawie już ślepym, głuchym, a i pewnie pozbawionym węchu.<br />

– Widzicie tego pokurcza? – ciągnął Wołowicz. – I on pewnie w życiu oberwał srogie cięgi. Był nikim<br />

i niczym, zanim kaprys możnych wyniósł go nad głowy innych ludzi.<br />

– I dlatego takie z niego bydlę? – prychnął MacDarach. – Ty byś, Janie, każdego chciał usprawiedliwiać.<br />

– Nie usprawiedliwiam tego gada – burknął Wołowicz. – To padlina, której nie godzi się nazywać<br />

człowiekiem. Cuchnie i wygląda niczym stare krowie ścierwo. Ale jest też najlepszym dowodem na słuszność<br />

moich słów. Kogo krzywdzono bez miary, ten równie mocno będzie krzywdził innych. Lecz po to Bóg dał<br />

człowiekowi wolę i rozum, żeby umiał sobie radzić. Wystawcie sobie rzecz taką: gdyby cofnąć się<br />

o pokolenia, przejrzeć życie naszych przodków, zawsze znajdzie się ktoś, kto był ofiarą przemocy, kto cierpiał<br />

katusze od innych. Gdyby każdy miał potem przenosić na innych swoje krzywdy i odgrywać je, dziś ludzkość<br />

cała by była tak samo niegodziwa jak ten garbus.<br />

– Widzę, że sporo o tym myślałeś – rzekł z przekąsem Edgar.<br />

– A żebyś wiedział! Jak człowiek przejdzie przez parę wojen, napatrzy się na cierpienie, a ma w głowie<br />

olej, nie zaś ocet czy jeszcze co gorszego, musi zacząć rozważać różne rzeczy. Inaczej alboby oszalał, albo stał<br />

się bestią jak niektórzy.<br />

– Jak wielu – poprawił go Sarat. – Wojna zmienia każdego. Tak czy inaczej, ale zmienia.<br />

Zamilkli. Colbert znów obejrzał się na Fiodora. Samego alchemika widać właściwie nie było, gdyż światło<br />

latarni, którą trzymał, wydobywało z mroku tylko zarys osiołka, ale kapitan miał wrażenie, że oczka garbusa<br />

wwiercają się w niego z nienawiścią. I nic dziwnego. Kiedy przyszli po tego pokurcza do chaty, stanowiącej<br />

od dwu dni bardziej areszt niż mieszkanie karła, ręka sama skoczyła Colbertowi do szabli. W jednej chwili<br />

przypomniał sobie straszliwy widok, jaki po sobie pozostawił zbrodniarz. Gdyby nie czujność starego<br />

sierżanta, ulubieniec carycy leżałby już z rozrąbanym czerepem. Lecz Sarat w porę chwycił Hieronima za<br />

ramię i siłą wcisnął wydobyte częściowo ostrze z powrotem do pochwy. Silny był jak niedźwiedź, czego<br />

kapitan doświadczył nieraz podczas ćwiczeń fechtunku. W walce krzyżowej na szable nikt nie mógł<br />

sierżantowi dorównać, gdyż każde jego uderzenie miało moc gromu.<br />

Hieronim nie ujrzał nawet śladu wysiłku także wtedy, kiedy sierżant żelazną dłonią zmusił przełożonego<br />

do zaniechania i powstrzymał wymierzenie sprawiedliwości zbrodniarzowi.<br />

– Zabijesz płaza, a zawiśniesz jak za człowieka – mruknął. A potem zwrócił się do Fiodora<br />

w najczystszym rosyjskim: – A ty won, swołocz jedna! Zejdź z oczu porządnym ludziom, zanim ci zęby<br />

w dupsko wbiję!<br />

– O wszystkim zamelduję ambasadorowi, wy pieski... – zaczął sepleniąco alchemik, ale nie dane mu było<br />

dokończyć.<br />

Samuel puścił rękę Hieronima i uniósł dłoń, jakby zamierzał zdzielić garbusa w czerep. Fiodor skulił się<br />

i zamilkł, a sierżant wyciągnął palec, wskazując na czekające konie i osiołka. Garbus wlepił wzrok<br />

w podoficera, jego oczy znów zrobiły się czarne jak antracyt, lecz Sarat nie zwrócił uwagi na wysiłki<br />

Rosjanina.<br />

– Won, mówię! – ryknął. – Albo wydam cię zaraz tutejszym chłopom! Zgadnij, co ci zrobią wpierw<br />

z jajami, a potem z twoimi obrzydliwymi łapami! Nikt palcem nie kiwnie, żeby cię wybawić! Wołać<br />

tutejszych?!<br />

Fiodor obrzucił go palącym spojrzeniem kaprawych oczu, ale bez słowa pokuśtykał w stronę<br />

wierzchowców. A Sarat patrzył za nim ze zmarszczonym czołem i spod zmrużonych powiek. W źrenicach<br />

przyjaciela Colbert dostrzegł chłód śmierci. Znał Sarata dość długo, by wiedzieć, że tak właśnie zwykł patrzeć


na wroga przed starciem. Kapitan z całą ostrością zdał sobie sprawę, że gdyby Samuel chociaż na chwilę<br />

został sam na sam z Fiodorem, rozwaliłby gnomowi czaszkę gołą pięścią. Miał młodszą córkę w wieku tej<br />

dziewuszki, którą próbował skrzywdzić Rosjanin. Pewnie wyobraził sobie, co by zrobił komuś takiemu,<br />

gdyby zasadził się na jego dziecko. Tym bardziej Colbert doceniał gest sierżanta, który uchronił go przed<br />

wielkimi kłopotami. Zapewne podpułkownik Szytkin byłby wielce rozgniewany, może nawet chciałby<br />

postawić królewskiego oficera przed sądem polowym.<br />

– Czemu wciąż patrzysz na niego? – spytał cicho MacDarach, podążając za wzrokiem kapitana.<br />

– Zastanawiam się, dlaczego pod kimś takim ziemia się nie rozstąpi i piekło go nie pochłonie –<br />

odpowiedział równie cicho Hieronim. – Cierpliwość Stwórcy musi być zaprawdę nieskończona.<br />

Wołowicz usłyszał słowa dowódcy.<br />

– Nie mieszajmy do tego Boga – mruknął. – On ma swoje plany.<br />

– Chciałbym je znać – prychnął Colbert. – Bo nader często wydaje mi się, iż ten świat działa zupełnie bez<br />

planu, celu, a nawet sensu.<br />

– Każdy by chciał znać boskie plany – odparł poważnie Jan. – Lecz cóż wówczas warte by było nasze<br />

życie? Gdzież by znalazło się miejsce na wolną wolę, którą Bóg nas obdarzył? Lepiej o boskim planie nie<br />

wiedzieć, bo w nieświadomości próbuje się coś zmienić, a jeśli się wie, co ma nastąpić, ogarnia człowieka<br />

beznadzieja. I wtedy zły staje się jeszcze gorszy, a dobremu odechciewa się postępować słusznie...<br />

– Możesz to powiedzieć po ludzku? – zirytował się Edgar. – Bo krążysz jak pijany dragon po spowiedzi<br />

pod drzwiami burdelu.<br />

– On chce dać nam do zrozumienia, że każdy się może zmienić, jeśli nie czuje się skazany na taki, a nie<br />

inny los. Dlatego boskie plany nie są wyrysowanymi mapami życia, ale tylko wskazówkami, jak żyć i co<br />

robić. – Colbert wychylił się, oświetlił latarnią twarz Wołowicza. – Nawet ten, tfu, Fiodor może się jeszcze<br />

poprawić? Uważasz, że i dla niego te plany są przychylne?<br />

– Nie wiem – stwierdził Jan. – Lecz mój ojciec często powtarzał pewne przysłowie, bardzo mądre. Przez<br />

pysk zgniłego psa w rzece płynąć może czysta woda.<br />

– Mądre? – zaśmiał się MacDarach. – Chyba przeciwnie. Jakże zgniły pies może nie zatruć wody?<br />

– Jeśli dobrze się nad tym zastanowisz, zrozumiesz. – Wołowicz znów wzruszył ramionami.<br />

Edgar ziewnął przeciągle.<br />

– Teraz mi nie do rozmyślań. Chciałbym się wreszcie położyć i przespać porządnie, bo z tym mieliśmy<br />

w ostatnich dniach różnie. Co tam różnie, źle po prostu.<br />

– Już niedługo – powiedział sierżant, patrząc na rój ognisk z przodu. – Czoło pierwszego batalionu na<br />

pewno dotarło do Moskali. Już się tam pewnie kwatermistrze uwijają.<br />

– Zaraz się wszystkiego dowiemy. – Edgar wskazał na zbliżającego się podporucznika Lichockiego.<br />

– Cóż tam, panie Józefie? – zapytał familiarnie Hieronim. Zdążył już polubić skorego do śmiechu oficera.<br />

Lecz na twarzy podporucznika próżno by było szukać pogody. Nawet w marnym świetle latarni widać<br />

było, że jest zły jak osa.<br />

– Nic dobrego – burknął, ale zaraz się zmitygował, wszak miał do czynienia z wyższą szarżą, a w dodatku<br />

tymczasowym dowódcą. – Melduję, że pojechałem przodem, aby wywiedzieć się, co tam u carskich w trawie<br />

piszczy. Przywitał mnie sam podpułkownik Szytkin. Zły, że bez kija nie podchodź. „Wyruszamy, nie<br />

mieszkając” – powiada. „A wasi ludzie zjedzą coś w drodze”. No tom oczy wytrzeszczył i pytam, czy komu<br />

rozum odebrało, żeby w czasie wcale niewojennym i nie na manewrach pchać kolumny nocą po podłych<br />

drogach. Myślałem zrazu, że mnie objedzie, bo wiecie, jak z ich oficerami jest. Wdawać się w dysputy z nimi<br />

nie wolno, najlepiej wcale się nie odzywać. Ale nie, albo był tak wściekły, że nie zauważył mojej czelności,<br />

albo po prostu nie ma we zwyczaju drzeć mordy po próżnicy. „A przybył tu z waszego obozu goniec jeden –<br />

rzekł Szytkin – z rozkazem rękodajnego Jej Imperatorskiej Wysokości. Wiesz coś o tym?” Co miałem rzec?<br />

Opowiedziałem mu o tym garbusie, a podpułkownik jeno pokiwał głową, w łeb się podrapał i machnął ręką,<br />

żebym odszedł. Tyle podsłuchałem z wyrzekań wojaków i podoficerów, jakem jechał z powrotem, że czeka<br />

nas forsowny marsz.<br />

– Ciekawość, kogo też ów pokurcz wysłał. – Edgar obejrzał się na Fiodora.<br />

– Pewnie kogoś ze swojej eskorty. – Lichocki wzruszył ramionami. – Nie sam przecież przyjechał do<br />

obozu, a tamtych nikt nie pilnował, bo i po co? Zresztą to ruscy, nic nam do nich, a pułkownik Serdyński nie<br />

taki głupi, żeby zadzierać z Moskalami. Poza tym ci Moskale tak samo kochają garbusa jak i wszyscy inni


dookoła. Kazali im go pilnować w drodze, to pilnowali, ale gdy go pan pułkownik pod klucz brali, żaden<br />

palcem nie kiwnął i brwią nie ruszył. Wydawali się nawet kontenci, że im śmierdziel z oczu zniknął. I z nosów<br />

przede wszystkim.<br />

Lichocki nie wytrzymał, parsknął śmiechem. A Colbert znów pomyślał, że Serdyński nie jest takim<br />

głupcem, za jakiego go mają, skoro wziął sobie na adiutanta takiego rzutkiego, sprytnego oficera, który teraz<br />

miał być jego oczami i uszami. Bo co do tego, że podporucznik ma być niejako szpiegiem pułkownika,<br />

Hieronim nie miał najmniejszych wątpliwości. Nie przeszkadzało mu to jednak. Żywił przekonanie, że<br />

Lichocki nikomu szkodził ani wadził nie będzie.<br />

– No trudno. – Westchnął. – Skoro mamy natychmiast ruszyć w dalszą drogę, przygotujmy się na bardzo<br />

długą noc. – Spojrzał w rozgwieżdżone niebo. – Dobrze, że chociaż na łeb nie pada.<br />

– Nad ranem chwyci jeszcze przymrozek – ostrzegł Wołowicz.<br />

– Wolę to niż wodę za kołnierzem. – Hieronim machnął ręką. – Swoją drogą, na pokojach królewskich<br />

zdążyłem już nieco zapomnieć, co znaczy surowa żołnierska dola. Jak zresztą chyba my wszyscy.


Rozdział 9<br />

J<br />

osip z niedowierzaniem patrzył na dwie bestie szczerzące wielkie, żółtawe kły. Widywał w życiu basiory,<br />

ale te, które miał przed oczami, przechodziły wszelkie pojęcie. I to nie tylko za sprawą rozmiarów,<br />

rzeczywiście bardzo pokaźnych. Zadziwiające było przede wszystkim to, w co drapieżniki były przybrane.<br />

Skórzane uprzęże nie wywołałyby jeszcze takiego zdumienia doświadczonego Kozaka, bo ludzie nie takie<br />

rzeczy wymyślali, czy to aby okiełznać zwierzęta, czy też dla zwykłej krotochwili. Lecz na uprzężach tych<br />

wilków zamocowane zostały krótkie karabiny i szable. Najzwyklejsze szable, jakie można zobaczyć w całej<br />

Rzeczpospolitej, na Ukrainie czy też w Rosji. Do tego po dwa pistolety i pasy z ładownicami...<br />

I to by może jeszcze jakoś sobie wytłumaczył, wszak ktoś mógłby wpaść na szalony koncept, aby używać<br />

dzikich bestii do przenoszenia broni. Lecz to, co stało się w świetlicy chwilę wcześniej, sprawiło, że stary czuł<br />

zawroty głowy, a z czeluści pamięci wypływały wspomnienia opowieści o strasznym ludzie zamieszkującym<br />

niegdyś Dzikie Pola. Wojownicy tego ludu mieli zwyczaj porywać niewiasty, aby oddawać je ku uciesze<br />

dzikim wilkom. Inna opowieść głosiła, że to sami ci wojownicy zamieniali się w wilki, aby pożerać kobiety.<br />

Josip, gdy już nabrał rozumu, najpierw uznał, że jeśli nawet coś podobnego się działo, to krzywdziciele co<br />

najwyżej przebierali się w wilcze skóry, aby dokonywać swoich przerażających obrzędów, a potem<br />

zwyczajnie zapomniał o tych bzdurnych gadkach. Nikt ich wszak nie traktował inaczej niż jako sposób<br />

nastraszenia dzieciarni. <strong>Wilkozacy</strong> – tak ich nazwał książę i tak o nich mawiano. O ile ktoś miał odwagę<br />

wymienić to miano, bo ponoć wspomnienie o nich przynosiło nieszczęście.<br />

Kirnasz potrząsnął głową, chłonąc wszystkimi zmysłami zadziwiającą i straszną zarazem scenę. W uszach<br />

wciąż dźwięczały mu słowa w dziwnym, obcym języku, które wypowiedział książę Lubomirski. Kozak nie<br />

potrafiłby ich powtórzyć, ale zaczął sobie zdawać sprawę, że język, choć zupełnie nieznany i brzmiący niby


krakanie orła, zapada w duszę, sprawia, że pod sercem robi się gorąco, a człowiek czuje jakby ukłucia<br />

drobnych igiełek lodu.<br />

Ci dwaj stanęli pod bramą przed wieczorem. Zapukali, a gdy im otworzono, weszli na dziedziniec, gdzie<br />

czekali już na nich książę Lubomirski, marszałek Małachowski, delegaci z siczy oraz Horodnia wraz<br />

z Petersenem. Wszyscy uważnie przyglądali się przybyłym. Pozornie nie mieli w sobie nic niezwykłego. Tyle<br />

że konie, do tej pory stojące spokojnie przy korycie z wodą, zaczęły się płoszyć. Lecz nie była to panika,<br />

a jedynie jakby niechęć, może zaprawiona obawą. Z jednej strony przybysze wyglądali jak zwykli Kozacy, ale<br />

z drugiej widać było, że z Zaporożcami nie łączy ich zbyt dużo. Z osmaganych twarzy niewiele dało się<br />

wyczytać. Wyglądały, jakby zostały wykute z kamienia, pomarszczone i pobrużdżone, określić wiek takich<br />

ludzi zupełnie nie sposób – mogli mieć około lat pięćdziesięciu, ale gdyby ktoś powiedział, że dobiegają<br />

osiemdziesiątki, Josip nie byłby zdziwiony. Tyle że w ósmym czy dziewiątym krzyżyku życia trudno mieć<br />

taką sylwetkę, trudno o muskuły rozsadzające rękawy koszuli, o wypukły tors i proste plecy. Kirnasz wiedział<br />

to po sobie, bo starość już dawała mu się we znaki.<br />

– Witajcie. – W głębokim głosie księcia wyczuwało się jakby drżenie.<br />

Od razu widać było, że wie, z kim sprawa, nie zapytał przybyłych ani o imiona, ani nawet skąd<br />

przybywają. Włożył tylko rękę za połę rozpiętego żupana. Josip domyślał się, że ściska rękojeść tajemniczego<br />

sztyletu. <strong>Wilkozacy</strong> z miejsca zamarli, wpatrzeni nieruchomo w Lubomirskiego.<br />

Miron przyglądał się im ze zmarszczonymi brwiami. Wymienił spojrzenia z Łazarem i Mironem. Przecież<br />

to ci, których niedawno spotkali! Pomogli im znieść Moskali i Austriaków.<br />

<strong>Wilkozacy</strong> również przyglądali się Kozakom, a potem skinęli im lekko głowami.<br />

Josip pomyślał, że świat jest jeszcze mniejszy, niż się ludziom zdaje, a rozległe Dzikie Pola wydały mu się<br />

wręcz ciasne niby przeludniona wioska.<br />

Lecz przybyli zaraz stracili zainteresowanie Niżowcami. Dla nich delegaci byli tylko ludźmi, obcymi<br />

istotami i nikim więcej. To, że walczyli ramię w ramię, niewiele w tej chwili znaczyło.<br />

– To ty – odezwał się potężniejszy z gości. Głos miał jeszcze głębszy niż Łazar, wibrujący, przywodzący<br />

na myśl warczenie wielkiego drapieżnika. – Znaleźliśmy kilka tygodni temu trupa kowala. Ty go zgładziłeś?<br />

– Nie, nie ja. – Michał pokręcił głową. – Skonał, gdyż nieostrożnie dotknął gołą dłonią Księżycowego<br />

<strong>Sztylet</strong>u. Pomogłem mu tylko odejść z tego świata.<br />

<strong>Wilkozacy</strong> wymienili spojrzenia. Ten większy zmarszczył brwi.<br />

– A zatem posiadasz nad nami władzę. – To było bardziej stwierdzenie niż pytanie.<br />

– Taką mam nadzieję. – Książę uśmiechnął się z przymusem. – A wy, jak mniemam, jesteście<br />

przywódcami wilczych siczy?<br />

Przybyli znów spojrzeli po sobie.<br />

– Jam jest Michej Gryszczy, ataman Siczy Przeborskiej – oznajmił większy Wilkozak.<br />

– A on? – Zdziwiony książę wskazał ruchem brody drugiego.<br />

– To mój druh i członek rady starszych, Kirył Gotczy.<br />

Lubomirski milczał, zanim wreszcie powiedział:<br />

– Lecz zaklęcie miało wezwać jeno przywódców. Nikogo więcej. Taka była jego intencja.<br />

Michej wzruszył ramionami.<br />

– Widać nie wszystko wiecie o tym ostrzu. Gdyby nie należne mi posłuszeństwo, cała moja sicz by<br />

wyruszyła na to wezwanie. Kirył jest ze mną, bo tak chciał i tak zarządziła rada.<br />

Nie dodał już, że kto jak kto, ale stary Gotczy niewiele by się przejmował opinią starszyzny, nawet gdyby<br />

ustalono inaczej. Dla Kiryła ich przyjaźń znaczyła więcej niż cokolwiek na świecie. W tym był bardzo<br />

podobny poznanym przez Micheja ludziom. W dodatku tym, w których widział więcej z Wilków niż<br />

tchórzliwych, miękkich istot.<br />

– Mówią prawdę, książę – wtrącił się Miron. – Spotkaliśmy już tych dwóch... – zawahał się, zanim<br />

wypowiedział nazwę – tych Wilkozaków. Byli razem, gdyśmy znosili wrogi oddział. Muszą zatem pochodzić<br />

z jednego gniazda.<br />

Zapanowało milczenie.<br />

– A czy wy wiecie coś więcej o tym ostrzu? – spytał Małachowski, uprzedzając księcia.<br />

<strong>Wilkozacy</strong> spojrzeli na marszałka. Michej zmrużył oczy, jakby oceniając, z kim ma do czynienia.<br />

– To już nasza sprawa – odpowiedział. – Wezwaliście mnie i chcę wiedzieć po co. Czego żądacie?


– Wejdźmy lepiej do środka – mruknął Grustinowicz. – Po co ludziskom przyczynę dawać do plotek?<br />

Lubomirski pokiwał energicznie głową.<br />

– Racja, to nazywam głosem rozsądku. Zapraszam wszystkich miłych gości do sali głównej. Tam się<br />

rozmówimy.<br />

<strong>Wilkozacy</strong> poszli za księciem i marszałkiem, a Kozacy wraz z dowódcą dragonów i gwardii<br />

marszałkowskiej podążyli za nimi. Dziwaczny był to kondukt, w którym wszyscy zdawali się pilnować<br />

wszystkich. Dlatego Josip poczuł ulgę, gdy już znaleźli się w wielkiej świetlicy.<br />

Lecz wtedy nastąpiło to, co tak zdumiało doświadczonego Kozaka. Ledwie weszli, Lubomirski odwrócił<br />

się, wyszarpnął z zanadrza Księżycowy <strong>Sztylet</strong>, wypowiadając słowa w tym chrapliwym, zapadającym<br />

w duszę języku. I wtedy obaj przybysze najpierw zamarli, jakby zamienili się w kamień, a potem<br />

błyskawicznie przetoczyli się przez plecy i stanęli w wilczej postaci, szczerząc kły. Wilcze oczy spoglądały<br />

dziko, choć jeśli się dobrze przyjrzeć, na dnie źrenic czaiło się coś więcej, coś głęboko ludzkiego, co<br />

sprawiało, że zwierzęce pyski stawały się jeszcze straszniejsze niż u rozwścieczonego do granic możliwości<br />

prawdziwego basiora.<br />

– Nie ruszą nas – powiedział z przekonaniem książę. – Dopóki ostrze jest w moim posiadaniu, te bestie<br />

pozostają w jego mocy. Mogę im nakazać, co chcę.<br />

– Nawet żeby się pozabijały? – mruknął Miron, a w jego głosie zabrzmiało powątpiewanie.<br />

– Tego nie wiem i nie zamierzam sprawdzać – odparł książę. – Zastanawia mnie tylko, kiedy przybędą<br />

przywódcy innych siczy.<br />

Kiedy tylko skończył mówić, jeden z Wilków warknął, jakby on z kolei chciał coś powiedzieć. Nie był to<br />

wściekły ryk zniewolonego zwierzęcia, ale właśnie jakby rozumny pomruk.<br />

– Oni rozumieją ludzką mowę w tej postaci? – spytał Grustinowicz.<br />

– Nie mam pojęcia, prawdę rzekłszy – odparł książę. – Ale to chyba możliwe.<br />

Wydawał się równie zagubiony jak pozostali. Kirnasz pomyślał, że syn magnackiego rodu sam nie do<br />

końca był pewien, czy jego zabiegi przyniosą pożądany efekt. Jak widać, przyniosły. Pozostawało tylko<br />

pytanie, czy książę w ogóle wie, co należy dalej robić. I chyba wiedział, bo zwrócił się do basiorów:<br />

– Wiecie już, że posiadłem moc władania nad waszymi sercami i umysłami. Teraz pozwolę wam odzyskać<br />

ludzką postać... Nie próbujcie żadnych gwałtownych działań, bo w każdej chwili mogę was nie tylko<br />

powstrzymać, ale i zgładzić jednym słowem.<br />

Wyciągnął przed siebie sztylet i znów wypowiedział słowa w obcej mowie...<br />

Michej czuł wściekłość. Przemożną, niepohamowaną wściekłość. Miał chęć rzucić się do gardła temu<br />

uzurpatorowi, ale nie był w stanie. Księżycowy <strong>Sztylet</strong> sprawiał, że nie mógł się poruszyć. Kirył również<br />

zastygł z obnażonymi kłami i uniesioną lekko łapą. Ataman zacisnął mocno zęby, spróbował choćby drgnąć,<br />

ale okazało się to niemożliwe. Umysł, omotany mglistą zasłoną zwierzęcych pragnień, nie miał możliwości<br />

należycie ocenić położenia. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się, żeby po przemianie basior podlegał takiej<br />

przemocy. W wilczej postaci zwykł działać, czynić to, co przedtem zaplanował, posługując się ludzkim<br />

umysłem.<br />

Słowa, które wypowiedział ów książę, zabrzmiały w dwuduszy atamana, we wszystkich zwierzęcych<br />

duszach mieszkających w jego jaźni, niczym tamten niespodziewany dzwon wieszczący, że oto przepowiednia<br />

się dopełnia. Lecz wtedy sprawił on, że stary Wilk poderwał się i chciał pognać na oślep przed siebie, a teraz<br />

wprawił go w osłupienie. Zrozumiał doskonale słowa Lubomirskiego, dotarła doń groźba. Nie był wszak<br />

szczeniakiem, który po przemianie istotnie bardziej przypomina dzikie stworzenie niż świadomego siebie<br />

Wilka. Michej potrafił zapanować nad własnymi krwiożerczymi myślami i dążeniami prawie setki dusz, które<br />

przechowywał i które dawały mu siłę, budzącą podziw nawet wśród doświadczonych Wilków.<br />

Dlatego kiedy odzyskał ludzką postać, wciąż trwał bez ruchu, rzucił tylko krótko do Kiryła, by i ten<br />

zastygł. Nie musiał jednak nawet tego robić. Gotczy miał sprawny rozum, nie zamierzał wdawać się<br />

w awanturę. Nie teraz, zanim dowiedzą się, co wydumali ludzie.<br />

Lubomirski odetchnął z ulgą. Nie wiedział, co się stanie, kiedy zdejmie z Wilków imperatyw. Odgadł już,<br />

że łatwiej nimi powodować, gdy pozostają w zwierzęcej postaci niż ludzkiej. Lecz aby dojść z nimi do<br />

porozumienia, musiał przecież rozmawiać.<br />

Kirnasz, patrząc na wydarzenia, pomyślał, że z takimi sojusznikami jak ci dwaj można świat zawojować.<br />

Samą postacią budzili grozę, nie tylko jako basiory, ale też ludzie. Potrząsnął głową. Ogarnęło go wrażenie, że


to tylko sen.<br />

– Dobrze – powiedział Lubomirski. – Teraz, kiedy wiemy już, kto jest kim i kto ma nad kim władzę,<br />

możemy przystąpić do wyjaśnienia sobie celu waszej wizyty.<br />

– Wizyty? – warknął ten drugi Wilk. – Michej, słyszałeś? – zwrócił się do kompana. – Złożyliśmy jaśnie<br />

panom wizytę. Przybyliśmy z własnej woli, aby zaofiarować swoje usługi...<br />

– Cicho bądź, Kirył – uciął przywódca. – Niech gadają, czego chcą. Im prędzej się w tym rozeznamy, tym<br />

lepiej.<br />

– Nie tak prędko – rzekł sucho książę. – Na razie pozostaniecie w mojej gościnie. Musimy zaczekać na<br />

przywódców innych waszych stad, czy tam siczy.<br />

Michej spojrzał na magnata pustym wzrokiem.<br />

– Innych? – zapytał. Josip miał wrażenie, że w głosie Wilkozaka słyszy drwinę. – A kto wam powiedział,<br />

że są jacyś inni? A jeśli nawet, to czy przybędą, zanim się zrobi za późno?<br />

– Co masz na myśli? – spytał zaniepokojony książę. – Co znaczy, że może nie być innych?<br />

– Moskali zapytaj – burknął Michej. – Odkąd to, co nazywacie Dzikimi Polami, dostało się w ich<br />

władanie, żaden Wilk nie mógł czuć się bezpiecznie. Jak myślisz, dlaczego przenieśliśmy sicz daleko na<br />

północny wschód, gdzie ludzie już nie docierają?<br />

– Przecież nie wiem, gdzie macie siedziby. – Lubomirski wzruszył ramionami. – Czułem tylko, że nadeszła<br />

odpowiedź na wezwanie.<br />

– To teraz już coś wiesz. O tyle o ile – rzekł Michej. – I musisz też wiedzieć, że od co najmniej pół wieku<br />

nie widziałem żadnego innego Wilka poza tymi z mojej siczy.<br />

– Ale też i nie szukaliśmy się wzajem – zauważył Kirył.<br />

Michej pokiwał głową.<br />

– Nie szukaliśmy. Lecz przez taki czas powinniśmy kogoś napotkać, jeśliby jakieś wilcze skupisko<br />

znajdowało się w dalekiej nawet okolicy. Nie wiem, czy nie jesteśmy ostatni.<br />

Powiedział to zupełnie obojętnie, jakby stwierdzał, że za oknem pada deszcz.<br />

– Dlaczego mielibyśmy ci wierzyć? – wtrącił się Miron, nie zważając na gniewny wzrok księcia.<br />

Michej skierował na niego zimne spojrzenie, w którym nie było nawet śladu złości.<br />

– Wilcze prawo nie zezwala kłamać. Osobliwie jeśli kłamstwo nie jest potrzebne i wprowadza tylko<br />

zamieszanie.<br />

– Każdy tak może powiedzieć – nie ustępował Ilczuk. – Skąd mamy pewność, że nie kłamałeś przedtem<br />

i nie skłamałeś teraz?<br />

– Nie ciekawi mnie, w co wierzysz. – W głosie Wilka nadal nie było złości, jedynie zmęczona obojętność.<br />

Do świetlicy zajrzał jeden z dragonów, gestem przywołał dowódcę. Horodnia wyszedł, a w środku<br />

zapanowało milczenie. <strong>Wilkozacy</strong> patrzyli na ludzi, a ludzie z ciekawością przyglądali się gościom. Nie tylko<br />

Kirnasz miał wrażenie, że obudził się ze snu w całkiem nowym świecie. Podobne odczucia towarzyszyły<br />

wszystkim, może poza księciem i marszałkiem, którzy byli mentalnie przygotowani na spotkanie<br />

z przedstawicielami starożytnego plemienia.<br />

– Powiedziałeś przedtem, Micheju, że jeśli nawet jacyś <strong>Wilkozacy</strong> jeszcze istnieją, nie przybędą, zanim<br />

zrobi się za późno – przypomniał książę. – Wyjaśnisz to?<br />

Wilk nadstawił ucha. Dla niego drzwi nie stanowiły dostatecznej zapory i słyszał rozmowę wachmistrza<br />

z podwładnym.<br />

– Zaraz wyjaśnią wam to inni – rzekł. – Szkoda strzępić język.<br />

Rzeczywiście, właśnie wszedł Horodnia. Był blady, na jego czole perlił się pot. Ale kiedy się odezwał,<br />

głos miał zupełnie opanowany:<br />

– Jesteśmy zgubieni, Wasza Książęca Wysokość. Osaczeni i zgubieni.<br />

Kapitan Colbert z mimowolnym podziwem obserwował, jak sprawnie otaczają miasto i zamek moskiewscy<br />

żołnierze. Znać było po nich wprawę, nabytą zapewne w toku wojen z Turcją. Heronim już wiedział bowiem,<br />

że dowodzone przez podpułkownika Aleksieja Szytkina bataliony wracały z wyprawy tureckiej, tworząc


niejako forpocztę całej armii. Rozkaz, aby zamiast na Moskwę lub Petersburg maszerowały na ziemie<br />

Rzeczpospolitej, zastał je zaraz za granicą rosyjską.<br />

Nie był rad podpułkownik z takiego obrotu sprawy, ale jako żołnierz nie zamierzał dyskutować z wolą<br />

przełożonych, tym bardziej że była to przede wszystkim wola samej cesarzowej. I nie to go najbardziej<br />

rozsierdziło, iż ma pójść w głąb obcego państwa, bo polskie wojska nie stanowiły dla rosyjskich sił<br />

najmniejszego zagrożenia, ale to, że jego ludzie nie mogli odpocząć nawet przez kilka dni, musieli gnać przed<br />

siebie, w dodatku teraz poganiani przez cuchnącego garbusa.<br />

Dlatego szybko osiągnęli forsownym marszem Konstantynów. Podeszli do miasta tak, jak to zostało<br />

zaplanowane, po ciemku. W dali rysowała się sylwetka zamku, a w jego oknach majaczyły światła. Szytkin<br />

trzymał kapitana gwardii królewskiej cały czas przy sobie, traktując go ni to jak zastępcę, ni to adiutanta.<br />

Spodobał mu się ten spolonizowany Francuz, który patrzył śmiało w oczy i nie bał się wypowiadać własnego<br />

zdania. Ale też podpułkownik wolał go mieć blisko, aby zyskać pewność, iż wykona należycie każde<br />

powierzone mu zadanie. Formalnie Colbert dowodził polskimi batalionami, ale w istocie wszystko zależało od<br />

rozkazów rosyjskiego oficera. Podczas wojny dowództwo musi spoczywać w jednym ręku i kapitan to<br />

rozumiał. A poza tym rozkazy były zupełnie jasne. Hieronim miał coś do powiedzenia tylko do chwili<br />

połączenia się wojsk.<br />

Podpułkownik nie znał zbyt dobrze Polaków, a tym bardziej obcokrajowców w polskiej służbie, ale jak<br />

każdy Rosjanin wiedział, że naród to krnąbrny i skory do buntów. Utwierdzał go w tym przekonaniu<br />

porucznik Usajew, który dwa lata wcześniej brał udział w pacyfikacji konfederacji barskiej i nienawidził<br />

Polaków gorzej od zarazy.<br />

– Teraz nawet mysz się nie prześliźnie – oznajmił Szytkin z zadowoleniem, kiedy gońcy przynieśli<br />

wiadomości od wszystkich oddziałów.<br />

– Mamy w saku całą tę sitwę – odezwał się Fiodor, stojący o kilka kroków dalej. Szytkin nie pozwalał mu<br />

się zbliżać zanadto. Nawet niewrażliwy nos weterana nie mógł ścierpieć smrodu bijącego od alchemika. – Nie<br />

musimy się śpieszyć.<br />

Podpułkownik spojrzał na mówiącego, skrzywił się, ale odpowiedział spokojnie:<br />

– Nie musimy. Za dwa, najdalej trzy dni nadciągną działa. Jeśli ci w zamku od razu się nie poddadzą,<br />

nabiorą rozumu, gdy łupniemy w te marne mury.<br />

Od strony Konstantynowa nadjechał konny goniec. Zasalutował i złożył meldunek:<br />

– Wasze wysokobłagorodije, w warowni już wiedzą o naszym nadejściu. Właśnie wyprawili do miasta<br />

całą bodaj służbę, przede wszystkim baby i jakąś dwójkę dzieciaków. Porucznik Spalnyj zatrzymał ich i pyta,<br />

co dalej.<br />

– Nie wojujemy z kobietami i dziećmi! – rzekł Szytkin ostrym tonem. – I porucznik powinien o tym<br />

wiedzieć! Jeśli ci ludzie chcą, niechaj się ukryją w mieście.<br />

– A co z uchodzącymi mężczyznami?<br />

– Tych Spalnyj może zatrzymać, sprawdzić, czy aby nie wyłazi z saka jakiś znaczny okuń pod kapotą<br />

biedaka. Przywieść ich też na spytki. A jak się który będzie stawiał, dać mu po łbie.<br />

– Tak jest! – szczeknął żołnierz i pognał galopem z powrotem.<br />

– A zatem nie zamierzają się poddać – mruknął Szytkin. – Czeka nas zabawa.<br />

Spojrzał po majaczących w ciemnościach najbliższych ugrupowaniach. Jego ludzie dość już mieli<br />

krwawych tańców, wojna z Turcją nie należała wprawdzie do najtrudniejszych wypraw, ale swoje trzeba było<br />

odrobić. A Polacy? Ci mieli więcej sił, byli wyżarci i wypoczęci. Ich trzeba będzie użyć w pierwszym rzucie.<br />

– Pójdę tam do nich – odezwał się nagle Fiodor. – Rozpatrzę się, kogo też wysłali z twierdzy...<br />

Szytkin tylko wzruszył ramionami. Chciałby zabronić pokurczowi, ale nie miał nad nim władzy. Naraziłby<br />

tylko autorytet, gdyby cesarski alchemik zlekceważył zakaz. Popatrzył tylko za utykającym na prawą nogę<br />

garbusem.<br />

– Dobrze – powiedział podpułkownik. – Niech bataliony zbliżą się do zamku i zablokują go jak<br />

najszczelniej. Na pana barki, kapitanie Colbert, składam organizację przejścia wojska przez miasto. Żadnych<br />

gwałtów i rabunków. Ma się to wszystko odbyć w ciszy i spokoju. Nie chcę, żeby ktoś umknął z zamku,<br />

korzystając z zamieszania. Chaos na wojnie jest gorszy niż dziesięciokrotna przewaga wroga.<br />

– Pozwoli pan pułkownik, że się oddalę – rzekł Hieronim.<br />

– Proszę wykonać rozkazy.


Do kapitana dołączyli obaj porucznicy i sierżant. Odkąd dowództwo nad całością wojska objął<br />

podpułkownik Szytkin, nie bardzo mieli co robić. Bataliony posiadały własnych oficerów i podoficerów,<br />

a zresztą oni nawet nie mieli wielkiego pojęcia, jak dowodzić piechotą, może z wyjątkiem Sarata. Lecz on nie<br />

palił się do objęcia choćby plutonu. Nie podobała mu się ta misja od samego początku, a z każdą chwilą myślał<br />

o niej coraz gorzej.<br />

– Na swoich mamy iść – burknął. – Na co też przyszło najjaśniejszej Rzeczpospolitej.<br />

– Już od dawna jej najjaśniejszy blask znacznie przygasł – zauważył Wołowicz. – Ale masz słuszność, to<br />

obrzydliwe iść z hordą najeźdźców przeciw rodakom.<br />

– Mów ciszej – ofuknął go Edgar. – I bez takiego bredzenia wielu ma cię za wichrzyciela.<br />

– Za to ty jesteś ostrożny za mnie i za siebie – prychnął Wołowicz.<br />

– Milczcie – rzucił ostro kapitan. – Janie, nasz kochany MacDarach ma słuszność. Nie czas teraz na twoje<br />

patriotyczne wynurzenia.<br />

– Nie czas, nie czas – mruczał pod nosem Wołowicz. – Od dawna już nie czas być Polakiem. Byle ruski<br />

żołdak ma u nas większe prawa od porządnego szlachcica.<br />

– Zawrzyj już wreszcie dziób! – nie wytrzymał Hieronim. – Bacz lepiej na wszystko, obserwuj, co się<br />

będzie działo. Mnie samemu oczu może nie wystarczy, a muszę zdać szczegółową relację królowi. A teraz<br />

wybaczcie, powinienem wydać rozkazy dowódcom batalionów.<br />

Kiedy jechał do czekających oddziałów, zobaczył, jak rosyjscy żołnierze prowadzą schwytanych<br />

mężczyzn. A kilkanaście kroków za nimi podążał garbus, pędząc przed sobą dwie niewielkie postacie. Dzieci!<br />

Co za bydlak!<br />

Hieronim zacisnął zęby z wściekłości, ale nie mógł nic poradzić. Przynajmniej w tej chwili.<br />

– Bodaj cię biesy porwały żywcem do piekła – wycedził szeptem. – Bodajś zdychał z pragnienia, po<br />

kolana stojąc w wodzie...<br />

Fiodor odwrócił gwałtownie głowę i spojrzał na niego, zupełnie jakby usłyszał, co kapitan mówi. Hieronim<br />

mógłby przysiąc, że mimo ciemności dostrzegł wyszczerzone w szyderczym uśmiechu poczerniałe pieńki<br />

zębów alchemika.<br />

– Znaleźliśmy się w pułapce. – Marszałek Małachowski podszedł do wysokiego krzesła z rzeźbionym<br />

oparciem i usiadł ciężko. – Czy w tym nieszczęsnym kraju zdradę i przeniewierstwo zasadzono gęściej niż<br />

róże w biskupim ogrodzie?<br />

– Żyjesz w stolicy, więc sam najlepiej powinieneś to wiedzieć, hrabio – zauważył cierpko książę. Spojrzał<br />

na Wilkozaków. – Usiądźmy, trzeba się zastanowić. Służba i wszyscy, którzy chcą opuścić zamek, powinni<br />

już zostać wyprawieni. Wy też jeszcze możecie wyjść niepostrzeżenie...<br />

– Nie możemy – przerwał mu Kirył. – Widzieliśmy przecież, ilu żołnierzy nadeszło. Łasica się nie<br />

prześliźnie, a co dopiero wilk. Co innego iść do miasta, a inna rzecz umknąć polem.<br />

– Mogliście uciec już przedtem, widząc, co się dzieje – zamruczał Lubomirski. – Przecież na pewno nie<br />

uszedł waszej uwagi pochód wojska.<br />

– Mogliśmy? – spytał drwiąco Michej. – Musieliśmy przecież przybyć. To przeklęte narzędzie, które nosisz<br />

za pazuchą, jest gorsze od kajdan.<br />

– A jednak chodziliście jakiś czas wokół zamku, nie przyszliście od razu.<br />

– Bo jakoś jeszcze idzie zwlekać i przemóc tę więź, ale zerwać jej niepodobna.<br />

Książę zacisnął wargi. Czuł się winny wobec tych dwóch Wilków, czuł się winny wobec zaproszonych<br />

Kozaków, wobec marszałka... Wobec wszystkich, którzy znaleźli się w pułapce. Zupełnie jakby wykopał<br />

głęboką jamę, wskoczył do niej na oślep i pociągnął za sobą tych ludzi.<br />

– Cóż – mruknął – nie pozostaje mi nic innego, jak zdjąć z was wszelkie zaklinania. Jesteście wolni. Kto<br />

wie, może uda wam się przedrzeć przez wrogie szeregi?<br />

Michej spojrzał na księcia zdumiony.<br />

– Zamierzasz walczyć?<br />

– Do księcia powinieneś się zwracać „Wasza Ksią...” – zaczął wachmistrz Horodnia, lecz przerwało mu


machnięcie ręki Lubomirskiego.<br />

– Niech zwraca się, jak chce. To ja ich wciągnąłem w tę matnię, miałby prawo nawet mnie znieważać<br />

każdym słowem. Tak, Micheju, zamierzam walczyć. Wiele razy uchodziłem z łap Moskali i ich sługusów,<br />

wiele razy ich szczerbiłem. I teraz zabiorę ich ze sobą najwięcej, jak tylko zdołam. Nawet jeśli przyjdzie mi<br />

samemu natrzeć na ich wojska.<br />

– Nie będziesz sam, panie – powiedział Horodnia przez zaciśnięte gardło. – Ja z wami, i nasi dragoni co do<br />

jednego.<br />

– I my pójdziemy za tobą – oświadczył Grustinowicz, a pozostali Kozacy przytaknęli.<br />

– I ja z moimi ludźmi – rzekł marszałek. – Dobrze mówię, panie Petersen?<br />

– Nie inaczej – odparł kapitan. – Na każdy rozkaz. W takiej kompanii nie szkoda życia poświęcić.<br />

Lubomirski potrząsnął głową.<br />

– Nie musicie – powiedział cicho. – Zawiodłem was. Zawiodłem, a wpierw zwiodłem. Zdawało mi się, że<br />

starymi czarami da się jeszcze coś odmienić, a tymczasem zgubiłem tylko swoją duszę i naraziłem wasze życie.<br />

– Chyba trochę za późno na takie wątpliwości – zauważył chłodno Małachowski. – Tak, mości książę,<br />

wplątałeś nas w to wszystko i za twoje fantasmagorie zapłacimy pospołu. Inna rzecz, że sam dałem się zwieść<br />

nadziei.<br />

Popatrzył na Wilkozaków i westchnął ciężko.<br />

– Przyśniła nam się armia przemieńców. Dla ratowania naszej Rzeczpospolitej, nie dla siebie. Lecz w ich<br />

oczach Polska to przecież tylko jeszcze jeden wróg.<br />

– Wróg nie – zaprzeczył Michej. – Za waszych królów i panów mogliśmy żyć, nie urządzano na nas<br />

polowań, nie szukano nas, by wytłuc do jednego. Lecz wasza Rzeczpospolita sprzedała ziemie, na których<br />

mieszkaliśmy, tym, którzy nie mogą ścierpieć wolności, więc i nie dają swobodnie żyć innym. Na to nic już się<br />

nie poradzi.<br />

– Wybaczcie – wymamrotał książę. Rzucił na stół Księżycowy <strong>Sztylet</strong>, spojrzał na niego ciężko. – Widać<br />

nie błogosławieństwo zawisło nad moim rodem, lecz przekleństwo... Widać wszelkie proroctwa mają się<br />

spełniać nie tak, jak to sobie wymarzyliśmy. Taki los...<br />

– Będziemy teraz lamentować czy postanowimy, co robić? – Josip miał dość tych jałowych rozmów.<br />

Pochwycił pełne aprobaty spojrzenie tego drugiego Wilka, Kiryła. – Powiedzieliśmy, że trwamy przy was,<br />

książę. Nie czas dzielić włos na czworo.<br />

– Właśnie – poparł go Miron. – Wybaczcie, panowie Lachy, ale zaczynacie narzekać jak stare baby. A tu<br />

bić się trzeba! Skórę drogo sprzedać, a nie kupczyć marnymi okruchami darowanych chwil życia!<br />

– Bić się! – Książę podniósł dumie głowę, popatrzył na wachmistrza. – Szykuj ludzi, Mirosławie. Powiedz,<br />

że jeśli kto chce jeszcze odejść i poddać się Moskalom, nie będę miał żalu.<br />

– Nikt nie odejdzie – warknął Horodnia. – Staliśmy przy was za konfederacji i teraz zostaniemy. Kto miał<br />

odpaść, odpadł już i niech mu Bóg będzie łaskaw. U Moskali czeka nas jedynie pohańbienie i śmierć.<br />

– Nie poddacie się... – Michej pokiwał głową. Poczuł się teraz, jakby przebywał między swoimi Wilkami.<br />

– Nie – uśmiechnął się książę. Widać było, że poczuł ulgę, skoro decyzja została podjęta. – Lecz śpieszyć<br />

się do bitki też zbytnio nie będziemy. Na pewno przybędą jeszcze jacyś parlamentariusze. A na razie posilmy<br />

się. Kucharek już nie ma, ale na pewno spyży nam nie zabraknie. Spiżarnie pełne, a ręce wszak mamy<br />

sprawne.<br />

– Kazali mi się wynosić do diabła – powiedział porucznik Spalnyj.<br />

– Tobie tylko do diabła – mruknął Lichocki, który towarzyszył Rosjaninowi podczas negocjacji na zamku.<br />

– Mnie posłali w o wiele bardziej paskudne miejsce. Razem z moją matką i wszystkimi ciotkami.<br />

– Znaczy nie zamierzają się poddać – podsumował Szytkin.<br />

– Książę Lubomirski powiedział, że muszą się jeszcze naradzić.<br />

– A niech się naradzają. – Podpułkownik machnął ręką. – My mamy czas, poczekamy na działa. Ten<br />

kurnik padnie nawet pod ostrzałem zwykłych armat polowych.<br />

Przysłuchujący się temu Hieronim westchnął w duchu. Zamek może nie był tak warowny jak w dawnych


czasach, ale mury miał wciąż solidne. Za to, według zeznań schwytanych ludzi ze służby, wewnątrz zostało<br />

tylko trzydziestu dragonów księcia, dwudziestu kirasjerów z eskorty jakiegoś tajemniczego gościa, kilku<br />

Kozaków i przybyli wieczorem ludzie. Mogli wprawdzie obsadzić niezbyt pokaźne mury zamkowe, ale<br />

dłuższa obrona nie wchodziła w grę.<br />

– Poddadzą się, poddadzą – rozległ się skrzeczący głos. Fiodor wyłonił się z mroku. – Już ja zrobię tak,<br />

żeby się poddali i przekazali mi to, po co przyjechałem.<br />

– Co masz na myśli? – Podpułkownik skrzywił się z niechęcią. – Co zamierzasz?<br />

– Obaczycie, kiedy przyjdzie czas – zaśmiał się alchemik. – Wszyscy wy tutaj jesteście tylko dlatego, że ja<br />

sobie tego życzyłem. Ja oraz imperatorowa. A kiedy się to wszystko skończy, pięknie wam podziękuję za<br />

wzgardę i upokorzenia.<br />

Odszedł, zanosząc się obrzydliwym, raniącym uszy śmiechem.<br />

– Gad – syknął Spalnyj. – Łeb tylko takiemu ukręcić.<br />

– Poruczniku – przywołał go do porządku Szytkin – nie wam o tym stanowić. To ścierwo pozostaje<br />

w osobistej dyspozycji Jej Cesarskiej Wysokości, nic nam do tego.<br />

– Żebyście widzieli, panie pułkowniku, jak się bały te dzieci, które zabrał...<br />

– Ktoś tutaj biegnie. – Colbert dostrzegł ruch na tle ogniska.<br />

– Panie pułkowniku – dopadł do nich zdyszany kapral – dotarł ten zapowiadany szwadron jazdy.<br />

– I dobrze – mruknął podpułkownik. – Chociaż do oblężenia mi jeźdźcy niepotrzebni. Jutro ich roześlę na<br />

patrole.<br />

Nagle z przodu doleciał gwar głosów.<br />

– Co tam się dzieje? – spytał gniewnie Szytkin.<br />

Na odpowiedź nie musiał długo czekać. Od oddziałów czołowych dotarł goniec.<br />

– Wychodzą, panie pułkowniku! Melduję, że wychodzą!<br />

– Kto wychodzi? – zdumiał się rosyjski dowódca.<br />

– Z zamku wychodzą! Konno wyjeżdżają!<br />

Szytkin zacisnął pięści.<br />

– Całe wojsko w szyk! Chcą się przebijać!<br />

Wśród żołnierzy wszczął się ruch, podrywali się od ognisk, chwytali ustawione w kozły karabiny. Ale<br />

w okolicy zamku panował spokój. Nie wyglądało na to, aby Polacy ruszyli do natarcia.<br />

– Parlamentariusz! – rozległ się krzyk. – Jedzie z białą szmatą.<br />

– Pochodnie – rozkazał Szytkin.<br />

Zaraz wokół niego i oficerów rozstawili się żołnierze z żagwiami.<br />

Rozległ się tętent kopyt, w krąg światła wjechał kłusem kawalerzysta w granatowym mundurze<br />

z karmazynowymi wyłogami. Zeskoczył lekko z siodła, odrzucił kij z zatkniętym kawałkiem białego<br />

prześcieradła.<br />

– Wachmistrz książęcych dragonów Mirosław Horodnia. – Zasalutował podpułkownikowi.<br />

– Pierwszy raz słyszę o jakichś książęcych dragonach – odrzekł lodowatym tonem Szytkin. – Nie wiem,<br />

czy jeszcze w ogóle chociaż królewskich macie...<br />

– Zamierza się pan spierać o nazwy, pułkowniku, czy wysłuchać, co mam do przekazania? – wszedł mu<br />

w słowo przybyły.<br />

– Grzeczniej bym radził – warknął porucznik Spalnyj. – Bacz, do kogo gadasz!<br />

– Milcz, carski pachołku – odparł spokojnie wachmistrz. – Mam wiadomość dla pułkownika od księcia<br />

Michała Lubomirskiego. Tobie nic do ich spraw.<br />

– Mów! – Szytkin niecierpliwym gestem uciszył zbierającego się do odpowiedzi porucznika. – Po coście<br />

wyleźli?<br />

Horodnia uśmiechnął się lekko. Colbert dostrzegł w tym uśmiechu nie drwinę, spodziewaną w tej sytuacji,<br />

ani też zdenerwowanie. Wachmistrz przypominał chłopca, który zamierzał zrobić coś, co sprawi mu ogromną<br />

radość.<br />

– Zamierzamy przebijać się przez pańskie bataliony, panie pułkowniku – oznajmił pogodnie.<br />

– Żaden z was nie przeżyje – odparł Szytkin.<br />

– Ale po tym wszystkim będzie pan zbierał z pola mnóstwo trupów.<br />

– Są tu także Polacy – zauważył podpułkownik. – Ich też zamierzacie zabijać?


– Jeśli służą tyranowi... – Horodnia wzruszył ramionami. – Nie nasz wybór, lecz ich. Dla nas to tacy sami<br />

Moskale jako i wy. Bez obrazy.<br />

Szytkin skinął głową. Musiał z niechęcią przyznać, że zaimponowali mu ci szaleńcy. I zgadzało się to<br />

z tym, co słyszał o poddanych polskiego króla.<br />

– Poddajcie się, a ocalicie głowy. To mogę obiecać.<br />

– Lecz nie ocalimy serc i dusz – odpowiedział wachmistrz. – Co nam po życiu, jeśli skończymy je<br />

w turmie albo gdzieś na katordze? Potraficie wy, Moskwiciny, uczynić z życia człowieka prawdziwe piekło.<br />

Lepiej nam sczeznąć na tym polu, brocząc krwią ze śmiertelnych ran, niż ocierać posokę płynącą spod kajdan.<br />

– Wygadany jesteś, jak na zwykłego wachmistrza – rzekł Szytkin, tłumiąc złość. – Bacz, byś mnie zanadto<br />

nie rozdrażnił.<br />

– A co, posła zamierzacie zgładzić?<br />

– Nie posła, lecz posłańca – nie wytrzymał milczący do tej pory porucznik Usajew. – Zuchwała twoja<br />

mowa, sługo Lubomirskiego. Pewnieś z konfederatami gwałty czynił?<br />

– Nie myśmy gwałty czynili, lecz bunt podnieśliśmy za gwałt czyniony naszej ojczyźnie przez takich jak<br />

wy – odparł ostro wachmistrz. – A tyś pewnie z ruską armią pomagał tłumić powstanie? Powiedz, poruczniku,<br />

ileś dobra zrabował? Ileś dziewek i niewiast gwałtem brał? Tfu!<br />

Splunął Usajewowi prosto pod nogi. Colbert widział, jak radosne oblicze Polaka zmienia się w maskę<br />

wykrzywioną nienawiścią. Musiał sam zaznać wielu krzywd. Kto wie, może jego żona lub siostra zostały<br />

pohańbione przez żołdacką tłuszczę? Stojący za kapitanem Wołowicz wciągnął gwałtownie powietrze. Dla<br />

urodzonego Polaka pozostającego teraz w służbie rosyjskiej ów Horodnia musiał być gorszy od wyrzutów<br />

sumienia.<br />

A Usajew gwałtownym ruchem wydobył szablę i rzucił się na wachmistrza. Ten znów uśmiechnął się<br />

i rozłożył szeroko ręce.<br />

– Tnij, chamie! – warknął. – Bezbronnego łatwo zabić.<br />

Usajew, zaślepiony wściekłością, nie zważał, że przeciwnik nie ma przy sobie żadnego oręża.<br />

– Stój! – ryknął Szytkin, ale i on nie mógł nic poradzić. Zbyt szybko wszystko się działo.<br />

Wołowicz szarpnął się do przodu, lecz Colbert powstrzymał go ramieniem. Nie chciało mu się wierzyć, że<br />

ten Polak da się zaszlachtować jak prosię. Musiał chować w zanadrzu jakąś sztuczkę.<br />

I kapitan się nie pomylił.<br />

Gdy szabla zatoczyła łuk, aby spaść na głowę wachmistrza z całą siłą, wsparta jeszcze wykrokiem<br />

atakującego, Horodnia wykonał błyskawiczny obrót, odchodząc przy tym ćwierć kroku w prawo. Klinga<br />

przecięła powietrze, a wachmistrz siłą rozpędu uderzył przebiegającego obok Usajewa łokciem w plecy.<br />

Rosjanin poleciał do przodu, upadł, przetoczył się przez ramię i znów poderwał.<br />

Chciał ponownie zaatakować, ale teraz wyrosła między nim a Horodnią potężna sylwetka Sarata.<br />

– Schowaj scyzoryk, ruski chamie – warknął sierżant. – Bo ci go połamię na twojej własnej dupie!<br />

Usajew, nie panując nad sobą, zerwał się do biegu, ale na znak pułkownika z dwóch stron dopadli go<br />

rosyjscy żołnierze i wykręcili mu ręce. Sarat odszedł na bok, a Horodnia odwrócił się do Szytkina i spojrzał<br />

mu prosto w oczy.<br />

– Wybacz, panie posłańcu, zachowanie mojego oficera – rzekł Rosjanin – aleś sam sobie winien. Potrafisz<br />

ty doprowadzić człowieka do desperacji.<br />

Wachmistrz kiwnął krótko głową.<br />

– Już mi to nieraz mówiono. Lecz wróćmy do naszej sprawy. Pozostaje bowiem nierozstrzygnięta pewna<br />

kwestia, której nie zdążyłem jeszcze poruszyć.<br />

– Mów – rzekł Szytkin, przyglądając się, jak żołnierze odprowadzają wściekłego i klnącego Usajewa<br />

gdzieś na stronę.<br />

– Możemy zaproponować wyjście z tego niefortunnego położenia.<br />

– Słucham – popędził go podpułkownik.<br />

– Przepuśćcie nas, a nikomu włos z głowy nie spadnie.<br />

Szytkin przyglądał się zuchwalcowi, a przez jego twarz przelatywały falami grymasy. Rosyjscy oficerowie<br />

widywali już dowódcę w przypływie złości, więc cofnęli się o kilka kroków. Zbyt łatwo było oberwać pięścią,<br />

albo i kolbą pistoletu, gdy Aleksiej Wiktorowicz dostawał napadu szału.<br />

Ale podpułkownik, zamiast zapienić się ze złości, nagle zaczął się śmiać na całe gardło. Oficerowie


odetchnęli z ulgą, tylko wachmistrz patrzył z kamienną twarzą na Rosjanina.<br />

– Krotochwilny z ciebie człek – powiedział Szytkin, kiedy się uspokoił. – Zaprawdę krotochwilny. Lecz<br />

widzę, że się nie dogadamy.<br />

– To mi wystarczy za odpowiedź. – Horodnia zasalutował i wskoczył na konia.<br />

Po chwili wypuścił go w galop i zniknął w ciemnościach.


Rozdział 10<br />

S<br />

tali przed bramą zamkową, ustawieni w prowizoryczny szyk. Na czele znajdowało się trzydziestu<br />

dragonów księcia pod dowództwem wachmistrza, ugrupowanych w luźny klin. Do nich dołączyli trzej<br />

Kozacy. Za nimi rozciągnęli się kirasjerzy. Michej z Kiryłem nie dosiadali, rzecz jasna, koni, więc zajęli<br />

miejsce z tyłu, wraz z księciem i marszałkiem. Lubomirski naradzał się jeszcze z Małachowskim, ale<br />

<strong>Wilkozacy</strong> nie wiedzieli, o czym mówią, gdyż rozmawiali po francusku.<br />

Josip znajdował się w ostatnim szeregu formacji dragonów, razem z Mironem i Łazarem. Wprawdzie<br />

ofiarował się iść na początek, ale Horodnia nie pozwolił.<br />

– My jesteśmy jak jedna pięść – rzekł. – Nie gniewaj się, panie Kirnasz, ale mógłbyś mi przeszkadzać.<br />

Kawał z ciebie kloca, to prawda, i zapewne jak się zaprzesz, to i konia wraz z jeźdźcem obalisz, ale tam przed<br />

nami stoi regularna armia. Bardziej się przyda ramię twoje i towarzyszy, kiedy trzeba nas będzie wesprzeć,<br />

pobigosować trochę ruskich łbów.<br />

Właściwie wedle wszelkich prawideł i zdrowego rozsądku pancerną pięść powinni tworzyć kirasjerzy<br />

Jensa Petersena. Ciężkozbrojni, porządnie opancerzeni, to oni mieliby największe szanse rozłupać szeregi<br />

piechoty. Josip nie omieszkał podzielić się wątpliwościami z wachmistrzem. Horodnia uśmiechnął się<br />

w odpowiedzi.<br />

– Tak zarządził książę, a ma on swój plan. Przybiegł niedawno chłop z sioła po wschodniej stronie<br />

i doniósł, że do piechoty przyłączyła się kawaleria. Osiemdziesięciu chłopa.<br />

– No to wspaniale. – Josip zagwizdał przez zęby. – Żyw pewnie z nas nikt nie ujdzie.<br />

Wachmistrz spoważniał.<br />

– Nie wiem, jak ty, panie Kirnasz, ale ja uciekałem już wiele razy śmierci spod kosy i spodziewam się, iż


wreszcie zetnie mi łeb. Chodzę po tym świecie z pewnością krócej od ciebie, ale czasem zdaje mi się, że<br />

doświadczyłem tyle, jakbym ze dwieście lat żył.<br />

Josip pokiwał głową. Doskonale rozumiał oficera. Czasem i jemu przychodziły do głowy podobne myśli.<br />

Lecz nie czas był na takie rozważania.<br />

– Kozak o śmierci nie myśli. – Zaśmiał się. – Dość, że ta czarna pani bezustannie rozmyśla o Kozaku.<br />

Horodnia również się rozpogodził.<br />

– To właśnie kocham w Zaporożcach. Tę waszą niefrasobliwość i pogardę dla niebezpieczeństwa.<br />

– Niedługo już będzie naszej siczy i naszej wolności – westchnął Josip. – Nawet takiej marnej wolności,<br />

jaką mamy pod moskiewskim butem. Liczyliśmy na księcia, a z kolei on liczył na pomoc istot wydających się<br />

pochodzić nie z tego świata. Powinniśmy wiedzieć, że to zbyt łatwe, aby mogło być prawdą.<br />

Horodnia tylko pokiwał głową. Poczynania księcia także dla niego były zagadką. Niepokoiła go przemiana<br />

Lubomirskiego, widział, jak jego pan miota się i zadręcza.<br />

– Nic już nie poradzimy – mruknął. – Przegraliśmy tę partię, a była już zapewne ostatnia. Przynajmniej dla<br />

nas.<br />

Josip patrzył w ciemność, rozświetloną ogniskami. Robiło się coraz jaśniej tam, gdzie rozłożyło się wrogie<br />

wojsko, a to za sprawą pochodni, które rozpalali żołnierze, szykując się do nocnej walki.<br />

Tymczasem książę zakończył rozmowę z marszałkiem, obaj podeszli do Wilków.<br />

– Atamanie Micheju – powiedział Lubomirski – wciąż chcesz, abym rozkazał wam się przemienić, gdy<br />

ruszymy do walki?<br />

Gryszczy pokiwał głową.<br />

– Tak. Pod wilczą postacią mamy większe szanse przetrwać. Jest noc, to pora drapieżników. Gdybyśmy<br />

byli w czasie Okołopełni, nawet bym się do ciebie nie odzywał w tej sprawie. Lecz skoro zyskaliśmy<br />

możność...<br />

– Jeśli chcesz, przekażę tobie Księżycowy Szytlet, ponawiam tę propozycję.<br />

Michej przyjrzał się temu człowiekowi. Nie rozumiał, jak po świecie mogą chodzić istoty postępujące tak<br />

niekonsekwentnie i tak pełne sprzeczności. Lubomirski na początku wydawał się pełnym pychy arystokratą,<br />

który przeklętym zrządzeniem losu mógł zawładnąć Wilkami. Lecz potem spuścił z tonu, szczególnie gdy<br />

pojął, iż nie ma co liczyć na rzesze szarych wojowników. Zdawało się jednak, że większą rolę w jego<br />

postępowaniu grał honor.<br />

– Niczego w ten sposób nie odkupisz – rzekł Michej. – Wszelkie twoje zbrodnie zostaną z tobą, choćbyś<br />

stał się samym Stworzycielem.<br />

– Wiem. – Książę najpierw spuścił głowę, ale zaraz poderwał ją, spojrzał prosto w zimne oczy Wilka. –<br />

Wiem to doskonale. I nie chcę dostąpić odkupienia. Pragnę naprawić chociaż po części to, co zniszczyłem.<br />

Weź ostrze, będziecie bezpieczniejsi...<br />

– Nie! – warknął Michej, a Kirył spojrzał na druha zaskoczony. Dawno nie widział go tak rozdrażnionego.<br />

– To nie jest nasza rzecz, nie myśmy powołali to obrzydlistwo do życia! To ludzkie sztuki i niech przy was<br />

zostaną!<br />

Lubomirski spokojnie przeczekał wybuch złości starego basiora.<br />

– Obawiasz się, że nie wy nim, lecz on wami może zawładnąć – powiedział, mrużąc oczy.<br />

Michej milczał, ale książę nie zamierzał ustępować. Spojrzał na marszałka przysłuchującego się<br />

w milczeniu rozmowie.<br />

– Tego się obawiasz – bardziej stwierdził, niż zapytał.<br />

– Mądrze – wtrącił się Małachowski. – Bardzo mądrze. Ale przecież mógłbyś go zabrać i zniszczyć, jeśli<br />

tak się go boisz.<br />

– Najpierw jest dobro siczy, potem stada i rodziny. – Michej potrząsnął głową, jakby chciał z siebie zrzucić<br />

coś, co mu na nią niespodziewanie spadło. – Nie! Nie wiem wszak, czy znalazłbym w sobie siłę, aby tego<br />

dokonać! Nie wiem nawet, czy mogę dotknąć owego przedmiotu i nie skazać na wieczne cierpienie<br />

wszystkich dusz, które we mnie mieszkają...<br />

– A zatem tak to czujesz – szepnął Michał. – A ty, Kiryle? – zwrócił się do Gotczego.<br />

– Michej został atamanem dlatego, że widzi więcej od innych i więcej potrafi przewidzieć – odparł basior.<br />

– Lecz jeśli chcesz wiedzieć, co sądzę, to tak, zgadzam się z nim. To nie jest rzecz z naszego świata. Męczcie<br />

się z tym sami!


Książę pokiwał głową i otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale marszałek Małachowski go uprzedził.<br />

– Chcecie, aby przed walką was przemienić. A co potem?<br />

– Jeśli książę przeżyje, zdejmie z nas urok. – Michej wzruszył ramionami.<br />

– A jeśli zginie?<br />

– Wówczas może czar sam przeminie – odparł obojętnie ataman.<br />

– No dobrze. – Małachowski przetarł dłonią zmęczoną twarz. – Lecz tego nie wiemy. Co się stanie, jeśli<br />

pozostaniecie już do końca swoich dni w wilczej postaci, posłuszni nakazowi?<br />

Michej z Kiryłem wymienili spojrzenia.<br />

– Zapewniam cię, panie Małachowski – oznajmił Gryszczy – to nie jest najgorszy los, jaki może kogoś<br />

spotkać.<br />

Marszałek uśmiechnął się lekko.<br />

– Wolność i dobro siczy – szepnął. – Wasze wilcze prawo...<br />

– Nie inaczej – potwierdził Michej. – A teraz...<br />

– Mam do was pewną prośbę – przerwał mu książę. – Możecie, rzecz jasna, odmówić i nie będę miał o to<br />

żalu. Lecz jest coś, na czym bardzo mi zależy...<br />

– Mówcie. – Michej wzruszył lekko ramionami.<br />

– Idzie mi o pana marszałka...<br />

Stali, czekając na ruch przeciwnika. Podpułkownik Szytkin zdążył już ze cztery razy powtórzyć, że mu się nie<br />

śpieszy. Colbertowi przeleciało przez głowę, że jeśli w armii carskiej jest więcej takich nieruchawych<br />

dowódców, to aż dziw, że wygrali wojnę nawet z osłabioną mocno Turcją.<br />

Podeszli już bliżej do zamku, na ćwierć wiorsty, widzieli doskonale Polaków, skąpanych w blasku<br />

płonących maźnic, przyniesionych z murów. Hieronim, gdy skonstatował, jak niewielka jest ta garstka<br />

śmiałków wobec przewagi wroga, przestał się zupełnie dziwić, że nie czekali na oblężenie. Starym polskim<br />

obyczajem postanowili poszukać szczęścia w szaleńczej szarży.<br />

– Nie mogą wiecznie zwlekać – zauważył Usajew, który już wrócił po tym, jak go żołnierze odciągnęli do<br />

medyka, aby mu podał jakieś zioła na uśmierzenie nadmiernej złości. Ale porucznik tylko wyciął w gębę<br />

polowego felczera i zażądał wódki. – Muszą wreszcie się ruszyć.<br />

Szytkin pokiwał głową.<br />

– Pewnie, że muszą, i to zanim zrzedną ciemności, bo w świetle dnia z łatwością ich rozstrzelamy.<br />

Wtedy od strony zamku doleciały słowa pieśni, wydobywającej się z kilkudziesięciu gardeł.<br />

Stawam na placu z Boga ordynansu,<br />

Rangę porzucam dla nieba wakansu.<br />

Dla wolności ginę,<br />

Wiary swej nie minę.<br />

Ten jest mój azard,<br />

ten jest mój azard.<br />

– Gady – syknął Usajew. – W gardło bym im te słowa wcisnął i butem zęby wygniótł!<br />

Szytkin spojrzał na niego zdziwiony.<br />

– Co ci o pieśń, poruczniku? Niechaj sobie śpiewają. Widać potrzebują dla kurażu.<br />

A śpiew wzmocnił się, słowa docierały teraz jeszcze wyraźniej.<br />

Krzyż mi jest tarczą, a zbawienie łupem,<br />

W marszu nie zostaję, choć i padnę trupem.<br />

Nie zważam, bo w boju<br />

Dla duszy pokoju


Szukam w Ojczyźnie.<br />

– To nie jest zwykła piosenka – warknął Usajew. Wargi mu pobielały z wściekłości. – To hymn tych<br />

przeklętych konfederatów! Słyszałem, jak to śpiewali, gdy rzucali się w kilkunastu na całe sotnie! Wariaci, tyle<br />

warci, co ta ich cała Polska!<br />

Hieronim poczuł na ramieniu drżącą dłoń.<br />

– Nie zdzierżę, kapitanie... Nie zdzierżę... Ubiję Moskala – szepnął Wołowicz.<br />

Colbert zacisnął zęby. Sam nie mógł już słuchać ujadania Rosjanina, a co dopiero mówić o Polaku... Tym<br />

bardziej że ojciec i bracia Wołowicza zginęli, walcząc w szeregach buntowników. Janowi ojciec zabronił iść<br />

do powstania, bo ktoś musiał zostać i w razie klęski dopilnować spraw majątku, zadbać o osierocone<br />

i owdowiałe kobiety.<br />

– Odejdź – syknął, czując, że przyjaciel naprawdę nie wytrzyma. – Jedź do wysuniętych w przód<br />

plutonów, zobacz, czy są gotowe do walki. To rozkaz, poruczniku! – rzucił ostro.<br />

– Skoro śpiewają – rzekł Usajew – to zaraz ruszą...<br />

Jednak walka nie miała się jeszcze zacząć. Od ogniska, przy którym kucharz drugiego batalionu fizylierów<br />

warzył strawę, nadszedł Fiodor razem z jednym z kaprali. Prowadzili dzieci, które oficerowie już przedtem<br />

widzieli.<br />

– Nie będzie bitwy – wyskrzeczał Fiodor. – Pan Lubomirski zaraz się podda. Albo będzie bitwa, bo pan<br />

Lubomirski nie wytrzyma i nie mieszkając, skoczy w szarżę!<br />

– Co zamierzasz? – Szytkin nie bez oporu odezwał się do garbusa.<br />

– Sami zaraz zobaczycie. Dajcie mi jeno paru ludzi z pochodniami. Jaśnie wielmożny musi dobrze widzieć,<br />

co się dzieje.<br />

Podpułkownik skinął na Usajewa.<br />

– Skoro damy radę uniknąć boju, niech i tak będzie. Weź, poruczniku, paru ludzi i idź z Fiodorem. A pan<br />

dokąd, kapitanie? – zwrócił się do Colberta, który trącił konia piętami i zamierzał odjechać.<br />

– Jadę to zobaczyć z bliska, za pańskim pozwoleniem.<br />

– A jeśli nie pozwolę? – spytał drwiąco Rosjanin.<br />

– I tak pojadę. Wpierw jestem oficerem Jego Królewskiej Mości, a potem waszym podkomendnym. A król<br />

życzył sobie, abym mu doniósł o wszystkim, co się będzie działo.<br />

Szytkin machnął ręką. Colbert może był dobrym oficerem, ale w nadchodzącej bitwie na wiele się nie zda.<br />

Chociaż... kto wie? Podpułkownik widywał już wymuskanych oficerków, którzy – jak się zdawało – szpady<br />

nie uniosą, a w walce okazywali się waleczni jak lwy. W tym polskim Francuzie mógł właśnie taki lew<br />

mieszkać.<br />

A Hieronim już jechał stępa opodal Fiodora i otaczających go żołnierzy. Zbliżyli się do stojących pod<br />

zamkiem Polaków na jakieś czterdzieści kroków. Wtedy Fiodor się zatrzymał, a Colbert zsiadł z konia<br />

i podszedł nieco bliżej do grupy z pochodniami.<br />

– Panie Lubomirski! – zawołał Fiodor po polsku. – Zobacz pan, kogo przyprowadziłem!<br />

Popchnął przed siebie chłopca, dziewczynkę pozostawiając pod nadzorem kaprala.<br />

– Jeden z pana służących powiedział mi, żeś się pan przywiązał do tych bachorów! – ciągnął Fiodor. –<br />

Jeśli nie chcesz pan, aby ich truchła legły na tej trawie, poddaj się!<br />

Po drugiej stronie zapanowała cisza. Alchemik czekał, a potem znów zawołał:<br />

– Poddajcie się, Polacy i Kozacy! Chcecie splamić ręce niewinną krwią? Wasz książę już to uczynił! Już<br />

sprawił, że jego sumienie nie zazna spokoju ani do zgonu, ani nawet po śmierci! Porzućcie go i poddajcie się!<br />

– Odejdź, Moskalu! – dobiegła odpowiedź.<br />

– Jak chcesz, książę! – Fiodor zarechotał. – Wiem, że dziewucha droższa ci od chłystka, więc niech<br />

najpierw jego krew spadnie na twoje ręce, byś się opamiętał!<br />

Błyskawicznym ruchem dopadł Mykoły, odchylił jego głowę i przeciągnął nożem po delikatnej dziecięcej<br />

szyi. Chłopiec wyrwał się garbusowi, przebiegł parę kroków, wyciągając ręce, zanim padł na kolana, rzężąc<br />

i zachłystując się krwią. Zoja odwróciła twarzyczkę, wtuliła się w cuchnącą dymem ogniska połę płaszcza<br />

pilnującego ją żołnierza. Rosjanin odruchowo przytulił dziecięcą główkę.<br />

Ale już przyskoczył do nich Fiodor, oderwał dziewczynkę od fizyliera.<br />

– Kurwi syn! – doleciał rozpaczliwy krzyk od strony zamku.


– Kurwi syn! – rozległo się po rosyjsku gdzieś z tyłu.<br />

Usajew stał jak skamieniały, tylko patrzył z niedowierzaniem na konającego chłopczyka, rwącego palcami<br />

darń i ziemię. Colbert również zastygł. To było zbyt niespodziewane, nierzeczywiste tak, że Hieronim stracił<br />

oddech. A Fiodor znów krzyknął:<br />

– To był tylko szczeniak, panie Lubomirski! Teraz kolej na tę twoją małą suczkę!<br />

Colbert wreszcie odzyskał zdolność ruchu. Powoli, jakby był pogrążony w somnambulicznym transie,<br />

podszedł do wierzchowca i sztywnymi palcami zaczął rozpinać olstro przy siodle.<br />

– Jezu Chryste – jęknął książę. Patrzył ze zgrozą na Mykołę, który wyciągał w jego stronę ręce, schlustane<br />

krwią. – Jezu Chryste...<br />

Chciał odwrócić wzrok, ale nie zdołał. W świetle pochodni, które trzymali rosyjscy żołnierze, wszystko<br />

było doskonale widać.<br />

– Co za skurwysyny! – ryknął wściekle Horodnia.<br />

Marszałek Małachowski nie wierzył w to, co widzi.<br />

Michej i Kirył patrzyli na wydarzenia nieruchomo. Ataman nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego ludzie<br />

mordują własne szczenięta. To przecież wbrew naturze i wbrew prawu. Wilczemu prawu. Te istoty kierowały<br />

się jednak innymi zasadami, jak wiedział od dawna. Rozumiał nawet pewne ich zachowania, ale na pewno nie<br />

zabijanie szczeniąt. Po co? Żeby jeszcze te chore, skazane na podły los, umierające powoli w męczarniach.<br />

Wówczas żelazne szczęki wadery lub basiora powinny przerwać nić życia. Ale ten chłopak był całkowicie<br />

zdrów, mocny, promieniujący życiem. A garbus, którego paskudny odór drażnił nozdrza Wilków nawet z tej<br />

odległości, najwyraźniej chciał zabić i to mniejsze dziecko.<br />

Marszałek podszedł do Lubomirskiego, położył mu rękę na ramieniu.<br />

– Co zrobisz, książę?<br />

Michał spojrzał na Małachowskiego z rozpaczą. Hrabia zobaczył, że po policzkach arystokraty płyną łzy.<br />

– Co zrobisz? – ponowił pytanie.<br />

– A co ty byś uczynił na moim miejscu, panie hrabio? Przecież nie mogę wydać w niewolę tych<br />

wszystkich ludzi... i Wilków.<br />

Małachowskiego przeszedł dreszcz. Okrutne okoliczności wymagają okrutnych decyzji.<br />

A od strony rosyjskiej znów dobiegł ten skrzeczący, wstrętny krzyk:<br />

– Smarkacz już skonał, widzisz?! Teraz pora na dziewuchę! No już, panie Lubomirski! Patrz, jak z niej<br />

upuszczam juchy!<br />

W głosie mówiącego dawała się wyczuć ekscytacja. Małachowski pomyślał, że ten okrutnik zabije małą<br />

z ogromną przyjemnością. Może nawet dostąpi rozkoszy, jaka staje się udziałem kobiety i mężczyzny<br />

splecionych w miłosnym uścisku.<br />

– On i tak jej poderżnie gardło – mruknął. – Cokolwiek uczynisz.<br />

Napotkał wzrok Kiryła. Basior zacisnął zęby. Rozwarł je, żeby warknąć:<br />

– Ludzie budzą we mnie obrzydzenie już od dawna. Był czas, żem myślał, iż jesteście inni, niż się o was<br />

powiada, ale to nieprawda.<br />

Odwrócił wzrok. Małachowski chciał odpowiedzieć, lecz zdał sobie sprawę, że ani Wilk nie ma chęci go<br />

słuchać, ani hrabia nie wie, co tak naprawdę mógłby odrzec.<br />

– My nie mordujemy szczeniąt – Michej wypowiedział na głos swoje myśli. – Nie zabijaliśmy ich, nawet<br />

tocząc między sobą wojny. To marnotrawstwo...<br />

Marnotrawstwo... Od tej strony marszałek nigdy na to nie patrzył. Widać te mityczne stwory były o wiele<br />

bardziej pragmatyczne niż ludzie.<br />

– No dobrze, panie Lubomirski! – krzyknął garbus. – Pożegnaj się ze swoją ulubienicą.<br />

Książę ryknął wściekle i szarpnął się do przodu, chociaż nie miał najmniejszych szans dotrzeć do<br />

okrutnika, zanim ten zrobi swoje.<br />

Fiodor uniósł nad głowę lśniące ostrze, zabrudzone krwią Mykoły, pokazał je księciu. A potem opuścił je,<br />

aby przeciągnąć po szyi zesztywniałej z przerażenia dziewczynki.


Lecz wtedy nagle z boku przyskoczył człowiek w czerwonym kabacie ze srebrnymi wyłogami,<br />

połyskującymi złoto w świetle pochodni. Huknął strzał.<br />

Fiodor wyrzucił w górę ręce, z jego głowy trysnęła struga krwi, nóż odleciał gdzieś w bok. A żołnierz<br />

porwał Zoję na ręce i podbiegł do stojącego o kilka kroków wierzchowca. Z ciemności nadjechał jeszcze drugi<br />

żołnierz, krzyknął do oficera coś, co usłyszeli wyraźnie tylko <strong>Wilkozacy</strong>.<br />

– Uchodź, Hieronimie! Nie bacz na nic, uciekaj! Zanim się Moskale opamiętają!<br />

Oficer posadził dziewczynę na siodle, sam wskoczył za nią i pognał na zachód, w stronę lasu.<br />

– Niech cię Bóg błogosławi, kimkolwiek jesteś – wymamrotał książę. – Lżej będzie umierać.<br />

Dosiadł konia, lecz zanim odjechał, aby poprowadzić szarżę, zatrzymał go Michej.<br />

– Przemień nas.<br />

Książę skinął głową, wydobył Księżycowy <strong>Sztylet</strong>, spojrzał z nienawiścią na przeklęte ostrze, gdy poczuł,<br />

jak artefakt przekazuje mu swoją moc. A potem wypowiedział kilka słów w chrapliwym języku.<br />

<strong>Wilkozacy</strong> przetoczyli się w tył i powstali już na czterech potężnych łapach jako zwierzęta.<br />

Michał Lubomirski schował sztylet do skórzanego woreczka i zanim dotarł na czoło dragonów, podjechał<br />

jeszcze do Josipa.<br />

Horodnia obejrzał się na Jensa Petersena. Duńczyk z zaciętą twarzą patrzył na Rosjan. Wciąż miał przed<br />

oczami krew tryskającą z szyi nieszczęsnego chłopca. Kto pozwala na takie zbrodnie? W dodatku przed<br />

frontem całego wojska? Kim są ci Rosjanie?<br />

Poznał też oficera, który uratował dziewczynkę. Nieraz widział go w eskorcie króla Stanisława.<br />

Oczywiście, takiego czynu musiał dokonać Polak. Żaden z Moskali by się na to nie poważył.<br />

Wachmistrz poczekał, aż książę zakończy krótką rozmowę ze starym Kozakiem, sam zamienił kilka słów<br />

z księciem, a potem zawrócił konia, podjechał do kapitana kirasjerów.<br />

– Możesz się jeszcze cofnąć ze swoimi – powiedział. – Nie musicie koniecznie ginąć z nami. To dla was<br />

ostatnia szansa.<br />

– Chcesz mnie obrazić?! – wycedził przez zęby Jens. – Miałbym się cofnąć z boju w obliczu tych<br />

kurwów? Gdyby który z moich kirasjerów chciał teraz uciec, pierwszy w łeb mu wypalę! A poza tym, jeśli to<br />

tylko możliwe, nikt się nie może dowiedzieć, że pan marszałek był tutaj. To ważniejsze od wszystkiego, a na<br />

pewno od mojego życia.<br />

– Nie bądź gniewny. – Horodnia wyciągnął rękę. – To będzie honor umrzeć u twego boku.<br />

– Będzie, co ma być. – Petersen uścisnął mocno prawicę Polaka. – Jeśli mam skonać, lepiej wśród takich<br />

ludzi jak wy tej nocy niźli w spokojnym łożu, otoczony obłudą płaczek.<br />

– Szarzeje już – rzekł wachmistrz. – Musimy uderzyć jeszcze w mroku, kiedy trudno im będzie celować,<br />

lecz już widać, co przed nami.<br />

– Nic lepszego nie wydumamy – uśmiechnął się Jens. – Żegnaj. A może do widzenia... Tam. – Wskazał<br />

palcem niebo.<br />

– Ja dragon jestem – zaśmiał się Horodnia. – Mnie prędzej tam powitają. – Pokazał na ziemię.<br />

Wrócił do swoich ludzi, zajął miejsce obok czekającego już księcia, lecz stanął pół końskiego łba za<br />

panem. Lubomirski skinął głową, a Horodnia zaintonował kolejną zwrotkę konfederackiej pieśni:<br />

Wyroku Twego wiem, że nie zapłacę,<br />

Dragoni od razu podchwycili:<br />

Niech choć przed czasem życie moje tracę,<br />

Aby nie w upadku —<br />

Tylko w swoim statku<br />

Wiary słynęła.<br />

Słusznie przypuszczał porucznik Usajew, że jeźdźcy księcia służyli w oddziałach konfederatów barskich.<br />

A w każdym razie lwia ich część. Lecz i wśród kirasjerów marszałka ten i ów podjął hymn. Ci zaś, którzy go


nie znali, czuli się zespoleni ze śpiewającymi, jakby sami wysilali gardła. Miała w sobie ta pieśń niezwykłą<br />

moc. Nawet w duszach przemienionych Wilków niepokorne słowa w znanym, choć przecież dla nich obcym<br />

języku trącały czułe struny.<br />

– Naprzód! – zawołał książę i ruszył od razu kłusem. Wyjął szablę, uniósł ją wysoko. – Na śmierć!<br />

– Na śmierć! – odpowiedzieli dragoni mocnym chórem.<br />

– Na śmierć! – zawtórowali im Kozacy.<br />

– Na śmierć! – zawołali kirasjerzy.<br />

Kirył uniósł kosmaty łeb i zawył tak głośno, że kawaleryjskie konie położyły uszy po sobie i samorzutnie<br />

przyśpieszyły biegu.<br />

Michej przyłączył się do druha.<br />

Marszałek Małachowski, który jechał za Wilkozakami, musiał poskromić zaniepokojonego wierzchowca.<br />

Pomyślał, że gdyby on usłyszał takie potępieńcze głosy dobiegające od szarżującego w ciemności wroga,<br />

zastanowiłby się, czy warto stawiać mu czoło.<br />

Podpułkownik Szytkin z niedowierzaniem patrzył na garstkę jeźdźców atakujących liczne i mocne formacje<br />

piechoty. Przypomniał sobie, co powiedział wcześniej Usajew.<br />

– To wariaci, wasze wysokobłagorodije. Szaleńcy! Widziałem takich nieraz. Trza ich wystrzelać, zanim<br />

dopadną szeregów, bo wytracimy wielu ludzi. Nie podziękuje panu za to generał!<br />

Szytkin zacisnął zęby, aż zgrzytnęły, a potem wrzasnął:<br />

– Ognia! I bagnet na broń!<br />

Huknęły salwy, prowadzone zarówno przez szeregi zagradzające drogę szarżującym, jak i te stojące po<br />

bokach. Podpułkownik kazał ustawić plutony tak, aby przejazd między nimi uniemożliwiały kępy krzaków,<br />

a gdzie było wolne miejsce, żołnierze naprędce powbijali rozpórki od namiotów. Przez takie przeszkody żaden<br />

koń nie przebrnie. Oddziały zostały ugrupowane w głąb po trzy formacje. Jeźdźcy, nawet gdyby rozbili<br />

pierwsze, nie byliby w stanie wykorzystać pędu do zniesienia kolejnych. Podpułkownik radził sobie przecież<br />

w ten sposób nawet z doborową turecką kawalerią, więc nie widział powodu, aby nie zatrzymał tej garstki.<br />

W dodatku rozkazał, aby przybyły wieczorem szwadron podzielił się na dwie części. Jedna miała uderzyć<br />

od tyłu, gdy Polacy zwiążą się walką z piechotą, druga czekać na nich, gdyby jakimś cudem przerwali się<br />

przez ziejące ogniem szeregi piechoty. Szytkin nie chciał, aby ktoś się wyrwał z bitewnego zgiełku. Na wojnie<br />

nigdy nie wiadomo, jaki sprawy przybiorą obrót. Lecz teraz pożałował, że nie posłał jazdy od czoła. Nie<br />

przewidział bowiem manewru, jaki wykonali Polacy. W szarzejącym mroku, rozjaśnianym wprawdzie<br />

dodatkowo światłem licznych ognisk i pochodni, ale i tak utrudniającym znacznie ogląd pola, cwałujący<br />

dragoni rozciągnęli się w luźną formację. Podobnie uczynili jadący z tyłu kirasjerzy. I wtedy stała się rzecz<br />

jeszcze bardziej niespodziewana. Ostrzeliwani huraganowym, lecz niezbyt celnym ogniem dragoni skierowali<br />

nagle konie na boki, rozdzielając szyki na pół i zawracając prawie w miejscu. Było to może o sto kroków od<br />

pierwszych plutonów piechoty. Kirasjerzy wrzasnęli jak jeden mąż, po czym zwarli się nagle w żelazną pięść.<br />

Tego pułkownik się nie spodziewał. Nikt się nie spodziewał. Może jedynie Jan Wołowicz nie był bardzo<br />

zdumiony. Podobną taktykę stosowała niegdyś husaria. Co prawda nie była wówczas poprzedzana lekkimi,<br />

rozstępującymi się formacjami, ale na tym to polegało: do ostatniej chwili pancerni jeźdźcy atakowali luźnym<br />

szykiem, aby zewrzeć się, dopiero gdy wróg nie mógł już sprawnie celować. I zrozumiał też z miejsca,<br />

dlaczego właśnie tak kazał to książę Lubomirski rozegrać. Dragoni przyjęli na siebie większość kul i osłonili<br />

tych, którzy mogli przełamać więcej szeregów wroga.<br />

Porucznik poczuł, jak ściska się w nim serce. Czy jeźdźcy wiedzieli, że oto teraz właśnie Polacy atakują<br />

Polaków? W półmroku zapewne nie. A Szytkin kazał w tej linii ustawić swoich żołnierzy dopiero w dalszych<br />

ugrupowaniach. Reszta Rosjan zabezpieczała teren dookoła. Podpułkownik wiedział doskonale, że jeźdźcy<br />

mogą atakować tylko w tę stronę, bo inaczej albo musieliby wjechać do miasteczka, albo przedzierać się przez<br />

porośnięty gęstymi krzakami teren. W obu przypadkach zostaliby z łatwością wybici. Zmysłu strategicznego<br />

nie dało się Moskalowi odmówić.<br />

A Szytkin patrzył z mimowolnym podziwem na poczynania wroga. Podczas ostrzału z koni runęło może


czterech dragonów. Zapewne rannych było więcej, lecz nie na tyle ciężko, by odpaść z walki. A teraz ten<br />

manewr...<br />

Kirasjerzy z krzykiem wbili się w pierwsze szeregi. I zdawało się, że oto kosa trafiła na kępę trawy. Pod<br />

niebo podniósł się wrzask wyrzynanych piechurów.<br />

– Zewrzeć formacje! – krzyknął podpułkownik.<br />

Rozkaz natychmiast poleciał do formacji. Plutony odwodowe podbiegły, tworząc ze stojącymi już prawie<br />

zwartą ścianę.<br />

Tymczasem dragoni już zebrali się z powrotem, nie tracąc rozpędu. Na ich czele pędził sam książę<br />

Lubomirski.<br />

Otrzymał podczas szarży dwa postrzały, jeden w prawą pierś, drugi w udo. Spojrzał tylko na rany i zaśmiał<br />

się w głos. Tym go wrogowie nie powstrzymają! Przypomniał sobie podobną szarżę pod Sulimowem. Tam<br />

wprawdzie było mniej Moskali, więc przebili się przez nich, ale też odniósł podobne rany. Popędził konia<br />

i wbił się w lukę powstałą za kirasjerami. Z przyjemnością patrzył na rąbiących szablami ciężkozbrojnych.<br />

Zaraz przypomniał sobie jednak o marszałku i Wilkozakach, którzy obiecali go chronić. Spojrzał do tyłu.<br />

Zgodnie z ustaleniami cała trójka podążała za konnicą, lecz zaraz powinna się oderwać, zawrócić, aby<br />

korzystając z zamieszania, przemknąć się do miasta lub w stronę mokradeł, gdzie łatwiej się ukryć.<br />

Lecz oto od strony zamku zobaczył stających w szyku jeźdźców. Był przekonany, że rosyjski dowódca<br />

użyje tych sił albo do powstrzymania szarży, albo do zajścia polskich kawalerzystów z prawej, bo na to<br />

ukształtowanie terenu pozwalało. A on postanowił odciąć im odwrót i zaatakować z tyłu.<br />

Książę nic nie mógł już poradzić. Mógł liczyć tylko na siłę przemieńców, skoro wróg znalazł się tam, gdzie<br />

nie powinien, i odciął drogę ucieczki. Odwrócił się w przód, cięciem szabli rozłupał czaszkę piechurowi, który<br />

próbował go ugodzić bagnetem. Głupiec! Konia powinien próbować skłuć, nie jeźdźca!<br />

Marszałek Małachowski dopiero teraz zdał sobie w pełni sprawę, jak mało zna się na wojaczce. Był<br />

politykiem, nie żołnierzem. Kiedy zagrzmiały salwy, sądził, że ta gromadka, której przewodził książę<br />

Lubomirski, zostanie zmieciona, zanim zdoła przebyć połowę drogi. A jednak niewielu zobaczył spadających<br />

z koni. Palba była gęsta, lecz nieskuteczna. Wówczas po raz pierwszy od wczorajszego wieczora przeleciało<br />

mu przez głowę, że Michał naprawdę wie, co czyni. Że książę szuka śmierci, było rzeczą niewątpliwą, ale<br />

może ten i ów jednak zdoła się uratować, jeśli wszystko pójdzie tak, jak Lubomirski zamierzył.<br />

Wilk biegnący z przodu z prawej obejrzał się na jeźdźca, a potem skręcił, podobnie jak drugi. Marszałek<br />

podążył za nimi. Zatoczyli niewielki łuk, kierując się z powrotem w stronę zamku. Małachowski zmartwiał.<br />

Przecież tam już stała wroga konnica! Nie mogli tędy wracać. Jednak <strong>Wilkozacy</strong> biegli przed siebie, a jemu nie<br />

pozostało nic innego, jak jechać za nimi. Niech się dzieje, co ma być... Czy w tej zwierzęcej postaci<br />

przemieńcy mieli na tyle słaby rozum, że nie umieli dostosować się do nowego położenia, czy też wiedzieli, co<br />

czynić? Nie miał wyjścia, musiał zdać się na nich. Spojrzał jeszcze za siebie. W szarości wstającego dnia<br />

widział księcia, który uniósł się w strzemionach dla wzmocnienia ciosu, dostrzegł też szerokie plecy Josipa,<br />

ścinającego ludzkie głowy z niezwykłą, nieludzką wręcz lekkością.<br />

A potem wbił wzrok w grzbiety pędzących przed nim Wilków.<br />

Michej na widok kawalerii w pierwszej chwili chciał skręcić, lecz po obu stronach ciągnęły się pilnujące<br />

pola bitwy oddziały wroga. Nie mogliby się przebić, chyba że zostawiliby marszałka na pastwę żołnierzy. Ale<br />

Michej obiecał księciu, że wyprowadzi ze szczętu tego mężczyznę. Czy w skórze człowieka, czy zwierzęcia,<br />

zamierzał dotrzymać słowa. Sam nie wiedział, dlaczego się zgodził. Wszak nie była to jego walka, powinien<br />

myśleć przede wszystkim o dobru siczy. A jednak było coś w panu Lubomirskim, co zniewalało. I nie<br />

chodziło o moc Księżycowego <strong>Sztylet</strong>u. Ataman wiedział przecież, że Michał dopuścił się podłości straszliwej,<br />

nawet w ludzkim pojęciu, a jednak w niepojęty sposób zachowywał czystość intencji.<br />

Gnając w stronę jeźdźców, warknął do Kiryła. Gotczy pojął w lot zamiar druha. Tak jak wcześniej zadarł<br />

łeb i zawył przeciągle, nie zwalniając biegu. Lecz tym razem nie był to głos wzywający do walki, jakim wilczy<br />

wojownicy porozumiewali się przed bitwą. Teraz wydobył z siebie zew, którym Wilk obwieszczał<br />

kompanom, że oto zaraz dopadnie ofiarę i upuści jej krwi, a łowców wzywał na ucztę. Michej zawtórował mu,<br />

choć nieco ciszej, mniej przejmująco. To Kirył był pierwszym myśliwym siczy, to jemu chłeptanie świeżej<br />

posoki ofiar sprawiało największą radość. I w tym był podobny do ludzi – w przyjemności płynącej<br />

z zabijania. Zapewne dlatego jego zew był najbardziej przejmujący.<br />

Ataman zobaczył, jak konie przed nimi stają dęba. Zerknął za siebie. Marszałek pozostał nieco z tyłu,


zdołał jednak już poskromić przestraszonego wierzchowca. Zwierzę przywykło już nieco do zapachu Wilków,<br />

stało się mniej płochliwe.<br />

Za to konie Rosjan szalały.<br />

Kiedy przemieńcy wpadli w pogrążoną w chaosie formację, zaczęły wierzgać i uciekać na wszystkie<br />

strony, jak najdalej od szarych cielsk.<br />

Dowódca szwadronu zdzielił wierzchowca pięścią między uszy, żeby go uspokoić. Pomogło ledwie na<br />

chwilę, bo gdy tylko oszołomiony ciosem koń znów usłyszał potępieńcze wycie, raz jeszcze stanął dęba.<br />

Kapitan Demianowski ściągnął wodze, pochylił się, ale ogier wciąż tańczył na tylnych nogach. Nagle<br />

oficer poczuł uderzenie. Koń runął na bok, a jeździec w ostatniej chwili zdążył wydobyć stopy ze strzemion<br />

i zeskoczyć. Potoczył się kilka kroków i chciał się zerwać, kiedy zobaczył nad sobą wyszczerzony wilczy<br />

pysk. Błysnęły zęby, potem oficer zapadł w ciemność. Nie widział już, jak jego zdesperowany adiutant wbija<br />

w grzbiet basiora krótką lancę. Sam podporucznik nie przeżył nawet do zakończenia ciosu, bo drugi<br />

drapieżnik obalił go wraz z wierzchowcem i jakby od niechcenia przeorał mu gardło tylną łapą. Krew<br />

z rozerwanych żył trysnęła, a młodzieniec wyprężył się w przedśmiertnym skurczu.<br />

Kirył spojrzał na atamana, ale ten zerwał się i nie zważając na sterczące spod łopatki złamane drzewce,<br />

rzucił się na pierzchających w panice kawalerzystów. Śmierć dowódcy sprawiła, że duch całkiem w nich<br />

upadł. Zamiast dwóch basiorów, wielkich wprawdzie i nadludzko silnych, ale przecież w ludzkich oczach<br />

tylko basiorów, widzieli jakieś niesamowite bestie. Nic zresztą dziwnego. Bo kto z nich spotkał kiedykolwiek<br />

wilka, który zamiast umykać przed zbrojnymi, atakuje ich i zabija?<br />

Wedle rozkazów powinni teraz szarżować na polskich szaleńców atakujących piechotę, a tylko poskramiali<br />

konie i starali się umknąć przed straszliwymi kłami i pazurami tych potworów.<br />

Przed Wilkami otworzyła się wolna przestrzeń. Michej spojrzał na marszałka, który trzymał się blisko.<br />

Małachowski zrozumiał, co ma robić. Skoczył pomiędzy szarymi cielskami, pilnującymi mu teraz boków,<br />

i pognał na zachód, ku staremu młynowi. Wiedział, że znajdzie tam groblę prowadzącą poza łachy bagnisk.<br />

Jeśli tylko do niej dotrze, będzie uratowany.<br />

Gdy puścił konia w cwał, obejrzał się jeszcze. Na tle rozjaśniającego się na wschodzie nieboskłonu widział<br />

Wilkozaków, rzucających się na ludzi i konie, siejących śmierć i przerażenie.<br />

– Boże – wymamrotał – nie modliłem się do ciebie od wielu lat. Ale jeśli taka jest Twoja wola, ocal ich...<br />

Nie musieli go przecież chronić. Nie powinni nawet, zważywszy na to, co im chciał uczynić Lubomirski,<br />

a jednak...<br />

– Żegnajcie – szepnął. – Obyście wrócili do swoich.<br />

Nie mógł dostrzec, czy dragoni księcia i jego kirasjerzy jeszcze walczą. Pole bitwy przesłonił gęsty<br />

zagajnik.<br />

Tymczasem kirasjerzy przeorali drugą linię piechoty. Zostało ich ledwie ośmiu. Na samym czele Jens<br />

Petersen kręcił młyńce pałaszem wydobytym z pochwy przy siodle. Szablę połamał na zamku karabinu<br />

jakiegoś piechura zasłaniającego się przed ciosem. Duńczyk czuł, jak opanowuje go szał bojowy. Czy właśnie<br />

tego doznawali legendarni wikińscy berserkowie? Do tej pory nie wiedział, czy ich krew płynęła w jego<br />

żyłach, lecz teraz był pewien, że tak.<br />

– Odyn! – wrzasnął na całe gardło, przywołując zasłyszane z w dzieciństwie imię ze starożytnych<br />

opowieści. – Odyn!!!<br />

Kapralowi, który właśnie celował w niego z pistoletu, zaskoczonemu tym krzykiem, drgnęła ręka. Kula<br />

przeszła tuż obok głowy Jensa. Petersen zaśmiał się jak szaleniec i sięgnął żołnierza końcem ostrza. Przecięta<br />

na pół twarz, bryzgi krwi.<br />

– Na śmierć! Za honor!<br />

Zmęczeni, poranieni kirasjerzy, słysząc wołanie dowódcy, podnieśli krzyk tak wielki, jakby nie było ich<br />

kilku zaledwie, lecz cały szwadron. Nawet pocięte i skłute bagnetami konie zdawały się podzielać uniesienie<br />

jeźdźców, bo ruszyły żwawiej do przodu.<br />

Jens spojrzał w bok. Nie, nie zdawało mu się. Ktoś wysforowywał się przed niego. Zmarszczył brwi<br />

i chciał już skarcić śmiałka, kiedy zobaczył, że to sam książę. Michał pozostawił z tyłu srożących się pośród<br />

rozbitych szeregów dragonów, rwał do przodu, jakby chciał dorwać się do gardła dowodzącego piechotą<br />

oficera. Księcia osłaniali Kozacy – z prawej Josip, z lewej Łazar, pleców pilnował Lubomirskiemu Miron. Tak<br />

ustalili jeszcze przed wyjściem z zamku w krótkiej naradzie z Horodnią. Jeśli szeregi ulegną zmieszaniu, na


głowie Zaporożców pozostaje książę. Wachmistrz nie chciał opuszczać swoich ludzi.<br />

Książę i Kozacy zerwali się nagle w lewo, tam gdzie w szarudze poranka widać było sztab wroga.<br />

Petersen znów zaniósł się szaleńczym, mrożącym krew w żyłach śmiechem.<br />

– Śmierć! – ryknął z całych sił.<br />

– Śmierć! – usłyszał z tyłu. Towarzyszyło mu już tylko sześciu ludzi...<br />

Podpułkownik Szytkin zobaczył nie człowieka, lecz demona, który przerwał się przez zagradzających mu<br />

drogę żołnierzy. Miejsce, w którym stanął, zdawało się do tej pory jak najbardziej bezpieczne. Lecz takim być<br />

przestało. Kiedy ten przeklęty Polak ukazał się znienacka i przeskoczył nad ostatnim szeregiem piechurów,<br />

rosyjskiego dowódcę zdjął zwyczajny strach. Strach, jakiego nie doświadczył nigdy dotąd. W dodatku wraz<br />

z tym demonem, skąpanym we krwi własnej i wrogów, pędziło na Szytkina i jego eskortę jeszcze trzech<br />

szaleńców. Szczególnie jeden, wielki jak góra, pod którym nawet kawaleryjski solidny koń wydawał się wręcz<br />

kucem, budził grozę.<br />

– Uchodźcie, wasze wysokobłagorodije! – zawołał Usajew. – Zatrzymamy ich! Musicie dowodzić!<br />

Doświadczonemu porucznikowi nie zdawało się już, że ma do czynienia, jak dawniej, z szalonymi<br />

konfederatami. Tamci także puszczali się w takie samobójcze szarże, jednak nigdy jeszcze nie widział tak<br />

wielkiej furii w ataku. Przecież ta przeklęta zbieranina nie mogła się równać z doskonałymi żołnierzami, dumą<br />

rosyjskiej armii!<br />

A może...?<br />

Włożył do ust świstawkę, aby przywołać na pomoc stojące o niecałe sto kroków z tyłu plutony piechoty<br />

oraz oficerski patrol przeznaczony do ochrony sztabu.<br />

Pierwsi, rzecz jasna, przybyli jeźdźcy. Dwanaście koni, sami obyci w walce, ostrzelani oficerowie.<br />

Pułkownik przemknął między nimi, zmierzając na wyznaczone drugie stanowisko dowodzenia. Gdy kazał je<br />

przygotować, nawet przez chwilę nie sądził, że będzie potrzebne.<br />

Patrol oficerski na rozkaz Usajewa popędził na spotkanie Lubomirskiego i Kozaków. Świeże konie Rosjan<br />

z miejsca wzięły rozpęd. Lecz ten tuzin jeźdźców nie powstrzymał czterech śmiałków. Krótko szczęknęły<br />

szable, potoczyła się jakaś głowa, któryś z Rosjan wrzasnął i chwycił się za odciętą w nadgarstku rękę. Dłoń,<br />

zaciśnięta na rękojeści broni, potoczyła się pod końskie kopyta. Trwało to mgnienie oka. Z dwunastu oficerów<br />

zostało siedmiu, w tym tylko czterech całych.<br />

A Lubomirski, spływając coraz obficiej krwią, rwał dalej. Usajew pomyślał, że tym ludziom wcale nie<br />

zależy, aby przeżyć. Dzieliło go od nich może dwadzieścia kroków. Podniósł pistolet, wycelował prosto<br />

w księcia. Huknął strzał. Porucznik widział doskonale, jak kula rozrywa koszulę na piersi Lubomirskiego, ale<br />

to nie powstrzymało Polaka. Zupełnie jakby nie postrzał otrzymał, lecz ugryzła go osa. Skrzywił się, a potem<br />

przypadł do Usajewa. Rosjanin próbował zastawić się szablą, lecz od razu wiedział, że to bezcelowe. Cios<br />

księcia przeszedł przez zasłonę, wyszczerbił ostrze doskonałej klingi oficera i przełamał ją jak patyk. Głowa<br />

Usajewa rozpadła się na pół.<br />

Josip widział, że książę chwieje się w siodle. W galopie podjechał, wsparł go ramieniem. Nie było już<br />

jednak czasu na nic więcej. Przed nimi wyrósł następny szereg piechoty, wzdłuż linii formacji przebiegły<br />

rozbłyski strzałów.<br />

Krzyk z tyłu. Kirnasz obejrzał się. Łazar Grustinowicz z rozkrzyżowanymi rękami przechylał się przez<br />

koński grzbiet. Nie widać było, gdzie dosięgła Łazara śmiertelna kula – jak wszyscy cały był zakrwawiony.<br />

Pewnie w samo serce, bo nim spadł z siodła, już skonał.<br />

– Jestem! – Josip pchał mocarną prawicą księcia, który zaczynał najwyraźniej słabnąć.<br />

– Zostaw! – osadził go krzyk Michała. – Ratuj się! Dałeś słowo!<br />

Josip zawahał się, ale posłusznie odskoczył od księcia, pamiętając, co mu obiecał.<br />

– W bok! – zawołał na Ilczuka.<br />

Miron spojrzał zdziwiony, ale przywykł już dawno, że w zgiełku walki należy słuchać doświadczonego<br />

Kirnasza bez najmniejszej zwłoki. Pognał za towarzyszem, który skręcił, aby ominąć przygotowany na ich<br />

przyjęcie oddział.<br />

Książę Lubomirski spojrzał w jaśniejące, pokryte obłokami niebo.<br />

– Śmierć! – krzyknął i uderzył sam na żołnierzy.<br />

Bagnety przeszyły pierś zdyszanego wierzchowca. Michał ciął od ucha. Jakiś szeregowiec krzyknął i zaraz<br />

umilkł. Koń potknął się, runął przez głowę. Książę wyleciał z siodła. Spadł z impetem na wycelowane wprost


w brzuch ostrze.<br />

Horodnia nie widział śmierci Lubomirskiego. Nie widział zresztą nic prócz krwawej mgły i rozmazanych<br />

w pędzie, przerażonych twarzy żołnierzy. Przed nim kirasjerzy topnieli z wolna po jednemu, nieśpiesznie,<br />

jakby woda kapała z sopli w pierwszych promieniach wiosennego słońca. Ubywało ich po trochu.<br />

Włożył do ust świstawkę, dmuchnął raz długo, raz krótko. Dragoni wiedzieli, co robić, lecz wsparł sygnał<br />

poleceniem:<br />

– W przód! W szyk!<br />

Jeźdźcy zmusili konie do szybszego biegu. Wachmistrz zrównał się z Jensem Petersenem. Duńczyk<br />

wyglądał niczym demon wojny. Pancerz miał zbryzgany krwią, twarz czarną od prochu. Widać jakiś piechur<br />

strzelił blisko, ale nie trafił, za to poparzył policzek kapitana. Duńczyk zerknął na Polaka i zaśmiał się<br />

gardłowo. Nawet w huku strzałów, w zgiełku bitwy Horodnię przeszedł dreszcz. Jens nie wyglądał jak demon<br />

wojny. On zwyczajnie stał się demonem. Bez trudu obalał ludzi przed sobą, a biła z niego tak brutalna siła, że<br />

piechocińcy właściwie nie stawiali oporu.<br />

Przebili się przez kolejną linię wroga, wypadli na otwarte pole, resztki dragonów i kirasjerów złączonych<br />

w jeden szyk. Horodnia pomyślał ze zdumieniem, że Bóg może da im jeszcze ocalenie.<br />

Lecz wtedy zobaczył pędzącą na nich jazdę. Dobre pół szwadronu... Przeciwko... Przeliczył szybko<br />

kawalerzystów. Przeciwko piętnastu. Potrząsnął głową.<br />

– Na śmierć! – krzyknął z całej siły.<br />

Odpowiedział mu opętańczy śmiech Petersena.<br />

Podpułkownik Szytkin stał na zapasowym stanowisku dowodzenia i patrzył na rozwój wypadków. Już się<br />

opanował, zastanawiał się tylko, gdzie podziali się polscy oficerowie przybyli z tym królewskim fircykiem,<br />

który rozwalił obrzydliwy łeb Fiodora. Pewnie nie chcieli brać udziału w walce przeciw swoim. Później ich<br />

z tego rozliczy. Pójdą wszyscy pod mur.<br />

Na razie obserwował, jak garstka straceńców wbija się w szyk szarżujących przeciwko nim rosyjskich<br />

kawalerzystów. Nie mieli najmniejszych szans.<br />

Wyczuł obok ruch. Po lewej zobaczył zwalistego polskiego sierżanta. Jak on się nazywał? Jakoś tak<br />

z francuska. A, Sarat.<br />

– A ty dlaczego nie w walce? Gdzie porucznicy?<br />

– Pilnują mi pleców – mruknął Sarat.<br />

Zanim Szytkin zdołał pojąć, co się dzieje, poczuł chłód lufy przyłożonej do skroni. Wraz z hukiem<br />

wystrzału spadła na niego ciemność. Nie mógł już widzieć, jak trzech gwardzistów do nogi wybija jego<br />

przybocznych.<br />

Sarat spojrzał na Wołowicza i MacDaracha.<br />

– Nic tu po nas – uznał. – Musimy uchodzić, zanim się Moskale połapią, że to my. Tamtym już nie<br />

pomożemy. – Wskazał ruchem brody dragonów i kirasjerów otoczonych przez rosyjską konnicę.<br />

Właśnie nadciągnął zdziesiątkowany przez Wilki oddział spod zamku.<br />

Horodnia nie miał już siły, aby podnieść szablę. Ani siły, ani ochoty. Czekał tylko na ten ostatni cios, który<br />

pozbawi go przytomności, a zarazem życia. Wierzchowiec pod nim rzęził, wielokrotnie ranny, skłuty bardziej<br />

niż kompanijna kukła do ćwiczeń z bagnetem.<br />

– Tylko ciebie mi żal, przyjacielu – szepnął wachmistrz.<br />

Przed nim Petersen walczył już pieszo. Właściwie powinien zginąć, zgnieciony napierającymi końskimi<br />

ciałami, a jednak jeszcze się rzucał na wroga. Stracił pałasz, wydobył więc długi nóż i nim zadawał pchnięcia<br />

albo pruł boki wierzchowców. Uczyniło się wokół niego pusto. Żaden z Rosjan nie miał ochoty podjeżdżać<br />

bliżej do szaleńca, któremu po wargach płynęła krwawa piana, a niesłychanie szybkie ruchy czyniły go<br />

podobnym do złego ducha, nie człowieka. Ale Jens nie ustawał. Rzucił się na najbliższego jeźdźca, przebił mu<br />

ostrzem sztyletu łydkę i zranił głęboko konia. Wierzchowiec stanął dęba, a potem zwalił się na bok. Rosjanie<br />

odsunęli się jeszcze dalej.<br />

– Pistolety! – zarządził dowódca.<br />

Horodnia spróbował przebić się jeszcze do Duńczyka.<br />

– Do mnie! – zawołał, lecz krzyk zamarł mu na ustach.<br />

Wokół nie było już nikogo.<br />

Zimna stal przeszyła go z tyłu. Horodnia wyprężył się, rozłożył ręce, wzniósł je ku niebu.


– Śmierć – wyszeptał ostatkiem sił.<br />

Wtedy huknęła salwa i uciszyła mrożący krew w żyłach, opętańczy śmiech kapitana Jensa Petersena.


Rozdział 11<br />

J<br />

osip patrzył na brzeg rzeki, na którym zgromadziła się bodaj cała armia. Serce ściskał mu żal tak wielki jak<br />

po stracie ukochanej małżonki. A może i większy? Całe dorosłe, świadome życie był związany z tą wyspą<br />

na Podpolnej, miał nadzieję, że sicz przetrwa mimo zakusów bojarów i niechęci samej imperatorowej.<br />

Ostatnie chwile siedziby Zaporożców... Kozacy nie zdołaliby stawić oporu rosyjskim wojskom. Przecież<br />

carski dekret zabronił im nawet budowania porządnych fortyfikacji. Ilu sprowadził tutaj ludzi Piotr Tekely,<br />

carski sługus? Ponoć przywlókł dziesięć pułków piechoty, osiem rosyjskiej kawalerii i aż trzynaście pułków<br />

Kozaków dońskich. W obliczu takiej siły nawet bitni Zaporożcy musieli się ugiąć.<br />

Do Josipa podszedł Miron Ilczuk. Kulał wciąż jeszcze na lewą nogę. No tak, przecież od walki pod<br />

zamkiem w Konstantynowie nie minęły nawet dwa miesiące. Wówczas wiosna wchodziła w swoją pełnię,<br />

a teraz zapowiadało się skwarne lato.<br />

– Ataman koszowy poddaje sicz – mruknął Miron. – Starzec nie będzie walczył. Gdyby żył<br />

Grustinowicz...<br />

– Gdyby żył Grustinowicz, też by nic nie poradził! – przerwał mu gniewnie Josip. – Nie narzekaj na<br />

Kalniszewskiego, i tak dość długo przetrwaliśmy na tej rzeczce i na tej wyspie.<br />

– Wszystko poszło na marne – rzekł Miron. – To koniec Kozaczyzny.<br />

– Koniec tej, którą znamy – zgodził się Josip. – Lecz nie wierzę, że nasz duch umrze. Dopóki kwitnie<br />

kalina, dopóty nie zapomnimy o wolności. A kalina kwitnąć będzie zawsze.<br />

– Piękne słowa – odparł z goryczą Ilczuk – lecz puste.<br />

Milczał, patrząc na krzątających się w obozowisku żołnierzy.<br />

– Dziś w nocy spychamy czółna na wodę i odpływamy – rzekł w końcu.


– Wiem. – Josip spojrzał na przyjaciela. – Ciężko porzucać rodzinną ziemię i zdawać się na łaskę chana...<br />

– Nikt inny nas nie przyjmie, przecież wiesz. Rzeczpospolita zbyt słaba i król wydałby nas na pierwsze<br />

żądanie przeklętej Katarzyny, oby trąd ją stoczył. Jedynie poddani sułtana mogą nam zaofiarować schronienie,<br />

przynajmniej przez jakiś czas. Płyniesz z nami, oczywiście?<br />

Josip westchnął ciężko.<br />

– A cóż mam zrobić? Nie przywykłem za młodu do chodzenia w jarzmie, nie nauczę się tego też na stare<br />

lata.<br />

Miron wysunął się naprzód, odwrócił ku Kirnaszowi.<br />

– A co z tym? – spytał cicho i wskazał na wysokości pasa kaftan starego Kozaka.<br />

– Z czym? – Josip udał zdziwienie.<br />

– Z tym, co ci dał książę przed bitwą! – rzucił z irytacją Miron. – Masz mnie za głupca? Przecież<br />

widziałem, że podaje ci coś. Rozmawiałeś z nim. Co kazał uczynić z tym przedmiotem?<br />

Kirnasz sięgnął w zanadrze, położył dłoń na skórzanej sakwie, na której wypisano tajemnicze znaki.<br />

– Nie wydał dyspozycji. Mogę zrobić, co zechcę.<br />

– A co zechcesz zrobić? – Miron patrzył z napięciem w twarz starego.<br />

– Wiesz, że nie chciałem tego przyjąć? – spytał Kirnasz, zamiast odpowiedzieć. – W końcu wszyscy<br />

mieliśmy takie same szanse, żeby się przebić lub skonać. Ale Michał rzekł mi, iż on żadnych szans nie ma. Nie<br />

chce mieć. Myślę, że uczynił wszystko, aby zginąć.<br />

– Nie opowiadaj – prychnął ze złością Ilczuk. – Widziałem, jak rąbał i Moskali, i Polaków, co nam<br />

zastawiali drogę. Jakby kapuściane głowy płatał, a nie ludzkie łby.<br />

– Też widziałem. – Josip wzruszył ramionami. – Jeno mnie się zda, że czynił to dlatego, by pomóc wyjść<br />

z tumultu jak największej liczbie z nas. A i tak na koniec wyrwaliśmy się tylko we dwóch i bodaj pan<br />

marszałek. Rzecz jasna, jeśli go potem nie dopadli. Może też który z kirasjerów. Bo dragoni poszli jak jeden<br />

w ślady księcia... Na tamten świat. I niech Bóg będzie z nimi.<br />

– Marszałka pilnowali Wilcy – zauważył Ilczuk. – Lecz czy oni przeżyli?<br />

– Nie wiem. Życzę im, by wrócili do swoich. Źle postąpił książę, polegając na tym ostrzu. Bardzo źle.<br />

– Próbował ratować swój kraj, a i nas chciał ocalić. Dobre miał intencje.<br />

Josip pokręcił głową.<br />

– Długo już żyję i nieraz widziałem, jak dobre intencje zamieniają się w zło wcielone. Tak było i tutaj.<br />

Miast zwycięstwa klęska. Miast ocalenia śmierć. A teraz musimy jeszcze uchodzić.<br />

Zamyślił się głęboko, otrzeźwiło go dopiero chrząknięcie kompana.<br />

– Zastanawiam się, Mironie, kim też był ów garbus, którego zastrzelił tamten oficer. Zdawało się, że wie<br />

o panu Lubomirskim więcej niż ktokolwiek inny. A przecież z całą pewnością nigdy się nie spotkali.<br />

– Tego nie dowiemy się bodaj nigdy. A ty nie odpowiedziałeś na moje pytanie – upomniał starego Ilczuk.<br />

– Co zrobisz z tą klingą?<br />

– A co mam zrobić? Co ty byś począł?<br />

– Należałoby rzecz gruntownie zbadać... – zaczął pisarz, ale nie dane mu było skończyć.<br />

– Bajdurzysz! – ofuknął go Kirnasz. – Co tu chcesz badać? Przeklęty to przedmiot! Na dobitkę nie może<br />

go tknąć nikt poza jakimś tam wybrańcem. Szukać go mamy? Po co? Przekonałeś się już chyba, że <strong>Wilkozacy</strong><br />

są w rozsypce i niewielu ich zostało. Niech sobie żyją w spokoju, dopóki mogą i nie wyciągnie się po nich<br />

długie ramię tyrana...<br />

– Aleś się rozgadał – rzekł kwaśno Ilczuk. – Powiesz wreszcie, co zrobisz ze sztyletem?<br />

– A ot, to!<br />

Josip wyrwał zza pasa skórzaną sakwę, wziął rozpęd i zamaszyście cisnął ją w wody Podpolnej...<br />

A właściwie chciał cisnąć, bo nagle ręka mu opadła, odwrócił się powoli do Mirona.<br />

– Co się stało? – spytał zaniepokojony Ilczuk. – Księżycowy <strong>Sztylet</strong> i tobą zawładnął?<br />

– Nie – mruknął Josip. – Tutaj gotów go jeszcze ktoś odszukać. Wyrzucę go gdzieś po drodze, na jakiejś<br />

wielkiej głębinie.<br />

Miron patrzył, jak stary Kozak chowa sakwę z powrotem za połą kaftana.<br />

– Ciekawe, co się dzieje z tą dziewczynką... – Josip znów zapatrzył się we wrogie wojska na brzegu. –<br />

Z Zoją. Słodka jak miód kruszyna, oby jej Bóg błogosławił.<br />

Miron z pewnym trudem oderwał wzrok od miejsca, w którym Josip ukrył sztylet.


– Może zazna w życiu więcej szczęścia niż jej rodzice i brat – rzekł.<br />

Michej umierał.<br />

Umierał już od tamtej nocy, kiedy kawalerzysta wbił mu lancę w grzbiet. Dopóki przebywał pod postacią<br />

zwierzęcą, rana nie doskwierała tak mocno, ale też przyjaciel nie mógł mu udzielić innej pomocy, niż wyrwać<br />

zębami ułamane drzewce i dokładnie wylizać krwawiące rozcięcie. Lecz grot został i przesuwał się<br />

nieuchronnie w stronę serca.<br />

Kirył stał nad pryczą, na której ataman zaległ, ledwie wrócili do siczy. Wadery zabiegały wokół niego, lecz<br />

nikt już nie mógł uczynić nic, co by uratowało starego basiora.<br />

Choć Gotczy widział doskonale, jak Lubomirski krwawi z co najmniej tuzina ran, choć miał pewność, że<br />

książę nie przeżył, nie zdołali z Michejem porzucić wilczej postaci. Urok Księżycowego <strong>Sztylet</strong>u działał.<br />

Każdego dnia ataman był coraz słabszy, aż wreszcie stało się tak, że więcej odpoczywali, niż biegli. Kirył<br />

patrzył na druha i nawet pod postacią basiora czuł kłucie koło serca. Znał Micheja od dzieciństwa, przebył<br />

z nim wiele dróg, poszedł na wygnanie, gdy ambitny Gryszczy zadarł z atamanem Hrehorym. Pomagali sobie<br />

wzajemnie całe życie i stali się bardziej rodziną, niż gdyby pochodzili od jednego ojca.<br />

– Jak myślisz, Micheju – spytał teraz, aby odciągnąć myśli atamana od śmierci, ale też naprawdę ciekaw<br />

jego zdania – czy w czasie Okołopełni ten sztylet traci moc, czy też może słabnie ona z czasem?<br />

– Nie wiem – wyszeptał Michej, a potem wysilił nieco głos. – Nie wiem. Lecz to chyba nie przypadek, że<br />

gdy tylko zaczął się czas przemienienia, urok z nas spadł. Lecz czy Księżycowy <strong>Sztylet</strong> traci wówczas moc,<br />

nie wiem. A może jeśli w Okołopełni rzucić na nas zaklęcie, okaże się jeszcze mocniejsze?<br />

– Może trzeba było zabrać klingę, kiedy książę chciał ją oddać?<br />

Michej potrząsnął głową.<br />

– Nie... Jestem pewien, że nie. Zatrułaby nas... Albo zgoła zniszczyła. To obca moc.<br />

Oddychał ciężko, wyczerpany.<br />

– Odchodzę – rzekł. – Niebawem ludzka część dwuduszy odejdzie w krainę Stworzyciela, między ojców.<br />

Kirył nie odpowiedział. Wiedział, że człowiek w takiej chwili pocieszałby umierającego, zapewniał, że to<br />

jeszcze nie koniec. Wilki nie miały zwyczaju oszukiwać nawet w takich sprawach.<br />

– Zwołaj starszych rodów – poprosił Michej. – Niech wadery mnie oporządzą i zawiodą na majdan,<br />

między święte słupy. Chcę ogłosić ostatnią wolę. Guruda też zawołaj.<br />

Kirył wyszedł, a przywódca siczy został sam z nadchodzącą śmiercią. Czuł ją całym sobą, jakby wraz<br />

z krwią rozpływała się po ciele, odbierając mu coraz więcej sił. Zdawał sobie sprawę, że gdyby nie jego<br />

wyjątkowa moc, płynąca z dusz przekazanych mu przez Hrehorego i pozyskanych w ciągu długiego życia,<br />

skonałby jeszcze w drodze. Lecz kres był nieunikniony, a Michej wyglądał go z utęsknieniem.<br />

Wadery podeszły, dwie ujęły go pod ręce, dwie zaczęły odziewać. A potem pokuśtykał, wsparty na<br />

ramieniu Aliki. Chciała go wraz z innymi zanieść prosto na łożu, ale ją tylko ofuknął.<br />

– Jeszcze tak nie było, żeby ataman zdawał władzę, leżąc! I tak musi się obejść bez pojedynku, niechże<br />

chociaż wyglądam, jak Wilkowi przystało.<br />

Kiedy Kirył nadszedł, ataman siedział na solidnym zydlu, przyniesionym przez którąś z Wilczyc. Wysiłek<br />

sprawił, że twarz mu się zaróżowiła, wyglądał nieco lepiej niż na wyrku. Ale każdy Wilk bez trudu wyczuwał<br />

w nim zapach nadciągającej śmierci.<br />

– Długo nie będę przemawiał – odezwał się Michej, kiedy starsi rodów stanęli półkolem. Westchnął<br />

ciężko. – Pamiętam czasy, gdy zgromadzenie starszyzny było bodaj liczniejsze niż dziś narada wspólna.<br />

– Gaśniemy – mruknął Taras Makczy.<br />

– Ja gasnę – rzekł z naciskiem Michej. – Sicz ma trwać! A żeby trwała, potrzebny jej przywódca. Silny,<br />

lecz przede wszystkim mądry.<br />

– Od wiek wieków wyłaniano atamana w walce – mruknął Ihor Melik. – Żeby siłę miał. Mądrość<br />

z wiekiem przychodzi.<br />

– Dziś walki nie będzie. – Michej zaśmiał się chrapliwie. – Chyba że któryś z was rzuci mi wyzwanie. Ale<br />

zaszlachtować albo zagryźć konającego starca o niczym świadczyć nie będzie.


– Ja bym stanął w twoim imieniu – zaofiarował się Kirył.<br />

– Zamilcz, druhu. – Michej uniósł rękę. – Czasy się zmieniły bardziej, niżbyśmy chcieli... I my musimy się<br />

zacząć zmieniać.<br />

– Ale obyczaj i prawo... – zaprotestował Ihor, jednak ataman przerwał mu gestem.<br />

– Obyczaj i prawo tak. Lecz czy gdzieś na słupach zapisano, że każdy kolejny ataman koniecznie musi<br />

zamordować poprzedniego? Że nie można tego zaniechać?<br />

Wśród Wilków zapanowało milczenie. Spoglądali jeden na drugiego. Uczciwie mówiąc, żaden z nich<br />

przez całe życie nie oglądał dokładnie świętych słupów. Od tego byli mędrcy.<br />

– To dlatego kazałeś zawołać Guruda – stwierdził w końcu Wasyl Regczy. – Ma nas objaśnić.<br />

– Dlatego też – odparł Michej. – Gurudzie, co o tym powiesz?<br />

– Na świętych słupach zapisano bardzo dokładnie prawa obowiązujące w każdej siczy – rzekł młody<br />

Melik.<br />

Starsi patrzyli nań z nieukrywaną niechęcią. Kiedy Michej wyruszył w drogę, zostawiwszy rządy w ręku<br />

Guruda, zrazu myśleli, że będą nim kręcić, jak chcą. Lecz okazał się twardszy, niż można się było spodziewać,<br />

sprytny, a przy tym nieustępliwy.<br />

– Wyraźnie prawo stanowi, że pretendent musi zgładzić atamana i przejąć od niego całą moc<br />

mieszkających w nim dusz, dołączyć je do swojej dwuduszy. A jeśli ataman sam umrze lub zginie w bitwie,<br />

wówczas oddaje całe bogactwo wybranemu Wilkowi. Lecz wówczas każdy basior może tamtego wyzwać na<br />

pojedynek o przywództwo. Jeśli pretendentów jest więcej, muszą wpierw stoczyć walki między sobą,<br />

a zwycięzca staje do walki z tymczasowym atamanem.<br />

– I nie da się tego obejść w żaden sposób – bardziej stwierdził, niż zapytał Michej.<br />

– W tym względzie ryty na świętych słupach są bardzo jasne – potwierdził Gurud.<br />

– No cóż, w takim razie uczynicie, jak chcecie – rzekł ataman. – Lecz proszę was, aby każdy, który<br />

chciałby objąć po mnie schedę i bić się z tym, komu oddam swoje siły, przemyślał to dogłębnie. Potrzeba nam<br />

teraz każdej wilczej łapy, każdego kła i pazura, żeby przetrwać.<br />

Patrzyli na niego, ale widział, że nie rozumieją. Wilcze prawo... Ono dawało możliwość zostać atamanem<br />

każdemu, kto miał na tyle pewności siebie i mocy, by w odpowiednim czasie rzucić wyzwanie<br />

dotychczasowemu przywódcy. Sam przecież wykorzystał to prawo, aby stanąć na czele siczy.<br />

– Zrobicie, jak chcecie – powtórzył. – Lecz pamiętajcie, co mówiłem. Nadchodzą czasy, gdy siła będzie<br />

musiała zacząć ustępować przed mądrością. Jeśli nie przed wiedzą i mądrością. Pojąłem dokładnie, dlaczego<br />

Pawluk Regczy oddał zwierzęcą część dwuduszy młodemu Melikowi...<br />

Zamilkł i przez chwilę oddychał ciężko, zanim podjął:<br />

– Mizernego był umysłu, to wiemy wszyscy. A jednak docenił w Gurudzie mądrość, której nikt z tutaj<br />

obecnych również odmówić mu nie może.<br />

– Jemu chcesz oddać całą moc?! – zdumiał się Zarda Kuren. – Kiryłowi lepiej ją oddaj, to jest prawy<br />

basior, a nie chłystek, co jeszcze wczoraj mleko chłeptał! Kiryła nikomu nie przyjdzie do głowy wyzywać!<br />

– Gurud otrzyma moją moc. A Kirył doskonale wie, dlaczego to robię.<br />

– I mnie niewiele życia zostało – zabrzmiał głęboki głos Gotczego. – Pięć lat, może dziesięć... Poza tym<br />

nigdy nie chciałem zostać atamanem. Gdybym tego pragnął, wyzwałbym Micheja.<br />

– Wilkiem jesteś, a jak pies się zachowujesz – syknął wściekły Zarda.<br />

Kirył zacisnął zęby tak, że chrupnęły mu szczęki i zanim ktokolwiek zdążył mrugnąć, znalazł się przy<br />

Kurenie. Żylasta ręka ścisnęła śmiałka za gardło, bez widocznego wysiłku uniosła ciężkiego basiora nad<br />

ziemię. Zarda chwycił dłoń Kiryła, żeby się uwolnić, ale nie był w stanie.<br />

– Daj spokój, Kirył, to mój ostatni rozkaz. Zostaw go – powiedział cicho Michej.<br />

Gotczy puścił Kurena równie nagle, jak go dopadł. Zarda osunął się na kolana, z wysiłkiem chwytając<br />

powietrze, ale zaraz wstał.<br />

– Zapłacisz mi za zniewagę – rzekł głucho Kirył. – Ale nie teraz. Niech ataman odejdzie w pokoju.<br />

Michej przymknął oczy, odpoczywając. Śmierć brała go w swoje chłodne objęcia i musiał przyznać, że nie<br />

było to wcale przykre doznanie. Jeszcze chwila, a wszystko się skończy, zwierzęca część dwuduszy wraz<br />

z innymi trafi do wybrańca, a ludzka odejdzie w stronę łagodnej światłości lśniącej poświatą księżyca. Już<br />

zaczął ją dostrzegać pod opuszczonymi powiekami.<br />

– Gurudzie... – Otworzył oczy. – Otrzymasz całą moją moc. Milczeć! – rzucił niespodziewanie silnym


głosem, gdy usłyszał szmer wśród starszyzny. – Milczeć! I zastanówcie się, czy robiłbym to, gdybym nie był<br />

całkowicie przekonany, że potrzebny nam teraz mędrzec i przy tym waleczny basior, a nie tylko zapiekły<br />

wojownik!<br />

Starsi rodów zamilkli.<br />

– Gurudzie – kontynuował Michej – mam ci tylko jedno do powiedzenia. Rządź mądrze. I słuchaj mądrych<br />

rad...<br />

Znów przymknął powieki z pełną świadomością, że już ich nie otworzy. Jeszcze tylko ostatkiem woli<br />

pchnął kłębiące się i gotowe do przejścia dusze, wskazując im świetlistą nić wiodącą wprost do piersi młodego<br />

Melika.<br />

A potem poczuł, jak jego własna dwudusza rozdziela się, co najpierw sprawiło ból, zastąpiony prawie<br />

natychmiast przez uczucie ulgi i radości. Radości, jakiej nie zaznał jeszcze nigdy. Radości całkowicie obcej<br />

Wilkom za życia.<br />

Nie słyszał już pełnego cierpienia krzyku Guruda, gdy do jego dwuduszy dołączał długi korowód wilczych<br />

duchów.<br />

Hieronim Colbert wysiadł z powozu, odetchnął rześkim przedwieczornym powietrzem, zapachem morza<br />

i kwitnącymi gdzieś niedaleko różami. Do domku położonego sto kroków od Atlantyku miał z miejsca,<br />

w którym kazał się woźnicy zatrzymać, jeszcze dobry kwadrans drogi. Mógłby podjechać bliżej, ale zapragnął<br />

się przejść. W zamkniętym powozie było mroczno i duszno mimo otwartych okien, a na Hieronima spadł<br />

ciężki sen. Wciąż nie mógł się otrząsnąć z ostatnich przeżyć, wracały uparcie. Zastanawiał się, jaki los spotkał<br />

jego towarzyszy. Porzucił ich tuż przed walką i nie mógł dać sobie z tym rady. Wprawdzie wspomnienie<br />

późniejszej rozmowy z marszałkiem Małachowskim przynosiło pewną ulgę, ale Colbert całe życie był<br />

żołnierzem i gwardzistą, honor cenił ponad wszystko. No, może z jednym wyjątkiem...<br />

Spotkali się z Małachowskim w przydrożnej karczmie niedaleko Kowla. Na widok kapitana, któremu<br />

towarzyszyła mała dziewczynka, marszałek zerwał się od stołu.<br />

– Tak mi się wydawało, że to pana widziałem, kapitanie! – sapnął hrabia. Z wrażenia nie mógł złapać tchu.<br />

W dalszą drogę ruszyli już razem, tak było bezpieczniej i poręczniej. Prowadzili każdego wieczoru długie<br />

rozmowy, podczas gdy Zoja spała z głową na kolanach Colberta. Dziewczynka nie chciała się oddalać od<br />

wybawcy nawet na krok. Budziła się często z krzykiem, a kapitan musiał ją długo uspokajać. Nic dziwnego.<br />

Jeśli nawet dorośli mężczyźni mieli kłopoty ze snem po tym, co widzieli...<br />

Podczas jednej z tych rozmów, gdy Colbert znów się zadręczał, iż zostawił przyjaciół w obliczu<br />

niebezpieczeństwa, marszałek nie wytrzymał:<br />

– Zrobiłeś, co należało! – rzekł stanowczym tonem, nie kryjąc rozdrażnienia. – Nie zostawiłeś tych<br />

żołnierzy na pastwę wroga. Nie porzuciłeś ich w obliczu przewagi! Nie, przyjacielu, to twoi podkomendni<br />

mieli przewagę. A ty uczyniłeś najlepszą rzecz, jaką mogłeś. Z tego, co mi opowiedziałeś, wnioskuję, iż za<br />

zabicie tego sługi carycy groziłoby ci coś więcej niż więzienie czy nawet śmierć. Miał rację twój porucznik, że<br />

powinieneś uchodzić czym prędzej!<br />

Zamilkł, a na jego męskiej twarzy pojawił się wyraz bólu.<br />

– Za to ja – wyszeptał – zostawiłem moich ludzi na pewną śmierć, a sam ratowałem się ucieczką...<br />

– Nie jesteście żołnierzem, wasza miłość – zaprotestował Colbert. – I żywi więcej znaczycie dla kraju, niż<br />

gdybyście położyli głowę na tamtym polu. Cud, że daliście w ogóle radę ujść. Toż tam was było pięćdziesięciu<br />

paru przeciwko przeszło dwóm tysiącom!<br />

– Cud? Może i cud. Ale ocalenie zawdzięczam raczej dwóm dzielnym... – zamilkł, jakby obawiał się<br />

powiedzieć zbyt wiele, a potem dokończył: – Dwóm dzielnym Kozakom. I oni pewnie położyli głowy...<br />

– Lecz spójrzcie na to z innej strony, hrabio – rzekł Hieronim. – Co by dała wasza śmierć?<br />

– Nawet nie o to idzie. – Małachowski machnął ręką. – Nie lękam się krańca życia, bom żył najbardziej<br />

uczciwie, jak potrafiłem. Nie strach mnie gnał o siebie, lecz obawa o to, co się stanie, gdyby mnie wzięto<br />

w niewolę lub zgoła ubito. Toby się krzyk podniósł, że jeden z najważniejszych urzędników państwa wdaje<br />

się w awantury z jakimiś spiskowcami. Zmarnowałbym nie tylko swój trud, ale też pracę wielu ludzi.


Znów zamilkł, zapatrzył się w ogień.<br />

– Nie myśl sobie jednak, że kiedykolwiek zdołam to sobie wybaczyć. Zostanie wyrzut sumienia,<br />

nieudolnie uspokajany rozsądnymi argumentami.<br />

Colbert potrząsnął głową, odganiając wspomnienie marszałka, ale zaraz nadciągnęło następne.<br />

Rozgniewana twarz króla, przechadzającego się przed wyprężonym kapitanem.<br />

– Patrzeć miałeś, co się dzieje, a nie rozłupywać kulą łeb tego śmierdziela! Panie Colbert, wiesz pan, coś<br />

narobił? Caryca za śmierć faworyta każe cię wydać pod swój sąd i nie chciałbym być wtedy w twojej skórze!<br />

Zatrzymał się przed oficerem, wbił wzrok w twarz Francuza.<br />

– Czy możesz mi łaskawie wyjaśnić, dlaczego też pan marszałek Stanisław hrabia Małachowski przyszedł<br />

do mnie wstawić się za tobą?<br />

– Wybaczcie, najjaśniejszy panie – odpowiedział kapitan, nie odwracając spojrzenia – lecz o tym<br />

wolałbym nie mówić.<br />

– Wolałbyś? – zirytował się król. – Wolałbyś?! Nie ciekawi mnie, co byś wolał, żądam odpowiedzi!<br />

– Wasza Królewska Mość, powtórnie proszę o wybaczenie, lecz tego wyjawić nie mogę, a okłamywać<br />

was nie chcę.<br />

Stanisław August uniósł rękę, jakby chciał wymierzyć policzek krnąbrnemu kapitanowi, ale opanował się.<br />

– Tak – powiedział z goryczą, podejmując marsz od biurka do serwantki i z powrotem. – Król<br />

najjaśniejszej Rzeczpospolitej znów nie ma najbledszego pojęcia, co też się dzieje w granicach jego państwa.<br />

Colbert, człowieku! Czy lojalność wobec marszałka jest dla ciebie ważniejsza od lojalności względem<br />

monarchy?!<br />

Kapitan zacisnął dłonie w pięści, potem je rozluźnił.<br />

– Najjaśniejszy panie, to nie jest kwestia lojalności. To kwestia bezpieczeństwa twojego i każdego, kto<br />

poznałby tajemnicę. Ja znam tylko jej część, całą może właśnie pan marszałek. Zaprzysiągłem mu, że nie<br />

wyjawię nic więcej poza tym, co widziałem na własne oczy.<br />

Stanisław już się nieco uspokoił. Znany był z tego, że nie potrafił się zbyt długo gniewać.<br />

– I co mam z tobą zrobić, Colbert? Jeśli przyjdzie taka dyspozycja z ambasady rosyjskiej, będę cię musiał<br />

wydać, a Bóg mi świadkiem, nie mam najmniejszej ochoty. Ponoć przywiozłeś ze sobą tę dziewczynkę, przez<br />

którą zastrzeliłeś alchemika.<br />

– Tak, najjaśniejszy panie. Zanim zostanę aresztowany, muszę dla niej znaleźć dobrą opiekę. Może któraś<br />

z dam dworu...<br />

– Oszalałeś – roześmiał się król. – Chciałbyś powierzyć dziecko jakiejś kurce, po której co noc skacze<br />

stado kogutów? A może któremuś z tych kogutów, żeby sobie wyhodował nałożnicę!<br />

Kapitan pokiwał głową. Tak, dwór królewski to nie było najlepsze miejsce na wychowanie dziewczynki.<br />

– Wiem, kto może się zaopiekować małą...<br />

– Masz na myśli Mariannę? Twoją narzeczoną, za którą się wstawiałeś przed wyjazdem? – Stanisław<br />

zmrużył oczy. – Lecz szambelan musiałby ją wówczas zwolnić z obowiązków, a i jakieś środki dać, jeśli<br />

miałaby się zająć dzieckiem... No cóż, mam chyba znacznie lepszy koncept.<br />

Hieronim na wspomnienie tej rozmowy uśmiechnął się lekko. Różnie powiadano o polskim władcy,<br />

zapewne okazywał słabość względem ościennych potęg, dawał sobą powodować, ale wielkoduszności<br />

i rozumu nikt mu nie mógł odmówić.<br />

Colbert wszedł na ścieżkę, biegnącą lekko w dół. Powiew znad Hawru przygnał delikatne obłoczki, ale<br />

morze było nadspodziewanie spokojne. Kiedy Hieronim kupował dom, handlarz zapewniał, że jest to takie<br />

dziwne miejsce na całym wybrzeżu, gdzie rzadko zdarzają się bardzo mocne wiatry, wielkie fale i gwałtowne<br />

przybory wody.<br />

Oczom byłego kapitana gwardii królewskiej ukazała się budowla z białego kamienia, niewielka, lecz<br />

zgrabna, otoczona niskim kamiennym murkiem, miejscami porośniętym mchem.<br />

Ledwie otworzył maleńką furtkę, z wnętrza domu wypadła piszcząca z uciechy dziewczynka w różowej<br />

sukieneczce i rzuciła się Hieronimowi na szyję.<br />

– Jesteś nareszcie! Przyjechałeś!<br />

– Zoju! – Colbert z uśmiechem przytulił małą. – Toż zaledwie dwa dni mnie nie było!<br />

– Kiedy ja tęskniłam! I bałam się o ciebie.<br />

– Serduszko, jesteśmy już bezpieczni. Nikt nas nie ściga, nikt tu za nami nie dotrze. Nie lękaj się.


Przez kilka miesięcy wprost niesamowicie przywiązał się do tego dziecka, a nawet pokochał je jak własne.<br />

Trudno było zresztą nie kochać dziewczynki, która mimo straszliwych przeżyć zachowała w sobie żywiołową<br />

radość. Dzięki niej czasem jemu samemu zdawało się, że to, co zdarzyło się tak niedawno, było tylko złym<br />

snem.<br />

W drzwiach domu ukazała się śliczna brunetka. Na widok Hieronima jej oczy rozbłysły, a pyszne wargi<br />

odsłoniły w uśmiechu białe, drobne ząbki.<br />

– Witaj, kochany – powiedziała.<br />

– Witaj, Marianno. – Podszedł do niej z małą uczepioną do jego szyi, objął kobietę wolną ręką w talii. –<br />

Jesteś z każdym dniem piękniejsza.<br />

– I z każdym dniem szczęśliwsza – odparła. – A jak twoje sprawy?<br />

– No cóż, moja droga, rozmawiasz właśnie z zarządcą majątku imć Adalberta Perriera.<br />

– To wspaniale. A jaki to człowiek?<br />

– Taki zwyczajny normandzki gbur, jakich się tutaj nagminnie spotyka. – Zaśmiał się. – Ale nie będę go<br />

musiał zbyt często oglądać, bo zazwyczaj siedzi w Hawrze albo nawet zgoła w Londynie, gdzie również<br />

posiada kantory.<br />

Zoja przywarła jeszcze mocniej do Hieronima, położyła mu główkę na ramieniu.<br />

– Spać mi się już chce – oznajmiła. – Opowiesz mi coś na dobranoc?<br />

– Oczywiście, maleńka. Opowiem.<br />

Marianna pogładziła dziewczynkę po włosach, a potem przymrużyła porozumiewawczo oko.<br />

– Pan Hieronim musi także mnie przyjść położyć do łóżka – powiedziała.<br />

– Ale ja pierwsza! Ja pierwsza!<br />

– Oczywiście, kochanie. Jakżeby inaczej.<br />

Zoja oderwała się od Colberta, zeskoczyła na ziemię i pognała w głąb domu.<br />

Koniec


Rafał Dębski – rocznik ’69. Debiutował w 1998 roku w „Nowej Fantastyce” opowiadaniem Siódmy liść.<br />

Pisarz wszechstronny, dobrze czuje się zarówno w czasach, kiedy Słońce było Bogiem, jak i kiedy człowiek<br />

stał się zdobywcą tysięcy Słońc. W latach 2009–2012 redaktor naczelny miesięcznika „Science Fiction,<br />

Fantasy i Horror”.<br />

Z wykształcenia i wykonywanego zawodu psycholog, pracuje w gimnazjum, zmagając się ze skutkami<br />

lekkomyślnej reformy oświaty. Obok pisania książek jego wielką pasją jest historia, przez którą, niczym<br />

w krzywym zwierciadle, postrzega ludzi – ich postawy, emocje, motywacje.<br />

Ma wielki apetyt na życie. Chciałby osiągnąć wiele i żyć tak, aby nie żałować... Najlepiej nie żałować niczego.<br />

Niestety, natura wpisała mu w geny dawkę lenistwa. To przesądza o tym, że nie boi się wyzwań i dużo<br />

pracuje. Bo dzięki temu może jak najszybciej uporać się z tym, co tak czy inaczej musi być wykonane.<br />

Niestety, jak już się zdążył przekonać, to działa w obie strony. Praca, niczym owa Ciemność, dostrzegła go,<br />

pokochała i zawsze wie, gdzie Rafała znaleźć, dopaść i usidlić.<br />

Z Fabryką Słów opublikował powieści Czarny Pergamin (2006), Kiedy Bóg zasypia (2007), Zoroaster.<br />

Gwiazdy umierają w milczeniu (2010), <strong>Wilkozacy</strong>. Wilcze prawo (2010), <strong>Wilkozacy</strong>. Krew z krwi<br />

(2012), zbiory opowiadań Serce teściowej (2008) oraz Łzy Nemezis (2009). Jego teksty znalazły się także<br />

w czterech najlepszych antologiach Fabryki Słów.


Książki Autora wydane nakładem naszego wydawnictwa:<br />

1. Czarny Pergamin<br />

2. Kiedy Bóg zasypia<br />

3. Serce teściowej<br />

4. Łzy Nemezis<br />

5. Zoroaster. Gwiazdy umierają w milczeniu<br />

6. Wilki i orły<br />

7. <strong>Wilkozacy</strong>. Wilcze prawo<br />

8. <strong>Wilkozacy</strong>. Krew z krwi<br />

9. <strong>Wilkozacy</strong>. Księżycowy <strong>Sztylet</strong>


copyright © by Rafał Dębski<br />

copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., lublin 2015<br />

wydanie i<br />

isbn 978-83-7964-113-0<br />

Wszelkie prawa zastrzeżone<br />

All rights reserved<br />

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana<br />

mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu<br />

bez pisemnej zgody wydawcy.<br />

projekt i adiustacja autorska wydania Eryk Górski, Robert Łakuta<br />

ilustracja na okładce Rafał Szłapa<br />

projekt okładki black gear Paweł Zaręba<br />

redakcja Małgorzata Koczańska<br />

korekta Katarzyna Pawlik, Magdalena Byrska<br />

skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com<br />

sprzedaż internetowa<br />

ZAMÓWIENIA HURTOWE<br />

Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j.<br />

05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91<br />

tel./faks: 22 721 30 00<br />

www.olesiejuk.pl, e-mail: hurt@olesiejuk.pl<br />

wydawnictwo<br />

Fabryka Słów sp. z o.o.<br />

20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a<br />

tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91<br />

www.fabrykaslow.com.pl<br />

e-mail: biuro@fabrykaslow.com.pl<br />

www.facebook.com/fabryka

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!