22.08.2015 Views

FRONDA

Mit ONR-u - Fronda

Mit ONR-u - Fronda

SHOW MORE
SHOW LESS

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.

PISMO POŚWIĘCONE<strong>FRONDA</strong>Nr 39Rok 1040 od Chrztu Polski


<strong>FRONDA</strong>Nr 39ZESPÓŁNikodem Bończa Tomaszewski. Michał Dylewski, Grzegorz Górny,Marek Horodniczy (redaktor naczelny), Bartłomiej Kachniarz, Aleksander Kopiński,Estera Lobkowicz, Łukasz Łangowski, Filip Memches. Sonia Szostakiewicz,Rafał Tichy, Wojciech Wencel, Jan ZielińskiZrealizowano w ramach Programu Operacyjnego Promocja Czytelnictwa ogłoszonegoprzez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego,OPRACOWANIE GRAFICZNE I PROJEKT OKŁADKIJan Grzegorz Zielińskigrafika na stronach: 65,102,114,126 Maciej M. Michalskina stronach: 232. 234. 237. 238. 242, 244. 249 oraz inicjały (190-215) Robert TrojanowskiREDAKCJA STYLISTYCZNA I KOREKTAJMDADRES REDAKCJI I WYDAWCYul. Jana Olbrachta 94, 01-102 Warszawateł.: (022) 836 54 44: fax: (022) 877 37 35www.fronda.plfronda@fronda.plWYDAWCAFronda pl sp. z o.o.Zarząd: Michał Jeżewski. Tadeusz GrzesikDRUKPracownia AA spółka jawna, pl. Na Groblach 5, 31-101 Krakówteł.: (012) 422 89 83, 422 13 44, fax: (012) 292 72 96,e-mail: pracowania@aa.com.plPrenumerata Pisma Poświeconego FrondaKsięgarnia Ludzi Myślącychul. Tamka 45. 00-355 Warszawate!.: (022) 828 13 79 • e-mail: info@xlm.pl • www.xlm.pl.Aby otrzymywać kolejne numery za zaliczeniem pocztowym, prosimy wypełnić stałezamówienie na stronie internetowej www.ksiegarnia.fronda.plRedakcja zastrzega sobie prawo dokonywania skrótów i zmiany tytułów.Materiałów niezamówionych nie odsyłamy.Redakcja „Frondy" nie ponosi odpowiedzialności za treść i formę reklam.ISSN 1231-6474Indeks 380202


S P I S R Z E C Z YPIOTR PROSZOWSKIWielodzietna rodzina Nocuniów. Piękno i troska 6NIKODEM BOŃCZA TOMASZEWSKINarodziny Polski Ludowej 12PAWEŁ SKIBIŃSKIPorządek miłości. Rozważania o katolicyzmie narodowym 34ALEKSANDER KOPIŃSKIMit ONR-u. Pamięci Stanisława Piaseckiego 46WOJCIECH WENCELArka Gdynia, moja miłość 66MAREK ARPAD KOWALSKISiła Polski leży w koloniach 72BARTŁOMIEJ KACHNIARZZ obcego rodu 80LATO 20063


MICHAŁ GROMKICzęstochowy nie oddamy! 100OLGIERD KOSCIESZALot orła, czyli impresje o Wielkim Romanie 102BORYS BARSKIPrawo i Sprawiedliwość.Rzecz o polsko-żydowskim mesjanizmie politycznym 114OLAF SWOLKIEŃSamoobrona klasy średniej.Moje spotkania z panem Przewodniczącym 126JAROSŁAW JAKUBOWSKIDzień polski (z notatnika telemana) 138JANUSZ KOTAŃSKIBarbaroi 142Grecy pod Trapezuntem 143Grzesznicy w Galilei 144Zdradzony żołnierz 145Bajka syberyjska 146WOJCIECH STANISŁAWSKISzła dzieweczka do miteczka 148MACIEJ WALASZCZYKKdoź jste bozi bojovnici 158SZYMON BABUCHOWSKINoc 166MARIAN KRASZAN KRASZEWSKIŚwinia 168MAREK HORODNICZYRozczarowanie, czyli rok 1968 o sobie 172MAREK ŁAZAROWICZLeki z diabelskiej apteki 190KRZYSZTOF GŁUCHSanta Fiction & Santasy 2204<strong>FRONDA</strong> 39


Dzieci nieraz widziały, jak żona klęczała pół godzinyi dłużej. Jak się modliła, padając na twarz. Ze zmęczeniai przed Bogiem. To był dla nich wzór i przykład.I dlatego modlitwę mają we krwi. Tak jak uczciwość.W I E L O D Z I E T N ARODZINANOCUNIÓWPIĘKNOI TROSKAPIOTR PROSZOWSKIMiejscowość Borowno, od Częstochowy jak na kangurzy skok. Spokojna nizina,zmęczona senność... Gdyby nie dwie smukłe, wysokie neorenesansowewieże kościoła św. Wawrzyńca, można by Borowno minąć, nie zauważającgo. Ale myśmy jechali do Borowna do miejsca niezwykłego. Jechaliśmy dorodziny Nocuniów, państwa Elżbiety i Kazimierza. Rodziców dziewięciorgadzieci. To na dzisiejsze czasy, kiedy to prominencja urzędująca w Polsce promujeantyrodzinę, najlepiej z żółwiem i tarantulą w akwarium, bez dzieci,6<strong>FRONDA</strong> 39


niezwykłe. Dla mnie jednak jest to niezwykłość najwyższej próby honoru,szlachetności. Rodzicielski heroizm i macierzyńska odwaga. Jest to również- jak sami Nocuniowie mówią - pełna pokory zgoda na wypełnianie woliBożej. Dzieci Kazimierza i Elżbiety rodziły się w trudnych czasach końca lat70. i w czasie czerni stanu wojennego, w latach 1975-1988. Wyliczanie ichprzypomina trochę biblijne wyliczanie abrahamowych pokoleń. Ale dopierowtedy w pełni uświadomić sobie można rozległość i głębię rodzicielskiegotrudu. Najstarsza jest Małgorzata - bezhabitowa zakonnica westiarek Jezusa.Potem Anna - jest w Zgorzelcu, ukończyła liceum. Potem Andrzej, po wojsku,kończył Techniczne Zakłady Naukowe. Potem Jacek, Tomasz - malarzamator, studiujący optykę, i jeszczeMarek, Stanisław, Beata i Marcin.Wszystkie dzieci, jak się tu mawia,wyuczone. Troje już poza domem.Sześcioro dalej w rodzinnym domusię gnieździ. Rozmawiamy o ich codzienności,o radościach i smutkach.Nadziejach i zgryzotach, o ich wierze,która była często jedyną ucieczkąi dawała siły na przetrwanie najgorszego... W kuchni prastary kaflowy piec,który pamięta jeszcze chleby i ciasta babki i prababki, rodzinne robienieklusek, ugniatanie ciasta w dzieży. Dzieży już nie ma. W życiu rodziny byłymomenty dramatyczne. W 1999 roku panu Kazimierzowi zoperowano czarnąnarośl na plecach. Był u onkologa. Do dziś nie wie, co to było. Wycinek, skalpel.Pamięta tylko, jak potem, już po wszystkim, powiedziała mu lekarka, żepowinien iść na Jasną Górę i podziękować Pani Jasnogórskiej za życie. Więcdomyśla się, że to był nowotwór. Ale to już było. Za niego wtedy modliłasię cała rodzina. Kiedy mówię, że dla mnie jest to nie do wyobrażenia, bydwoje ludzi i - co zrozumiałe - tylko pan Kazimierz pracujący zawodowo,wychować mogło dziewięcioro dzieci, pan Kazimierz odpowiada szczerzei prosto. Nie daliby rady wychować, wyżywić, wykarmić, wykształcić. I on,i żona pochodzą z rodzin wielodzietnych. Więc pomagali wszyscy. I jegorodzice, i teściowie. Matce dziękuje do dziś, mimo że nie żyje. - To byłapomoc całego rodzinnego dobra. Byli jakby jedno przy moich dzieciach- mówi. Pomoc rzeczowa, bo żona na pieniądze by się obraziła. Ale mojeLATO 20067


dzieci dostawały od chrzestnych, od rodziny pieniądze. Bywało i tak, że żonaod nich pożyczała.Pan Kazimierz po liceum wybrał kolej. Został kolejarzem. Pracował jakokonduktor. Ukończył kursy manewrowego, zwrotniczego i nastawniczego.Później, jak został kierownikiem pociągu, to mu się to bardzo przydało.Pracował nieraz po osiemnaście i dwadzieścia godzin. Harował - mówi- jak wół. Dla rodziny. Dla dzieci. Aż do wypadku. Potem została już tylkorenta zdrowotna. Mniej niż skromna. Bo teraz razem z rodzinnym ma 718złotych. A przecież wtedy, kiedy był dla swojej rodziny, dla dzieci „wolem"na kolei, to zarabiał więcej niż jego siostra po studiach, w Warszawie,w ministerstwie. - To był - jak wspomina - trud radosny. Dla rodziny. Jegorodzina, bracia, siostra i ze strony żony także podziwiali go i podpytywali,jak on to robi, że znajduje jeszcze czas, żeby z dziećmi porozmawiać, dopilnowaćpacierza, uczyć ich razem z żoną różańca. I to też była praca dlarodziny.3 <strong>FRONDA</strong> 39


Wielki koszt pracy. Szybkie dorastanie dzieci i nowe, coraz to nowe potrzeby.Dzieci chowali surowo, ale tylko raz jeden najstarsze trochę oberwało.A tak, to rozmowy. Z pełnym zaufaniem. Zwierzeń dzieci nigdy nie zdradziłani żonie, ani babci. Mówił do nich tak, jak do niego mówiła matka. Niekłam - żyj w prawdzie. I dzieci pana Kazimierza to zrozumiały. I tą prawdą,uczciwością żyją do tej pory. Chociaż - zamyśla się pan Kazimierz - możedziś to już nie pamiętają, że to wynieśli z domu... Tak jak on. No i szli jegotropem. Od piątego roku życia był pan Kazimierz ministrantem. Jego chłopcytakże. Marcin, śpiewa razem z ojcem w chórze kościelnym. To też pomagałow ich wychowaniu. Bylibardzo blisko Boga.Owocem tej rodzinnejwiary była Małgorzata.Poszła jako najstarszacórka do bezhabitowegozakonu westiarekJezusa. Dziś jest naplacówce w Detroit.- Niech Pan popatrzy naścianę - zachęca nas gospodarz- tu wisi obrazPani Jasnogórskiej.Wisi tak od 1937 roku. Od ślubu rodziców - Wawrzyńca i Natalii. Zawszesię przy nim modlimy. Pani Elżbieta mówi, że obowiązków nie ubywa. Trojedzieci poza domem, ale sześcioro przy nas. Swój dzień zaczyna o szóstej rano.Kończy o północy. Jej, matki, dzień pracy upływa w domu. Nieraz wysiada, bozdrowie, choć jest, to już nie to. Ale jest taki dzień radosny. Wigilia. Wtedysą prawie wszyscy przy przychodzącym na świat Jezusie. I wtedy ta matczynaradość uśmierza wszystkie bóle, troski, zmęczenie, to, co na co dzień dokuczai męczy. I modli się za tych, których już nie ma, którzy im kiedyś tak bardzopomogli. Rodzinna pamięć. Rodzinna wdzięczność. A było bardzo ciężko. Niebyło na najpilniejsze potrzeby. Na odzież, dzieciom na bilety, za prąd zapłacić.Było tak, że na niedzielę zamiast rosołu gotowało się kompot. Nie można byłozabić przecież żywicielek. Bo kury niosą jaja. A z dwudziestu kogutów ostałsię jeden... - Ale czuwa nad nami Opatrzność Boża - mówi pani Elżbieta. BoLATO 20069


odzina to jest fundament, podstawa, korzeń. Ja miałam czworo rodzeństwa,mąż pięcioro, dziadek męża, Michał, miał jedenaścioro dzieci. I było tam rodzinneszczęście. Czasem w biedzie, w trudzie. Ale szczęście. Bo była wielkarodzina. W niej nikt nigdy nie został sam. Nie został zdradzony.Słucham jeszcze ich opowieści o dzieciach. Jak są, jedno za drugim. Że - jakmówi ojciec Kazimierz - jedno za drugie by życie oddało. Są wychowani w Bogui duchu patriotycznym. Uczyliśmy ich od wczesnego dzieciństwa modlitwy, różańca.Zresztą widzieli, jak modlimy się z żoną, potem modlili się razem z nimi.Dziś, kiedy się modlą, proszą często, by przyciszyć radio... Ale mieli zawszeprzykład. I może dlatego nie psuje ich to, że mają komputer, telewizor...Nie mogłem oprzeć się pytaniu, czy mogli żyć inaczej. Mając jedno, dwojedzieci, nie mieliby tylu trosk, kłopotów, czasem biedy. Pan Kazimierz odpowiadazdecydowanie - nikt nie broni w Polsce rodziny. A rodzina to podstawanarodu. Oni są nędzni i żałośni w tym propagowaniu 2+1, a jeden to najlepiejkot albo pies. Im chodzi o to, by zniszczyć rodzinę, a więc zniszczyć naród.To bierze się stąd, że oni nie wierzą w nic. Tylko w pieniądz. Cóż mi to za rodzina,kiedy dom pusty i samotność?! To nieprawda, że jak jest duża rodzina,dużo dzieci, to ta rodzina musi się stoczyć! Dlaczego nie pokazują w radiui telewizji pozytywnych przykładów rodzin wielodzietnych. Ale jak znajdątaką patologiczną, gdzie jest alkohol i zgorszenie, to zlatują się jak sępy dopadliny i pokazują to światu. To jest przewrotność z piekła rodem. Bo mogąpokazać zło. Obłędnie udowadniać, że dzieci są zagrożeniem dla rodziny.I ludzie to oglądają, potem się mądrzą. Zatruci tym jadem. - My pochodzimyz rodzin wielodzietnych. I w tych naszych rodzinach wszyscy, jak to się mówi,wyszli na ludzi. I tak jest w bardzo wielu polskich rodzinach. Ale o nich sięmilczy. Dla nich jest zakaz popularyzowania.Dzieci nieraz widziały, jak żona klęczała pół godziny i dłużej. Jak się modliła,padając na twarz. Ze zmęczenia i przed Bogiem. To był dla nich wzóri przykład. I dlatego modlitwę mają we krwi. Tak jak uczciwość. I jeszcze tapomoc rodzinna. Jak sobie trzeba pomóc, to moi czy jej bracia i krewni nie idądo banku po pożyczkę, bo unikają kontaktu ze złodziejami. Tylko supła każdy,co może i ile może, i pomaga drugiemu. - Szczęście rodzinne można znaleźćtakże w sytuacjach trudnych, także w biedzie, którą trzeba pokonać - mówipani Elżbieta. - Jak już wspomniałam, miałam czworo rodzeństwa i też byłotrudno. Człowiek w trudzie się hartuje. W łatwości życia słabnie i często <strong>FRONDA</strong> 39


w dostatku ginie, zatraca się, traci człowieczeństwo. Najgorzej to się załamać.Trzeba się przed tym bronić. Dużo modlitwy. Patrzeć trzeba ku górze. Niew ziemię. Wystarczy, że ziemia na nas patrzy.Pani Elżbieta musi iść do swoich zajęć. Do krasuli - żywicielki po mleko.Marcin musi jeszcze zajrzeć do książek. Telewizor milczy czarnym ekranem.Widać nikt tu nie tęskni za idolami, gwiazdami kłamstwa, obłudy i przewrotności.Zaczyna się ich długi, tej pory zimowej, wieczór. Końca pracy niewidać, chociaż noc nastaje.PIOTR PROSZOWSKI


Zawsze, kiedy słucham prezydenta Lecha Wałęsy, przypominająmi się sceny z Rejsu. Słynne „Nie chcem, alemuszem" jest nawet lepsze od „aparatem Zorka pięćzrobiłem kilka zdjęć". Jednak filmowy statek przestałbyć metaforą polskiego społeczeństwa. W 1980 rokuludzie wyśmiani w filmowym Rejsie wywieźlikaowca na taczkach i przejęli władzę nad statkiem.Jednakże doszło do tego nie naskutek „postępów modernizacji". Wręczprzeciwnie. Był to triumf swojskiej polskiejludowości.NARODZINYPOLSKILUDOWEJNIKODEM BONCZA TOMASZEWSKITalerz z papieżemGipsowe popiersia papieża, plastikowe Madonny,talerze z Ostatnią Wieczerzą, babcie w beretach,rowerki na komunię, szkaradne dewocjonalia,bazylika w Licheniu, ślubne usługi foto-wideo,buczący organista, wystawne nagrobkiz lastryko. Polska religijność objawia sięw dziwnych i trudnych do zrozumienia formach.Antyklerykalizm sąsiaduje z emocjonalnościąo niezwykłym natężeniu. Ci samiludzie, którzy w latach 90. XX wieku naj-<strong>FRONDA</strong> 39


ardziej bali się „klerykalizacji" życia publicznego, kilka lat później nie kryliwzruszenia po śmierci papieża. Jednocześnie wspierali programowo laickiepartie postkomunistyczne i budowali bazylikę w Licheniu. Afirmację wiaryłączyli z selektywnym podejściem do praktyk religijnych. Trudno to wszystkozrozumieć i połączyć w całość, tak samo jak trudno uchwycić fenomen RadiaMaryja. Intelektualnie wyizolowane elity inteligenckie do tej pory nie mogąpojąć „religijności ludowej". Niezależnie od osobistego stosunku do wiarymodlitwa ludu napawa intelektualistów autentyczną trwogą, a staruszkaz różańcem stała się wrogiem publicznym nr 1. Szczególnie niepokoi ichto, że zaklęcia społeczeństwa obywatelskiego i rosnące wskaźniki PKB niesą w stanie egzorcyzmować „bogoojczyźnianej dewocji". Najwyraźniej nierozumieją, na co tak naprawdę się porwali.Wiek ciemnyJest rok 1900. Sytuacja Polaków jest obiektywnie rzecz biorąc zła. O wolnościmówi tylko garstka radykałów skupionych wokół „postępowych" idei, socjalizmui nacjonalizmu. Na inteligenckich salonach panuje jednak przekonanie,że sytuacja polityczna jest stabilna, a zabory są stanem trwałym. Trzeźwy realizmnie pozwala marzyć, bo położnie społeczne Polaków wydaje się tragiczne.Optymistyczne szacunki wskazują, że 70 proc. ludność nie miało żadnegokontaktu z pismem, a zasięg czytelnictwa prasy (ludzie faktycznie piśmienni)obejmuje kilka procent Polaków.Przytłaczającą większość społeczeństwa stanowią chłopi (ok. 90 proc.ludności), którzy żyją w osobnym agrarnym świecie. Przemiany wsinastępują bardzo powoli, a gospodarka wiejska pozostaje zacofana.Inteligencję niepokoi jednak co innego. Chłopi ciągle zdają się żyć w społeczeństwiestanowym i w ogóle nie utożsamiają się z Polską. „Polacy"i „pany" to dla nich synonimy.Dziwną niechęć czuli chłopi do uroczystości narodowych - wspominałWitos -[...] w naszej okolicy obchodu jeszcze żadnego nie było, a Kościuszko,Mickiewicz to „jacyś panowie", o których mało kto wie, czyżyją, czy umarli i co komu dobrego zrobili [...] powstaniec, to u wielujeszcze ludzi zbój, złoczyńca, słowem najgorszy człowiek.LATO 200613


W niewesołej sytuacji jest Polski Kościół. Władze zaborcze dbają o dobórlojalnego kleru, diecezje często pozostają bez biskupów, spada poziom nauczaniaseminaryjnego, a z nim poziom kapłanów. W dodatku samodzielniod czasów likwidacji pańszczyzny chłopi coraz częściej popadają w konfliktze swoimi proboszczami.Jeśli do tego wszystkiego dodamy powolny rozwój ekonomiczny i gospodarczy,mozaikę etniczną pokrywającą ziemie polskie, pogłębiające się różnicemiędzy zaborami, to z pragmatycznego punktu widzenia Polacy nie mieliwiększych szans, żeby przetrwać nadchodzący wiek XX.Ewentualny konflikt europejski istotnie mógł doprowadzić do zmian.Ówczesne doświadczanie historyczne wskazywało, że w XIX wieku przywódcyświatowi byli zainteresowani Polską wyłącznie jako rezerwuarem mięsaarmatniego, a historia XX wieku tylko potwierdziła to przekonanie. Gdybyjeszcze nasi przodkowie wiedzieli, że wkrótce znajdą się pośrodku konfliktumocarstw totalitarnych, dla których ludobójstwo jest elementem polityki takimsamym jak dla demokracji wolne wybory... Przy tym, co miało się wydarzyć,czasy zaborów zdają się okresem wytchnienia i rozwoju. W połowie XXwieku Polska znalazła się pod panowaniem jednego z najgorszych reżimóww historii, a przez następne pół wieku władza kierowała się wytycznymi komunistycznejeschatologii.Dziś to wszystko wygląda jak senny koszmar. Ze wszystkich nieszczęść,które nas trapiły w minionym wieku, Polska wyszła stosunkowo obronnąręką. Jeszcze 20 lat temu obraz Polski Anno Domini 2006 wydałby się tylkomajaczeniem wariata. Większość wydarzeń XX wieku spadło na nas jak gromz jasnego nieba. Wystarczy wspomnieć upadek komunizmu, którego w kategoriachhistoryczno-politycznych nikt się nie spodziewał. Równie szybkoi niespodziewanie przyszła niepodległość w 1918 roku.Historia Polski XX-wiecznej jest jak sen. Nasze dzieje nie przebiegająna zwykłej polityczno-materialnej płaszczyźnie politycznej. Polityka polskamiała to do siebie, że nawet wtedy, kiedy niektóre wydarzenia można byłoprzewidzieć (np. fakt, że nie ma miejsca dla kraju między komunistycznąRosja a nazistowskim Niemcami), to i tak nie można było wiele zrobić, byim zapobiec. Dlatego ci, którzy kierowali się zasadami „realizmu politycznego",przegrywali, a z ich trzeźwych planów nic nie wychodziło. Budowanoarmię, którą następnie zmiotła wojna. Budowano przemysł, który zniszczy-14<strong>FRONDA</strong> 39


ła i wojna, i socjalizm. Budowano polityczne wizje i plany, na które światw ogóle nie zważał. Kiedy dziś pytamy, czy można było zrobić coś, żeby temuzapobiec, bezradnie rozkładamy ręce. Może trzeba było iść na wojnę u bokuHitlera? Może powstanie warszawskie było niepotrzebne? Może trzeba byłozaakceptować PRL? Na żadne z tych pytań nie ma sensowej i jednoznacznejodpowiedzi, nie ma alternatywy, która wydawałby się lepsza. Czy Polska hitlerowskabyłaby lepsza od stalinowskiej? Czy inteligencja, która nie zginęłabyw powstaniu, ocalałby w rękach NKWD? Czy PRL naznaczona grzechempierworodnym totalitaryzmu nie była skazana na upadek?Często zżymamy się, że Polska jest nieobecna w zachodnich podręcznikachdo historii. Nie należy się temu dziwić. Nowocześni Polacy mierzeniustaloną w XIX wieku pozytywistyczno-scjentystyczną miarą wypadają raczejsłabo (choć nie tak słabo, jak chcieliby niektórzy nasi „rozdrapywacze ran").Ograniczona podmiotowość polityczna, niewielki udział w rozwoju naukowo-technicznym,nikła obecność w światowym życiu kulturalnym składająsię na typowy obraz peryferii współczesnej cywilizacji. Niektórzy nie chcąprzyjąć tych faktów, inni wyolbrzymiają ich znaczenie, tocząc ekscytującespory w rodzaju: „Kto miał rację: Drucki-Lubecki czy Piotr Wysocki?". Obiestrony przeoczyły przy tym podstawowy fakt: nasze dzieje najnowsze rozgrywająsię na innej płaszczyźnie.Polska ludowaNajnowsza historia Polski jest pod pewnymi względami kontynuacją tego, codziało się w XIX wieku, choć proporcje są nieco inne. Trwa nieustająca walkao wolność i zbierane są jej przykre konsekwencje, aż w końcu naród osiągadługo wyczekiwane wyzwolenie. Mniej więcej tak pisana jest współczesnahistoria Polski i jest to wizja niewątpliwe prawdziwa, ale dotyczy tylko jednejwarstwy - inteligencji. Nie obejmuje natomiast „ludu polskiego", czyli chłopówi ich dzieci, takich jak Lech Wałęsa i jego koledzy ze stoczni.Problem dominacji społecznej został zauważony przez samą inteligencjęstosunkowo wcześnie, jednak nie bardzo było wiadomo, jak go rozwiązać.Obawiano się, że zbytnie uwzględnienie różnic społecznych doprowadzi dozłamania narodowej jedności. Zwłaszcza że rozumowanie w kategoriach „klasowych"pachniało marksizmem i jego materialistycznymi uproszczeniami.LATO 2006 15


Dlatego na przełomie XIX i XX wieku przyjęto funkcjonujące do dziś założenie,że warstwy niższe zostają stopniowo włączone w krąg inteligenckiej kulturyi poprzez jej asymilację stają się narodem na miarę inteligenckich wyobrażeń.Socjologowie i historycy bez wahania wskażą alfabetyzację wsi, modernizacjęrolnictwa, industrializację, migrację do miast oraz homogenizacjękulturową, która doprowadziła do zaniku różnic regionalnych, jako to, co formowałowspółczesne społeczeństwo polskie. Jeśli do tego dodamy społecznąniechęć do „wieśniactwa" jako stanu umysłu, będziemy mieli wzorcowy modelmodernizacji narodu chłopskiego.16<strong>FRONDA</strong> 39


Czy jednak proces tworzenia społeczeństwa inteligenckiego w treści i ludowegow formie przebiegał w ten sposób? Czy wciągnięcie w obręb kulturywysokiej było najważniejszym doświadczeniem chłopów polskich?Żeby poznać efekty modernizacji społeczeństwa wiejskiego, wystarczyobejrzeć Rejs Piwowskiego. Cały komizm tego filmu wynika ze zderzenialudowej swojskości z nowym porządkiem, którzy przejawia się w wszystkichdziedzinach życia. Bohaterowie Rejsu śmiesznie bełkoczą nowomowa, bopróbują się poddać rygorom polszczyzny literackiej. Prowadzą absurdalnekonwersacje, bo poruszają się w obcej sobie przestrzeni mieszczańskich manieri rozrywek. W czasie kuriozalnych zebrań z lękiem poddają się nowymrytuałom biurokracji. Chłoną abstrakcyjną wiedzę, którą wyrzucają z siebiew czasie absurdalnych konkursów. Pasażerowie statku za wszelką cenę usiłująstłumić i ukryć swoje niedostosowanie. Zagubieni podporządkują się nakazomwładzy uosobionej przez słynnego kaowca, bo instynktownie czują, żeto władza pomoże im żyć w nowym świecie. Dla widzów w latach 70. Rejs byłponurą tragikomedią o współczesności.Zawsze, kiedy słucham prezydenta Lecha Wałęsy, przypominają mi sięsceny z Rejsu. Słynne „Nie chcem, ale muszem" jest nawet lepsze od „aparatemZorka pięć zrobiłem kilka zdjęć". Jednak filmowy statek przestał byćmetaforą polskiego społeczeństwa. W 1980 roku ludzie wyśmiani w filmowymRejsie wywieźli kaowca na taczkach i przejęli władzę nad statkiem.Jednakże doszło do tego nie na skutek „postępów modernizacji". Wręczprzeciwnie. Był to triumf swojskiej polskiej ludowości. Odzyskaną podmiotowośćchłopskie dzieci zamanifestowały w specyficzny sposób. Do stocznizaproszono księdza, na bramie zawisły ikony Maryjne, a Lech Wałęsa wpiąłMatkę Boską Częstochowską w klapę marynarki. To wszystko stało sięmożliwe za sprawą dwojga ludzi, którzy wywarli fundamentalny wpływ naformowanie nowoczesnego narodu polskiego: Heleny Kowalskiej i StefanaWyszyńskiego.Podwójne życie kucharkiHelena Kowalska, znana na świecie jako św. Faustyna, była największą mistyczkąXX wieku. Jej doświadczenie ma wielowymiarowy charakter. Niektóre wizjenawiązują zarówno do archaicznej mistyki średniowiecznej, jak i do dojrzałychLATO 200617


tradycji mistyki karmelitańskiej. Wyraźne są również wątki historyczne i eschatologiczne,ale istotą mistyki Faustyny jest kultura i religijność ludowa.Kontekstu chłopskiego w dziele Faustyny nie sposób pominąć ani sprowadzićdo banałów w rodzaju „Bóg wybiera prostaczków". Życiorys świętej jesttypowy dla chłopskich dzieci pokolenia urodzonego około 1900 roku. Helenaurodziła się jako trzecie z dziesięciorga dzieci. Rodziny wielodzietne nie byływ owym czasie niczym niezwykłym. Po zniesieniu pańszczyzny jakość życiana wsi znacznie się poprawiała i nastąpił boom demograficzny. Przeciętnawiejska gospodyni nadal doświadczała co najmniej siedmiu ciąż, ale terazdorosłego wieku dożywała większość jej dzieci.Wraz ze wzrostem zamożności postępowała alfabetyzacja wsi i choćdziało się to bardzo wolno i z wielkimi oporami, to ukształtowała ona świadomośćwąskiej, ale aktywnej wiejskiej elity intelektualnej, która uważałaumiejętność czytania i pisania za ważne dobro. Dzięki nim w przededniuI wojny światowej pojawiło się pokolenie wiejskich dzieci, które nawyku czytaniai pisania nauczyło się od rodziców, rzecz wcześniej nie spotykana. Wielewskazuje na to, że rodzice Faustyny należeli do tej grupy.Niestety życie i dzieło świętej nie zostało jeszcze dokładnie zbadane.Zdumiewająco mało wiadomo o rodzinie Kowalskich, ale wystarczy spojrzeć naich dom, żeby się przekonać, że mamy do czynienia z gospodarzami odbiegającymiod przeciętności. Warto przypomnieć, że obszerny murowany budynek,w którym urodziła się Helena Kowalska, był na polskiej wsi rzadkością, a budownictwodrewniane zaczęło masowo zanikać dopiero w latach 70. XX wieku.Wiemy również, że rodzice świętej, Marianna i Stanisław Kowalscy, byliludźmi bardzo pobożnymi. To ważne, bo na wsi motywacja religijna byłajednym z głównych motorów alfabetyzacji. Używanie w czasie Mszy modlitewnikównależało do dobrego tonu i większość chłopów uważała, że jest towłaściwy cel nauki. Ponadto gospodarze czytali głównie to, co im proboszczzalecał: pobożną lekturę i ewentualnie prasę religijną.Domorośli biografowie Faustyny często przywołują fakt ukończenia przezświętą trzeciej klasy szkoły podstawowej jako świadectwo jej słabego wykształcenia,dając w ten sposób dowód własnej ignorancji. W okresie zaborów ukończenietrzech klas było całkiem niezłym rezultatem. Szczególnie w wypadkuwiejskich dziewcząt, do których edukacji nie przykładano wielkiej wagi w myślzasady: „Na co dziewusze pisanie, z tego będzie kiedy i obrazy boskiej sporo, bo18<strong>FRONDA</strong> 39


gdy dorosną, będą jeno pisywały listy do kawalerów". Jeśli dodatkowo weźmiesię pod uwagę, że Faustyna poszła do szkoły w wieku lat 12, to znając realiawiejskiego samouctwa, można przypuszczać, że idąc do szkoły, znała podstawyczytania i pisania. Niestety nie opracowano do tej pory krytycznego wydania jejDzienniczka, ale nawet pobieżna lektura wystarczy, aby stwierdzić, że mamy doczynienia z autorką wychowaną w kulturze słowa pisanego.Dalsze życie Heleny Kowalskiej przebiegało według typowego dla wiejskichdziewcząt schematu. Służba w mieszczańskich domach była naturalnądrogą „kariery" i zazwyczaj trwała aż do śmierci. Jednak Faustyna uważałają jedynie za okres przejściowy przed wstąpieniem do zakonu. Napotkała tuklasyczną przeszkodę dla wszystkich wiejskich postulantek - brak posagu.Stąd problem ze znalezieniem zgromadzenia, które chciałoby ją przyjąć.Pamiętajmy jednak, że po wstąpieniu do klasztoru jej życie nie ulega jakimśdiametralnym zmianom. Faustyna nadal pracuje jako sprzątaczka, pomockuchenna, pokojowa. Nic dziwnego, że siostry, które znały Faustynę, zapamiętałyją jako zwykłą, przeciętną zakonnicę i osobę o statusie adekwatnymdo pochodzenia społecznego.Religia sercaŚwiat chłopów, który wydał Faustynę, był światem magicznym. Jego mieszkańcyna co dzień obcowali z nadnaturalnymi mocami. Wiara w czary, gusła,mityczne stwory łączyła się z wiarą w moc sakramentów i obecność Boga naziemi. W swoich pamiętnikach Witos z satysfakcją wspominał:Pod wpływem oświaty i rosnącej świadomości zmuszone były odejść niektórestraszydła, napastujące ludzi pod mostami i figurami, choć częstoznaleziono sobie nowe. Poginęły bezpowrotnie świetliki, włóczące się takdługo po polach całymi nocami. Przerzedły czary i zabobony. [...] Zmalałouprzedzenie do lekarzy, choć utrzymała się wiara w babki i znachorów.Związek z wierzeniami ludowymi ma między innymi scena z Dzienniczka,w której wiejskie matki przynoszą Faustynie swoje dzieci, aby jepobłogosławiła/uzdrowiła pocałunkiem. W kręgu ludowych wyobrażeń pozostajątakże niektóre wizje takie jak ta:LATO 200619


Mój spowiednik odprawia! Mszę św. Po chwili ujrzałam Dziecię Jezusna Ołtarzu, które pieszczotliwie i z radością wyciągało rączętado niego, jednak ów kaptan po chwili wziął to piękne dziecięw ręce i połamał i żywcem zjadł. W pierwszej chwili uczułam niechęćdo tego kapłana z powodu takiego postępowania z Jezusem,ale zaraz zostałam oświecona w tej sprawie i poznałam, że jest miłyBogu ów kapłan.Jednak te folklorystyczne wątki są podporządkowane ważniejszemudoświadczeniu.Jezus i Maryja w luźnych szatach odsłaniający własne,krwawiące serca. To powszechnie znane z kiczowatycholeodruków przestawienie było jedną z najpopularniejszychikon religijnych w Polsce. Obraz JezusaMiłosiernego namalowany według wskazówek siostryFaustyny wywodzi się wprost z tej tradycji i pod względemartystycznym jest równie „kiczowaty". Kiczowaty, bo nieprzystaje do wyobrażeń ludzi kultury wysokiej o pięknie i świętości.Mistycyzm Faustyny jest wielką syntezą polskiej tradycyjnej religijnościludowej i prowadzi nas wprost do jej istoty, która koncentruje sięwokół kultu Serca Jezusa.Kult Serca Jezusa narodził się w XVII wieku we Francji za sprawąMarii Małgorzaty Alacoąue i Jana Eudesa, jednak prawdziwy jego rozwójnastąpił w XIX wieku i trwał nieprzerwanie do połowy wieku XX.Jego ludowy, pierwotny, emocjonalny, pozaintelektualny charakterzostał dostrzeżony już u samych początków, co było powodem rezerwywatykańskich teologów wobec rozwoju nowych form religijności.Początkowo kult Najświętszego Serca był praktykowany w elitarnychśrodowiskach zakonnych, które przenikała duchowość pietystyczna.Jednak około roku 1815 rozpoczął się niezwykle szybki, oddolnyi spontanicznych proces jego umasowienia. Stało się jasne, że kultSerca jest odpowiedzią na potrzeby duchowe epoki. To dzięki niemunastąpił niespotykany dotąd rozwój religijności.Historyczne stereotypy każą nam rozumieć wiek XIX jako epokęsekularyzacji, której motorem jest rozwój naukowo-techniczny. Nic20<strong>FRONDA</strong> 39


ardziej mylnego. We Francji druga połowa XIX wieku to okres kulminacji życiareligijnego mierzonego frekwencją na nabożeństwach i ilością udzielanychsakramentów. Uchodzące za epokę dewocji średniowiecze wypada na tym tledość blado. Jednym z przejawów tego nurtu było rozpowszechnienie nauk św.Teresy od Dzieciątka Jezus u schyłku wieku.Badacze religijności XIX-wiecznej tacy jak Enrico Cattaneo SJ uważają, żekult Serca Jezusa był podstawą rozkwitu ówczesnego życia religijnego. Niebrakuje jednak głosów krytycznych. Historycy postrzegający dzieje z perspektywypostępu niechętnie patrzą na duchowość Serca. Włoch Adolfo Omodeouważał, żeKontrreformacja była niezdolna do ożywienia wiary chrześcijańskiejw jej centralnych misteriach i dlatego zwróciła się ku kultowi zastępczemu,jak ten do Najświętszego Serca Jezusowego,a zwrot ów byłjednym ze znaków słabości duchowej i dekadencji intelektualneji moralnej katolicyzmu stającego w czasach nowożytnych w obliczuprocesów modernizacji, to znaczy filozofii immanentnej, moralnościlaickiej, cywilizacji liberalnej.Podobnego zdania był inny krytyk religijności ludowej, Giorgio Candeloro:[...] stoimy w obliczu nowych form kultu nieznanych Średniowieczu,kultów, które wychodzą naprzeciw mas słabo wykształconych, na którychKościół jest zmuszony w czasach współczesnych coraz bardziejsię opierać z racji coraz większego oddalania się klas wykształconych.Do tego rodzaju pobożności należą: kult Najświętszego Serca Jezusa,Niepokalanego Serca Maryi i Niepokalanego Poczęcia.Tę wyrastającą z myśli oświecenia krytykę kultu Serca trzeba uznać za bardzopowierzchowną. Religijność ludowa ma wielowymiarowy charakter i trudnoją uznać za niechciane dziecię przemian społecznych. Ciekawy jest tu głosFlavia De Giorgi, który twierdzi, żeLATO 200621


nabożeństwo do Najświętszego Serca Jezusowego zawiera w sobie zasadniczysposób, w jaki katolicyzm włącza się w procesy modernizacji,zawiera w sobie uwspółcześnienie eklezjalne jako uwspółcześnieniesymboliczno-pobożnościowe.De Giorgi wskazuje na nowoczesne aspekty kultu Serca: podobieństwo do protestanckiegopietyzmu, umasowienie, poszukiwanie miłosiernych aspektów boskości.Zdaniem włoskiego historyka rzekoma prymitywność i oddolność symbolikiSerca (która była źródłem początkowych obiekcji ze strony władz kościelnych)sprawia, że uchwycenie jej sensu jest możliwe poprzez sięgnięcie „do głębi antropologiczno-egzystencjalnej"(wszystkie cytaty za: Enrico Cattaneo SJ, Stuleciepoświęcenia rodzaju ludzkiego Najświętszemu Sercu Jezusa, tłum. H. Droździel SJ).„Dla ciebie błogosławię krajowi całemu"Duchowość św. Faustyny wyrasta więc z potężnego nurtu tradycji ludoweji jest jego kulminacją. Ludowość kultu Najświętszego Serca opiera się naoddolności i spontaniczności, niezależności od kultury warstw wyższych orazabsorpcji różnorakich, także niechrześcijańskich, form duchowości popularnej.Chodzi tu przede wszystkim o cierpiętniczy wymiar religii Serca orazobraz świata jako pola nieustannych zmagań nadnaturalnych mocy, z którychwiększość jest wroga człowiekowi. Jak pisał Witos,wiedziano, że się wciąż grzeszy „myślą, mową i opuszczaniem dobrego",stworzyło to zupełną beznadziejność prawie u wszystkich. niebie ludzie nie śmieli i marzyć, a czyściec uważali za największejedynie możliwe dla siebie szczęście. [...] Namnożono sobie tychgrzechów i win po prostu bez liku.Ludowości nie można jednak brać za coś archaicznego, pierwotnego, prymitywnegoczy podświadomego. Dziewiętnastowieczna kultura romantyczna,dzieło warstw wyższych, nauczyła nas patrzeć na ludowość jako rezerwuarstarożytnych tradycji i pierwotnych mocy natury. Rzeczywistość ma jednakniewiele wspólnego z tym bajkowym wyobrażeniem. Ludowość, taka jaką22<strong>FRONDA</strong> 39


znamy od czasów pierwszych badań folklorystycznych, jest silnie powiązanaz nowoczesnością. Fakt, że rozwój kultu Serca postępuje równolegle z procesamimodernizacji, jednoznacznie wskazuje na jego związek z rozkwitemżycia duchowego, który następuje wraz z masową alfabetyzacją.Co ważniejsze, antropologia nowej duchowości idzie w tym sam kierunkuco świeckie nurty nowoczesności. Religia Serca jest w swojej istocie bardzoindywidualistyczna, nastawiona na osobiste przeżycie i spotkanie z Bogiem.Dlatego często porównywana jest do pietyzmu. Osią Dzienniczka siostryFaustyny jako zapisu doświadczenia duchowego jest osobiste spotkaniez Bogiem o niezwykle podmiotowym charakterze. Jezus towarzyszy Faustyniejako przyjaciel i „oblubieniec", a wszystkie inne relacje są bladym tłem dlatego mistycznego związku. Widać tu wyraźnie, że kult Serca Jezusa wpisujesię w proces formowania nowoczesnej podmiotowości.Proces odkrywania człowieka jako podmiotu - autonomicznej jednostkijest powszechnie wpisywany w schemat sekularyzacji kultury europejskiej.Zgodnie z nim Europejczycy odkrywali podmiotowość stopniowo, uwalniającsię od konieczności natury (dzięki nauce, technice) i Boga (dzięki filozofiinowożytnej, której kulminacją jest Nietzsche i Heidegger). Emancypacja jednostkijest uważana za jedyną drogę ku podmiotowości.Charakter i rozwój kultu Serca Jezusa wskazuje wyraźnie, że w skalimasowej proces upodmiotowienia przebiegał w zupełnie inny sposób niż nauniwersytetach i w salonach. Kultura ludowa stworzyła alternatywną drogędo nowoczesnej podmiotowości, której fundamentem było dążenie do indywidualnegozjednoczenia z Bogiem. W religii Serca Bóg przestaje być przesłoniętyprzez naturę, przez bariery społeczne i materialne, a także przez religięw jej instytucjonalnym wymiarze, i staje się bezpośrednio dostępny.Obumarcie guseł i naturalnych wierzeń wynikało właśnie z porzuceniawszelkich zjawisk, które przeszkadzały w indywidualnym kontakcie z Bogiem.Duchowość Serca na pewno pomogła ludziom wyrosłym w tradycji agrarnejprzetrwać trudny okres cywilizacyjnej transformacji. Nieprzypadkowo przecieżświat zewnętrzny jest tutaj źródłem wynagradzającego cierpienia, któremuJezus nadaje sens.Odkryta w kulcie Najświętszego Serca podmiotowość stała się źródłemzakorzenienia w nowej, dotychczas nie znanej chłopom wspólnocie, w narodzie.Faustyna wspominała:LATO 200623


Kiedy spostrzegłam życzliwość Jezusa, zaczęłam Go błagać o błogosławieństwo.Wtem rzekł Jezus: „Dla ciebie błogosławię krajowi całemu"- i uczynił duży znak krzyża nad Ojczyzną naszą.Widać tu wyraźnie silny indywidualizm (Jezus błogosławi krajowi przezwzgląd na świętą) połączony z mocnym przywiązaniem do wspólnoty„Ojczyzny naszej".Jest to synteza doświadczenia duchowego Faustyny w jego antropologicznymi społecznym wymiarze. Odrzucenie wszelkich kolektywnych form myśleniacharakterystycznych dla wspólnot rolniczych oraz wskazanie narodujako wspólnoty, w której zakorzeniony jest człowiek jako jednostka. Biorącpod uwagę fakt, że w momencie urodzin Faustyny większość chłopów utożsamiałapolskość ze szlachtą, a Polskę uważała za ojczyznę „panów", mamytu do czynienia z prawdziwą narodową rewolucją.OrganistaW roku 1901, za panowania cara Mikołaja, cztery lata przed przyjściem naświat św. Faustyny urodził się w Zuzeli nad Bugiem syn wiejskiego organisty,Stefan Wyszyński. Jego ojciec, Stanisław Wyszyński, wywodził się z rodzinychłopów podlaskich, ale udało mu się porzucić profesję przodków. Świadczyto o niewątpliwych zdolnościach, bo do przyuczenia do zawodu dopuszczanotylko piśmiennych chłopców, a tych na Podlasiu końca XIX wieku raczejbrakowało.Organiści należeli do wiejskiej inteligencji. Mentalnie stanowili odrębnąwarstwę zawieszoną między kulturą wysoką a chłopstwem. Sami podkreślaliwłasną odrębność, naśladując inteligencki ubiór i obyczajowość, nosili się„z pańska". Jednak intelektualnie nie dostawali do inteligenckiego kanonui często byli przedmiotem drwin. W efekcie dla chłopów byli „panami", a dla„panów" chłopami. Tę chwiejną pozycję świetnie obrazują dwa zdjęcia z rodzinnegoalbumu Wyszyńskich. Na pierwszym zdjęciu z 1906 roku mamy rodzinęz pięciorgiem dzieci sportretowaną w stylu charakterystycznym dla ówczesnejinteligencji. Druga fotografia, o 40 lat późniejsza, przedstawiająca Prymasaz rodzicami na tle wiejskiej chałupy, to typowe zdjęcie chłopskiej rodziny.24<strong>FRONDA</strong> 39


Status organistów był chwiejny, a sytuacja życiowa często nie do pozazdroszczenia.Organista najczęściej nie posiadał własnej ziemi ani stałychzarobków, żył z datków i opłat za drobne usługi (takie jak pisanie i czytaniepism) zdany na łaskę i niełaskę proboszcza. W praktyce organiści wędrowalimiędzy parafiami w poszukiwaniu lepszych warunków życia, tak też czyniłStanisław Wyszyński.Młody Wyszyński, jak każdy syn organisty, miał dość ograniczoną perspektywękariery. Aby nie ulec deklasacji, mógł odziedziczyć po ojcu zawódalbo zostać księdzem. To drugie rozwiązanie było przez wiejskie rodziny uważaneza bardziej pożądane ze względów prestiżowych i materialnych.Wrodzone zdolności sprawiły, że Stefan bez większych problemów dotarłdo gimnazjum, jednak z przyczyn materialnych go nie ukończył. Jeszcze w połowieXIX wieku jego sytuacja byłaby bardzo trudna, bo bez matury o naucew seminarium duchownym nie można było marzyć. Jednak pod koniec wiekuobniżono wymagania, co otworzyło drogę do stanu duchownego wielu chłopskimdzieciom. Przyszły Prymas mógł kontynuować edukację w niższymseminarium duchownym i zostać księdzem.


„My nie bili panów, ino Polaków"Kardynał Stefan Wyszyński, Prymas Polski, jest dla Polaków postacią dośćkłopotliwą. Zamknięty w figurze Prymasa Tysiąclecia stał się przedmiotemczci i szacunku, należnego z racji niezliczonych zasług. Jednak często jestto szacunek pusty, pozbawiony treści. Większość polskich intelektualistówpoproszonych o komentarz do pism Prymasa najpierw wyrazi swój głębokiszacunek dla jego dzieła, po czym stwierdzi, że to zadanie ich przerasta, bojego dzieło pozostaje im nieznane.Pisma kardynała, w których przewijają się stale trzy wątki: maryjny,narodowy i antykomunistyczny, pozbawione są teologicznych subtelnościi filozoficznych niuansów, ulubionej pożywki inteligencji, i pewnie stądbierze się ów dystans. Jednak przedmiotem największego nieporozumieniajest teologia polityczna Wyszyńskiego, której sens nie sprowadza się tylkodo walki z komunizmem w oparciu o hasła narodowe. Fundamentalnymosiągnięciem Prymasa jest bowiem wprowadzenie „ludu" do wspólnoty narodowej.Dlatego należy go uznać za właściwego twórcę nowoczesnego (czyliludowego) narodu polskiego. Wbrew pozorom nie był to proces „naturalny"i paradoksalnie komuniści nie byli tu głównymi przeciwnikami. Podstawoweproblemy, z którymi musiał się zmierzyć Wyszyński, sięgały korzeniami czasówspołeczeństwa stanowego.A przecież mamy prawo żądać w XX-m wieku już i od księży, aby nas nieszarpali, nie bili i żeby wiedzieli, że my już nie ci sami ludzie, którychmiał przed sobą ks. Machaczek, i świńmi się traktować nie pozwolemy!Tak pisał w 1904 roku wybitny działacz ludowy Jakub Bojko. W narodowejmitologii chłopi prezentują się jako społeczność głęboko i trwale przywiązanado wiary i Kościoła. Mało kto pamięta, że pierwszym formującym doświadczeniempolskiego ruch ludowego był bardzo ostry konflikt z galicyjskimduchowieństwem. Konserwatywna, lojalna wobec katolickiej monarchiiHabsburgów hierarchia, z biskupem tarnowskim Leonem Wałęgą na czele,zaniepokojona rozrostem ruchu chłopskiego podjęła energiczne kroki przeciwjego działaczom. Za prenumeratę prasy ludowej groziła ekskomunikai niedopuszczenie do sakramentów.26<strong>FRONDA</strong> 39


Spotkało to między innymi Witosa, któremu proboszcz zakazał wstępudo kościoła.W kościele wskazywano na mnie palcami, a niektóre kobiety nawet naulicy, przechodząc koło mnie, żegnały się nabożnie: punktem kulminacyjnymtej nagonki było zarządzenie przez ks. Franczaka publicznejmodlitwy o moje nawrócenie- wspominał wójt z Wierzchosławic. Wydaje się, że jeszcze bardziej od kościelnegobojkotu bolał ludowców fakt, że jego organizatorami byli chłopscysynowie. Jakub Bojko często podkreślał, że największymi przeciwnikamiugrupowań chłopskich byli księża wywodzący z wiejskich rodzin, tacy jaksam biskup Wałęga.Konflikt z duchowieństwem był dla ludowców niezwykle bolesny, ale niezostał przez chłopów przeniesiony na płaszczyznę religijną i nie zachwiał ichwiarą. Nie możemy jednak zapomnieć, że to walka z klerem, a nie z zaborcami,była momentem inicjacji politycznej polskich chłopów. Ludowy antyklerykalizmpozostał trwałym elementem wiejskiej mentalności. Związany jestz nim pewien dystans do księdza jako osoby z innego świata, osoby związanejze świętością i z kulturą wyższą. Stosunek do „panów" i ich ojczyzny był jeszczebardziej skomplikowany.[W Galicji] od dzieci ojcowie dowiadywali się, że są Polakami. Starzy pańszczyźniakio tym pojęcia nie mieli i gdy się ktoś zapytał chłopa naszego: „pocoście wy bili w r. 1846 panów", to ten bez zająknięcia powiedział: „O wej, mynie bili panów, ino Polaków". No, pyta go ten podróżny z za Wisły, inteligent„a cóż to Wy jesteście"? „Ha, proszę piknie panoska, my są chrześcijany"- pisał na początku XX wieku Bojko, autor, którego trudno podejrzewać o antyludowość.Współcześni historycy ostrożnie piszą, że „jeszcze na początku XX wiekuchłopi polscy w swej olbrzymiej masie posiadali słabo rozbudzoną świadomośćnarodową" (J.R. Szaflik). Pod tymi eufemizmami kryje się raczej zupełnybrak poczucia przynależności do narodu. Wybitny historyk gospodarki,Franciszek Bujak, z przerażeniem notował około 1900 roku:LATO 200627


Na zapytanie kim są (jakiej narodowości), odpowiadają po namyśle,że są katolikami w przeciwieństwie do luteranów i Żydów, albo, że sąchłopami, albo wreszcie „cysarskimi", a na przekonywanie ich, że sąPolakami, oburzają się i nie chcą dalej rozmawiać.Podobne relacje mają charakter masowy. Witos odnotował, że chłopi w Galicjiuważali chłopów z Królestwa za Moskali i dziwili się, że ludność Królestwamówi po polsku. Niepodległość Polski kojarzono w powrotem pańszczyzny,a cara i cesarza darzono miłością.Aby ożywić w ludzie ducha patriotycznego, postępowa inteligencja dążyłado zacierania różnic między poszczególnym warstwami, ale praktykatego „bratania" pozostawała zgoła odmienna. Chłopi na powitanie „panów",a więc ziemian, urzędników, inteligentów, rzucali się do kolan i całowalipo rękach. Prasa ludowa apelowała: „Kłaniajmy się, lecz kłaniajmy się jakoczłowiek człowiekowi, a nie jako niewolnik panu", jednak te zwyczaje trwałyrównież w czasach II Rzeczypospolitej. Kiedy inteligenci wzdrygali się przedpodobnymi wyrazami szacunku, chłopi odbierali to jako wyraz pańskiegoniezadowolenia. Nic dziwnego, skoro na co dzień spotykali się z obelżywymtraktowaniem, a „wyzwiska: głupcze, durniu, gałganie, złodzieju, sąinstrumentem, za pomocą którego urzędnik stale wyraża niezadowolenie".Stanowa obyczajowości odzwierciedlała realne podziały społeczne, a izolacjaugrupowań ludowych w sejmie galicyjskim pokazuje, że demokratyzacja postępowałabardzo wolno.II Rzeczpospolita odziedziczyła podziały stanowe w spadku po zaborcach.Nieprzypadkowo wychowany na wsi ks. Wyszyński był szczególniewyczulony na sprawy społeczne. Swój wysiłek publicystyczny i duszpasterskiskoncentrował na kwestiach robotniczych. Praca w środowisku wywodzącychsię bezpośrednio ze wsi robotników fabrycznych pozwoliła przyszłemuPrymasowi krytycznie spojrzeć na kwestie religijności ludowej i jej „naturalnycharakter".Lata 20. i 30. to czas autentycznej chrystianizacji ruchu narodowego, a ks.Wyszyński, jak wielu młodych inteligentów jego pokolenia, pozostawał podprzemożnym jej wpływem. Późniejsza, tak zwana prymasowska „teologianarodu" jest w dużej mierze powtórzeniem treści młodonarodowego kato-28<strong>FRONDA</strong> 39


licyzmu. Przezwyciężono wówczas dawną niechęć środowisk kościelnychi nacjonalistycznych. Kompromis był możliwy między innymi dlatego, że napłaszczyźnie społecznej obie strony zgadzały się co do potrzeby demokratyzacjispołecznej warstw niższych oraz konieczności ich rozwoju świadomościnarodowej i obywatelskiej.Mimo silnego związku z ideami narodowymi w latach 30. nie stanowiły onedla ks. Wyszyńskiego tak wyraźnego drogowskazu ideowego, jak to miało miejscepóźniej. Nauka społeczna kościoła i jej praktyczne implikacje miały wówczaso wiele większe znaczenie. Symbolem tej postawy są zawarte we wspomnieniachnegocjacje księdza z fabrykantami w sprawie zawieszenia obrazu SercaChrystusa w halach fabrycznych. Gdyby nie nadeszły czasy totalitaryzmu,Wyszyński zostałby pewnie zapamiętany jako znawca i realizator nauki społecznejoraz wybitny kapłan robotników. Jednak historia potoczyła się inaczej.Teologia naroduKiedy w 1946 roku papież Pius XIImianował ks. Stefana Wyszyńskiegobiskupem, świat, w którym formowałosię jego kapłaństwo, już nieistniał. Dwa lata później, kiedyzostał Prymasem Polski, w krajuzaczynał funkcjonować systemstalinowski.Nowy Prymas nie miał złudzeńco do charakteru nowegosystemu. Totalitaryzm był dlaniego siłą antyludzką i antyboskąo eschatologicznym wymiarze,której celem jestzniszczenie świata opartegona stworzonym przez Bogaładzie naturalnym. W tejsytuacji celem Kościoła stałasię, zdaniem Prymasa, obroLATO 2006


na porządku naturalnego zarówno w jego ziemskim, społecznym, jak i nadprzyrodzonym,mistycznym wymiarze. Strategia, którą wybrał Wyszyński, miała fundamentalnywpływ na ukształtowanie nowoczesnego społeczeństwa polskiego.Zdecydowane odrzucenie pokusy „ucieczki" od świata, odseparowaniaspraw wiary od kwestii społecznych i podjęcia próby obrony religii zza murówKościoła było bardzo trudnym wyborem. Kościoły w innych krajach europejskichnajczęściej wybierały strategię wycofania pod naporem totalitarnejagresji. Obecnie niektórzy uważają, że Kościół polski poszedł inną drogą, bobył niezwykle silny, ale tak naprawdę było odwrotnie. Decyzja Prymasa niewynikała z siły Kościoła, lecz była jej źródłem.Aby obronić społeczeństwo przed rewolucyjną agresją w sferze doczesnej,kardynał Wyszyński uznał, że najlepszą obroną jest idea narodowa. W kazaniachi przemówieniach zaczął budować teologię narodu, która była w dużejmierze oparta na ideach sformułowanych w międzywojniu. Nastąpiło jednakznaczne przesunięcie akcentów.Punktem wyjścia prymasowskiej teologii było założenie, że naród jestwspólnotą naturalną stworzoną przez Boga. Współcześnie wydaje się ono,jeśli pominie się jego kontekst, nieco archaiczne. Kardynał sformułował je,przeciwstawiając naród, wspólnotę naturalną, systemowi komunistycznemu,którego celem było stworzenie nowego, sprzecznego z wolą Boga, a więcrównież z ładem natury, społeczeństwa. Innymi słowy, naród jest wspólnotąnaturalną, a społeczeństwo komunistyczne - sztuczną, naród stworzył Bóg(bo cały ład naturalny pochodzi od Boga), a społeczeństwa komunistycznerewolucja (która jest dziełem człowieka). W ujęciu Prymasa naturalnośćnarodu jako wspólnoty wynika głównie z faktu, że tylko w narodzie człowiekmoże właściwie zrealizować powołanie, do którego wezwał go Stwórca.Nadprzyrodzonym fundamentem teologii narodu jest kult maryjny. Jegoźródłem była nie tylko Polska tradycja religijna, lecz także osobiste doświadczeniereligijne Prymasa. Pozostawiony bez wszelkiego zewnętrznego oparciakardynał Wyszyński uznał, że walka z nieludzkim systemem ma tak naprawdęcharakter eschatologiczny i dzieje się przede wszystkim w sferze nadprzyrodzonej,a największym sojusznikiem w tych zmaganiach jest Matka Boska.Wyszyński był przekonany, że to dzięki bezpośredniej opiece Maryi udało sięKościołowi przetrwać stalinizm i wygrać walkę z odgórną ateizacją lat 60. Niemiał wątpliwości, że to dzięki niej kardynał Wojtyła został papieżem.30<strong>FRONDA</strong> 39


Narodziny Polski LudowejLikwidacja życia autonomicznego wobec systemu spowodowała, że nowylider polskiego Kościoła działał w zupełnym osamotnieniu. Wobec ogromnejpresji stalinizmu Prymas nie miał żadnego zewnętrznego oparcia politycznegoczy społecznego. Sterroryzowane społeczeństwo utraciło po sfałszowanychwyborach podmiotowość. Lęk zaczął paraliżować również duchowieństwo,które szybko znalazło się na celowniku komunistycznego aparatu przemocy.Najbardziej jednak bolała Prymasa zdrada inteligencji. Do tej pory postrzegałją jako główną siłę narodową, która świetnie dała sobie radę w walce z zaborcami.Wyszyński wyraźnie oczekiwał jej wsparcia w walce z komunizmem,ale go nie otrzymał, co zaowocowało nieskrywanym dystansem wobec inteligentóww czasach późniejszych.Prymas uważał, że wprowadzony na bagnetach Armii Czerwonej systemstanowi dla Polaków wielkie niebezpieczeństwo. Zdziesiątkowana inteligencjastała na krawędzi wyniszczenia, a ciągnące się od czasów feudalizmuzaszłości utrudniały ludowi przejęcie funkcji głównej siły narodowej.W dodatku „masy ludowe", uznane przez komunistów za surowiec, z któregoukształtowany zostanie „człowiek radziecki", stały się przedmiotem ideologicznejobróbki.W tej sytuacji kardynał Wyszyński uznał lud za główny podmiot życianarodowego i religijnego, który jako jedyny jest w stanie zachować depozytwiary i ładu naturalnego. Dlatego przez całe życie afirmował chłopskość, a zajedno ze swoich najważniejszych zadań uznał ochronę ludu przez zakusamisystemu. W jednym z kazań wygłoszonym w 1981 roku mówił:Jeśli zważymy, że istniał specjalny, nieprzyjazny styl odnoszenia się doświata rolniczego, głębiej pojmujemy dzisiejszą klęskę. Gdyby tylkojedno zrozumiano, że jesteśmy w ścisłym tego słowa znaczeniu krajemrolniczym, a jedynie na marginesie przemysłowym, wtedy na pewnonastąpiłaby harmonia gospodarcza.Strategia Prymasa zaowocowała ostateczną realizacją niespełnionegomarzenia XIX-wiecznej inteligencji o „zbrataniu" i przemianie chłopóww Polaków.LATO 200631


Filarem działalności Wyszyńskiego była popularyzacja idei narodowychi kultu Maryjnego wśród ludu. W jego myśli wątki narodowe i religijne zlałysię w nierozerwalną całość. Przykładem tego jest działalność PrymasowskiejRady Odbudowy Kościołów, której głównym założeniem była promocjagotyku jako stylu odzwierciedlającego odwieczny związek wartości chrześcijańskichz narodowymi. Wszystkim odbudowanym po wojnie kościołomprzywracano domniemany oryginalny gotycki wygląd, czego ciekawym przejawempozostaje nowa wersja katedry św. Jana w Warszawie.Równocześnie nastąpiło przesunięcie akcentów religijności ludowej. KultSerca Jezusa osłabł na rzecz religijności maryjnej. Kult Matki Boskiej, w przeciwieństwiedo zindywidualizowanej religii Serca, ma wyraźnie wspólnotowycharakter. Dlatego rozwija się on zawsze wokół świętego centrum, którekoncentruje wysiłek modlitewny wspólnoty oraz jest bramą prowadzącado świata nadprzyrodzonego. Taką rolę odgrywa oczywiście Częstochowa,ale nie możemy zapomnieć o spontanicznym rozwoju wielu lokalnych centrówmaryjnych, z których najbardziej spektakularną formę przybrał Licheń.Prymas Wyszyński często podkreślał wspólnotowy charakter pobożnościmaryjnej, czego przykładem może być niezwykła peregrynacja kopii obrazuMatki Boskiej Częstochowskiej w latach 60. XX wieku.Paradoksalnie działania Prymasa splotły się z działaniami komunistycznejpropagandy. Z nie do końca wyjaśnionych przyczyn stalinowska idea rewolucjizakładała powiązanie wyzwolenia społecznego z narodowym. Peerelowskaideologia sięgnęła po tę strategię i chętnie sięgała po podwójną legitymizacjęludową i narodową. Obie traktowała czysto instrumentalnie, co w końcuobróciło się przeciwko systemowi, tak jak to miało miejsce podczas słynnejkampanii z okazji 1000-lecia chrztu Polski, która wbrew intencjom władzstała się ważnym punktem umocnienia katolicyzmu o wyraźnie narodowymobliczu.Prymas był przekonany, że umocnienie wywodzącego się z ładu naturalnegoducha wspólny narodowej doprowadzi do likwidacji występującegoprzeciw prawdzie systemu socjalistycznego. Historia pokazała, że miał rację.Komuniści przegrali, bo nie rozumieli, że rozwój świadomości narodowej jestzwiązany z emancypacją społeczną, która rozsadzi posttotalitarny porządek.Nie możemy jednak zapomnieć, że dwie sprzeczne siły, Kościół i partia,32<strong>FRONDA</strong> 39


niezależnie podjęły skuteczne działania nacjonalizacyjne, których efektembyło powstanie nowoczesnego narodu Polskiego. W rezultacie z tego starcianarodziło się nowoczesne polskie społeczeństwo narodowe, ludowe w formiei inteligenckie w treści.NIKODEM BOŃCZA TOMASZEWSKI


Narodowi katolicy nie mają współcześnie zbyt dobrej prasy.Uważani są za prostaków, wypaczających sens katolicyzmu,dewotów, fałszujących szlachetne uczucie miłości Ojczyzny.Katolicyzm narodowy jest dla krytyków niezgodnyz duchem Soboru Watykańskiego II, niedemokratyczny,wewnętrznie sprzeczny, usiłujący na przekór rozumowipogodzić narodowy partykularyzm z katolickim uniwersalizmem.Jednak czy z tego powodu należy wypchnąćnarodowych katolików poza obręb publicznego dyskursu?Porządek miłościRozważania o katolicyzmie narodowymPAWEŁSKIBIŃSKINarodowi katolicy nie mają współcześnie zbyt dobrej prasy. Uważani są zaprostaków, wypaczających sens katolicyzmu, dewotów, fałszujących szlachetneuczucie miłości Ojczyzny. Katolicyzm narodowy jest dla jednych krytyków34<strong>FRONDA</strong> 39


sprzeczny z duchem Soboru Watykańskiego II, dla innych - niedemokratyczny,dla jeszcze innych - wewnętrznie sprzeczny - próbuje bowiem pogodzićto, co jest nie do pogodzenia - narodowy partykularyzm z katolickim uniwersalizmem.Narodowi katolicy wielokrotnie sami prowokują nieprzychylne reakcje,uciekając się do nadmiernie uproszczonej, a czasem prostackiej argumentacji.Jednak problem ich obecności wymaga zdecydowanie głębszego namysłu, niżproponują nam to dzisiejsze liberalne elity, czy to katolickie, czy też katolicyzmowiniechętne.Pisząc o katolicyzmie narodowym, nie mam oczywiście na myśli żadnejformy kościoła narodowego. Gdy mówię o narodowych katolikach, chodzi mio tych wyznawców katolicyzmu, którzy akceptując w pełni swoją wiernośćpapieżowi i magisterium Kościoła, jednocześnie podkreślają swe zobowiązaniawobec własnego narodu i traktują wiarę i miłość do Kościoła z jednejstrony oraz miłość do Ojczyzny i narodu z drugiej jako zjawiska nie tylkoniesprzeczne, lecz także wspierające i umacniające się nawzajem.Pytanie o sens katolicyzmu narodowego natarczywie domaga się odpowiedzi.Przed każdym chrześcijaninem, a w szczególności przed katolikiem,staje zasadniczy dylemat. Musi on określić swój stosunek do Kościoła, uzgadniającgo z obowiązkami wobec Ojczyzny. Krótko mówiąc, musi podjąć próbępogodzenia religijności z patriotyzmem.Niekiedy jest to banalnie proste, kiedy indziej urasta natomiast do ranginierozwiązywalnego problemu. Z polskiej perspektywy często nie dostrzegamyw tej sferze jakiegokolwiek dylematu. Za naturalne uznajemy postawy,które krytycy polskiego patriotyzmu nazywają z przekąsem „bogoojczyźnianymi".Dla znacznej części Polaków, i to nie tylko tych, którym bliskie sąprzekonania obozu narodowego, wierszyk: „Tylko pod Krzyżem, tylko podtym znakiem, Polska jest Polską, a Polak Polakiem" jest wystarczającymstreszczeniem relacji, jakie zachodzą w naszym narodzie pomiędzy lojalnościąnarodową czy patriotyzmem a wiarą katolicką.Z tej perspektywy jesteśmy narodem szczęśliwym. Nasi wrogowie najczęściejjednakowo niechętnie odnosili się do polskości i do katolicyzmu.Nie musieliśmy - jak na przykład Włosi w okresie risorgimento - dokonywaćdramatycznych wyborów pomiędzy narodem a Kościołem. Nasi główni dziejowiprzeciwnicy - Rosjanie i Niemcy - różnili się od nas pod względemLATO 200635


eligijnym i upatrywali w Kościele katolickim jednego z niebezpiecznychbastionów polskości.Nie zmienia to faktu, że także w Polsce zdarzają się sytuacje, w którychkatolicy podejrzewani są o jakąś formę dwulicowości, podwójnej lojalności.Padają pytania, czy osoby wierzące są bardziej lojalne względem Ojczyzny,państwa, czy też względem papieża, Kościoła, instytucji kościelnej, do którejnależą... Zadawali sobie to pytanie niektórzy polscy patrioci w dobie powstanialistopadowego, zadawali je sobie polscy socjaliści w okresie rewolucji1905 roku, zadawali niektórzy teoretycy nacjonalizmu polskiego - choćbyZygmunt Balicki, zadawał je sobie - przynajmniej do chwili swego spektakularnegonawrócenia - Stanisław Brzozowski. Także dziś, śledząc popularnetygodniki, możemy znaleźć te same sugestie, że nie można dwom panomsłużyć - albo Watykan, albo Polska...Kościół i OjczyznaTeoria podwójnej lojalności, a więc lojalności jeśli nie fałszywej, to przynajmniejchwiejnej i podejrzanej, towarzyszy katolikom od bardzo dawna, możenawet od zawsze. O nielojalność względem cesarza byli oskarżani przecieżchrześcijanie w czasach prześladowań rzymskich, a w czasach nam bliższychdo tych argumentów sięgali najpierw zwolennicy reformacji, a później liberałowie.Pierwsi z nich dylemat wyboru pomiędzy Ojczyzną a uniwersalnymKościołem rozwiązali, sięgając po formułę Kościoła państwowego. Osłabiałaona Kościół, pozbawiając go wymiaru powszechnego i uzależniając od aktualneji lokalnej władzy politycznej. Gdy zastosowana została zasada cuius regio,eius religio, zagubiła się gdzieś Chrystusowa formuła „Oddajcie więc Cezarowito, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga" (Mt 21, 22), która stoiu podstawy katolickiego przekonania o autonomii porządków doczesnegoi świeckiego. Władza polityczna mogła teraz swobodnie decydować o sumieniachpoddanych, a lojalność wobec Ojczyzny (często zrównywana z posłuszeństwemwobec króla) mogła być swobodnie utożsamiona z lojalnościąwobec nakazów przedwiecznego Króla Królów.W XIX wieku liberałowie starali się rozwiązać problem konfliktu lojalnościza pomocą formuły rozdziału państwa i Kościoła, która jednak najczęściej36<strong>FRONDA</strong> 39


w ich wyobrażeniach prowadzić miała do prymatu państwa nad Kościołem.Liberał - który w połowie XIX wieku zazwyczaj był nacjonalistą - pytany, czynajpierw jesteśmy katolikami, czy patriotami, odpowiadał, że z całą pewnościąnajpierw mamy być dobrymi obywatelami państwa, a religia jest nasząprywatną sprawą.Niewiele się to różniło od formuł wypracowanych kilka pokoleń wcześniejw społecznościach protestanckich. W tym wypadku państwo miało zachowywaćpozorną neutralność religijną. Paradoksalnie więc w państwach protestanckichkonflikt społeczności chrześcijan z liberalnym państwem przebiegało wiele mniej burzliwie niż w społeczeństwach katolickich. Protestancinie widzieli nic złego na przykład w szkole państwowej, bo sam Kościół byłrodzajem urzędu państwowego. Natomiast dla katolików liberalna koncepcjapaństwowego wychowania była niegodziwą uzurpacją ze strony państwa,zagarniającego naturalne kompetencje Kościoła. W języku współczesnychpolitologów moglibyśmy powiedzieć o uzurpowaniu sobie przez państwokompetencji właściwych społeczeństwu czy też o nadmiernej etatyzacji życiaspołecznego.O podwójnej lojalności katolików mówili w bliższych nam czasach nietylko liberałowie, lecz także komuniści. Robili to ze znacznie większym cynizmemniż poprzednie pokolenia krytyków katolicyzmu. Gdy występowaliw obronie praw „socjalistycznej Ojczyzny", czynili to w znacznym stopniunieszczerze, bo przecież najwierniej służyli „Ojczyźnie światowego proletariatu"oraz wizji nowego społeczeństwa, nowego człowieczeństwa.W Polsce władza komunistyczna próbowała zmanipulować w tym duchuchoćby list biskupów polskich do biskupów niemieckich z 1965 roku, napisanyz inicjatywy kardynałów Wyszyńskiego i Kominka. W nim to Polacy„wybaczyli" i „prosili o wybaczenie" naród odpowiedzialny za zamordowaniekilku milionów rodaków w ciągu kilku zaledwie lat. List ten wymagał wielkiejdojrzałości moralnej i komunistom nie udało się przekonać Polaków, żeKościół dopuścił się zdrady.Porządek miłościChoć wielu krytyków katolicyzmu podejrzewało katolików, mniej lub bardziejszczerze, o narodową nielojalność, to z punktu widzenia wierzącego katolika jestLATO 200637


to zarzut fałszywy, a sam problempozorny. Teologia katolickazaliczała przecież patriotyzm docnót chrześcijańskich, wywodzącgo bądź z obowiązku miłościrodziców i Boga, bądź z cnotypobożności (pietas u Św. Tomaszaz Akwinu).Kościół sformułował też zasadętzw. ordo caritatis - porządkumiłości. Pozwala ona uniknąćrysującego się konfliktu lojalności.Zasada ta mówi, że katolikjest zobowiązany do miłości każdegobliźniego. Wobec niektórychspośród otaczających nas ludzi mamy szczególne zobowiązania.Dotyczą one naszej rodziny, przyjaciół, a takżeOjczyzny i narodu. Dlatego patriotyzm - pojmowany jakomiłość Ojczyzny i rodaków - mieści się w ramach miłości bliźniego,ba, nawet w normalnej sytuacji jest jej warunkiem.Co ważne, to katolickie rozwiązanie zabezpiecza równieżprzed ksenofobią. Niechęć do obcych nie ma bowiem nic wspólnego z miłością,nie może więc być warunkiem miłości względem Ojczyzny i narodu.Koncepcja ordo caritatis chroni przed nadmierną egzaltacją „pseudopatriotyczną".Określone w myśl tej zasady zobowiązania wobec Ojczyzny mieszczą sięw pewnym porządku ludzkich zobowiązań i ustępują miejsca zobowiązaniomwzględem Boga. Działania podejmowane z pobudek patriotycznych poddanesą zaś ogólnej ocenie moralnej.Problem jednak wydaje się znacznie bardziej skomplikowany. Przecieżnie tylko osoby dalekie od Kościoła powątpiewają w możliwość uzgodnieniakatolicyzmu i patriotyzmu. Także niektórzy katolicy uważają, że żarliwy patriotyzmogranicza życie duchowe. Z tego punktu widzenia katolik-patriotajest podejrzany, a narodowy katolik jest z definicji „pseudokatolikiem". Ci,nazwijmy ich, „kosmopolici katolicyzmu" wolą demonstrować jeśli nie dystans,to przynajmniej swoje umiarkowanie w sferze uczuć patriotycznych.38<strong>FRONDA</strong> 39


Daleki jestem od podejrzewania ich o złą wolę. Zbyt szanuję żarliwąi szczerą pobożność wielu z nich. Muszę jednak zaznaczyć, że w moim przekonaniumamy do czynienia z poważnym nieporozumieniem. Po pierwsze patriotyzm- rozumiany jako miłość do Ojczyzny i rodaków - daje się pogodzićz uniwersalnym zobowiązaniem do miłości bliźniego w ramach wspomnianegojuż porządku miłości.Co więcej wydaje się podejrzana taka formuła miłości bliźniego, w którejpomijamy szczególne zobowiązania wobec tych, którzy sąnam bliżsi z racji pokrewieństwa albo tej samej kultury...W skrajnej postaci prowadzi ona do wynaturzeń, znanychchoćby z przypadku takich „katolików", którzytwierdzą, że „kochają" głodujące dzieci rwandyjskie,nic natomiast nie zrobią, by pomóc potrzebującym,którzy mieszkają w ich mieście.W tym kontekście wyjaśnieńwymaga także sprawa stosunkupomiędzy religią a kulturąojczystą. Nie można sądzić,że religia zastępuje kulturęw ogóle. Byłaby to jakaś formafideizmu, postawy przecież przezKościół potępianej. Bycie katolikiem„po prostu" nie wystarcza.Nie ma bowiem jednej katolickiejkultury. Można powiedzieć nawetwięcej - katolickie społeczeństwawytwarzają nawet osobnecywilizacje. Zasadniczo różniąsię cywilizacyjnie między sobąchoćby Irlandczycy, Meksykaniei Filipińczycy.Oczywiście katolicyzm maznaczenie kulturotwórcze, wywieraniezatarte piętno na kulturze danegonarodu. Ale choć tę kulturę wzbogacaLATO 200639


i przekształca, to jej nie pochłania i nie zastępuje. Katolicyzm stoi bowiem nastanowisku „słusznej autonomii rzeczy doczesnych".Podobnie jak społeczna nauka Kościoła nie jest gotowym programem politycznymi dopuszcza zajmowanie przez katolików różnych konkretnych postawpolitycznych, tak i w sferze kultury można wzrastać w różnych narodowych kulturachi być jednocześnie stuprocentowym katolikiem.Nie jest się więc dzięki katolicyzmowi mniej Polakiem. Moim zdaniem,nie można mówić o rzeczywistym uczestniczeniu w życiu swego społeczeństwa,do czego zobowiązany jest każdy katolik, jeśli nie pielęgnuje się swegopatriotyzmu, jeśli nie kultywuje się własnej narodowej kultury. Nie możnamówić o pełnym człowieczeństwie, jeśli świadomie zaniedbuje się pewnąjego cząstkę - w tym wypadku związek z Ojczyzną. W klasycznym ujęciukatolickim cnoty nadprzyrodzone wzrastają na podglebiu cnót ludzkich.Dlatego wiara, nadzieja i miłość także w jakiejś mierze wymagają podkładuz patriotyzmu, nawet jeśli przyjmiemy, że patriotyzm nie jest po prostu jednąz postaci miłości.Z całą pewnością lekceważenie postaw i uczuć patriotycznych nie jestw żadnym wypadku warunkiem pogłębienia własnej duchowości. Nic namteż nie daje prawa z wyższością spoglądać na naszych przodków, którzy byliprzekonani o nierozerwalnym związku polskości i wiary katolickiej. Zbyt łatwoprzychodzi nam uznać obrońców Częstochowy z czasów potopu, konfederatówbarskich, powstańców styczniowych, księdza Skorupkę, żołnierzy NarodowychSił Zbrojnych i AK za ludzi, delikatnie mówiąc, nie dość subtelnych w przeżywaniuswego katolicyzmu. Gdy przyjdzie nam do głowy, że taki ścisły związekwiary i patriotyzmu wynika z naiwności naszych przodków, ulegamy złudzeniu.Równie dobrze przecie to my możemy czegoś nie rozumieć... Powinniśmywnikliwie się przyglądać doświadczeniu poprzednich pokoleń, i jeśli nawet niepodzielamy przekonań naszych przodków, to z pewnością powinniśmy próbowaćsię od nich uczyć.Doświadczenie polskie, jeśli chodzi o bliski związek katolicyzmu i patriotyzmu,jest o wiele bardziej zachęcające niż doświadczenia wielu innych narodów.Polski katolicyzm w wielu wypadkach uniknął niebezpiecznych uwikłań politycznych,jednocześnie silnie wiążąc się z naszą kulturą narodową i podkreślając obowiązekmiłości Ojczyzny. Najbardziej interesujące są w tej materii losy polskiegonacjonalizmu, który chętnie przecież korzystał z hasła „Polak-katolik".40<strong>FRONDA</strong> 39


Francuz-katolik Włoch-katolik Polak-katolikNacjonalizm w niektórych swych wydaniach okazał się zjawiskiem bardzoniebezpiecznym. Już w XIX stuleciu dała o sobie znać niszcząca moc nieokiełznanejpychy rozbudzonej przez nacjonalizmy. W XX wieku Europai świat także kilkakrotnie przeżywały fale ogromnych narodowych ekscytacji.Bodaj najwyższa ich amplituda przypada na lata 30. ubiegłego stulecia, naczas poprzedzający wybuch II wojny światowej. Doszło do niej między innymiz powodu złego rozumienia przez wielu lojalności narodowych.Krytycy postaw nacjonalistycznych często przytaczają argumenty odwołującesię właśnie do tego okresu, przypominając o towarzyszących częstoówczesnemu nacjonalizmowi ksenofobii i antysemityzmie. Musimy jednakpamiętać, że w latach 30. mieliśmy do czynienia z nową, bardziej konserwatywnąwersją nacjonalizmów, które chętniej niż w poprzednim stuleciuszukały uzasadnień w religii, także w katolicyzmie. To wówczas ostatecznieugruntowała się postawa narodowokatolicka, która zakorzeniła się w wieluspołeczeństwach katolickich.Krytycy katolicyzmu narodowego stawiają w związku z tym okresemwiele zarzutów zarówno narodowym katolikom, jak i Kościołowi jako całości.Ich zdaniem Kościół w Polsce wyraźnie wspierał te narodowe tendencjei w jakiejś mierze ponosi odpowiedzialność za nadużycia z nimi związaneLATO 200641


- głównie za antysemityzm. Z drugiej strony formułowany jest zarzut, żesami nacjonaliści traktowali swój związek z katolicyzmem w sposób instrumentalnyi cyniczny.Żeby rozważyć te zarzuty, należy przyjrzeć się bliżej relacjom pomiędzynacjonalizmami a Kościołem. Pomijając bardzo specyficzny przykład niemiecki,teoretycy polityki wskazują na trzy przykłady „czysto" nacjonalistycznychruchów w Europie - francuskie „Action Francaise", włoskich nacjonalistówi polskich narodowych demokratów.Ich relacje z Kościołem układały się odmiennie. Francuski ruch zostałw 1926 roku potępiony przez papieża Piusa XI za zinstrumentalizowaniekatolicyzmu. Przyczyną potępienia ruchu Charlesa Maurrasa był nie nacjonalizmczy krytyka demokracji parlamentarnej, lecz sugerowanie przez„Action Francaise", że konieczną polityczną konsekwencją bycia katolikiemwe Francji jest przynależność do tego właśnie ruchu.Nacjonaliści włoscy nigdy nie byli zażartymi katolikami, raczej uważali,że katolicyzm osłabia uczucia narodowe. W latach 20. zaś roztopili się zupełniew bardziej eklektycznym i dynamicznym faszyzmie i wraz z nim popadliw utarczki z Kościołem, który przeciwstawiał się faszystowskiej koncepcjipaństwa totalnego.42<strong>FRONDA</strong> 39


Natomiast nic takiego nie przydarzyło się nacjonalistom polskim. DoII wojny światowej nacjonaliści nie tylko nie krytykowali katolicyzmu, leczw miarę upływu czasu nawet coraz bardziej podkreślali konieczność autentycznegozwiązku między tym, co polskie, a tym, co katolickie.Pozostaje pytanie, czy to Kościół nie okazał się ślepy i nie dostrzegłinstrumentalizacji katolicyzmu przez endeków. Na pewno katolicy polscy- a także polska hierarchia kościelna - mieli bardzo różny stosunek do rodzimegonacjonalizmu. Od ostrej krytyki po równie głębokie poparcie. Trudnohistorykowi wniknąć w sumienia ówczesnych polityków i działaczy. Wieluendeków dawało dowody żarliwej i szczerej wiary, inni zaś nie kryli obojętnościreligijnej. Sam założyciel ruchu Roman Dmowski miał w swym życiuróżne okresy, jeśli chodzi o stosunek do wiary.Można jednak analizować endeckie deklaracje i sposoby ich realizacji.Nacjonaliści polscy deklaratywnie uznawali prymat etyki katolickiej nad narodowąlojalnością. W początkach ruchu jeden z najwybitniejszych jego przywódców,eks-socjalista Zygmunt Balicki, sformułował zasadę tzw. egoizmunarodowego, jednak nie została ona powszechnie zaakceptowana, a następnepokolenie narodowców opowiedziało się za zerwaniem z nią w imię wiernościzasadom katolickim. W ówczesnej Europie tak kategoryczne stawianiesprawy nie było wcale częste.Jak endecy mogli godzić te deklaracje z gwałtownym antysemityzmem, tojuż inna sprawa. Jednak musimy zwrócić uwagę, że powtarzane z całą mocątego rodzaju oświadczenia uchroniły w praktyce polski nacjonalizm od pokusywspółpracy z Hitlerem, zarówno przed wojna, jak i podczas wojny. Jestto godne podkreślenia, bo w Polsce nie wykrystalizowała się żadna - choćbymniejszościowa - frakcja prohitlerowska, od czego nie był wolny bodaj żadenruch narodowy w Europie. Jeden z radykalnych polskich nacjonalistów- Wojciech Wasiutyński - zauważył w 1939 roku, że jedynie polski ruch narodowyi żydowski pozostaje całkowicie wolny od fascynacji nazizmem.Nawet krytycy polskiego nacjonalizmu nie negują faktu, że endecy ginęliw walce z nazistami, a wielu z nich, mimo swojego antysemityzmu, zaangażowałosię w pomoc Żydom. Nie wydaje mi się, aby można było łatwo odnaleźliwśród drzewek Yad Vashem zbyt wiele nazwisk europejskich nacjonalistów,a mają je polscy narodowcy, przedwojenni antysemici.LATO 200643


Żywotność katolicyzmu narodowegoNie można zapomnieć o dwóch innych ważnych aspekty problemu katolicyzmunarodowego. Po pierwsze Jan Paweł II - postać niezwykle ważna zarównodla Polski, jak i dla Kościoła katolickiego - nie tylko podkreślał znaczeniepatriotyzmu, lecz także otwarcie formułował tezę o narodzie jako wspólnocienaturalnej, na wzór rodziny. Wobec takiej wspólnoty człowiek ma naturalnezobowiązania, a ona sama stanowi właściwy kontekst do realizacji przez człowiekaswego celu egzystencjalnego - dążenia do zbawienia.Miłość do narodowej wspólnoty, służba jej, poszukiwanie jej dobra okazujesię naturalną drogą prowadzącą do zbawienia członków tej wspólnoty,oprócz oczywiście wielu innych zobowiązań, jakie spoczywają na każdymczłowieku. Na ten aspekt papieskiego nauczania zwraca się uwagę nie tylkow ostatniej z osobistych książek Jana Pawła II pod znamiennym tytułemPamięć i tożsamość, podkreślają go także znawcy jego nauczania, choćby nieutożsamiany z katolicyzmem narodowym Andrzej Półtawski. Papieska myśljasno dowodzi, że nie jest prawdą, jakoby podkreślanie swoich zobowiązańnarodowych i patriotycznych musiało prowadzić do niechęci do obcych i kłóciłosię z postulatem miłości bliźniego.Nie jest moim zamiarem przypisywanie papieżowi Polakowi zajmowaniapostawy narodowokatolickiej. Nie chodzi też o próbę wykorzystania autorytetupapieża do zamknięcia ust krytykom katolicyzmu narodowego, ale dozwrócenia im uwagi, że w swej krytyce nie baczą na znaczną część nauczaniazmarłego niedawno następcy świętego Piotra. Trudno przecież zaprzeczyćtemu, że narodowi katolicy mają pełne prawo do powoływania się na autorytettego najwybitniejszego bodaj Polaka XX wieku.Ostatnim problemem, na który pragnąłbym zwrócić uwagę, jest niewystarczającemoim zdaniem wyciągnięcie konsekwencji przez liberalnych krytykówkatolicyzmu narodowego z zasady godziwej autonomii rzeczy doczesnych, takbardzo podkreślanej przez Sobór Watykański II. Wydają się oni popełniać tensam błąd, za który w 1926 roku potępiony został tak nie lubiany przez nichMaurras. Niedwuznacznie sugerują - a nieraz wprost formułują tezę - że„prawdziwy" katolik musi wprost podzielać ich liberalne przekonania.Jest to oczywiste intelektualne nadużycie. Na ogół przyjmuje się, że tonarodowi katolicy uzurpują sobie wyłączność reprezentowania katolicyzmu44<strong>FRONDA</strong> 39


w sferze politycznej. Trzeba jednak zauważyć, że nie jest wolna od takiejsamej pokusy także strona liberalna. Bycie liberałem nie oznacza bynajmniejbycia lepszym katolikiem, jak zdają się sugerować niektórzy publicyści, a tasugestia świadczy raczej o niewystarczającym poszanowaniu wolności w materiipolitycznej współbraci w wierze.Nie wydaje się, żeby wiara katolicka podpowiadała nam jednoznacznie,czy powinniśmy być narodowymi katolikami, czy raczej zwolennikami liberalizmupolitycznego. O wyższości jednej lub drugiej postawy powinnyprzekonywać argumenty ze sfery doczesnej, o ile poglądy wyznawane przezzwolenników jednej lub drugiej postawy nie kłócą się z nauką Kościoła.Katolicyzm narodowy, a przynajmniej niektóre jego formy, nie wydaje się z tąnauką pozostawać w otwartej sprzeczności.Zagadnienie katolicyzmu narodowego wymaga poważniejszego rozważenia,niż to zazwyczaj czyniono dotychczas, najczęściej atakując narodowych katolikówza prawdziwie i urojone winy. Nie znaczy to, by ta postawa nie nastręczałapoważnych problemów i by jej zwolennicy nie byli zobowiązani do rzetelnegorozważenia racji podnoszonych przez przeciwników. Zbyt często narodowi katolicyupraszczali sobie zadanie, nie podejmując rzetelnego sporu. Nie znaczyto jednak, że należy ich wypchnąć poza obręb intelektualnego dyskursu. Naszrodzimy katolicyzm narodowy wykazuje się niegasnącą żywotnością i należywreszcie na serio zastanowić się nad jego znaczeniem.PAWEŁ SKIBIŃSKI


Kontestację można by naprawdę uznać za istotęoenerowskiego etosu.Mit ONR-uALEKSANDERKOPIŃSKIPamięci Stanisława PiaseckiegoWspółczesne demokracje nie mówią nigdy: „naród", mówią jedynie: „społeczeństwo",dlatego właśnie, że naród oznacza ów łańcuch pokoleń wiążący moją przeszłość z mojąprzyszłością, podczas gdy społeczeństwo to zaledwie zbiór współczesnych sobie ludzi, mającychwprawdzie pewne wspólne cechy, ale nie mających za to wspólnych historycznych napięć...Andrzej Trzebiński, Kwiaty z drzew zakazanychprzez most muzyczny xięcia Pepiw czwórkach, w oktawach, coraz lepiej,słonecznie; O N Rusuń się śliczny, jeśli laska;Mecz. Gola. Klaskać! Klaskać! Klaskać!ONRKonstanty Ildefons Gałczyński, Pieśni o szalonej ulicyJedna książka, dwie epokiKiedy w roku 1924 Ernst Jiinger wydał trzecią już wersję swego debiutanckiegoIn Stahlgewittern i w tym samym czasie nawiązał współpracę z „V61kischerBeobachter", ten polityczny akces (zresztą, jak się miało okazać, krótkotrwały)mógł uchodzić za rodzaj donkiszoterii. Po nieudanym „piwnym" puczu46 <strong>FRONDA</strong> 39


suwane przez protestujących postulaty ekonomiczne, prawdopodobnie powtórzenietak silnej akcji na rzecz obniżenia czesnego stałoby się przedmiotemwestchnień coraz liczniejszych studentów zaocznych. Jednak mit ONR-unie żywił się ani dogorywającym etosem antykomunizmu, ani ekonomicznąfrustracją wielu moich rówieśników.Paradoksalnie to postępująca komercjalizacja studiów i nijaczenie życiaakademickiego, zamiast ośmieszać, jeszcze podsycały legendę ruchu. I mniejtu chodziło o szczegółowe hasła, a zwłaszcza o zupełnie nieaktualne postulatyantyżydowskie. Ważniejsza była natomiast sama ideowość oenerowców,którzy za swą działalność mogli raczej oczekiwać relegowania z uczelniniż przyznania im stypendiów, o państwowych posadach nie wspominając.Namiastki owej ideowości pozwalały doświadczyć gromadzące kilkutysięcznetłumy marsze protestacyjne po wyborze Aleksandra Kwaśniewskiego na prezydenta;marsze, które przecież nie były i nie mogły być niczym więcej, niżtylko manifestacją bezsilnego - więc czystego - sprzeciwu.Dla mnie ów mit ONR-u miał jeszcze jeden wymiar: rodzinny. Obaj dziadkowiew połowie lat 30. znaleźli się w kręgu oddziaływania organizacji. Ojciecmojej mamy, studiując w SGH, związał się ponoć z korporacją akademicką,pozostającą w orbicie ruchu; ale umarł, zanim zdążyłem go dopytać o szczegóły.Młodszy o blisko dekadę dziadek Kopiński, wówczas gimnazjalista w warszawskiejuczelni technicznej Wawelberga, wraz z kolegami z klasy chodził na spotkaniatzw. piątek szkolnych do jednego z przywódców Falangi, Jerzego Hagmajera.Wszystko to było zaproszeniem do udania się w górę rzeki czasu; tej samej,z której prądem spłynęło In Stahlgewittern Jiingera, z żarliwego debiutuprzemieniając się w bezzębne starcze wspominki. Przeszłość - od dawna nieistniejąca i wciąż żywa, odległa jak oglądane w dzieciństwie filmy z cyklu„W starym kinie" i zarazem bliska jak opowieści przy niedzielnym obiedzie- prowokowała, by podjąć próbę pokonania tego dwupokoleniowego dystansu.Żeby poznać, czyli zrozumieć.Faszyzm po sarmackuTak naprawdę to ONR-u właściwie nie było. Deklarację ideową Obozu Narodowo--Radykalnego podpisano 14 kwietnia 1934 roku w „kuchni studenckiej"Bratniaka Politechniki Warszawskiej, na rogu Koszykowej i ChałubińskiegoLATO 200649


(w tej samej sali obecnego „pałacyku rektorskiego" zdawałem 60 lat późniejmaturę). Organizacja zaczęła się błyskawicznie rozwijać, w ciągu paru tygodnipozyskując kilka tysięcy członków, głównie na stołecznych uczelniach. Aletrzy miesiące później ONR już nie istniał, a kilkuset jego działaczy znajdowałosię w drodze do „obozu odosobnienia" w Berezie Kartuskiej. Spośród przywódcóworganizacji aresztowania uniknął bodaj tylko Jan Mosdorf, typowanydotąd na wodza, choć nie miał koniecznej po temu charyzmy. Przefarbowałon włosy na rudo, zaszył się w dworze znajomych na białoruskim odludziui udawał guwernera. Utracił przez to nawet tę odrobinę autorytetu, jakimcieszył się wśród podwładnych.ONR jako partia faszystowska stanowił zresztą swego rodzaju kuriozum,gdyż główną cechą ruchu była typowo polska anarchiczność. Zapoczątkowałgo wszak bunt młodego pokolenia przeciw „starszym panom", dominującymwe władzach Stronnictwa Narodowego. Nic dziwnego, że ci, którzy tworzącwłasną organizację, odrzucili - często ku zgorszeniu swych od lat związanychz endecją rodzin i środowisk - zwierzchnictwo żywej legendy, jaką był jużwówczas Dmowski, nie byli skłonni poddać się nowemu liderowi. Na oweczasy ONR był po prostu kontrkulturą.Już z Berezy ruch wyszedł nie dość że zdelegalizowany, to w dodatku podzielony.W czasie kilkumiesięcznej odsiadki wykrystalizowały się dwa odłamy,potocznie nazywane grupami „ABC" oraz „Falangi" - od tytułów gazet, wokółktórych się skupiały. Nazwy ONR używała ta pierwsza, lecz jej oddziaływanieograniczało się w zasadzie do środowiska własnych ideologów, projektującychrodzimą wersję korporacjonizmu, oraz tajnej struktury pod nazwąOrganizacja Polska, o dość rozbudowanej hierarchii. To dzięki niej ONR-ABCprzetrwał aż do wojny, by w jej czasie utworzyć wraz z secesjonistami z endeckiejNarodowej Organizacji Wojskowej alternatywne względem ZWZ-etuNarodowe Siły Zbrojne. Zanim do Polski wkroczyli sowieci, tradycja sarmackiegowarcholstwa zdążyła się jeszcze zrealizować w serii porwań i zabójstwczołowych dowódców NSZ-etu, których podwładni podejrzewali o konszachtyz akowską Komendą Główną. (Tę schyłkową fazę ruchu bez przesadnej stronniczościstreścił w swym Lamencie nad Babilonem Wacław Holewiński, w sceniesterroryzowania enesezetowskich sztabowców przez rozłamową bojówkę orazw słowach jednego z bohaterów: „Pozwolę sobie zauważyć, panie pułkowniku,że rozmowa z tym oenerowskim gównem jest bezsensowna").50<strong>FRONDA</strong> 39


obraz bohatera oenerowskiego mitu dałby na pewno sam Pietrzak - dawnyfalangista, a w czasie wojny szef propagandy KN-u - w planowanej powieściowejtetralogii Między Wschodem i Zachodem. Co do tego, czy poległy w powstaniuwarszawskim pisarz zdążył dokończyć ów cykl, relacje są sprzeczne;tak czy siak zachował się zeń tylko jeden tom, zatytułowany Lot jaskółek, orazfragmenty dwóch innych. Niestety mitu ONR-u nie poddał próbie prozy takżeAndrzej Trzebiński, również kaenowiec, lecz od Pietrzaka młodszy o bliskodekadę i dopiero w trakcie okupacyjnego Wielkiego Czytania poznający światdwudziestolecia. W powieści Kwiaty z drzew zakazanych, która wobec nagłejśmierci autora, rozstrzelanego w ulicznej egzekucji, urwała się w pół zdania,kreśli on obraz grupy totalistów, kierowanej przez niejakiego Zbigniewa. Alegdy czytać to równolegle z wojennym Pamiętnikiem Trzebińskiego, powieśćwydaje się raczej autoironicznym portretem jego samego i stworzonego przezeńRuchu Kulturowego niż legendarnego wodza Falangi i KN-u oraz jegopodkomendnych.Jaki los mógł jednak czekać zaraz po wojnie prozę, która ukazywałabyoenerowską „koncepcję życia"? Jeśli jej autor nie znalazłby się na emigracji,a pozostawszy w kraju, nie wybrałby milczenia, to jaką cenę przyszłoby muzapłacić za publikację? Przyczynkiem do tych rozważań może być historia noweliAndrzejewskiego Wielki Tydzień, powstałej pod bezpośrednim wrażeniempowstania w warszawskim getcie. Opowiada ona o spotkaniu pod muramipłonącej „dzielnicy zamkniętej" Jana Małeckiego z dawną sympatią, zasymilowanąŻydówką, która ukrywa się po aryjskiej stronie muru. Z chrześcijańskiegopoczucia obowiązku udziela on jej schronienia, mimo że z zaskoczeniemi niechęcią konstatuje jej obcość względem polskości i całkowiteutożsamienie z walczącymi w getcie. Andrzejewski miał więc prawo obawiaćsię, że powojenni nadzorcy kultury dopatrzą się w tym echa przedwojennychpoglądów jego samego, który na łamach „Prosto z mostu" postulował, bymłodzi literaci „dopracowali się w sobie ładu narodowego, moralnego i społecznego,[...] bez którego nie ma harmonii ani w życiu, ani w twórczości".Obawa była tym bardziej zasadna, że - co nie uszło uwagi osób znającychWielki Tydzień z podziemnych odczytów - w pierwotnej wersji opowiadaniaMałecki ewidentnie pełnił funkcję autorskiego porte-parole. W tej sytuacjiprzed publikacją w 1945 roku pisarz gruntownie przeredagował nowelę,akcentując swój dystans wobec głównego bohatera szeregiem komentarzyLATO 200653


demaskujących jego drobnomieszczańskie ograniczenia i uprzedzenia orazdoklejając mu... oenerowskie koneksje. Nazwa ONR-u w Polsce Ludowejmiała prawo pojawiać się wyłącznie w roli inwektywy.Obstalunki inteligenckieW pierwszych latach po „wyzwoleniu" bujnie rozwinął się nurt literatury,który wprawdzie zyskał miano rozrachunków inteligenckich,ale w którym rzetelne przedstawianie międzywojnia, możliwe jeszczew powieściach pisanych do szuflady za czasów okupacji, niemiało już racji bytu. Zadanie pisarzy było bowiem zupełnie inne:mieli oni jednoznacznie demaskować i zohydzać pamięć o czasachdwudziestolecia - czasach sanacyjnego reżimu, kapitalistycznegowyzysku i endeckiego bojówkarstwa. Obstalowywane wedle tej receptywyroby literackie osiągały najwyższe nakłady i były wielokrotniewznawiane przez państwowe oficyny, a robotnicy pióra, z których warsztatówone wyszły, otrzymywali od nowej władzy hojną zapłatę za swąrobociznę. Wiele z nich, ukazując w krzywym zwierciadle przedwojenną„kołtunerię", przynosiło też karykatury pojedynczych oenerowców orazcałej organizacji.Wydane w 1946 roku Mury Jerycha Tadeusza Brezy powstały jeszczew czasie wojny, jak skwapliwie zaznaczał autor, lecz dziwnym trafemidealnie wpisywały się w nurt rozrachunkowy. Nic zatem dziwnego, żekilka lat później, w okresie ofensywy socrealizmu, mogły być przez autoraz powodzeniem kontynuowane w dwutomowym Niebie i ziemi. Dylogia liczyłącznie około tysiąca stron i zwyczajnie nie daje się czytać, gdyż napisana jestz nieznośną manierą, którą utrwalacze peerelowskich hierarchii literackichnadal z uporem określają, jak Ryszard Matuszewski w swym Alfabecie, „kunsztownym,wyszukanym stylem". Wśród bełkotliwych „rozmów istotnych"i nieudolnych psychologicznych charakterystyk poszczególnych postaci dajesię wyłowić kilka scen, ukazujących anonimowy „ruch" w trakcie flirtu z kołamirządowymi. Gra toczy się przy tym tyleż o wpływy wśród młodzieży i władzęnad krajem, co o elektryzującą i sanacyjnych dygnitarzy, i narodowychradykałów puszczalską księżniczkę Krystynę Medekszankę. Jednocześnieelita ruchu w tajemnicy przed swym wodzem, noszącym urocze nazwisko54<strong>FRONDA</strong> 39


Papara, knuje, jak sprowokować bojówkę skrajnej lewicy do przeprowadzenianań zamachu. Oczywiście na miejsce w odpowiednim momencie przybyłabyodsiecz, lecz dzięki tej napaści wódz zyskałby wreszcie należny mu rozgłos.Prosto z tej narady narodowcy udają się na przyjęcie do żydowskich plutokratów,by upiwszy się na ich koszt, obmacywać po kątach córki gospodarzy,ich koleżanki, a w ostateczności i panienki z własnej organizacji.Tymczasem Papara planuje wraz z dowódcą swoich pałkarzy brutalneprzepędzenie żydowskich gruźlików z uzdrowiska w Otwocku,gdyż ten „z woli Najwyższego umyślnie jest bliski Warszawy,żeby służył naszym robotnikom, naszej inteligencji, naszym artystom".Jak widać, gdyby Breza umiał pisać, to mógłby z tegośrednich lotów pamfletu sklecić nie najgorszą komedię.Epizod planowanej prowokacji wśród komunistycznych bojówkarzypośrednio osłabia jeden ze straszaków typowych dlacałej prozy rozrachunkowej. Świadczy on bowiem, że od używaniasiły nie stroniły także inne, poza „faszystowskimi", organizacje,a posiadanie zbrojnych oddziałów nie stanowiło ani wyłączności, aninawet specjalności ONR-u. Zwłaszcza u młodych czytelników, którzyna ogół nie mieli pojęcia, iż w II RP z powodów politycznych najgęściejstrzelały do siebie paramilitarne milicje PPS-u i KPR co roku ochraniającekonkurencyjne pierwszomajowe pochody, takie postawienie sprawy przezBrezę mogło wywołać szok. Powszechność stosowania przemocy wobecpolitycznych przeciwników w latach 30. zaświadcza opublikowana rokpóźniej powieść Jerzego Putramenta Rzeczywistość (jako czytadło znacznielepsza od Murów Jerycha). Luminarz bierutowskiej kultury, opiewającdziałalność i słynny proces wileńskiej grupy Henryka Dembińskiego (wksiążce noszącego nazwisko Jasiński), w którym sam również zasiadł naławie oskarżonych, kreował ponury obraz Polski przedwrześniowej, a swoimnazwiskiem nadawał mu charakter niemal oficjalnej wykładni dziejównajnowszych. U Putramenta narodowcy ze szczególnym upodobaniem bijąŻydówki i czerwonych harcerzy, co może nie jest tylko perfidnym oszczerstwem,lecz echem osobistych preferencji autora. Z jego portretu w o kilkalat późniejszym Zniewolonym umyśle Czesława Miłosza, kolegi z czasów wileńskich,wiadomo bowiem, że za młodu, nim późniejszy autor Rzeczywistościtrafił w orbitę wpływów kryptokomunistycznych, sam był pałkarzem. To,LATO 200655


że Putrament nie ulegai humanitarystycznym miazmatom, a od wyższościmoralnej wola! zwycięstwa w starciach bezpośrednich, uwidacznia się wyraźnie,gdy po serii upokorzeń pozwala on bohaterom swej powieści wziąćwreszcie rewanż na narodowcach podczas wielkiej bijatyki na uniwersytecie.Z dzisiejszej perspektywy Rzeczywistość wydaje się całkiem sprawną powieściąsubkulturową: wystarczyłoby zmienić tracące myszką dekoracje proletariackiei faszystowskie, a w ich miejsce podstawić hasła typu „Zabij skina skurwysyna!"czy „Brudasy do gazu!", i otrzymalibyśmy sentymentalną narracjępunkowo-skinowską z lat 80.Innego rodzaju triumf nad oenerowcami zapewnił Kazimierz Brandysbohaterowi swojej powieści Samson z roku 1948 (otwiera ona rozrachunkowycykl Między wojnami, zwłaszcza w ostatnich tomach bliski już socrealizmowi).Jakub Gold, wskutek biedy zmuszony przerwać studia na warszawskiej medycynie,wychodząc z rektoratu po odebraniu dokumentów, trafia na grupędemonstrujących przed budynkiem narodowców i zostaje przez nichnapadnięty. Pobity i sponiewierany, w pewnym momencie łapie w rękękamień i w instynktownym odruchu obrony zabija nim jednego z napastników.Sąd skazuje go na 10 lat więzienia za umyślne zabójstwo, z czego dowybuchu wojny Gold zdąży odsiedzieć tylko dwa. Kompozycja tego przełomowegowydarzenia w życiu Jakuba jest tak przewrotna, że wręcz perwersyjna:zarazem bowiem zachował on czystość i niewinność ofiary polskiegoantysemityzmu, jak i wyszedł zwycięsko ze starcia z oenerowcami, zadającim całkowicie realne „straty w ludziach"; tym samym zaś oenerowcy okazująsię przegrani i na poziomie moralnym, i na „militarnym".Pożegnania Stanisława Dygata ukazały się w tym samym czasie co Samsoni podobnie jak u Brandysa ONR stanowi tutaj esencję rzeczywistości polskiegodwudziestolecia, a kwestia stosunku do ruchu jest papierkiem lakmusowym,który służy bohaterowi do odróżniania przyjaciół od przeciwników. Gromadanarodowców pojawia się już w pierwszej scenie powieści: „Uniwersytet wrzałi huczał. Był maj, miesiąc, w którym kwitną bzy i więdną zimowe troski. Zewstrętem przedzierałem się do kwestury przez tłum migocący rumianymigębami, laskami, korporanckimi «deklami» i wrzaskiem wznoszącego się podsufity hymnu o potężnej Polsce od morza do morza". Mimo jawnej niechęci dooenerowców jest to ich bodaj najbardziej ludzki obraz w powojennej literaturze,ludzki przede wszystkim z dwóch powodów: bo chociaż ironicznie, ale wskazana56<strong>FRONDA</strong> 39


tu zostaje główna idea ruchu, którą bynajmniej nie było, jak to piszą inni autorzyprozy rozrachunkowej, bicie Żydów, lecz Wielka Polska; ludzki także dlatego, żewreszcie ukazuje się tu nie bezosobowa masa, lecz twarze żywych ludzi, choćbytypowo inteligencka pogarda kazała je nazywać „rumianymi gębami".Wraz z zadekretowaniem socrealizmu na szczecińskim zjeździezwiązku literatów w 1949 roku wątek oenerowski znikł z ich pola widzenia,a w kolejnej fali rozrachunków, która przyszła wraz z odwilżą,pisarze podsumowywali już nie okres międzywojnia, lecz stalinizmu.Do prozy ONR powrócił jeszcze tylko na krótką chwilę w minipowieściJerzego Stefana Stawińskiego Sześć wcieleń Jana Piszczyka z 1959roku. Groteskowa scena dwóch pochodów: ozonowego i oenerowskiegoi niewydarzonego karierowicza pomiędzy nimi, który nie wiedząc, jak wybrnąćz kłopotliwej sytuacji, wznosi raz hasła sanacyjne, raz endeckie, znanyjest już jednak głównie dzięki rok późniejszej ekranizacji Andrzeja Munka pt.Zezowate szczęście.Ponadpartyjny narodowo-radykalny liberałStanisław Piasecki nie należał do ONR-u. Co więcej, aż do wybuchu wojny niebył członkiem żadnej partii, choć od młodości związany był z obozem narodowym.Powstaniec śląski i wszechpolak, ukończywszy ekonomię w Poznaniu,przeprowadził się do stolicy, gdzie rozpoczął pracę w sędziwej, wychodzącejjuż od półtora wieku „Gazecie Warszawskiej", sztandarowym dziennikuendecji. Niewątpliwie i wspólnota pokoleniowa, i wspólnota poglądówzbliżała go do Ruchu Młodych Obozu Wielkiej Polski. W 1933 roku władzesanacyjne rozwiązały tę ponadstutysięczną organizację, a spontaniczny opórtorpedowali także działacze starszego pokolenia, którzy chcieli roztoczyć nadmłodzieżą ściślejszą kontrolę, wcielając ją do Sekcji Młodych StronnictwaNarodowego. W rezultacie wiele ogniw ruchu zostało bezpowrotnie utraconychprzez endecję, a część środowisk przeszła do obozu rządowego, jakpoznański Związek Młodych Narodowców Klaudiusza Hrabyka czy lwowskagrupa Zdzisława Stahla.I właśnie w tej sytuacji byli przywódcy RM OWR nie widząc szans naprzejęcie władzy w Polsce ani żadnych konkretnych działań w tym kierunkuze strony „starych" narodowców, zdecydowali się na powołanie własnejLATO 200657


organizacji - Obozu Narodowo-Radykalnego. Stanisław Piasecki (nie mającyzresztą nic wspólnego z późniejszym wodzem Falangi Bolesławem, choć dodziś często z nim mylony) wspierał ich swoim doświadczeniem, rozkręcającpierwsze numery oenerowskiej „Sztafety". Pracował w tym czasie w dzienniku„ABC", od 1932 roku redagując cotygodniowy dodatek „ABC Literacko--Artystyczne". Nie miało to jednak nic wspólnego z optowaniem za secesjonistycznągrupą, zawiązaną wkrótce wokół tej gazety.Od początku 1935 roku Piasecki zaczął wydawać własny tygodnik„Prosto z mostu", którego czołowymi piórami byli zarówno starzyZdziechowski, Adolf Nowaczyński), jak i młodzi endecy (Adam Doboszyński,Jan Dobraczyński), a także oenerowcy (Mosdorf, Wasiutyński, Pietrzak). Rokpóźniej, a więc już po definitywnym rozłamie w samym ONR-ze, redaktorupominał swoich co bardziej zapalczywych kolegów: „Rola ruchu narodowo--radykalnego, któremu wypadki nie pozwoliły się przekształcić w organizacjępolityczną, była i jest znaczna w zakresie propagandy i twórczości ideowej,która miała swój duży wpływ zarówno na Stronnictwo Narodowe, jak i na nacjonalistyczneskrzydło dawnej sanacji. Ale siłą masową jest przede wszystkimStronnictwo". Do końca też zachował ogromny szacunek do Dmowskiego,którego uważał za „największego od czasów Staszica i Konarskiego pisarzapolitycznego w Polsce, a tamtych rozległością myśli i świetnością stylu napewno przewyższającego" i któremu poświęcił cały specjalny numer tygodnikapo jego śmierci w styczniu 1939 roku.Ponadpartyjność Stanisława Piaseckiego nie wyczerpywała się jednakna opłotkach nawet najszerzej rozumianego obozu narodowego. Redaktor„Prosto z mostu" z entuzjazmem przyjmował publikację Beniaminka KarolaIrzykowskiego i cieszył się z sojuszu przeciw „boyszewizmowi" z pepeesowskim„Robotnikiem" oraz „Zetem" sympatyzującego z sanacją Jerzego Brauna.Pozytywnie recenzował też szkice literackie Jana Nepomucena Millera, odnajdującw nich nie tyle zapowiedź wolty ideowej pisarza, znanego z sympatii socjalistycznych,ile po prostu świadectwo odczytywania przezeń prawdy w sposób,mimo dzielących ich różnic, zbieżny z nim samym oraz jego środowiskiemi obozem politycznym. „To, co Miller nazywa uniwersalizmem, jest po prostuspołecznym, zbiorowościowym, antyindywidualistycznym sposobem patrzeniana świat. Zgoda. Tak właśnie my, młode pokolenie, na świat patrzymy. [...]Błąkamy się jeszcze wszyscy, choć coraz wyraźniejsze się staje, że do jednego58<strong>FRONDA</strong> 39


zmierzamy celu. Dużo jest tych zabląkań w książce Millera, jak ich nie braki w naszym obozie, choć w innym one idą kierunku. Ale jeśli w książce przeciwnikaideowego można znaleźć obok rzeczy spornych, czy nawet wrogich dużo,bardzo dużo odczuć i przemyśleń stycznych, lub nawet wspólnych, to dowód,że nowa świadomość polska coraz się bardziej przeciera".Nie był też Piasecki cynicznym graczem na scenie literackiej, chociaż zarzucanomu „kaperowanie" autorów dla pisma, zwłaszcza zaś Gałczyńskiego.Pomijano jednak przy tym fakt, że tym, co głównie ich kusiło, była wolnośćwypowiedzi, jaka panowała w piśmie, oraz szansa na wydrukowanie książkiw serii Biblioteka „Prosto z mostu", w której wydali swe debiuty książkoweAndrzejewski, Gałczyński, Bolesław Miciński. Ten ostatni tak odpowiadałna napaść Józefa Łobodowskiego na łamach „Wiadomości Literackich":„Szczerze jestem wdzięczny red. Piaseckiemu, że mi umożliwia tę pracę,w przeciwieństwie do innych redaktorów [...] nie wymaga ode mnie rezygnacjize współpracy w innych pismach i niczym nie krępuje mojej wypowiedzi.Tak się właśnie złożyło [...] że właśnie w tym «złowriednym żurnalje»znalazłem rzecz bezcenną: wolność". Redaktor nie był wreszcie człowiekiemmałostkowym, skoro już po demonstracyjnym rozstaniu się z „Prosto z mostu"Andrzejewskiego, a więc zupełnie bezinteresownie, doceniał go jakoczołowego prozaika „nowej, narastającej literatury polskiej". I warto przytym pamiętać, że wydając tygodnik, Piasecki nie korzystał z żadnych subwencjipaństwowych ani funduszy partyjnych, a redakcja mieściła się w jegoprywatnym mieszkaniu przy Książęcej 6 (eklektyczna kamienica ocalała i dziśsąsiaduje z budynkiem giełdy).Pisarz w Polsce ONR-uCzy mit ONR-u mógł w ogóle zostać zapisany? Jakie warunki musiałby spełnićjego twórca? Kim być? Jak pisać? Kto byłby adresatem tej prozy? I gdzieszukać na te pytania odpowiedzi?W niedokończonej książce Katolickie Państwo Narodu Polskiego, poświęconejprogramowi politycznemu Falangi, Jan Józef Lipski opisał m.in. deklaracjeruchu w kwestii kultury. Jak można było przewidzieć, z dociekań tych autorwysnuł wniosek, że konsekwentnie wprowadzony w życie totalizm falangistówmusiał doprowadzić do zorganizowania „kultury tworzonej na rozkaz"LATO 200659


(by posłużyć się zgrabną formułą Trzebińskiego), ściślewedług wskazań ideologicznych. Sens takich badań wydajesię jednak nader wątpliwy, i to nie tylko dlatego, że sąone w istocie formą samosprawdzającej się przepowiedni,na której końcu czai się widmo literatury i sztuki wyjałowionejprzez polityczną poprawność (faszystowską,stalinowską czy tolerancjonistyczną - to już rzecz wtórna).A przecież nawet na twórczość socrealistyczną o wielewiększy wpływ niż partyjne wytyczne miały postulaty wysokopostawionych w komunistycznej hierarchii historyków i krytykówliteratury, polityka wydawnicza państwowych oficyn orazdecyzje artystyczne co ważniejszych pisarzy, cieszącychsię zaufaniem władz. Metoda Lipskiego nieprzybliży nas zatem do odpowiedzi na postawionewyżej pytania, może to natomiast uczynić analiza programu literackiegowpływowych ludzi kultury z kręgu ONR-u. Z tych zaś bezwątpienia najważniejszą postacią był Stanisław Piasecki. Niewieleryzykując, można postawić tezę, że gdyby jakimś zrządzeniemlosu oenerowcy (z którejkolwiek opcji) przejęli władzę,to właśnie on wziąłby główną odpowiedzialnośćza sprawy kultury (niezależnie od tego, czy chodziłobyo odpowiedni resort w rządzie, czy też o zarząd centralnym, monopolistycznymkoncernem wydawniczym). Spróbujmy zatem z obfitego, choć datującegosię na zaledwie jedną dekadę, dorobku publicystycznego redaktora„Prosto z mostu" wyłowić opis modelowego czy też idealnego pisarza Polskinarodowo-radykalnej.Program literacki Piaseckiego kierował się przede wszystkim przeciwko„okropnemu, zatruwającemu dusze i niszczącemu charaktery zaduchowiWarszawki literackiej", gdzie „obowiązującym wyznaniem wiary jest mydłkowatyliberalizm, ckliwy humanitaryzm i dzieciuchowaty pacyfizm". Mówiąckonkretnie, uderzał on w Skamandra, „Wiadomości Literackie", boyowo--krzywickie „życie ułatwione" i poczęte z ich ducha „kawiarniane" pisarstwozawodowych literatów. Zawodowstwo było tu ważnym zarzutem, jako żeredaktor „Prosto z mostu" zdecydowanie przychylał się do Norwidowej tezy,iż „poetą się nie jest, poetą się bywa". W konsekwencji pisarz „nie może60<strong>FRONDA</strong> 39


i nie powinien liczyć na to, że praca literacka da mu pełneutrzymanie", upieranie się zaś przy tym będzie miałodlań opłakane skutki, bo „konieczność mechanicznejprodukcji tylu a tylu powieści, nowel i artykułów narok [...] musi przynieść wyjałowienie talentu".Poza troską o pióro pisarza i jego twórczośćsprawa miała jednak jeszcze drugie dno:Piasecki uważał bowiem, że „koniecznośćjakiejś pracy zarobkowej poza literaturąjest w polskich warunkach znakomitym antidotumna omraczanie talentów zaduchematmosfery cygańsko-literackiej". Podstawowąsprawą dla pisarza pragnącego stworzyć dziełanaprawdę wartościowe jest więc wyrwanie się z bagnaśrodowiska literackiego.Czy jest to jednak naprawdę aż takie ważne, z kimsię zadaje i jak żyje artysta? Czy o randze jego twórczościnie decyduje przede wszystkim talent? Nieoceniamy przecież autorów, tylko ich utwory. Oni samijako konkretne osoby nie muszą nas w ogóle obchodzić.Dość, żeby pisali i wydawali książki przyjemne w lekturze,a zarazem mądre i inspirujące. Na takie postawienie sprawy Piasecki jednakabsolutnie się nie zgadzał: „Nie oceniajcie człowieka - tylko jego dzieło!Ba, tylko, że dzieło nie jest i nie może być przecież niczym innym, jak wypowiadaniemsiebie. Nie może marny człowiek być wielkim artystą. Ściślej: niemoże człowiek, który programowo pozwala sobie na marność, być pisarzemwielkim. Bo może być oczywiście pisarzem wielkim człowiek grzeszny, walczącyz grzechem. W walce zaś wypowiada się charakter".Piasecki miał zapewne nadzieję, że świadomie przezeń kształtowaneśrodowisko „Prosto z mostu" będzie nie tylko przeciwstawiać się politycznieczy ideowo salonowi „Wiadomości Literackich", lecz że wytworzy się tutajzupełnie inny typ społeczności pisarskiej. Sam redaktor najchętniej nazwałbyto pewnie „szkołą charakterów", której przyświecałaby „zasada, że międzytwórczością a życiem twórcy zachodzi ścisły związek, że nie tylko tworzyćtrzeba pięknie, ale i żyć pięknie, że osobiste życie artysty jest równie ważneLATO 200661


jak jego sztuka, bo jest tej sztuki źródłem". Nieprzypadkowo deklarując:„Jesteśmy pismem walczącym. Walczymy o nowy typ prozy i poezji polskiej",Piasecki używał liczby mnogiej. O podejmowaniu bądź nie jego wyśrubowanychpostulatów etycznych każdy autor musiał, rzecz jasna, decydować osobiście.Niemniej dla redaktora było oczywiste, że nawet nieduża społecznośćpisarska odgrywa wielką rolę w wykuwaniu tego nowego modelu twórczościliterackiej, dopingując swoich członków do podejmowania wciąż na nowowysiłku dorastania do sztuki.Za rzecz równie ważną uważał Piasecki przynależność i żywe uczestnictwoartystów pióra w szerszej wspólnocie, przede wszystkim tej narodowej, łączącejumarłych, żywych i tych, co przyjdą po nich. „Twórczość z samej swej istoty,jest aktem przekazywania siebie następnym pokoleniom. Człowiek z psychikąprzechodnia nie dba o to. Pasjonować to może tylko człowieka osiadłego".Owa osiadłość miała dla niego przede wszystkim dwa wymiary. Po pierwsze,oznaczała całkiem dosłowny związek z ziemią i pracą na roli. Nie była to kolejnawersja inteligenckiej chłopomanii ani też fascynacja prymitywną krzepą,lecz efekt głębokiego przekonania, że „istotną cechę człowieczeństwa stanowipotrzeba wyładowania instynktu twórczości w pracy, instynktu mocno już zagłuszonegow zmechanizowanym człowieku miejskim, ale żywego w każdymczłowieku wiejskim". Piasecki proklamował więc literackiemu światkowi, żeoto teraz „chłopy idą" i nie bez satysfakcji dodawał: „słyszę ten miarowy rytmchłopskich kroków, który niedługo już zadudni, musi zadudnić potężnie poprzezpolską literaturę. Widzę nawet forpoczty".Drugim wymiarem osiadłości, wedle Piaseckiego, warunkującej wartościowątwórczość, było psychiczne współdoświadczanie „dążeń, uczuć i pragnień,które cechują walczące o nową Polskę młode pokolenie". Jako przeciwieństwointeligenckiej samotności, wyobcowania z tłumu, czy też tylkoimitującej je snobistycznej pozy, redaktor wskazywał świadome i konsekwentneprzylgnięcie do szerszej zbiorowości, co w przypadku mieszkańców miast(a to do nich głównie trafiało „Prosto z mostu") oznaczało przede wszystkimwłączenie się w szeregi masowej organizacji politycznej. Piasecki zachęcałdo tego kroku również twórców, twierdząc, że „przynależność organizacyjnapisarza obustronne daje korzyści: pisarzowi mocne związanie z życiem, ruchowipolitycznemu zaś wpływ jego wielkiej indywidualności".62<strong>FRONDA</strong> 39


Pytania zadawane sobieTo ostatnie zdanie, które z powodzeniem mogłoby się znaleźć w broszurzeAndrzejewskiego Partia i twórczość pisarza, każe się zastanowić nad różnicamimiędzy rekonstruowanym tutaj projektem a modelem „kultury tworzonej narozkaz", ustanowionym w Polsce w roku 1949, szczęśliwie na zaledwie kilkalat. Czyżby rację miał Czesław Miłosz, gdy u schyłku „okresu błędów i wypaczeń"stwierdzał w Traktacie poetyckim, że „Jest ONR-u spadkobiercą Partia"?Przynajmniej kilka innych wątków w publicystyce Stanisława Piaseckiegozdaje się takie przypuszczenie potwierdzać.Jednym z nich jest stosunek do szlacheckiego dziedzictwa. W odróżnieniuod stalinistów, Piasecki uznaje jego dziejowe zasługi („Dziedzic we dworzeczuł się jak średniowieczny rycerz. I nie była to czcza formułka. Moralneprawo do feudalnego zwierzchnictwa opłacało się krwią"), ale też nie żywiwobec niego przesadnych sentymentów, które utrudniałyby mu pogodzeniesię z tym, że Polska dworów i zaścianków nieuchronnie odchodzi doprzeszłości. Jednocześnie wysuwane przezeń propozycje, by „dwie prawdy:szlachecka i chłopska, tak dziś społecznie przeciwstawne", połączyły się, jakoże w istocie jest to „jedna prawda, rozszczepiona społecznie, ale która musisię znów zestrzelić w jedną smugę. Prawda człowieka wsi, człowieka związanegoz przyrodą", nawet niezbyt konserwatywnym ziemianom musiały jeżyćwłosy na głowie. Zwłaszcza zaś tym, którzy przeczytaliby dodatkowo choćbytaką oto uwagę, rzuconą mimochodem na marginesie Pieśni o szalonej ulicyGałczyńskiego, gdzie poeta wyobraża sobie oenerowski marsz na Warszawę:„Bywają okresy, kiedy w «elicie» tak jest duszno, że nie straszne żadne przetasowanie.Że staje się ono wprost niezbędne. Właśnie dlatego, żeby do resztynie zdegenerowała się - cywilizacja".Czy mamy tu do czynienia z zapowiedzią rewolucji kulturalnej, podobnej dotej, jakiej dokonano w Polsce po wojnie? Albo postawmy tę kwestię jeszcze ostrzej.Czy osławioną formułę Tadeusza Krońskiego z listu do Miłosza: „My sowieckimikolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji" po ideowychretuszach Piasecki mógłby przyjąć jako swoją? Czyżby więc ostatecznie prozatorskizapis mitu ONR-u okazał się niemożliwy z tego samego powodu, dla któregoPutramentowa Rzeczywistość stała się na pewien czas lekturą szkolną - po prostudlatego, że to on i jemu podobni zostali tu osadzeni jako nowa władza?LATO 200663


A może te kilka niepokojących fragmentów to tylko ślady chwilowegoretorycznego galopu, w którym niekiedy brakuje czasu na spokojniejsząrefleksję? Bo czyż możliwe, żeby człowiek o tak liberalnym podejściu dowspółpracowników własnego pisma, otrzymawszy w swe ręce władzę, stałsię dyktatorem kultury? Jak silnie łagodzący wpływ na praktyczną realizacjępostulatów Piaseckiego wywarłby katolicyzm, który, tak żarliwie wyznawanyprzez pokolenie ONR-u, uchronił je, jak twierdzą badacze, od zarażenia sięhitlerowskim rasizmem? Wreszcie, czy wobec ludzi, których postawę definitywnie,bo morderczo zweryfikowało doświadczenie wojny, i którym nie danebyło wzorem Ernsta Jiingera przeżyć o wiele dziesiątków lat i wielokrotniepóźniej przewartościować ideałów swojej młodości, mamy prawo stawiaćpytania podobne do Miłoszowego?* * *Po klęsce wrześniowej Stanisław Piasecki po raz pierwszy wstąpił do partii,podobnie jak wielu innych przedwojennych narodowych radykałów(między nimi mój dziadek po mieczu), zasilając konspiracyjne StronnictwoNarodowe. Mianowany szefem propagandy, założył „Walkę", jedno z najważniejszychczasopism Polski Podziemnej. Pisał do niej nawet po aresztowaniuprzez Niemców, wysyłając z Pawiaka grypsy z całymi artykułami. Po ponadpółrocznymśledztwie, 12 czerwca 1941 roku, został rozstrzelany w lesiew Palmirach.Pamięć o Stanisławie Piaseckim i „Prosto z mostu", tak jak pamięćo ONR-ze, obrosła mitami. Jedne z nich budowały czarną legendę ruchu i jegoliterackiej ekspozytury. Inne fascynowały ideowością, odwagą i heroicznympatosem, których nigdy nie zweryfikowała porządna proza. Wszystkie one sąwciąż żywe i obecne w pracach historyków, straszakach liberałów i zbiorowejpamięci kolejnych pokoleń warszawskich studentów. A ONR jest nadal naszympolskim mitem domowym. Koszmarem. Marzeniem.ALEKSANDER KOPIŃSKI


Czy gdyby w lipcu 1982 roku mój starszy brat zabrałmnie na mecz gdańskiej Lechii, byłbym dziś fanembiało-zielonych? Nie sądzę. „Czy ty wiesz, Areczko, jakja bardzo kocham cię? Bo mam żółte serce i niebieskąw żyłach krew!" - śpiewają kibice i mają rację. Urodziłemsię arkowcem, tak jak urodziłem się Polakiem.ARKA GDYNIAmoja mtłoscWOJCIECHWENCELNa obiad dorszyk z frytkami i piwem, konsumowany na Skwerze Kościuszki,w jednym z tych drewnianych barów, za którymi latem można pojeździć nadiabelskim młynie. A potem spacer Bulwarem Nadmorskim aż pod Wzgórześw. Maksymiliana. Jest sobotnie popołudnie, mewy krążą nad naszymi głowamijak miniaturowe szybowce, a za betonowym wałem fale rozbijają się nawielkich kamieniach, robiąc wokół siebie sporo szumu. Nasi chłopcy konieczniechcą to zobaczyć, najlepiej zejść po drabince, wpaść do wody i zmoczyćjedyne spodnie. Niedoczekanie wasze. Zresztą robi się późno i trzeba wracać.66<strong>FRONDA</strong> 39


No dobrze, po drodze możemy pójść na lody. Pamiętasz? Przy Ejsmonda byłakiedyś taka mała cukiernia...Kiedy wspinamy się po schodkach na zadrzewioną skarpę, żona i dziecigłośno ustalają lodowe menu. Tylko ja mam świadomość, że zbliżamy siędo miejsca, gdzie przez lata biło moje serce. Miałem ją od początku. Całynasz spacer był precyzyjnie zaplanowaną misją wywiadowczą. Cukiernia?Wolne żarty. Zamówcie sobie, co chcecie, i poczekajcie przy stoliku. Ja zarazwracam.Ejsmond ParkCo zostało z tego stadionu, który przez ponad pół wieku żył piłką nożną,przekleństwami piłkarzy, pokrzykiwaniem trenerów i chóralnymi śpiewamikibiców? Niewiele: zarośnięta trawą górka, na której siedzieli wyłącznieszalikowcy, oraz tunel dla graczy i sędziów w miejscu, gdzie wznosiła siętrybuna kryta. Betonowe siedziska wyrwano, kiosk z pamiątkami zburzono,zieloną murawę zamieniono na korty tenisowe. Fragment bramy z napisemSTADION MZKS ARKA widziałem niedawno na obiekcie miejskimprzy ulicy Olimpijskiej, gdzie Arka rozgrywa swoje pierwszoligowe mecze.Zamontowano go tam jako pamiątkę, okruch zaginionego świata, który mabyć fundamentem nowej tradycji. Ale Ejsmond Park jest tylko jeden - tutajna Polance Redłowskiej. Nie da się go przenieść gdzie indziej.Stoję na szczycie górki i mrużę oczy, czując na twarzy coraz silniejsze uderzeniawiatru. Próbuję przypomnieć sobie wszystko, co tu przeżyłem. Stadionpowoli zapełnia się niewidzialnymi sylwetkami. Grzegorz Pyc jeszcze razmija jak tyczki slalomowe obronę Goplanii, Wiesław Wrosz ponownie strzelabramkę przewrotką w spotkaniu z Piastem, Wojciech Cirkowski na otarciełez bezbłędnie wykonuje rzut karny w przegranym meczu z Lechią. Zupełniejakby dobry Bóg cofał nagranie z historią mojego kochanego klubu.Ten film jest niemy. Jego bohaterowie przesuwają się na czarno-białejtaśmie w zwolnionym tempie. Migawki z ostatniego meczu płynnie przechodząw ujęcia z wcześniejszych spotkań. W filmie nie ma napisów anidat. Ważne, że to, co wywołuję z pamięci, działo się kiedyś, dawno, w przeszłości,once upon a time in Gdynia, jak w słynnym dziele Sergia Leonez Robertem de Niro.LATO 200667


Na Oksywiu Arka jest bogiemKiedy właściwie to się zaczęło? Kiedy zainteresowanie przekształciło się w fascynację,nałóg, miłość mojego życia? Może w tę lipcową niedzielę w 1982 roku,gdy po raz pierwszy przekroczyłem bramę stadionu przy Ejsmonda? Do dziśdoskonale pamiętam tamten dzień. Mój starszy brat i ja wysiadamy z kolejkiSKM na stacji Wzgórze Nowotki i idziemy, mijając kolejne wieżowce i domkijednorodzinne, skrzynki z butelkami na mleko i gmach III LO. Najpierw chodnikiem,potem żużlową drogą, by w końcu wyjść na szeroką ulicę prowadzącą dostadionu i zniknąć w tłumie.W pierwszym po spadku z ekstraklasy meczu na własnym boisku Arkanieoczekiwanie przegrywa z Celulozą Kostrzyn, ale nie to jest najważniejsze.Liczą się obrazy, które zostaną we mnie na zawsze: żółto-niebieskie flagirozwieszone wokół boiska, górka pod lasem wypełniona najwierniejszymikibicami, morze wyłaniające się zza otwartej trybuny. I to poczucie wolności,kiedy po strzelonym golu zrywamy się i krzyczymy „Jeeeest!".Ta jedna chwila unicestwia całą codzienność: stan wojenny, szkołę i dom.Nagle wszyscy odnajdujemy się w oku cyklonu, w jądrze mitu, który trwa dziewięćdziesiątminut i jest odnawiany co tydzień lub dwa. Dla prawdziwego kibicakalendarz rozgrywek ma liturgiczną strukturę, a stadion kochanego klubu jest błogosławiony.Idąc na mecz, przeskakujemy ze zwykłego czasu do czasu świętego i zezwyczajnej przestrzeni do strefy sacrum. Nieprzypadkowo napis na jednej z flagwywieszanych przy ulicy Olimpijskiej głosi: „Na Oksywiu Arka jest bogiem".Właśnie ten religijny charakter kibicowskiej pasji różni ją od pospolitychnałogów: alkoholu, narkotyków czy pornografii. Podczas gdy narkoman pragniewejść do „sztucznego raju", zagubić się w iluzji, zamknąć się na realnyświat i choć na kilka godzin przestać myśleć, kibic głęboko wierzy w realnośćmitu, w którym uczestniczy. W gruncie rzeczy podobny jest do człowiekaprzednowożytnego, dla którego - jak pisze Mircea Eliade - świętość oznaczała„tyle, co siła, a ostatecznie także po prostu rzeczywistość".Żółte serce, niebieska krewOczywiście, panteon piłkarskich bogów jest równie liczny jak I, II i III ligarazem wzięte. A jednak każdy z nas kocha jeden klub, wierząc, że tylko on68<strong>FRONDA</strong> 39


jest bogiem prawdziwym. Jak w religii: jako chrześcijanin możesz szanowaćortodoksyjnego Żyda za poważne traktowanie kwestii wiary, lecz masz świadomość,że jego wyznanie skażone jest błędem. Na tym analogie z wiarąsię kończą, bo żadna drużyna piłkarska nie jest depozytariuszem prawdyobjawionej i nie może równać się z mistycznym ciałem Chrystusa. Ale napoziomie religijności naturalnej wierny kibic czy identyfikujący się z klubempiłkarz pozostają istotami duchowymi. Kocham Arkę, bo jest ona dla mnieźródłem siły, symbolem walki, ambicji i honoru, a stadion przy Ejsmondato centrum tego mitu. Homo religiosus zawsze poszukuje jakiegoś centrum,w którym będzie mógł dostrzec strukturę całego świata. Nic dziwnego, że poprzeprowadzce drużyny Arki na ulicę Olimpijską Grzegorz Witt, jeden z jejówczesnych filarów, na pytanie: - Jak się czujesz, grając na nowym stadionie?,odpowiedział: - Jak na wyjeździe. Stadion był naszym drugim domem, sercemklubu, i to serce zostało wyrwane.Czy taką miłość można sobie wybrać? Czy o tym, że czujesz się na śmierći życie zrośnięty z konkretnym klubem, decyduje przypadek? Czy gdyby w lipcu1982 roku mój starszy brat zabrał mnie na mecz gdańskiej Lechii, byłbymdziś fanem biało-zielonych? Nie sądzę. „Czy ty wiesz, Areczko, jak ja bardzokocham cię? Bo mam żółte serce i niebieską w żyłach krew!" - śpiewają kibicei mają rację. Urodziłem się arkowcem, tak jak urodziłem się Polakiem.Nauczyć się można zawodu, jazdy samochodem i obierania ziemniaków.Ducha klubu otrzymuje się za darmo i albo się go ma, albo nie.Klub marzeń miasta z morzaMój brat chodził na Arkę już wtedy, gdy ja próbowałem wymawiać pierwszesłowa. W jego opowieściach przewijają się postaci najwybitniejszychpiłkarzy, którzy grali w żółto-niebieskich barwach, m.in. reprezentantówPolski: Andrzeja Szarmacha, Janusza Kupcewicza, Adama Musiała, TomaszaKorynta. Pełnym blaskiem świecą też klubowe sukcesy: wygrane mecze w I lidze(np. 3:0 z Legią Warszawa we wrześniu 1978 roku), zdobycie PucharuPolski w 1979 roku, spotkania z bułgarskim Beroe Stara Zagora w PucharzeZdobywców Pucharów.Moja opowieść o Arce jest inna. To historia gorzkich dwudziestu trzechlat oczekiwania na powrót do ekstraklasy. Widziałem blisko dwieście meczówLATO 200669


na własnym boisku, byłem na wyjazdach w Warszawie, Poznaniu, Radomiu,Gorzowie, Bydgoszczy, Toruniu, Słupsku czy Elblągu, ale też w Wałczu,Policach, Świeciu, Ustce czy Wąbrzeźnie. Świetnie rozumiem kibiców zaprzyjaźnionegoz Arką stołecznego klubu, którzy w swoim hymnie umieścili słowa:„Za te czterdzieści lat, za trzeciej ligi smak, na mistrza Polski przyszedłczas, to Polonia Warszawa!".Co prawda, nie zanosi się na to, by Arka miała w najbliższym czasie powtórzyćsukces „czarnych koszul", ale te lata tułania się po drugo- i trzecioligowychboiskach paradoksalnie stanowią wartość obu klubów. Dzięki nim mykibice nauczyliśmy się marzyć. Nie pojmą tego fani Legii czy Wisły, dla którychekstraklasa jest chlebem powszednim. Ich kluby zawsze miały charakterimperialny, do bólu profesjonalny, opierały się na transferach za duże pieniądzei skrupulatnie realizowanych planach. Tymczasem nasi piłkarze przezlata musieli walczyć o swoją pozycję, gryźć trawę, żeby awansować choćby doII ligi. Stąd w Warszawie przy Łazienkowskiej skanduje się dziś „Legię trzebaszanować!", w Krakowie przy Reymonta „Jazda Biała Gwiazda!", a w Gdyni„Miłość, wiara, walka. Lech, Cracovia, Arka!". To hasło Wielkiej Triady- kibiców trzech bliskich sobie klubów, z których tylko ten poznański niedoświadczył w ostatnich dziesięcioleciach upokorzenia w III lidze. Pozostałeswoją słabość zamieniły w siłę. Inaczej smakuje zwycięstwo odniesione przezfaworyta, inaczej triumf Arki nad krakowską Wisłą w listopadzie ubiegłegoroku. Warto było czekać te dwadzieścia trzy lata na powrót do ekstraklasy.Mit „klubu marzeń miasta z morza" ściśle wiąże się z mitem mojej ojczyzny.Bo przecież ekstraklasa jest jak niepodległość, o której śnili romantycznipoeci i bohaterowie powstania warszawskiego. Nawet wspomniane zwycięstwonad Wisłą jest dla mnie ponowieniem metafizycznego cudu nad Wisłąz 1920 roku. Dlatego kiedy na meczach razem z innymi skanduję nazwę mojejdrużyny, czuję się dokładnie tak samo, jakbym krzyczał „Jeszcze Polska niezginęła!". Może to śmieszne, a może nie. Ja czuję się z tym dobrze.Arka to chuliganiSą tacy, którym hasło „Arka Gdynia" kojarzy się tylko z „ustawkami" chuliganów.A ponieważ nie mają pojęcia o zasadach panujących w tym środowisku,wymyślają kibicom od zwierząt i boją się iść na stadion, jakby sądzili, że szali-70<strong>FRONDA</strong> 39


kowcy stłuką im okulary i wytrącą z ręki książkę wypożyczoną wcześniej z biblioteki.A przecież także w tym świecie obowiązuje etyka odwagi, lojalnościi honoru. Chuligani z zasady walczą między sobą, nie angażując postronnychwidzów, i robią to zazwyczaj poza stadionem, używając gołych pięści, a niesiekier i noży, jak to sobie wyobrażają futbolowi ignoranci.Oczywiście, zdarzają się odstępstwa od tych reguł, ale ci, którzy się ichdopuszczają, są w środowisku natychmiast skazywani na banicję. Kiedy30 marca 2003 roku we Wrocławiu fanatycy Śląska przy użyciu „sprzętu"zamordowali młodego kibica Arki, z kondolencjami i wyrazami wsparcia dlażółto-niebieskich pospieszyli chuligani niemal wszystkich polskich klubów,w tym Teddy Boys '95 - najbardziej radykalna grupa kibiców znienawidzonejw Gdyni Legii Warszawa.„Człowiek wolny, intelektualista, pisarz i poeta naprawdę wolny, którychce być wolny, będzie do końca tego świata miał coś z chuligana" - napisałkiedyś Andrzej Bobkowski w liście do Jerzego Giedroycia. Choć sam - z racjiwieku, kondycji i ogólnej niechęci do wymiany fizycznych argumentów - niebiorę udziału w „ustawkach", mam głęboki szacunek dla stadionowych straceńców,którzy aktywnie bronią klubowych barw. Bo wiem, że podobnie jak jachcą oni być wolni, żyć pełnią życia, robić rzeczy trudne i niepopularne w kulturze„miękkich wartości". Kto wie? Może te słowa staną się także swoistymmemento dla piłkarzy Arki, którzy właśnie wychodzą na pierwszoligoweboiska walczyć o utrzymanie. Niech nie wychodzą zarabiać pieniędzy, niechwychodzą realizować nasze marzenia: bić się, zwyciężać i wstawać po porażkach.Niech nawet w meczu na remis walczą o zwycięstwo, bo taka zawszebyła Arka i tego oczekują od niej kibice. „Arka to jest potęga! Arka najlepszajest! Arka to chuligani! Arka MZKS!".WOJCIECH WENCEL


Transparent „Siła Polski leży w koloniach" poprzedzałwielką manifestację Ligi Morskiej i Kolonialnej organizacji,która w 1939 roku zrzeszała prawie milionPolaków. Obywatelom odrodzonego państwa dumanarodowa podpowiadała: jeśli mała Belgia czy ubogaPortugalia mają kolonie, to dlaczego jest ich pozbawionawiększa od Belgii, bogatsza od Portugalii i nareszciesuwerenna Polska?SIŁA POLSKILEŻY W KOLONIACHMAREK ARPAD KOWALSKIPolskie fascynacje kolonialne zostały z niejasnych powodów prawie całkowiciezapomniane, a historycy i publicyści wpajają nam przekonanie, żePolska do kolonii nigdy poważnie nie aspirowała. Kolonialny epizod naszej72<strong>FRONDA</strong> 39


historii jest uważany za wstydliwe kuriozum. Niektórzy historycy uważają,że ekspansję polskiej szlachty na Kresach Wschodnich można uznać za formękolonizacji, która odwróciła zainteresowanie szlachty od zamorskich podróży.Coś w tym jest, bo przecież w XVII wieku Kurlandia, która była polskimlennem, proponowała naszym monarchom oraz kupcom udział w wyprawachkolonialnych, ale nie doczekała się zainteresowania. I to mimo przejściowychsukcesów władców kurlandzkich, którzy objęli posiadłości w Gambii i naTobago na Karaibach.Polacy zapragnęli kolonii pod palmami dopiero 200 lat później. Pod koniecXIX wieku młoda inteligencja polska myślała nie tylko o odzyskaniu niepodległości,lecz także o tym, żeby naród rósł w siłę na całej ziemi. Wielkimiorędownikami kolonizacji, chociaż nie kolonii, byli, między innymi, RomanDmowski i jego koledzy z Ligi Narodowej. Dziś prawie nikt już nie pamięta,że słynny „Przegląd Wszechpolski" został założony przez fascynatów z lwowskiegoTowarzystwa Geograficzno-Handlowego jako pismo promujące narodowąemigrację i kolonizację (pod warunkiem, że emigracja nie straci kontaktówze starym krajem), a Dmowski dołączył do redakcji „Przeglądu" kilka latpóźniej, po ucieczce z Warszawy. Twórca polskiego nacjonalizmu i zarazemdyplomowany przyrodoznawca był zdania, że w odpowiednich warunkach,nie skrępowany przez zaborców, naród polski rozkwitnie, czerpiąc z sił natury.W okupowanym kraju takich warunków oczywiście nie było, co innegow Brazylii, gdzie miejscowe władze w otwartymi rękami przyjęły tysiącepolskich chłopów, którzy osiedlili się w stanie Parana. Dmowski traktowałsprawę bardzo poważne, zebrał fundusze i ruszył za ocean, żeby na własneoczy zobaczyć, jak na łonie natury krzepnie narodowa siła. Niestety polscykoloniści słabo sobie radzili i zniesmaczony „wszechpolak" wracał z Paranysceptycznie nastawiony do potencjału cywilizacyjnego chłopów polskich.Po doświadczeniach brazylijskich nacjonaliści stracili zainteresowaniekolonializmem, ale polskie społeczeństwo nadal marzyło o budowie Polskiw tropikach. Dlatego kiedy w 1918 roku Rzeczpospolita odzyskała upragnionąniepodległość, natychmiast zaczęły się podnosić głosy, że Polsce należą siękolonie jako rekompensata za stracony dla kraju wiek XIX.Pomysł był prosty i całkiem logiczny. W wyniku I wojny światowejNiemcy utraciły swoje terytoria zamorskie. Byłe kolonie niemieckie dostałysię formalnie pod zarząd Ligi Narodów, a administrowały nimi WielkaLATO 200673


Brytania, Francja i Belgia (pomijam wyspy i archipelagi na Pacyfiku, którychczęść przypadła także Japonii). Tak zwany system mandatów stanowił wyłomw dotychczasowym porządku kolonialnym i polscy kolonialiści dostrzeglipewną szansę dla kraju. Wyliczono, że niegdysiejsze ziemie zaboru niemieckiegostanowiły 1/10 terytorium Niemiec, a ludność polska 1/10 mieszkańcówNiemiec. Ponieważ Polska została uznana za członka Ententy, przeto74<strong>FRONDA</strong> 39


niektórzy politycy domagali się przyznania Polsce1/10 dawnych koloniiniemieckich w ramach mandatów. Nie bez podstaw twierdzono, że będzie tonajlepsza rekompensata za prowadzoną w czasach Bismarcka masową kolonizacjęniemiecką ziem zaboru pruskiego.Entuzjaści takiego projektu wezwali władze do wystąpienia z tymi postulatamijeszcze podczas prac nad traktatem wersalskim. Ciekawostką jestfakt, że jednym z pierwszych, bo już w Sejmie Ustawodawczym złożył 14marca 1919 roku wniosek, by Polska domagała się części kolonii niemieckich,mianowicie Kamerunu, był poseł Tomasz Dąbal z PSL-Lewica, który rokpóźniej wstąpił do Komunistycznej Partii Polski. Rząd jednak nie wykazałzainteresowania problemem (premierem był wtedy Ignacy Paderewski), bonie pozwalały na to realia ówczesnej dyplomacji. Wystąpienie z roszczeniamiLATO 200675


kolonialnymi na pewno zirytowałoby Francję oraz Wielką Brytanię i zachwiałopozycją Polski w czasie trudnych negocjacji wersalskich w sytuacji, kiedykraj nie miał jasno określonych granic.Ożywienie zainteresowań ideą kolonialną nastąpiło ponownie w połowie lat20. XX wieku. Tym razem sięgnięto do „tradycji polskiego kolonializmu", czylidziałalności Maurycego Beniowskiego na Madagaskarze oraz wyprawy StefanaSzolca-Rogozińskiego do Kamerunu. Z powagą twierdzono, że ich poczynaniadają Polsce prawno-historyczną podstawę do kolonialnych roszczeń.Po Beniowskim pozostała piękna legenda. Ten węgierski szlachcic, podającysię za Polaka, był na pewno rzutki i inteligentny, lecz był także awanturnikiem,fantastą i mitomanem przypisującym sobie prawdziwe i wymyślonezasługi. Po koronę Madagaskaru sięgnął, ale nie dla Rzeczypospolitej, leczdla siebie. W tym celu Beniowski zgromadził przedstawicieli plemion wyspy,którzy jednomyślnie, jak twierdził w swoich pamiętnikach, obwołali gocesarzem. Jako „król Madagaskaru" spiskował i knuł to na rzecz Francji, toprzeciwko niej, by w końcu zginąć w 1786 roku w czasie potyczki z francuskąekspedycją wojskową.Motywacja Szolca-Rogozińskiego była bardziej patriotyczna. W 1882 rokuruszył do Kamerunu, oficjalnie w celu prowadzenia badań geograficznych.Ale na statku „Łucja Małgorzata", którym dopłynął do Afryki, powiewałabandera z Syrenką (polskiej nie mógł wywiesić), a podczas wypraw w interiorzawierał traktaty z kacykami rozmaitych plemion i uznawał się za ich „króla".W korespondencjach do kraju bez ogródek pisał, że powiększa „stan polskiegoposiadania". I taki był prawdziwy cel jego wyprawy.Kolonialne ambicje Szolca-Rogozińskiego wspierali między innymiBolesław Prus i Henryk Sienkiewicz, a na poczet kosztów jego ekspedycjizebrano publicznie pokaźne sumy. Liczono na to, że uda się zdobyć jakiś skrawekAfryki jako polski obszar, najpierw pod czyimś protektoratem (najlepiejWielkiej Brytanii), a później, gdy Polska odzyska niepodległość, stworzyćwłasną kolonię. Terytoria Kamerunu były wówczas niezależne, ale szybkozainteresowały się nimi Niemcy i obróciły je w swoją posiadłość.Jest oczywiste, że powoływanie się na osiągnięcia Beniowskiego i Szolca--Rogozińskiego było fantazją, pozbawioną podstaw prawnych. Jednak z kolonialnychusiłowań nie rezygnowano. Ich źródłem było połączenie narodowejdumy z trzeźwą kalkulacją. W międzywojniu państwa posiadające kolonie76<strong>FRONDA</strong> 39


uważano za mocarstwa, które liczą się na arenie międzynarodowej, więcPolska dążąca do zwiększenia swojej pozycji w świecie nie mogła się wyrzeckolonialnych dążeń. Ówczesna opinia publiczna popierała te aspiracje, a popularnaprasa była pełna artykułów o zaletach kolonizacji. Powołano nawetNaukowy Instytut Emigracyjny i Kolonialny, a na uniwersytetach w ramachposzczególnych katedr organizowano wykłady i kursy kolonialne.Najwięcej entuzjastów światowej ekspansji II RP zrzeszała założonaw 1930 roku Liga Morska i Kolonialna. Liga wypracowała dalekosiężny programkolonialny. Jej twórcy promowali i wspierali organizacyjnie farmerskąemigrację na Czarny Ląd. Polscy osadnicy mieli tworzyć tam skupione najednym terenie plantacje. Kiedy ilość afrykańskiej ziemi w polskich rękachprzekroczyłaby poziom krytyczny, Polska miałaby pretekst do ustanowieniena tym obszarze kondominium albo wykupienia go na własność.Jeszcze w końcu lat 20. XX wieku uwagę polskich kolonialistów zwróciłanależąca do Portugalczyków Angola. Słusznie uważano, że Portugalia jestpaństwem słabym militarnie i gospodarczo, a jej poczynania w Afryce są małoefektywne, więc można by względnie tanio odkupić część angolskiego terytorium.Dlatego kiedy Józef Piłsudski przebywał na wczasach na Maderze,pojawiły się spekulacje, że prowadzone są tajne rozmowy z Lizboną w sprawiepozyskania Angoli. Rozmów takich oczywiście nie było, ale tamtejszewładze poczuły się zaniepokojone tymi pogłoskami i wybuchł dyplomatycznyskandal. Portugalia oskarżyła Polskę o chęć odebrania jej kolonii, a wściekłyPiłsudski po powrocie do kraju ostro zbeształ wizjonerów afrykańskiej ekspansji.Nic dziwnego, że Portugalczycy potraktowali polskie aspiracje poważenie,skoro w 1934 roku Liga Morska i Kolonialna zawarła niezależnyukład z rządem Liberii o wydzierżawieniu plantacji oraz uzyskała handlowei celne ułatwienia dla Polaków. Ale i tym razem skończyło się skandalem.W prasie pojawiły się artykuły, że Liberię można właściwie uważać za kolonięRzeczypospolitej. Zaniepokojeni Liberyjczycy zaalarmowali cały świat, oskarżającpolskich plantatorów o chęć przeprowadzenia zbrojnego puczu. Naciskizirytowanej polskiej dyplomacji spowodowały, że Liga zaczęła się wycofywaćz Liberii, ale jej działacze pozostali niestrudzeni.W przededniu II wojny światowej uznano, że Madagaskar to dobry terendla polskiej kolonizacji opartej na powołaniu zwartych obszarów mającychLATO 200677


autonomię językową, gospodarczą i kulturalną (naturalnie wyspa pozostałabyfrancuska). Strona francuska zainteresowała się tą koncepcją. W 1937 rokuwysłano na Madagaskar specjalną Komisję Studiów z majorem MieczysławemLepeckim na czele w celu zbadania możliwości osadniczych. Prowadzono takżerozmowy na szczeblu rządowym z francuskimi ministrami spraw zagranicznychi kolonii. Jednocześnie rozpoczęto akcję propagandową. Sam ArkadyFiedler w opublikowanej w 1939 roku książce Jutro na Madagaskar wyraźniezachęcał do kolonizacji wyspy. Jednak z budowy Polski na Oceanie Indyjskimnic nie wyszło, za pasem była II wojna światowa, a światowa prasa francuskazaczęła straszyć kolonialnymi aspiracjami Polski.Międzywojenne inicjatywy kolonialne kreowała głównie Liga Morskai Kolonialna. Rząd był natomiast bardzo powściągliwy wobec jej projektów.Józef Beck w Ostatnim raporcie wspominał:W dziedzinie spraw tak zwanych „kolonialnych" przeszła przez Polskęfala dziecinnej wprost ekscytacji. W pierwszej chwili odpowiedziałemnaszym „kolonistom", że moim zdaniem polskie kolonie zaczynają sięw Rembertowie.Nie przeszkodziło to jednak polskim dyplomatom zręcznie grać kolonialnąkartą. Dzięki niej można było wywierać nacisk na potęgi kolonialne, negocjowaćkwestie emigracyjne i surowcowe oraz blokować rewizjonizm niemiecki.Istnienie Ligi Morskiej i Kolonialnej było dla władz bardzo wygodne. Ligadziałała na własny rachunek (choć często była inspirowana przez MSZ), więcw razie skandalu można było łatwo się odciąć od jej poczynań. Mimo że z dzisiejszejperspektywy projekty Ligi Morskiej wydają się fantastyczne, to musimypamiętać, że w okresie międzywojennym miały one bardzo realny wymiar.O ich znaczeniu i sile najlepiej świadczą histeryczne reakcje poszczególnychrządów i zagranicznej opinii publicznej, które autentycznie obawiały się zamorskiejekspansji Polaków. Państwa, które pokonało Rosję bolszewicką, niktnie zamierzał lekceważyć.Władze sanacyjne z dystansem patrzyły na wizje rozciągnięcia granicRzeczypospolitej w tropiki, ale zachowały realistyczną ocenę sytuacji. Pozakorzyściami dyplomatycznymi do włączenia w kolonialną grę skłaniałatrudna sytuacja wewnętrzna. Drugą Rzeczpospolitą trapiły ogromne prze-78<strong>FRONDA</strong> 39


ludnienie wsi i związane z nim bezrobocie. Gospodarka nie rozwijała się natyle szybko, żeby wchłonąć masy migrującego chłopstwa. Jedynym wyjściembyła emigracja. Państwo mogło albo przyglądać się obojętnie żywiołowemuwychodźstwu, albo prowadzić własną politykę emigracyjną. W Europiepierwszej połowy XX wieku ta ostatnia w ten czy inny sposób była związanaz kolonializmem.Nie możemy też zapominać, że polskie marzenia kolonialne odpowiadałyna rzeczywiste potrzeby społeczne. Według danych z 1 stycznia 1939 rokuLiga Morska i Kolonialna liczyła blisko milion członków i o wiele więcejsympatyków. Chłopom i robotnikom stwarzała możliwość emigracji, przedsiębiorcówkusiła szansą włączenia się w globalny rynek, a wszystkim obywatelommłodego państwa duma narodowa podpowiadała: jeśli mała Belgia czyuboga Portugalia mają kolonie, to dlaczego jest ich pozbawiona większa odBelgii, bogatsza od Portugalii i nareszcie suwerenna Polska?MAREK ARPAD KOWALSKI


Stary dowcip o orkiestrze na Śląsku: dyrygent pyta poniemiecku, czy poszczególne instrumenty są gotowe.Po otrzymaniu potwierdzenia mówi: „Also, beginnenwir! Eins, zwei, drei!" - i w tym momencie płyną słowa:„Boże, coś Polskę...". Prawda, jak zwykle, okazuje siębardziej nieprawdopodobna od zmyślenia...Z OBCEGO RODUBARTŁOMIEJKACHNIARZZe zdjęcia patrzy na mnie brodaty starzec o zmęczonej twarzy. Oprócz niegona rodzinnej fotografii jest jego syn, synowa i dwoje wnucząt. Sądząc poporządnych ubraniach, dewizce od zegarka, po porcelanowej lalce w ręcedziewczynki, są nieźle sytuowani. Za plecami młodszego mężczyzny widaćfragment białej rzeźby ogrodowej. Czy to figura Maryi, potwierdzająca katolickiewyznanie sportretowanych? Uwagę obserwatora przyciąga drobny szczegół:w węzeł krawata seniora rodu wbita jest ozdobna szpila z orłem białym.80<strong>FRONDA</strong> 39


Niby nic dziwnego - normalny sposób wyrażenia patriotycznych uczuć. Aledlaczego uczucia te wyraża Niemiec, który szukając lepszego życia, przeniósłsię z Prus do Lwowa? Człowiek ze zdjęcia nazywa się Wilhelm Wunschi jest pradziadkiem mojego dziadka. Jest człowiekiem, który urodził się jakoNiemiec, a umarł jako Polak - mimo że państwo polskie nie istniało, a on sambył poddanym austriackiego cesarza.Dziewiętnastowieczny Lwów miał tak magiczny wpływ nie tylko na mojegoantenata. Przypadki wybierania przez niemieckojęzycznych Austriakówpolskiej tożsamości narodowej nie były odosobnione - nawet jeśli przysyłanibyli oni specjalnie po to, by zarządzać zdobytą prowincją w imieniu wiedeńskiegorządu. Stałym problemem urzędników galicyjskich było to, że ichsynowie wyrastali na szczerych polskich patriotów.Szerokim echem odbiło się w Galicji powstanie listopadowe.Nagle Lwów ożywił się nie do poznania. Cały gościniec żółkiewskizaroił się od śpieszących do Zamościa ochotników. Urzędnicy niemieckiegopochodzenia z przerażeniem widzieli, jak ich właśni synowie wybierająsię do polskich szeregów. Konsyljarz Reitzenheim wyśmiewałsię z drugiego, którego syn podąży! do Królestwa, że nie umie wychowywaćdzieci w duchu rządowym - aż tu w najbliższym czasie własnysyn jego jedynak prosto z balu wymknął się do powstania. Nawet żołnierzew koszarach śpiewali nasze narodowe pieśni.Najbardziej radykalny przykład takiego spolszczenia opisuje niezmordowanykronikarz Lwowa, Jerzy Janicki:Ba, toć niejaki Herr Pohl przybył tu z Wiednia w uniformie austriackiegożandarma z surowym befelem, by Iwowiaków na lembergerówprzerobić, do szczętu zgermanizować, a cała misja na tym się skończyła,że rodzony syn wyrósł mu na Wincentego Pola, który nie tylko «h»z nazwiska zgubił, ale „Pieśnią o ziemi naszej" zasłynął.Razem z nim polską tożsamość przyjmowała cała plejada lwowskich (i ogólniegalicyjskich) Niemców i Czechów: Grottgerowie, Zoilowie, Balzerowie,Friedleinowie, Dietlowie, Beiersdorfowie, Anczycowie, Lamowie, Estreicherowie,LATO 2006 31


Retingerowie, Schmittowie, Smolkowie, Matejkowie. Asymilację przyjezdnychułatwiała zbieżność religi i - zwłaszcza w drugiej połowie XIX wieku - spokójspołeczny, brak ostrych konfliktów pomiędzy rządem i społeczeństwem.Czynnikiem nie do przecenienia był też fakt, że tylko przyjęcie polskiej kulturypozwalało młodemu człowiekowi we Lwowie wyrwać się ze środowiska rodziców,z nielicznej niemieckojęzycznej kolonii.Warto zostać chwilę przy rodzinie Estreicherów, która w kulturze polskiejzostawiła trwały ślad. Ich nazwisko brzmi niemiecko, mimo że znany namwariant już jest wersją spolonizowaną, pochodzącą z końca XVIII wieku.Pierwotnie brzmiało ono Oesterreicher, co znaczy - Austriak. Rodzina wywodzisię z miasta Igława na Morawach i jest najprawdopodobniej austriackiegopochodzenia. Protoplasta polskiej gałęzi rodu, Dominik Oesterreicher, przybyłdo Warszawy w roku 1778 (a więc już po pierwszym rozbiorze), na zaproszenieHugona Kołłątaja, który wprowadził go na dwór króla Stanisława AugustaPoniatowskiego. Cztery lata później,w wieku 32 lat, został profesorem rysunkuna Uniwersytecie Jagiellońskim, reformowanymwłaśnie z polecenia KomisjiEdukacji Narodowej. W Krakowie ożeniłsię z Rozalią z Prakeschów, krajankąz Igławy. Odtąd na stałe związał sięz Polską - choć wkrótce Rzeczpospolitaprzestała istnieć jako państwo. Jego syn,Alojzy, urodzony już w Krakowie, pozostałna uczelni jako profesor entomologii i przez jakiś czas rektor. Jak bardzopłynna była w tym czasie tożsamość narodowa, widać na przykładzie jego żony,Antoniny Rozbierskiej, pochodzącej z litewskiej szlachty, ale do tego stopniazniemczonej, że dopiero po ślubie zaczęła się uczyć języka polskiego.Najmłodszym z siedmiorga dzieci Alojzego i Antoniny był Karol Estreicher- twórca polskiej bibliografii, której od 1870 do 1908 roku opublikował22 tomy. Dalsze wydawał już jego syn, Stanisław. Warto może wspomnieć, żepionierską pracę w tym zakresie, Bibliograficznych ksiąg dwoje, wydał w Wilniew latach 1823-1826 Joachim Lelewel, prywatnie - syn Karola MaurycegoLoehloeffela z Prus Wschodnich, który polskie szlachectwo otrzymał w roku1775, a więc już po pierwszym rozbiorze.82<strong>FRONDA</strong> 39


Pierwszym wydawnictwem, które zainteresowało się Estreicherowską bibliografią,była warszawska oficyna Samuela Orgelbranda, którego trudno nazwaćrdzennym Polakiem. Orgelbrand, założyciel wydawnictwa, które przezjego synów zostało pod koniec XIX wieku przekształcone w „TowarzystwoAkcyjne Odlewni Czcionek i Drukarni S. Orgelbranda Synów", sam kończyłRządową Szkołę Rabinów. Opublikował około 600 tytułów, w tym 28-tomowąEncyklopedię Powszechną, monumentalne dzieło, nad którym naukowcyi pisarze pracowali 10 lat, Starożytną Polskę M. Balińskiego i T. Lipińskiego(4 tomy), Pomnik do historii obyczajów w Polsce].\. Kraszewskiego, PiśmiennictwoPolski W.A. Maciejowskiego (3 tomy) czy 6 tomów Biblioteki starożytnych pisarzypolskich K.W. Wóycickiego. W ofercie miał około 100 tytułów hebrajskich,wśród których warto wymienić 20-tomowy Talmud Babiloński, wydany w 5 tys.egzemplarzy. Z wydania bibliografii w Warszawie nic jednak nie wyszło.Plany pokrzyżowało powstanie styczniowe. W roku 1868 umarł SamuelOrgelbrand, a Estreicher powrócił do Krakowa.Samuel Orgelbrand pochowany został na warszawskimkirkucie, lecz jego o 16 lat młodszy brat Maurycy, takżeabsolwent Rządowej Szkoły Rabinów, ochrzcił się jakodorosły człowiek i przyjął katolicyzm. Chyba po to, by niewchodzić bratu w drogę, przeniósł się do Wilna i tam prowadziłksięgarnię z wydawnictwem. Do Warszawy wrócił popowstaniu styczniowym. W roku 1873 zorganizował SpółkęWydawniczą Księgarzy Warszawskich, która skupiła takiepostaci, jak Gebethner i Wolff, Michał Glucksberg, GustawSennewald, Edward Wende.Boże, coś PolskęStary dowcip o orkiestrze na Śląsku: dyrygent pyta po niemiecku,czy poszczególne instrumenty są gotowe. Po otrzymaniupotwierdzenia mówi: „Also, beginnen wir! Eins, zwei, drei!"- i w tym momencie płyną słowa: „Boże, coś Polskę...". Prawda,jak zwykle, okazuje się bardziej nieprawdopodobna od zmyślenia.Otóż w Łodzi, w sierpniu roku 1861, na fali patriotycznegouniesienia po warszawskich manifestacjach, krwawo stłumio-LATO 2006


nych przez rosyjskie wojsko, Boże, coś Polskę nie tylko po niemiecku przygotowywano,lecz również śpiewano!Łódź była bowiem w tym okresie miastem przeważnie niemieckojęzycznym.Mniej więcej od lat 30. XIX wieku napływali do Łodzi liczni osadnicyz Saksonii, Prus, Austrii, Czech, Śląska i Wielkopolski. Wskutek tego miastostało się w przeważającej części niemieckojęzyczne. Wzięło się to z dynamicznegorozwoju łódzkiego przemysłu, który wciąż jednak był zacofanyw stosunku do stanu rozwoju w krajach niemieckich. Dopiero rozwój fabrykw latach 70., wymagający znacznej liczby rąk do pracy, spowodował napływludności z dalszych i bliższych wsi i miasteczek - co odwróciło proporcjemiędzy Niemcami a Polakami, na korzyść tych ostatnich.Ciekawym epizodem polonizacji osadników z innych krajów jest sprawabambrów - niemieckich osadników z Poznania i okolic. W trakcie potopuszwedzkiego (1655-1660) liczba ludności Rzeczypospolitej spadła o 1/3.Pół wieku później zniszczenia o podobnej skali przyniosła wielka wojnapółnocna (1700-1721), także toczona w znacznej części na terytoriumRzeczypospolitej, choć raczej bez aktywnego jej udziału. Po zakończeniu wojnypojawiła się realna potrzeba ponownego zasiedlenia znacznych połaci kraju.Władze Poznania (którego liczba mieszkańców zmalała z 14 tys. w roku1696 do 4 tys. w 1710) zaprosiły więc do osiedlania w okolicznych wsiachchłopów ze względnie przeludnionych okolic Bamberguw Bawarii. Jedynym warunkiem było wyznanie katolickie.W połowie XVIII wieku znaczną część ludnościPoznania stanowili osadnicy, od miejsca pochodzenianazywani bambrami. Niektóre podpoznańskie wsie stałysię niemieckie w 100 proc.Bambrzy spolonizowali się dość szybko, w ciągudwóch, trzech pokoleń, i to pomimo faktu, że kiedy procesten się dokonywał - Wielkopolska była pod pruskimzaborem. Czynnikiem przyspieszającym integrację bambrówbyło ich katolickie wyznanie. Mimo że przydzielonoim osobny kościół, w którym kazania głoszono po niemiecku, bambrzy wolelichodzić do kościołów parafialnych, polskich. Pod koniec wieku XIX praktyczniewszyscy bambrzy w oficjalnych spisach przyznawali się do narodowościpolskiej. Kiedy kanclerz Otto von Bismarck rozpoczął wojnę kulturową i za-84<strong>FRONDA</strong> 39


czął wywierać nacisk germanizacyjny, rodziny bamberskie stanęły w obronieszkół z ojczystym językiem wykładowym - polskim.Tabliczka znamionowa z młynaNiewielka prostokątna tabliczka z oksydowanego mosiądzu. Napisy złożonestaroświeckimi czcionkami - i chyba sześcioma różnymi krojami pismana niewielkiej przecież powierzchni. „Zakłady młynarskie braci A. Dagnanw Tarnowie". Dagnan - cóż to za nazwisko?Listopad 1812 - resztki Wielkiej Armii Napoleona przekraczają Berezynę,wymykając się niemal pewnej śmierci z rąk wojsk jednookiego feldmarszałkaKutuzowa. W jednym z oddziałów jest Gabriel d'Agnan, przodek braciAntoniego i Augustyna Dagnanów, francuskim żołnierz - raczej nie przesadniewysokiej szarży, bo ma dopiero 21 lat. Ma dość wojaczki, bo nie docieraz wodzem do Francji. Zostaje w Tarnowie, na dworze księcia EustachegoSanguszki. Książę też brał udział w wyprawie na Moskwę, tyle że jako generał,członek sztabu Napoleona. W Tarnowie d'Agnan poznaje swoją przyszłążonę, Mariannę Faik, Austriaczkę. Przybrana ojczyzna musiała przypaść obojgudo gustu, bo synowi, który urodził się w roku 1831 dali na chrzcie najbardziejtypowe polskie imię - Stanisław. Może na cześć syna księcia, RomanaStanisława Sanguszki? W każdym razie już syn Gabriela ma przekręconenazwisko - w papierach wpisali mu D'Agna. Jego syn, też Stanisław nazywasię już Dagnan, i ta właśnie forma nazwiska się utrwaliła.Stanisław został przedsiębiorcą młynarskim, jego synowie mają już sporąfirmę w Tarnowie. Budują i serwisują młyny. Część rodziny zajmuje sięcięciem drewna w tartaku. Tarnowscy sąsiedzi i konkurenci Dagnanów tożydowska rodzina Szancerów, z której pochodzi wielki Jan Marcin Szancer.Dagnanowie wrośli w Polskę, podobnie jak inni Francuzi, z różnych powodówprzybyli. Rodzina Longchamps de Berier przyjechała do Polski w latach40. XVIII wieku - pierwszy z galicyjskich Longchampsów, Franciszek,zakładał we Lwowie masońską „Lożę trzech bogiń". Od jego nazwiska pochodzinazwa folwarku Lonszanówka, później włączonego do miasta. Jegopotomkiem był wybitny przedwojenny prawnik, Roman Longchamps deBerier, rektor Uniwersytetu Jana Kazimierza, zamordowany przez Niemców.Dziś jego imię nosi aula Uniwersytetu Wrocławskiego, a kolejny FranciszekLATO 200685


- potomek hugenotów i masonów - zosta! księdzem katolickim, obroniwszyuprzednio doktorat z prawa, co w tej rodzinie jest chyba obowiązkiem.Podobna była genealogia wybitnego językoznawcy, Jana NiecisławaBaudouina de Courtenay. Przodek jego przybył z Francji w czasach saskichi był pułkownikiem gwardii cudzoziemskiej Augusta II Mocnego. Jego ojciecbył geometrą, a on sam został jednym z najpoważniejszych badaczyjęzyka polskiego swojej epoki. Wykładał w Kazaniu, Dorpacie, Krakowiei Petersburgu, a w roku 1922 otarł się nawet o prezydenturę, kiedy to blokmniejszości zgłosił go z zaskoczenia. Uzyskał 105 głosów.Francuzem, który przybył do Polski już po rozbiorach, był Józef Fraget.W roku 1824, na fali zainteresowania Polską wywołanej przez księcia ministraKsawerego Druckiego-Lubeckiego, wyolbrzymionej odwieczną legendą „nieograniczonychrynków wschodnich", przyjechał do Warszawy jako człowiek 27--letni, z opanowanym już fachem złotnika. Biznesplan miał prosty: każdy chciałbymieć na stole rodowe srebra, a mało kogo na to stać. Oczywistym targetembyło bogacące się mieszczaństwo. Fraget dodał do tego nową technologię, jakąbyło pokrywanie mosiądzu cienką warstwą srebra. Pomysł chwycił w porewolucyjnejFrancji, dlaczego nie miałoby się udać i w Polsce? No i się udało.Komiwojażerzy dobijają się o nakrycia Frageta. Fraget jest bezkonkurencyjny.Fraget jest modny. Fraget jest gustowny, jest na ustachwszystkich. Wyroby jego do złudzenia przypominają srebro. A cosrebro, to srebro. To nie zwykły, goły, żółty jak samowar mosiądz.Nakrycia od Frageta wyglądają na stole jak prawdziwe stare srebra nastole magnackim- pisze Andrzej Wróblewski we Frażetowych łyżeczkach, książce, która wobecXIX-wiecznego warszawskiego kapitalizmu jest dziwnie nostalgiczna jak narok wydania - 1955.Rodzina Frageta spolonizowała się zresztą stosunkowo szybko - już w drugimpokoleniu. Bardziej złożone były losy innej francuskiej rodziny, która związałasię z Polską - Norblinów. Jan Piotr Norblin, artysta z Misy-Faut-Yonne,przybył do Polski na zaproszenie księżnej Izabeli Czartoryskiej w roku 1774- i spędził tu 30 lat, zdobywając sławę jako malarz i grafik. Już po rozbiorachprzeniósł się z powrotem do starej ojczyzny i zmarł tam w roku 1830, w wieku86<strong>FRONDA</strong> 39


84 lat. Jego syn, Aleksander, osiadł w Warszawie i założył warsztat brązowniczy.Syn jego, Wincenty, wybrał ten sam fach, ale nie pozostał w zakładzie ojca- początkowo założył własny, a później ożenił się z Henryką, wdową po JanieCerisy, właścicielu sporej manufaktury złotniczej na Nowym Mieście - i przejąłzarówno przedsiębiorstwo, jak i kalwińskie wyznanie żony.Polscy OrmianieSkąd wzięli się w Polsce Ormianie? Po tym jak Turcy seldżuccy w XI wiekupodbili Armenię, jej mieszkańcy zaczęli masowo emigrować. We Lwowie sporeskupisko Ormian istniało już w wieku XII. Po przyłączeniu Rusi HalickiejKazimierz Wielki zatwierdził ormiańską odrębność religijną, samorządowąi sądowniczą. Jedenaście lat później król nadał biskupowi ormiańskiemu weLwowie prawo wykonywania jurysdykcji biskupiej. Następne gminy ormiańskiepowstawały w kolejnych miastach na południowym wschodzie państwa:w Kamieńcu Podolskim, Łucku, Barze, Jazłowcu, Zamościu i innych. WłaśnieOrmianie, pośredniczący w handlu pomiędzy Rzecząpospolitą a Turcją i Persją,wywarli duży wpływ na polską kulturę narodową, powodując, że strój polskiczy polska szabla są prawie orientalne.Ormianie przyjęli polski strój, język i zwyczaje, stopniowo tracąc swąodrębność. Od Polaków dzieliła ich właściwie tylko religia. Kościół ormiańskistracił łączność z Rzymem w roku 451, na tle sporu o monofizytyzm, naktóry nałożył się podbój Armenii przez Persję, skutecznie uniemożliwiającwyjaśnienie nieporozumień. W roku 1691 doszło jednak do unii ormiańskiegoKościoła narodowego z Kościołem katolickim. Na mocy postanowień uniiOrmianie zachowali odrębność liturgiczną, dzięki czemu wśród duchowieństwaprzetrwała znajomość klasycznego języka ormiańskiego.Wydaje się to zaskakujące, ale najwybitniejszy hierarcha ormiańskiegoKościoła katolickiego, abp Józef Teodorowicz, członek tej mniejszościowejgrupy etnicznej, był jednocześnie gorącym polskim patriotą, a także aktywnympolitykiem Narodowej Demokracji.Arcybiskup, świetny mówca, znajdował czas na rzeczy nie należące doobowiązków związanych z zarządzaniem diecezją i troszczeniem się o ormiańskątrzódkę. Już jako arcybiskup zasiadał w latach 1902-1914 w sejmiegalicyjskim. Równocześnie, aż do końca I wojny światowej, był członkiemLATO 200687


Izby Panów parlamentu austriackiego, gdzie ostro występował w obroniepraw Polaków, podnosząc też problem niepodległości Polski.Po odzyskaniu niepodległości został posłem na Sejm Ustawodawczy,1919-1922, z ramienia Związku Ludowo-Narodowego (był wiceprzewodniczącymklubu poselskiego). To właśnie jego kazanie w warszawskiej katedrześw. Jana zainaugurowało obrady sejmu - arcybiskup przybył na nie wprostz obleganego przez Ukraińców Lwowa. Sam Ormianin i lwowiak, występowałna arenie międzynarodowej, walcząc o objęcie granicami odrodzonej PolskiŚląska, Wileńszczyzny i Gdańska.W następnej kadencji, od roku 1922, był senatorem. Nie trwało to długo,bo z czynnej polityki abp Teodorowicz zrezygnował w roku 1923, na wyraźnezalecenie papieża Piusa XI, który życzył sobie, by duchowni nie pełnili państwowychurzędów i koncentrowali się raczej na duszpasterstwie.Właśnie w 1923 roku abp Teodorowicz wrócił do innego wielkiego dzieła,jakim była gruntowna renowacja lwowskiej katedry ormiańskiej, rozpoczętajeszcze przed wybuchem Wielkiej Wojny. Aktem niezwykłej odwagi było powierzeniestarej średniowiecznej świątyni nie konserwatorom i restauratoromzabytków, ale wybitnym ówczesnym artystom. Jan Rosen został autorem fresków,Józef Mehoffer zaprojektował mozaiki i witraże, rozbudowę przeprowadziliarchitekci Witold Minkiewicz i Franciszek Mączyński. Ostateczny efektprzeszedł wszelkie wyobrażenia. Lwowska katedra ormiańska stała się arcydziełemznanym w całej Polsce i budzącym uznanie także za granicą. To właśniekatedra stała się pomnikiem dla wielkiego Polaka - wielkiego Ormianina.Biskup Teodorowicz zmarł w roku 1938, a jego pogrzeb stał się manifestacjąpatriotyczną, w której wzięło udział tysiące lwowiaków. Trumnę złożonona cmentarzu Orląt Lwowskich - tych samych, których wspierał podczaswalki o Lwów. Ówczesny prezydent Lwowa Stanisław Ostrowski powiedziałnad grobem arcybiskupa:Odszedł od nas na wieki jeden z największych mężów Polski współczesnej,postać naprawdę monumentalna, przed którą chyliły się czoła w kornymi pełnym przywiązania hołdzie. Zmarły książę Kościoła był wielkąindywidualnością. Był godnym następcą postaci tej miary, co Oleśnicki,Skarga, Starowolski, Kajsiewicz, a za naszych czasów - Bilczewski.88<strong>FRONDA</strong> 39


Warszawa - polska sprawa„Tygodnik Illustrowany" opublikował w 1891 roku tekst Warszawa w świetlepieniędzy. Milionerzy warszawscy. W tekście tym podano spis warszawskichbogaczy, składający się z 66 nazwisk: Bloch, Berson, Borman, Brun, Daab,Epstein, Fajans, Fraget, Fukier, Gebethner, Gerlach, Glucksberg, Goldfeder,Goldstand, Granzow, Haberbusch, Halpert, Hantke, Herse, Hoesick, Klawe,Kronenberg, Konic, Laski, Levy, Lesser, Lewental, Lilpop, Machlejd, Martens,Michler, Natanson, Norblin, Pfeiffer, Popiel, Puls, Rau, Reichmann, Rosen,Rotwand, Schiele, Seydel, Spiess, Strasburger, Simmler, Szwede, Szlenkier,Temler, Ulrich, Wertheim, Wawelberg, Wedel, Werner.Spośród wymienionych chyba tylko Popiel jest nazwiskiem polskim.Brzmienie pozostałych wskazuje przeważnie na pochodzenie żydowskie (np.Bloch, Kronenberg, Lewental, Rosen) lub niemieckie (Herse, Spiess, Lilpop,Schiele). Są tu także rodziny szwajcarskie (Simmler), szkockie (Machlejd),francuskie (Norblin, Fraget).Dla warszawskiej burżuacji, szczególnie żydowskiej, niezwykle pociągającaokazała się polska kultura szlachecka. A. Herz tak pisał o asymilacjiwyższych warstw kupiecko-przemysłowych:Wzór życia szlacheckiego przemawiał do nowej plutokracji pochodzeniażydowskiego. [...] przyjęcie go oznaczało utożsamienie się i z tym,co społecznie „lepsze", i z polskością. Nabywanie majątków ziemskichi przyswajanie sobie ziemiańskich form życia stało się tu rzeczą powszechną.[...] Koligacenie się bogatych Żydów z podupadłymi rodamiziemiańskimi było samo przez się ważnym czynnikiem przejmowaniamanier arystokratycznych. Teściowie musieli się wykazać, że są napoziomie swych utytułowanych zięciów. Bersonowie założyli stajnięwyścigową, inni zabawiali się polowaniami; wszyscy prowadzili życiewystawne, budowali pałace, ubiegali się o tytuły szlacheckie itp.Przyjęcie polskiej kultury niejednokrotnie wiązało się ze zmianą religii.Najznakomitszy działacz kapitalistyczny XIX w., Leopold Kronenberg,przyjął chrzest w 1845 r., na rok przed własnym ślubem. Córki powy-LATO 200689


dawał za polskich arystokratów, zdobył także nobilitację uzyskując herbStruga. Także jego rywal w działalności gospodarczej, ponad 20 lat młodszyod Kronenberga Jan Bloch, przeszedł na katolicyzm, a od 1883 r.mógł poszczycić się tytułem szlacheckim herbu Ogończyk odmienny.Obaj wybudowali sobie w Warszawie pałace, utrzymywali kontakty towarzyskiei rodzinne z przedstawicielami warstwy arystokratycznej- o asymilacji warszawskich bogaczy obcego pochodzenia szczegółowo piszeMaria Siennicka.Najprostszym sposobem uzyskania gwarancji akceptacji w warszawskiejsocjecie było wżenienie się.Od lat siedemdziesiątych XIX wieku zanotować można wzrastającąliczbę związków małżeńskich córek przechrztów z synami chrześcijańskichrodzin arystokratycznych i ziemiańskich. Najczęściej to właśniedziewczęta ze wzbogaconych rodzin pochodzenia żydowskiego wydawanebyły za polskich i obcych posiadaczy tytułów hrabiowskichi baranowskich oraz właścicieli ziemskich o polsko brzmiących nazwiskach.Dwie córki Leopolda Kronenberga zostały żonami arystokratów:Maria Róża - hrabiego Zamoyskiego, a po owdowieniu - baronaTaube, Róża Maria Karolina - hrabiego Orsetti. Trzy córki Jana Blochapoślubiły kolejno: Maria Katarzyna - Józefa Kościelskiego [...], AleksandraEmilia została żoną wywodzącego się z dobrej, starej rodziny,ustosunkowanego Józefa Weyssenhoffa, a Emilia poślubiła potomkastarego rodu - hrabiego Ksawerego Hołyńskiego. Dwie Epsteinównyzostały żonami hrabiego Rzyszczewskiego i hrabiego Grabowskiego 1 .Podobnie postąpiły córki wspomnianego już Józefa Frageta. Aniela wyszłaza pana Pawła Kicińskiego, Julia - za Teodora Rogozińskiego z Soczówkiw Opoczyńskiem. Jedynie średnia córka Henryka wyszła za pana Strejera,o którym wiadomo tyle, że był skromny, pracowity i poważny. Wkrótcejednak umarł i nowym mężem Henryki został pułkownik wojsk cesarskich,Chłopicki, dzięki czemu także i ona dołączyła do skoligaconych sióstr 2 .Jedyny syn Józefa, Julian Fraget, wydał córkę Marię Antoninę za Czesławaksięcia Światopełk-Mirskiego.90<strong>FRONDA</strong> 39


W kręgach świeżo wzbogaconej burżuazji snobowano się na małżeństwaz nosicielami nazwisk kończących się na -ski; dawało to awans w hierarchiitowarzyskiej. Nie było to jednak proste i często wymagało poważnego główkowania,co barwnie odmalował Marian Gawalewicz, XIX-wieczny pisarzwarszawski, w powieści Mechesy, gdzie brat bratu klaruje, jak żyć i jakiej żonyszukać:Zbankrutowanej szlachcianki - nie wziąłbyś, a arystokratka za nasnie wyjdzie, z Żydówką żenić się nie możesz, a przechrzcianki szukająhrabiów, no - i nie potośmy wyszli z tej sfery, aby do niej powracać.Z biedną się nie ożenisz, bo to mezalians majątkowy i miliony naszezresztą są warte, aby za nie dostać coś odpowiedniego [...]. Widziszzatem, że to nie łatwe zadanie - ożenić się tak, aby pod każdymwzględem dobrze trafić. W tym społeczeństwie nazwiska mają jeszczeswoją wartość, a pieniądze swoją; jeśli się jedno z drugim dopasuje,to co...? 3 .Na ironię zakrawa fakt, że to, co napływowym bogaczom wydawało się w polszczyźnienajbardziej przyciągające, szczerze mierziło czołowego myślicielanarodowego, Romana Dmowskiego, który tak się o wielkopańskich manierachwyrażał w fundamentalnych dla endecji Myślach nowoczesnego Polaka:Jedynym niemal żywiołem w Polsce, tworzącym w życiu kulturę, pozostaław chwili upadku Rzeczypospolitej sfera wielkoszlachecka. [•••]Toteż, gdy oświecony ogół krajów zachodnich, rosnąc szybko w liczbęw ostatnim stuleciu, przyjmował kulturę mieszczańską, kulturę pracy,zabiegów, wysiłków i obowiązków, u nas ta sama warstwa przyjęłakulturę wielkoszlachecka, kulturę nieobowiązkowości, używania,a jeszcze więcej popisywania się, wywyższania itd. Tą kulturą po dziśdzień żyjemy: ludzie najciężej zarabiający na chleb, gdy im się powodzi,starają u nas dociągać zaraz do typu wielkopańskiego; synowie zamożnychkupców, przemysłowców, a jeszcze więcej cieszących się dobrąpraktyką lekarzy, adwokatów itd., zarówno z powierzchowności, jaki z pojęć, które im wpojono, robią wrażenie młodych hrabiów, dostatecznieprzygotowanych do odziedziczenia dużej renty; ludzie robiącyLATO 200691


fortuny na zawijaniu pieprzu lub pisaniu skarg sądowych, tracą je potem,kupując dobra itd. 4 .A jednak ta właśnie wielkopańska kultura, niby niepraktyczna tradycja walk„O waszą wolność i naszą" była w wieku XIX najpraktyczniejsza. Bo jako jedynadawała coś więcej niż tylko proste zbijanie fortuny, miała w sobie iskręmisji, zew poświęcenia i uniwersalność, która zjednywała jej zwolennikówwśród przybyszów.Leopold Kronenberg, który mawiał, że „najtrudniej o pierwszy milion,następne przychodzą już same" 5 , w okresie powstania styczniowego, zamiastzajmować się swoim domem bankowy, zaangażował się w insurekcję, zostającczłonkiem dyrekcji stronnictwa Białych. Błogosławiony abp ZygmuntSzczęsny Feliński wspomina, że kiedy komitet powstańczy żądał od wszystkichzamożniejszych mieszkańców Warszawy dziesięciu procent od dochodudo kasy narodowej, „jeszcze uprzejmiej znalazł się Leopold Kronenberg,najbogatszy warszawski bankier; gdy bowiem zażądano od niego dwadzieściatysięcy podatku, odrzekł, że Komitet się omylił w wyliczeniu, gdyż od niegonależy się czterdzieści, i natychmiast takową sumę wyliczył". Zresztą, kiedymowa o powstaniu, warto pamiętać, że i sam Romuald Traugutt pochodziłz niemieckiej rodziny von Traugutt.Zaangażowanie w powstanie nie wyszło Kronenbergowi na zdrowie - zagrożonyaresztowaniem, lepszego klimatu szukał we Francji. Powrócił w roku1864 i przed śmiercią w roku 1878 zdążył otrzymać tytuł szlachecki (1868),założyć Bank Handlowy (1870) i Szkołę Handlową w Warszawie (1875). Jegosyn Stanisław był współtwórcą warszawskiej filharmonii.O błyskawicznej, z pokolenia na pokolenie, polonizacji warszawskichNiemców pisze Bolesław Prus w Lalce. Ignacy Rzecki wspomina, że w czasach,gdy był jeszcze młodym subiektem, pracował w sklepie niemieckiegokupca Jana Mincla, który po polsku mówił słabo i do końca życia nie mógłsię języka wyuczyć. Oprócz Rzeckiego w sklepie pracowali dwaj bratankowiewłaściciela - Jan i Franc Minclowie oraz niejaki August Katz. Prus kazał całejtej gromadzie przeżyć następującą scenkę:Dobry ten człowiek [stary Mincel] miał jedną wadę, oto - nienawidziłNapoleona. Sam nigdy o nim nie wspominał, lecz na dźwięk nazwiska92<strong>FRONDA</strong> 39


Bonapartego dostawał jakby ataku wścieklizny; siniał na twarzy, plułi wrzeszczał: szelma! szpitzbub! rozbójnik!...Usłyszawszy pierwszy raz tak szkaradne wymysły nieomal straciłemprzytomność. Chciałem coś hardego powiedzieć staremu i uciec dopana Raczka, który już ożenił się z moją ciotką. Nagle dostrzegłem, żeJan Mincel zasłoniwszy usta dłonią coś mruczy i robi miny do Katza.Wytężam słuch i - oto co mówi Jan:- Baje stary, baje! Napoleon był chwat, choćby za to samo, że wygnałhyclów Szwabów. Nieprawda, Katz?A August Katz zmrużył oczy i dalej krajał mydło.Osłupiałem ze zdziwienia, lecz w tej chwili bardzo polubiłem JanaMincla i Augusta Katza. Z czasem przekonałem się, że w naszymmałym sklepie istnieją aż dwa wielkie stronnictwa, z których jedno,składające się ze starego Mincla i jego matki, bardzo lubiło Niemców,a drugie, złożone z młodych Minclów i Katza, nienawidziło ich. O ilepamiętam, ja tylko byłem neutralny.Była więc dla Prusa (ten akurat, w odróżnieniu od pozostałych bohaterówartykułu był Polakiem nie tylko z wyboru!) wyobrażalna sytuacja, że w latach40. XIX wieku w Warszawie dwóch młodych Niemców tak bardzo jestPolakami, że - szczerze nie cierpi Niemców!Patriotyzm studenckiCiekawą i właściwie nie opowiedzianą historią jest polonizowanie się Niemcówi przedstawicieli innych narodowości w polskich korporacjach akademickich,szczególnie w XIX-wiecznych uczelniach Rygi i Dorpatu. Zupełnie niezwykłe sąpod tym względem doświadczenia Konwentu Polonia (zwanego też w pewnymokresie Ogółem Studentów Polskich), który powstał na uniwersytecie dorpackimw roku 1828. Częścią uczelni tej był jedyny w Cesarstwie Rosyjskimfakultet teologii protestanckiej. Z konieczności, zazwyczaj finansowej, studiowalina nim synowie niemieckich pastorów z ziem polskich. Ustrój akademickiDorpatu właściwie przymuszał ich do przystępowania do korporacji, i to niekonieczniewedług kryterium narodowego. W tamtych czasach decydował raczejkraj, z którego dany student przybywał - a Konwent Polonia był właściwy dlaLATO 200693


wszystkich z terenów dawnej Rzeczypospolitej. Młodzi ewangelicy uczący sięna pastorów przybywali na uczelnię z jeszcze nie do końca wykrystalizowanympoczuciem narodowym i trafiali wprost do patriotycznie nastawionego kołaprzyjaciół-Polaków. Doprowadziło to do zjawiska zupełnie zaskakującego:w rosyjskim imperium, prowadzącym wobec Polaków politykę surowszej lubłagodniejszej rusyfikacji (posuwającej się do zakazywania publicznego używaniajęzyka polskiego) i w kulturowo niemieckiej prowincji tegoż imperium, nauczelni z językiem wykładowym niemieckim doszło do polonizacji znacznejczęści protestanckiej elity.Jeden z owych spolszczających się Niemców, Edward Heinrich, wspomina:Gospodarzem Ogółu był Franciszek Ungern-Sternberg, rodemz witebskiej guberni, student medycyny [...] Otóż ten ówczesnygospodarz Ogółu po odbytym już głosowaniu miał mnie przyjąć dostowarzyszenia. Idąc w oznaczonej godzinie na Steinstrasse do domuWebera, gdzie mieszkał Ungern-Sternberg z bratem swoim Stanisławem,studentem agronomii, doznawałem niemal równego niepokoju,jak przed matrykulacją. U gospodarza zastałem kasjera, bibliotekarzai jeszcze dwóch starszych kolegów. W ich obecności miał gospodarzdo mnie przemowę, jak do każdego nowo wstępującego, w którejwyraził cel koła koleżeńskiego i przyszłe moje względem niego obowiązki.Treściwie a poważnie mówił, że zadaniem Ogółu jest łączeniemłodzieży z różnych stron kraju, pomaganie sobie wzajemne intelektualne,etyczne i materialne [...]. Obowiązkiem każdego członka jest94 <strong>FRONDA</strong> 39


poznanie własnej ziemi: prócz studiów specjalnych obowiązkiem jestwięc poznanie historii i literatury własnego narodu. Przez wzajemneobcowanie kolegów z różnych dzielnic winniśmy tym lepiej poznaćwłasną ziemię, na której obywateli mamy się kształcić. I rzeczywiścieówczesny Ogół spełniał to zadanie, jak gdyby były jego dewizą słowaSupińskiego: „Pierwszym artykułem wiary naszej jest powołaniewszystkich do pracy obywatelskiej, bezwzględna kompetentność każdegostanu, stronnictwa i wyznania. Chlubą narodu jest pozyskiwanienowych obywateli".Warto zdać sobie sprawę z faktu, że słowa te napisał człowiek, którego ojciec- Teodor - urodził się w Wittenbergu nad Łabą. Sam Edward urodził się jużw Warszawie i, jak wspomina, bardzo słabo znał język niemiecki. Niezwykła moctej opowieści tkwi w fakcie, że o patriotyzmie i obowiązkach narodowych pouczałHeinricha Franciszek Ungern-Sternberg, z baranowskiej rodziny inflanckiej, czystoniemieckiego pochodzenia.O stosunkach polsko-niemieckich w Dorpacie świadczy anegdota przytaczanaprzez Jana Niedziałkowskiego: „Na jubileuszu Curonii [korporacjiniemieckiej] składali życzenia w imieniu Polonii: Weyssenhoff, Schoeneichi Schmidt. Dziękował im prezes Curonii, Dąbrowski".Podobne zdarzenia miały miejsce w Rydze, gdzie miejscowe społeczeństwoniemieckie ufundowało politechnikę. Powstały tam korporacje Arkonia(1879) i Welecja (1883).Historyk Welecji wspomina: „Oto członek niemieckiego BurschenschaftuRubonia, Julius v. Maydell, w prostej linii potomek osiadłych tam KawalerówMieczowych, sprzykrzył sobie burszowskie obyczaje rodzimej korporacji,wystąpił z niej, zbliżył się do Welecji i po niejakim czasie został do niej przyjęty.Tam wyrósł na polskiego patriotę. Po pierwszej wojnie światowej osiadłw Bydgoszczy, a gdy w czasie drugiej wojny światowej odszukał go w Warszawiepułkownik Wehrmachtu, baron v. Maydell, ofiarując mu w imieniu niemieckiejrodziny pomoc i opiekę, filister Welecji Juliusz v. Maydell wskazał mu drzwimówiąc, że krewniaka w takim mundurze znać nie chce i niczego od niego nieprzyjmie" 6 . Podobnie na liście członków Arkonii znajdujemy nazwiska francuskie(Virion, de Rosset), irlandzkie (0'Brien de Lacy, 0'Rourke), szkockie(Bower de St. Claire) - o niemieckich i żydowskich nie wspominając.LATO 200695


Analogiczną do opowieści Niedziałkowskiego historię opowiada członekArkonii, Adam Tokarski, o Andrzeju Manteufflu:W pewnym momencie wywiązała się między nim a gospodarzami dośćburzliwa dyskusja, z której zrozumiałem, że Niemcy chwalili się przedRysiem, jako doskonali fechmistrze. A trzeba dodać, że szermierka byłaulubionym sportem Rysia. Pozatym jak z rozmowy wynikało, gospodarzedowiedziawszy się, że Rysio nosi nazwisko Manteuffel, chcieli muudowodnić, że jest niemieckiego pochodzenia. Taka postawa Niemcówdoprowadziła Rysia do gniewu. Choć ród jego wywodził się z dalekiejKurlandji, wszyscy jego członkowie uważali się za Polaków i wielkichpatriotów polskich. Dość powiedzieć, że Rysio wyzwał jednego z rozmówcówna pojedynek na szable.Warto wspomnieć i braci Bursche, innych wybitnych duchownych protestanckich,którzy przeszli przez dorpacki Konwent Polonia. Starszy, Juliusz, organizowałwydział teologii ewangelickiej na Uniwersytecie Warszawskim, potemzostał jego profesorem. Młodszy z braci, Edmund, był SuperintendentemGeneralnym Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w Polsce (odpowiednikprymasa). Niemieckie pochodzenie nie uchroniło ich podczas II wojny światowej.Juliusz Bursche został w 1939 roku aresztowany przez gestapo i osadzonyw więzieniu w Moabicie, gdzie zmarł. Edmunda więziono w kacetachSachsenhausen-Oranienburg i Mauthausen-Gusen i ostatecznie zamordowano.Innym znanym luterańskim pastorem, członkiem Polonii, był ZygmuntMichelis. Choć sam był pochodzenia niemieckiego, to za obronę Warszawyw 1939 roku dostał Krzyż Walecznych. Więziony w Sachsenhauseni Oranienburgu, na pytanie o niemieckie korzenie odpowiedział śmiało: „Jeślinawet w moich żyłach choćby odrobina krwi niemieckiej była, to już dawnowasze pluskwy ją wypiły".Polonizacja rodzin inflanckich baronów jest zjawiskiem trudnym dowytłumaczenia. Ludzie ci pochodzili z rodzin niemieckich i żyli pod władzącesarstwa rosyjskiego. W tych warunkach postanawiali zostać Polakami.Jeden z nich, zupełnie spolszczony baron Gustaw Manteuffel, opisywał dawneniemieckie rody, które przyjęły polską kulturę i narodowość: Mohlowie,Platerowie (z nich wywodziła się Emilia Plater), Ungern-Sternbergowie.96<strong>FRONDA</strong> 39


O rodzinie Landsbergów tak pisał:ród ten przybył na kresy inflanckie znad Renu w XVI w. [...] Gałąźpolska tego rodu kwitnie po dzień dzisiejszy na Litwie i zespoliła sięnajzupełniej z nową swoją ojczyzną. Niektórzy jej członkowie zaliczanisą do tzw. Litwomanów.„Litwomania" Landsbergów zaszła tak daleko, że jeden z nich, Vytautas, zostałw końcu prezydentem Republiki Litwy.Sita nieistniejącego państwaWiek XIX, okres w którym państwo polskie nie istniało, rozdzielone pomiędzysąsiadów, był jednak z jakiegoś powodu okresem narodowej ofensywy.W sytuacji, gdy dla inteligenta z Warszawy czy Wilna naturalnym kierunkiemkariery był wschód - całe rzesze obcokrajowców przyjmowały język i kulturępolską. Jaka była tego przyczyna?Może rację ma Aleksander Świętochowski, gdy pisze:Czy wielu jest takich, którzy by odważyli się twierdzić, że Polacy utraciwszyniepodległość, zdobyliby sobie szczęśliwszą dolę, gdyby uleglepozwolili jak drób trzymać się w kojcach i zarzynać [...].Wtłoczenie ogromnej części tego odwiecznie kulturalnego i nawykłegodo odwiecznej wolności narodu w szranki, które zaledwiewystarczyłyby potrzebom dzikiej hordy, oddanie go na łup wściekłejsamowoli, odjęcie mu wszystkich praw do naturalnego objawianiaswych myśli, uczuć i dążeń stworzyło zrozumiały determinizm dlajego chceń, który uzewnętrznił się stałym, w chwilach większegonatężenia wybuchającym buntem. Wszystkie tedy powstania naszebyły koniecznością wywołaną przez warunki naszej niewoli.Czy tylko koniecznością, której niepodobna było pokonać, ale byłobyszczęściem uniknąć? Niewątpliwie działał w nich instynkt samozachowawczy,który zawsze rozeznaje właściwe środki ratunku od śmierci,który pozorami szkód okrywa korzyści i śród klęsk zewnętrznych przeprowadzazbawienie wewnętrzne. Być może, iż bez rewolucji w roku '30LATO 200697


i '63 naród nasz doskonale by się utuczył i ważyłby dużo, ale prawdopodobniebyłby dziś tylko spasionym wieprzem. Stańczycy i ichkrewniacy polityczni mają zupełną słuszność zarzucając nam, że ciągleburzymy chlew, który nam budują rządy; czy jednak żyjąc spokojniew tym chlewie, możemy zachować naszą istotę? Po rozbiorach Polacymieli do wyboru dwie drogi: albo wynaturzyć się, znikczemnić, posłużyćza karm dla swoich zaborców albo nie bacząc na wszystkie straty, porażki,ruiny, ratować swoje życie ciągłym buntem przeciwko gwałtom.Polskość okazała się atrakcyjna, bo nierozerwalnie związana była z duchemwolności, ukształtowanym przez I Rzeczpospolitą - państwo już nieistniejące,a na tle ówczesnej Europy zupełnie wyjątkowe. Państwo niemalże anarchistyczne,które „nie rządem stało, a - swobodami obywateli!". Być możeten „stały, w chwilach większego natężenia wybuchający bunt", wyrażonyw pismach polskich poetów, pociągał młodzież i inteligentów, bo czuli oniw nim ten powiew wolnego ducha, coś mocnego i prawdziwego. To jest jakaśodpowiedź, może zbyt prosta, może grzesząca pychą „wyższości kultury polskiejnad ościennemi". Ale pytanie pozostaje.Warto pytanie to zadać sobie raz jeszcze, po dekadach odbrązawianiapolskiej historii, wmawiania sobie niskiej wartości. Co spowodowało, że takwielu wybitnych myślicieli, pisarzy, naukowców, duchownych wybrało polskość?Co pociągnęło młodzież i studenterię? Co było magnesem dla wzbogaconejburżuazji, na tyle silnym, że odrzucała swoją kulturę - niemiecką,francuską czy żydowską i opowiadała się po stronie polskiej?BARTŁOMIEJ KACHNIARZZa pomoc udzieloną podczas pracy nad tekstem dziękuję prof. Janowi Rynkowskiemu i dr. AdamowiSowińskiemu.Pisząc tekst, korzystałem z następujących opracowań:M. Budziarek, Łodzianie a insurekcja styczniowa, „Przegląd Powszechny" 2/2006.H. i B. Estreicherowie. Acta Universitatis lagiellonicae, marzec-maj 1998.Bł. Z.Sz. Feliński, Pamiętniki, Warszawa 1986.A. Herz, Żydzi w kulturze polskiej. Warszawa 1987.E. Heinrich, Luźne kartki ze wspomnień uniwersyteckich. Warszawa 2003.J. Janicki. Cały Lwów na mój głów. Warszawa 1993.M. Łukowska. Mit Lodzermenscha a rzeczywistość dawnej i współczesnej Łodzi, w: Materiały do etnografiimiasta t. 3. Żyrardów 1994.98<strong>FRONDA</strong> 39


C. Manteuffel. O starodawnej szlachcie krzyżacko-rycerskiej na kresach inflanckich, Lwów 1912.J. Niedziałkowski, Podzwonne Konwentowi Polonia, „Lwów i Wilno" nr 33, Londyn 1947.F. Papee, Historia miasta Lwowa w zarysie, Lwów-Warszawa 1924.M. Siennicka, Portret warszawskiej burżuazji XIX i początku XX wieku, w: Miasto i kultura, t. 2, Warszawa1998.W. Szolginia, Tamten Lwów. Z niebios nad Lwowem, Wrocław 1996.A. Świętochowski, Po siedemdziesięciu pięciu latach.A. Tokarski. Gdy w żyłach Rysia Manteuffla polska krew zagrała, „Biuletyn Arkoński" nr 37, Warszawa2001.A. Wróblewski. Fragetowe łyżeczki. Warszawa 1955.asw, Ludzie, sylwetki, biografie, http://www.diapozytyw.plKsięga pamiątkowa stulecia Arkonii, Londyn 1981.Po/s/ca Korporacja Akademicka „We/ega" 1883-1988. Warszawa 1989.PRZYPISY123456M. Siennicka, Portret warszawskiej burżuazji XIX i początku XX wieku, w: Miasto i kultura, t. 2,Warszawa 1998, s. 94.A. Wróblewski, Fragetowe łyżeczki, Warszawa 1955, s. 23.M. Gawalewicz, Mechesy, Warszawa 1893-1894, t. 1, s. 367, za: M. Siennicka, dz.cyt., s. 96.R. Dmowski, Myśli nowoczesnego Polaka, Wrocław 2002.A. Wróblewski, dz.cyt., s. 5.Polska Korporacja Akademicka „Welecja" 1883-1988, Warszawa 1989.


CZĘSTOCHOWYNIE ODDAMY!MICHAŁGROMKIPamiętam, jak ojciec czyta! mi fragmenty Potopu o obronie Częstochowy. Potemw Muzeum Wojska Polskiego pokazywał mi miecze spod Grunwaldu i skrzydłahuzarów spod Wiednia. Kiedy wiele lat później uświadomiłem sobie, co to znaczy,że pracuje on w MSW, było mi bardzo trudno. I do dzisiaj jest trudno.Jako podrostek co wieczór odbywałem rytuał wyprowadzania wraz z kolegąz sąsiedztwa jego psa - teriera - na spacer. Chodziliśmy godzinami pouliczkach osiedla Rakowiec, paliliśmy peta za petem, gadaliśmy o dziewczynach(wiadomo) oraz o Polsce. Tak, o Polsce. Ze jest okupowana przez sowietów,że trzeba jak większość pokoleń w naszej historii walczyć o wolność i żeponieważ nie ma możliwości pokonania sowietów, ostatecznie trzeba będziekrew przelać, a dziewczyny i matki będą płakać. Było romantycznie.Jakiś czas potem inny kolega z sąsiedztwa, który wprowadził mnie dokonspiry, przyniósł mi do przeczytania Kolumbów i zapowiedział, że jak przeczytamtę książkę, to niechybnie będę się ubierał w długi płaszcz z wysokim100<strong>FRONDA</strong> 39


kołnierzem i wypatrywał „godziny W", bo tak kończą wszystkie chłopaki,które zetknęły się z Zygmuntem, Jerzym i Kolumbem.W liceum wszyscy „normalni" chcą być choć trochę „pankami". Jarocin,Róbrege, glany, alpagi, „bić skina sk...syna", anarchia. Zbliża się kolejnarocznica zabicia ks. Popiełuszki. Zrzucamy się na wieniec i jako nieoficjalnadelegacja naszego liceum śpiewamy podczas uroczystości rocznicowych„Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie".Piszę wypracowanie z Dziadów. Ponosi mnie w temacie polskiego mesjanizmu.Polonistka patrzy mi przez ramię na to, co napisałem i stwierdzaz przekąsem, że „to dość infantylne". Wkurza mnie, więc natychmiast namarginesie dopisuję: „Jeżeli to jest infantylne, to ja chcę być infantylny".Potem okazało się, że polonistka podkreśliła tę moją odpowiedź i dopisała:„Za to cię lubię". Opłacało się.Komuna dogorywa. Ożywa Pomarańczowa Alternatywa. Wszyscy czujemyjuż lekki przesyt klimatami bogoojczyźnianymi. Poza tym teraz na falijest nie Mickiewicz, ale Gombrowicz. Do Warszawy przyjechali „pomarańczowi"znajomi z Wrocławia. Dość dziwni. Od razu pobiegli na Starówkęzobaczyć „mury" Powstania. Wieczorem przy piwie opowiadają o uroczystościachku czci Ponurego, niezłomnego dowódscy partyzantki w GórachŚwiętokrzyskich. Podobno „to był gościu".Niedawno podczas Dnia Niepodległości 11 listopada zaprowadziłem syna(cztery i pół roku) na Plac Piłsudskiego na apel poległych. Siedział na moichramionach i machał z zapamiętaniem zakupioną przed chwilą dużą biało--czerwoną flagą. I choć to go zajmowało, a nie dość dla niego nudnawy apel,starałem się opowiadać mu o huzarach, żołnierzach z Katynia, wśród którychleży jego pradziadek, o chłopcach ze Starówki, po której murach tak lubi biegać.Wróciliśmy zmarznięci. Częstochowy nie oddamy.MICHAŁ GROMKI


Roman Giertych był najczęściej widywany z minimieczykiemo długości półtora centymetra z podwójną szarfą.Wszyscy, którzy chodzili z takim małym znaczkiemw klapie, zostali mniej więcej dwa lata temu zidentyfikowaniprzez dziennikarzy „Gazety Polskiej" jako wewnętrznypartyjny krąg, tajna elita elit Giertycha.LOTORŁAoczyli impresjeWielkim RomanieOLGIERDKOŚCIESZAPoczątek lat 90. Pogrzeb jednego z seniorów ruchu narodowego. Jak głosilegenda, po ceremonii dochodzi do poznania się dwóch przedstawicieli różnychpokoleń. Ten młodszy i wyższy (blisko 200 cm wzrostu) wyciąga władczorękę i stanowczym głosem oznajmia: „Jestem Roman Giertych", stojącyprzed nim człek z przyprószonymi siwizną włosami odpowiada: „A ja JędrzejDmowski". Giertych wzburzony milczy i lustruje lekceważąco rozmówcę.Przez długi czas nie mógł uwierzyć i przebaczyć, że ktoś mógł się zdobyć102<strong>FRONDA</strong> 39


na tak bezczelny żart i skonstruować swoje personalia na krzyżowej drwiniez nazwiska wielkiego Polaka, Romana Dmowskiego, i imienia jego śp. dziadka.Później okazało się, że ten rzekomy żartowniś to całkiem aktywny działaczspołeczny, przydatny do pracy w terenie.Roman Giertych - zwany „Juniorem", „Długim", „Romkiem" lub„Wielkim Romkiem" - to po pierwsze syn prof. Macieja Giertycha, o którymw partii mówi się „Profesor", przy czym należy to wymawiać z pochyloną głowąi ściszonym, pełnym uwielbienia głosem. Ulubionym tematem wystąpieńMacieja były i są zagrożenia duchowe, sprawy moralności oraz zagadnieniacywilizacyjne, choć - co zarzucają mu oponenci - jest „tylko" dendrologiem.Z drugiej strony taki senator Niesiołowski jest tylko entomologiem zakochanymw muchówkach, a przecież „Gazeta Wyborcza" z namiętnością drukujejego analizy polityczne, więc dlaczego specjaliście od kory mielibyśmy odmawiaćprawa do używania jego własnej tak, jak chce.Po drugie, Roman Giertych to wnuk Jędrzeja Giertycha, polityka endeckiego,płodnego, choć różnie ocenianego pisarza emigracyjnego, a jednocześniebardzo płodnego mężczyzny (dziewięcioro dzieci, z których trojewybrało celibat: dwie córki zostały zakonnicami, a jeden z synów, Wojciech,dominikanin, jest Teologiem Domu Papieskiego). Zgodnie z legendą JędrzejGiertych siadywał u Romana Dmowskiego na kolanach, więc myśl narodowąwyssał z jego piersi.Aha, jeszcze jedno: złośliwi ludzie twierdzą, że rodzina Giertychów tospolonizowani niemieccy koloniści z Poznańskiego. Ale to tylko plotki zawistnychprzedstawicieli skrajnej prawicy.Pokaż mi swój mieczyk, a powiem ci, kim jesteśRoman Giertych zazwyczaj nie nosił oryginalnych mieczyków Chrobregoczy jego replik. Chodzi o pięciocentymetrową miniaturę Szczerbca, mieczakoronacyjnego królów polskich, owiniętą potrójnie biało-czerwona szarfą- symbol przedwojennego Stronnictwa Narodowego (używany był równieżprzez inne organizacje o orientacji nacjonalistycznej).Roman Giertych był najczęściej widywany z minimieczykiem o długościpółtora centymetra z podwójną szarfą. Wszyscy, którzy chodzili z takim małymznaczkiem w klapie, zostali mniej więcej dwa lata temu zidentyfikowaniLATO 2006103


przez dziennikarzy „Gazety Polskiej" jako wewnętrzny partyjnykrąg, tajna elita elit Giertycha, jego najbardziejzaufany dwór. Ale rzekoma loża Giertycha to bujdana resorach. Gdyby ktoś chciał coś ukryć, to nieumieszczałby denuncjującego rekwizytu w klapiemarynarki. Prawda jest taka, że ktoś na początku lat90. zamówił matrycę takiego minimieczyka u grawera.Minimieczyk wyglądał wprawdzie mniej okazale, ale był bardziejdyskretny i dzięki temu lepiej pasował do eleganckiegogarnituru niż wersja przedwojenna. Jeśli już ktoś nosi minimieczyk,to ze względu na jego unikatowość (matryca zaginęła, a mieczyk niebył tłoczny w zbyt dużej ilości) i ogólną oldschoolowość.Dodatkowo powodem noszenia minimieczyków była walka z przesądamii kompleksami wewnątrz własnego obozu. Noszenie tego emblematubyło i jest wyzwaniem rzuconym zwolennikom noszenia zwykłych miniatur,których powszechnie podejrzewa się o kompleks małego członka.Pięciocentymetrowa miniatura miecza to - według zwolenników półtoracentymetrowychminiatur - forma kompensacji, co stanowi ważki dowód, iżnarodowcy nie stronią od freudyzmu, czyli są jednak rozgarnięci.Jestem cool!W 2002 roku zaczął się festiwal Romana Giertycha w prasie kolorowej i tabloidach.Trwał około dwóch lat. Giertych z żoną i córeczkami uśmiechał się donas z łamów gazet, miły, sympatyczny, mający zawsze czas dla dziennikarzy.O tym, że dla swego „wojska" bywa mało przyjemny, wiedziało niewielu.Roman Giertych podbił serca dziennikarzy, bo zaprzeczył opinii, że endekmusi być typem posępnym i zasadniczym. Wypowiadał się na temat kobiecejurody, muzyki, mody, życia seksualnego. Często bywał dowcipny, zaskakiwałparadoksami i niebanalnymi porównaniami. Mnie najbardziej podobał się żart:„Kiedy Rokita kichnie, to mu w TVN-owskich «Faktach» mówią: na zdrowie".Giertych jest, jak się okazało, człowiekiem postępowym. Nie wyznaczyłżonie miejsca w kuchni. Właściwie to chyba ona jest głową rodziny. BarbaraGiertych uchodzi za osobę szalenie stanowczą, która podejmuje najważniejszedecyzje. Co pozostało Romanowi? Opowiadanie o partnerstwie. A także104<strong>FRONDA</strong> 39


o tym, że co wieczór czyta starszej córce bajeczki, a domłodszej wstaje w nocy. Ona wie, że o tej porze niepowinna się spodziewać nikogo innego. RomanGiertych ćwiczy dykcję przed sejmowymi wystąpieniami,czytając dzieciom przygody PippiLangstrumpf. Utrzymuje, że czytał je dziewczynkomkilkakrotnie i jest specjalistą od Pippi, więc możnaby go kiedyś przeegzaminować. Tylko kto się odważy?Uczestniczył w porodzie rodzinnym, kiedy na światprzychodziła druga córka. Przy narodzinach pierwszej niebyło to możliwe ze względu na konieczność zastosowania cesarskiego cięcia.W jednym z wywiadów opowiadał, że przy narodzinach Karoliny rozśmieszałżonę, a ona uznała, że ogólnie było zabawnie. Trochę mało to wzniosłe jak nażonę lidera LPR, ale OK, przekonała nas: „Jesteśmy normalnymi ludźmi [...].Reagujemy spontanicznie". Nie udało się jej to natomiast, gdy zapewniała, żemąż jest romantykiem, człowiekiem ciepłym i czułym:Wierszy nie pisze. Na spacery przy księżycu mnie nie zabiera [...]. Zato przynosi mi kwiaty bez okazji. Dzwoni, żeby powiedzieć, że tęskni.Rzeczywiście [...] to wrażliwy, uczuciowy chłopak 1 .Ten idylliczny obraz psują politycy innych partii. Zwłaszcza ci, którzy znająGiertycha dłużej lub tylko z Sejmu. Marcin Libicki z PiS uważa, że Giertychto człowiek zimno i bez emocji podchodzący do polityki, a Jan Rokita z POwprost mówi o jego cynizmie:Dla niego polityka to teatr. Rozmawia z nami przyjaźnie, ze wszystkimsię zgadza, po czym wkracza na sejmową trybunę i brutalnie mieszanas z błotem. Kiedy schodzi, znów się uśmiecha i oczekuje, że jegowystąpienie uznamy za element konwencji 2 .W rankingu „Polityki" na najlepszego posła w 2004 roku Roman Giertychznalazł się w pierwszej linii obok Ludwika Dorna (PiS), Witolda Gintowt--Dziewałtowskiego (SLD), Jarosława Kaczyńskiego (PiS) i Jana Rokity (PO).Widać było wtedy, że Giertych to członek najprawdziwszej pierwszej ligi.LATO 2006105


Pragmatyzm i thacheryzmDziennikarze pamiętają, że zdarzały się konferencje prasowe LPR prowadzonepo angielsku. Nie, nie po to, by zawojować zachodnie media, po prostuojciec, Maciej Giertych, z racji wieloletniego pobytu w Anglii ma dobry brytyjskiakcent i nie boi się świata, co więcej, wie, jak się w nim poruszać.Odpowiadając na pytanie, kto jest najlepiej wykształconym polskimposłem do PE, niestety musimy pominąć prof. Bronisława Geremka, któryswoich tytułów dorobił się w Polsce na średniowiecznych mętach. Pierwszemiejsce zdobywa Maciej Giertych, który nie wierzy nawet w teorię ewolucji.Maciej skończył biologię na Oksfordzie, a doktorat zrobił w Kanadzie, resztętytułów zdobył w kraju.Roman Giertych ukończył z kolei prawo i historię. Jak donosiły media,jest bodaj najgorzej wykształcony z czworga dzieci Macieja. Internauci pytaliRomana Giertycha w 2002 roku, co musiałoby się stać, żeby stał się euroentuzjastą.Wzburzony odpowiedział:Ależ ja jestem euroentuzjastą. Jestem Europejczykiem, bo to wynikaz mojej polskości. Sprzeciwiam się natomiast wejściu Polski do UniiEuropejskiej 3 .Giertych wielokrotnie zapewniał, że gospodarka musi być wolna od ideologii.Wchodząc do PE, mimo twardego stanowiska „UE - nie!", LPR nie zamierzałapodejmować jakichkolwiek rozmów z Jean--Marie Le Penem i prawicowymi populistami,marzyła natomiast o wspólnymklubie z brytyjskimi konserwatystami.Moment był dobry, boz Ligi „odeszli - jak stwierdziłjeden z jej posłów- idioci, nawiedzone babyi najgorsze oszołomstwo".Giertych przy wielu okazjachi od wielu lat wypowiadasię na temat wprowadzenia106<strong>FRONDA</strong> 39


ułatwień podatkowych dla rodzin, zmniejszenia liczby urzędów i urzędników,wprowadzenia podatku obrotowego, obrony suwerenności energetycznej kraju.Podatek liniowy? Giertych odpowiada: „Czemu nie?".W czerwcu 2004 roku Jan Rokita stwierdził: „Giertych to endek nowoczesny,rozumiejący mechanizmy współczesnej demokracji, bez uprzedzeń".Szkoda, że dziś tego nie powtórzy...Żydzi byli narodem wybranym!Roman Giertych przepytywany kiedyś na temat narodu wybranego odpowiedział,że jest to pytanie teologiczne i należy z nim iść do księdza, a nie dopolityka. W rozmowie z Tomaszem E Terlikowskim wyraził się następująco:Wiem, że Pan Jezus narodził się w narodzie wybranym. Natomiastsformułowania św. Pawła odnośnie wybraństwa są jednoznaczne:z jednej strony Żydzi pozostają narodem wybranym, a z drugiej - Kościółjest narodem wybranym jako nowe plemię. A więc z jednej stronywybraństwo pozostało, ale z drugiej Stary Testament się skończył,a zaczął się Nowy - w Kościele 4 .Giertych akceptuje zwrot majątków Żydom, ale zaraz dodaje, że na takichsamych zasadach jak Polakom, bo „państwo powinno być ślepe na narodowość".Podałby również rękę masonowi, bo „niby skąd mam wiedzieć, ktojest masonem". Może wystarczyłoby zajrzećdo publikacji dziadka i ojca... Na uwagędziennikarza, że jego najbliższy współpracownik,Wojciech Wierzejski, wywiesiłna drzwiach swojego biura poselskiegokartę z napisem: „DziennikarzomGazety Wyborczej i pederastomwstęp wzbroniony" oraz że naspotkaniu w jednej z redakcji przedParadą Równości oświadczył, iż nie podaręki gejom (chodziło o Szymona Niemca),Roman Giertych rozbrajająco i szczerzeLATO 2006107


wyjaśnił: „Niech pan odróżni kampanięwyborczą od codzienności".Jedno trzeba Giertychowi przyznać.Trudno go przyłapać na wypowiedziachantysemickich. Skutecznie eliminuje zeswego otoczenia ludzi o takich skłonnościachi pozywa tych, którzy oskarżają LPRi jego osobiście o antysemityzm. Podkreślaczęsto, że sam ma wielu przyjaciół pochodzeniażydowskiego i nie jest to dla niego żaden problem.Hej, młodzi LPR-owcy, czy Wy też ich znacie?Pijecie razem piwo? A jak się z nimi witacie?Hierarchów pouczymy i błędy im wskażemyGdy Ojciec Święty powiedział, że jest przeciwnykarze śmierci, oraz wskazał na konieczność jednościduchowej Europy, co zwolennicy poszerzania UE odrazu pochwycili jako głos za integracją, Roman Giertych musiał w pierwszymwypadku uzasadnić słuszność kary śmierci, a w drugim dokonać takiejinterpretacji słów papieża, aby dowieść, że ten miał na myśli co innego, niżwszyscy sądzą.Istotnie, jednoznaczność nie była wtedy mocną stroną naszego WielkiegoRodaka. Giertych często podkreślał, że nie ma problemu popierania (J anPaweł II) lub negowania (o. Tadeusz Rydzyk) wspólnej Europy, że Kościółprowadzi ludzi do zbawienia, a nie do Unii Europejskiej, zatem problemyświeckie powinien pozostawić świeckim.Skupmy się jednak na innym wątku. Giertychowie często przypominają,że narodowcy zawsze stali na gruncie wierności nauce Kościoła katolickiegoi dążyli do tego, by ład publiczny w Polsce oparty był na etyce katolickiej.Jednocześnie XLX-wieczne SDN, przedwojenne ZLN, SN oraz SN i SN-Dw III RP nie były (w przeciwieństwie do ZChN) partiami wyznaniowymi. Niejest nią również LPR. Dlatego nikomu w LPR nie wpadł do głowy pomysł wysyłaniado biskupów i parafii broszur propagandowych chwalących własnego kandydatana prezydenta i jego zasługi w walce z mniejszościami seksualnymi.108<strong>FRONDA</strong> 39


Narodowcy zachowywali i zachowująniezależność wobec Kościołapowszechnego. Będąc wiernijego nauce, nieraz występowali przeciwjego polityce. Żeby nikogo niedrażnić, przytoczę tylko przykładyhistoryczne - te same, którymi posługująsię także obaj Giertychowie:1. Gdy Wojciech Korfanty zostałw 1903 roku posłem ze Śląska doReichstagu, startował przeciw kandydatowikatolickiej partii centrum,popieranej przez Kościół.2. W okresie I wojny światowejWatykan sugerował Dmowskiemu, aby tenporzucił marzenia o wolnej Polsce i trzymałz katolicką Austrią. Roman Dmowski postępowałjednak według tego, co uważał za słuszne- działał na rzecz rozpadu Austro-Węgier napaństwa narodowe.3. Arcybiskup Aleksander Kakowski współdziałałz niemieckimi okupantami w ramach tzw.Rady Regencyjnej, podczas gdy jego diecezjanin,Roman Dmowski, współpracował z Ententą, dążąc do klęskiNiemiec.W latach 80. endecy publicznie krytykowali Kościół zapopieranie, czyli wpuszczenie na ambony, działaczyKOR-u. Odwagę zabierania głosu w ważnych sprawach,w tym polemizowania z hierarchami Kościoła,tak tłumaczy ojciec Romana Giertycha:Nasza postawa wierności wobec nauki Kościoła, w połączeniu z niezależnościąpolityczną, ma też swoją wartość dla Kościoła, bo służąc mu,nie obciążamy go naszymi ewentualnymi błędami i nie angażujemyjego autorytetu do naszych świeckich przecież działań 5 .LATO 2006109


W polskim kościele są hierarchowie cieszący się specjalną sympatią LPR.Należy do nich m.in. abp Życiński, który często wypowiada się krytycznieo LPR. Giertych podkreśla z satysfakcją, że ilekroć arcybiskup tak czyni, tona Lubelszczyźnie z każdymi wyborami nam wzrasta [poparcie]. Wyborydo Parlamentu Europejskiego [w 2004 r.] tam wręcz wygraliśmy.Oczekuję od ks. arcybiskupa, że będzie się o Lidze wypowiadał jeszczeczęściej 6 .Jesteśmy wrogami rewolucjonistówDziennikarze wielokrotnie zadręczali Romana Giertycha pytaniami o relacjez Samoobroną, a ten szybko im wyjaśniał:Nie wolno w programie mówić ludziom rzeczy, które są demagogią. Tojest podstawowa różnica między nami a Samoobroną. Lepper obiecujerzeczy, które są nie do dotrzymania. Przedstawia obraz rzeczywistościczęściowo prawdziwy, bo inaczej nie trafiałby do ludzi, ale recepta, jakądaje, jest ze zbioru bajek. Jeżeli kiedykolwiek dojdzie do władzy, dajBoże, by tak nie było... 7 .A co Giertych zrobiłby, gdyby Andrzej Lepper chciał zawiązać koalicjęz Ligą?To tylko jego życzenia. Lepper wyobraża sobie, że ma sojusznikaw LPR, a nie ma. Jest naszym przeciwnikiem i bajarzem politycznym,który tylko może zaszkodzić Polsce. [...] Recepta, że terazprzyjdziemy my, przedstawiciele ludu pracującego miast i wsi, zabierzemytym, którzy mają, a damy tym, którzy nie mają, to koncepcjamogąca się sprawdzać na Podhalu i za czasów Janosika. [...] jestemprzeciwnikiem rewolucji, a to, co proponuje Lepper, prowadzi wprostdo rewolucji. Przyjdą ci z PGR, ci z wiosek, ci z miasteczek i będąteraz robili porządki. Będzie z tego rewolucja, która skończy się tymco zawsze - że rewolucja pochłania swoje dzieci. A kraj może popaśćw anarchię 8 .(10 <strong>FRONDA</strong> 39


Giertych zastrzega, że nie chce przewracać państwa:Chcemy zmian w granicach prawa. Polsce potrzebne jest odejście odOkrągłego Stołu. Chciałbym namówić środowiska, które przy tymstole siedziały. W wyniku układów okrągłostołowych powstał w Polscerak mafii, która kontroluje dużą część polityki, biznesu i mediów. Jeżelisię tego problemu nie rozwiąże metodami demokratycznymi i ewolucyjnymi,to przyjdzie Andrzej Lepper i jego rewolucja. Ta rewolucjabędzie organizowana przez byłych komunistów stanowiących dzisiajzaplecze kadrowe Samoobrony 9 .Andrzejowi Lepperowi, który opowiedział się za legalizacją związków homoseksualnych,Giertych na konwencji wyborczej w Warszawie powiedział:Czy pan, panie Lepper, hodował cokolwiek kiedykolwiek? Nie wiepan, że z dwóch panów świnków lub pań świnek nie będzie małychświniątek? 10 .Orzeł wylądowałPewnego razu, jeszcze zanim Polanie zasiedlili tereny wokół Gniezna,nad krainą porosłą po horyzont lasami, leciał potężny orzeł - królortów. Orzeł wzbijał się coraz wyżej i wyżej, i nie zauważył, że otozbliża się straszna burza. Grad piorunów uderzył w niebotyczne bory,a jeden z nich trafił orła, który oszołomiony spadł na polanę pośrodkuLATO 2006 111


lasów. Polaną wędrował wówczas kupiec z obcych, dalekich krajóww poszukiwaniu kolejnych niewolników na targ. Kupiec zobaczył orłależącego w błocie, a ponieważ naród kupca słynął z okrutnej złośliwości,kazał on niewolnikom przykuć orła żelaznym łańcuchem do skałyi ruszył w dalszą drogę. Gdy orzeł obudził się, rozpostarł skrzydłai próbował wznieść się w górę. Ciężki, niewolniczy łańcuch ściągnąłgo jednak z powrotem na ziemię. Próbował orzeł wzlecieć wiele razy.Za każdym razem łańcuch ponownie ściągał go w błoto. Mimo dziesiątekprób nie udało mu się zerwać z łańcucha i król orłów legł naziemi zdychając.Orzet jednak nie zauważył, że przy ostatniej próbie jedno z ogniwłańcucha pękło, osłabione ciągłymi uderzeniami o skałę. Orzeł mógłwzlecieć w niebo, a zdychał. Zamiast szybować ponad chmurami, ległw biocie, bo nie walczył do końca.Jednak są tacy, co opowiadają inny koniec tej historii [...]. Ponoćw ostatniej chwili życia, gdy jego serce zamierało ze zmęczenia i poniżenia,gdy jego siły wydawały się całkowicie wyczerpane, przypomniałsobie orze! o słowach swojego ojca, również króla ortów, który mówiłmu, że prawdziwie królewski ptak walczy zawsze do końca. Podniósłorzeł swe skrzydła już bardziej ze względu na pamięć ojca niż na nadziejęwolności i wzniósł się ku własnemu zdumieniu z biota ziemi.Wzniósł się nad polanę i lasy, a grupa słowiańskich wojów, która właśniejechała na polanę, z podziwem spoglądała na królewskiego ptakaszybującego prosto ku zachodzącemu słońcu.Tak pisał sześć lat temu Roman Giertych do czytelników swej książki pt.Lot orła (Szczecinek 2000). On wierzy w jego lot. Życzę Wam tego samego,Drodzy Zwolennicy moherowego frontu odbudowy.OLGIERD KOŚCIESZAPRZYPISY123Ich własna liga, Roman i Barbara Giertychowie w rozmowie z Ewą Smolińska-Borecką, „Gala"2004.Cyt. za: Robert Mazurek, Torys z Kórnika. Roman Giertych idzie po władzę, „Wprost" 27 czerwca2004.Jestem euroentuzajstą, spotkanie z Romanem Giertychem w Cafe Wprost, „Wprost" 24 listopada 2002.112<strong>FRONDA</strong> 39


5678910Zamknięty radykał, wywiad Tomasza R Terlikowskiego z Romanem Giertychem, „Ozon" 14 września2005.Maciej Giertych, Z nadzieją w przyszłość, Warszawa 2005.Jeśli nie LPR, to Lepper, wywiad Jarosława Kurskiego z Romanem Giertychem, „Gazeta Wyborcza"9 lipca 2004.Thatcher - tak, Lepper - nie, wywiad Małgorzaty Subotić z Romanem Giertychem, „Rzeczpospolita"20 maja 2004.Ibidem.Jeśli nie LPR, to Lepper, dz.cyt.Wojciech Szacki, Roman Giertych zagrzewa Ligę, „Gazeta Wyborcza" 16 sierpnia 2005.


Wielu spośród bojowników o utworzenie i niepodległośćIzraela, a następnie polityków tego państwa wychowałosię na kulturze polskiej, na etosie polskich powstańnarodowych. Ludziom tym i ich spadkobiercom obcabyła i pozostaje dekadencka, kosmopolityczna zgniliznarozkładająca społeczeństwa europejskie. Wartości, którerealizował jako uczestnik powstania w getcie warszawskimMarek Edelman, są skrajnie przeciwne wartościomprzyświecającym działalności sojusznika europejskichorganizacji gejowskich, środowiska miesięcznika „Midrasz",natomiast mieszczą się w tak bliskim LechowiKaczyńskiemu etosie powstania warszawskiego.Prawo i SprawiedliwośćRzecz o polsko-żydowskim tnesjanizmie politycznymBORYSBARSKIChodzi o walkę i zwycięstwo, a nie o prawo i sprawiedliwość.Z mowy Adolfa Hitlera do kilkudziesięciu wysokich oficerów Wehrmachtupodczas spotkania w Berghofie (1943)Najgorsi są Żydzi, którzy się wysługują prawicy.Sentencja przypisywana pewnej redaktor „Gazety Wyborczej"114<strong>FRONDA</strong> 39


Ostentacyjne wyrażanie sympatii do narodu żydowskiego staio się dobrymzwyczajem wśród elit politycznych i kulturalnych Polski po roku 1989. W tensposób zaczęto nadrabiać braki, jakie nagromadziły się po burzliwych wydarzeniachz końca lat 60. Polska ponownie przystąpiła do rodziny państwcywilizowanych - państw prowadzących aktywną i ofensywną politykęprzezwyciężania antysemickich demonów własnej przeszłości. Jednym z najważniejszychelementów reanimacji tej polityki było nawiązanie stosunkówdyplomatycznych z Izraelem.Przyjazne stosunki ze społecznością żydowską stanowiły istotny fragmentwizji stosunków międzynarodowych każdego kolejnego rządu polskiego, odekipy Tadeusza Mazowieckiego począwszy. Jakiekolwiek pojawienie sięwątków antysemickich w dyskursie publicznym było i jest piętnowane nietylko przez polityków, lecz również przez wszystkie media opiniotwórcze.Medialnymi czarnymi charakterami Trzeciej Rzeczypospolitej stały się polskinacjonalizm i polska ksenofobia. Dlatego ktokolwiek, kto w takiej lub innejformie wysługiwał się ideologii komunistycznej i reżimowi peerelowskiemu,musiał się rozliczać ze swych minionych zaangażowań politycznych tylkowówczas, jeśli odkrywano w jego życiorysie jakiś, choćby najmniejszy, epizodantysemicki.W świetle tych uwag zaskoczeniem może być odpowiedź na pytanie: liderktórego z polskich ugrupowań opowiedział się za przystąpieniem Izraelado Unii Europejskiej? Trzeba przyznać, że stanowisko takie świadczyłobyo określonym stosunku - wyrażającym się także w rozmaitych doniosłychgestach - wobec państwa żydowskiego. A zajął je nie kto inny, tylko RomanGiertych, upatrując w Izraelu przyczółek cywilizacji zachodniej na BliskimWschodzie.Trudno nie odnieść wrażenia, że wypowiedź Giertycha udzielonąw roku 2004 niemieckiej gazecie cechuje przede wszystkim swoistyekscentryzm zużytkowany na potrzebę kreowania wizerunku partii pozagranicami kraju. Inni ówcześni prominentni działacze Ligi Polskich Rodzinnie kryli wtedy swojego antyizraelskiego nastawienia, porównując zbrodniarzypalestyńskich do żołnierzy Armii Krajowej. Istnieje jednak w Polsceugrupowanie, którego polityka bliskowschodnia idzie znacznie dalej aniżeliprasowe wynurzenia Giertycha. Tym razem chodzi o innego członka „moherowejkoalicji".LATO 2006115


Żydowska partia religijna?Warszawa to nie jedyne miasto świata, którego władze lokalne wydały w roku2005 zakaz parady gejowskiej. Burmistrz Jerozolimy, Uri Lupolianski z partiio wymownej nazwie Yahadut Ha'torah (Zjednoczona Lista Tory), również nataką demonstrację nie wyraził zgody. Zarówno w Polsce, jak i w Izraelu dogłosu doszły środowiska, które w swojej wizji państwa kierują się przesłankamireligijnymi. W Polsce mamy do czynienia z „politycznymi katolikami",w Izraelu - z „politycznymi żydami". I jedni, i drudzy żądają od społeczeństwaobywatelskiego, aby się podporządkowało religijnej większości.Prawo i Sprawiedliwość - partia Lecha Kaczyńskiego, czołowego pogromcyhomoseksualizmu politycznego w Europie - nie przypadkiem czerpie swąnazwę ze Starego Testamentu. „Bo słowo Pana jest prawe, a każde Jego dziełoniezawodne. On miłuje prawo i sprawiedliwość: ziemia jest pełna łaskawościPańskiej" (Psalm 33, 4-5). Pomimo składanych przez czołowych politykówPiS deklaracji o katolicyzmie jawią się oni przede wszystkim jako politycytalmudyczni. Kiedy przeważająca część prawicy europejskiej - w tym chrześcijańskiejdemokracji - daje sobie spokój z walką o tradycyjny ład moralny, tona placu boju pozostają jedynie amerykańscy i izraelscy orędownicy uzależnieniaustawodawstwa od religii.Czy jednak taka interpretacja- interpretacjaprogramu Prawa i Sprawiedliwościjako żydowskiej partii religijnej - jest zasadna? Inspiracja biblijna w nazwie nieświadczy jeszcze o klerykalnym charakterze ugrupowania. Stary Testament stanowijeden z duchowych i kulturowych fundamentów cywilizacji zachodniej.Kanoniczne wartości laickiej demokracji europejskiej tworzą w dużej swej częścizsekularyzowaną wersję przesłania biblijnego, o czym tak często zapominajądogmatyczni rzecznicy rozdziału religii od państwa.Warto jednocześnie przypomnieć, że dzisiejszy prezes PiS, JarosławKaczyński, zasłynął na początku lat 90. stwierdzeniem, iż działalnośćZjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego - partii, do której należało wieluobecnych członków Prawa i Sprawiedliwości - to prosta droga do dechrystianizacjiPolski. Obawy przed klerykalizacją prawicy musiały być wtedypodyktowane również troską o autorytet Kościoła hierarchicznego - o to,aby nie wikłać owego autorytetu w bieżącą grę polityczną. JednocześniePorozumienie Centrum - ugrupowanie, którego Jarosław Kaczyński był116<strong>FRONDA</strong> 39


twórcą i prezesem - nie przypadkiem bywało określane jako „jakobińskie" lub„republikańskie". Czołowi politycy PC bronili zdobyczy rewolucji francuskiejprzed krytyką swoich kolegów z ZChN, chociażby Marka Jurka.Tymczasem Uri Lupolianski to - stosując ideologiczne kategorie nowoczesności- uosobienie „bigoterii" i „ciemnoty". Ten ortodoksyjny żyd, ojciecdwanaściorga dzieci jest reprezentantem typowego stronnictwa klerykalnego.Dla Lupolianskiego wszelka parada gejowska to coś „szkaradnego, obraźliwego,agresywnego i prowokacyjnego" (Etgar Lefkovits Lupolianski denieshe's trying to stop J'lem gay pride paradę,„Jerusalem Post", 18.01.2005). Żadenliczący się w swoim kraju polityk europejskinie pozwoliłby sobie na takiewyznanie.Z kolei Lech Kaczyński to typowyinteligent z warszawskiego Żoliborza.Należy więc do formacji naznaczonejetosem lewicowo-niepodległościowym,a zatem także nie pozbawionej filosemickichnaleciałości. Choć Kaczyńskideklaruje się jako katolik, to jednakgodzi swą wiarę z - bądź co bądź laicką- tradycją piłsudczykowską. Z tegowynika jego respekt wobec autonomiipaństwa względem równie autonomicznychinstytucji religijnych. Nieznaczy to jednak, że obecny prezydentPolski lekceważy społeczne znaczenie Kościoła katolickiego. Niemniej jednakdaleko mu do formuły „katolicyzmu politycznego".Zabawne w tym wszystkim jest to, iż z powodu zakazu demonstracjigejowskiej zaczęto Lechowi Kaczyńskiemu insynuować wrogość wobecwszelkich mniejszości, a co za tym idzie sugerować nawet sprzyjanie nastrojomantysemickim. Lupolianskiego oskarżyć o antysemityzm z wiadomychwzględów się nie da.Jedno z pewnością władze Warszawy i Jerozolimy łączy: szacunek dlauczuć religijnych oraz wrażliwości moralnej mieszkańców obu miast. PiS orazLATO 2006117


ugrupowania izraelskiej prawicy religijnej - choć nie łączą ich żadne kontakty- idą tu ramię w ramię. Gdyby jednak na tym cała sprawa kończyła się, topartia braci Kaczyńskich różniłaby się od LPR w sposób nieistotny.Sojusz z Żydami: synteza piłsudczyzny z dmowszczyznąPrawo i Sprawiedliwość jest stronnictwem konserwatywnym i zarazemwielonurtowym. Jego konserwatyzm przejawia się również w adaptowaniurozmaitych idei, które mieszczą się w dziedzictwie polskiego patriotyzmu.Tak jest w wypadku dwóch wielkich tradycji politycznych, które choć byłyu swych podstaw kontrkulturowe, to jednak w istotny sposób się przyczyniłydo odzyskania w 1918 roku przez Polskę niepodległości. Chodzi oczywiścieo endecję (dmowszczyznę) oraz wspomnianą już piłsudczyznę. Każda z tychtradycji zaoferowała Polakom ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej,które byłoby lekarstwem na antysemityzm.Piłsudczyzna w sprawach narodowościowych zawsze była synonimemidei jagiellońskiej. Chodziło więc o taki kształt państwa polskiego, którestanowiłoby szeroką przestrzeń przyjazną wszystkim grupom etnicznymją zamieszkującym. Odnosiło się to, rzecz jasna, również do Żydów. JózefPiłsudski jako w pewnym sensie spadkobierca etosu szlacheckiego musiałbyć filosemitą. Żydzi przez wieki pełnili w Polsce funkcję „klasy średniej",tak bardzo potrzebnej warstwom wyższym. Stąd antysemityzm w naturalnysposób pojawiał się wśród ekonomicznej konkurencji Żydów, czyli mieszczaństwapolskiego.Mieszczański antysemityzm był też jednym z komponentów dmowszczyzny.Endekom marzyło się państwo polskie w granicach, które gwarantowałybyjego monoetniczny charakter. W tej sytuacji Roman Dmowskiniezwykle przychylnie odnosił się do pomysłu stworzenia państwa żydowskiegow Palestynie. Powstanie takiego państwa dawałoby szansę na masowąemigrację ludności żydowskiej z Polski na Bliski Wschód. Oznaczałoby tojednocześnie narodziny nowoczesnej żydowskiej świadomości narodowej wyrażającejsię w potrzebie posiadania własnego państwa. Dmowski mógł takimprocesom jedynie przyklasnąć.Do idei jagiellońskiej nawiązuje dziś czołowy polityk PiS, a zarazemarchitekt współczesnej polskiej polityki historycznej, Kazimierz Michał118<strong>FRONDA</strong> 39


Ujazdowski. W rozmaitych projektach, którym on patronuje, pojawia się wizjadziejów Polski jako kraju wielu narodowości i kultur, umiejących w ciągudziejów harmonijnie ze sobą współistnieć. Jednocześnie Ujazdowski nigdynie odcinał się od dorobku endecji, w której widzi przede wszystkim znakomitąszkołę realistycznej oceny sytuacji międzynarodowej.Prawo i Sprawiedliwość stosuje więc politykę przyjaznego traktowaniamniejszości etnicznych w Polsce, a zarazem poparcia dla państw narodowychwobec zagrożeń ze strony imperiów oraz globalnych podmiotów politycznychi gospodarczych. Stosunek do mniejszościetnicznych to spadek po piłsudczyźnie,natomiast do państw narodowych- po dmowszczyźnie. Nie przypadkiemna białostockiej liście PiS w wyborachdo Sejmu (2005) znalazł się aktywistamniejszości litewskiej. StanowiskoPrawa i Sprawiedliwości wobec sytuacjipaństwa żydowskiego również wydajesię klarowne. Na szczególną uwagę zasługujątu działania pewnego posła.Najbardziej proizraelski politykUnii EuropejskiejTemat stosunków polsko-żydowskichmoże być podejmowany z dwóch przeciwległychpozycji: antysemickich oraz anty-antysemickich. W obu wypadkachzachodzi emocjonalny stosunek do polityki z udziałem resentymentów.Antysemici koncentrują się na adekwatnych do rzeczywistości lub wyolbrzymianychkrzywdach wyrządzanych Polakom przez finansjerę żydowską oraz„żydokomunę", a swoje oskarżenia okraszają wytykaniem Izraelowi prawdziwychlub rzekomych zbrodni wobec Palestyńczyków. Z kolei anty-antysemiciswoje resentymenty kierują w stronę realnych lub urojonych „faszystów",niegdyś otwarcie eksterminujących ludność żydowską w obozach koncentracyjnych,a dzisiaj przemycających swoje niecne cele za fasadą „demokratycznych"partii prawicowych.LATO 2006119


Arturowi Zawiszy, politykowi PiS, posłowi na Sejm, obie te pozycje są dalekie.Jak sam wyznaje, to właśnie dlatego może się zajmować problematyką polsko-izraelską,że akceptuje w sobie sceptycyzm, jaki żywi wobec Żydów. Faktten pozwala mu na prowadzenie polityki, która nie jest uwikłana ani w żadnesentymenty, ani w żadne resentymenty. W Sejmie kadencji 2001-2005 Zawiszabył uczestnikiem prac Polsko-Izraelskiej Grupy Parlamentarnej.Prawo i Sprawiedliwość jest członkiem Unii na rzecz Europy Narodów(UEN), organizacji zrzeszającej w Parlamencie Europejskim partie konserwatywne.Jednocześnie przy UEN działa nieformalna międzynarodówkaugrupowań z państw nie należących do Unii Europejskiej - ugrupowań pozostającychprogramowymi sojusznikami takich partii jak PiS. Spośród tychsojuszników trzeba wymienić izraelską Jedność Narodową (Yisrael Beiteinu),której liderem jest Yuri Stern.Zawisza bardzo ciepło wyraża się o Sternie. Polityk izraelski ujął Polakaswoją biografią. Jest imigrantem z Rosji o dysydenckiej, antykomunistycznejprzeszłości. Języka hebrajskiego uczył się nielegalnie jeszcze w ZwiązkuSowieckim. Oknem na świat była dla niego sprzedawana w kioskach sowieckichkolorowa prasa peerelowska (jest to kolejny dowód tego, że PRL był najweselszymbarakiem w obozie państw socjalistycznych). Jako parlamentarzystaizraelski Stern współprzewodniczy w Knesecie oficjalnemu lobby na rzeczrozwoju kontaktów ze wspólnotami chrześcijańskimi, co można traktowaćnie tylko jako próbę powołania żydowsko-chrześcijańskiej inicjatywy wobeczagrożenia ze strony fundamentalizmu islamskiego, lecz również stworzeniaswoistej koalicji przeciwko dyktaturze relatywizmu, która coraz bardziej dajeo sobie znać w jednoczącej się Europie.Na pytanie dziennikarzy jednego z portali internetowych o to, czy Polska możepełnić funkcję adwokata Izraela w Europie, Zawisza odpowiada następująco:Osobiście bardzo cieszyłbym się, gdyby to określenie utrwaliło sięi odpowiadało prawdzie, choć sprawa jest sama w sobie ze wszech miartrudna. Trudna ze względu na powikłania sytuacji bliskowschodniej,gdzie każda ze stron ma swoje racje i nikt nie jest tam bez winy. Trudnarównież ze względu na historię stosunków polsko-żydowskich, któreprzecież wielokrotnie były konfliktowe i wcale nie koniecznie z polskiejwiny, bo równie dobrze w tym znaczeniu, że społeczność żydowska za-J20 <strong>FRONDA</strong> 39


chowywała się nielojalnie wobec państwa i narodu polskiego. Tak więcz jednej strony skomplikowanie kryzysu bliskowschodniego, a z drugiej- trudna historia nie daje łatwej drogi do współpracy polsko-izraelskiej.Natomiast ja jestem głębokim zwolennikiem tego, aby ta współpracabyła świadomie umacniana i to z kilku powodów. Po pierwsze jeżelizgadzamy się z pewną wizją amerykańską, że należy nieść przesłaniewolnościowe i wartości cywilizacji zachodniej w te obszary świata, gdzieich nie ma, to wtedy widzimy, że to państwo Izrael jest swego rodzajuforpocztą cywilizacji judeochrześcijańskiej, która z trudem jako jedynepaństwo demokratyczne na Bliskim Wschodzie znajduje swoje miejscewśród morza społeczności arabskiej. Drugą kwestią jest to, że Polacyjako naród o trudnej historii powinni w szczególności sympatyzowaćz narodami, które odbudowują swoje państwa i mężnie bronią swojegointeresu narodowego, jednocześnie podkreślając dumnie, że prowadząpolitykę narodową. Państwo Izrael jest znakomitym przykładem, żemożna być państwem cywilizowanym, demokratycznym, prowadzącymofensywną politykę interesu narodowego, dobrym przykładem dlaPolski. Trzecia kwestia jest taka, że Polacy nie zawsze mogą liczyć nażyczliwość diaspory żydowskiej w świecie, jako przykład można podaćagresywne zachowania amerykańskich Żydów czy to w sprawach dotyczącychkwestii historycznych czy wręcz współczesnych kwestii majątkowych.W tym kontekście współpraca Polski i Izraela może być swegorodzaju antidotum na tamte trudne dyskusje i pokazywać, że Polacy sągotowi we wszystkim co dobre i godziwe współpracować z jedynym naświecie państwem żydowskim, czyli Izraelem. Z tych wszystkich powodówuważam, że jest miejsce na taki wręcz strategiczny sojusz i gdybyPolska rzeczywiście mogła być określana mianem „adwokata Izraelaw Europie" to byłbym tym wysoce usatysfakcjonowany.(Portal Spraw Zagranicznych, http://psz.pl/content/view/1699/)Czy któryś z polityków Platformy Obywatelskiej lub Sojuszu LewicyDemokratycznej - bo o jakichś innych, bądź co bądź niszowych, partiach nie wartonawet wspominać - zdobył się na takie śmiałe oświadczenie, idące pod prądzarówno tendencjom antysemickim, jak i anty-antysemickim? Przyjaźń polsko--żydowska nie polega na obściskiwaniu się w świetle fotoreporterskich fleszówLATO 2006121


lidera SLD z byłym ambasadorem Izraela czy też na przepraszaniu za Jedwabne.Działacze PO czy SLD mają gdzieś polski interes narodowy - w ParlamencieEuropejskim obie partie są członkami frakcji opowiadających się za budowąeuropejskiego państwa ponadnarodowego - a skoro tak, to trudno im równieżpojąć politykę prowadzoną przez państwo żydowskie. Co prawda, nie stroniąoni od filosemickich deklaracji - w czym jednak nigdy nie prześcigną działaczypewnego niszowego ugrupowania oraz środowisk programowo zajmujących sięwysługiwaniem się kierownictwu spółki Agora - to jednak deklaracje te należytraktować jako przejaw zwyczajnego koniunkturalizmu.Nowy antysemityzmAlain Finkielkraut w swoim głośnym eseju o wymownym tytule W imięInnego. Antysemicka twarz lewicy (sic!, Warszawa 2005) stwierdza, że obecniena świecie pojawiają się nowe linie podziałów politycznych, które wyznaczastosunek do działań USA na arenie międzynarodowej oraz do konfliktu bliskowschodniego.Żydzi nie są już postrzegani wyłącznie jako zbiorowośćfunkcjonująca w diasporze, a więc jako potencjalnie prześladowana (na równina przykład z homoseksualistami) grupa mniejszościowa.Ta rola przypada Arabom, w tym zwłaszcza Palestyńczykom. Żydzi natomiastsą utożsamiani przede wszystkim z Izraelem - typowym państwemnarodowym, w dodatku stosującym na co dzień rozwiązania siłowe, zatemtworem nie budzącym bynajmniej sympatii „postępowej" części ludzkości.Według Finkielkrauta mamy do czynienia ze zjawiskiem nowego antysemityzmu.O ile stary był, zdaniem myśliciela, związany z europejską skrajnąprawicą i obecnie pozostaje zmarginalizowany, o tyle nowy jest niebezpieczny,bo rozprzestrzenia się na masową skalę. Ale jest jeszcze różnica, która wydajesię znacznie poważniejsza. Niegdyś antysemityzm prezentował się jakozaprzeczenie wartości humanistycznych oraz uniwersalistycznej wizji świata.Obecnie krytyka pod adresem Izraela i społeczności żydowskiej odbywa siępod hasłami humanizmu, pacyfizmu, wielokulturowości, troski o imigrantówz krajów arabskich i islamskich.Autor przedmowy do polskiego wydania książki Finkielkrauta, KonstantyGebert, ubolewa nad tym, że odwieczny sojusznik wszelkich uciskanychgrup mniejszościowych, czyli lewica, zaczyna powielać antysemickie ste-122<strong>FRONDA</strong> 39


eotypy. Według tego publicysty czymś niemal upokarzającym dla Żydówjest proizraelskie stanowisko fundamentalistów protestanckich z USA czytakich polityków jak włoski „postfaszysta" -którego partia Sojusz Narodowy(Alleanza Nazionale) wchodzi skądinąd wraz z PiS w skład UEN - GianfrancoFini. Prawdopodobnie Gebertowi trudno jest się pogodzić z tym, że pewnaforma filosemityzmu stała się udziałem „ciemnogrodu".Tymczasem drogi Izraela i lewicy (również żydowskiej) zdają się rozchodzić.Państwo, które zmuszone jest nieustannie dbać o swoje bezpieczeństwozewnętrzne i wewnętrzne, nie możesobie pozwolić na realizację rozmaitychutopijnych projektów. Rewolucjaobyczajowa, a więc domena współczesnejlewicy, uderzając w hierarchiczneinstytucje społeczne - rodzinę, szkołę,wspólnotę religijną, wojsko - osłabiakażdy naród: Żydów tak samo jakPolaków. Zastanawiające jest, jak w tej„tęczowej" koalicji mają się odnaleźćwyznawcy ortodoksyjnego judaizmu.Dla nich bowiem wszelki seks pozamałżeńskito grzech, a zachowania homoseksualneokreślają oni jako toevah,co znaczy obrzydliwość (ciekawe, czywedług Konstantego Geberta ludzie cizasługują na miano „homofobów"?).W wypadku „tęczowej" lewicy można natomiast zaobserwować instrumentalizacjęproblemu antysemityzmu. Żydzi jako grupa mniejszościowa(a domyślamy się, że każda mniejszość pozostaje pokrzywdzona przezwiększość) są tu potrzebni wyłącznie do konfrontacji z „ksenofobiczną" prawicą.Żerowanie na poczuciu wyobcowania ze społeczeństwa jest cynicznąstrategią polityczną. Dokładnie takiemu samemu instrumentalnemu traktowaniuprzez alterglobalistycznych miłośników Trzeciego Świata podlegająPalestyńczycy.W minionym półwieczu znaczna część diaspory żydowskiej lansowała wizerunekŻydów jako narodu ofiar (zjawisko tak zwanego Shoah-business). DoLATO 2006123


chwili obecnej nierzadko wykorzystywane jest to jako narzędzie moralnegoszantażu. Stanowcza, twarda polityka Izraela przeczy takiemu wizerunkowi,a jednocześnie dowodzi, że Żydzi potrafią bronić swojego państwa - są normalnymnarodem gotowym walczyć zbrojnie o swój byt.Ostateczne rozwiązanie kwestii PiS-owskiej?Afirmacja postaw bohaterskich, miłość ojczyzny, poczuwanie się do własnegodziedzictwa historycznego, a więc elementy izraelskiego patriotyzmu, czyniąz Żydów naród, który może wreszcie opuścić promującą political correctness,wrogą cywilizacji zachodniej, „tęczową" koalicję rzeczywistych lub urojonychmniejszości. I co bardzo ważne, ma on nieoczekiwanie szansę stać się wzoremdla mieszkańców pogrążonej w kryzysie moralnym Europy. PiS może byćjednym z akuszerów tego procesu.Najwyższa więc już pora, żeby stosunkami polsko-żydowskimi przestalisię zajmować weterani „żydokomuny" oraz ich dzieci i wnuki. Leczeniekompleksów związanych z własną tożsamością oraz swoim pochodzeniembynajmniej sprawy nie ułatwia. Poza tym przyjazne stosunki zakładają podmiotowetraktowanie obu stron. Dopóki Izrael nie przestanie traktowaćzbrodniarza komunistycznego, Salomona Morela, jako wyłącznie ofiary holocaustu,która z tej przyczyny nie może stanąć przed polskim wymiaremsprawiedliwości, dopóty trudno będzie o szczere i autentyczne pojednaniepomiędzy obydwoma narodami. Izraelska filozofka, syjonistka, Raisa Epsteinprzytomnie stwierdza, że nie ma denazyfikacji bez dekomunizacji.Państwo żydowskie zawdzięcza swoje istnienie w znacznym stopniuimigrantom z terenów Drugiej Rzeczypospolitej. Wielu spośród bojownikówo utworzenie i niepodległość Izraela, a następnie polityków tego państwawychowało się na kulturze polskiej, na dziełach wieszczów polskiego romantyzmu,na etosie polskich powstań narodowych. Ludziom tym i ich spadkobiercomobca była i pozostaje dekadencka, kosmopolityczna zgnilizna rozkładającaspołeczeństwa europejskie. Wartości, które realizował jako uczestnikpowstania w getcie warszawskim Marek Edelman, są skrajnie przeciwnewartościom przyświecającym działalności sojusznika europejskich organizacjigejowskich, środowiska miesięcznika „Midrasz", natomiast mieszczą sięw tak bliskim Lechowi Kaczyńskiemu etosie powstania warszawskiego.124 <strong>FRONDA</strong> 39


Polska jest dziś jednym z największych przyjaciół Izraela i nowy prawicowyrząd RP kontynuuje politykę w tym duchu, prowadzoną przezwszystkie poprzednie rządy po upadku komunizmu.Autorem tych słów, cytowanych przez Polską Agencję Prasową (12.02.2006),okazuje się Tad Taube, komentator działającej w USA żydowskiej agencji JTA.Dalej zauważa on:Od upadku komunizmu Polska - kraj, który Żydzi tak lubią nienawidzić- prowadzi konsekwentnie proamerykańską i proizraelską politykę.Zdaniem komentatora JTA Lech Kaczyński, „prawdopodobnie jako jedynyprzywódca europejski", porównał siebie do premiera Izraela, Ariela Szarona.Taube podkreśla, że ambasador Polski w Izraelu potępił terroryzm palestyński,co „wywołało wrzaski oburzenia ze strony niektórych jego europejskichkolegów". W konkluzji czytamy:Żaden kraj w Europie nie jest dziś tak silnie proamerykański i zarazemproizraelski jak Polska. Rzecz jasna, Polacy zajmują takie stanowiskoczęściowo dlatego, że uważają, iż leży to w ich narodowym interesie.Trudno byłoby jednak znaleźć zdrowszą bazę dla przyjaznego partnerstwa.Zarówno w Polsce, jak i Izraelu wciąż żywe i podzielane przez wielu uczestnikówdebaty publicznej jest przeświadczenie o pozytywnym oddziaływaniureligii na społeczeństwo. Polacy i Żydzi - dwa wielkie narody o wspólnej, jakżetrudnej i skomplikowanej historii - stają dziś w obronie cywilizacji zachodniej,której zagrażają ukryte pod maską ruchów „praw człowieka" rozmaitedewiacyjne trendy. Czy Prawo i Sprawiedliwość podoła temu wyzwaniu?BORYS BARSKI


Andrzej Lepper zamiast się puszyć, pytał i słuchał. Toz pewnością utrwaliło moje przyjazne uczucia wobecpana Przewodniczącego.SAMOOBRONAKLASY ŚREDNIEJMoje spotkaniaz panem PrzewodniczącymOLAFSWOLKIENMoje kontakty z Samoobroną zaczęiy się w latach 90. ubiegłego stulecia.Najpierw Andrzeja Leppera dostrzegałem w reżimowych mediach, gdziepomimo jednostronnie krytycznych relacji nie udało się ukryć, że ma on cośistotnego do powiedzenia, a jego pełne zdrowego rozsądku sądy wyróżniałysię na tle wszechobecnej nowej nowomowy. Również akcje bezpośredniei akty obywatelskiego nieposłuszeństwa, jak choćby rózgi dla przedstawicieli126<strong>FRONDA</strong> 39


establishmentu, walka z lichwą, musiały budzić szacunek. W skali kraju kiedyludzie uczciwej pracy bez mającego szerszy wymiar oporu godzili się naogół na upadlające warunki życia i zatrudnienia, Samoobrona wydawała sięjedyną siłą, która przynajmniej szuka jakiejś alternatywy wykraczającej pozadoraźny opór czy lokalny strajk.Duże wrażenie zrobiły na mnie w tym kontekście artykuły AndrzejaLeppera poświęcone globalizmowi, jakie ukazały się na łamach pisma ekologów„Zielone Brygady". Wskazywały na to, że jest to jedyny polityk polski,który dokonywał wówczas wysiłku intelektualnego, by poznać rzeczywistośći podważyć wszechobecne dogmaty, zamiast powtarzać to, co „każdy normalnyczłowiek wiedzieć powinien", lub zajmować się przekładaniem tam i z powrotemsymbolicznych atrap. Świadczyły też o tym jego kontakty z instytutemSchillera. Ja sam byłem wtedy kampanierem działającym na rzecz bardziejprospołecznej i mniej szkodliwej dla polskiej przyrody polityki transportowej.W 1997 roku szykowaliśmy się wraz z towarzyszami do akcji pomocy rolnikomwywłaszczanym przez lobby autostradowe w Wielkopolsce i szukaliśmyjakiegoś kontaktu z tym zupełnie jeszcze wtedy dla nas obcym środowiskiem.Chyba także dzięki „Zielonym Brygadom" dostałem odpowiedni kontakt i odwiedziłempana Przewodniczącego w siedzibie związku na Marszałkowskiej.Od razu zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Nie tylko inteligentny, leczprzede wszystkim we właściwym tego słowa znaczeniu kulturalny, tą kulturą,która wynika nie z wyuczonych form, ale z braku wewnętrznego zakłamaniai nieobecności tej charakterystycznej dla polskich inteligentów pogardy dlarodaków, podszytej tchórzliwością myślenia i budowanym przez wieki pokornegożebractwa kompleksem niższości wobec Zachodu.Andrzej Lepper zamiast się puszyć, pytał i słuchał. To z pewnościąutrwaliło moje przyjazne uczucia wobec pana Przewodniczącego. Potemw Wielkopolsce nasza akcja rozwinęła się bardzo pomyślnie. To było dla mnieniezwykle pouczające doświadczenie. Z jednej strony ja - z rodziny zdeklasowanejprzez wojnę, kresowej, tak zwanej stuprocentowej inteligencji, orazparu ekologów z dredami, marychami, teoriami. A z drugiej wiejska remiza,w której siedzi setka wielkopolskich gospodarzy i trzeba ich przekonać, żebysię zorganizowali, walczyli o swoje prawa, a jednocześnie nie można ukrywać,że my to w ogóle autostrad nie chcemy i właśnie dlatego ich do tego namawiamy.O dziwo wszystko poszło świetnie. Wtedy po raz pierwszy poznałem pol-LATO 2006127


ską klasę średnią, ale tę, która swoją pozycję zawdzięcza nie wysługiwaniu sięzachodnim korporacjom, koncernom medialnym czy reklamowym agencjom,tylko własnej, solidnej i społecznie pożytecznej pracy oraz przedsiębiorczości.Co za domy, co za sady, pieczarkarnie, jak suto zastawione stoły, dobrzeutrzymane obejścia i maszyny, jaki ład w rodzinach, sklepy w Poznaniu, jakirzeczowy sposób dyskutowania, samoorganizacja i dyscyplina. A przy tymrozmach i śmiałość działania. Wkrótce potem założyli stowarzyszenie, zorganizowaliwraz z nami sprawne i barwne demonstracje, wynajęli prawnikówi dzięki temu wywalczyli o wiele lepsze warunki odszkodowań za to, że ichgospodarstwa zostały przecięte bardzo ponoć Polsce, czyli panu Kulczykowi,potrzebną autostradą Berlin-Moskwa. Pamiętam świetnie, jak na spotkaniuz przedstawicielami Agencji Dróg i Autostrad ci ludzie wymusili dopuszczenienas do głosu i jak bardzo okazali się otwarci na nasze argumenty przeciwbudowie w ogóle, a slogany o autostradach jako recepcie na bezrobociezbywali śmiechem. Jak bardzo się w tym różnili od miejskich, medialnychmędrków. Różniło ich też jeszcze jedno: jako jedyni okazali nam wdzięczność.Działając w organizacjach ekologicznych, przyzwyczaiłem się już do tego, żew Krakowie ludzie nawet bardzo majętni traktują nas jako źródło darmowejpomocy prawnej, ale na ich wdzięczność czy pomoc materialną nie ma coliczyć. Wielkopolscy rolnicy stanowili tu wyjątek. Nie tylko podziękowali, alenawet dokonali wpłaty na nasze konto.Kiedy zimą 1997 roku na spotkaniu organizacji pozarządowychw Warszawie pokazywaliśmy film z naszych wspólnych z rolnikami demonstracjiw Poznaniu, reakcja była niezwykle charakterystyczna: „Wątpię, czy tosię spodoba intelektualistom ze wschodniego wybrzeża" (w tym wypadku niechodziło bynajmniej o okolice Krynicy Morskiej). To fragment wypowiedzibardzo skądinąd eleganckiego z wyglądu i manier warszawskiego inteligentaz pewnego stołecznego instytutu finansowanego przez fundację, właśnie zewschodniego wybrzeża. Jego uwaga była zresztą trafna i fundacje ze wschodniegowybrzeża poparcie dla mnie dozowały odtąd znacznie skromniej niż dlaniego. Jednak oprócz oceny doraźnej dobrze odzwierciedlała ona mentalnąlokalizację polskiej inteligencji w dzisiejszym świecie.Następny raz los zetknął mnie z panem Przewodniczącym w roku 2000.Spotkaliśmy się wtedy pod ambasadą Stanów Zjednoczonych w Warszawie.Protestowaliśmy wspólnie przeciw zbrodniczym praktykom świńskiego128<strong>FRONDA</strong> 39


koncernu Smithfielda, który właśnie rozpoczynał swoją ekspansję w Polsce.Potem udaliśmy się pod ambasadę niemiecką, aby wyrazić sprzeciw i zaniepokojeniewobec wykupu przez Niemców polskich gruntów na ziemiach odzyskanych.Trzecim punktem było wręczenie kwiatów w ambasadzie federacjirosyjskiej i przeproszenie za karygodny wybryk deptania flagi tego sąsiedniegopaństwa przez poznańskich anarchistów. Traf chciał, że ci sami anarchiścibrali udział w manifestacji przeciw Smithfieldowi i podróżowali z nami w jednym,wynajętym przez Samoobronę autobusie. Pamiętam, jak w czasie jazdypo Warszawie informację o tym rzuciłem panu Przewodniczącemu, a on tylkozaśmiał się dobrodusznie z mojego wesołego donosiku, a potem powiedział,„młodzi są i jeszcze wielu rzeczy nie rozumieją". Jak bardzo różniło się to odtego rytualnego oburzania się, z jakim mamy do czynienia nawet przy takdrobnych okazjach u większości uczestników polskiego życia publicznego.W czasie manifestacji uderzające było, że warszawscy dziennikarze, którychdobrze znałem z widzenia z poprzednich ekologicznych manifestacji,nie starali się nawet ukryć zdziwienia czy wręcz zgorszenia, że my, ekolodzy,z Lepperem, że my, inteligenci, z takim prostakiem; to można było odczytaćz tonu i miny. No i mogłem porównać protekcjonalną, ale utrzymaną w ramachpewnych form, głupawą wesołkowatość przydzielaną z urzędu obrońcomprzyrody z jawnym chamstwem i pełną pogardy agresją, z jaką traktowalipana Przewodniczącego i polskich rolników. Po manifestacji udaliśmy sięrazem do jednej z warszawskich restauracji. Zapamiętałem kłopoty z zesta-


wieniem stolików, jakie robiła nam obsługa. Wtedy członkowie Samoobronypo prostu ustawili je tak, jak było nam wygodnie, potem przybył sam panPrzewodniczący i obsługa ucichła. Kolejny prosty, spontaniczny, ale i symptomatycznymęski odruch. Inteligenci pewno siedzieliby pokornie, jak im przykazano,i tylko pod nosem dawali coś do zrozumienia lub głośno narzekali napozostałości socjalizmu w gastronomii. Przy stole po raz kolejny przekonałemsię, że pan Przewodniczący jest bardzo mądrym i kulturalnym człowiekiem,a rozmowa z nim jest ciekawa i miła. Zdjęcia z naszej wspólnej manifestacjiukazały się potem na okładce pisma ekologów „Zielone Brygady". Wywołałoto „słuszne oburzenie i zaniepokojenie wszystkich przyzwoitych, rozsądnychczłonków ruchu", a moją organizację kosztowało kolejnych parę tysięcy dolarówgrantu utraconego po donosie do zachodnich sponsorów. Tego jednak nieżałuję, wstyd mi tylko trochę, że na tamtym zdjęciu stoję tak, jakbym jednakciągle zachowywał pewien dystans wobec pana Przewodniczącego, traktowałrzecz całą w kategoriach żartu czy prowokacji. Dzisiaj, kiedy oglądam je z satysfakcją,zmniejsza to nieco moje uczucie słusznej dumy, myślę sobie, że tobyło nadal jeszcze trochę szczeniackie i małoduszne.Kilka miesięcy potem spotkaliśmy się znowu w czasie kampanii wyborczejna urząd prezydenta. Wraz z przedstawicielką amerykańskiej fundacjiwalczącej z koncernem Smithfielda oraz panami Filipkiem i Łyżwińskimpodróżowaliśmy dwa dni po Wielkopolsce, uczestnicząc w spotkaniachz wyborcami oraz odwiedzając zagrody rolników. Znowu jak najlepsze wrażenia,kampania robiona głównie własnymi, społecznymi siłami; jeździliśmyw pięć osób skromnym prywatnym samochodem. Wtedy też miałem po razpierwszy przyjemność poznać panią Renatę Beger i kilku innych działaczySamoobrony. To, co różniło ich od znanych mi polityków, to fakt, że mówilinormalnym językiem i w odróżnieniu od większości znanych mi inteligentówich mowa miała sens, a oni rozumieli, co mówią, zamiast deklamować to,co widzieli i słyszeli w TVN lub przeczytali w „Wyborczej". No i niemal niktz nich nie żył z państwowej pensji, nie pracował dla obcych koncernów, znakomitawiększość miała natomiast własne przedsiębiorstwa, czyli średnie lubduże gospodarstwa rolne. Chyba to dawało im pewność i odwagę nazywaniarzeczy po imieniu.Pan Przewodniczący nie został wtedy prezydentem, ale rok później jegopartia dostała się do parlamentu, a on sam na krótki okres został po raz130<strong>FRONDA</strong> 39


pierwszy wicemarszałkiem Sejmu. Wtedy zetknęliśmy się po raz ostatni jakdotąd. Tym razem chciałem pana Przewodniczącego przekonać do podjęciainicjatywy ustawodawczej „Tiry na tory". Jak zwykle spotkało mnie miłeprzyjęcie. W sekretariacie klubu poselskiego panie znane mi jeszcze z biurana Marszałkowskiej, elegancko ubrane, skromne, życzliwe, dobrze zorganizowane.Pan Przewodniczący po zapoznaniu się z ogólną ideą skierowałnas do przewodniczącego zespołu swoich doradców, doktora Z. Tu niestetypierwszy zgrzyt. Ten pan traktował nas nieuprzejmie i moim zdaniem swoimihoryzontami oraz wykształceniem nie zasługiwał na pełnienie takiej funkcji.Projekt zostawiliśmy, ale nic nie wyszło. Trochę dlatego, że moje funduszeze wschodniego wybrzeża wysychały, aż wyschły, a i pan Przewodniczącyjakby stawał się mniej rewolucyjny. W przedpokoju minąłem się jeszczez redaktorem Januszem Rolickim, kiedyś lewicowym redaktorem „Trybuny",a obecnie publicystą piszącym głównie dla gazet wielkiej finansjery. Trudnoo lepsze podsumowanie inteligencko-, no właśnie, jakich? relacji w odrodzonejRzeczypospolitej.Miałem kontakty głównie wśród rolników, ale wśród posłów i sympatykówSamoobrony jest też wielu drobnych i średnich przedsiębiorców spozaWarszawy i Krakowa. Wśród moich inteligenckich znajomych nie ma ich niemalwcale. W Warszawie większość pracuje w niezliczonych ministerstwach, kancelariach,urzędach, agencjach itp., w Krakowie na uczelniach lub w urzędach czyw koncernach medialnych, najszczęśliwsi dostają fuchy w radach nadzorczych.


Próba życia z pracy w obywatelskich stowarzyszeniach to nie tylko balansowaniena granicy ubóstwa, lecz również uzależnienie od - mówiąc metaforycznie- fundacji ze wschodniego wybrzeża, czasem od Brukseli. W praktyce po kilkulatach takiej szarpaniny szczytem aspiracji staje się przeskoczenie na znaczniebardziej stabilną posadę w jakimś urzędzie lub uczelni. Dobitnie potwierdza totezy zawarte w pisanym w międzywojniu eseju Floriana Znanieckiego o „ludziachdobrze wychowanych" jako tych, którzy bez gotowej posady nie bardzosą sobie w stanie poradzić w realnym kapitalizmie. Sytuacja ta u wielu z nichrodzi niechęć do tych, którzy sobie radzą i są niezależni, a przede wszystkimmają odwagę głośno mówić o tym, czego polska inteligencja nie widzi lubudaje, że nie widzi. Manifestacyjna w polskich mediach i, szerzej, wśród takzwanych inteligentów pogarda do Samoobrony czy w ogóle do polskiej wsi jestw gruncie rzeczy wynikiem frustracji chłopców i panienek na posyłki z wielkomiejskichredakcji i zachodnich koncernów kierowanej pod adresem ludzi,którzy mają odwagę walczyć o swoją niezależność, mówić, co myślą, wychodzićna ulicę, wchodzić do Sejmu i polityki bez sponsoringu wielkiego biznesui poparcia jego mediów, pracować na swoim. Praktyka III Rzeczypospoliteji relacje ujawnione np. w czasie przesłuchań komisji badających afery PZU czyOrlenu pokazują, że administracja i aparat państwowy tamtej Rzeczypospolitejto było także na ogół jedynie narzędzie biznesu podejrzanej czy jawnie gangsterskiejproweniencji; to samo dotyczy sądownictwa i prokuratury - kolejnejpuli dobrych, inteligenckich posad. To wyzywanie Przewodniczącego Lepperai Samoobrony od przestępców przez kolegów partyjnych ministra Wąsaczaczy Lewandowskiego, udzielane Samoobronie przez dziennikarzy „Faktu",„Rzeczpospolitej" i im podobnych lekcje dobrych manier to nic innego, tylkowspółczesna wersja gestów wyższości, spotykanych kiedyś u dworskiej służbyi pańskich lokajów wobec zaściankowego szlachcica, rzemieślnika czy nie dajBoże chłopa. Ale taka jest psychologiczna prawidłowość, że jak ktoś sam żyjew upodleniu i nie ma odwagi się z niego wyrwać, to swoją frustrację wyładowujew formie agresji na tych, którzy poprzez swoją upartą walkę o godnei niezależne życie mu o tym przypominają.A tak zwani prości ludzie w Polsce i na całym świecie, choć prości, todosyć dobrze to czują. Choć podziwiam spokój i godność, z jaką to znoszą,to jednak na dłuższą metę i oni ulegają pewnemu resentiment, który w tymwypadku oznacza nieufność i pogardę wobec wyższych form kultury jako ta-132<strong>FRONDA</strong> 39


kich, brak respektu dla dobra wspólnego, lekceważenie instytucji państwa czywręcz warcholstwo, przesadny kult siły i radzenia sobie w wymiarze rodziny,przy lekceważeniu myślenia w szerszej skali. Tacy ludzie siłą rzeczy dryfowaćbędą ku brutalnemu i prostackiemu modelowi społecznemu na modłę USA,natomiast wzory szwajcarskie, skandynawskie czy szerzej zachodnioeuropejskiepozostaną na zawsze poza ich zasięgiem. Dosyć dobrze wyraża to kultautostrad i antyludzki, szpetny krajobraz współczesnej Polski, co zresztą jestwiną nie tylko urbanistów, lecz wynika głównie z poziomu cywilizacyjnegolokalnych radnych i działaczy samorządowych. Tych z kolei wybierają lokalnespołeczności, a na końcu tego łańcuszka są kształtujące gusta bynajmniej nielokalne koncerny medialno-reklamowe, w których pracują polscy inteligenci.Każdy, kto np. próbował otworzyć w III RP sklep, albo lepiej knajpkę czystację benzynową w małym mieście, ten wie, że jest to zadanie wymagającenie tylko dawania łapówek sanepidowi, nadzorowi budowlanemu i całej hordzieurzędasów jak w późnym PRL, lecz również, i na tym polega różnica,konieczność liczenia się z wizytą żądających haraczu silnorękich, którychszefowie piją z lokalnym prezesem sądu, prokuratorem, posłem, burmistrzemczy szefem policji. Tak było w III RR II Stanach Zjednoczonych itp.Oczywiście są różnice pomiędzy Krakowem a małym miastem na prowincji,ale nie zmienia to ogólnego obrazu. W takiej sytuacji trudno się dziwić, żereprezentujący polską drobną przedsiębiorczość członkowie Samoobrony niesą ludźmi zbyt subtelnymi. Warunki życia, w jakich wykuwają swój los, są na


to zbyt brutalne. „Ludziom dobrze wychowanym" znacznie łatwiej jest znaleźćdla siebie miejsce w korporacjach, bankach czy koncernach reklamowomedialnych.Tam posady są gotowe, wystarczy tylko dokładnie wykonywaćinstrukcje pisemne i wyczuwać te milczące. Tu inteligencka subtelność orazakademicka fachowość mogą się przydać. Dotyczy to także świata akademickiejhumanistyki, gdzie wyniesiona z domu płynność mówienia i pisaniaznakomicie przekładają się na telewizyjne wodolejstwo, usłużną sofistykęczy liczbę publikacji. Postacią, która znakomicie ucieleśnia ten archetyp, jestsekretarz Krzepicki z kariery Nikodema Dyzmy.To, że to właśnie dzisiejsi Krzepiccy najczęściej oskarżają ludziSamoobrony o tęsknotę za socjalizmem, to jest - jak powiedział kiedyś mójczytający niedokładnie własny podręcznik i złapany na tej niedokładnościprzez studentów profesor socjologii UJ: „Wszystko tak samo tylko na odwrót".Ujmując rzecz od strony stosunków produkcji, to inteligencja stworzyłasobie w III RP ogromne enklawy socjalizmu, a kilkakrotnie zwiększonaw porównaniu do ponoć totalitarnego państwa socjalistów liczba urzędnikówwszelakiego szczebla czy mnogość niczego nie uczących wyższych uczelninajlepiej oddaje tę tendencję. Znakomicie czuje się ona także w globalnym,bardzo zbliżonym do socjalizmu kapitalizmie, zdominowanym przez różnegorodzaju monopole.Samoobrona w swoim początkowym przynajmniej okresie wydawałasię wierzyć w kapitalizm, jaki wyobraża sobie mały Jaś czy doktryner przykrawającydzisiejszy świat do schematów Adama Smitha. Kiedy okazałosię, że w końcu XX wieku jest inaczej, a nowe państwo zamiast rodzimymproducentom, służy zagranicznym spekulantom i monopolom, wywołało togniew, blokady, rózgi. Podziwiać należy Andrzeja Leppera, że mając przeciwsobie wszystkie bez wyjątku komercyjne i publiczne media, zdołał wprowadzićswoją formację do parlamentu. Wyjątek stanowiły zbudowane równieżwbrew globalistom media związane z radiem Maryja choć i one początkowopróbowały atakować pana Przewodniczącego za tak zwany komunizm. Trzebajednak w tym miejscu przypomnieć, że Samoobrona nigdy nie była klerykalna,a pan Przewodniczący w odpowiedzi na ataki grupy hierarchów lansowanychprzez komercyjne media nie wahał się w swoim czasie przypomnieć epizoduwieszania zdradzieckich biskupów w czasie insurekcji kościuszkowskiej.Jednak wraz z wejściem do parlamentu i elity władzy Samoobrona stanęła134<strong>FRONDA</strong> 39


wobec normalnych pokus, jakie niesie taka sytuacja. Dodatkowo nakłada sięna to wewnętrzna dynamika kapitalizmu, w którym bogaci gospodarze stająsię coraz bogatsi, a drobni plajtują, zasilając szeregi miejskiego pólproletariatuery globalizmu. Wobec takich pokus z jednej strony i stałego obstrzałuprzez koncerny medialne z drugiej Samoobrona musi szukać podbudowyideologicznej czy, jak kto woli, teoretycznej. Samą taktyką, i to jeszcze mającmedia przeciw sobie, więcej ugrać się nie da. Pan Przewodniczący na pewnozdawał i zdaje sobie z tego sprawę. Oprócz wspomnianych kontaktów z instytutemSchillera, wspólnych akcji z ekologami, zainteresowania antyglobalizmemi nowoczesną psychologią, była też nieszczęsna próba wydawaniagazety z niejakim Leszkiem B. To ostatnie pokazuje niestety już zwyczajnieludzkie słabości i źle świadczy o znajomości ludzi, casus Borysiuka potwierdzaniestety tę opinię. Z drugiej strony podczas gdy Samoobrona odnosi przynajmniejumiarkowane sukcesy, to antyglobaliści po swoim głośnym wejściuna scenę w Seattlle w dużej mierze dali się zmanipulować przez lewactwobędące na garnuszku międzynarodowych spekulantów. O broniącym jakościżycia zwykłych ludzi Jose Bove już niemal się nie słyszy, jego miejsce zajęłypoprawne politycznie nicości z show-biznesu lub felietoniści kawiorowejlewicy. Proces ten zachodzi również w Polsce i widoczny jest choćby w działaniachtak zwanych Zielonych 2004.W takiej sytuacji wydaje się naturalne, że Andrzej Lepper i jego partia będąszukać sojuszników i ideologii wśród spadkobierców Romana Dmowskiego.Niemal gotowy opis solidarnego państwa drobnych producentów i rzemieślnikówznaleźć można w pracach Adama Doboszyńskiego czy StanisławaPiaseckiego. Ale można poszukać teoretycznej podstawy do walki z globalizmemdalej, a raczej głębiej, i zauważyć za Arystotelesem, że najlepsze sąustroje oparte w sferze gospodarczej na klasie średniej, a w sferze politycznejzamiast sojuszu oligarchii i manipulowanych przez nią mas zwanego dzisiajopacznie demokracją lepszy jest ustrój mieszany. Równie ważna jest prosta,ale zupełnie dzisiaj zapomniana zasada Stagiryty, że w różnych czasach, miejscach,społecznościach, kulturach i okolicznościach potrzeba w różnych proporcjachróżnych składników. Ci, którzy mówią, że tęsknota za harmonijnym,organicznym społeczeństwem to archaiczna utopia, zapominają, że tęsknotaza nim jest najzwyczajniej w świecie potrzebą ludzkiej psychiki taką samąjak potrzeba dobra, piękna, bezpieczeństwa. I właśnie jako taka była obecnaLATO 2006135


od zarania naszej historii, a nad upadkiem klasy średniej biadano zarównow Rzymie, jak i w Sparcie w czasach ich oligarchicznego schyłku. Właścicieledziałek ziemi stający w szeregu ciężkozbrojnej piechoty bronili też republikiszwajcarskiej i wykuwali jej dzisiejszą pomyślność. Dawność tego pragnieniastanowi zdecydowanie argument za, a nie przeciw. Obserwując ostatnie wydarzeniawe Francji, trudno się oprzeć refleksji, że taka droga, choć trudnai niebezpieczna, jest mniej utopijna od tej, jaką dał sobie narzucić współczesnyZachód. Nie są z nią też wcale sprzeczne pozytywne opinie Samoobrony0 czasach socjalizmu poststalinowskiego, choć bardziej uzasadnione byłobysięgnięcie do tradycji gomułkowskiej niż gierkowskiej. Wielka własność- dzisiaj reprezentowana przez korporacje i banki - w rękach państwa lub podjego ścisła kontrolą, ale gospodarka III-sektorowa, to także program gomułkowskiejPPR z okresu końca wojny, skutecznie zniszczony w czasach stalinowskichprzez internacjonalistyczną frakcję w obozie komunistów - którychdzieci i wnuki odzyskały rząd dusz w roku 1989, a dzisiaj krzyczą o groźbietotalitaryzmu, jaką ponoć stwarza próba sanacji Rzeczypospolitej. Próbapodjęta po raz pierwszy razem przez partie odwołujące się jednocześnie dointeligenckiego etosu służby publicznej i do tradycji polskiego nacjonalizmu.Samoobrona stanowi ich znakomite uzupełnienie, przypominając o zwykłychbytowych potrzebach i interesach polskiej klasy średniej.Obecny w Samoobronie ludowy antyklerykalizm, a może lepiej: zdrowysceptycyzm wobec duchowieństwa też zbliża ją do tych gomułkowskich tradycji.Gdyby w Polsce utrwalił się sojusz skupiony obecnie wokół paktu stabilizacyjnego,to byłby to prawdopodobnie jeden z pierwszych krajów, gdzierysuje się szansa na rozumny i świadomy opór wobec pustoszącej ludzkość1 resztę przyrody lichwiarskiej międzynarodówki. W odróżnieniu od zajmującegosię wydumanymi problemami obyczajowymi zmanierowanego lewactwabyłby to opór zogniskowany na rzeczywistych problemach i wyzwaniach, jakiestawia przed nami epoka. To oznaczałoby ogromny skok cywilizacyjny Polski,która z naśladującej metropolię politycznej i ekonomicznej prowincji stałabysię jednym z ważnych nie tylko uczestników, lecz również kreatorów wielkichwspółczesnych procesów cywilizacyjnych. Dawałoby to wspaniałe perspektywyautentycznym intelektualistom. Byłoby to też godziwe miejsce pracy dlatych polskich inteligentów, którym nie uśmiecha się rola Krzepickich u bokuwielkości niepamiętających swoich życiorysów, kawiarnianych wymyślaczy136<strong>FRONDA</strong> 39


lepszego świata, zarabiających na chleb w świecie gorszym, ale dla tych,którzy widzą siebie w roli uczciwych urzędników, policjantów, dziennikarzy,i właśnie inteligencji przejętej etosem służby dobru wspólnemu i reszciespołeczeństwa. To ich poprzedników wymordowano w Katyniu, a potemdobijano w czasach stalinowskich. Dzisiaj niczym pędy na miejscu obalonegostarego drzewa wydają się wyrastać na nowo. Samoobrona dodaje temuprocesowi koniecznego realizmu, krwistości, sprawiając, że jest on lepiej,mocniej osadzony w polskiej glebie.OLAF SWOLKIEŃ


Dzień POLSKIZ N O T A T N I K A T E L E M A N AJAROSŁAWJAKUBOWSKI7.00 budzi mnie wiadomość, że Polska w niebezpieczeństwie7.30 wiadomo, że niebezpieczeństwo jest poważne8.00 z komentarzy przebija ton zatroskania o losy kraju8.10 specjalny komunikat mówi o tym, że trzeba będzie bronić demokracji8.25 nieśmiałe dementi niknie w gwarze komentarzy9.00 sprawa jest przesądzona: Polsce grozi quasi-faszystowska dyktatura9.05 jednak nie „quasi", to po prostu faszyści9.30 autorytety moralne zastanawiają się nad przyszłością kraju9.45 reporterzy donoszą o spadku nastrojów wśród studentów9.50 jak studenci, to wiadomo, że może być niedobrze10.00 intelektualiści odczuwają głęboką troskę o przyszłość młodejpolskiej demokracji10.15 pierwsze komentarze prasy światowej wyrażają zaniepokojeniez powodu sytuacji w Polsce10.40 jest źle, a właściwie tragicznie; Polska tonie10.45 ktoś, kto w to wątpi, musi być po stronie faszystowskieji anty gejowskiej dyktatury10.50 cała postępowa Europa zaniepokojona sytuacją w Polsce11.00 konferencja prasowa opozycji: Polska w potrzebie, a możew potrzasku, nie dosłyszałem11.20 konferencja prasowa rządu - wiadomo, faszyści muszą coś mówić12.00 hejnał z wieży Mariackiej brzmi dziś wyjątkowo elegijnie12.03 kiedy sikam, słyszę strzępy wypowiedzi lidera opozycji: to jużwłaściwie wojna ze społeczeństwem12.05 społeczeństwo postawione w stan pełnej mobilizacji12.07 mobilizacja na razie odwołana; lider opozycji ma w planie udziałw mszy świętej, a potem spacer wśród zwykłych ludzi138<strong>FRONDA</strong> 39


13.00 wiadomości coraz gorsze, niepokój na giełdzie13.17 wiadomość dnia: minister spraw wewnętrznych ma za krótkieskarpety, tymczasem mówi o kamaszach13.19 profesorowie i docenci z Uniwersytetu Warszawskiego próbujązinterpretować zachowanie ministra spraw wewnętrznych13.35 sprawy wewnętrzne w rozsypce, społeczeństwo czeka13.38 Europa poważnie się zastanawia nad rewizją swego stanowiskawobec Polski13.57 tak dłużej być nie może13.58 tak dłużej być nie musi13.59 kiedy podgrzewam sobie obiad, dochodzą mnie strzępy wypowiedzilidera opozycji: nie ma już demokracji w Polsce14.00 wiadomość, że przewodnictwo w pogrzebie polskiej demokracjiwziął na siebie lider opozycji14.15 konferencja prasowa, ale nie wiadomo czyja, w telewizorze zepsułsię kontrast14.30 jestem trochę senny, ale nie mogę opuścić wystąpienia sejmowegolidera opozycji14.38 jeśli Polska nie zmieni faszystowsko-antygejowskiego rządu na jakiśinny, Europa śmiertelnie się obrazi14.45 lider opozycji pije wodę i mówi dalej15.45 lider opozycji mówi16.30 lider opozycji mówi, ktoś donosi wodę16.35 rodzi się podejrzenie, że woda może pochodzić ze źródeł rządowych16.45 lider opozycji ginie. W ramionach swoich partyjnych kolegów16.45 lider partii rządzącej odpowiada18.45 lider partii rządzącej odpowiedział, czas na konferencję prasową18.47 główne wydanie Wydarzeń: Polska właśnie utonęła19.00 główne wydanie Faktów: Polska Titanikiem Europy19.30 główne wydanie Wiadomości, jak zwykle lukier: Polska na raziejeszcze dryfuje w stronę góry lodowej. Europa traci cierpliwość20.05 opozycja oskarża rząd o kiepskie wyniki polskich sportowców20.30 sportowcy zdobywają medale, opozycja udaje się na naradęLATO 2006139


20.35 rząd zwołuje konferencję prasową, na której chwali się zdobytymiprzez siebie medalami20.37 opozycja zapewnia, że medale są prowokacją rządu20.59 nieoficjalna informacja o możliwym samorozwiązaniu Sejmu21.00 nieoficjalna informacja o możliwym samorozwiązaniu Sejmu zepchniętaprzez nieoficjalną informację o możliwym powstaniu nowej koalicji21.01 nieoficjalna informacja o możliwym powstaniu nowej koalicjizepchnięta przez informację (nieoficjalną) o wprowadzeniu wPolsce dyktatury braci21.15 brat zaprzecza21.17 brat też zaprzecza21.19 lider opozycji mruży oczy do kamery: tak dłużej być nie będzie;próbuje jeszcze raz21.40 nieoficjalna informacja, że pod dramatycznym apelem w obroniepolskiej demokracji podpisały się prawie wszystkie autorytetymoralne21.43 korekta: pod dramatycznym apelem w obronie polskiej demokracjipodpisały się wszystkie autorytety moralne21.44 zaniżenie liczby podpisów pod dramatycznym apelem to spisekrządowych cenzorów - uważa lider opozycji21.45 inicjator dramatycznego apelu udziela pierwszego wywiadu: Polskaznalazła się na skraju przepaści, właściwie już w nią spadła lub conajmniej spada22.00 serwisy cytują znamienne słowa inicjatora dramatycznego apelu22.10 najlepszy polski dziennikarz gromadzi w studiu lidera opozycji,inicjatora dramatycznego apelu i jakiegoś kretyna z obozufaszystowsko-antygejowskiego22.13 znane są wyniki internetowej sondy przeprowadzonej wśródwidzów programu najlepszego polskiego dziennikarza: 98,7 proc.widzów twierdzi, że najlepszy polski dziennikarz ma rację, 1,3 proc.zagłosowało inaczej ze zwykłej przekory22.30 najlepszy polski dziennikarz oskarża faszystowsko-antygejowskiegokretyna o faszyzm i homofobię w połączeniu z hipokryzją. Lideropozycji i inicjator dramatycznego apelu oskarżają o to, o cooskarżał przedmówca140<strong>FRONDA</strong> 39


22.40 przedstawiciel obozu faszystów próbuje się jeszcze bronić, alenajlepszy polski dziennikarz pokazuje klasę i wykopuje gnojka zestudia23.00 rząd zapowiada złożenie skargi na zachowanie najlepszegopolskiego dziennikarza23.01 opozycja oskarża rząd o stosowanie cenzury23.02 opozycja oskarża rząd o stosowanie policyjnego terroru23.03 opozycja oskarża rząd o pełzający zamach stanu23.06 postępowa Europa poważnie rozważa wprowadzenie sankcji wobecPolski23.07 rząd próbuje odpowiedzieć, ale wszystkie kanały zajęte23.30 w nocnej audycji radiowej słuchaczka płacze do telefonu: boi się, cobędzie z jej dziećmi, jeśli rząd zrealizuje swój program23.33 prowadzący nocną audycję pociesza słuchaczkę: obywatelskienieposłuszeństwo musi przynieść skutek23.45 rządowi udaje się coś powiedzieć, ale kto by słuchał rządu23.50 lider opozycji oskarża rząd o cyniczne kłamstwa23.55 lider opozycji zapowiada na następny dzień następną konferencjępoświęconą dla odmiany łamaniu zasad demokracji przez rząd23.57 wojska europejskie gotowe do interwencji w Polsce23.59 grupa inicjatywna autorytetów moralnych pracuje nad koncepcjąnowego apelu. Początkowy temat: „Czy w Polsce powrócą komorygazowe?" zostaje zmieniony na: „Nie dla komór gazowych w Polsce!"000-703 śni mi się, że wyjechałem. Jest mi dobrze, ale w pewnym momenciektoś mnie pyta, na kogo głosowałem. Zaczyna się robić gorąco, ktośodkrywa, że pod swetrem mam koszulkę z napisem: „Nie płakałemod Środy". Za karę muszę wracać do kraju7.00 budzę się zlany potem, antygejowscy faszyści szykują się dozamachu na nasze pieniądzeJAROSŁAW JAKUBOWSKI5 KWIETNIA 2006


JANUSZ KOTAŃSKIBARBAROIbarbarzyńcy lękają sięwód ogrodówświątyń placów z arkadamiścian pełnych freskównużą ich umiarkowane temperaturyzmienność pór rokupopołudniaciszażywią sięnieskończoną przestrzeniąbez świętych miejscstepy pustynie dżungleogromne amplitudyostre zapachy i barwygrzmotymają dla nich wartość pergaminunoc niosącabezmiar rozpaczyprzeraźliwy świt porankato ich czaswtedy się lęgnąby zalewać mozaikę światówduszącym odorem konieczności142<strong>FRONDA</strong> 39


GRECY POD TRAPEZUNTEMgdy krzyczeli„thalassa, thalassa!"czuli się już u siebiez dala od barbarzyńcówtam gdzie dopłyną trieryotwierała się dobraznana oikumenemiasta nad wodąareopagi targiświątynne wyrocznieco nigdy jasnej wieszczbydać nie mogłymorze wiatrciemna przepaść pod pokłademzawsze pewniejsze byłyod dróg przez pustyniepołykających przestrzeń satrapiizłotych wielkich królówLATO 2006143


GRZESZNICY W GALILEImówili szybkotyle krzywd cierpieniazmieścić w minucie krzykuzaiste się nie dadarli się głośnozalewali łzami(na łące owcestały pod figami)w modlitwie nagłejochrypli w radościJezus pisał na piaskui milczał z miłościbo to trudniejszekochać kogoś obokcodziennie długoaż do samej śmierci(nuży się częstozwiewna AfrodytaKupidyn strzelaćnie chcew cel zbyt oczywisty)lecz krucha miłość ziemskatrwawybaczająca dobra144<strong>FRONDA</strong> 39


ZDRADZONY ŻOŁNIERZPułkownikowi Ryszardowi Kuklińskiemużołnierz zabityw walceumiera spokojnysumienie czysteduch jego jest wolnya co z żołnierzemprzez braci wzgardzonymbitymtorturowanymna śmierć zamęczonymkto jego duszę nieśmiertelnąprzed tron Boży wniesie(anioł klęczy bezradnyskrzydła stracił w lesie)Matko Boska zdradzonychdotknij jego ranyby już się zabliźniłabo jest zapomnianybo bez munduru chodziłskonał bez pociechyza to jednomu odpuśćwszystkie ciężkie grzechyLATO 2006145


BAJKA SYBERYJSKAciurka wodaprzez śnieg białyi zostawia krwawe plamywieje wiatr czarny zimowyw rowach leżą zmarzłe głowyksiężyc wzeszedł jest czerwonydłubią w mózgach głodne wronyz dali tęskna bałałajkazdechła syberyjska bajkaJANUSZ KOTAŃSKI


Spotkanie Cecy i Arkana w październiku 1993 roku orazich o półtora roku późniejszy ślub stały się ucieleśnieniemkolejnych mitów. Do dzisiaj w światowych agencjachfotograficznych świetnie sprzedają się zdjęcia Arkanaprzebranego w serbski mundur z czasów I wojnyświatowej, z bogato złoconym krzyżem pektorałem naszyi, strzelającego, zgodnie z obyczajem, z pistoletu nawiwat. Naturalnie dla mediów serbskich było to przedewszystkim spotkanie Wybranki i Rycerza, by nie rzec- Dziewicy i Ułana.SZŁADZIEWECZKADOMITECZKAWOJCIECHSTANISŁAWSKINiewiele jest bohaterek, które w tak niewymuszony sposób dostarczałybyzatrudnienia i profitów etnografom i wydawcom brukowców. FenomenSvetlany Rażnatwić bywa tłumaczony przez analogie - stąd co chwilaprzeczytać można o „bałkańskiej Marilyn", „bałkańskiej Britney", a bodajżeo „bałkańskiej Dodzie".Rozpaczliwie kiczowata, zarazem nieustannie przyciąga uwagę zdecydowanejwiększości świata redaktorskiego śmiałym krojem sukien, w których148<strong>FRONDA</strong> 39


nadaje się na niejedną okładkę. W wyalienowanych inteligentach Ceca budzinadzieję, że będą mieli okazję napisać na temat „bliski życiu". Etnografówi badaczy popkultury z definicji urzeka kobieta, która wydała kilkanaściealbumów ze swymi piosenkami i przyciąga serbską widownię od głębokiejprowincji po kluby w Duesseldorfie i Bochum. Integralni tradycjonaliści żywiąnadzieję, że w jej osobie dokonała się wymarzona synteza kultury popi autentycznej duchowości prawosławia, która pozwoli odzyskać rząd dusznad nastoletnimi bywalcami dyskotek.Wydaje się jednak, że ci, którzy upatrują w Cecy szczególny fenomen,padli ofiarą specjalistów od marketingu i że jest to znany współczesnym medioznawcomefekt kuli śniegowej polegający na tym, że raz stworzony tematzaczyna się nakręcać tak bardzo, iż nie wolno go przemilczeć.W rzeczywistości bowiem w samej tylko Serbii „Cec" - z podobnymrepertuarem, poetyką, hożym a hojnym dekoltem - znaleźć można tuziny.Szansonistki o bliźniaczym genrze spotkać można od Chorwacji (Severina)do Kosowa (Adelina) i prawdopodobnie w większości krajów basenu MorzaŚródziemnego. Format jest wspólny: wielbiciel archetypów i „długiego trwania"będzie go wywodzić od śpiewaczek w szarawarach, umilających posiłeklokalnemu bejowi, feministka zaś przywoła ze zgrozą formułę bałkańskiegomachismo, który nie przewiduje dla kobiety innej (dodajmy, chwilowej i pozornej)formy emancypacji niż przez estradę.Tyle że Ceca, za sprawą ślubu z głośnym watażką wojennym, wydobyłasię z anonimowości starletki z serbskiej prowincji i zyskała swoje pięć minut.Skoro zaś raz stała się symbolem - pięć minut przeciągnęło się do dziesięciulat. I trwa.Kwiatuszek znad DrinyUrodzona w roku 1973 w wiosce o dźwięcznej prasłowiańskiej nazwieŻitoradzia pod Prokupljem, na południu Serbii, córka ślusarza i nauczycielki,Svetlana rosła bez większych ambicji akademickich. Edukację zakończyła natechnikum rolniczym, gdzie specjalizowała się w hodowli świń; miała jednaknadzieję na przyszłość estradową. Na okręgowych konkursach piosenkiw ostatnich latach postitowskiej Jugosławii Lolita znad Toplicy podbijała sercajurorów w średnim wieku utworem smakowicie zatytułowanym KwiatekLATO 2006 149


pełen obietnic (Cvetak Zanovetak). Jednocześnie nie zaniedbywała ćwiczeńw aerobiku i body buildingu. Z kariery agronomicznej zrezygnowała zarazpo osiągnięciu pełnoletniości, uciekając z domu w roku 1991, by trafiać nakolejne sceny, w tym na emigracji w Niemczech.Jak widać, życiorys to mocno przewidywalny; rytm kolejnych miesięcywyznaczają nazwiska kolejnych adoratorów, pracowicie zestawione przez biografów(na rynku księgarskim w Serbii dostępne są w tej chwili trzy biografieCecy). Już wtedy wcielała w jakiś sposób kawiarnianą odmianę mitu kariery„od pucybuta do milionera", zwłaszcza gdy w miarę upływu czasu prostolinijnychpiłkarzy i kick bokserów zastępowali żołnierze i bossowie gangów, którew pierwszych miesiącach walk z Chorwatami i Bośniakami miały swój złotyczas. Ten - by nawiązać do obowiązującej w tych kręgach estetyki - łańcuchz błyszczących ogniw zamknął jednak dopiero chłopak ze szczerego złota:starszy o ponad dwadzieścia lat samozwańczy kapitan Serbskiej GwardiiOchotniczej, Żeljko Rażniatović - Arkan.Życiorys Arkana bez wątpienia godny jest Cecy. Prosty małoletni przestępca,syn oficera z prowincjonalnego garnizonu, skazany po raz pierwszyw wieku 14 lat, już jako dziewiętnastolatek, w 1973 roku, wyemigrowałza zgodą służb specjalnych na Zachód, gdzie zajmował się rabunkamii wymuszeniami, w przerwach likwidując lub zastraszając jugosłowiańskichemigrantów politycznych. Znużony wielokrotnymi wyrokami i trzykrotnąodsiadką oraz sławą, jaka wiązała się z wpisaniem go na tzw. czerwoną listęInterpolu, w połowie lat 80. Żeljko wrócił do Belgradu, by stanąć na czelenieformalnego stowarzyszenia kibiców stołecznego, pierwszoligowego klubupiłkarskiego Crvena Zvezda oraz przejąć kontrolę nad siecią cinkciarzy.W roku 1990 ten rzutki przedsiębiorca i patriota stworzył z kiboli oddziałySerbskiej Gwardii Ochotniczej. Początkowo były one szkolone i skoszarowaneprzez serbskie MSW, rychło jednak Gwardia zaczęła zarabiać samana siebie - na front ruszyła już w roku 1991, i od tej pory z wiadomościami0 morderstwach i gwałtach na chorwackich i bośniackich cywilach mogłyrywalizować tylko legendy o ilościach pozyskiwanej przy okazji łupieniapogranicznych miast „białej techniki sanitarnej". Ciężarówki pełne lodówek1 pralek ściągały z Kninu i Vukovaru, galowe mundury gwardzistów puchłyod szamerunków, a kapitan Arkan odgrażał się, „spiskującym przeciw Serbii,Waszyngtonowi i Watykanowi".150<strong>FRONDA</strong> 39


Spotkanie Cecy i Arkana w październiku 1993 roku oraz ich o półtora rokupóźniejszy ślub stały się ucieleśnieniem kolejnych mitów. Do dzisiaj w światowychagencjach fotograficznych świetnie sprzedają się zdjęcia Arkana przebranegow serbski mundur z czasów I wojny światowej, z bogato złoconymkrzyżem pektorałem na szyi, strzelającego, zgodnie z obyczajem, z pistoletu nawiwat. Naturalnie dla mediów serbskich było to przede wszystkim spotkanieWybranki i Rycerza, by nie rzec - Dziewicy i Ułana. Jeden z najgłośniejszychprzebojów Cecy owych lat, Kad bi bio ranjen... (Gdybyś ranny był, miły, krwią bymcię własną napoiła), zdawał się adresowany do Arkana (który, nota bene, z potyczekw Górach Dynarskich wychodził bez szwanku) i odwoływał się do żywegow eposach ludowych archetypu dziewczyny kosowskiej (kosovka devojka), którapo bitwie zagładzie serbskiego rycerstwa w 1389 roku brnie z dzbanem przezpobojowisko, by napoić umierających mężów. Fakt, że Ceca gotowa była poićkogokolwiek własną krwią, budził dreszcz makabry i erotyzmu a la Dracula.Zarazem jednak - i tu się kłania doktor Freud - choć media Miloszeviciawychwalały junaków z Gwardii, nie sposób było nie zastanawiać się, w jakisposób udaje im się pozyskiwać taką ilość broni, przemycanej mimo blokadbenzyny, whisky i cygar oraz wspomnianych już lodówek. Powszechnie wiadomobyło, że „nie ma co o tym gadać", a skoro nie ma co gadać, to znaczy, żeistnieje to „coś", o czym gadać nie należy. Tym samym Svetlana i Żeljko stawalisię swego rodzaju „Piękną i Bestią". Ona, kruchy kwiatekznad Driny i zarazem Żona i Matka, będąc Powiernicą,wspierała i rozgrzeszała jego dokonania.Dojrzewał też mit trzeci - miłości pięknej i nieszczęśliwej;w wariancie austro-węgiersko-bałkańskim,na kształt uczucia Arcyksięcia Rudolfa i MariiVetsery. Nietrudno było sobie wyobrazić, że estradowadiwa i dowódca ścigany od roku 1997 listemgończym Międzynarodowego Trybunału ds. Zbrodniw Byłej Jugosławii (ICTY) nie skończą banalnie: mit tenjednak spełnił się dopiero 15 stycznia 2000 roku, kiedyŻeljko Rażnjatović zlikwidowany został w środku dnia,w najelegantszym hotelu Belgradu, trzema strzałamiw potylicę. Zmarł w drodze do szpitala na kolanachżony: do Kennedy'ego upodabnia go i to, że mimoLATO 2006


obalenia w pół roku później dyktatora, dwóch zmian rządu i dwóch procesów dodziś nie wiadomo, kto był zleceniodawcą tego zabójstwa: rutynowo obwinia się0 nie Miloszevicia, który miał się jakoby obawiać popularności Arkana oraz jegowiedzy o operacjach grup paramilitarnych w Bośni i Kosowie.W roli Wiernej Towarzyszki i Kapłanki Pamięci Svetlana również sprawdziłasię znakomicie: przez półtora roku żyła w odosobnieniu, by wrócićna scenę w wielkim stylu koncertem na belgradzkim stadionie „Maracana"w czerwcu 2002 roku. Padło wówczas kilka rekordów: liczba słuchaczy, wpływyz biletów, liczba decybeli. Na tle czarnej, obcisłej sukni gwiazdy doskonaleprezentowały się śnieżnobiałe stroje jej dwojga dzieci - sierot po kapitanie,1 sukcesy znów się pojawiły, i nie brak ich do dziś.Nie znaczy to, by nie dochowywała wierności ideałom i przyjaciołommęża, i to za cenę niemałych wyrzeczeń: gdy po zamachu na premiera SerbiiZorana Djindjicia w marcu 2003 roku władze wypowiedziały wojnę strukturomprzestępczości zorganizowanej, Svetlana znalazła się wśród pierwszycharesztowanych. Podczas rewizji w jej willi, w której ukrywali się m.in. szefowietzw. klanu z Zemuna, oskarżani o zlecenie zabójstwa Djindjicia, znalezionom.in. 88 sztuk broni palnej, od rewolwerów po pistolety maszynowe.Spędziła w areszcie niespełna cztery miesiące - średnio po jednym dniu zasztukę broni? - ostatecznie jednak nie zapadł żaden wyrok, choć jej bliskiezwiązki z mafią zemuńską nie budzą wątpliwości. Podczas jej uwięzienia napikiety protestacyjne zjeżdżały z głębi kraju autokary pełne - jak zaświadczadziennikarz tygodnika „Vreme" - „wiernych kopii Cecy, jeśli sądzić z ułożeniawłosów i silikonowych ust", a kluby nocne milkły z szacunkiem, gdy nadranem odtwarzano jej najbardziej podniosły utwór: „Jezusie, obdaruj mnielwim sercem, bym miała siłę sprostać dniom, co nadchodzą".Nie jest to jednak w żadnym razie „prawosławny rock". Ceca oferujemieszankę wartości, możliwą i dopuszczalną tylko w popkulturze, od którejodbiorca nie wymaga spójności ani konsekwencji, bo przeżywają czysto emocjonalnie,bo jest to dlań tylko „wiązka impulsów", schlebiających różnymjego przywiązaniom. Nikt nie czyni zarzutu niekoherencji bulwarówkom,które w patetycznym i sentymentalnym tonie traktują o wartościach rodzinnych,promując na sąsiedniej kolumnie soft porno. Nikt też nie będzie naserio traktował Cecy, w której dwóch ostatnich albumach deklaracje głębokiejmiłości, która trwać będzie po i poza grób, przeplatają się z lekkimi frazami152<strong>FRONDA</strong> 39


o „rezerwowym facecie na jedną noc" w proporcji jeden do dwóch. Ot, „zamienięciebie na lepszy model" oraz „zawsze tam, gdzie ty" - w jednym.To się sprzedaje. Ceca A.D. 2006 podbija diasporę, dla której estradowycharme liczy się podwójnie. Ceca obdarowuje wszelkimi wspomnianymiwyżej urokami i przy okazji leczy z kompleksów oraz przywraca i uobecnia„kraj lat dziecinnych": dzięki temu - dziś w Monachium, jutro (gdy tylkoDepartament Stanu zechce jej wydać wizę) w Chicago - sytuuje się Cecagdzieś pomiędzy Dodą a „Małym Władziem".Z doświadczeniem i rozmachem przygotowuje sobie grunt do karierybusinesswoman. Już dziś doskonale prosperuje jej wydawnictwo muzyczne„Ceca Musie", które zapewni podaż muzyki neoludowej na długie lata. Kolejneutwory pozycjonowane są tak, by stały się częścią współczesnej świadomościkulturowej: rytmiczna pieśń Uważaj, z kim sypiasz dodawała ducha narodowejreprezentacji koszykarzy na niedawnych mistrzostwach świata w Atenach.Dla każdego coś (nie)mitegoNie ulega wątpliwości, że z gwiazdki stała się Svetlana Rażnatović gwiazdąza sprawą związku z Arkanem. Tamtego ślubu starczyłoby na tuzin pism ilustrowanych,ona zaś zadbała o to, by i później swą osobą wypełniać ich łamy.Podkreślmy jednak stanowczo: symbolem serbskiegoturbofolku stała się bardziej za sprawą swego wizerunkuniż dokonań scenicznych czy wyrazistościtekstów.Owszem, Bałkany tamtej dekady zasmakowaływ szczególnego typu rocku - frontowym, prozelickim,przekazującym wartości „z przytupem".Ostrymi rytmami, dobywanymi z syntezatorów,mobilizował swoich Marko Thompson w Chorwacji,Arif Vladi w Kosowie (niezrównane Marsze UCKodtwarzane były przezeń na pierwszym popowymkoncercie w Prisztinie po exodusie Serbów w lecie1999 roku) i wyjątkowo bogato reprezentowaniSerbowie, od Baje Malog Knindże do autorówanonimowych.LATO 2006


Chwałę Karadżicia i Mladicia wyjątkowo ostro i dobitnie wyśpiewywalijednak inni - a najobszerniejszy jej wybór znalazł się w wydanej przed trzemalaty antologii pod prowokacyjnym tytułem Pieśni z bebechów narodu. „Nie będąjuż krakać wrony / na krzyżu prawosławnym / Pomścimy nasze matki, zadusimycudze / powrócą serbskie dni sławne". Było tych pieśni bez liku - alenie Cecy to genre.Kilku miejscowych kulturoznawców wyspecjalizowało się zresztą w opisywaniuróżnych aspektów i paradoksów „fenomenu Cecy". Po pierwszebowiem, choć image naszej bohaterki odpowiada wszystkim prostym potrzebombałkańskiego macho, to zarazem, paradoksalnie, jakoś zaprzecza wizerunkowi„kobiety podporządkowanej": wdowa, samodzielnie prowadzącainteresy i wychowująca dzieci, właścicielka wydawnictwa płytowego, lwicasalonowa i inwestorka na czele klubu sportowego? Nawet jeśli belgradzkiefeministki ciągle biorą Cecę raczej na języki niż na sztandary, to dla wielumłodych kobiet z zapyziałych miasteczek varośi bywa ona wzorcem kariery(inna rzecz, że fałszywym).Po drugie - choć dla sympatyków ćwierćnut i półtonów turbofolk pozostanieturbofolkiem, to jeśli już podejmować się analizy wizerunku, trzebauczciwie odnotować jego zmiany. Z szansonistki, u której głos był nieistotnymdodatkiem do estradowego półnegliżu, Ceca wyrosła na „wokalistkę":nie tylko za sprawą tłumu techników, oświetleniowców, wizażystek i frontmanów,lecz również - krzykliwego, ale jednak - stylu. To już nie śmiesznaw swojej nieporadności kopia nieznanych Beverly Hills: to ich całkiem udanyklon.Po trzecie: Ceca nolens volens stała się uosobieniem „jugonostalgii"i dowodem na to, jak wiele wspólnej tkanki kulturowej zachowało się piętnaścielat po rozpadzie Jugosławii od Triestu po Ochryd. To, że jej tournee poSłowenii i Macedonii gromadzą tłumy, nie dziwi już nikogo. Jest natomiastw dalszym ciągu przedmiotem z trudem maskowanej dumy dla dziennikarzybelgradzkich, jawnej zaś zgryzoty dla sarajewskich fakt, że Svetlana ma swychlicznych wielbicieli w Chorwacji i w Bośni, tej samej Bośni, która skarży dziśprzed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze Serbięo zbrodnie ludobójstwa. Kto jak kto, ale kapitan Arkan zasadnie cieszy sięw Bośni jak najgorszą sławą - a mimo to kolejne stoliki rozstawione wzdłużsarajewskiego deptaku Ferhadija uginają się od pirackich kopii albumów jego154<strong>FRONDA</strong> 39


żony. W swojej bezradności kulturolodzy twierdzili już, myląc chyba oficerówck armii i Jego Wieliczestwa z krótko strzyżonymi mafiosami, że mamy doczynienia z fenomenem „towarzyszy broni", obdarzających się wzajemnymszacunkiem wojowników. Tłumaczenie zdaje się jednak o wiele prostsze:pamięć jest krótka, włosy Cecy - nadal długie...Fenomen Cecy prowokuje jednak również do postawienia dwóch innychkluczowych pytań o serbską przeszłość i tożsamość. Przede wszystkim bowiemniezwykle trudno ocenić, na ile jej kariera stanowiła realizację przemyślanej„polityki kulturalnej" czasów późnego Miloszevicia - na ile zaś byławynikiem skrajnej, pirackiej liberalizacji mediów? Pamiętajmy, że poddanysankcjom Belgrad nie przestrzegał żadnych umów licencyjnych, w wynikuczego dotąd oszczędnie dawkowana „kultura MTV" podbiła i zalała Serbięw ciągu dwóch-trzech lat od pierwszego wprowadzenia embarga w 1993roku, a wraz z nią przestała obowiązywać obecna dotąd „wychowawczarola mediów". Na wolnym rynku wartości muzycznych lud wybrał Cecę?Zapewne tak; pytanie tylko, czy, kto i na ile dyskretnie promował tę akuratwykonawczynię.Najistotniejszy jednak wydaje się fakt, że Ceca przywoływana jest w jednymz najpoważniejszych serbskich sporów, jaki toczy się o stosunek do modernizacjina modlę Zachodu.Od dyskusji takich nie jest dziś wolny żaden chybaz krajów, które nie leżały ongiś w obrębie „domenykarolińskiej". Nad Sawą i Dunajem podział na zwolenników„nowoczesności" i „swojskości" jest dużobardziej czytelny i do dziś stanowi jedną z podstawowych,jeśli nawet nieco zatartych, osi podziału.Oczywiście, jest to pochodna później rozpoczętejmodernizacji i dystansu, jaki dzielił od Europy XIX--wieczną Serbię, „wybijającą się na niepodległość"jako jedna z prowincji Imperium Otomańskiego.W następstwie tego jednak dzisiejsze podziałypolityczne i kulturowe nad Dunajem i Sawą,nawet jeśli wywodzone są ze stosunku doreform, dyktatury Miloszewicia, Titowskiejodmiany komunizmu czy postawy antena-LATO 2006


tów ideowych podczas II wojny, często biorą początek w XIX-wiecznychdyskusjach nad tym, czy modernizować par force, czy w zgodzie z potrzebamii możliwościami ludu. Ostatecznie, podczas gdy w Polsce pasiaki łowickiepojawiają się już bodaj tylko na procesjach, a uważany przez niektórych zasól ziemi mieszkaniec PGR-u, glebae adscriptus, paraduje w dresach i ortalionach- w Serbii „swojski wieśniak", w zawadiackiej Sajkaey na głowie, choć„podkreowywany" przez etnografów i specjalistów od turystyki, ma przecieżswój, nawet jeśli lekko poszarzały, pierwowzór. Każdej jesieni Serbia dzieli sięna tych, którzy ruszają na festiwal rockowy „Exit" do (wojwodińskiego, ergoeuropejskiego) Nowego Sadu, i tych, którzy zmierzają na słynne show bałkańskichkapel dętych w Guey, w szumadijskim (otomańskim, dynarskim...)interiorze - i co roku ktoś zauważa, jak symboliczną ma to wymowę.Otóż Ceca, która rozpala do czerwoności stadion „Marakana" i sarajewskiedyskoteki, pozostaje nie do przyjęcia dla obu tych obozów. Dominującydziś na scenie medialnej i akademickiej „modernizatorzy" - zwykle liberalni,iibertolerancyjni, proeuropejscy zwolennicy „kultury przeprosin" - odwracająsię od pieśniarki z pogardą. Ich zdaniem reprezentuje ona w czystej postacikulturę i ideały zapyziałego miasteczka - tak, tak, patriarchalizm, nietolerancja,machismo... - w pośredni zaś sposób gloryfikuje „serbskie wojnyi zbrodnie".Wbrew oczekiwaniom wielu jest jednak serbskich neokonserwatystów,którzy na dokonania Cecy patrzą ze zgrozą - nie tyle ze względów obyczajowych,ile dostrzegając w nich przejęcie i zawłaszczenie przez lumpenproletariati popkulturę wartości ludowych. Plakatów Cecy próżno by szukaćw Guey lub w salach, gdzie zbierają się młodzi zwolennicy zreformowanego,lecz surowego prawosławia.156<strong>FRONDA</strong> 39


Svetlana Rażnatović pozostaje więc beneficjentką wojen bałkańskich i jejofiarą, a przy okazji - dyżurnym symbolem dla reporterów, autorów przewodników,przede wszystkim zaś może dla zachodnich publicystów, którzy lubiąw trzech-czterech zdaniach rozstrzygać o bałkańskim rachunku win i wzywaćSerbię do „współpracy z Trybunałem Haskim". Opowieści o tym, jak samaCeca poradzi sobie z pamięcią o swoich dokonaniach, doczekamy się, byćmoże, za kilkanaście lat - i z pewnością będzie ona bardziej złożona niż komentarzeredakcyjne „Guardiana" czy „Wyborczej". Zarazem jednak - by niewybaczać zbyt łatwo w cudzym imieniu i nie kończyć w zbyt frywolnym tonie- przytoczmy zakończenie jednego z uczciwszych tekstów o karierze Svetlany,który ukazał się przed dwoma laty w sarajewskim tygodniku „BH Dani":Ceca Rażnatović nie jest [bezpośrednio] winna wojnom. Jej losy potoczyłybysię jednak z pewnością inaczej, gdyby nie stało się to wszystko,co si stało; gdyby mieszkańcy pewnego spokojnego, cichego świata,z telewizorem przykrytym szydełkową narzutą i przykurzonym, gipsowympopiersiem Tity, przywiezionym z wycieczki i stojącym w kącieregału, nie zostali wyrzuceni ze swych domów, ot tak, w wytartychspodniach i w kapciach - by w kwadrans później leżeć w kukuruźniakuz drugiej strony wiejskiej szosy, z kulą w plecach i drugą w tyle głowy.WOJCIECH STANISŁAWSKI


Daniel Landa odmienia los czeskiego patrioty skazanegona deficyt bohaterów we własnej historii, łączącpopkulturę z tradycją i patriotyzmem w sposób absolutniemistrzowski. Jest jednocześnie antytezą cyganerii,gwiazdorskiego zblazowania i pretensjonalności. Byłyskinhead, dziś gwiazda czeskiego showbiznesu idzie ciąglepod prąd. W kraju totalnego ateizmu chce odkryćTajemnicę chrześcijaństwa w Kościele katolickim.Kdozjstebozi bojorniciMACIEJWALASZCZYKW1988 roku w TVP wyemitowano czechosłowacki film Dlaczego? opowiadający0 grupie chuliganów Sparty Praga, którzy jadąc na mecz, demolują pociąg, biją1 terroryzują pasażerów, doskonale się przy tym bawiąc. Pamiętam, że przykułon uwagę wielu ówczesnych bywalców stadionów, tym bardziej że w porówna-158<strong>FRONDA</strong> 39


niu ze Szpitalem na peryferiach, Arabellą, czy Kobietą za ladą, a więc sztandarowymipozycjami czechosłowackiego kina, wałkowanymi w PRL-owskiej telewizji,był czymś naprawdę mocnym. Jedną z głównych ról zagrał w nim niespełnadwudziestoletni Daniel Landa, który jako filmowy Pavel krzyczy na stadioniei na ulicy „Let's go Sparta, let's go!". Rok później w polskich kinach możnabyło go zobaczyć obok młodego Olafa Lubaszenki w historycznym dramaciesensacyjnym Czarny wąwóz. Tymczasem jego kariera filmowa to tylko epizod.Landa już na początku lat 90. objawił się Czechom jako świetny muzyk, kompozytori rasowy frontman. W Polsce to człowiek właściwie anonimowy i znanydosyć wąskiemu gronu osób. Najczęściej jako wokalista Orlika - legendarnejskinowskiej kapeli z przełomu lat 80. i 90., która po aksamitnej rewolucji zaczęłaśpiewać o narodowej dumie, historii, piwie i piłce nożnej. Jej istnieniebyło jednak krótkie. Dzisiaj Daniel Landa to człowiek sukcesu - tak komercyjnego,jak i artystycznego. Rock-opera Krysao jego pomysłu i autorstwa zdobyłasobie ponad 300 tys. audytorium i - poza Czechami - była wystawiana równieżw Niemczech, Austrii i na Słowacji. W Czechach Landa to po prostu gwiazdana wielką skalę, a do tego postać nie stroniąca od politycznych komentarzyi patriotycznych manifestacji. Teraz zaskakuje ponownie, deklarując swój zwrotku katolicyzmowi jako założyciel enigmatycznego, chrześcijańskiego bractwa„Ordo Lumen Templi" i interpretator pieśni Karela Kryla. Przywdziewając białystrój z charakterystycznym czerwonym krzyżem na piersiach, chce z różańcemw dłoni zebrać ludzi gotowych do duchowej odnowy Czech.Pozdrav z frontyMożna powiedzieć o Landzie: tytan pracy. Sam mówi, że na wszystko, co chciałbyzrobić w sztuce i sporcie, potrzebowałby około 200 lat. „Wszystko, co robię, robięna 100 procent" - deklaruje. Miłość do motocykli i samochodów oraz ryzykownejjazdy odziedziczył po swoim ojcu - wybitnym czechosłowackim rajdowcu. Jednaktym, co pociąga go w tego rodzaju zajęciach, jest po prostu wysoka dawka adrenaliny.Siła, odwaga i prędkość to czynniki mobilizujące jakiś konglomerat męskichcnót, którymi chce się wykazać, jednocześnie używając życia. „Kiedy oglądamboks czy hokej, myślę sobie - też bym tak chciał" - deklarował ponad 10 lat temuLanda. Słowa dotrzymywał, wcielając się w coraz to nowe role i to z sukcesami.Przez ten czas, poza nagrywaniem płyt, występami w musicalach, dał się równieżLATO 2006159


poznać jako kierowca rajdowy. Zdobywał laury podczas krajowych zawodów,a w 1998 roku zajął szóste miejsce w mistrzostwach Europy. Potem zaczął jeździćw zawodowej stajni automobilowej. Oczywiście jego ambicje wychodziły dalekopoza sporty motorowe. Próbował również tajskiego boksu. Poza muzyką i sportempasjonował się teatrem - zagrał w znanej komedii kryminalnej Kto się boi VirginiiWolf, pisał scenariusze i muzykę dla telewizji, do filmów, a każda jego aktywnośćnie pozostawała bez odzewu. Stał się idolem tysięcy młodych Czechów.Teksty, które pisze, mówią o sprawach zazwyczaj przez gwiazdy popkulturypomijanych i wyszydzanych, a w najlepszym razie poruszanych tak, by niepotrzebnieepatować złem. Landa traktuje problemy związane z przemocą w sposóbnaturalny, mówiąc, że świat po prostu jest nią przepojony, a życie to ciągła walkana linii frontu. Landa nie jest apostołem pacyfizmu. Z drugiej strony jego poetykato nie jakiś bezmyślny hołd dla świata przemocy i zła. Raczej pewne odbicie rzeczywistości,a na pewno i jego własnej postawy życiowej. „Z czego czerpię energiędo tylu spraw, którymi się zajmuję? Nie wiem. Chyba z tych wszystkich negatywnychrzeczy, które wokół siebie widzę, to mnie inspiruje" - mówił w 1993roku Dan, jak potoczenie mówią o nim fani, dziennikarze i znajomi. Był przecieżczas, że nosił ze sobą pałkę baseballową i na pewno nie była mu ona potrzebna dogry. Dzisiaj gustuje w dobrych rewolwerach lub austriackim Glocku 17.Czeski piosenkarz to człowiek w istocie prostolinijny, który robi w życiu to,co go bawi - uprawia sport, komponuje muzykę, żyje na wysokich obrotach.A wszystko to wtłacza w ramy życia rodzinnego. Jest artystą o iście chuligańskiejduszy, którego cechuje duża charyzma i pomysłowość. Motocyklista, rajdowiec,były skinhead, wciąż mówiący o sobie „czeski narodowiec" - trzeba przyznać,że to mieszanka wybuchowa. W jego muzyce i showbiznesowym wizerunku(niemalże tożsamym z rzeczywistym Landa) dominuje pragnienie dokonaniaczegoś wielkiego, rycerskiego. Trochę jak jeden z jego ulubionych bohaterów...niemiecki as lotnictwa z czasów I wojny światowej „Czerwony Baron" Manfredvon Richthofen. Dzisiaj „Czerwony Baron" to również patron jednej z bardziejstylowych praskich knajp, której właścicielem jest właśnie Daniel Landa.NeofolkWłaściwie każda jego płyta jest dobra, a na pewno ciekawa i bardzo przebojowa.To taki współczesny rockowy folk, świetnie zaaranżowany i zagrany. <strong>FRONDA</strong> 39


A może prowincjonalny folk przełomu wieków? Poza tradycyjnym instrumentariumi rockowym brzmieniem w jego muzyce słychać dęciaki, flet,smyki, akordeon, fortepian, samplery i elektronikę. Jak się okazuje, jestto bardzo ciekawy konglomerat stylistyczny: folk, pulsacja ska, punk rock,gotyckie mroki i ciężar numetalu. Już po pierwszych przesłuchaniach łatworozpoznać, że te kawałki pisze facet z prawdziwą muzyczną wyobraźnią. SamLanda przyznaje, że w ciągu ostatnich20 lat podobała mu się bardzo różnamuzyka, choć na początku najchętniejsłuchał Madness lub po prostuklasycznego Oi! Nie lubił jednakamerykańskiej popkultury, zalewającejod początku lat 90. czeskie media.Nie tolerował rapu, który w pewnymmomencie zdominował MTV. Właśniewtedy jego pierwsze solowe płyty zostałyodebrane jako objawienie. Działosię to w czasie, gdy w Czechach królowaliwykonawcy pamiętający czasykomunistycznego reżimu, a z drugiejstrony imitatorzy zachodnich nowinek.Współcześnie najchętniej sięganajwyżej po Rammstein, którego echasłychać w ostatnich płytach artysty.Co ciekawe, komponowanie kolejnychalbumów i musicali przychodzimu łatwo. Podobnie jak udana próbaadaptacji Requiem W.A. Mozarta pod szyldem Rockąuiem. Pomysł nie nowy, alecałkiem sprawnie zrealizowany, uwieńczony płytą i teledyskiem.A jak było na początku? Landa zaczynał w Orliku - zwykłym „oiowym"skinhead-bandzie. Co ciekawe, zdobył sobie popularność również w wąskimgronie słuchaczy w Polsce. U naszych południowych sąsiadów obydwie płytykapeli znalazły oficjalnie - według różnych źródeł - ok. 200 tys. nabywców.Jednak Landa miał większe ambicje i już w czasie, gdy grał z Orlikiem, napisałmateriał na pierwszą solową płytę Yaleik. To, co wówczas zaproponował, nieLATO 2006161


miało nic wspólnego z tym, co robił dotychczas. Wciąż jednak posiadało siłęprawdziwie rockowego brzemienia, które w Czechach bardzo się podobałoi znajdowało znacznie szersze niż Orlik grono odbiorców. Pojawiły się wywiady,rozgłos, szum medialny, fani, pieniądze, wielkie wytwórnie płytowe.Landa od razu postanowił stanąć w świetle jupiterów i śpiewać dla wszystkich.Nie chciał jednak iść na kompromisy, tak jeśli chodzi o wizerunek,jak i muzykę. Za wzór showbiznesowy postawił sobie Motorhead - kapelęgrającą od lat, co chce i jak chce. Zamiast pisać o muzyce, zawsze lepiej jejposłuchać... Tymczasem nie każdy czytelnik „Frondy" znajdzie w sklepiemuzycznym jego płyty. W Polsce są one niedostępne, a już po przekroczeniupołudniowej granicy - właściwie na wyciągnięcie ręki. To również fenomen.Bila ligaSpecyfika Czech i ich tożsamości narodowej nosi zdecydowanie piętno husytyzmu.Jak powszechnie wiadomo, 100 lat przed Marcinem Lutrem czeski reformatorreligijny i rektor uniwersytetu Jan Hus, na którego wywarła wpływmyśl angielskiego teologa Johna Wycliffe'a, zaczął otwarcie krytykowaćKościół katolicki i jego praktyki. W 1415 roku został oskarżony o herezję,a potem spalony na stosie w Konstancji. W ten sposób pierwsza reformacjazrodziła w Czechach Kościół kalikstyński (calix - po łacinie kielich). W czterylata później pierwsza praska defenestracja (1419) na Ratuszu Nowomiejskimzapoczątkowała wojny husyckie przeciwko katolickiemu królowi, szlachciei papieżowi. W 1434 roku w bitwie pod Lipanami została ostatecznie pokonananajwiększa radykalna grupa husytów, co zakończyło ich burzliwą epokę.Czesi jednak stale uznawali Husa za swego bohatera narodowego - i kilkasetlat później Daniel Landa stał się dla pewnej grupy czeskich nastolatków filaremruchu naokalikstyńskiego - Vlasteneckej Ligi (organizacji politycznej,jedynie fasadowo odnoszącej się do husytyzmu), której jest obecnie honorowymczłonkiem. Na koncertach Orlika dochodziło do bijatyk skinheadów-nazistówze skinheadami, którzy zamiast swastyk nosili na kurtkach plakietkiz kielichami. Swój patriotyzm na różne sposoby Landa manifestuje także naswoich solowych płytach. Już na pierwszej wziął na warsztat husycką pieśńreligijną - Kdoźjste bozi bojomici, do której śpiewania namawia na koncertachswoich fanów. Potem temat husytów ciągle wracał, ale poza traumą Białej162<strong>FRONDA</strong> 39


Góry, Husem, Masarykiem i czeskimi lotnikami walczącymi w Anglii w czasiewojny niewiele znajdował inspiracji do budzenia dumy narodowej. Częściejskłaniał do zadumy i ironii nad kondycją moralną pobratymców. Czyżby takibył los czeskiego patrioty skazanego na deficyt bohaterów we własnej historii?Takie utwory jak Tradice czy 1938 - którego tytuł nawiązuje do poddaniasię zdradzonych Czech Hitlerowi - udowadniają, że Landa nawet w tak niewygodnejsytuacji jest katalizatorem zupełnie nowej jakości, łącząc w sposóbabsolutnie mistrzowski popkulturę z tradycją i patriotyzmem. Jest typemartysty, którego w Polsce próżno by szukać. Wielkie gwiazdy lat 80. i 90. takiejroli nie odegrały i nigdy do niej nie aspirowały, a nowi idole, np. MichałWiśniewski, to temat do zupełnie innych rozważań.Oczywiście podczas swojejkilkunastoletniej solowej karieryw dziesiątkach rozmów z dziennikarzamiLanda musiał tłumaczyć,że - mimo swojego patriotyzmu,fascynacji siłą, męskimi cnotamii silnymi charakterami - nie jestfaszystą i nie ma nic wspólnegoz rasizmem. Odpowiadał przewrotnie,że nie zna dobrej definicjirasizmu i nie uważa, by rasydzieliły się na lepsze i gorsze. Dodnia dzisiejszego odpiera zarzuty żurnalistów, dla których ciągle pozostajeskinem z Orlika śpiewającym „biała liga, biała siła". W jednym z nielicznychtekstów na temat Landy, jakie ukazały się w Polsce, dziennikarz „GościaNiedzielnego" bez namysłu pisze o nim jak o neofaszyście, kopiując żywcemschemat, w jaki wtłoczyli Landę niechętni jego osobie czescy dziennikarze.Prawdą jest, że wizerunek Landy - czeskiego patrioty, krótko ostrzyżonegofaceta z tatuażami na ramionach, pewnego siebie, ambitnego, odwołującegosię do barw narodowych, czeskiej symboliki, husyckiego mitu i lubiącego stylkultowych firm odzieżowych dla skinheadów - nie mógł się zmienić tak radykalnie.Jego osobowość i działalność wykroczyły po prostu poza wąskie ramybycia członkiem kontrowersyjnej subkulturowej kapeli i z kulturowego marginesuwypłynęły na szerokie wody życia kulturalnego i medialnego Czech.LATO 2006163


Jego wypowiedzi dla wysokonakładowych kolorowych pism czy telewizjinie miały nic wspólnego z polityczną poprawnością czy spowiadaniem sięz tego, co w jego życiu już minęło. Jeśli ktoś zapytał go o imigrantów, szybkodeklarował, że nie ma nic przeciw nim, ale... „do czego prowadzi pseudohumanitaryzm,można zobaczyć w Niemczech! Dlatego trzeba bronić swojegodomu. Bronić Europy" - mówił w rozmowie z „Penthousem", podkreślając,że ma do tego pełne prawo. Jednocześnie dystansował się od filozofii, myślipolitycznej, jakichś poukładanych systemów myślowych i oczywistych autorytetów.Mimo to szybko skojarzono go z Nietzschem, co w Landzie wywołujeirytację. Przywoływano również postać Rudyarda Kiplinga. Piosenkarzpowołuje się raczej na Karola Maya i jego książki o Indianach, w którychdobro i zło oddzielone są widocznymi dla każdego granicami.Kdoź jste bozi bojovniciDzisiaj Daniel Landa dorzuca do swojego wizerunku co innego - wiaręw Chrystusa, nawrócenie i przebaczenie. Deklaruje też heroiczną wolę trwaniaprzy tych wartościach. Bo nie chodzi w tym miejscu o kolejny skandal, aleo przyznanie się do katolicyzmu w kraju od lat głęboko laickim, wyznaniowoindyferentnym, kraju o bardzo silnych nastrojach antykatolickich. TymczasemLanda wzywa do moralnego i religijnego odrodzenia narodowego, a wszystkoto pod patronatem praskich hierarchów, którzy - w tym samym czasie - sązmuszeni toczyć ciągłą walkę z władzami cywilnymi o niezależność Kościoław Republice Czeskiej. Pierwsze błogosławieństwo dał artyście biskup VaclavMały, wielki autorytet moralny i duchowy. Dopiero w tym kontekście fenomenLandy nabiera prawdziwego znaczenia. Jego dotychczasowe osiągnięciaartystyczne i sportowe stają się jakby mniej znaczące, a kontrowersyjne wypowiedzina tematy niepoprawne politycznie są ostatecznie traktowane bardziejpobłażliwie. Niestety stają się też obciążeniem i amunicją dla krytyków.Już sam sygnał o ewentualnej konwersji przyjęty został kiwaniem głowami,szyderstwem i kpinami: „mesjasz", „kleronacjonalista", „szaleniec", „neofaszystana kolanach". To tylko niektóre z epitetów, jakich użyto. Jak donosiłymedia, koncert pieśni Karela Kryla 1 , sztandarowego „barda praskiej wiosny",pieśniarza i poety, przez wiele lat objętego zakazem promowania we własnymkraju, zorganizowany w 2004 roku w Katedrze św. Piotra i Pawła na164<strong>FRONDA</strong> 39


Wyszehradzie, był pilnie strzeżony przed tymi, którzy chcieliby go zakłócić.Jednocześnie telewizja zdecydowała się go pokazać i wejść w koprodukcjęw zakresie wydania płyty CD i DVD. Wydarzenie komentowane jest do dniadzisiejszego. Jesienią 2005 roku pod hasłem „Burza 2005" Landa dał dwaspektakularne koncerty w Ostrawie i Pradze. Wydał również oświadczenie,w którym odpowiedział na szyderstwa oraz krzywdzące go opinie, szczególniete oskarżające go o rasizm, hitleryzm i faszyzm. Ich adresatami są m.in.Vaclav Havel oraz Jiof X. Doleżal, jeden z głównych zwolenników legalizacjitzw. miękkich narkotyków w Czechach. Teraz także naczelny krytyk i prześmiewcapoczynań artysty. Tymczasem w tajemnicy rozwija się stowarzyszenie„Ordo Lumen Templi". Landa ciągle stoi na linii frontu - zbiera członkówzaangażowanych w dzieło ewangelizacyjne, pomoc narkomanom i osobompotrzebującym. Ideą bractwa mają być cztery filary: wiara, łaska, siła i prawda.Do jego „totalnej" aktywności doszedł duchowy przełom - pełen religijnejrefleksji pogłębionej o lekturę Pisma Świętego i Doktorów Kościoła, a także0 kult maryjny i kontemplację. Jego duchowym przewodnikiem jest jedenz polskich kapłanów pracujących obecnie w Pradze. Duch wieje, kędy chce.Być może narzędziem preewangelizacji, o jakiej mówią polscy księża, stanowiącyw Czechach 10 proc. kapłanów, jest właśnie Landa?MACIEJ WALASZCZYKPRZYPIS1W 1969 roku, po wydaniu jedynej oficjalnej i legalnej płyty, Kryl wyemigrował z Czechosłowacjido Niemiec. Współpracował m.in. z Radiem Wolna Europa. Jesienią 1989 roku wystąpił weWrocławiu na Przeglądzie Czechosłowackiej Kultury Niezależnej, na który przybyło ponad 5 tys.Czechów i Słowaków. Kilka tygodni później został entuzjastycznie powitany w Pradze i znówstał się bardem kolejnej, tym razem „aksamitnej" rewolucji. Zmarł w 1994 roku.


SZYMON BABUCHOWSKINOCciemność się kładzie na Giszowcurazem ze śniegiem który cichoprzykrywa parking sklep i kościółspoglądam z okna jak to wszystkozastyga w wątłym świetle latarńw obraz stworzony przed wiekamii czuję jak się czas przeplata:co było z tym co się wydarzyi nawet to czego nie będziea co się tylko nam przyśniłoteż się kołysze na tym wietrzeteż się układa w słowo „miłość"tak bardzo chciałbym nas w ten obrazwpisać - ale nie daję radyw oczekiwaniu na Twój powrótzjadłem pudełko czekoladekurosła sterta brudnych naczyńi ubrań które trzeba wypraćnie wiem od czego by tu zacząćtę akcję oczyszczania życiaczy muszę się wykąpać w śnieguco spada z każdym Twoim słowemczy może wszystko spalić w piecui dom na zgliszczach wybudowaćto będzie dom ze ścianą płaczubez drzwi i okien dom bez klamekdom w którym Ciebie nie zobaczęchyba że zasnę tuż nad ranemwtulony w słowa tego wiersza166<strong>FRONDA</strong> 39


w którym próbuję nas uchwycićjakbym w tych wersach miał zamieszkaći związać z nimi całe życielecz to nie będą miłe słowaani też czułe esemesyto będzie bieg po ostrzu nożawędrówka do ciemnego kresubezsilna walka z wiatrakamia czasem nawet z samym wiatremta niemoc która może zbawićjeśli nie stanie się rozpacząta noc dojrzała do rozwiązańnie całkiem jasnych - jest jak węgielktórego światło możesz poznaćjeśli go skażesz na spalenielecz jeśli zamkniesz go w piwnicyi schowasz klucz głęboko w szafiebędzie jak pamięć czyjejś krzywdyalbo jak ziarno zmarnowaneciemność się kładzie na mym łóżkui opowiada straszne bajkio tym że nigdy tu nie wróciszże nigdy ze mną nie zatańczysza śnieg mi cicho podpowiadażebym Cię zabrał gdzieś na spacergdzie świat Ci będzie sam powtarzałto czego ja nie wytłumaczęna śniegu ktoś zostawił śladywięc chodźmy za nim w środek nocyto będzie nasz ostatni spacerto właśnie będzie nasz początekSZYMON BABUCHOWSKI


ŚWINIAMARIAN KRASZAN KRASZEWSKIW ogromnej sali swoimi wymiarami doskonale wpisującej się w kontekst, jakitworzą szerokie, moskiewskie ulice, rozlegle place, przepastne aleje i zwalistegmaszyska, siedzi kilkunastu wysokich rangą oficerów rosyjskiej marynarki wojennej.Milczą zamknięci w 8-milionowym mieście, nieruchomo wpatrzeni w dalniczym algierski emigrant osiedlony na przedmieściach Paryża. Rosyjski stepi afrykańska pustynia. Przestrzeń wolna aż po komfort horyzontu. Ruble płaconeprzez wdzięczną Ojczyznę Matkę i euro darowane w imię zdobyczy rewolucji.- Swołocz - siedzący na honorowym miejscu admirał wykorzystuje dźwięktelefonicznego dzwonka. - Słucham... Tak... tak... tak... - każda wymówionasylaba zabiera mu część imperialnej buty. - Trzymać gęby na kłódkę... jak zwykle.To dopiero trzeci w tym roku.Nagle kolor twarzy admirała zaczyna dostrajać się do czerwieni trzymanejprzy niej słuchawki. Bezsilność i trwoga harcują nieokiełznane. Cała sala wbijatępy wzrok w oblicze dowódcy, który właśnie rzuca, kończąc rozmowę:168<strong>FRONDA</strong> 39


- Znajdźcie winnych tej tragedii. Każdego sukinsyna, który maczał w tympalce.Admirał szybko zmiata wzrokiem wścibskie spojrzenia podwładnych. Icharabskie patrzenie w dal znika, ustępując karnej postawie najwyższej gotowości.Wszyscy oczekują mrożącej krew w żyłach nowiny. Wiedzą przeszyci nawskroś i czują, że Matka Rosja znalazła się w niebezpieczeństwie.- Panowie - zaczyna admirał z patosem - dzisiaj w godzinach porannych nadno Morza Czarnego poszedł nasz okręt podwodny o napędzie atomowym.Jego słowa wywołują na sali nagłe, radosne poruszenie. Oficerowie zdejmująswoje czapy o patelnianych rondach, zastępując je perukami angielskichsędziów. Gwar przybiera na sile. Admirał gasi go jednym uderzeniembochniastej łapy, która wali w stół niczym siekiera z reklamy piwa dla klasyrobotniczej. W ciszy przerywanej jedynie odgłosem żurawia studni ukrytej naśrodku tajgi odzywa się nieśmiały głos bohatera:- Obywatelu admirale, czy nie możemy jak zwykle wydać rozkazu zamknięciagęby na kłódkę, znalezienia winnych i ukarania ich bezprzykładnie?Przecież tonie dopiero trzeci w tym roku...- To nie był zwykły okręt podwodny!!! - ryczy admirał, ciężko dźwigającsię zza stołu. - Na pokładzie jest nasza świnia!- O mój Boże! - wzdycha bohater i wszyscy słyszą jego niemoc. - Trzebaogłosić alarm, trzeba ratować, trzeba walczyć o... jej życie.Admirał robi głęboki wdech. Powtórnie sięga po słuchawkę.- Łączyć z dyżurnym, który ma kody... Tak... To go znajdźcie, durnie!- stary matros wygląda, jakby zaraz miał się rozpłakać. - Dyżurny!? Ogłaszamalarm. Macie wyciągnąć świnię. Za wszelką cenę... Nie obchodzi mnie, iluzginie. To wojsko, rosyjska marynarka WOJENNA, a nie kurort w Truskawiu.Świnia ma wrócić do bazy. Wykonać! Natychmiast!***Słońce wisiało znacznie wyżej niż w ubiegłym miesiącu o tej samej porze.Legionowo już dawno obudziło się do życia. Z łóżek powstali nie tylko ci, którzymieli pracę w stolicy. „Mieć pracę" brzmi dzisiaj zupełnie jak „mieć szczęście".W naprędce skleconym ogródku przed restauracją Przekręt siedziało dwóchmłodych bezrobotnych, którzy mogli pozwolić sobie na kufel piwa, nie zważając naLATO 2006 169


cenę. Milczeli. Byli w posiadaniu czegoś, co przed chwilą na stronie aukcji internetowejzostało wylicytowane na sześć tysięcy peelenów. Mogli spokojnie patrzeć naoblegające miejski rynek tłumy wagarowiczów - tych młodszych, którzy zerwali sięze szkolnych zajęć, i starszych podejmujących próbę ucieczki od myślenia o jutrze.W tej oto scenerii topili się jak pijak w morzu wódki Smalec, Żopa i Kobieta-Siniak.Wyglądająca jak modelka z plakatów antypatriarchalnej kampanii przeciwko przemocyw rodzinie niewiasta chciała zapomnieć nie tylko o przyszłości. Tego dniastroniła również od myśli o wczorajszym spotkaniu z żoną swojego kochanka.Romantyzm sprawdza się jedynie na krótkich dystansach.- Co słychać? - Smalec obcesowo zaczepił przechodzącą nieopodalKobietę-Siniaka.- To widać - odpowiedziała odruchowo, przystając na chwilę. Zarazpotem zmitygowała się. Chciała odejść, ale zatrzymał ją głośny, rubasznyśmiech. Namiastka reakcji na jej słowa.- Z czego tak się cieszycie? - zapytała bardziej karcąco niż z ciekawości.Nie wyglądała na swoje dwadzieścia cztery lata. Mierzyła świat perspektywączłowieka bez tożsamości, a czas powoli odsuwał od niej pamięć, której chciałauniknąć. Zresztą kogo to obchodzi?- Jesteśmy szczęśliwi - odparł Żopa. - Kontemplujemy kasę, która jestnam pisana.- Może trzeba gratulować, ale nie wiem czego. Nie rozumiem... - Kobieta--Siniak uśmiechnęła się grymasem goryczy i pogardy, myśląc, że ma doczynienia ze złodziejami samochodów. Powtórnie próbowała zejść ze sceny,jednak zatrzymały ją słowa:- Skórska świnia.- Co? - odwróciła się nagle, robiąc krok w kierunku stolika. - Świnia?- Tak. Skórska. - Żopa nagle spoważniał. Przerywając chwilę kłopotliwegomilczenia, zwrócił się do kolegi: - Smalec, wytłumacz jej... Jak masz na imię?-Aga.- Wytłumacz Adze [tak?], którą zapraszamy do nas [zbliż się, moja droga],dlaczego nagle wzbogaciliśmy się o sześć tysięcy peelenów.Smalec wciąż uśmiechał się szeroko. Zaczął mówić, zanim Agnieszkausiadła za stołem.- To był mój pomysł. Żopa potwierdzi. Rok temu kupiliśmy prosiaka.Okazyjna cena. Tajemnica handlowa. Nieważne. Rósł szybko. Gdy dojrzał,170<strong>FRONDA</strong> 39


Pan Tera wydziargał mu pierwszy tatuaż. Gołą babę przebitą mieczem. GrubąMurzynkę. Nieważne. Potem były kolejne - kotwice, węże, wilki, ornamenty...Nasz prosiak powoli zamieniał się w Skórską Świnię. Teraz już nią jest.Na allegro Skórska Świnia wyceniona została bardzo wysoko. Ktoś gotów jestzapłacić sześć tysięcy peelenów.Kobieta-Siniak patrzyła z niedowierzaniem; szeroko otwartymi oczyma,jakimi dzieci oglądają bajki na dobranoc. Spoglądała to na Smalca, to naŻopę, który skinieniem głowy potwierdzał wszystko, o czym mówił wspólnik.Agnieszka, chcąc ukryć zakłopotanie, własne zakleszczenie w zaistniałejsytuacji, zapytała:- A gdzie jest Pan Tera? Nie świętuje?- Pilnuje interesu. Siedzi w necie. Uzależniony. Po piętnastoletniej odsiadcetak mu się stało.- O rany! Poszedł do więzienia, gdy ja miałam...Obliczenia Kobiety-Siniaka zostały brutalnie przerwane dźwiękiemdzwonka telefonu komórkowego. Odebrał Zopa. Bez słowa wysłuchał komunikatu.Zbladł. Rozłączył się.- Pan Tera informuje nas, że „tera Skórska Świnia kosztuje jedenaścietysięcy złotych". Ktoś skorzystał z opcji „Kup teraz".Kto by pomyślał, że to złośliwie głębokie wątpliwości połączą tę trójkę.Czas jakiś trwali w bezruchu. Pierwsza ocknęła się Kobieta-Siniak. Skierowałaswoje szerokie źrenice w stronę twarzy Zopy i zapytała:- Co teraz?Smalec długo wybierał numer. Odezwał się do słuchawki głosem robota:- Niech pan kupi nowego prosiaka. Tak. Gdy tylko kasa wpłynie na naszekonto. Natychmiast!MARIAN KRASZAN KRASZEWSKI


Rozczarowanie i niezdolność do odpowiedzi na fundamentalnepytania skutkuje w warstwie światopoglądowejnajzwyklejszym cynizmem, a w życiu codziennym- powrotem do uprzednio zanegowanych struktur. Najdobitniejświadczą o tym krytyczne spostrzeżenia Houellebecqa,Faithfull i Bertolucciego, którzy na byłych„rewolucjonistach" nie pozostawiają suchej nitki.ROZCZAROWANIEczyli rok 1968 o sobieMAREK HORODN1CZYWydarzenia końca lat 60. przyjmowały w Europiei Stanach Zjednoczonych różne formy. Różnicenie były jednak aż tak wielkie. Stary kontynentpostawił bardziej na retorykę polityczną,a Ameryka - znudzona konsumpcją - wybrałaucieczkę od rzeczywistości, eksperymentującz narkotykami i nowymi ruchami religijnymi.Chodziło jednak o to samo - młodzieżuznała, że czuje się zmęczona stylem życiaufundowanym na drobnomieszczańskichwartościach i wewnętrznie wypalonej, z nazwyjuż tylko chrześcijańskiej, cywilizacji.Pytanie o to, czy buntownicy byli w pełniświadomi tego, co robią, pozostaje oczywiścieotwarte.W 1982 roku Andre Frossard w książceWiebryb i krzew rycynusowy stwierdził, że majowarewolta studencka była dla cywilizacji zachodniejtym, czym dla biblijnej Niniwy Jonaszowe<strong>FRONDA</strong> 39


wezwanie do nawrócenia. Francuski pisarz i publicysta zastanawia się nadsensem tego wydarzenia w odniesieniu do historii Europy.Opinii Frossarda warto się przyjrzeć uważnie, bo jej autor to postaćniezwykła. W pierwszej połowie lat 30. był skrajnym antyklerykałem uprzedzonymdo instytucji Kościoła i religii w ogóle. Taka postawa nie wzięła sięznikąd. Frossard otrzymał solidną „formację" w domu. Jego ojciec był pierwszymprzewodniczącym generalnym Komunistycznej Partii Francji. 8 czerwca1935 roku 20-letni wówczas wojownik postępu doznał nagłego nawróceniapo wejściu do jednego z paryskich kościołów.Co ciekawe, nie od razu podzielił się swoimi przeżyciami. Odczekał niemal40 lat, aż do czasu, kiedy stał się jednym z najbardziej opiniotwórczychfrancuskich publicystów, i dopiero wtedy wydał słynną książkę Bóg istnieje.Spotkałem Go. Sam mówił wtedy, że gdyby o swoim nawróceniu opowiedziałzaraz po fakcie, nikt by mu nie uwierzył. Frossard do końca życia (zmarłw roku 1995) był jednocześnie członkiem Akademii Francuskiej i przyjacielemJana Pawła II. To jemu papież udzielił swojego pierwszego wywiadurzeki pt. Nie lękajcie się! Rozmowy z Janem Pawłem II. We wszystkich swoichksiążkach dawał świadectwo niezwykłej przenikliwości w diagnozowaniusytuacji Kościoła i współczesnej cywilizacji. Szczególnie mocno widać to wewspomnianym wyżej Wielorybie..., 36 dowodach na istnienie diabła czy Słuchaj,Izraelu. Co zatem ten niezwykły człowiek ma do powiedzenia o rewolcie studenckiej?Można powiedzieć, że w maju 1968 roku, podczas wielkich dni studenckiegobuntu, rozmnożony Jonasz pojawił się w Niniwie. Była onabiblijną figurą społeczeństwa konsumpcyjnego, poziomą wieżą Babel,której przyszłą ruinę wszyscy zgodnie przepowiadali. Warto zauważyć,że ten oczyszczający okres trwał, podobnie jak w opisie biblijnym, okołoczterdziestu dni, zaś na ulicach zarzuconych miejskimi śmieciamiteż nie brakowało popiołu. Moraliści ujawniali wady i pożądliwościspołeczeństwa mieszczańskiego. Jeśli nie wołali wyraźnie ku niebu,to przynajmniej bardzo głośno; jeśli nie było publicznej skruchy, tochociaż trochę poszczono. Ludność zniosła bunt bez buntu, tak jakbyuznawała się winną i cierpliwie wysłuchała Jonasza zapowiadającegojej karę - która także i tym razem nie nadeszła.LATO 2006 173


Analogia między rokiem 1968 i Księgą Jonasza na pierwszy rzut oka wydajesię kompletnie absurdalna. No bo co wspólnego mają ze sobą napompowanilewacką nowomowa areligijni studenci z Jonaszem, a dwudziestowiecznyParyż z przeżartą najgorszymi grzechami Niniwą? Frossard twierdzi, że bardzowiele. Dowodzi, że barbarzyńcy, którzy rozpętali „rewolucję", byli mimowolnyminosicielami odnowy duchowej dla zmierzającego ku upadkowi świataZachodu. Pisarz zdawał sobie oczywiście sprawę z faktu, że potencjalnaodnowa duchowa szła przez barbarzyństwo i anarchię, ale to właśnie w takiejformie - kontynuuje - mogło dokonać się przezwyciężenie owej dekadenckiejstagnacji, która wyznacza schyłek kultury chrześcijańskiej:Barbarzyńcy są, jeśli można tak powiedzieć, narzędziem Opatrzności.Pojawiają się, by rozum ludzki przyprowadzić z powrotem do Boga.Barbarzyńca jest kimś, kto zawsze zmierza do istoty rzeczy. Człowiekcywilizowany, który wchodzi do kościoła czy jakiejkolwiek zabytkowejbudowli, podziwia architekturę, proporcje, ocenia, smakuje estetykębudynku, znajdując subtelną przyjemność w ustalaniu czasu jegopochodzenia. Natomiast barbarzyńca idzie prosto do ołtarza i zabierakielich. Kradnie cenny przedmiot, gdyż zmierza do tego, co najistotniejsze.Barbarzyńca jest człowiekiem teoretycznie prymitywnym, którynie troszczy się o względy estetyczne. Jego uderzeniowe nadejścieatakuje samo „ego" cywilizacji. „Ja" powoli poddaje się przebóstwieniuw słabości i mierności. Barbarzyńca uniemożliwia człowiekowi zupełneskupienie się na sobie i czyni szparę w jego systemie zabezpieczeń;dokonuje brutalnego wyłomu otwierającego człowieka, gatunek ludzki,na nieskończoność, na absolut, na wymiar Boży.Od wydarzeń majowych minęło już niemal 40 lat. Sformułowano też niejednąinterpretację tzw. paryskiej wiosny '68. Zwykle były to opinie skrajne. Warto pokusićsię zatem o spojrzenie na barbarzyńców ich własnymi oczami. Albo oczamiautorów, których o puste krytykanctwo podejrzewać niepodobna, z tego prostegopowodu, że ich biografie wystarczająco mocno wiążą się z rewoltą studencką.Słowem, swobodnie można próbować odpowiedzieć na pytanie, czy najazd barbarzyńców(którzy nie wtargnęli z zewnątrz, lecz byli „produktem" dogorywającejcywilizacji) obudził świat Zachodu do ponownego spotkania z Bogiem?174<strong>FRONDA</strong> 39


Mariannę pełna wiaryByć może wcześniej byli Elvis Presley i The Beatles, ale to Rolling Stonesiprzeszli do historii jako popkulturowe uosobienie nihilizmu, perwersjii młodzieżowego buntu. Zloty okres działalności zespołu stanowił brytyjskiepreludium wydarzeń majowych. Do 1968 roku Jagger i s-ka podłożyli jużpod angielski middleclass-lifestyle takie rockowe bomby, jak Out Of Our Hands,December's Children (And Everybody's), Their Satanic Majesties Reąuest czy BeggarsBanąuet. Tym samym byli w awangardzie nihilistycznej rewolty, swoją muzyką,tekstami i zachowaniem znacznie wyprzedzając buntowników kolejnych10 lat. W 1969 roku zespół pożegnał Briana Jonesa. Po jednej z narkotykowo-alkoholowychlibacji muzyk utopił się w basenie. W 1964 roku do dworuStonesów dołączyła Mariannę Faithfull, nieopierzona piosenkarka, którawedług niektórych przez kolejne lata miała prowadzić zespół ku moralnemuupadkowi. Dzisiaj całą tę historię możemy poznać dzięki wydanej niedawnoksiążce Faithfull. Autobiografia.Pomimo upływu czasu stosunek artystki do przeszłych wydarzeń jestpełen gorących emocji, eksplodujących głównie w obszernych fragmentachpoświęconych życiu Micka Jaggera, Keitha Richardsai Briana Jonesa. O pozostałych członkach zespołu piosenkarka niepisze prawie w ogóle, ponieważ wokół nich nie koncentrowało się„wielkie życie". Jej wspomnienia należy traktować jako świadectwoczasów, a coza tym idzie, z dużąostrożnością oceniaćich wartość faktograficzną.Najbardziej interesującajest tutaj, dokonanaz dzisiejszejperspektywy,diagnoza


„osiągnięć" obyczajowych towarzystwa skupionego wokół zespołu. Tym bardziejże Stonesi byli wówczas na etapie prześcigania Beadesów w dziedzinie środowiskowegoprestiżu. Ich wpływ na umysły młodych Europejczyków i Amerykanówbył bardziej przemożny, niż jesteśmy to sobie dzisiaj w stanie wyobrazić. AtutemAutobiografii jest za to pewna naiwność w postrzeganiu rzeczywistości. To dziękiniej bez zbędnego filozofowania możemy poznać charakter i wartość atmosferypanującej na dworze królów rock'n'rolla.Już na początku dowiadujemy się, o czym dyskutowały gwiazdy popu, beatnicy,muzycy folkowi i modni żurnaliści podczas jednego ze spotkań u ojcachrzestnego muzyki rockowej - Boba Dylana:A więc naprawdę siedziałam z tymi wszystkimi pomyleńcami i kwiatembohemy. Jednocześnie starałam się jak najszybciej zorientować, cojest grane. O czym oni rozmawiali w tym świętym miejscu? O pogodzie.Słowo daję, to był temat rozmowy bogów.Najwyraźniej zdziwiona tym faktem, Mariannę nie zaprzestała zgłębiania tajnikówgwiazdorskiego życia, tym bardziej że ona również była wówczas całkiempopularną gwiazdką pop. Trzymając rękę na pulsie bieżących trendóww sztuce, wędrowała z Rolling Stonesami po całym świecie. Z jej opowieściwynika, że chlebem powszednim ich eskapad było swoiste celebrowanie życia- rodzaj teatru - które miało na celu zespolenie w jedną całość życia i sztuki.Bardzo często w jej wspomnieniach pojawiają się również odniesienia doświata pogańskich wierzeń. Ciekawe, że najczęściej w nawiązaniu do życiaczłonków zespołu. Potrzeba duchowa, o której wspominał Frossard, staje siętutaj jak najbardziej realna, tyle że przyjmuje ona formę posuniętej do granicabsurdu wiary... w człowieka. Ten powielany później przez „wyznawców"gwiazd popkultury bałwochwalczy stosunek do idola Faithfull obrazowo opisałaprzy okazji jednego z koncertów Stonesów. Swoje doświadczenie określiłajako niemal inicjacyjne, używając w stosunku do niego słów: „Mroczne,fanatyczne i niebezpieczne":Wszyscy wpadli w trans. Mick zaklinacz węży. Całą tę halę opanowaładionizyjska masowa histeria. Mick z łatwością sterował tymi dzieciakami.Wiedział dokładnie, jak dotrzeć do ich dzikich, pierwotnych176<strong>FRONDA</strong> 39


instynktów. Byłam poganką na ceremonii, którą rozumieli tylko ci,którzy przyszli tu w prawdziwej wierze. Zupełnie straciłam orientację.Byłam na plaży w Tunezji, otoczona przez ludożerców, byłam w „Wiosceprzeklętych", ale nie potrafiłam myśleć o ceglanym murze. Jednaknie czułam zagrożenia, bo przecież byłam niewidzialna. To nie mniechcieli rozszarpać na kawałki, lecz Micka. Mick był ich Dionizosem.Tańczącym bogiem.O obecności mrocznych sił jest w książce zresztą mowa jeszcze w wielu miejscach,np.W moim związku z Mickiem była bez wątpienia jakaś nadprzyrodzonamoc, coś transcendentalnego. Ta siła górowała nad nami, a mnie omalnie zabiła.Mick Jagger miał pełną świadomość wpływu, jaki wywiera na ludzi. Któregośrazu w trakcie narkotykowego seansu wokalista Stonesów objawił sięMariannę jako Siwa. W połowie lat 60. właściwie cała londyńska bohemanadużywała narkotyków. Jednak w otwieraniu się na nowe duchowe bodźcenie chodziło jedynie o chemiczną stymulację. Filary środowiska fascynowałysię - zupełnie otwarcie to przyznając - okultyzmem i satanizmem:W tamtym okresie na mojej szafce nocnej leżały przeważnie lekturyna temat okultyzmu i książki lekko pornograficzne. Interesowała mniemagia, Eliphas Levi, tajemniczy francuski magik z dziewiętnastegowieku, Aleister Crowley. Fascynowało mnie to wszystko - zakazaneksiążki, zakazane przyjemności.Autobiografia Faithfull, będąc w zamierzeniu próbą rozliczenia się z trudnąprzeszłością (artystka po rozstaniu z Jaggerem przez wiele lat prowadziłażycie kloszarda, nie mogąc wydobyć się z nałogu narkotykowego), stała sięw istocie mimowolnym atakiem na „etos" generacji określanej mianem pokolenia'68. Na przykładzie jej biografii okazało się bowiem, że za szumnymideklaracjami zmiany świata nie poszły żadne konkrety. Skończyło się na destrukcjii nihilizmie:LATO 2006 | 77


Anarchia i hedonizm, wszystko, za czym opowiadali się Stonesiw okresie Goat's Head Soup, było już przebrzmiałe. Zabrakło siły sprawczej,duszy, a spowodowała to heroina i kokaina. To był rozkład, nieanarchia. Jednym z najtrafniejszych argumentów przeciwko niej byłozawsze pytanie: co z tego wyniknie? Czy sama anarchia nie jest tylkokolejnym symptomem? Zburzymy wszystko, a potem? Na to nigdy niemieliśmy odpowiedzi. Chcieliśmy wszystko zmieniać, cały świat, alenikt nie wiedział jak, i skończyło się na ekscesach, destrukcji, gorzkichrozczarowaniach.Ta diagnoza wypowiedziana po latach robi duże wrażenie, splatając się zesposobem myślenia Frossarda. Rewolta 1968 roku nie była żadną rewolucją,ponieważ rewolucja daje zawsze - fakt, że zwykle kaleki - plan odnowy.W wypadku fermentu o nazwie Rolling Stones mamy do czynienia raczejz bolesnym policzkiem wymierzonym mieszczańskiej Anglii. Policzkiem,który w efekcie pozostawił jedynie niewielki czerwony ślad. A w związkuz tym myśl o odnowie religijnej została „czasowo zawieszona". Po prostu- barbarzyńcy nie zadali „starej cywilizacji" poważnych strat.Zblazowany wizjonerBernardo Bertolucci nigdy nie krył swojej niechęci, a nawet nienawiści dotradycji. Więcej - od początku lat 60. reżyser był wręcz w awangardzie kontestacji.W 1968 roku wyreżyserował swoje pierwsze poważne dzieło pt.Partner i od razu ostrze krytyki skierował precyzyjnie przeciwko „skostniałejkulturze Zachodu". Film był jedynie wstępem do dalszych artystycznychpoczynań. Wyraźnie „antysystemowe" zabarwienie miały również oparty naprozie Alberta Moravii Konformista oraz Strategia pająka. Oba filmy negowałyzgniliznę Zachodu nie wprost. Tłem wydarzeń był w nich faszyzm włoski,który w tamtym czasie symbolizował przedmiot niechęci reżysera. Faszyzmjako filtr oglądu rzeczywistości przełomu lat 60. i 70., faszyzm jako apogeumdegeneracji.Autentycznym skandalem było jednak Ostatnie tango w Paryżu. Tutaj mamy doczynienia z dziełem programowym, które na długie lata wyznaczyło filmowymsalonom kierunek rozważań o schyłku Europy. Znajdziemy tu wszystko, z czejyg<strong>FRONDA</strong> 39


go zasłyną! później włoski twórca. Przede wszystkim nawiązujący do Śmierciw Wencji Viscontiego obraz umierającej cywilizacji, którą cechuje jakieś pięknow stanie rozkładu. Nawiasem mówiąc, podobną perspektywę przyjął Bertolucciw Rzymskiej opowieści, dochodząc jednak do skrajnie różnych wniosków. O tymza chwilę. Ostatnie tango... jest przede wszystkim radykalnym atakiem na tzw.mieszczańskie wartości. Jest to wojna z chrześcijańskim rozumieniem miłości,które jak zmora unosi się nad zniewoloną Europą. Takie rozumienie miłości- zdaniem reżysera - jest dzisiaj niemożliwe, a wręcz szkodliwe. Prowadzi onoludzi do frustracji i nienawiści - tak jak w wypadku bohatera filmu (granegoprzez Marlona Brando), który nie mogąc pogodzić się z samobójczą śmierciążony, wchodzi w perwersyjny związek z pewną młodą paryżanką. Romans naznaczonywyuzdanym seksem trwa trzy dni. Amerykanin i Francuzka nie chcąnawet znać swoich imion, co wskazuje na ukryte przekonanie, że poznanie drugiegoczłowieka może prowadzić tylko do pomnożenia bólu i kolejnych niepożądanychkomplikacji. Nad filmem unosi się śmierć. Po jego obejrzeniu możnaswobodnie stwierdzić, że jest to jedna z najlepiej zrealizowanych apologiidestrukcji jako takiej. Bertolucci nie chce (lub nie może)wskazać drogi wyjścia z sugestywnie przedstawionego piekłana ziemi. Jest barbarzyńcą, który uderza w najświętszemiejsce zachodniej cywilizacji i wskazuje jego głębokądysfunkcję, a zaraz potem bezradnie rozkładaręce.Włoski artysta,podobniejak Faithfull,jest raczej prostolinijny.W czasie, gdy wchodził do wielkiej gryw filmowym światku,za dogmat przyjąłniechęć do wypalonejwojną Europy.Słusznie zauważył,że nie ma w niej jużżycia. Jednak, jak naLATO 2006


arbarzyńcę przystało, poruszał się w obrębie tego, co zastał, jak słoń w składzieporcelany. Przede wszystkim błędnie diagnozował rolę chrześcijaństwa,utożsamiając je z postoświeceniowym paradygmatem, który w istocie zanegowałreligię jako zabobon. Kościół - rozumował - jest przecież częścią świata,który jak najszybciej musi odejść w niepamięć. Owa prostolinijność, a w gruncierzeczy również nieoryginalność poszukiwań, objawiła się w twórczościartysty później, wraz z takimi filmami jak Ostatni cesarz, Mały Budda i Rzymskaopowieść. Fascynacja wschodem i „wielokulturowością", będąca późniejszą dominantąposzukiwań pokolenia '68, pokazała, że po nihilistycznym buncie niepozostało już właściwie nic. Na szczególną uwagę zasługuje nieudana Rzymskaopowieść. Opierając się na pomyśle podobnym do tego w Ostatnim tangu..., reżyserpotwierdza diagnozę upadku cywilizacji, ale jednocześnie śmiało wyznaje:„Europie potrzebna jest świeża krew!". Ową życiodajną ideę uosabia młoda,piękna Afrykanka, w której bez pamięci zakochuje się główny bohater - włoskipianista i kompozytor Kinsky. Znowu jest wielkie mieszkanie, samotność,dekadenckie piękno, ale tym razem pojawia się również fascynacja graniczącaz miłością. Więcej - ma miejsce nawet coś na kształt ofiary, która ma skłonićdziewczynę do przyjęcia gorącego afektu. Pianista sprzedaje piękne antycznemeble, a w końcu także fortepian. Wszystko to symbolizuje starą Europę wrazz jej duchem. Potrzeba „nowego" prowokuje zerwanie wszelkich więzówz przeszłością.Wreszcie Bertolucci rozprawia się bezpośrednio z rewoltą 1968 rokuw filmach Ukryte pragnienia i Marzyciele. Przyznam, że oba filmy poraziły mnieradykalną zmianą dotychczasowej optyki. Reżyser patrzy na dorobek rewoltyz perspektywy kilkudziesięciu lat i przyjmuje wobec niej wręcz moralizatorsko-krytycznąpozę. Ukryte pragnienia to opowieść o niewinnej nastolatceposzukującej swego ojca. Bohaterka przyjeżdża do starej Europy ze StanówZjednoczonych - symbolu „nowego świata". Także tutaj pojawia się zatemtęsknota za „świeżą krwią". Okazuje się, że dziewczyna poczęła się na początkulat 70. w pewnej toskańskiej posiadłości, a człowiek, który dotychczas podawałsię za jej tatę, nie jest nim w istocie. Wskazówką do poszukiwań okazujesię jeden z ostatnich wierszy matki - poetki, która opowiada w nim historiękrótkiej znajomości z pewnym mężczyzną. Reżyser niesłychanie sugestywnienakreślił w filmie 50-, 60-letnich hippisów, którzy stracili wiarę w dawne ideały,a pozostał im już tylko cynizm i rozpacz. We włoskiej posiadłości odby-|gQ <strong>FRONDA</strong> 39


wały się przeszło 20 lat temu spotkania artystycznej komuny, podczas którychczczono sztukę, wolną miłość i kontestację. Refleksem tych wydarzeń jest polatach „zjazd" uczestników owych spotkań, w którym bierze udział bohaterkafilmu. Wyczuwa się u Bertolucciego autentyczne zażenowanie, kiedy portretujepodstarzałych, wyzwolonych humanistów paradujących nago, opowiadającycho traceniu cnoty czy roztkliwiających się nad czasami, które minęły.Jednocześnie w filmie obecny jest zachwyt nad niewinnością i młodością,która szuka „trudnej" prawdy i miłości. Czyją znajduje? W ostatnich scenachfilmu główna bohaterka traci dziewictwo z pewnym młodym Włochem. Niewiadomo, czy będzie z tego prawdziwa miłość, czy może dziewczyna popełnibłąd swojej matki... Włoski reżyser nie uzmysłowił sobie jednak dotąd, skądbierze się jego niechęć do czegoś, co niegdyś współtworzył. Na to pytanieostatecznie odpowiada w filmie Marzyciele, który - tak jak kiedyś Ostatnie tango...- wywołał wielką konsternację. Tym razem była to jednak reakcja typu:„Jak on mógł? On, genialne dziecko roku 1968?". Faktycznie, tym razemoskarżenie nie jest zawoalowane i ubrane w jakąś miłosną historię. Rzeczdzieje się w samym oku cyklonu, na kilkanaście dni przed rozpoczęciem zamieszekparyskich. Inteligenci, stymulujący rewoltę przedstawieni są tu jakoludzie nieświadomi tego, co robią, niezdecydowani, a ostatecznie kompletniewyalienowani z rzeczywistości. „Rewolucję" robią m.in. dzieci takich właśniefrancuskich „myślicieli" - rodzeństwo nastolatków pozostające ze sobąw związku kazirodczym. Ich jedyną aktywnością jest analizowanie dzieł kinaświatowego i wzajemne egzaminowanie się z wiedzy na ich temat. Do swegoodrealnionego świata zapraszają pewnego niewinnego amerykańskiego studenta,którego w kilkanaście dni doszczętnie demoralizują. Okazuje się, żeinicjatorzy rewolucyjnych zmian obyczajów nie mają w sobie nic prócz entuzjazmui wewnętrznej zgnilizny. Film wieńczy wstrząsająca scena, w którejrodzice, którzy wyjechali z Paryża na urlop, wracają wcześniej, niż zamierzali,do domu. Zastają tam roznegliżowane, spite do nieprzytomności własne dzieci,które śpią w jednym łóżku ze swym amerykańskim przyjacielem (po upojnejnocy w „trójkącie"). Rodzice wstydzą się na siebie spojrzeć i mimo swoichpostępowych poglądów są zgorszeni. Postanawiają jednak pociech nie budzić.Zostawiają im tylko czek na większą sumę i uciekają z powrotem z Paryża.Kilka godzin później rodzeństwo wychodzi na barykady. Film nie pozostawiazłudzeń - barbarzyńcy nie mieli w sobie niczego z romantyków, nie powodo-LATO 2006181


wała nimi żadna parareligijna idea, a poza tym byli niedouczeni i zakłamani.Czy w tym kontekście sprawdza się Frossardowy obraz buntowników-moralistów,którzy napominają umierającą cywilizację? Jedno jest pewne - namysłnad twórczością Bertolucciego pokazuje wyraźnie, że reżyser nie wyleczył sięraczej z niezgody na starą Europę z jej dziedzictwem. Wyleczył się za to z bezkrytycznegolegitymizowania buntu dla samego buntu.Postmodernistyczne moralizowanieMichel Houellebecą nie jest bohaterem wydarzeń 1968 roku. Urodził się 10lat przed wybuchem rewolty, mógł więc jedynie nasiąknąć atmosferą tamtychlat. Jednakże właśnie ten okres w dziejach XX-wiecznej Europy interesuje gonajbardziej. Opublikował dotąd cztery powieści, z których co najmniej trzyw jakiś sposób dotykały wydarzeń majowych.Krytycy - jak informuje polski wydawca jego książek - dopatrywali sięw prozie Houellebecąa napiętnowania pokolenia '68, konsumpcjonizmu,liberalizmu, religii, lewicy, prawicy, białych, czarnych, hippisów, grubasów,Brazylijczyków, Salmana Rushdiego, Aldousa Huxleya i niemieckich różokrzyżowców.Słowem, autor chce swoim pisarstwem krytykować wszystkichi wszystko, na czym, jak już wiadomo, zbił całkiem niezłe pieniądze. Więcej- wypiera się pobratymstwa ideowego z kimkolwiek. Na podstawie lekturyjego książek trudno stwierdzić, czy jest to autentyczna niechęć do identyfikacji,czy kolejna zagrywka promocyjna. Co do jednego można być pewnym- ten rodzaj pisania spełnia w znacznym stopniu kryteria „artystycznegopostmodernizmu". Dlaczego tylko w znacznym stopniu? Przecież do charakterystycznegodla estetyki postmodernistycznej mylenia tropów interpretacyjnychnależy dorzucić jeszcze quasi-naukowe eseje umieszczane ni z tego,ni z owego w kluczowych fragmentach książek, swoisty chłód narracyjnyi przesadne epatowanie seksem. Katalog takich środków każe widzieć francuskiegoprozaika jako kolejną gwiazdę „nowej literatury". A jednak jest w jegoksiążkach coś, co nie pozwala uznać go za stuprocentowego postmodernistę.Houellebecą w dwóch sytuacjach staje się gorącym moralistą - kiedy odnosisię do skutków konsumpcyjnego sposobu życia oraz gdy zastanawia sięnad dorobkiem pokolenia '68. Od razu trzeba nadmienić, że pisarz umieszczaoba zagadnienia w porządku przyczynowo-skutkowym. Najpierw był majowy182<strong>FRONDA</strong> 39


zryw, a potem - jako jego nieoczekiwana konsekwencja - hiperkonsumpcja.Najwyraźniej widać to w Cząstkach elementarnych. Atmosfera wypalenia- wspólna zresztą także Faithfull i Bertolucciemu - skutkuje znowu postawąnihilistyczną. Doświadczenie duchowego wyniszczenia odnosi się w takimsamym stopniu do czasów przed rokiem 1968 i po nim.Bohaterami swojej prozy czyni francuski pisarz ludzi, którym dane byłowychowywać się na przełomie lat 60. i 70. Uzasadnione wydaje się domniemanie,że autor dzieli się z czytelnikiem również swoim własnym doświadczeniem.Istnieją bowiem podobieństwa w jego biografii i w biografiach braciBruna i Michela (bohaterów Cząstek elementarnych). Ich historia prowadzonajest tak, by czytelnik niemal fizycznie poczuł obrzydzenie do infantylizmui nieodpowiedzialności rodziców, którzy powołali chłopców na świat. Obajod zarania swojego życia doświadczali fizycznego bólu istnienia. Jeden byłwciąż upokarzany, drugi alienował się w naukę. Wszystkie te wydarzenia poprzedzająjednak narodziny, które oczywiście nie były oczekiwane z radością.Chłopcy przyszli na świat z dwóch krótkotrwałych związków Janinę - nawiedzonejhippiski. Janinę wkrótce „przechrzciła się" zresztą na modniejsze,„amerykańskie" imię Jane. Żaden z synów nie był przy matce. Zamiast ichwychowywać, wolała spędzać czas, medytując i ćpając w komunach. OjcowieMichela i Bruna, którzy zajmowali się sztuką i biznesem, wykazywali podobnienikle zainteresowanie opieką nad dziećmi. Ojciec Michela odwiedził kiedyśkomunę hippisowską, w której Janinę wówczas przebywała z dzieckiem:Dom wydawał się opuszczony. Ale w salonie siedziała po turecku nadywanie może piętnastoletnia zupełnie naga dziewczyna. - Gone to thebeach... - rzuciła w odpowiedzi na jego pytanie, po czym z powrotemzapadła w apatię. W sypialni Janinę wielki brodacz, najwyraźniej pijany,leżał w poprzek łóżka i chrapał. Marc nastawił ucha; usłyszał jakieśjęki czy rzężenie. W sypialni na piętrze panował odrażający smród,słońce wpadało przez szybę, rzucając ostre światło na czarno-białąglazurę. Jego syn czołgał się niezdarnie po posadzce, ślizgając się cochwila w kałuży uryny i ekskrementów. Mrużył oczy i bez przerwyjęczał. Wyczuwając ludzką obecność, rzucił się do ucieczki. Marc wziąłgo na ręce; przerażona, mała istota drżała w jego ramionach. Wyszedł;w pobliskim sklepie kupił fotelik dla dziecka. Napisał kilka słów doLATO 2006 1 33


Janinę, wsiadł do samochodu, przypiął dziecko do fotelika i ruszył, kierującsię na północ. [•••] Od tego dnia Michel był wychowywany przezbabkę, która po przejściu na emeryturę zamieszkała w departamencieYonne, skąd pochodziła.Chłód bijący z tej opowieści przekłada się następnie na sposób prowadzenianarracji. Houellebecą świadomie używa beznamiętnego kronikarskiego stylu.Cierpienie, przedstawiane w ten sposób, staje się niesłychanie dojmujące dlaczytelnika, który przecież potrzebuje od pisarza jakiegoś potwierdzenia swojegooburzenia. Życie chłopców przeistacza się potem w rodzaj smutnej egzystencji- Bruno pławi się w pornografii i bezskutecznie szuka miłości, Michel- również nie będąc zdolny do miłości - ostatecznie przyjmuje postawę ubóstwienianauki. Kiedy dochodzi do nich informacja o bliskiej śmierci matki,mężczyźni udają się we wskazane miejsce, żeby oddać jej ostatni „hołd":Cerę miała ziemistą, bardzo ciemną, z trudem oddychała, wyraźniedoszła do kresu; ale w półmroku, nad krogulczym nosem błyszczałybiałka jej ogromnych oczu. [...] Bruno opadł ciężko na krzesło stojąceobok łóżka. - Stara kurwa z ciebie... - wypowiedział pouczającym tonem.Zasługujesz na to, żeby zdechnąć. - Michel usiadł naprzeciwkoniego u wezgłowia i zaciągnął się papierosem. - Chciałaś, żeby cięspalić? - ciągnął Bruno z werwą. - Proszę bardzo zostaniesz spalona.Wsypię to, co zostanie po tobie, do jakiegoś pudełka i co rano, jaktylko się obudzę, odleję się na twoje popioły. - Potrząsnął z satysfakcjągłową; Jane wydała z siebie jakiś chrapliwy dźwięk.Książka drobiazgowo opisuje społeczne i kulturowe konsekwencje rewolty'68. Francuski skandalista jest cyniczny i bezwzględny. Być może dlategopowieść spotkała się z tak ostrym przyjęciem we Francji? Podobnie zresztąjak kolejna jego książka pt. Platforma, opowiadająca historię o świecie nieumiarkowanejkonsumpcji. Houellebecą nie ucieka w niej oczywiście odkrytyki „rewolucji nihilizmu", jednak po zakończeniu lektury widać, że autorpowiela schemat krytykowania wszystkiego za wszelką cenę. Widać tu przemyślanąstrategię promocyjną, a przekaz nieuchronnie traci na wiarygodności.Czytelnik odnosi wrażenie, że nihilistyczna postawa pisarza jest idealnie184<strong>FRONDA</strong> 39


skrojona pod oczekiwania społeczne. Niewidzialnąbarierą jest niechęć wydobycia się z bagna nihilizmu,ku proklamowaniu czegoś bardziej budującego.Obawiam się, że w wypadku Houellebecąa jest tobariera nie do przejścia. Lepiej bowiem sprzedajesię skandal i perwersja. A ponadto - i to wydaje sięważniejsze - autor nie znajduje już dystansu, z któregomógłby dostrzec, że świat nie jest taki zły, jakmu się wydaje. To przecież „ten świat" tak chętnie,kupuje jego książki! Autor we własnym mniemaniupozostaje bardzo uczciwy. Zważywszy na pozycjępisarza we Francji, porównywalną jedynie do popularnościgwiazd muzyki pop, wpływ jego twórczościna masy wydaje się przemożny. Można powiedzieć, żetakże w tym wypadku Frossardowa diagnoza „odnowyducha Europy przez rewoltę barbarzyńców" stajesię - przynajmniej tymczasowo - bezzasadna. WszakHouellebecqowi pozostaje już tylko permanentneoskarżanie i histeryczny rechot.***Oczywiście artystów zdystansowanych wobec wydarzeńkońca lat 60. jest znacznie więcej - np. LeonardCohen, który wiele lat po wydaniu w 1966 rokuPięknych przegranych - jednego z manifestów rewolty- uciekł do klasztoru buddyjskiego i ostatecznie zostałtam wyświęcony na mnicha (charakterystycznejest to, że nie odczuwał potrzeby szukania prawdybliżej własnych korzeni i wszedł na typową dlaartystycznej bohemy drogę duchowości wschodu);albo Bob Dylan - ojciec chrzestny muzyki rockowej,bard, poeta, jedna z najważniejszych postaci inspirującychmłodzieżowy bunt, po etapie przewodzeniakontrkulturowym salonom i wielu chrześcijańskich iluminacjach ostateczniezagrał koncert dla papieża Jana Pawła II. Można by wymieniać znaczniedłużej.LATO 2006185


Rozczarowanienie doprowadziło bohaterów '68 do postawienia kilkufundamentalnych pytań, np. dlaczego nam się nie udało? Czy mieliśmycoś istotnego do powiedzenia? Czy efekty naszych działań nie przyniosływ rezultacie więcej złego niż dobrego? Nie może w związku z tym dziwić,że ogromne rzesze hippisów i lewaków - z Billem Gatesem na czele - z powodzeniemrozpoczęły wielkie kariery w biznesie i polityce. Rozczarowaniei niezdolność do odpowiedzi na fundamentalne pytania skutkuje w warstwieświatopoglądowej najzwyklejszym cynizmem, a w życiu codziennym - powrotemdo uprzednio zanegowanych struktur. Najdobitniej świadczą o tymkrytyczne spostrzeżenia Houellebecąa, Faithfull i Bertolucciego, którzy nabyłych rewolucjonistach nie pozostawiają suchej nitki. Frossard opisuje tenmechanizm następująco:Istniejący początkowo poryw pochodzenia duchowego pod wpływemzupełnie nieoczekiwanego sukcesu zmienił się w ideologię, wpisującsię w przestarzałe schematy rewolucyjne. [...] Wielu młodych,dawnych młodych, dawnych bardzo młodych, którzy robią wrażenietrochę „przebrzmiałych", powróciło do świata, który czekał na nichchichocząc. Podziwiałem ich odwagę, gdy świat widział jedynie ichbezładną i niszczącą pasję. Dziś prowadzą życie jakby na marginesie.Wprawiło ich w ruch coś bardzo potężnego i dość jasnego. Potem toulotne światło zniknęło i oto znów nie mogą wyjść z ciemnego wnętrzawieży Babel.W planie duchowym rewolta poniosła zatem sromotną klęskę. Ta diagnozastanie się jeszcze bardziej przygnębiająca, gdy zauważymy, że kolejna próbazłamania cywilizacyjnego status quo spełzła na niczym tylko dlatego, że barbarzyńcyprzychodzili z wnętrza umierającej cywilizacji. Kilka lat po paryskimmaju w Wielkiej Brytanii podobną klęskę poniesie ruch punkowy. Powodyporażki będą bardzo podobne, z tą jednakowoż różnicą, że znacznie szybciejznajdą się tam ludzie, którzy „pokoleniowy bunt" będą chcieli z dużym zyskiemsprzedać.Czy zatem zostały już wyczerpane wszelkie możliwości potrząśnięciaskostniałą cywilizacją? Dwudziestowieczne doświadczenie uczy, że ruchyo charakterze społeczno-aktywistycznym zwykle wydają z siebie doniosły186<strong>FRONDA</strong> 39


manifest, by za chwilę spalić się we własnym ogniu. Owszem, ta chwila możetrwać dłużej lub krócej, zawsze jednak kończy się bolesnym upadkiem.Może istotną wskazówkę mógłby tutaj dać Bob Dylan, który oddając hołdJanowi Pawłowi II, skonstatował zapewne, że upadłej cywilizacji potrzebnyjest prorok. O potrzebie proroka pisze także Frossard:Zadaniem proroka jest przywrócić człowieka do jego pierwotnegoprzeznaczenia, czyli do uwielbienia Boga. W naszych czasach nikttego nie robi. Jan Paweł II, owszem, sprowadza nas na dobrą drogę, doistoty rzeczy, lecz sytuacja nie jest jeszcze wystarczająco napięta, abyśmysię spostrzegli, że jest on naszą ostatnią deską ratunku. Myślę, żepewnego dnia wywrze on wpływ decydujący na bieg wydarzeń. Dzisiajpoza Janem Pawłem II całkowicie brak wielkich głosów sumienia. Jużod dawna nie słyszeliśmy niczego ważnego.Te słowa zostały spisane w 1982 roku i już dzisiaj wiadomo, że były prorocze.Zwłaszcza że stosunkowo niedawno proklamowano coś, co w mediach masowychprzyjęło się nazywać „pokoleniem JP2".Pontyfikat był w istocie dla wielu młodych ludzi doświadczeniem szczególnym.Większość z nich wręcz nie wyobrażało sobie Stolicy Apostolskiejz innym papieżem. Co więcej - dane im było słuchać człowieka, który jużza życia uznawany był za świętego. Nauczanie papieskie dało tym ludziom„kompendium" postępowania, odnosiło się bowiem do niemal wszystkichaspektów ich egzystencji. Zycie i śmierć papieża wytyczyły również granicękońca wieku. Sądzę, że część historyków za kilkanaście lub kilkadziesiąt latoznaczy koniec XX-wiecznych totalitaryzmów nie rokiem 1989 i upadkiemMuru Berlińskiego lecz rokiem 2005 i wydarzeniem śmierci Jana Pawła II.Jego w wielu miejscach profetyczne nauczanie (m.in. o totalitarnym charakterzepopkultury czy niebezpieczeństwach dysproporcji ubóstwa i bogactwamiędzy południem i północą) zawiera coś, co można nazwać kompletną diagnoząwspółczesności.Idąc za takim z grubsza opisem zakończonego dopiero pontyfikatu, dziennikarzeukuli termin „pokolenie JP2". Propagatorzy tego określenia mieli namyśli młodzież zapatrzoną w Karola Wojtyłę i jego dzieło. Niestety, jest to pojęciez gatunku „życzeniowych". Na dzień dzisiejszy nie opisuje ono bowiemLATO 2006187


żadnej konkretnej grupy ludzi. Jasne wydaje się, że twórcom etykiety „JP2Generation" zależało na skonfrontowaniu go z „pokoleniem '68". Trudno jednakporównywać coś, co jest nieźle opisane w literaturze, do czegoś, co w rzeczywistościnie istnieje. „Pokolenie JP2" miałoby - tak jak ja to rozumiem- stanowić spójny ruch, który opierając się na nauczaniu i świadectwie OjcaŚwiętego, buduje nowe instytucje i przekuwa dorobek pontyfikatu w rodzaj„państwa Bożego".Z grubsza wiadomo, co stanowi zaczyn ruchu 1968 roku - organizacja(nowa lewica francuska i niemiecka, międzynarodówka sytuacjonistów,ruch hippisowski w USA itp.), aktywność (rewolta kulturalna 1968 roku weFrancji, terroryzm w wydaniu Baader/Meinhof, wojujący feminizm itp.), swoista„filozofia" (J-P- Sartre, G. Deleuze, J. Derrida, R. Dworkin, M. Foucalt czyJ. Habermas) i współczesne przenoszenie do świata wielkiej polityki pomysłówz tamtych lat (np. Joshka Fischer czy Daniel Cohn Bendit w strukturachUE).Jak miałaby się zatem przejawiać aktywność przedstawicieli „pokoleniaJP2"? Trudno powiedzieć. Widać jednak wyraźnie, że w związku z przełomemdoświadczenia religijnego istnieje wielka potrzeba przebudzenia. Idąc zadiagnozą Frossarda, nie sposób zaprzeczyć, że pontyfikat Jana Pawła II zasiałw ludzkich sercach (a szczególnie w sercach młodzieży) ziarna, które zakiełkujądopiero po jakimś czasie. Oczywiście już dzisiaj możemy obserwowaćjakościowe ożywienie wyznawców Kościoła. Formy radykalnego zaangażowaniaw sprawy wiary można by wymieniać długo. Trudno jednak na raziemówić o pokoleniu, z którym można byłoby identyfikować jakiś program czymanifest. Porównując owo religijne ożywienie do polityczno-kulturalno-społecznegoprzełomu końca lat 60., należy stwierdzić, że 1. nie ma ono żadnejporównywalnej organizacji, 2. jego aktywność jest incydentalna (np. ŚwitoweDni Młodzieży), 3. trudno powiedzieć, by istniał tu przyswojony katalog dziełfilozoficznych „pokoleniowo ważnych", 4. nie sposób zrównać aktywnościżadnej partii politycznej z ewangelicznym radykalizmem. To, z czym mamydo czynienia, jest raczej oddolnym, ściśle religijnym ruchem, który odbywasię na różne sposoby, na różnorodnych drogach. Jednak wszystkie te drogiprowadzą do jednego, najważniejszego celu - formowania ku świętości. I tylkotutaj można dopatrywać się nadziei na odnowę kultury. Raz jeszcze wartoprzywołać Andre Frossarda:188<strong>FRONDA</strong> 39


„Maj "68" byt momentem alarmowym, sygnałem. Potem znów wpadliśmyw bezwład, w przyzwyczajenie. Powiedziano: „No dobrze, tobyło takie krótkie spięcie, fałszywy alarm". Sformułowano różnewyjaśnienia tego wydarzenia, na przykład: „Młodzież musi się wyżyć",czy coś w tym rodzaju. Potem „majowe dzieci" rozproszyły się w naturze.Jedni stali się, powiedzmy, wyznawcami Nietzschego, inni zaczęlikrążyć wokół klasztoru, nie wchodząc doń, jeszcze inni urządzili sięw sektorze przemysłowym, a byli i tacy, co przedwcześnie schronilisię pod krzewem rycynusowym, pełni goryczy, głębokiego niesmaku.Po tym gorącym okresie cywilizacja zachodnia wróciła zwyczajnie nadawne tory, nie wyciągnąwszy najmniejszych wniosków praktycznychi duchowych z wydarzenia. Dziś po pewnym czasie, gdy „maj '68" niejest jeszcze tak odległy, znowu mamy zupełną ospałość intelektualną.Powróciliśmy do naszych wymiocin, jak mówi Biblia. A jednak tenprzebłysk miał miejsce i szykuje się ciąg dalszy.MAREK HORODNICZY


LEKIZ DIABELSKIEJ APTEKIMAREKŁAZAROWICZatura i kultura, choć często sobie przeciwstawiane, zdają sięrządzić podobnymi prawami. Jednym z nich jest niewątpliwiedążenie do wewnętrznej harmonii. W naturze liczba dni deszczowychmusi być zawsze zrównoważona odpowiednią liczbądni słonecznych, by świat przyrody mógł normalnie funkcjonować.W kulturze natomiast rozmaite oblicza ludzkiej egzystencjimuszą znajdować wyraz adekwatny do swego znaczenia. W przeciwnymrazie powstają „białe plamy", które - prędzej czy później - i tak zostaną ponowniewypełnione treścią, tyle że dokona się to w sposób gwałtowny, zupełnie jakwówczas, gdy po zbyt długim okresie upałów nagle następują burze i wichury.W ostatnich miesiącach takim kulturowym szokiem, taką burzą i toz piorunami, były niewątpliwie konanie i śmierć Jana Pawia II. Zgon papieża,wraz z okolicznościami ten fakt poprzedzającymi, miał oczywiście wielewymiarów: duchowo-religijny, społeczny, polityczny, a dla dużej grupy ludzitakże głęboko osobisty. Lecz oprócz tego stał się niesłychanie dobitnymprzypomnieniem o roli cierpienia w życiu człowieka. Właśnie człowieka,pojedynczej osoby, a nie anonimowej zbiorowości, ginącej w zamachu terrorystycznym,na froncie którejś z wojen lub w wyniku kolejnej epidemii.Watykańska „Golgota" Jana Pawła II stała się tak doniosłym wydarzeniemmedialnym nie tylko z powodu silnej duchowej, niemal rodzinnej więzi, jaką190<strong>FRONDA</strong> 39


wielu ludzi odczuwało w stosunku do Ojca Świętego. Zdominowała światoweśrodki komunikacji również dlatego, że miała walor czegoś zupełnie niespotykanego,a zarazem bardzo potrzebnego, pozostającego w ostrej sprzecznościz priorytetami współczesnej kultury, która cierpienie pragnie wyrzucić namargines ludzkiej świadomości, a najlepiej całkowicie je z niej wyprzeć. Takjakby chciała zapomnieć, że chodzi przecież o najtrudniejsze wyzwanie, przedjakim musi stanąć człowiek. Każdy, bez wyjątku.Czyż zatem nie powinno być zupełnie na odwrót? Czyż prawdziwie humanistycznakultura nie powinna pomagać w zmaganiach z tym - by użyćsłów Dostojewskiego - „przeklętym problemem"? Dlaczego więc zamiastwspierać człowieka w jego walce z wielorakim bólem, często mami go fałszywymiobietnicami, serwuje zdradliwe środki znieczulające, prowadzi namanowce, u których kresu czeka samotność i rozpacz? Takie i tym podobnepytania nabrały szczególniej aktualności na przełomie marca i kwietnia 2005roku. Są one być może jeszcze bardziej aktualne dzisiaj, kiedy wszystko wydajesię pomału „wracać do normy", a wielki problem cierpienia zaczyna znowurozmywać się w „białą plamę".Tymczasem niezwykły czas umierania Jana Pawła II wciąż stanowi swegorodzaju dar, który - jak On lubił mawiać - został nam nie tylko dany, leczrównież zadany. Czy jedynymi owocami „Golgoty" Ojca Świętego mają byćtylko krótkotrwałe wzruszenia, chwilowe nawrócenia, słomiany ogień pojednańmiędzy kibicami piłkarskimi oraz niecierpliwe przebieranie nogami, ażZmarły zostanie wreszcie wyniesiony na ołtarze, co ostatecznie przypieczętujejego status Wielkiego Bohatera Polaków, o którym każdy wie, ale któregonikt go nie zna? Czy świadectwo papieskiego cierpienia nie zasługuje na to,by wniknąć w nie głębiej i użyć jako drogowskazu do nowego spojrzenia nasiebie i na otaczającą nas rzeczywistość?Tekst niniejszy pragnie być próbą takiego nowego, choć cząstkowego,spojrzenia na problem cierpienia w kinie współczesnym. Lektura niniejszychrozważań zapewne nie będzie przesadnie przyjemna, ale niech usprawiedliwije intencja autora - dołożyć małą cegiełkę do dzieła wypełniania „białychplam", których istnienie zakłóca wewnętrzną harmonię kultury, a co za tymidzie - wewnętrzną harmonię człowieka przez nią kształtowanego.Gdzie tkwią źródła tak powszechnej dziś ucieczki od cierpienia? Zapewnetrzeba ich szukać w renesansowym antropocentryzmie, zwłaszcza w jego mutacjiLATO 2006 191


epikurejskiej. Prawdziwie radykalny odwrót zaczął się jednak dopiero w czasachOświecenia. W sferze ludzkiej myśli dokonało się wówczas bezprecedensowe odrzuceniemetafizyki i religii na rzecz filozofii „tego świata": ateistycznego racjonalizmu,empiryzmu, hedonizmu i mechanistycznego materializmu. Imponującypostęp w dziedzinie wiedzy ścisłej (działalność Newtona, Leibniza, Eulera,Bernoulliego, Lagrange'a, Laplace'a, Lavoisiera, Herschela i innych) oraz towarzyszącymu dynamiczny rozwój techniki (Arkwright, Hargreaves, Harrison, Kay,Watt) spowodowały przełom w postrzeganiu świata i człowieka. Za naukę zaczętouważać tylko to, co można ponad wszelką wątpliwość ustalić poprzez rozumowanielub doświadczenie i to wyłącznie w ramach rzeczywistości materialnej.Metafizyka została więc pozbawiona zaszczytnego miana naukowości, czemubynajmniej nie przeszkodził fakt, że Newtonowi udało się na drodze logicznegownioskowania sformułować kolejny dowód na istnienie Boga. Radykalni materialiściw rodzaju La Mettriego czy barona d'Holbacha rozwinęli i rozpropagowaliwizję człowieka jako skomplikowanej maszyny, w której to, co duchowe, jest taknaprawdę tylko kolejną konsekwencją procesów fizjologicznych. Logicznymnastępstwem takiej postawy stało się w kolejnych dziesięcioleciach stopniowezrzucanie drażliwego problemu cierpienia z ramion religii (a nierzadko i sztuki)na barki szeroko pojętej medycyny (w tym psychiatrii).Wygnanie religii w podejrzane regiony arozumowego przesądu zaowocowałojeszcze czym innym. Uwaga człowieka skoncentrowała się przedewszystkim na sprawach doczesnych, a jego talenty i aktywność zostały podporządkowaneposzukiwaniu możliwie największej ilości wygód i przyjemności.W cywilizacji opartej na takich zasadach na cierpienie czy śmierć poprostu nie może być miejsca. Nawet wspomnienie o nich jest swego rodzajuskandalem, czymś niestosownym, a w najlepszym razie wstydliwym. W rezultaciedoszło do sytuacji, którą znakomicie ilustruje anegdota z życia StefanaKisielewskiego, pomieszczona w książce Joanny Siedleckiej Wypominki o pisarzachpolskich. „Wypomina" córka Kisiela, Krystyna Sławińska:Byłam z nim na przykład kiedyś na Gaikowej Grapie i zagadał go góral.„Ładną macie, panocku, córeckę" - powiedział. „Co z tego, kiedy i takumrze" - ojciec na to. „Co wy, panocku" - obruszył się góral. „Wszyscyprzecież w końcu umrzemy, wy, baco, też!" - tłumaczył ojciec. Ja? - zdziwiłsię góral. - A idźcie no, panocku, nie gadajcie gówien!" - krzyknął.|92 <strong>FRONDA</strong> 39


Ból, nieuleczalna choroba, kalectwo, śmierć. W społeczeństwach wychowanychprzez „późnych wnuków" Oświecenia o takich sprawach, piszącMackiewiczem, „nie trzeba głośno mówić". Jeżeli nawet jeszcze istnieją, toprzecież kiedyś na pewno nauka znajdzie na nie sposób. Oto wiara jakże wieluludzi „nowoczesnych" i „ponowoczesnych", mająca już spory zastęp swoich„świętych", bo - wbrew pozorom - nawet najwięksi pogromcy religii ochoczopoświęcali zdrowie i życie na wykuwanie nowych dogmatów, które - a jakże- skwapliwie oblekali w szaty „naukowości". Francuscy encyklopedyści głębokowierzyli w nieomylność rozumu i nieuchronność postępu, Comte w Ludzkość(koniecznie wielką literą), Marks w społeczeństwo bezklasowe, Nietzschew nadczłowieka, a demoliberalny prorok Fukuyama w „koniec historii".Wartość wszystkich tych (a także wielu innych) zabobonów została już mocnopodważona, a niejednokrotnie brutalnie zweryfikowana w toku dziejów.Najpierw intelektualna „kompromitacja" metafizyki i religii, potem bankructwopseudoracjonalistycznych utopii... Na domiar złego, pomimo dużychsukcesów w walce z bólem ciała, wciąż niesatysfakcjonujące wyniki zmagańmedycyny z cierpieniem ducha. Jak dowodzą m.in. publikacje i lekarskapraktyka wybitnego psychiatry prof. Antoniego Kępińskiego, elektrowstrząsyczy środki farmakologiczne nierzadko bywają zawodne w sytuacjach, kiedyźródłem psychicznych patologii są wspomnienia, sny, wyobraźnia, wyrzutysumienia, kompleksy, frustracja, życiowe tragedie, zło wyrządzane przez naslub nam przez innych, a czasem wszystko to jednocześnie.Wywodząca się z ideologii Oświecenia nauka pomimo ponad dwustu latwysiłków wciąż przegrywa z cierpieniem. Nie pomogło nawet porzucenie racjonalistyczno-empirycznegofundamentalizmu na rzecz sojuszu z „wiedeńskimszamanem" i jego licznymi uczniami. I choć kozetka psychoanalitykastała się jednym z symboli współczesnej kultury i świeckim substytutemkonfesjonału, to i tak nie rozwiązała wszystkich problemów. „Gorszące" zjawiskostarczego uwiądu sił fizycznych i psychicznych oraz zawrotna karieradepresji sprawiają, że współczesna cywilizacja sięga po środki drastyczne.Legalizowanie narkotyków (na razie „miękkich") i eutanazji są dla uspokojeniaspołecznego sumienia przedstawiane jako przejaw humanitaryzmui dążenia człowieka do pełnej wolności. Rzeczywiste przyczyny tych zjawiskwydają się wszakże daleko mniej wzniosłe, a jedną z nich stanowi zwątpieniew skuteczność medycznych sposobów uśmierzania bólu duchowego.LATO 2006 193


W walce współczesnej cywilizacji zachodniej z cierpieniem sporą rolęodgrywa też tzw. kultura obrazkowa, a zwłaszcza jej najważniejszy składnik- film. Dzisiejsi inżynierowie dusz, wykorzystując potężną siłę perswazyjnąkina, aplikują milionom ludzi rozmaite symboliczne lekarstwa, mające zafałszowaći wykoślawić ten „przeklęty" problem, a nawet całkowicie wyrugowaćgo ze świadomości. Trudno się oprzeć wrażeniu, że medykamenty te mająrodowód iście diabelski, gdyż kłamliwie redukując i zaciemniając najtrudniejsząsferę ziemskiego bytowania człowieka, czynią go wobec niej bezbronnymi bezradnym. Mechanizm działania filmowych „środków przeciwbólowych"jest prosty. Polega na wyparciu wpisanej w fenomen cierpienia semantyczneji emocjonalnej zawartości, jednoznacznie kojarzącej się z czymś przykrym,trudnym, przerażającym; a następnie zastąpieniu jej inną, z reguły zachęcającądo czerpania perwersyjnej przyjemności z barbarzyństwa i wynaturzeń.Prym w serwowaniu tych zalatujących siarką specyfików wiedzie oczywiściepopkultura, ale bynajmniej nie posiada monopolu.Gwoli ścisłości wypada jednak nadmienić, że w ostatnich latach narastarównież w filmie tendencja poszukiwania prawdy o cierpieniu. Pojawia sięcoraz więcej kinowych fabuł próbujących bez „taryfy ulgowej" zmierzyć sięz tym zagadnieniem. Zjawisko to niezwykle ciekawe i domagające się analizy.Wcześniej jednak warto oczyścić pole dla przyszłej refleksji przez wyodrębnieniei charakterystykę czterech najbardziej szkodliwych filmowych „środkówprzeciwbólowych". Receptura, wedle której są przyrządzone, jest bardzopodobna, jednak każdy z nich posiada swoje unikatowe składniki, dziękiktórym różni się od pozostałych.Gdy serce boli - Desadol ukoidecydowanie najpopularniejszą, a więc zarazem najskuteczniejszą,metodą zakłamywania problemu cierpienia w świadomościwidza jest zmuszanie go do identyfikacji z rolą kata.Film, być może bezwiednie, być może nie, obnaża tu bardzonieciekawą skłonność ludzkiej natury - najlepiej zapominasię o cierpieniu wówczas, gdy zadaje się je innym. Lęk przedszeroko rozumianym bólem zostaje wyparty przez równie powszechną dlaczłowieka pokusę - żądzę władzy. Identyfikując się z filmowym bohaterem194<strong>FRONDA</strong> 39


(zwłaszcza w szeroko pojętym kinie sensacyjnym), widz doznaje cokolwiekperwersyjnej przyjemności, związanej z poczuciem wszechmocy i dominacji.Owo poczucie jest wprawdzie nieco zakamuflowane przez inne wariantyidentyfikacji („nasz" bohater jest przystojny, inteligentny, sprawny fizycznie,ma powodzenie u kobiet, a jeśli jest kobietą - u mężczyzn etc). Jednak nieulega wątpliwości, że dzięki postaci, z którą się utożsamia, widz może bezkarnie(prawo i sumienie działają przecież tylko w świecie realnym) pastwićsię nad innymi, ile chce i jak chce. Panuje w stopniu absolutnym nad swoimiofiarami i ich cierpieniem. „Nasz" bohater wprawdzie napotyka przeszkodyi doświadcza bólu, ale stanowi to jedynie fabularny pretekst i niejako zachętędo jeszcze wymyślniejszego i dotkliwszego dręczenia „naszego" przeciwnika,który w rezultacie najczęściej umiera. Jest bowiem, mocą konwencji, od początkuskazany na porażkę, więc de facto gra wyłącznie rolę ofiary.W toku swego rozwoju kino znalazło wszakże sposób na „ucywilizowanie"podszytego sadyzmem pragnienia panowania. Historia filmu zna przecieżliczne dzieła, w których „nasz" bohater niejednokrotnie staje się jedynymstrażnikiem i kreatorem ładu w świecie przedstawionym na ekranie. Choćpozornie ma do pomocy innych, tak naprawdę tylko on może - sparafrazujmySzekspira - przywrócić do normy świat, który wyszedł z formy. Satysfakcja,której doświadcza widz, zwiększa się więc w dwójnasób. Nie zasadza się jużjedynie na zaspokajaniu ukrytych, sadystycznych żądz, lecz przede wszystkimodwołuje się do zakodowanych w ludzkiej duszy tęsknot, wynoszącychmoralność ponad bezwzględną skuteczność. Role kata i władcy, z którymiidentyfikuje się odbiorca, ustępują wówczas wyraźnie pola rolom sprawiedliwegosędziego i niezłomnego obrońcy etycznego porządku. A kiedy te dwieostatnie dominują nad dwiema pierwszymi, otrzymujemy filmy, które stająsię apoteozą ethosu rycerskiego. Ethos rycerski - jak wykazali socjologowie- oczywiście przybierał w dziejach różne postacie, lecz da się w nich wyodrębnićpewne elementy wspólne, które m.in. zdecydowały, że pojęcie „rycerskości"weszło nawet do języka potocznego, a wraz z nim do popkultury.Dostosowany do duchowo-intelektualnych potrzeb zwykłych „zjadaczy chleba"ethos rycerski, wszczepiony zwłaszcza w popularne kino amerykańskie zaczasów obowiązywania Kodeksu Haysa (1934 -1966), skutecznie kiełznał skłonnościfilmowców do zbijania fortun na rozbudzaniu i zaspokajaniu sadystycznychpożądań publiczności. W dawnych westernach czy filmach kryminalnych prawieLATO 2006195


nie ma upajania się przemocą, celebrowania jej fizjologicznych aspektów, nadawaniajej znamion zabawy lub widowiska baletowego czy absolutyzowaniaskuteczności kosztem etyki walki. Bohaterami pozytywnymi są najczęściejprzedstawiciele prawa (szeryfowie, detektywi etc.) lub po prostu ludzie dążącydo sprawiedliwości. Zadawanie cierpienia lub zabijanie nie daje im satysfakcji,traktują je jako ostateczność, „zlo konieczne" do przywrócenia światu utraconejharmonii. Do walki na śmierć i życie stają zwykle w obronie słabszych, honoru,prawa lub pokojowej egzystencji własnej społeczności, której zagrażają siły zła.Jednak nawet w starciu z wrogiem starają się - na ile to możliwe - respektowaćpewne zasady. I tak np. w klasycznych westernachna jednoznaczne potępienie zasługujestrzelenie przeciwnikowi w plecy czy wszelkiezachowania dające się zakwalifikować jako„kopanie leżącego". W kinie odwołującym siędo ethosu rycerskiego zadawanie cierpieniajest zwykle skutecznie obwarowane wymogiem„obrony koniecznej". Nawiązując doFrommowskich badań nad agresją (vide np.Anatomia ludzkiej destrukcyjności), można bynawet powiedzieć, że stanowi formę „agresjiniezłośliwej", czasem po prostu niezbędnejdo zapewnienia człowiekowi minimumwarunków, gwarantujących normalną egzystencję.W drugiej połowie lat 60. ubiegłego stulecia Kodeks Haysa został jednakzakwestionowany i odrzucony. Stało się tak po części na skutek ekspansjitzw. kontrkultury, a także za przyczyną lawinowego pochodu przez telewizyjneekrany reporterskich relacji z wojny w Wietnamie. Skala prezentowanejtam brutalności i okrucieństwa okazała się na tyle porażająca, że umownesceny przemocy z ekranów kin zaczęły nagle razić swoją sztucznością czywręcz fałszem. Jeśli dodać do tego drobiazgowe telewizyjne analizy zabójstwaprezydenta Johna F. Kennedy'ego (1963), przyczyny negacji Kodeksu Haysastają się jeszcze bardziej zrozumiałe. Postawa umiaru i zdrowego rozsądkuwłaściwa dojrzałemu uczestnictwu w kulturze została wyparta przez dziecinnąw istocie kontestację, która - miast występować tylko przeciw zjawiskom|9g <strong>FRONDA</strong> 39


niepożądanym - pragnęła negować wszystko i tworzyć „nowy porządek"w gospodarce, polityce, obyczajowości, sztuce... I tak, w miejsce filmowychbohaterów „większych niż życie" zaczęto gloryfikować ich radykalne przeciwieństwa.Ekrany kin zaludniły się więc bandytami, mordercami, gangsterami,psychopatami i rozmaitymi mętami otoczonymi nimbem patriarchalnegodostojeństwa (Vito Corleone); romantyzmu i egzystencjalnej samotności(Michael Corleone); artystycznej wrażliwości i błyskotliwej inteligencji(Hannibal Lecter); rozbrajającej głupkowatości (Vincent i Jules z Pulp Fictioń);czy wzbudzającego sympatię nonkonformizmu wobec „opresywnego" systemuspołecznego (Bonnie Parker i Clyde Barrow z Bomie i Clyde ArthuraPenna). W Polsce dalekim echem tej tendencji jest choćby apoteoza esbekaw Psach i Psach 2. Ostatnia krew oraz płatnego mordercy w Reichu WładysławaPasikowskiego.W parze z nowym typem bohatera szedł nowy sposób ukazywaniaprzemocy. „Agresja niezłośliwa" ustąpiła „złośliwej", czyli takiej, w którejzadawanie cierpienia staje się źródłem przyjemności, a nawet rozkoszy.Ethos rycerski został odrzucony (choć jego echa wciąż brzmią wyraźnie np.w niektórych filmach z Russellem Crowe'em i mniej wyraźnie w ekranowychjatkach ze Stevenem Seagalem, Jeanem-Claudem Van Damme'em, DolphemLundgrenem etc). W jego miejsce pojawiło się natomiast coraz jawniejszeepatowanie sadyzmem. Od premiery Dzikiej bandy (1969) Sama Peckinpahadatuje się w kinie zachodnim nowy nurt o jakże wiele mówiącej nazwie „ultraviolence".Zaliczani doń, czasem wybitnie utalentowani, twórcy (Briande Palma, Martin Scorsese, 01iver Stone, Quentin Tarantino, John Woo,Robert Rodriguez) szeroko otworzyli drzwi ludzkiej wrażliwości na corazwymyślniej sze sposoby zadawania cierpienia, ukazywane z chirurgicznąprecyzją i pietyzmem dla fizjologicznego szczegółu. Rafał Syska w swej bardzointeresującej książce Film i przemoc. Sposoby obrazowania przemocy w kiniedrobiazgowo i wnikliwie omawia ten proces. W swoich wywodach zwracam.in. uwagę na ogromną pomysłowość filmowców w ułatwianiu widzowiidentyfikacji z rolą oprawcy pozbawionego wszelkich skrupułów. Wśród tejgamy środków znieczulających najskuteczniejsze są: podkreślanie fikcyjnościfilmowego świata (np. przez sztafaż science fiction, poetykę komiksu lub grykomputerowej), humor (dowcip słowny, postaci i sytuacyjny), wyrafinowanyestetyzm („baletowe" choreografie walk, zwolnione ujęcia - tzw. „slow-mo",LATO 2006 197


coraz wymyślniejsze efekty specjalne i kąty ustawienia kamery), niepodważalnewalory rozrywkowe (wartka, zaskakująca fabuła; perfekcyjna korelacjamontażu ze ścieżką dźwiękową) oraz skrajna dehumanizacja ofiary, zarównojakościowa (karykaturalna redukcja przeciwnika do roli skończonego łajdaka),jak i ilościowa (zabijanie wrogów tuzinami wywołuje wszak mniejszydyskomfort odbiorcy niż uśmiercenie jednego adwersarza, gdyż wtedy - chcącnie chcąc - zbyt długo obserwujemy jego cierpienie).Kilkudziesięcioletnie oswajanie demona sadyzmu połączone z ośmieszaniemw lewicowych mediach ostrzeżeń o wpływie filmu na mentalność zwłaszczamłodego widza przyniosło spodziewane efekty, np. w postaci powszechnejdziś znieczulicy, nad którą lamentują socjologowie i etycy. Co więcej, widmomarkiza de Sade, unoszące się nad dzisiejszą popkulturą i poprzeczywistością,zaczyna się obracać przeciwko własnym czcicielom. Rafał Syska opisuje np.ekscesy towarzyszące projekcjom Listy Schindlera w kinach amerykańskich:Najgłośniejsza afera wybuchła w Oakland w stanie Kalifornia, gdyuczniowie kilku klas tamtejszego liceum podczas najokrutniejszychscen filmu reagowali wybuchami śmiechu. Zachowanie młodych ludzispotkało się z głębokim oburzeniem: kierownik kina żądał przerwaniaseansu, media i eksperci akcentowali słowo antysemityzm. Tymczasemprasa donosiła o kolejnych - dalekich od zamierzeń Spielberga - reakcjachna film: w Waszyngtonie obserwowano grupy kobiet w średnimwieku, doskonale bawiące się podczas seansu; w San Diego jeden z widzówzastrzelił siedzącą przed nim kobietę, tłumacząc się później, żeczynem tym chciał bronić Żydów. Pomijając ostatnie zdarzenie, któregoautorem był zapewne niezrównoważony psychicznie człowiek, bezprzeszkód można stwierdzić, że nawet Spielberg - mistrz manipulacji- nie był w stanie panować nad reakcjami publiczności.W latach 90. ubiegłego stulecia strategia ustawiania widza w roli kata i sadystystała się już do bólu oczywista poprzez wprowadzenie reprezentanta odbiorcydo świata przedstawionego w filmie. W Urodzonych mordercach (1994)01ivera Stone'a mamy nie tylko parę młodych ludzi, których sposobem nażycie jest pastwienie się nad bezbronnymi, przypadkowymi ofiarami. Pojawiasię także swego rodzaju alter ego realnego widza, dziennikarz telewizyjny,198<strong>FRONDA</strong> 39


który rejestruje zbrodnie Mickeya i Mallory, by później pokazać je w swymniezmiernie popularnym programie. W belgijskiej fabule Człowiek pogryzł psa(1992) Remy Belvaux, Andre Bonzela i Benoit Poelvoorde'a posunięto sięo krok dalej. W tym stylizowanym na dokument filmie również występujeekipa telewizyjna, nagrywająca działalność seryjnego mordercy. W miarę rozwojuakcji filmowcy jednak coraz częściej wchodzą w kadr, aż wreszcie stająsię wspólnikami zabójcy i razem z nim ochoczo zadają cierpienie i śmierćniewinnym ludziom (np. ohydna scena zbiorowego gwałtu zakończonegomorderstwem). Z kolei w zrealizowanych w 1997 roku Funny Games AustriakaMichaela Hanekego brutalni oprawcy terroryzujący przypadkową rodzinę cojakiś czas zwracają się twarzą do realnego widza, konsultując z nim własnebezlitosne okrucieństwa.Rzecz jasna twórcy, którzy zapraszają odbiorców do takich radykalnychmanifestacji sadyzmu, często zapewniają, że wcale nie mają na celu gloryfikacjiokrucieństwa, lecz wręcz przeciwnie - chcą zdemaskować i poddać bezkompromisowejkrytyce przemoc tkwiącą w stereotypach współczesnej kultury.Stroją się w szatki wrażliwych pacyfistów, lecz to paradoksalnie właśnie onizachwaszczają kinowe ekrany najstraszliwszymi obrazami zła, niejednokrotniebudzącymi nie tyle obrzydzenie i sprzeciw, ile niezdrową fascynację. Obłuda toczy może zwykła naiwność? Rafał Syska, śledząc losy najsłynniejszego filmuSama Peckinpaha, chce wierzyć raczej w tę drugą ewentualność:Fenomen Dzikiej bandy stanowi klasyczny przykład rozminięcia sięzamierzeń twórcy z umiejętnościami interpretacyjnymi i potrzebamiodbiorcy. Peckinpah w licznych wywiadach starał się przekonać, że jegojedynym życzeniem było odebranie przemocy blasku, odbrązowieniejej i uczynienie nieatrakcyjną, czemu miało służyć ukazanie bestialstwaoraz zaakcentowanie odrazy i wstrętu. Tymczasem charakterystycznadla filmu estetyzacja aktów okrucieństwa przyniosła odwrotny efekt- widzowie nie tylko nie podzielili społecznych aspiracji reżysera, alewręcz pozwolili ponieść się fascynującym obrazom. Po latach Peckinpahwspominał, jakim szokiem okazała się dla niego wiadomość, żezagrzewani do walki nigeryjscy żołnierze oglądali przed każdym pojedynkiemDziką bandę, poszukując w filmie emocjonalnych wzorców,przygotowujących ich do destrukcyjnych zachowań.LATO 2006199


Dzieło wybitnego „kontrkulturowca" znanego z antywojennych poglądówinstruktażem dla zawodowych morderców, przebranych dla niepoznakiw wojskowe mundury? Doprawdy niezwykła ironia losu, a zarazem gorzkieprzypomnienie, że uprawianie sztuki to nie tylko kwestia nieskrępowanej autoekspresji,lecz także odpowiedzialności za duchowy świat odbiorcy. Trudnosię dziwić, że po kompromitacji metody leczenia przemocy jeszcze większądawką przemocy dziś wielbiciele filmowego sadyzmu szukają nieco innychargumentów na uzasadnienie swych chorych pragnień. Odwołują się naprzykład do tez bardzo popularnego nurtu współczesnej psychologii, tzw. instynktywizmu,wedle którego agresja jest immanentną cechą ludzkiej natury.Prawodawcy tej szkoły, tacy jak Konrad Lorenz i Irenaus Eibl-Eibelsfeldt (a poczęści także Zygmunt Freud), twierdzą, że popęd destrukcyjny jest u człowiekaczymś niewykorzenialnym i prędzej czy później musi zostać wyładowany.W przeciwnym razie przerodzi się w autodestrukcję. Człowiek jest zatemniewolnikiem, w wyniku ewolucji uwiązanym na smyczy niszczycielskichinstynktów. Filmowa przemoc jest dlań dobrodziejstwem, gdyż wywołujekatharsis, którego istotę stanowi właśnie rozładowanie narastającego napięcia.Niestety, owo rozładowanie jest tylko chwilowe, dlatego trzeba wciąż jepowtarzać. I wreszcie, last but not least, lepiej pozbywać się potencjału agresywnychzachowań dzięki identyfikacji z aktami filmowego barbarzyństwa,niż folgować sadystycznym żądzom w „realu".Drugą strategią obrony kulturowego sadyzmu staje się od pewnego czasunadawanie temu pojęciu pozytywnego znaczenia. Zachowania sadystycznekojarzone są np. z niezwykle modnym dziś pojęciem transgresji, czyli przekraczaniemprzez człowieka granic własnej natury i kultury. Reinterpretacjiulega też sylwetka złowrogiego markiza de Sade. Na polskich ekranach gościłyniedawno dwa filmy (Markiz de Sade Benoit Jacąuota i Zatrute pióro PhilipaKaufmana), w których autor Stu dwudziestu dni Sodomy przedstawiony zostałnie tyle jako bluźnierca, dewiant i pornograf, ile jako osobnik wyrastającyinteligencją i wiernością swym ideałom ponad hipokryzję i małostkowośćotoczenia, bezkompromisowy dekonspirator obyczajowej i moralnej obłudyoraz zbuntowany męczennik sztuki wciąż poszukujący nowych doznań.W procesie wybielania de Sade'a spory udział mają też publikacje popularnychmyślicieli w rodzaju Pierre'a Klossowskiego, Georgesa Bataille'a czyHerberta Marcusego.200<strong>FRONDA</strong> 39


Nekrofil forte - Zabija porąbane życie... na śmierćDrugim sposobem ucieczki współczesnego kina od problemu cierpieniajest nekrofilia. Nie w sensie zboczenia seksualnego, lecz - jakujmował to Erich Fromm - w odniesieniu do „namiętności zakorzenionychw charakterze". Fromm we wspominanym tu już monumentalnymstudium Anatomia ludzkiej destrukcyjności nadał nekrofiliinowe, stricte psychologiczne, znaczenie. Zdefiniował ją następująco:Nekrofilia w sensie charakterologicznym może być opisana jakonamiętne upodobanie we wszystkim, co martwe, rozkładające się,zgnile, chore; stanowi namiętność przekształcania żywego w martwe;niszczenia dla samego niszczenia; wyłącznego zainteresowania tym,co czysto mechaniczne. Jest namiętnością rozszarpywania na częściżywych organizmów.Różnica pomiędzy sadyzmem a nekrofilią jest przede wszystkim różnicąnatężenia patologicznej skłonności. Znakiem rozpoznawczym sadyzmu jestabsolutna kontrola i panowanie, czego najwyrazistszy przejaw stanowi ochoczei wyrafinowane dręczenie ofiary. Nekrofil posuwa się o krok dalej - niechce się pastwić i napawać poczuciem władzy, pragnie wyłącznie uśmiercaćwszystko dookoła, nierzadko łącznie z samym sobą. Sadyście ludzie są jeszczedo czegoś potrzebni, nekrofil nie potrzebuje ich wcale, odczuwa wobecinnych przede wszystkim wrogość i nienawiść, a to głównie z tego powodu,że żyją.Cierpienie ukazywane w kinie nekrofilitycznym traci swoje właściwe znaczeniei konotacje. Analogicznie jak w kinie sadystycznym staje się źródłemwynaturzonej przyjemności. Skrajnie turpistyczne sceny ćwiartowania ludzkiegociała i rozłupywania mózgu, przesycone wyszukanym okrucieństwemobrazy destrukcji i zabijania, niejednokrotnie połączone z aktami kanibalizmui wampiryzmu, mają na celu wzbudzenie niezdrowej fascynacji śmiercią i rozkładem.Gatunkiem najbardziej reprezentatywnym dla kina nekrofilitycznegojest horror „gore". Od tradycyjnego horroru różni się tym, że o ile tamten chciałstraszyć i niepokoić, o tyle ten dąży do zarażenia widza rozkoszą, wynikającąz kontemplacji makabrycznego deformowania, plugawienia, torturowaniaLATO 2006 201


i wreszcie pozbawiania życia ludzkiego ciała. Filmy „gore" to wynalazek stosunkowoniedawny. Pojawiły się na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego stulecia.Później stopniowo zyskiwały coraz szerszą popularność, a ich niektórzy twórcyzostali tu i ówdzie namaszczeni na „kultowych" (George Romero, TobeHooper, Wes Craven, David Cronenberg). Analogiczny zaszczyt spotkał takżeszczególnie sugestywnych bohaterów tych tryskających wszelkimi płynamiustrojowymi produkcji (Freddy Krueger z serii Koszmar z ulicy Wiązów, JasonVborhees z cyklu Piątek trzynastego). Powodzenie filmów otwarcie żerujących nanekrofilitycznych pożądaniach widzów skłoniło wielu twórców „głównego nurtu"do - mniej lub bardziej dyskretnego- pójścia tym samym szlakiem.Eksperyment okazał się nader opłacalny,tak finansowo, jak i prestiżowo(vide: Milczenie owiec JonathanaDemme'a, Fargo Joela Coena, Obcy- przebudzenie Jeana-Pierre'a Jeunetaczy Hannibal Ridleya Scotta).Jak wykazał Erich Fromm, potencjałpragnień nekrofilitycznychdrzemie w naturze ludzkiej oddawien dawna, lecz niebezpiecznieczęsto uaktywnia się we współczesnejcywilizacji cybernetycznej,która nie dość, że uzależniła człowiekaod niezliczonych maszyn, tojeszcze jego samego zamieniła w cyborga, traktującego własne ciało i psychikęjak przedmioty, służące do odniesienia sukcesu. Ten ostatni bowiemcieszy się obecnie taką rangą jak w Średniowieczu zbawienie duszy. Nietrzeba wielkiej spostrzegawczości, by skonstatować, że w wielu współczesnychhorrorach i filmach science fiction martwa maszyna stała się obiektemswoistego kultu, skorelowanego z jej śmiercionośnymi właściwościami.W Maglownicy (1994) Tobe'a Hoopera tytułowemu urządzeniu pralniczemu(które w dodatku jest „nawiedzone") trzeba co pewien czas składać ofiaryz ludzi niczym okrutnemu bóstwu archaicznych pogańskich religii. Z koleiw eXistenZ (1999) fetyszyzacji podlega wirtualna gra komputerowa, w The202<strong>FRONDA</strong> 39


Ring - Krąg (1998) - kaseta wideo, a w Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną(2003) i Pile (2004) - tytułowe narzędzie do cięcia (w tym wypadku, rzeczjasna, nie drzewa). W nieco starszej ekranizacji powieści Stephena KingaChristine (1983) w rolę krwiożerczego bożka wciela się natomiast samochód.WW miejsce niegdysiejszych herosów walczących ze złem pojawiają się ichzautomatyzowane odpowiedniki takie jak Terminator, Robocop czy - w wersjidla dzieci - inspektor Gadżet. Pokrewnym zjawiskiem jest także rosnącykult gadżetów właśnie, wyrazisty zwłaszcza w kinowym serialu o JamesieBondzie oraz przeznaczonym dla dzieci cyklu Mali agenci. Dochodzi nawetdo tego, że prawdziwych aktorów zastępują postaci wygenerowane przezkomputer {Finał Fantasy) lub niemal cała rzeczywistość filmowego świataprzedstawionego zostaje „uśmiercona" przez „wklejenie" w jej miejscerzeczywistości wirtualnej, wykreowanej przez maszyny, będące w dodatkujedynie elementem składowym fabuły (trylogia Matrix). Owa „moda nanie-rzeczywistość", przenikająca zresztą całą współczesną kulturę Zachodu,została ciekawie omówiona w artykule Romana Książka („Fronda" nr 34).Autor uchylił się jednak od odpowiedzi na pytanie o przyczyny tego stanurzeczy, sugerując jedynie, że być może powodem jest tu duchowe „uśpienie"człowieka w państwach dobrobytu, wywołane przez zalanie go wodospademsubstytutów rzeczywistości rodem z telewizji i kina. W efekcie owe substytutyrealności budzą dziś większe zaufanie niż realność jako taka. Dlaczegojednak człowiek tak chętnie dał się „uśpić"? Próba wyczerpującej odpowiedzina to iście pasjonujące pytanie godna jest osobnego eseju, więc z koniecznościwypada ograniczyć się do - kluczowej, jak sądzę - sugestii. Wydaje się bowiem,że główną przyczyną owego duchowego „uśpienia" jest religijna cześćwspółczesnego mieszkańca Zachodu dla postępu naukowo-technicznego. Towłaśnie wciąż oszałamiający rozwój nauki i techniki stanowi dla dzisiejszegonarcystycznego libertyna ostatnie źródło wewnętrznego spokoju, względnegopoczucia bezpieczeństwa i samozadowolenia. W naturze ludzkiej leży potrzebawiary, a po „śmierci Boga" i definitywnej kompromitacji marksistowskichutopii pozostało już tylko bicie pokłonów technologicznemu cielcowi,wspomagane hołubieniem złudnych mitologii sukcesu, nieograniczonej demokracjii bełkotliwych zaklęć New Age. Trudno się zatem dziwić, że ludzietak ufnie powierzają dziś swoje istnienie „wszechmogącym" maszynom (odsamolotu począwszy, na defibrylatorze skończywszy) i tak ochoczo zatracająLATO 2006203


się w kontemplacji iluzji, wykreowanych przez komputery oraz elektronicznemedia wolnego - jak chcą wierzyć - świata. Dlatego - jak pisał Fromm- zamiast podziwiać piękno krajobrazu, wolą zrobić mu zdjęcie, by oglądaćje w albumie. Dlatego miast brać żywy udział w uroczystościach rodzinnych,maniakalnie je „kamerują", by potem odtworzyć na wideo. Dlatego zamiastze sobą rozmawiać, zasypują się esemesami albo „czatują" w Internecie.Przykłady można mnożyć jeszcze długo. W tym kontekście naprawdę trudnosię dziwić popularności, jaką zyskała Baudrillardowska koncepcja symulakrów,które jako wirtualne falsyfikaty bytu zdają się nie tylko przesłaniać bytjako taki, lecz wręcz negować jego istnienie. Zaiste groza ogarnia na myśl, coby było, gdyby tak nagle odebrać ponowoczesnemu człowiekowi wszystkiejego technologiczne cacka!Chcąc uświadomić sobie zastraszający postęp, jaki w okresie ostatnichdwustu lat nastąpił w kwestii przyzwolenia na duchową nekrofilię, warto zestawićdwa fenomeny kulturowe. Jeden z początków XIX, drugi - XXI wieku.W roku 1818 do kultury zachodniej wkroczył patron wszystkich piewców,tudzież wyznawców nekrofilii. Był nim doktor Wiktor Frankenstein, głównybohater gotyckiej powieści Mary Wollstonecraft Shelley. To on jako pierwszytak otwarcie przedkładał obcowanie z trupami nad obcowanie z ludźmi. Toon tak jawnie wzgardził Boskim darem życia, pragnąc stworzyć jego doskonalsząwersję dzięki martwej, mechaniczno-elektrycznej aparaturze. To onwreszcie tak bezprecedensowo rozsmakował się w ćwiartowaniu i ponownymłączeniu zwłok, babraniu się w ich trzewiach, wdychaniu woni rozkładu.Europa, w której żyła Mary Shelley, była już silnie naznaczona Kartezjańskimracjonalizmem i oświeceniowym materializmem. Ciało ludzkie przestawanopostrzegać jako „świątynię Ducha Świętego", której integralności nie wypadabez ważnego powodu naruszać, a zaczynano jako oddzielony od intelektumechanizm, którego funkcjonowaniem można sterować, a konstrukcję dowolniemodelować. Praktyczną konsekwencją takiego punktu widzenia stałsię z jednej strony dynamiczny rozwój medycyny (przede wszystkim chirurgii),z drugiej natomiast - równie szybki proces groźnej instrumentalizacjiciała, zarówno w obrębie sztuki lekarskiej (np. kontrowersyjne zastosowaniachirurgii plastycznej), jak i „transgresyjnie" pojmowanych sztuk pięknych(np. „body art" polegająca na wielokrotnym kolczykowaniu genitaliów czyupodabnianiu się do jaszczurki).204<strong>FRONDA</strong> 39


Europa, w której żyła Mary Shelley, nie była jeszcze tak zsekularyzowanajak obecnie. Autorka kazała więc Frankensteinowi praktykować jego nekrofilitycznyprometeizm w głębokiej tajemnicy, usprawiedliwiając po trosze pychęswego bohatera wybuchową mieszanką młodości i geniuszu. Nie oszczędziłateż Wiktorowi strasznych i tragicznych konsekwencji jego działań, obarczającgo dozgonną samotnością, poczuciem winy oraz głębokiego wstydu z powodunieszczęść, które spowodował.Biedny Wiktor. Gdyby poczekał dwieście lat i zszedł z kart książki dorealnego życia, mógłby zostać awangardowym artystą i ulubieńcem milionów.Mógłby nazywać się np. Gunther von Hagens i w sterylnych laboratoriachpreparować zwłoki nowatorską metodą plastynacji. Polegałaby onana opróżnianiu tkanek z naturalnej zawartości, a następnie wypełnianiuich specjalną substancją, dzięki której zwłoki byłyby doskonale zakonserwowane,a przy tym na tyle sztywne, by je kształtować wedle uznania.Kiedy imperatyw natchnienia zmaterializowałby się dostatecznie dużą ilośćrazy, pozostałoby już tylko urządzić „obwoźne nekro-art" pod sugerującyminterpretacyjną wieloznaczność tytułem „Body Worlds". Szczególnym zainteresowaniempubliczności i krytyki cieszyłyby się dzieła, przedstawiającemężczyznę dzierżącego w dłoniach własną skórę, ciężarną kobietę z rozkrojonymbrzuchem i martwym płodem, jak również szachistę z otwartączaszką. Koneserzy i znawcy sztuki podkreślaliby, że te aranżacje plastycznevon Hagensa prowokują do namysłu nad ludzką cielesnością oraz łamiątabu, jakie we współczesnej kulturze narasta wokół śmierci. Oprócz prestiżu„Body Worlds" przyniosłyby również niezłe dochody z ponad 16 minsprzedanych biletów. W sprawach organizacyjnych ponowoczesnyFrankenstein mógłby liczyć na zaradność ojca, za młodu aktywisty NSDAPi esesmana, służącego pod Jurgenem Stroopem. W pewnym zacofanym,wschodnioeuropejskim kraju - zamieszkanym przez siłę roboczą wprawdzietanią, ale zabobonną i pełną zahamowań - wywołałoby to niejakiskandal, ale w czasach, o których mowa, skandal nie skazywałby naostracyzm, lecz wydatnie przybliżał twórcę do statusu postaci kultowej.Zresztą artysta „wypędzony" z „kraju obozów koncentracyjnych" dawałbytym samym dowód swojej moralnej wyższości wobec narodu, który - jakzauważyłby wcześniej inny z możnych tego świata - antysemityzm wysysanawet z mlekiem matki.LATO 2006205


Sumienie skrzeczy - Masochix leczyino masochistyczne, czy może ściślej - filmy o wyraźnym rysiemasochistycznym, można rozpoznać, podobnie jak to byłow wypadku kina sadystycznego, dzięki mechanizmowi identyfikacji.Z tą wszakże różnicą, że widz nie ma się tu utożsamiaćz postacią, która dręczy i poniża, lecz z tą, która jest dręczonai poniżana, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Jeśli w filmachnaznaczonych wyraźnym piętnem masochizmu występuje bohater pozytywny(co nie znaczy, że wolny od wad), to na pewno zostanie skrajnie upokorzonyi prawie na pewno zamordowany. Najczęściej jednak wszystkie postaci są mniejlub bardziej odpychające. Każda posiada jakąś skazę, na tyle mocno eksponowanąprzez reżysera, że wywołuje u widza trudny do odrzucenia dyskomfort, niesmak,odrazę lub inny rodzaj wewnętrznego sprzeciwu. Klasycznego bohaterakina masochistycznego niełatwo obdarzyć sympatią, niełatwo mu współczuć,a czasem nawet niełatwo zrozumieć. Nie tyle z powodu jego niedoskonałości,ile pewnej egzystencjalnej niepełności. Niepełność owa wydaje się celowym zabiegiemreżysera filmu masochistycznego. Traktuje on bowiem swoich bohaterównie tyle jak ludzi, ile jak marionetki, służące do dwuznacznych zabaw z odbiorcą.Zapewne analogiczna strategia twórcza daje się zaobserwować w wieluinnych gatunkach filmowych, jednak w wypadku kina masochistycznego jestszczególnie wyrazista. Tak więc z jednej strony reżyser stara się spoufalić swegobohatera z widzem, z drugiej natomiast, gdy narodzi się między nimi choćbynić intymnej więzi, nagle zaczyna traktować swoją postać jak żywą lalkę, którązłośliwie nakłuwa szpilkami, by zadać ból zarówno jej, jak i odbiorcy. Z czasemten ostatni zaczyna dochodzić do wniosku, że takie perwersyjne harce stanowiąistotny, jeśli nie najistotniejszy, cel filmu. Reżyserowi chodzi zaś nie tyleo ukazanie pełni jakiegoś ludzkiego dramatu, ile o wyrachowane wykorzystanienajbardziej odrażających jego aspektów do zaprawionych masochizmem psychologicznychmanipulacji. Wielki temat ludzkiego cierpienia ulega tu więc- nomen omen - bolesnej redukcji. Staje się przede wszystkim elementem podejrzanejsocjotechniki, mającej (w mniej lub bardziej zakamuflowanej formie)zaspokajać niezdrowe fascynacje reżysera oraz specyficznej części widowni. Dlabohatera kina masochistycznego nie może być żadnej nadziei. Jeśli nawet przezmoment pojawi się sugestia, że uda mu się wydźwignąć ze stanu upodlenia,206<strong>FRONDA</strong> 39


to rychło z nieubłaganą, okrutną logiką jest ona nawet nie tyle gaszona, ilewdeptywana w błoto.Na szczęście w porównaniu z sadystycznym i nekrofilitycznym kino masochistycznejest dużo mniej popularne i zasługuje raczej na miano niszowego.Nie znaczy to jednak, że - co pewien czas - jego celuloidowi reprezentanci niestają się obiektem medialnej sensacji. W ostatnich latach mieliśmy w Europietego dowody za sprawą filmów Michaela Hanekego i Gaspara Noego.Najpierw o drugim z nich, gdyż dysponuje mniejszym talentem. NazwiskoGaspara Noego zyskało międzynarodowy rozgłos za sprawą kinowego potworkapt. Nieodwracalne (2002). Dzieło to stało się jednak sławne nie tyle dzięki swemutwórcy, ile przede wszystkim za sprawą Moniki Bellucci. Zgodziła się ona bowiemwystąpić w dziewięciominutowej, bardzo realistycznej scenie gwałtu analnego namłodej, pięknej, ciężarnej kobiecie, która - kiedy jest już „po wszystkim" - zostajejeszcze bestialsko skatowana i ląduje w szpitalu w stanie śpiączki (a ta, jak napostępową Francję przystało, zapewne skończy się „dobrą śmiercią"). Rzecz jasnaautor tej subtelnej miniatury erotycznej postanowił udowodnić sobie i światu, żechodziło mu o coś więcej niż ekscytujące „porno-sado-maso" z międzynarodowągwiazdą w roli głównej. Tym „czymś więcej" ma być oczywiście sztuka. W tym celuobudował wspomnianą scenę kilkudziesięcioma minutami fabuły, którą wypełniajągłównie okoliczności makabrycznej jatki w sodomskim klubie „Odbytnica",tudzież udręka egzystencjalna jednego z bohaterów, spowodowana niemożnościądoprowadzenia do orgazmu swojej byłej partnerki. Tyle - z grubsza - zawartośćintrygi. O artyzmie formy ma przekonać ściągnięta z Memento Christophera Nolananarracja od końca do początku, a także wściekle „wirująca" kamera (zapewnewizualne odzwierciedlenie psychiki jednego z bohaterów owładniętego żądząkrwawej zemsty). Gaspar Noe zaopatrzył też swój film w tzw. filozoficzną klamrę.Na początku (czyli końcu) mamy więc aluzję do Nietzschego, kiedy padają słowa,że dobro i zło nie istnieje - „są tylko fakty" (komentarz jednej z postaci do gwałtuojca na własnej córce). Pod koniec zaś (czyli blisko początku) pojawia się plakatz filmu Kubricka 2001. Odyseja kosmiczna, przedstawiający kosmicznego embriona,co oddaje stan ducha kobiety, uświadamiającej sobie, że po raz pierwszy jest w ciąży(chyba tylko w tym krótkim ujęciu udało się Noemu otrzeć o prawdziwą sztukę).Intelektualne spoiwo fabuły niesie zatem przesłanie, że nawet najpiękniejszei najwznioślejsze przejawy człowieczeństwa muszą paść ofiarą barbarzyńskiego,nihilistycznego inferno. Niemal mistyczna radość i duchowe uniesienie z powoduLATO 2006207


odkrytego właśnie macierzyństwa znajdą bowiem w przyszłości symboliczny finałw postaci gwałtu ojca na własnej latorośli. Albowiem, jak głosi niebanalne mottofilmu, „czas niszczy wszystko".Już miażdżąca definitywność tego stwierdzenia zawiera pierwiastek masochizmu,gdyż jest dalekim echem lasciate ogni speranza („porzućcie wszelką nadzieję")- werbalnego znaku rozpoznawczego Dantejskiego piekła. Gaspar Noe,w przeciwieństwie do autora Boskiej komedii, stara się nam wszakże wmówić, żepiekło nie zaczyna się za bramą śmierci, lecz jeszcze za życia. A skoro tak, to niema rady - trzeba się do niego jakoś dostosować. Więcej - warto je nawet polubić.Wszak nic innego nie dano człowiekowi podsłońcem. Takie postawienie sprawy stanowidoskonałe usprawiedliwienie dla słabo skrywanejfascynacji, z jaką Noe w Nieodwracalnym(a także w swoich pozostałych filmach)portretuje seksualne dewiacje, zbrodniczeinstynkty i akty sadystycznego okrucieństwa.Co jednak począć, gdy w tym zwyrodniałymświecie determinizmu zła zapalisię jakaś iskierka dobra? Taka na przykładAlex grana przez Monice Bellucci - jedynapostać w Nieodwracalnym zdolna do prawdziwejmiłości. Jedyna, bo ojciec jej dziecka tonieodpowiedzialny egoista, hulaka i furiat.Natomiast jej były kochanek pod pozoramiuczuciowości i delikatności skrywa narcyzm i brutalność. O reszcie nie wartowspominać. Kiedy więc taka iskierka się zapali, determinizm zła staje pod znakiemzapytania, a fakt zadomowienia się w ziemskim inferno zaczyna budzićmoralne podejrzenia. Rysuje się wówczas następująca alternatywa: albo rozpoczniesię proces duchowej odnowy, albo siły zła zintensyfikują swoje działanie,by zniszczyć dobro w zarodku. Wybór należy do demiurga filmowego świata,czyli reżysera. Gaspar Noe zdecydował się na wariant drugi. W jego ujęciu maksyma„czas niszczy wszystko" dotyczy bowiem wyłącznie dobra. Zanim przetozdoła zakiełkować, należy je uśmiercić. I to uśmiercić nieodwołalnie oraz - bytak rzec - na wszystkich płaszczyznach. Zanim więc nieszczęsna Alex (z pewnościąnieodwracalnie) pogrąży się w comie, musi zostać odarta z godności208 <strong>FRONDA</strong> 39


i upokorzona (niech skamle o litość); krańcowo poniżona i torturowana (niechzostanie zgwałcona analnie, bo nawet sama myśl o takim stosunku budzi jejniechęć); potwornie oszpecona (niech jej piękna twarz będzie zmasakrowana);a wreszcie pozbawiona możliwości choćby symbolicznego odrodzenia (niechjej świeżo poczęte dziecko umrze razem z nią).O masochistycznej skazie, którą napiętnowane jest Nieodwracalne, wymownieświadczy jeszcze choćby następujący epizod: W czasie gwałtu naAlex w pustym przejściu podziemnym pojawia się anonimowy przechodzień.Widać go w tle, jak zwalnia kroku, aż wreszcie staje. Przez chwilę rozważa, jakma postąpić. Czy przyjść torturowanej kobiecie z pomocą, czy zawrócić? Trwato kilkanaście sekund, w czasie których widz bezgłośnie, lecz coraz natarczywiejdomaga się: „No, zrób coś!". Noe pozwala tajemniczej postaci w oddaliwahać się jakby odrobinę za długo, dzięki czemu w odbiorcy rodzi się nadzieja,że nieznajomy wkroczy do akcji. Niestety, po chwili odwraca się i wychodziz tunelu, żegnany przeszywającym wyciem maltretowanej kobiety.Bohaterka grana przez Monikę Bellucci jest jedyną postacią w Nieodwracalnym,z którą w miarę wrażliwy widz jest w stanie się zidentyfikować. Dlatego dziewięciominutowascena jej katuszy wywołuje szok i sprzeciw. Natomiast dlawyznawców determinizmu zła, nękanych co pewien czas przez gasnący głossumienia, ma najwyraźniej stanowić źródło sadomasochistycznej satysfakcji.Oglądając Nieodwracalne, trudno uwolnić się od wrażenia, że reżysera bynajmniejnie przeraża wykreowany przezeń pejzaż duchowych ruin współczesnejEuropy. On się w tych ruinach czuje całkiem dobrze i budzi jego irytację, gdyktoś podejmuje naiwną próbę jakiejkolwiek odbudowy.Z Michaelem Hanekem sprawa jest prostsza i jednocześnie bardziej skomplikowana.Prostsza, bo w jego filmach (przynajmniej dwóch, o których będzietu mowa) prawie nie ma tej namiastki niepokoju sumienia właściwej dlaNoego. Jest za to nordycki chłód i kalkulacja, spoza których - trochę się krygując- wyziera pogarda. Bardziej skomplikowana natomiast dlatego, że o ile Noesprawia wrażenie dość prostodusznego szokera, zafascynowanego ostatecznymikonsekwencjami współczesnego nihilizmu, o tyle Haneke swoje sadomasochistyczneinklinacje stara się ubrać w kostium poważnej filozofii twórczej.Szerszy rozgłos zyskały u nas dwa jego filmy: wspomniane już wcześniejFunny Games (1997) oraz - zwłaszcza - Pianistka (2001), zrealizowana na kanwieprozy świeżo upieczonej noblistki Elfriede Jelinek.LATO 2006209


Nie chodzi o to, czy i jak pokazywać przemoc, ale by pozwolić widzowiuświadomić sobie własny stosunek do przemocy i do sposobu, w jakizostała pokazana - w Funny Games chciałem pokazać przemoc taką, jakąjest naprawdę, to znaczy niemożliwą do strawienia- takimi słowy austriacki reżyser uzasadniał motywy realizacji pierwszegoz wymienionych filmów. Jakże wiele łączy jego zapewnienia z deklaracjamio „odbrązawianiu" okrucieństwa, składanymi przed laty przez SamaPeckinpaha. I niestety - podobnie jak w wypadku Amerykanina - czystośćintencji Hanekego należy opatrzyć znakiem zapytania. W Funny Games mamybowiem do czynienia nie tyle z ukazaniem przemocy taką, „jaka jest naprawdę",ile z celową, „niemożliwą do strawienia" przesadą, która przeradza sięw swego rodzaju terror wobec widza, przyczynę jego półtoragodzinnej męczarni(jeśli zamierza obejrzeć dzieło Hanekego do końca).Akcja filmu toczy się w ciągu jednej nocy w domku letniskowym nadjeziorem. W tym czasie rozgrywa się upiorna psychodrama z pograniczaświata realnego i wirtualnego. Ze świata realnego wywodzi się trzyosobowarodzina, która wybrała się za miasto na weekend. Reprezentuje ona mieszczańskąklasę średnią zachodniej Europy. Jej członkowie są ludźmi „światłymi"(nie umieją się modlić), „tolerancyjnymi" (kiedy mocno zaniepokojonażona zwróci się do męża, by wypędził intruza z domu, ten będzie próbowałrozwiązać problem na drodze spokojnego dialogu) i „kulturalnymi" (słuchająmuzyki klasycznej, ale bardziej cenią sobie wiedzę na jej temat niż głębokąkontemplację piękna). Familia Schoberów osiągnęła już etap, gdy niegdysiejszemiłosne porywy coraz częściej zastępuje wygodna rutyna małżeńskiegopodziału pracy, a wspólne życie uformowało się w być może banalny, ale za todający poczucie bezpieczeństwa, stereotyp.Z kolei z pogranicza jawy i telewizyjnego snu wywodzi się dwóch dwudziestolatków,którzy - ze zdumiewającą bezczelnością zachowując pozorynienagannych manier - osaczają nieszczęsnych Schoberów i w ciągu kilkunastugodzin fundują im seans wyszukanych psychofizycznych tortur, zakończonychpotrójnym morderstwem, mającym w sobie mniej więcej tyle samo patosuco zapięcie rozporka. Oprawcy, choć noszą imiona Peter i Paul, zwracająsię do siebie per Beavis i Butt-Head, nawiązując tym samym do bohaterówprowokacyjnie „niegrzecznej" kreskówki z MTV.210<strong>FRONDA</strong> 39


W toku fabuły Haneke kilkakrotnie pozwala zaistnieć sytuacji, kiedy wydajesię, że przynajmniej część rodziny Schoberów ocaleje. Za każdym jednakrazem w niezwykle brutalny sposób złudzenia widzów zostają nawet nie tylerozwiane, ile wręcz rozdeptane na miazgę. Wydaje się przy tym, że okrucieństwoPaula i Petera jest absolutnie bezinteresowne. Kiedy pan Schober zadajerozpaczliwe pytanie: „Dlaczego to robicie?", jeden z oprawców, wskazując napartnera, rozpoczyna szyderczą litanię: „Jego ojciec się rozwiódł, kiedy onbył taki malutki"; „Nieprawda, to jego matka się rozwiodła, bo chciała miećswojego misiaczka tylko dla siebie. Od tego czasu on jest pedałem i bandytą";„To rozpieszczony gówniarz, udręczony pustką egzystencji"; „Tak naprawdęjest ćpunem. Łatwo traci nerwy. Żeby mieć co grzać, okradamy bogate rodzinyw letnich domkach w tej okolicy". To pełne pogardliwej ironii wyliczenienaprowadza na przyczynę prawdziwą, która zostaje ujawniona w innej scenie,kiedy jeden z sadystów odpowiada po prostu - „A dlaczego nie?".Czyżby więc Fumy Games były zamierzoną przez reżysera krytyką współczesnegorozumienia tolerancji, która - wbrew własnej etymologii - oznaczajuż nie cierpliwe znoszenie tego, czego nie da się zaakceptować, lecz pełnąakceptację tego, co jest nie do zniesienia? Otóż nie. W wywiadzie dla „Kina"(nr 12/1995) Michael Haneke mówił:Ja nie zamierzam nikogo ani pouczać, ani ostrzegać. Nie robię tego,ponieważ znaczyłoby to, że posiadłem wiedzę, jak należy urządzićświat. Jeżeli ktoś przypuszcza dzisiaj, że pouczanie ma sens, po prostunie jest zbyt mądry.Wygląda na to, że Haneke gruntownie przestudiował Gombrowicza, gdyżznakomicie przyswoił sobie życiową dewizę pana Cieciszowskiego z Trans--Atlantyku: „Nie jestem ja na tyle szalonym, żebym w Dzisiejszych Czasach comniemał albo i nie mniemał". W dalszej części wywiadu reżyser stwierdza:Prasa, telewizja, kino dostarczają łatwych i uspokajających wyjaśnień:a to ojciec alkoholik, a to złe środowisko, a to nieczuła matka.Wszystko staje się proste. Ja tego unikam. Nie interesuje mnie aniśrodowisko, w jakim wyrośli moi bohaterowie, ani ich psychologia.Nie szperam w ich życiorysach. Pokazuję wyłącznie ich zachowania.LATO 2006211


Stówo „charakter" nie jest trafne w odniesieniu do moich bohaterów.Wolałbym używać Bressonowskiego określenia „modele".Te dwa passusy stanowią - w moim przekonaniu - klucz zarówno do zrozumieniafilozofii twórczej Hanekego, jak i do interpretacji jego filmów. Choć cytowanywywiad pochodzi sprzed dziesięciu lat, nie wydaje się, by upływ czasu jakośszczególnie zmienił sposób myślenia austriackiego reżysera. Jest on bowiemczłowiekiem dojrzałym (rocznik 1942), o ukształtowanej osobowości i ugruntowanymświatopoglądzie. Tacy ludzie, szczególnie jeśli odnieśli sukces, bywająnadmiernie pewni siebie i niechętnie modyfikująswój punkt widzenia na otaczającąich rzeczywistość. W ich zachowaniu dajesię odczuć coś z fałszywie pojętej profesorskiejwyższości, a - jak napisał niegdyśAleksander hr. Fredro - „prędzej złodziejprzyzna się, że ukradł, niż profesor, żegłupstwo powiedział".Kłopot w tym, że Haneke niestetywłaśnie głupstwa mówi. Jak bowiemw świetle jego wywodów wygląda taki np.Dostojewski, w końcu jeden z najznamienitszychbadaczy mroków ludzkiej duszy?Przecież Zbrodnia i kara to nic innego, jakrozpisane na kilkaset genialnych stron„wyjaśnianie" przyczyn makabrycznej i pozornie pozbawionej motywu zbrodniRaskolnikowa. Dostojewskiego interesuje przy tym niezmiernie (czyżby zadużo oglądał telewizji?) zarówno charakter nieszczęsnego Rodioną, jak i jegożyciorys, w dodatku interpretowany w rozmaitych kontekstach: psychologicznym,socjologicznym, rodzinnym, czy - o zgrozo - religijnym. I zaprawdęwiele można powiedzieć o Zbrodni i karze, ale z pewnością nie to, że „wyjaśnienia",których dostarcza, należą do „łatwych i uspokajających".Hanekego i Dostojewskiego bez wątpienia łączy jedno - obaj poświęciliswoją sztukę głównie opisywaniu zła, które tkwi w człowieku. Dzieli ich natomiastbardzo wiele. Przede wszystkim skala talentu, lecz - co chyba jeszczeważniejsze - filozofia twórcza. Dostojewski - choć uporczywie dręczony przez212 <strong>FRONDA</strong> 39


demony hazardu i szowinizmu, choć srodze doświadczony w „ognistym piecuzwątpienia" - od czasów katorgi po kres życia starał się być, pisząc słowamibł. Natalii Tułasiewicz, „teocentrycznym humanistą". Haneke jest - i chybajuż pozostanie - zimnym behawiorystą. Dostojewski penetrował całąwieloraką i bardzo złożoną prawdę o człowieku. Hanekego interesują tylko„modele", a dokładniej ich „zachowania". Dostojewski, mimo że wykreowałimponującą galerię rozmaitych kanalii, łajdaków, dewiantów, morderców i sadystów,zawsze widział w nich ludzi i pragnął jakoś „ocalić". Haneke przedewszystkim bawi się nimi i poniża. Dostojewski - proszę wybaczyć górnolotnybanał - kochał człowieka. Haneke nim gardzi.Behawioryzm austriackiego reżysera podszyty jest powszechną chorobąintelektualną współczesności - obsesyjnym sceptycyzmem. Dla twórcy FunnyGames ludzki charakter (tak przecież dowartościowany przez lewicowegowszak i wpływowego Ericha Fromma), psychika, życiorys, kontekst społecznyczy relacje rodzinne są czymś na tyle poznawczo jałowym, że w ogóle niewarto się nimi zajmować! To już nie błąd, ale - jak mawia pewien felietonistai działacz sportowy - „wielbłąd"!Posunięty ad absurdum sceptycyzm prowadzi do behawioryzmu, a tenz kolei do nihilizmu, który przejawia się nie tylko w sadomasochizmie FunnyGames i Pianistki, lecz także w zawartym we wspomnianych filmach potencjalehumorystycznym (sic!). To bynajmniej nie prowokacja autora niniejszegotekstu, ale fakt, przynamniej w ujęciu Michaela Hanekego. W jednym z wywiadówscharakteryzował on specyfikę gatunkową Pianistki następująco:Myślę, że jest to parodia melodramatu, tak jak książka Jelinek jest rodzajemparodii klasycznej powieści psychologicznej. Dlatego mnie zainteresowała.Uważam ten film za tragikomedię („Kino" nr 1/2002).A zatem tragikomedia, więc - choćby per analogiam do Dnia świra - zawierasceny, które (nawet jeśli przez łzy) autentycznie śmieszą. Starałem się uważnieoglądać Pianistkę, ale do dziś nie wiem, o jakie konkretnie chodzi. Czyjest to fragment, kiedy główna bohaterka pozbawia się dziewictwa żyletką?A może ten, kiedy w kazirodczym szale gwałci swoją starą, odpychającąmatkę? Czy może moment, w którym - podglądając parę uprawiającą seksw samochodzie - z podniecenia oddaje mocz? A może chodzi tu o wszystkieLATO 2006213


sceny wynaturzonych „zbliżeń" pomiędzy Eryką a jej młodym adoratorem?Zaprawdę parodystyczny zmysł Hanekego wyprzedza swój czas!Ironia ironią, ale rzecz jest w sumie poważna i bardzo niepokojąca. Otobowiem modny i chętnie nagradzany na festiwalach artysta niedwuznaczniesugeruje, że przedmiotem śmiechu może być ludzkie upodlenie i poniżenie.W Funny Games (tytuł przecież nieprzypadkowy) na swój wysoce specyficznysposób zabawni są przecież nie tylko Peter i Paul alias Beavis i Butt-Head,lecz także - a może przede wszystkim - rodzina Schoberów. Ci ostatni wszakwydają się dalekimi krewnymi Tuwimowskich „strasznych mieszczan", sąludzkimi „modelami" wewnętrznie wyjałowionymi, zaprzątniętymi bezmyślnąkonsumpcją, solidarnymi nie tyle we wzajemnej miłości, ile w zwierzęcymstrachu przed śmiercią, na którą idą w sumie dość bezwolnie, niczym - jaknapisał Tadeusz Lubelski - „barany". A zatem, jak zdaje się pytać w tytulei „między klatkami" filmu reżyser, czyż nie należy się z nich śmiać? Leczśmiech to nieprzyjemny, będący zatrutym owocem nawet nie tyle politowania,ile ewidentnej pogardy.„Tragikomiczność" Pianistki posiada analogiczny rdzeń. Trudniejgo wszakże wydobyć dzięki znakomitej kreacji Isabelle Huppert, która- zaryzykuję taką hipotezę - stoczyła z Hanekem swego rodzaju pojedynek0 człowieczeństwo tytułowej bohaterki. Odtwórczyni głównej roli udaje siękilkakrotnie wiarygodnie ukazać, że pod skorupą ciężkiej psychozy ErykaKohut skrywa pragnienie autentycznej miłości i wrażliwości na piękno (wtym wypadku muzykę Schuberta i Schumanna). Niestety reżyser z nawiązką„rekompensuje" te momenty, wprowadzając sceny skrajnych obrzydliwości,którym oddaje się bohaterka. Podobnie rzecz ma się z jej młodym adoratorem,który długo broni swego wizerunku nieco nonszalanckiego, ale szczerzezakochanego chłopaka. Aż do sceny, kiedy najpierw bije Erykę, a następnie,powalaną krwią, brutalnie gwałci. Sam akt seksualny, wskutek trupiej sztywnościkobiety, nabiera wówczas cech nekrofilii, przyczyniając się do krańcowegozohydzenia obydwojga jego uczestników. W tej kulminacyjnej dla całejfabuły scenie znajduje prawdopodobnie pełny wyraz „tragikomiczna" parodiasentymentalnego melodramatu, o którą chodziło Hanekemu.I jeszcze tytułem uzupełnienia - zarówno Funny Games, Pianistka, jak1 Nieodwracalne mogą być rozpatrywane w oderwaniu od filozofii artystycznychswoich twórców. Stają się wówczas przerażającym obrazem duchowego214<strong>FRONDA</strong> 39


spustoszenia, trawiącego kulturę współczesnej Europy. Rozpad autentycznychwięzi rodzinnych i społecznych, bezkrytyczny kult wolności prowadzącydo zbrodni i dewiacji, aksjologiczna „ziemia jałowa" jako konsekwencjaodrzucenia religii i zakorzenionych w niej wartości moralnych, wewnętrznaniedojrzałość skutkująca psychicznymi patologiami i rozpaczliwą samotnością- to wszystko są ziarna, które zasiane w glebę talentu Noego i Hanekegowyradzają się w chore filmowe rośliny w rodzaju Nieodwracalnego, FunnyGames i Pianistki. Czy jednak wspomniane utwory są w stanie zadziałać nazasadzie terapii szokowej? Czy piekielny odór bijący z filmowych aptek obureżyserów może przypominać ową siłę z Fausta Goethego, która „wiecznie złapragnąc, wiecznie czyni dobro"? Zdaniem niżej podpisanego szanse na to sąniewielkie. Trzymając się ogrodniczej metafory, wypada bowiem powiedzieć,że zarówno Noe, jak i Haneke podlewają glebę swojego talentu nie źródlaną,lecz zatrutą wodą. Ową trucizną jest - jak celnie zauważył Piotr Kletowskiw artykule Europejskie kino z kloaki („Kino" nr 2/2003) - słabo skrywana fascynacjazłem. Dlatego, w przeciwieństwie do niektórych polskich krytyków,nie odważyłbym się nazwać np. Hanekego moralistą. Jego filmy, podobniejak w przypadku Noego, mogą stać się przestrogą, ale chyba wyłącznie dlawidzów, którzy i tak opierają się pokusom nihilizmu. Dla miłujących hasło„róbta, co chceta" najpewniej będą tylko kolejną podnietą.Estetyna - silniejszy kunszt od bóluak napisałem wcześniej, upiększanie scen przemocy i cierpienianależy do arsenału filmowego sadyzmu. Zdarza sięwszakże, że owo estetyzowanie bólu przybiera postać takradykalną i skrajną, że staje się „wartością" samą w sobie.Dramat śmierci lub okrucieństwo tortur zostają wówczasspowite w tak gęsty i powabny welon „piękna", że widzzdaje się na ich widok doznawać autentycznego zachwytu. Kontemplujeartystycznie wyrafinowane obrazy i staje mu się obojętne, co one tak naprawdęprzedstawiają. Natura cierpienia jako czegoś złego i nierzadkoekstremalnie trudnego zostaje więc zafałszowana. Analogicznemu procesowipodlega też natura piękna, które ulega redukcji do powierzchownegoestetyzmu. Różnicę między pięknem a estetyzmem w przenikliwychLATO 2006215


i jasnych słowach wyłożył Dietrich von Hildebrand w książce Koń Trojańskiw Mieście Boga:Estetyzm jest to wypaczone podejście do piękna. Esteta lubi pięknerzeczy tak, jak ktoś lubi dobre wino. Nie podchodzi on do nich z czciąi ze zrozumieniem ich wewnętrznej wartości, która wymaga adekwatnejodpowiedzi, lecz traktuje je wyłącznie jako źródło subiektywnej satysfakcji.Podejście estety, nawet jeśli ma on wyrafinowany smak i jestwybitnym koneserem, w żaden sposób nie może oddać sprawiedliwościnaturze piękna. Przede wszystkim jest on obojętny na wszelkie innewartości, jakie mogą przedmiotowi przysługiwać. Cokolwiek byłobymotywem danej sytuacji, postrzega on ją wyłącznie z punktu widzeniaswego estetycznego upodobania lub przyjemności. Jego błąd polega niena tym, że przecenia on wartość piękna, lecz na tym, że ignoruje innepodstawowe wartości - przede wszystkim wartości moralne.A zatem właściwie pojęte piękno nie jest jakąś cechą „samą w sobie", lecz pozostajew nierozerwalnej symbiozie z dobrem. Czyż bowiem już samo rozpoznaniei określenie czegoś jako „piękne" nie zawiera w sobie koniecznego skojarzeniaz czymś pozytywnym, co przynosi radość, zachwyt, wewnętrzną harmonię?Tymczasem cierpienie, nawet jeśli jest niezbędne do osiągnięcia moralneji duchowej doskonałości, słusznie uchodzi za doświadczenie mroczne, pełnegoryczy, lęku, skazujące człowieka na często ekstremalne próby jego psychofizycznejwytrzymałości. Prawda o tym najtrudniejszym wymiarze ludzkiejegzystencji wymaga, by z jednej strony nie sprowadzać go do roli afrodyzjaku,stymulującego ciemne instynkty (sadyzm, nekrofilia, masochizm), z drugiejzaś by nie tworzyć wrażenia, że mamy do czynienia z różanopalcą jutrzenkąpląsającą po zroszonej łące, kiedy w rzeczywistości chodzi o zionącą ogniembestię, zostawiającą za sobą spopielony ugór.We współczesnym kinie europejskim na miano wyrafinowanego estety,który od lat zniekształca istotę prawdziwego piękna, bez wątpienia zasługujePeter Greenaway. Filmy tego niezwykle utalentowanego reżysera przesyconesą malarską erudycją i nieskrępowaną wizualną wyobraźnią. W kunsztowniezainscenizowanych, pełnych scenograficznego polotu ruchomych obrazachGreenaway uwielbia z turpistyczną drapieżnością wydobywać wieloraką ohy-216<strong>FRONDA</strong> 39


dę z ludzkiej anatomii, fizjologii i seksualności. Kolorystyczna subtelność,finezja w operowaniu kulturowymi symbolami, kaligraficzna precyzja stylustają się dla brytyjskiego twórcy rodzajem drogocennego, kryształowego pucharu,w którym podaje widzowi koktajl w ludzkich wymiocin, ekskrementów,śliny, krwi, spermy oraz płynów płodowych. I, co dziwne, współczesnasnobistyczna publika częstokroć to łyka i jeszcze oblizuje się ze smakiem.Biada zaś temu, kto by odwrócił głowę z grymasem obrzydzenia.W osławionym bluźnierczym Dzieciątku z Macon (1993) mamy na przykładsceny zadźgania nagiego mężczyzny przez byka oraz wielokrotnego (208razy!) gwałtu na pewnej dziewicy, zakończonego śmiercią tejże. Wszystko tojednak spowite jest w wyszukane kolorystyczne i figuratywne aluzje do płócienTycjana i Rubensa, uwznioślone skąpanymi w złocie sakralnymi malowidłamii rzeźbami, przepojone uduchowionymi dźwiękami muzyki kościelnej.W rezultacie na forum jednego z najpoważniejszych polskich internetowychportali filmowych mnożą się opinie typu: „trudno wyrazić słowami, jakgenialny to film [...] to jest to, co nazywam sztuką", „jak dla mnie to czystafantazja [...] to generalnie jest Sztuka", „jeden z lepszych filmów, jakie w życiuwidziałem, z czystym sumieniem mogę go polecić każdemu wymagającemuwidzowi" etc. Kiedy zaś jeden z dyskutantów przyznaje otwarcie, że „niedotrwał do końca tego utworu", natychmiast otrzymuje pobłażliwy respons,zdradzający prawdziwego ponowoczesnego konesera: „Istnieją filmy, którebez pewnego przygotowania pozostają dla widza nieczytelne".Zaiste byłoby głupotą i niesprawiedliwością kwestionować formalną wirtuozerięi niesłychane bogactwo kulturowych tropów zawartych w produkcjachPetera Greenawaya. Jednak co najmniej równą głupotą i niesprawiedliwościąjest niedostrzeganie w tej twórczości oczywistego wypaczenia istotypiękna i cierpienia przez wyjątkowo niefortunne ich wymieszanie, a co za tymidzie zafałszowanie i zredukowanie.Czy zatem cierpienie nigdy nie ma prawa być autentycznie piękne? Trudnepytanie. Czy bowiem oba te raczej przeciwstawne porządki da się skojarzyć tak, bynie zaprzeczały samym sobie? Niełatwo przywołać film, który bezdyskusyjnie spełniałbyto arcytrudne kryterium. Może Misja Rolanda Joffe, może Tess Polańskiego,może Charakter Mike'a van Diema, może Hero Zhanga Yimou, może...Wracając jednak do głównego nurtu niniejszych rozważań, pora zejść z piedestałukultury wysokiej o szczebel niżej. Wśród filmów z założenia skiero-LATO 2006 217


wanych do masowego widza również nie brak przykładów skrajnej estetyzacjicierpienia. W ostatnich miesiącach wyróżniło się pod tym względem zwłaszczagłośne Sin City - Miasto grzechu Roberta Rodrigueza, Franka Millera i QuentinaTarantino. Utwór ten, będący pod względem plastycznym bardzo efektownąstylizacją na komiks, oferuje zarazem prawdziwą ucztę dla miłośników filmowegosadyzmu. Do tego stopnia, że nawet recenzent ultratolerancyjnej „GazetyWyborczej" napisał: „Tu wszystko jest bezbłędnie zrealizowane, ale pozbawioneuczuć, rozrywające związek między przemocą a cierpieniem".Wśród innych filmów, które także rozrywają ów związek, hołdując jednocześnieskrajnemu estetyzmowi, na uwagę zasługują produkcje mniej lub bardziejnawiązujące do azjatyckich odmian ethosu rycerskiego (chińskie „wuxia",japońska tradycja samurajska). I tak w głośnym Kill Bill (2003-2004)Quentina Tarantino mamy na przykład pojedynek Panny Młodej alias CzarnejMamby z O-Ren Ishii - szefową Yakuzy. Obie panie z zaciekłością zadająsobie rany kłute i cięte (zdjęty nawet zostaje jeden skalp) w realiach pięknegozimowego ogrodu, spowitego w aksamit orientalnej nocy. Dynamiczny,śmiercionośny balet został tu wpisany w godną malarskiego pędzla scenerięz tańczącymi leniwie w powietrzu płatkami śniegu. Ten ostatni tworzy podstopami walczących delikatny, biały puch, na którym szczególnie wyraziściekomponują się szkarłatne plamy krwi.Podobna sekwencja znalazła się w przeestetyzowanym poza granicęśmieszności finale Domu Latających Sztyletów (2003) Zhanga Yimou, autora- skądinąd udanego - Hero. Oto dwóch protagonistów rozpoczyna swój morderczypojedynek w urokliwych realiach złotej, chińskiej jesieni, a kończypośród śnieżnej zamieci. W ikonografii chińskiej biel jest wprawdzie koloremżałoby, jednakowoż przeciętny widz zachodni, dla którego w dużej mierzezostał zrealizowany ten film, nie ma o tym - nomen omen - bladego pojęcia.Dlatego można domniemywać, że groteskowe rozciągnięcie w czasie walkiobu bohaterów potrzebne było po to, by jej krwawy finał rozegrał się w możliwienajpiękniejszych „okolicznościach przyrody". Taka hipoteza znajdujedodatkowe potwierdzenie, kiedy uśmiercona nieopodal (jednakowoż jesienią)kobieta nagle (już zimą) ożywa, by otworzyć sobie ranę, z której w iścietarantinowskim stylu tryska gejzer posoki. Pytanie, czy jej ślady tworzą naśniegu wzory nawiązujące do tradycji chińskiej kaligrafii, pozostawiam kompetentnymsinologom.218<strong>FRONDA</strong> 39


Na zakończenie wypada stwierdzić, że opisane powyżej przypadki filmowej„ucieczki od cierpienia" stanowią wyraz bezsilności i tchórzostwa. Kulturawspółczesna zdominowana przez swoją wersję „pop" stara się z uporem godnymlepszej sprawy unikać zarówno pytań, jak i odpowiedzi o naturę i sensludzkiego bólu, tak fizycznego, jak i duchowego. Woli okłamywać, zamiastszukać prawdy, woli za wszelką cenę podtrzymywać w człowieku stan niedojrzałości,zamiast traktować go poważnie. Woli wreszcie ukrywać, że cierpieniejest na zawsze wpisane w ludzką kondycję i będzie istniało, dopóki będzieistniał świat. Wysiłki nauki w walce z wielorakim bólem, choć ze wszech miargodne uznania, zawsze pozostaną niewystarczające.Nie ma człowieka, który nie lękałby się cierpienia. Bali się go najwięksiświęci (choć zawsze byli gotowi je przyjąć), bał się go nawet - i to panicznie- Chrystus w Ogrójcu. W tymże samym Ogrójcu pokazał jednak człowiekowidrogę przezwyciężania strachu przed bólem. Więcej nawet, biorąc krzyż naswoje ramiona, ukazał, jak zamienić ekstremalne zło cierpienia w ekstremalnedobro zbawienia. Współczesny człowiek, którego duchowość w znacznejmierze została uformowana przez popkulturę, niemal całkowicie o tymzapomniał. Dlatego - ośmielę się zaryzykować taką hipotezę - Opatrznośćdopuściła, by tak dotkliwe cierpienie i umieranie Jana Pawła II przeobraziłosię w medialny spektakl - formę perswazji w dzisiejszych czasach najbardziejzrozumiałą i najskuteczniejszą. Wszelkie próby analizowania i opisywaniacierpienia nigdy nie będą w stanie powiedzieć całej prawdy o tym jakżetrudnym doświadczeniu. Zawsze będą wzbudzały uzasadnioną nieufnośćsłuchacza lub czytelnika. Dlatego co pewien czas potrzebne jest świadectwożycia. I to świadectwo otrzymaliśmy. Pełne wyjątkowego poświęcenia, odwagi,nadziei i zawierzenia. Nie wolno o nim zapomnieć.MAREK ŁAZAROWICZSIERPIEŃ 2004 - SIERPIEŃ 2005


SantaFiction& SantasyKRZYSZTOFCŁUCHTeza artykułu brzmi co następuje: literatura nawiązująca do tematu świąt BożegoNarodzenia to autonomiczna gałąź fantastyki (mądrzy ludzie powiedzą - konwencja). I znawcy literatury muszą mieć świadomość jej istnienia.Jeżeli bowiem zwrócimy uwagę na fakt, że co roku powstaje kilkanaściefilmów bożonarodzeniowych, że napisano już nieco książek, namalowanokomiksów, no i w końcu nagrano tysiące piosenek o świętach - to musimyspojrzeć na to jak na bardzo autonomiczną gałąź sztuki. I jeśli profesorowieuniwersytetów szczycą się tym, że ich specjalizacją jest literatura dziecięca,i unoszą się euforią na najmniejsza wzmiankę o Kichusiu majstra Lepigliny,to nie można też na uniwersytetach pominąć czerwonych ryjów reniferów,bachorów rozwrzeszczanych nad prezentami pod choinką i grubych odwłokówświętych Mikołajów mnożących się przede wszystkim na kilometrachceluloidu.Na potrzeby tego artykułu ukuję skrót SS, oznaczający sformułowanieSanta Story albo Santa Something, albo jak tam sobie kto woli nazwać tozjawisko.Poniżej postaram się zwrócić uwagę na kilka cech tej konwencji, którepozwolą ją nam wyodrębnić i zanalizować.SS jako fantastykaZgodnie z tezą Lema umieszczoną w pierwszym tomie Fantastyki i futurologiipowieści o tematyce nadprzyrodzonej, ale religijnej nie możemy traktować220<strong>FRONDA</strong> 39


jako fantastyki. Bo nawet jeżeli autor Astronautów nie wierzy w istnienieDucha Świętego, to autor powieści o Duchu Świętym uznaje Go za elementświata przedstawionego zbieżnego ze światem rzeczywistym.Gdyby SS było literaturą czysto religijną, nie moglibyśmy mówić o fantastyce.Jednak doskonale sobie zdajemy sprawę, że SS literaturą religijnąnie jest prawie wcale - nie pojawia się w niej przeważnie ani DzieciątkoJezus, ani Maryja Dziewica, ani stary Józef. W SS o wiele częściej pojawia sięDzieciątko Kevin, stary krasnal zwany Świętym Mikołajem i oczywiście różnefantastyczne stwory pokroju Gremlinów, Grinchów, latających reniferów itd.SS opiera się na (i tutaj użyję słowa, które myślę, że wywoła u wielu ekstazę)MITOLOGII. I jako twór wywodzący się z nowoczesnej mitologii - jest topełnoprawna fantastyka.Od razu zastrzegę też, że duży obszar SS - utwory typu Szklana pułapka IIczy Kevin sam w czymś tam - to utwory czysto realistyczne, gdyż nie występująw nich żadne elementy nadprzyrodzone. Trudno je niestety pominąć w analizienurtu, gdyż należą one do niego bezsprzecznie, nosząc te same cechy.SS jako fantastyka z AngliiDoskonale sobie zdajemy sprawę, że w fantastyce tylko jedna istotna rzecznie wywodzi się z Anglii. Chodzi o Sztucznego Człowieka, który pod postaciąGolema czy Robota pochodzi od naszych braci zza południowej granicy(w tym pierwszym oczywiście mieli swój udział Żydzi, ale dość o tym).A Anglicy? Wszak trzy najważniejsze, jeżeli nie jedyne, wątki SF powołał dożycia Wells (te wątki to: obcy, wehikuł czasu i socjologiczna dystopia). Wszakfantasy ożywili McDonald i Tolkien (owszem, pamiętam o Howardzie, aleon nie pasuje do głoszonej tezy). Jedynie tzw. literatura grozy - po namyśleuznaję - wywodzi się ze Stanów Zjednoczonych (Poe, Lovecraft). Utnijmyteż tutaj od razu dywagacje, czy piewca tematów podróżniczo-wynalazczych,Francuz Verne, jest twórcą fantastyki - w moim mniemaniu raczej nie jest,bo dla niego Podróż do wnętrza ziemi jest tym samym, czym Duch Święty dlaautorów Ewangelii. Jedyny fantastyczny wymysł, jaki wyszedł spod pióra tegopisarza, to Dwa lata wakacji.No więc co z SS? Chyba wszyscy się domyślamy, że powołał ją do życiaAnglik Karol Dickens. I podobnie do Wellsa, a zwłaszcza Tolkiena, zrobił onLATO 2006221


to w ten sposób, że od razu stworzył opus magnum, czyli nakreślił ramy konwencjii ustawił niebotyczną poprzeczkę.SS jako fantasyTeoretyk literatury J. Inglot powiada, że po przeczytaniu dwóch książekfantasy jest się w stanie napisać trzecią. Nie zastanawiając się nadzasadnością tej tezy, należy przyznać, że literatura SS, analogicznie doprzedstawionego twierdzenia, wtłoczona jest w dość sztywne schematy.A prezentują się one następująco: nadchodzą święta i wszyscy chcieliby,żeby było jak to na święta - miło, fajnie i przytulnie. Jednak okazujesię, że dużo rzeczy jest niefajnych w relacjach międzyludzkich i nadciągajakieś bardzo trudne wyzwanie, nadnaturalna przygoda, wielka draka,która sprawia, że wszystko staje się fajne i OK, a bohaterowie i stosunkimiędzy nimi są odmienione. Czyli tak jak w fantasy mamy osławione elementy:drużynę i ąuest, tak tutaj mamy, nazwijmy to, BożonarodzenioweCatharsis (BC).Oddajmy też sprawiedliwość nurtowi SS, że potrafi on wyrwać się zeschematów. Mamy oryginalne filmy typu Silent Night, Bloody Night (myślę,że nazwa mówi sama za siebie), piosenki Christmas in Heaven w wykonaniusekstetu Monthy Python albo bożonarodzeniowego zeszytu Lobo, w którychto dziełach temat BC został potraktowany bardzo przewrotnie.Jest jeszcze jedna istotna cecha SS, która przybliża ją do fantasy.Wszyscy wszak wiemy, że literatura fantasy, której misją założycielskąjest zwrócenie uwagi na świat niewidzialny, stworzenie przeciwwagi dlascjentystycznego i materialistycznego punktu widzenia SF, w rzeczywistościprzyczynia się do zwulgaryzowania spraw ducha, popełnia poważnywystępek przeciwko sprawom duszy ludzkiej - sprowadza je do marnychparu zaklęć, do wiary w gusła lub w demony. Podobne słowa można powiedziećo SS. Zamiast nawoływać do nawrócenia, nawołuje ona do zapaleniadomowego kominka. Zamiast przynosić światu miecz, przynosiświatu przyjemne zacisze zgody. Tutaj znów możemy powiedzieć o jakimśwyjątku od reguły - czyli znaku sprzeciwu, jakim jest piosenka Christmasin Heaven.222<strong>FRONDA</strong> 39


SS jako literatura do kotletaPierwsza rzecz, jaka się rzuca w oczy, to fakt, że SS jest sztuką wybitnie sezonową.Sezon na SS, choć wydłużany na siłę, jest w rzeczywistości krótszy niżsezon na niektóre warzywa. Filmy świąteczne są wyświetlane w listopadzieoraz grudniu i z dniem 24 grudnia kończy się celowość ich wyświetlania.Zjawisko to może rodzić w nas słuszne wątpliwości, czy sztuka ta pochodzize szczerych pobudek, czy jest jedynie skokiem na kasę, graniem do kotletalub raczej do karpia.Wydaje się, że jedno nie przeczy drugiemu (kasa szczerości), a doskonałyprzykład dał już ojciec nurtu, czyli Dickens. Napisał Opowieść wigilijnąewidentnie dla pieniędzy, co nie przeszkodziło mu zawrzeć w niej bardzoszczerych, głęboko autobiograficznychwątków (co rok temu pięknie opisałW. Orliński w pewnym polskim dzienniku,któremu nie jest wszystko jedno).Sezonowość bardzo głęboko kłóci sięz naszym przekonaniem o uniwersalnychzadaniach sztuki. Wydaje się nam, że naprawdziwą sztukę czas jest zawsze. I tujesteśmy w błędzie. Myślę, że sezonowośćSS jest odzwierciedleniem bardzo pożytecznegodla człowieka cyklu. Wyrabia onaw ludziach zdolność do różnicowania swoichpostaw w ciągu roku. Musimy bowiemuczyć się tego, że jest czas na taniec i czasna śmierć. To nas kształtuje w czytelnąformę. Sprawia, że jesteśmy czymś więcejniż bezładem. Bardzo bym się cieszył, gdybyw naszej kulturze występowało coś takskrajnie sezonowego jak pieśń, którą wzorem Indian śpiewałoby się wyłączniew obliczu śmierci.Pragnę tutaj wspomnieć o zupełnie nowym zjawisku, które wydaje mi sięcałkiem groteskowe. Otóż okazuje się, że takim silnie sezonowym gatunkiemLATO 2006223


stara się być film grozy. Wśród sześciu premier filmowych mających miejscew Polsce w dniu 28 października 2005 roku aż cztery z nich to horrory.Dystrybutorzy (na szczęście jeszcze nie twórcy) najwyraźniej pragnęliby, abydzieła te traktować, jako filmy „do znicza" albo do halloweenowej dyni. Jestto bardzo niepokojący trend i bynajmniej nie obawiam się, że sztuczne szczękiwampirów wyprą tradycję Dziadów. Sądzę raczej, że należy się bać upadkui strywializowania tak zacnej poetyki, jaką jest groza.SS jako literatura satanistycznaTak więc wydaje się, że sezonowość sztuki reprezentowana przez SS jestczymś wyjątkowo pożądanym. Jednak umiejscowienie czasowe sezonu naSS jest o wiele bardziej dyskusyjne. Sezon na SS został odwrócony: zamiast- jak w roku liturgicznym - trwać w trakcie świąt i po nich, ma on miejscewyłącznie przed świętami.Odwrócenie to jeden z elementów działań satanistycznych. A takich odwróceńjest mnóstwo. Być może nie warto za nie winić samej SS, gdyż SS jestjedynie odbiciem współczesnych zapatrywań na święta Bożego Narodzenia.Wymieńmy pozostałe elementy, które uległy odwróceniu: zamiast oczekiwaniamamy świętowanie na falstarcie, zamiast Dzieciątka Jezus nie mamynic, zamiast świętowania mamy zapomnienie, zamiast ubóstwa i wyrzeczeńmamy wzmożoną konsumpcję, zamiast przeżyć duchowych mamy materialneprezenty, nawet prezenty zamiast odzwierciedlać hojność, odzwierciedlająpragnienie posiadania.Pozycja SS odzwierciedla zniekształconą pozycję świąt w kulturze masowej.I kurde bele, jak mawiał pogromca Mikołajów - Lobo, lepiej niech wróciono na swoje miejsce.KRZYSZTOF GŁUCH


Jakim prawem Stwórca żąda od nas, abyśmy mówili doniego: „Tato", skoro przyzwyczailiśmy się zwracać dowszystkich bezosobowo i na „ty"?Pielgrzymkana wieżę MoriaFILIPMEMCHESMojemu TaciePoczucie podmiotowości to warunek pełnoprawnego udziału w jakiejkolwiekrelacji międzyludzkiej. Oczywistość ta odnosi się zarówno do obywatela czyucznia, jak i do dziecka. Dzięki chrześcijaństwu i czerpiącemu z niego, chcącnie chcąc, nowożytnemu humanizmowi, zasada podmiotowości stała się jednymz fundamentów cywilizacji zachodniej. Dzięki niej jesteśmy wyczulenina krzywdę, jaką wyrządza człowiek człowiekowi. Dotyczy to również dramatówrodzinnych, takich jak chociażby ten, który przydarza się bohateromobrazu Andrieja Zwiagincewa Powrót.Mroczny film rosyjskiego reżysera to fabularnie oszczędna „prostahistoria" (skojarzenia z twórczością Davida Lyncha nie są bezpodstawne- Zwiagincew uważa go za swego mistrza). Opowiada ona o mężczyźnie, któryprzybywa po 12 latach tajemniczej nieobecności do domu i zabiera swoichdwóch synów na kilkudniową wycieczkę samochodową. Cel podróży takżepozostaje nieznany. W trakcie ojciec próbuje nadrobić braki, jakie narosły226<strong>FRONDA</strong> 39


w wyniku rozłąki z rodziną. Ale jednocześnie okazuje się tyranem, a ponadtosprawia wrażenie psychopaty. Chłopcy odkrywają w nim nie znoszącegogłosu sprzeciwu, pozbawionego ciepła i przyjaznych emocji bezwzględnegowychowawcę, który nie stroni od przemocy psychicznej, a nawet fizycznej.Starszy syn, Andriej, unika konfliktu z ojcem. Zresztą potęga ojca wydajemu się na tyle imponująca, że warto się jej podporządkować. Chłopakobdarza mężczyznę szacunkiem i lojalnością, co w tym wypadku oznacza teżbierność wobec nadużyć, jakich dopuszcza się ojciec. Młodszy syn, Iwan, niegodzi się na despotyzm ojca. Przy każdej nadarzającej się okazji demonstrujeswoją krnąbrność, co wywołuje za każdym razem konfrontację. Iwan wymagaod ojca po prostu człowieczeństwa: aby się uczuciowo otworzył, nawiązałz chłopcami kontakt, wziął pod uwagę ich potrzeby, uszanował godność swoichdzieci. Tak już będzie do końca filmu.Czy jednak taka humanistyczna perspektywa sprzyja właściwemu odczytaniutego, co chce nam reżyser powiedzieć? Może warto w tym miejscuzapoznać się z przemyśleniami innego Rosjanina. Zajrzyjmy do esejuO Dierżawnikie-Otce i libieralnych nositieliach „edipowa komplieksa" (O Mocarzu--Ojcu i liberalnych nosicielach „kompleksu Edypa") autorstwa zmarłegow 2003 roku czołowego orędownika eurazjatyckiej i prawosławnej odrębnościcywilizacyjnej, filozofa i politologa, Aleksandra Panarina.W arsenale współczesnej myśli europejskiej - twierdzi Panarin - są teorie,które zajmują się figurą Ojca w szczególności. Do takich zaliczyć możnaz pewnością freudyzm i neofreudyzm. W antropologii freudowskiej doczesnarzeczywistość ludzka przedstawiana jest jako dramat pierwotnej natury więzionejprzez cywilizację. Pierwotny żywioł Id (Ono) przemawia w nas kapryśnymgłosem Dziecka, które zna jedynie słowo „chcę" i nie uznaje takich słówjak „zabronione" czy „powinienem". Taka jest właśnie „zasada przyjemności".Socjalizacja Dziecka - przysposobienie go do „zasady rzeczywistości"- odbywa się za pośrednictwem ojcowskiego autorytetu. Figura Ojca tospersonifikowana dyscyplina społeczna, wdrażana w życie przez instytucjęrodziny patriarchalnej. Jeśli chodzi o Matkę, to jest ona tajną sojuszniczkąinfantylnego pierwiastka. Znaczące wydają się pytania, jakie zadają matkommałoletni synowie, w rodzaju: „Czy długo jeszcze będzie tata w pracy?",„A czy może on zabłądzić i nie odnaleźć drogi?". W pytaniach tych zawartajest nieuświadomiona nadzieja, że instancja, która reprezentuje normę spo-LATO 2006227


łeczną, ulegnie osłabieniu lub się ulotni, co pozwoliłoby „zasadzie przyjemności"triumfować nad „zasadą rzeczywistości".Freudyzm - podkreśla Panarin - za przedmiot badań stawia rodzinę,a więc analizuje stosunki pomiędzy jej członkami w zależności od ról odgrywanychze względu na wiek, płeć i pokrewieństwo. Tak więc sytuacjązałożycielską rodziny jest konflikt - oddelegowanej przez społeczeństwo dopanowania nad ludzką popędliwością i uosabianej przez wymagającego Ojcawładzy z uosabianym przez symbiozę pierwiastków kobiecego i dziecięcegożywiołem pierwotnym.Jak zauważa Panarin, Zygmunt Freud, doceniając znaczenie Id dla rozwojuczłowieka, opowiadał się ostatecznie za zwycięstwem rozumu nad popędami,cywilizacji nad pierwotną naturą. Ale neofreudyzm idzie dalej. Wyraża oneuropejskie dążenia emancypacyjne, odrzucające zobowiązania społeczne,dyscyplinę, autorytet. Współcześni neofreudyści zgadzają się co do tego, żeburżuazyjne społeczeństwo jest represyjne, gdyż pozostaje patriarchalne.Ich zdaniem burżuazyjny establishment to „ojcowie" narzucający wszystkimpozostałym konformistyczne posłuszeństwo. Aby więc zgłębić cel rewolucji,należy przywołać mit o Edypie. W zreinterpretowanej, neofreudowskiejwersji czyn Edypa nie jest tragiczną pomyłką polegającą na nieświadomymzabójstwie Ojca przez Syna. W nowym ujęciu Edyp to rewolucjonista-tyranobójca.Dokonuje on skutecznego zamachu na mroczno-archaiczną figurę,stanowiącą przeszkodę w rozkoszowaniu się pełnią życia oraz odbierającąprawo do nigdy nie przemijającego infantylizmu i wolności od wszelkichnorm społecznych.Wnioski z eseju Panarina mogą się nam nasunąć następujące: ekranowyojciec to surowy, aczkolwiek dobry batiuszka. Andriej zaś wykazuje w stosunkudo niego synowskie oddanie. Z kolei wychowany w znacznym stopniuprzez matkę i babkę Iwan jawi się jako rewolucjonista i buntownik. Warto tuzaznaczyć, iż w pewnym momencie młodszy syn w przypływie gniewu oznajmiaojcu wprost, że lepiej byłoby, gdyby po latach nieobecności nie wracał,a chłopcy mieszkaliby sobie nadal spokojnie z matką i babką.Aleksander Panarin to brunatno-czerwony apologeta stalinizmu, w którymupatruje po prostu ideologię imperialną. Sławi on sowiecką mocarstwowość,lecz nie pozostawia suchej nitki na lewackim komponencie mitu założycielskiegoZSRS. Archaiczną, zaadaptowaną przez sowieckich komunistów228<strong>FRONDA</strong> 39


„rosyjskość" przeciwstawia importowanej, obcej masom ludowym, okcydentalistycznejkontrkulturze. Posiłkując się psychoanalizą, chce uchronić swojąojczyznę przed losem Zachodu, który uległ dekadenckiej, postmodernistycznejrewolucji. Surowe ojcostwo jako wzór sprawowania władzy ma być w tymwypadku receptą. Przywołując opinie takich myślicieli jak Panarin - trafiająone, rzecz jasna, w Rosji na podatny grunt - znajdziemy zawsze argumentusprawiedliwiający nadużycia i przemoc zarówno władzy wobec obywatelaczy nauczyciela wobec ucznia, jak i rodziców wobec dzieci.Czy jednak film Andrieja Zwiagincewa nie zawiera pewnego przesłaniauniwersalnego, wykraczającego poza lokalne, rosyjskie uwarunkowania?Czy nowożytny humanizm, a zwłaszcza hedonistyczne i permisywistycznetendencje w zachodniej kulturze liberalnej minionego półwiecza, nie kolidująz tysiącleciami chrześcijańskiego doświadczenia, którego owoce mająbyć drogowskazem dla każdego człowieka? Czy opowieść Zwiagincewa niejest w istocie dramatem religijnym (co zresztą sugeruje w wywiadach samtwórca)?Punktem zwrotnym filmu okazuje się scena na brzegu wody. Bracia, którzyudali się łódką na połów ryb, wracają do ojca spóźnieni dwie i pół godziny.Z tego powodu dochodzi do awantury. Ojciec obarcza winą Andrieja jakostarszego z braci. Bije go, a następnie chwyta i straszy przystawiając topórdo jego głowy. W odpowiedzi Iwan wyciąga nóż i grozi nim ojcu. Następnie,przerażony całą sytuacją, ucieka w głąb lądu. Ojciec goni go. Za nimi biegnierównież Andriej.Z wcześniejszych sekwencji wynika, że Iwan ma lęk wysokości. Niemniejjednak uciekając przed ojcem, wspina się na wieżę triangulacyjną, na którąwcześniej bał się wchodzić. Ojciec również pospiesznie rusza tam, aby sprowadzićzszokowanego własną desperacją chłopaka na dół. U szczytu wieżychwyta się naderwanej deski, która ostatecznie się obrywa. Ojciec ginie. Iwanschodzi. Jest ocalony.Czy musiało dojść do tej tragedii? Czy ojciec musiał sprowokować młodszegosyna swoją porywczością? Czy musiał wzbudzać do siebie w trakciecałego wyjazdu wrogość Iwana? Czy musiał w ogóle wracać do domu, abyrozpocząć podróż ku śmierci? Czy to wszystko musiało się zdarzyć?Podobnie dramatyczne sytuacje w naszym życiu rodzą w nas podobne pytania.Stawiamy je w relacjach z Ojcem, który praktykuje wyłącznie monolog,LATO 2006 2 2 9


nie pyta i nie słucha, lecz jedynie przemawia i wydaje polecenia. Pojawia sięwówczas poczucie bezsensu i braku podmiotowości. Do tego dochodzi chęćucieczki w ramiona Matki, Babki, Zony, Kochanki, w poszukiwaniu autentycznegodialogu, ciepła i w ogóle ludzkich uczuć. Zresztą, gdy tylko Ojciec stajesię powodem kłopotów rodziny, to nieraz jako jej głowa zostaje przez Matkęi Babkę przegnany (czytaj: zdetronizowany). Kłopoty znikają. Pępowina sięumacnia. Pod nieobecność Ojca nie ma jej kto przeciąć. I nie ma kto ponieśćofiary. „Zasada przyjemności" triumfuje nad „zasadą rzeczywistości" (niebójmy się nawiązywać do spostrzeżeń Freuda - także w interpretacji Panarina- kiedy są one trafne).Tak samo jest w relacjach z Bogiem, który przecież niejednokrotniedoświadcza nas bolesnymi i niezrozumiałymi wydarzeniami. Jawi się Onnam równie tajemniczy i niezgłębiony jak Andriejowi i Iwanowi ich ojciec.Oskarżamy Go o brak miłości i miłosierdzia. Pytamy o to, czy musi dopuszczaćZło. Myśl o Jego ofierze wydaje nam się w kontekście naszych cierpieńna tyle abstrakcyjna i absurdalna, że ją odrzucamy. W dodatku nie potrafimyoddawać własnego życia niemal w równym stopniu, co przyjmować ofiarowanegoza nas cudzego życia, zwłaszcza ofiarowanego przez takiego gbura jakojciec Andrieja i Iwana.W dobie feminizmu i pajdokracji Mężczyzna to wielki niezrozumiany naszejepoki. Podobnie jest z miłością ojcowską: kto nie okazuje uczuć, ten niekocha. A przecież ojciec Iwana wspina się na wieżę świadomy tego, że dzieckomoże sobie zrobić krzywdę, pragnie więc syna uratować. Żadnej innej intencjitu nie ma. Taki goły fakt niknie jednak w potoku oczekiwań i roszczeń: ojciecma być miły, sympatyczny, ciepły.Warto w filmie zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. Przejawem tyraniiojca może się wydawać to, że wymaga on od synów, aby za każdym razemzwracali się do niego osobowo: „tato". Iwan przystaje na takie żądanie, choćz dużymi oporami. Czy można mu się dziwić? Bóg też oczekuje od nas, byśmytraktowali Go osobowo. Ale demokratyzacja kultury i obyczajów w duchurewolucji 1968 roku zmierza ku temu, abyśmy wszyscy byli dla siebiekumplami. Ponadto w demokratycznym społeczeństwie masowym stajemysię anonimowi. Jakim więc prawem Stwórca żąda od nas, abyśmy mówili doniego: „Tato", skoro przyzwyczailiśmy się zwracać do wszystkich bezosobowoi na „ty"?230 <strong>FRONDA</strong> 39


Bóg żydów i chrześcijan nadaje każdemu stworzeniu imię. Człowiekwzywany przez Boga po imieniu doświadcza zarazem tego, że Stwórca przemawiado tożsamości wzywanej osoby. Nadane imię ma ścisły związek z tym,co decyduje o najgłębszym sensie ludzkiego życia, a więc z powołaniem.W Ewangelii według świętego Jana czytamy o Dobrym Pasterzu: „woła onswoje owce po imieniu i wyprowadza je" Q 10, 3). Wyprowadza je równieżz niewoli lęku, jaką napawa perspektywa podążania ścieżką wyznaczoną przezBoga. Człowiek jednak zatyka sobie uszy na Boże wołanie. Realizacja powołaniałączy się bowiem z dojrzewaniem, a to ostatnie zawsze boli. Człowiekwoli więc pozostać dzieckiem.Z łatwością przychodzi nam - idąc tropem gnostyków i FiodoraDostojewskiego - przeciwstawiać miłosiernego i cierpiącego Chrystusa surowemui bezwzględnemu Bogu. I równie łatwo zapominamy, że Chrystusw posłuszeństwie swojemu Ojcu wyruszył na Golgotę. To była Ich wspólnaofiara. Sentymentalny, a w gruncie rzeczy infantylny i niedojrzały wizerunekBoga, nie pozwala nam tego dostrzec. Kryjący się pod maską Chrystusa, zadomowionyw naszej religijnej wyobraźni, łagodny bożek wyznawców prawczłowieka sprawdza się jako znieczulenie. Dojrzewać nam jednak nie pozwala.Tymczasem prawdziwym Bogiem jest ktoś inny.FILIP MEMCHESPS Zosiu, dzięki.


Niechże więc artyści będą sobie łajdakami. Niech będąniemoralni czy nawet amoralni, niech gorszą kołtuneriędo woli, niech szokują - byle malowali jak Caravaggioalbo robili filmy jak Ferrara.ZŁY POLICJANTi wskrzeszenie ŁazarzaSZCZEPANTWARDOCH1.Zarekomendowano mi Złego poruczniku, nienowy film Abla Ferrary, jako dziełkogłęboko katolickie. Zaskoczenie, pierwotnie wywołane wspomnieniamiburzy, jaką kiedyś ten brutalny obraz wywołał w mediach, wzmogło się tylkowraz z oglądaniem. Nie ustępowało wcale, gdy film mial się ku końcowi,ustąpiło zupełnie wraz z zakończeniem.Przez znakomitą część filmu miałem wrażenie, iż religijna interpretacjaZłego porucznika to jakiś ponury żart. Przed seansem wiedziałem, że autorscenariusza pracuje na co dzień jako katecheta - mimo to, oglądając obraz232 <strong>FRONDA</strong> 39


najgłębszego moralnego upadku bohatera brawurowo odegranego przezHarveya Keitla, upadku ukazanego bez aluzji czy niedopowiedzeń, życiaprzeszytego najgłębszą rozpaczą, niemożliwą już do stłumienia hazardem,narkotykami i alkoholem, zastanawiałem się, cóż chrześcijańskiego możebyć w tej przejmującej wizji piekła na ziemi. Odpowiedzi udziela finał filmu;zgwałcona przez latynoskich wyrostków zakonnica gwałci ludzkie poczuciesprawiedliwości i nie pomaga policji w ujęciu swoich oprawców. Kieruje sięboską, nie-ludzką sprawiedliwością, nie przyjmuje argumentów, że pomagającw wymierzeniu sprawiedliwości, mogłaby ochronić inne kobiety. Będącświadkiem tak głębokiej wiary, tytułowy „zły porucznik" przeżywa nawrócenie,które jednak jest nawróceniem krwawym i brutalnym, przez to innym odłzawych historii opowiadanych pod tytułem „świadectwa" przez uczestnikównowych ruchów charyzmatycznych.2.Przyglądając się narysowanemu kolorową kredką siedemnastowiecznemu portretowi,przedstawiającemu głowę malarza, nie mogę się oprzeć wrażeniu, żeprzy Michaelu Merisi de Caravaggiu, bohatera streszczonego wcześniej filmumożna by wziąć za przeciętnego burgeois z małymi, mieszczańskimi grzeszkami.Ze zręcznego portretu spogląda czarnowłosy, może trzydziestoletnimężczyzna. Poważne, skupione oczy są oczami człowieka, który, potrąconyprzy grze w piłkę po prostu wyciąga rapier i wbija go w swojego obraziciela.Oczywiście, trzeba mieć wzgląd na epokę - ale jednak, Caravaggio nie domagałsię satysfakcji, nie wyzwał przeciwnika na pojedynek. Wbił mu w plecyostrze i wrócił do gry.Caravaggio - morderca. Caravaggio -oszust. Caravaggio - homoseksualista.Caravaggio - pijak. Caravaggio - geniusz.Dawid, z mieczem w dłoni, w drugiej ręce za włosy trzyma głowę Goliata.Dawid to piękny efeb, Goliat ma rysy samego Caravaggia, zniekształconeśmiertelnym krzykiem - albo raczej grymasem głębokiej rozpaczy, rozwierającymszczęki w niemym wyciu, wywracającym gałki oczne. Dawid, kochanekmalarza, Szatan, spogląda na oderżnięty łeb z miłosną litością. Z miłością diabłado grzesznika, z miłością odtrąconą, z pogardą. Piękny, wyniosły, zimny.A odcięta głowa patrzy na widza, wyjąc.LATO 2006 2 33


Nie mogąc oderwać wzroku od zgromadzonych w londyńskiej NationalGallery kilkunastu obrazów, zatytułowanych dwuznacznie, chociaż może beztakiej intencji, „The Finał Years", myślałem ciągle o skowyczącym policjancieze Złego porucznika.Nieskończona rozpacz Dawida z głową Goliata. Na innym obrazie wyuzdany,chłodny, chociaż pełen erotyki, bezwzględny ulicznik o ciele Apolla kpi z widza,występując w roli Jana Chrzciciela - tak, jakby w wiejskich jasełkach w roli MatkiBoskiej wystąpiła dziwka z pobliskiego burdelu. Przerażająca ewolucja Chrystusana dwóch Wieczerzach w Emaus, od dorodnego, pyzategomężczyzny, bez brody (bo przecież uczniowie go nierozpoznali), spokojnie radosnego, pewnego swegozwycięstwa, do świadomego nędzy tego świata, chudegofaceta, łamiącego chleb w złym towarzystwie.To przerażająca korespondencja z krainy prawdziwegogrzechu, z głębokich otchłani zła i rozpaczy. Niez tych grzeszków, które bogobojne matrony co tydzieńszepczą do kratek konfesjonału, tylko z grzechów,które wstrząsają cała konstytucją człowieka - ktoś, ktopopełnia takie zło, rzadko jeszcze w zło wierzy. JednakCaravaggio, zanurzając się w piekle, pozostaje ortodoksyjny- doskonale zna i rozumie naturę zła. Nie próbujego zamazać, usprawiedliwić, przekręcić. Rozpacz, którago wypełnia, nie jest słabsza od rozpaczy największegonihilisty wszech czasów, francuskiego RumunaCiorana, jest tylko dotkliwsza, bo nihilizm Cioranowski nie ma alternatywy. DlaCiorana życie jest cierpieniem, nie może być niczym innym. Caravaggio zaś wie,że jest na świecie inna droga. Zna drogę prowadzącą do Boga - tyle że wybierainną ścieżkę - w dół. Tę samą, którą kroczył bohater filmu Ferrary.Tę, którą my wszyscy kroczymy.Pomiędzy skowyczącą głową Caravaggia w dłoni młodej męskiej kurwy,między piętnastoletnim chłopcem z Dworca, który zrobi wszystko z tym miłympanem za obiad w fastfoodzie - może nawet pozować do obrazu, na którymstanie się Janem Chrzcicielem - obok tej dziewczyny, która, usłuchawszypodszeptu podstępnej staruchy, właśnie oderżnęła łeb nagiemu malarzowiukrywającemu się pod pseudonimem Holofernes, pomiędzy tymi olejnymi234 <strong>FRONDA</strong> 39


korespondencjami z piekła wiszą ilustracje z miejsca, od którego Caravaggiouciekał, by czasem, na próżno, próbować powrotu.Pełen siły Chrystus w scenie ubiczowania. Wewnętrzny spokój Św. Franciszka.Rycerz maltański, człowiek o potężnej, chrześcijańskiej formacji.Twarz - pełna życiowych, rycerskich cnót - skupienia, odwagi, cichej dumy.Rękojeść rapiera, którym pozujący do obrazu na pewno potrafi się posłużyćw zacnej sprawie - widać to z jego oczu. I na końcu, krzyż na piersi i różaniec- oto czego będzie bronić swoim mieczem, swoją wewnętrzną, duchową siłą,swoim życiem. Człowiek, który stoi na biegunie życia przeciwległym do oberżniętejprzez Dawida głowy Caravaggia.I wreszcie w samym centrum wystawy ogromne malowidło, zajmujeprawie całą ścianę. Wskrzeszenie Łazarza. Chrystus wyciąga dłoń, powtarzającgest Boga Ojca stwarzającego Adama na fresku Michała Anioła. Tą samąmocą, która powołała świat do istnienia, Jezus władny jest pokonać śmierć.I powstaje z grobu Łazarz, jeszcze sztywny, gdy Boska iskra przebiega przezjego ciało, potrafi tylko wyciągnąć rękę do swego Pana. W tym geście wyciągniętejdłoni, pomiędzy sztywnym ramieniem Jezusowego kumpla a palcamiZbawiciela zawiera się całe chrześcijaństwo.Tak jak w sposób porażająco, perwersyjnie piękny zawiera się w miłościzgwałconej zakonnicy, która pomaga złemu porucznikowi stać się narzędziemChrystusa. Bohater, zagrany przez Keitla, nawraca się, bez spowiedzi, bezsakramentów, bez niczego - po prostu w ostatnich godzinach życia zwracasię ku poniżonemu Bogu, którego ujrzał, patrząc przez uchylone drzwi nanagą ofiarę gwałtu, poddawaną upokarzającemu badaniu. Jego ciało umiera,ponosząc cenę i odpowiedzialność za czyny - ale dusza żyje.Caravaggio, w tych kilkunastu obrazach zgromadzonych na „The FinałYears" zawarł całe spektrum ludzkiego życia, rozumianego według antropologiichrześcijańskiej. Od największej, najpotężniejszej rozpaczy, jakiejdoświadcza człowiek, który odwraca się od Boga plecami, po siłę i światło,bijące od Chrystusa. Moc wypełniającą ludzi pobożnych, odważnych i silnych.Głęboką i smutną przepaść grzechu - bez tandetnego moralizowania, jakiżto grzech brzydki - grzech u Caravaggia bywa piękny, i o tyleż bardziej jestprzerażający.Bloom mawiał, że Szekspir wiedział wszystko.Caravaggio zapewne niewiele mniej.LATO 2006235


3.Rozpaczliwe pogaństwo białych dziewczyn w murzyńskim klubie w Soho.Czarni chłopcy, z którymi tańczą, są wysocy, muskularni, piękni - odzianiw ostatni krzyk mody z MTV, wystudiowane, ułożone z niewątpliwym wyczuciemstylu stroje, uzupełnione starannymi dodatkami - złotem łańcuchów,odpowiednim kątem, pod jakim na bakier skręca daszek czapki - albo tylkoszlachetną bielą obcisłej koszulki, wyrzeźbionej mięśniami. Chłopcy nieuśmiechają się do swoich partnerek. Prawie nie ma tutaj czarnych dziewcząt.Czy dlatego, że siedzą w swoich islamskich domach i czekają na mężów pozującychna raperów, czy może nie przypłynęły jeszcze z Afryki - nie wiem.Jest za to wiele białych kobiet, przyciągniętych samczym urokiempięknych Afrykanów: tłuste, nieforemne, o brzydkich twarzach - przy tymzupełnie pozbawione kompleksów, zgodnie z poradami z „Cosmopolitan".Wszystkie ubrały się jak dziwki, nic sobie nie robiąc z tego, że ich stroje pasująwyłącznie do urody anorektyczek. Bryły mięsa spowite w obcisłe ciuchyz MTV - trzęsące się w takt muzyki połcie sadła.Czy ciało może jakoś oddawać stan duszy? Na pewno nie bezwzględnie,bo przecież brzydota bez trudu może być szlachetna. A jednak, pogaństwoi metafizyczna pustka odbija się na twarzach i w niekształtnych ciałach. Taksamo zresztą, jak widać ją w idealnie wyuzdanych ciałach perfekcyjnych celebrities,z których każda ma cały sztab swoich Pigmalionów. Ta perfekcja, taksamo jako brzydota nie maskowana smakiem ani skromnością, jest objawemzepsucia dusz. Przycięte kształty gwiazd absolutyzują ciało. To samo, namiarę swoich skromnych możliwości, czynią londyńskie dziewczęta przedwyjściem do klubu - wtłaczają swoje tłuste pośladki w kuse spódniczki, rozsadzająje swoimi siedzeniami, wierzą w bezwzględne i podłe kłamstwa, żekażde ciało może być piękne.Scena, którą obserwuję z głębokiej loży i perspektywy szklanki z ginem,prosi się o malarza, który rozumie światło, zna się na ludzkiej psychice i maoko do ludzkich typów. Wyobraźmy sobie współczesnego Caravaggia, któryw najmodniejszych, luźnych spodniach i czapce na bakier rozbija się po klubachw Londynie lub w sobotnią noc na nowojorskim Broadwayu pozwalasię unosić kolorowej ludzkiej fali, która unosi również mnie, niewidzialnegoprawie obserwatora. Jego adidasy błyszczą, pobrzękują łańcuchy na szyi,236<strong>FRONDA</strong> 39


uwiera chromowany pistolet za paskiem. A potem wraca do domu, płacikurwie, imigrantowi z Pakistanu i ślepemu kloszardowi za pozowanie i dotknięciemgeniuszu maluje sceny rodzajowe albo obrazy religijne. Siedzi przystoliku w klubie i szkicuje na serwetce ogryzkiem ołówka: wielki Murzynw białym garniturze, o greckim ciele wyrzeźbionym na siłowni lub w kopalnituli do siebie brzydką, grubą dziewczynę, która i tak wszystko rozumie.Niemożliwe?Zły porucznik to dowód, że można dziś tworzyć sztukę opartą na transcendencji,sztukę w pewnym sensie religijną - a przy tym po pierwsze, głębokozanurzoną w codzienności i teraźniejszości, a po drugie i ważniejsze, poprostu wielką. Bo dobra sztuka - to coś wielkiego. Noetyczne, platońskie objawienieprawdy w znojnej iskrze geniuszu. Niechże więc artyści będą sobiełajdakami. Niech będą niemoralni czy nawet amoralni, niech gorszą kołtuneriędo woli, niech szokują - byle malowali jak Caravaggio albo robili filmy jakFerrara. Caravaggio, powiedzmy sobie - pospolity łajdak, tworzył najczystsze,chrześcijańskie malarstwo, tak jak, toutes proportions gardees, niegodne dłonieniegodnego księdza nie naruszają natury Eucharystii.Współczesny malarz woli naklejać paski na poręcze w MuzeumGuggenheima albo nurzać krucyfiksy. Szalona ucieczka donikąd jeszcze nieuzasadnia ekstrawagancji.SZCZEPAN TWARDOCH


A co powiesz, czytelniku, na kij baseballowy jako alegoriędrzewa krzyża? Czy nie jest to już pewna przesada?Shyamalan doskonale wie, do kogo zwraca się zeswoim filmem. Do człowieka, który może nie znać historiiJezusa z Nazaretu. Może nie wiedzieć, jakie znaczeniemiała Jego krzyżowa ofiara. Wie za to, do czegomoże służyć kij baseballowy.Kod ShyamalanaŁUKASZŁANCOWSKIKino i telewizja są głównymi nośnikami nowej, postchrzescijańskiej kultury.Ich pogańska „katecheza" jest agresywna. „Wizyjni" decydenci nie idą nażadne kompromisy. Każde „ciało obce", które pojawia się i zakłóca przesłanieantychrześcijańskich fanatyków, musi zostać wymazane z ramówki. Zasymbol globalnej próby sił w wojnie światów, można uznać spór o Pasję MelaGibsona. Żyjemy w czasach, gdy specjaliści od public relations wmawiają238 <strong>FRONDA</strong> 39


masom, że pragną oglądać zawartość sedesu opieczętowanego marką „BigBrother". Kiedy masy przestają wierzyć, że zawartość sedesu jest spełnieniemich marzeń, szerokim gestem zostają zaproszone do latryny obok. Współczesnamasowa rozrywka budzi w każdym człowieku posiadającym odrobinępoczucia estetyki słuszną odrazę.Oczywiście dzisiejsza ukonstytuowana na św. Augustynie i św. Tomaszucywilizacja europejska nie do końca pozbyła się chrześcijańskiego software'u.Zmiana systemu operacyjnego trwa, admini ciągle trafiają na resztki staregooprogramowania. Ów ginący archetyp wciąż nie pozwala, by bez oporów poddaćsię hedonistycznej orgii konsumpcji i telewizyjnego ogłupiania. Jednakjeżeli spotykamy dzisiaj w amerykańskim kinie katolickie czy chrześcijańskietropy, to zazwyczaj ukazane są one w kontekście wyszukanych dewiacji i zboczeń.Bohaterowie takich produkcji - w otoczce katolickiej symboliki i prawdwiary - w wymyślny sposób mordują swe ofiary, oddając się obłędowi, rzekomopodbudowanemu katolicyzmem (Siedem, Gothica, Święci z Bostonu). Znajdziemytam także hipokrytów i frustratów, dla których wypaczona wiara jest tylko instrumentemwładzy nad zniewoloną jednostką (Sin City, Koniec niewinności).Osobną kategorię stanowią filmy, które unikając mniej lub bardziejbezpośredniej konfrontacji z chrześcijaństwem, koncentrują się na propagowaniuswej opozycyjnej wobec niego ideologii. Konstrukcja fabularna opiera się nie tylena solidnej argumentacji, ile raczej na emocjonalnych poruszeniach wywołanychbudzącymi litość widza losami bohaterów (Przełamując fale, Vera Drakę, Za wszelkącenę, Tajemnica Brokeback Mountaiń). Takim oto sposobem bohaterowie filmów,niczym aniołowie światłości, niosą alternatywne zbawienie przez skrobankę,zastrzyk lub ekscentryczny sposób życia.Obserwując popularność ekranizacji Kodu Leonarda da Vinci, w najbliższymczasie możemy się spodziewać wysypu filmów, promujących wypaczoną historięchrześcijaństwa według gnostyckiej wykładni. Taki z grubsza sposóbmyślenia gości przecież w kinie już od dość dawna (Matrix, Stigmata, Constantine,Lost soulś).To, jak bardzo chrześcijaństwo jest dzisiaj niemodne, pokazało zamieszaniewokół Pasji Mela Gibsona. Oto mieliśmy do czynienia z paradoksem. Filmten, zniszczony przez krytyków, prezentujący prawdy niewygodnej religii, stałsię światowym megahitem. Miliony postanowiły zapoznać się z tym „odrażającym"dziełem: jedni szli na filmowe rekolekcje, drudzy zasiadali na saliLATO 2006239


kinowej w roli fanów „igrzysk". Często po emisji ci ostatni mieli szansę poraz pierwszy zakosztować poważniejszych przeżyć religijnych...Pasja to jednak wyjątek potwierdzający regułę. Filmy o Janie Pawle II, jakiew ostatnim roku zagościły na naszych ekranach, drażnią ckliwością, infantylizmemi powierzchownością. Wszystkie bez wyjątku bardziej przypominajątandetne dewocjonalia ze straganów okalających sanktuaria niż dzieła zdolnezmierzyć się z historią świętego. Być może więc fakt, że repertuar kin wyglądatak, a nie inaczej, nie wynika z fobii niechęci wobec chrześcijaństwa, alez marnej jakości „chrześcijańskich" produkcji?Istnieje jeszcze jedna możliwość: może chodzi tu po prostu o fundamentalnybrak zainteresowania ewangelicznym przesłaniem? Wszak w dzisiejszymświecie wszystko reguluje rynek. Prawo podaży i popytu z powodzeniemstosowane jest w niezmiernie delikatnej materii, jaką jest sztuka.Zasada jest prosta - kiedy będzie potrzeba, znajdzie się produkt!Wiele wskazuje na to, że każdy z tych powodów w mniejszym lub większymstopniu przyczynia się do opisanego wyżej stanu rzeczy. Głębiej roztrząsaćtego nie będziemy.Anonimowi siewcyCzłowiek żyjący w epoce postchrzescijańskiej, próbując znaleźć odpowiedźna pytanie o sens życia lub przyczyny zła, coraz rzadziej poszukuje pomocyw Kościele. Wciąż jednak nie przestaje go zadawać i stale poszukuje na nieodpowiedzi. Nawet zniewolony nihilizmem, ciągle nosi w sobie nieusuwalneznamię Stworzyciela, ów copyright, pozwalający przywrócić nadzieję, że istniejąodpowiedzi, które mogą uczynić serce człowieka spokojnym. O tym, żejest w człowieku pierwotna potrzeba dobra, piękna i prawdy, świadczy sukcestakich filmowych tytułów, jak Władca Pierścieni czy Opowieści z Narnii: Lew, Czarownicai Stara Szafa. Niemodne chrześcijaństwo zeszło do podziemia, a pozostawioneprzez wyznawców Cieśli z Nazaretu „konie trojańskie" przeniesionezostały na ekrany, aby przygotowywać do przyjęcia Ewangelii. Takich „koni"zostało na tyle dużo, by nie trzeba było się martwić o brak chrześcijańskiegopierwiastka wśród kinowych hitów. Paradoks sytuacji polega na tym, że tonie ortodoksyjni katolicy, jak Mel Gibson, lecz religijnie nieidentyfikowalnitwórcy, tacy jak Peter Jackson czy Andrew Adamson, są siewcami ukrytych240<strong>FRONDA</strong> 39


ziaren Ewangelii. One same wydają się zresztą ubocznym efektem wielkiejmaszynki, nastawionej na bicie kolejnych kasowych rekordów.Wśród „anonimowych siewców" jest twórca wart szczególnej uwagi.Swoimi filmami obsiał już zresztą całkiem spory kawałek „Bożego pola".Urodził się w 1970 roku w Pondicherry w Indiach. Jego rodzice, lekarze, wyemigrowalido Pensylwanii. Tym sposobem Manojo Night Shyamalan zostałobywatelem USA. Chociaż wysłano go do katolickiej szkoły, w domu razemz rodzicami nadal wyznawał hinduizm. Wszystko wskazuje na to, że jest takdo dzisiaj. Prawie wszystko, jego filmy bowiem przypominają raczej dziełochrześcijanina niż hinduisty. Spróbuję opisać to na przykładzie trzech filmów,w których odniesienia religijne są najbardziej widoczne.NadziejaSławę przyniósł reżyserowi film Szósty zmysł. Po premierze artystę zaczętonazywać „nowym Spielbergiem". Film wyznaczył także charakterystycznecechy warsztatu reżysera: zaskakujące zwroty akcji, oryginalne ujęcia kadru,minimalne, wręcz ascetyczne wykorzystanie efektów komputerowychi dźwiękowych. Shyamalan, podobnie jak Hitchcock, ma w zwyczaju graćw swoich filmach krótkie epizody.Charakterystyczne dla jego filmów jest to, że głównym bohaterem reżyserczyni tzw. mężczyznę po przejściach. W Szóstym zmyśle jest to lekarz - dziecięcypsychiatra - Malcolm Crowe (w tej roli Bruce Willis). Malcolm wpadaw depresję po tym, jak staje się świadkiem samobójstwa jednego ze swoichpacjentów - Vincenta, któremu nie potrafił pomóc podczas terapii. W wynikudepresji lekarz traci kontakt z żoną, z którą nie potrafi na powrót nawiązaćrelacji. Całkowicie poświęca się sprawie nowego pacjenta - Cole'a. Przypominamu ona przypadek sprzed lat. Ma nadzieję, że pomagając temu dziecku,pomoże w jakiś sposób Vincentowi. Nade wszystko ma jednak nadzieję, żeodkupi swoją winę i uratuje rozpadające się małżeństwo.Shyamalan stawia w tym filmie krytyczną diagnozę współczesnej cywilizacji- zwraca uwagę na nieumiejętność budowania trwałych relacji pomiędzyludźmi, przemoc, rozwody, brak nadziei, bezradność wobec śmierci, duchowewyjałowienie. Sposobem na rozwiązanie problemów ma być dla współczesnegoczłowieka psychologia, ale ostatecznie okazuje się ona nieskuteczna,LATO 2006 241


odbiera nadzieję i pozostawia samemu sobie. Już na początku filmu uderzalakoniczna diagnoza, jaką Malcolm wystawia chłopcu: „Rodzice rozwiedzeni- stany lękowe - alienacja - zaburzenia nastroju". Poważniejsze oskarżeniepod adresem egoistycznych dorosłych stawiają u Shyamalana milczące przedmioty,np. popsuty zegarek noszony przez Cole'a, który ojciec zapomniałzabrać, odchodząc do innej kobiety, wydaje się pokazywać, że choć dla rodzicówżycie toczy się dalej, dla tego dziecka czas się zatrzymał w momencierozwodu.Crowe powoli zdobywa zaufanie chłopca. Jest przedstawicielem światadorosłych, który takich jak on uważa za „świrów". Świata spod znaku szkiełkai oka. Świata zagubionego w swoim racjonalizmie, kastrującym człowiekaduchowo. W końcu jednak Cole wyjawia doktorowi swój sekret: „Widzę nieżywychludzi".Chłopiec ma swój sposób na radzenie sobie z umarłymi - schronienieznajduje w kościele, gdzie spędza wolne chwile, bawiąc się żołnierzykami.Nie można jednak siedzieć przez cały czas w kościele, dlatego Cole konstruujew domu namiot z czerwonego koca, enklawę, w której ustawia zabranez kościoła figurki świętych, jakby chciał przenieść do swego naznaczonegokoszmarem życia zamknięte w murach świątyni dające bezpieczeństwosacrum. Chłopiec musi sobie jakoś radzić, bo martwi ludzie są wszędzie;przychodzą zmasakrowani, z odstrzeloną połową głowy, podciętymi żyłami,


poparzeni, agresywni. Potrafią też zranić. Napawają dziecko przerażeniem.Czy istnieją naprawdę, czy też są tylko wypartymi przez chłopca emocjami,spowodowanymi rozwodem rodziców? W dzisiejszym świecie, który odrzucawszystko to, co wydaje mu się nieracjonalne, trudno jest Crowe'owi zgodzićsię na pierwszą ewentualność. Jak bardzo jesteśmy dzisiaj oddzieleni od tego,co nadprzyrodzone, pokazane jest w filmie poprzez sposób mówienia o zmarłych.Jedynym, który nie obawia się wymówić słowa „śmierć", jest Cole.W dzisiejszym świecie nie ma miejsca na mówienie o śmierci. Mówiąc o niej,można się narazić na przykrości, śmierć to temat tabu. Dorośli nie potrafiąsobie poradzić z odejściem bliskich. Ich sposobem na radzenie sobie ze stratąjest wyparcie jej ze świadomości. Nawet umarli, którzy przychodzą do Cole'a,nie wiedzą, że nie żyją. Shyamalanowi udało się zrobić film, w którym cochwilę następuje spotykanie ze śmiercią, a najlepszym do niej komentarzemjest milczenie.Shyamalan specyficznie operuje w filmie uczuciem lęku. Widz boi sięrazem z CoIe'em i razem z nim ma ten lęk pokonać. Pokonany lęk pozwalaodnaleźć jego stłumiony sens. Dzięki Crowe'owi Cole odkrywa, że zmarliprzychodzą do niego po pomoc, przychodzą, by ich wysłuchał, by przekazałostatnią wiadomość bliskim. Przekleństwo Cole'a staje się dla zmarłych błogosławieństwem.W filmie Shyamalana nie pada słowo „dusza" ani „czyściec", jednak nietrudnodopatrzyć się tu analogii do historii, jakie znamy z życiorysów świętych.Historii o duszach w czyśćcu cierpiących, przychodzących do ludzi z prośbąo modlitwę. Być może Night Shyamalan po prostu wykorzystał motyw, któryzapamiętał z lekcji religii w katolickiej szkole, tylko po to, aby opowiedziećswoją własną historię, odartą z konfesyjnego kontekstu? Bez względu na motywy,jakie mu towarzyszyły, trzeba przyznać, że w swej artystycznej wizji nieodbiegł zbyt daleko od ortodoksji. Odrzucenie wyraźnego kontekstu religijnegopozwala widzowi skupić się na głównym przesłaniu filmu, że nadzieja zawieśćnie może i że warto podjąć ryzyko, by zaufać drugiemu człowiekowi.WiaraTak jak w Szóstym zmyśle przewija się nadzieja na odkupienie win, tak w Znakach- wiara w Boga. Głównym bohaterem jest były pastor Graham Hess (MelLATO 2006 243


Gibson). Kościół porzucił po tragicznej śmierci żony. Z pomocą młodszegobrata hoenix) wychowuje dwoje dzieci - córkę Bo i syna Morgana.Pewnego dnia na sąsiadującym z ich domem polu kukurydzy pojawiają siędziwne znaki. Podobne znaki pojawiają się na całym świecie. Swoim wyglądemnawiązują do pojawiających się w latach 70. znaków w zbożu, któremiały być dowodem odwiedzania ziemi przez kosmitów i które ostatecznieokazały się mistyfikacją. Czyżby ponownie miała miejsce mistyfikacja - tymrazem jednak na większą, globalną skalę?Tytułowe znaki, które mają świadczyć o istnieniu „obcych", to nie jedyneznaki, z jakimi przyjdzie się spotkać widzowi. Pokusiłbym się naweto stwierdzenie, że cały wątek s.f. posłużył reżyserowi do pokazania o wielepoważniejszego problemu. Już pierwsza scena, w której widzimy na ścianiepuste miejsce po krzyżu, świadczy o tym, że nie będzie to po prostu kolejnyfilm o kosmitach. Ważniejsza w filmie jest kwestia wiary w Boga. Nie chodzijednak o „znaczenie istnienia kosmitów w kontekście wiary w Boga". Takpostawiony problem wydaje się wręcz niepoważny wobec tego, o czym chceopowiedzieć Shyamalan. Tym, co bardziej niż wyimaginowani kosmici jestw stanie zachwiać wiarą, jest osobiste doświadczenie skandalu zła.W filmie został przyjęty prosty podział na wierzących i niewierzących.Graham przedstawia go swemu bratu w sposób następujący: świat dzieli sięna tych, którzy wierzą w Boga i dzięki temu mają nadzieję, że nawet jeżelicoś się w dniach „inwazji kosmitów" stanie, to On ich nie zostawi, i na tych,którzy wierzą wyłącznie w przypadek - ci są sami ze swoim strachem. Graham,w przeciwieństwie do brata oraz swoich dzieci, zalicza się do tej drugiej244 <strong>FRONDA</strong> 39


grupy. Zbuntowany przeciwko Bogu za to, że Ten odebrał mu żonę, a dzieciommatkę, wykreślił Go ze swego życia. Wierzył, ale został zdradzony. Gdyprzyszła jego apokalipsa, postanowił pozostać sam. Nie zamierza tracić dlaBoga ani jednej chwili więcej.Shyamalan odważnie stawia pytanie o istnienie Boga, o opatrzność, przeznaczenieczłowieka i jego powołanie. Nie poprzestaje na oskarżaniu Boga0 to, że się nie objawia. Pozwala mu przemówić, poprzez... znaki. Wplatawięc subtelnie w film kolejne elementy Bożej układanki. Przeczące temu, cogłoszą frajerzy, „którzy nigdy w życiu nie mieli dziewczyny. Mają po 30 lat1 wymyślają sobie jakieś kody, analizują grecką mitologię i zakładają tajnestowarzyszenia, gdzie inni, którzy wcześniej nie mieli dziewczyny, mogąwstąpić".Boże znaki są bardzo realne, są na wyciągnięcie ręki. Choć nie zawszewidoczne dla serca. W Znakach są dowodem na to, że „starszy Pan z brodą"nie zapomniał o nas w kosmicznym niebie. Dowodem na to, że jest obecnyw życiu człowieka. Poza tym wydają się mieć także głębsze, symboliczneznaczenie. Woda nie po raz pierwszy u Shayalamana symbolizuje - podobniejak w Biblii - śmierć i zło; w Szóstym zmyśle Vincent popełnia samobójstwow łazience; w Niezniszczalnym woda jest piętą achillesową superbohatera;w Osadzie tłem dla rozmowy o śmierci jest padający deszcz. W Znakach wodanabiera jeszcze jednego znaczenia: przywodzi na myśl wodę chrztu, któragrzebie śmierć grzechu i daje nowe życie.Tchnienie to kolejny znak, znak życia, którego dawcą jest Bóg. Syn Grahamacierpi na astmę, jego życie zależy od przyjmowania lekarstwa. W czyichrękach jest istnienie zależne od inhalatora? Czy jest tu jeszcze miejsce dlaBoga, czy pozostaje już wyłącznie przypadek?A co powiesz, czytelniku, na kij baseballowy jako alegorię drzewa krzyża?Czy nie jest to już pewna przesada? Shyamalan doskonale wie, do kogo zwracasię ze swoim filmem. Do człowieka, który może nie znać historii Jezusaz Nazaretu. Może nie wiedzieć, jakie znaczenie miała Jego krzyżowa ofiara.Wie za to, do czego może służyć kij baseballowy. Jednym może przynieśćzwycięstwo i szacunek, innym upokorzenie i przegraną. Do człowieka epokipostchrześcijańskiej, skażonego nihilizmem, trzeba się zwracać za pomocąprostych obrazów. Pokazanie Pasji religijnemu ignorantowi może sprawić, żeodbierze film jako dzieło z pogranicza sadomasochistycznej pornografii.LATO 2006 2 45


Shyamalan pokazując walkę, jaką toczy z Bogiem Graham Hess, stara sięnie popadać w tani moralizm (można dyskutować, na ile się mu to udaje).Pomaga mu w tym realność zla, jego bliskość i - jak zwykle - strach, przedjakim stawia widza. Shyamalan jest mistrzem w kreśleniu psychologicznychportretów, z którymi widz może się utożsamić, a ostatecznie stanąć wobectych samych pytań co bohater filmu.Ujęcie przedstawiające puste miejsce po krzyżu rozpoczynało film, ujęciemkrzyża film także się kończy. Scena pierwsza wyraża krzyż odrzucony.Ostatnia - krzyż chwalebny, który zamyka drzwi domu Hessów na zlo.Zakończenie nie wszystkim widzom może się podobać. Część z nich,zwłaszcza ta, która oglądając film, pozwoliła sobie postawić kilka trudnychegzystencjalnych pytań, może się poczuć nawet oszukana. Zamiast filmuo UFO otrzymała opowieść o Tym, o którym zwykle nie mówimy.MiłośćOstatnim, do tej pory, nakręconym przez Shyamalna filmem jest Osada. Tymrazem przenosimy się z sali pełnej kosmitów do Ameryki epoki wiktoriańskiej.Nadal jednak pozostajemy w kręgu egzystencjalnych pytań. Podobniejak w Znakach, Shyamalan operuje zmiennymi nastrojami. W poprzednimfilmie rozładowywał nasze lęki humorystycznymi scenami, tym razem odwołujesię do ukrytego w widzu romantyzmu.Shyamalan, który w Szóstym zmyśle punktował choroby współczesnej cywilizacji,w Osadzie staje się jej kontestatorem. Pokazuje widzowi alternatywnąspołeczność. Widzimy prawych ludzi, którzy potrafią ze sobą nawiązywaćbliskie relacje, są szczerzy, wierni, pomagają sobie nawzajem.Edward Walker (William Hurt) toczy wewnętrzną walkę o wierność swojejżonie (Jane Atkinson) wbrew afektowi wobec Alice Hunt (Sigourney Weaver).Shayamalan dyskutuje ze współczesnym mitem przymusowej popędliwości. Walkerzamiast przeprowadzić się do atrakcyjnej wdowy, zostawiając mniej atrakcyjnążonę i trzy córki, wybiera wewnętrzne zmaganie. Odpowiedzialność za innych jestważniejsza niż własne „szczęście". Nie jest to popularny dzisiaj sposób rozwiązywaniaproblemów sercowych. Postawa Walkera ociera się niemal o heroizm.Mieszkańcy osady toczą swe prawe, bogobojne życie w sielskiej atmosferze.Spokój w wiosce zakłócają jedynie „ci, o których nie mówimy". Dziwne246<strong>FRONDA</strong> 39


stworzenia zamieszkujące okalający osadę las. Stopniowo, wraz z rozwojemakcji, reżyser dostarcza widzowi kolejnych informacji o osadzie. Ta utopijnaspołeczność zdaje się skrywać przerażający sekret. Dowiadujemy się, że pomiędzyludźmi a tymi, „o których nie mówimy", istnieje pakt o nienaruszalnościgranic. Jedni i drudzy są zobowiązani do niełamania umowy. Skazujeto jednak mieszkańców na izolację od reszty Bożego świata. Czyni z niejspołeczność toczącą pokojowe życie, wolne od zepsucia świata, od kłamstwa,zdrady, kradzieży, zabójstw i innych patologii, jakie nękały i nękają wszystkiespołeczeństwa. Mieszkańcy wydają się nawet zadowoleni ze swojej izolacji.Stopniowo dowiadujemy się, że każdy z nich stracił w przeszłości bliskich.Zawsze były to zabójstwa. Mieszkańcom osady wydaje się, że zabójcy ichbliskich byli znacznie straszniejsi od zamieszkujących pobliskie lasy demonicznych„onych". Nie sposób nie zauważyć tu krytyki cywilizacji, w którejżyjemy. Morderstwa, gwałty, kradzieże są niczym zawieszony nad głowątopór, czekający tylko, by ściąć nasze głowy. Bohaterowie filmu nie są ostatnimi,którym przyszedł do głowy pomysł o ucieczce na wieś. Odludzie uosabiaspokój i bezpieczeństwo. Migracja z centrów miast do strzeżonych osiedli naprzedmieściach, jaka dokonuje się na naszych oczach, świadczy, że pragnieniepowołania do życia idealnej oddzielonej od zepsucia świata miejskiej społecznościjest wciąż żywe. Choć nie wszystkich chętnych na to stać.Idealna utopia jest tak u św. Tomasza Morusa, jak u Shyamalana niemożliwa.Także i tym razem wszystko, co dobre, ma swój koniec. Pakt zawartyz dziwnymi kreaturami zostaje złamany, osadą wstrząsa seria makabrycznychaktów przemocy. Zło, od którego społeczność miała być wolna, a które i takod początku czaiło się dookoła (niczym biblijny lew krążący dookoła i czyhający,by pożreć ofiarę), przekracza granicę i wkracza na teren osady.Tłem tych wydarzeń jest jeszcze jedna historia. Historia miłości pomiędzyniewidomą Ivy Walker (debiutująca Bryce Dallas Howard) a introwertycznymLuciusem Hantem (rewelacyjny Joaąuin Phoenix). W przeciwieństwie do Znaków,gdzie historia UFO jest jedynie instrumentem do opowiedzenia zupełnieinnej historii, w Osadzie oba wątki są ze sobą nierozerwalnie związane. Realnemui potężnemu złu Shyamalan przeciwstawia miłość, przed którą „światustępuje miejsca, klęka przed nią w podziwie". Miłość przedstawiona w Osadziejest związana z ofiarą. Zdaje się wręcz domagać ofiary! Składa ją tak EdwardWalker, jak i jego córka. Ivy kładzie na szali swoje życie. Ostateczną walkę zeLATO 2006 2 47


ziem toczy niewidoma dziewczyna mająca za oręż swoją niewinność oraz miłość.Przeciwko sobie ma zło będące szaloną anomalią, pozbawioną szacunkudla życia, czystości i niewinności. Shyamalan pokazuje, że nie da się uciec przedzłem. Można je pokonać. Żeby się to dokonało, trzeba zaprzestać ucieczki i stanąćz nim twarzą w twarz. Niewidoma Ivy wkracza do przeklętego lasu, by stoczyćwalkę, w której ceną jest miłość. Słabość i niewinność okazują się jej siłą.Zło zostaje strącone w otchłań, „świat" ustępuje miejsca miłości.Mieszkańcy osady to ludzie bogobojni i chociaż nie jest to powiedzianewprost, wyczuwa się, że Bóg zajmuje w ich życiu ważne miejsce. Nie to jestjednak najważniejszy element świadczący o religijnym przesłaniu filmu. Kluczowajest w tym względzie rola, jaką odgrywa w filmie córka Walkera. Wydajesię ona figurą Chrystusa, „owcą niemą wobec strzygących ją" (Iz 53, 7),owcą prowadzoną na rzeź.Shyamalan unika przydzielenia mieszkańcom osady konfesyjnej łatki, niewidzimy, aby uczestniczyli w jakiejkolwiek formie kultu. Władzę nad osadąsprawuje rada starszych, w której przewodnictwo jest rotacyjne i w którejpróżno szukać księdza czy pastora. Raczej się domyślamy, że ludzie ci sąchrześcijanami. Fakt ich zamknięcia i opozycja wobec zepsutego świata miastnasuwają skojarzenia z sektą. Być może po to, by te skojarzenia zmarginalizować,reżyser ogranicza się do ukazania kwestii wiary mieszkańców osadyna poziomie wypowiadanych deklaracji. Zabieg ten pozwala mu uczynić opowieśćbardziej uniwersalną, ułatwia też widzowi identyfikację z mieszkańcamiosady. Trzymając w cieniu kwestię wiary, reżyser pozwala jej wybrzmiećtam, gdzie nikt się tego nie spodziewa, przez co głęboko dotyka serca. Dziękitemu też Shyamalanowi udaje się uniknąć taniego moralizatorstwa.***Chociaż Shyamalan jest hinduistą, trudno dzisiaj o lepszy przykład kasowegoreżysera, propagującego „ewangelizacyjny kod". Artysta w sposób mistrzowskiadaptuje język popkultury do celów preewangelizacyjnych. Podobnierobili pierwsi chrześcijanie. Żyjemy jednak blisko 2000 lat później, zatempapirusy i kamienie zastąpiły klisze i płyty DVD. Nierozpoznawalny dlawszystkich tajny kod, jakim posługuje się w swoich filmach Shyamalan, jestnader wyraźny dla chrześcijan.248<strong>FRONDA</strong> 39


Czy reżyser nadal będzie czerpał inspiracje do swych filmów z chrześcijaństwa?Będziemy mogli się o tym przekonać w tym roku. We wrześniuna ekrany polskich kin wejdzie nowy film Shyamalana, do którego napisałscenariusz i którego jest reżyserem. Film Kobieta w błękitnej wodzie opowiadahistorię kierownika apartamentowca, który pewnego dnia zastaje w swoimbasenie tajemniczą nimfę morską. To spotkanie odmieni jego życie i sprawi,że będzie musiał stanąć twarzą w twarz z demonami. Nimfa, basen, apartamentowiec?Co tym razem zakoduje w swej opowieści Shyamalan?ŁUKASZ ŁANCOWSKI


RAFAŁ DERDAPS 49, 14„Słyszałem jak mówiłeś w przedsionku świątynii chciałem cię prosić o autograf. Właściwie,to parę słów do prasy. Będzie z tego artykuł;może cię nawet wrzucimy do »człowieka tygodnia«.Porozmawiamy o wpływach profetyzmu,twojej swoiście pojętej soteriologii.Wtrąć też krytyczną wypowiedź o sytuacji w kraju.Rozumiesz: Rzymianie, ucisk; tylko żadnych nazwisk".On wstał, wyskrobał z ziemi glinę, zmiękczył jąswoją śliną. Natarł tym moje oczy, powiedział:„Tam na prawo jest Siloam, sadzawka taka.Weź, obmyj się z tego świństwa. Jak wrócisz, pogadamy".250<strong>FRONDA</strong> 39


SPISEK PRZECIWKO ŚMIERCINic nie jest moje. Wszystkie słowa, myśli,każde ścięgno, kostka w mozaice dłoni,każda kropla krwi, łza co oczyszcza.Wszystko na kredyt. Siermiężna hipoteka.Nareszcie puste naczynie, nareszcie przezroczysty.A teraz, choć będzie bolało, dam się napełnić światłem.To mój mały, pożyczony, spisek przeciwko śmierci.LATO 2006251


ZANIM POWIEM SŁOWOTy już działasz - bez trąb, fanfar, nawet aniołów,albo tego coolowego palca z nieba - niepojęte.Ludzie znajdują miłość podczas podróży koleją,Citko strzela bramkę z połowy boiska.Płuca oczyszczają się ze smoły, ciało z grzechu.Nie ma rzeczy bez znaczenia, zbyt błahej,odzyskujemy zapodzianą złotówkę, albo wzrok.Widzimy, że mur w zaułku to tylko płachty ekranu.RAFAŁ DERDA


BENIAMIN MALCZYK PESSIMUS* * *pan źle wymawia słowo gettowymawia pan getonależy mieć na uwadze mocne t i niezauważalne hh mimo że nieme, nieżywe, spalone, jest obecne w myślachproszę powtórzyć getto-getoźle, źle, znów źleLATO 2006253


STANISŁAWCHYCZYŃSKIPROWINCJONALNYOto jest wiocha z której wionie wiosnąna polnych grzbietach istne lany pokrzywBogu dziękują że mogą tu rosnąć(dziurawa wierzba tłumi w sobie okrzyk)Oto jest wiocha folklorem z niej wioniekarczmarz na krechę ciuła gorsze groszetrzecie milenium a chłop orze koniem(psa jeszcze trzyma bo został jaroszem)Przez środek wiosny toczy się Dziewojaw ślad za nią patrzą: podciep jełop chachar(w karczmie pod stołem leży obcy wojak)Boczy się boczek mizdrzy pełna lacharzeknij nam szczerze Rubensa Europo*zima gdy przyjdzie co pokażesz chłopom?19 stycznia 2004* Aluzja do obrazu RE Rubensa Porwanie Europy254<strong>FRONDA</strong> 39


LIST OD GODOTATrzynaście lipców czekam na to pismoz ulicy Wiejskiej albo z Kanoniczejskąd boski Zoil mógłby do mnie błysnąćzielonym światłem na które wciąż liczęKolczastym drutem staje się różaniecgłębiej mnie rani tępy wzrok aniołaPo nocach jęczy kulka wodna w kraniemoże za tydzień wyjęczy nam szoah?Zaprawdę: długo czekać znaczy cierpieć(tracę cierpliwość czyli czekam bardziej)Która więc stoisz na globusie z sierpemprzyślij choć blady prognostyk o farcieabym mógł patrzeć niczym złotopióryna własną drogę w cieniu wielkiej chmury.7 lutego 2004LATO 2006255


KRAJOBRAZ BEZ PTAKÓW(jakby z Bruegla)Zima. Na polach - cukier biały jak sól.Silos z kiszonką sieje słodki fetor.Na starym krzyżu wisi stary Odlew,blisko kiszonki, żeby było podlej...Tuż obok: młodzi w wypasionej bryce,sami na świecie, robią sobie dobrze.Stara kobieta ciągnie drzewo z lasu,a belfer ciągnie z „przybytku dla asów".Czymże jest szczęście? (W.T. o tym pisał).Pijak bez ręki, ciągnąc ze śmietnikagraty na kółkach, myśli już o kasie,którą dziś jeszcze zamieni na szczęście.W górze dolnopłat, właśnie kończąc przelot,zmierza do Balic. Dzień dobry, Brukselo!tak było 17 lutego 2004256<strong>FRONDA</strong> 39


KALWARIA, SIERPIEŃCzapami kaplic pośród koron z liścikłania się lato zdrożonym na dróżkachWrześniem już trącą dymy przed lasamigdy oczy kłuje nagich ściernisk pustkaJeszcze korowód orkiestr kapel asystprzejdzie raz jeden przez mosty Cedronujeszcze moc Ave brzemię chmur powstrzymaaż brać pątnicza odjedzie do domówSiła przykładu zawsze wzmacnia wiaręw gnuśnym człowieku który jako dłużnikgotów ze strachu zakopać swój talentRokrocznie wzbiera fala tęsknot boskichw bezliku wiernych co tutaj przychodząby doznać cudu - jak chciał Zebrzydowski6-7 lipca 2004STANISŁAW CHYCZYŃSKI


Kiedy pociąg jedzie przez pustynię, pojawia się ogromnailość kurzu. Żeby nie zakaszleć się na śmierć, trzebawszystko uszczelnić: okna, drzwi, szczeliny. Ale pociągu,który jest w ruchu, nie da się do końca uszczelnić.Rozwiązanie jest bardzo proste: podnosi się troszeczkęciśnienie wewnątrz. Dzięki temu kurz nie może się dostaćdo środka. Czymś takim jest umartwienie. Jeżelipoprzez dobrowolne umartwienie nie podniesiemy ciśnieniawewnętrznego, to po prostu ten świat będziew nas wchodził jak kurz.Nie mamy copyrightuna dyscyplinęROZMOWA Z KS. DR. STEFANEM MOSZORO DĄBROWSKIM- KIEROWNIKIEM DUCHOWYM PRAŁATURY OPUS DEI W POLSCEW Kodzie Leonarda da Vinci jest słynny fragment przedstawiający umartwieniacielesne członka Opus Dei, niejakiego Sylasa, który swój procedermordercy wrogów Kościoła tłumi makabrycznymi praktykami zalecanymi jakobyprzez Josemarię Escrivę de Balaguera. Z opisu Dana Browna wieje groząi masochizmem, krew leje się obficie. Jak to jest w Opus Dei z pokutą?258 <strong>FRONDA</strong> 39


Jedyny sposób, żeby pośród świata iść bezkompromisowo za Jezusem Chrystusem,to być radykalnie kontemplatywnym, czyli zjednoczonym z naszymzbawicielem poprzez modlitwę i pokutę. Jedna rzecz to chora wyobraźniaDana Browna, który na podstawie wziętych z sufitu, histerycznych tekstówstworzył nieprawdziwą wizję Dzieła, a druga - stwierdzenie oczywistegofaktu, że Opus Dei - również jeśli chodzi o pokutę - wpisuje się w wielowiekowątradycję Kościoła. Dzieło nie jest jakimś specjalnym promotorempokuty. Propaguje za to zwykłe umartwienie, które jest dla chrześcijaninanieuniknione. W Wielkim Poście często jest mowa o trosce o bliźniego. Tatroska może być naszym udziałem tylko wtedy, gdy nasze serca będą zdolnedo miłości. W encyklice Deus Caritas Est dokładnie o tym jest mowa: naszamiłość musi być oczyszczona poprzez rezygnowanie z siebie. Największymwrogiem miłości jest obojętność. Służenie innym jest trudne. Ten trud to jestwłaśnie to, co Pan Jezus określa jako obumarcie dla siebie samego, po to, byżył Chrystus, który na krzyżu dał nam przykład poświęcenia siebie. Nie machrześcijaństwa bez krzyża. I właśnie dlatego Opus Dei przypomina o umartwieniu.Może dobrze, że Dan Brown eksponuje to zagadnienie. Oczywiściewypacza je absolutnie, przedstawiając mordercę, który zagłusza wyrzuty sumieniapoprzez umartwienie. Jednak dzięki temu wiele osób dowiedziało sięo istnieniu czegoś takiego jak pokuta.W takim razie przejdźmy do konkretów. W Kodzie... złowrogi Sylas nosina udzie cilke, czyli - jak tłumaczy to Brown - „skórzany pasek nabity metalowymikolcami wiynającymi się w ciało". Powoduje on taki ból i takierany, że morderca wyraźnie kuleje. Czy w Opus Dei rzeczywiście stosuje siępraktykę noszenia tego narzędzia tortur?Tak, niektórzy członkowie Opus Dei stosują cilice, z tym, że owa opaska zakładanana udo nie ma żadnych „kolców wżynających się w ciało". Dan Brownzapewne nigdy jej nie widział, gdyż popełnia jeszcze wiele innych, delikatniemówiąc, nieścisłości w jej opisie. Cilice to druciana obręcz, która kłuje i powodujepewną niewygodę, ale bynajmniej nie doprowadza do jakichś uszkodzeńciała czy krwawienia. Członkowie Opus Dei, którzy żyją w celibacie, używająjej zazwyczaj przez dwie godziny dziennie, z wyjątkiem niedziel i świąt. Jestto sprawa, z którą się nie afiszują, bo czynią to dla Pana Boga. Ale skoro DanLATO 2006259


Brown podjął temat, to trzeba o tym mówić. Warto wspomnieć, że rzecznikWatykanu Joaąuin Navarro-Valls, pytany, jako członek Opus Dei, o tę praktykę,stwierdził, że bardziej uciążliwe niż noszenie tej opaski wydają mu sięćwiczenia na siłowni, którą regularnie odwiedza.Czy wcześniej też była stosowana?Oczywiście, noszenie cilice należy do wielowiekowej tradycji ascezy praktykowanejw licznych zakonach, zwłaszcza karmelitańskim, ale decyzję o jejstosowaniu podejmowało samodzielnie także wiele innych osób traktującychpoważnie swoją drogę do świętości. Powszechne wezwanie do świętościoznacza, że nie można banalizować wymogów świętości. Wiem na pewno, żeJan Paweł II stosował ją aż do momentu przyjęcia sakry biskupiej, podobniesiostra Faustyna Kowalska, pomimo słabego zdrowia. Kto przeczyta uważnieDzienniczek, ten znajdzie przynajmniej pięć miejsc, gdzie jest o tym mowa.Co więcej, dzięki Dzienniczkowi można zrozumieć istotę takiego umartwienia.Tych przykładów jest bardzo dużo. Opus Dei nie odcina się więc ani odsiostry Faustyny, ani od Św. Teresy, ani od św. Edyty Stein, ani od Św. MaksymilianaKolbego, ani od Brata Alberta i tysięcy innych osób, które stosowałyten rodzaj ascezy.Świętość jest zjednoczeniem z Bogiem poprzez miłość. Dlatego stopieńświętości nie wynika ze stopnia trudności umartwień. Sam fakt podejmowaniapokuty nie zapewnia świętości. Dlatego w tradycji Kościoła pokutazawsze była połączona z posłuszeństwem. Roztropny kierownik duchowyukierunkuje zawsze pragnienie pokuty na odpowiednie tory miłości Bożej.Odsyłam w tej sprawie do Dzienniczka siostry Faustyny. Niestety, jest to książka,którą często się cytuje, a rzadko czyta.Ale może to dzisiaj jest już niepotrzebne? Sobór Watykański II tak wielezmienił, po co cofać się w mroki wcześniejszej tradycji?Nieporozumieniem jest myślenie, że nauczanie II Soboru Watykańskiegowzięło się znikąd lub że cofanie się oznacza powracanie do „mrocznych"tradycji. Myślenie, że to, co było przed nami, było mroczne i grzeszne, jestnieracjonalne i zazwyczaj głęboko niesprawiedliwe wobec naszych przodków.2gQ <strong>FRONDA</strong> 39


Nie ma wątpliwości, że pozytywizm wpłynął też na podejście do spraw duchowychna przełomie XIX i XX wieku. Oczywiście, że można wpaść w formalizm.Zapomnieć, że nie chodzi o formę, ale o treść, czyli o miłość.Jednak po Soborze Watykańskim II istniała w Kościele tendencja do odcinaniasię od własnych korzeni. Ojciec Święty Benedykt XVI niedawno mówiło „hermeneutyce nieciągłości". Sam fakt, że Joseph Ratzinger wybrał imięBenedykt XVI, pokazuje, że papiestwo nie zaczęło się od Jana XXIII, PawłaVI, Jana Pawła I... Nieprzypadkowo też Jan Paweł II ostatnią swoją książkę zatytułował:Pamięć i tożsamość. Sam tytuł jest znamienny - „trzeba pamiętać!".Dan Brown nie cytuje ani razu Pisma świętego - podstawowego źródła tradycji.A właśnie czytając Ewangelię, mamy tę świadomość, że aby iść za JezusemChrystusem, musimy nieustannie pracować nad sobą, musimy obumierać.Polecam też uważne przeczytanie św. Pawła, który chlubił się tym, że tylkogłosił Chrystusa ukrzyżowanego.Ale nie zaprzeczy chyba Ksiądz, źe w dziejach Kościoła byli asceci, częstowyniesieni potem na ołtarze, którzy stosowali dość wyrafinowane formyumartwień, np. obwiązywali sobie wokół bioder łańcuch tak ściśle, ie wrastałw ciało, albo przywiązywali się w pozycji stojącej za włosy do ściany,aby nie zasnąć. To też było dobre?Odwróciłbym tok myślenia: jeżeli ci święci zostali wyniesieni na ołtarze, to napewno w ich życiu było coś, co współczesnym im chrześcijanom wydawałosię warte naśladowania. Jeżeli czytam u Jana od Krzyża „mocne teksty"o samozaparciu, to staram się tozrozumieć, a nie odrzucić, dlategoże obecnie mi to nie odpowiada.Oczywiście, że wieluhagiografów wyświadczyłoniedźwiedzią przysługę,opisując w życiuświętych wyłącznie rzeczynadzwyczajne, takjakby ich życie polegałowyłącznie na tym. OpusLATO 2006


Dei właśnie na to zwraca uwagę, na codzienność jako drogę do świętości: pracadobrze wykonana, uśmiech na ustach, gdy się jest zmęczonym, odmawianieaktów strzelistych itd. Nie włosiennica, jak niedawno pisała „La Republica",decyduje o duchowości Opus Dei.Wróćmy więc do praktyk ascetycznych stosowanych w Dziele. Innym „makabrycznym"umartwieniem zdemaskowanym przez Browna jest biczowanie.Morderczy Sylas w szale ekspiacji okłada się dyscypliną, czyli - wedleksiążkowego opisu - pokaźnym biczem zbudowanym z ciężkiej liny pełnejwęzłów - zresztą z resztkami zakrzepłej po poprzednich praktykach krwi- tnących jego plecy niczym brzytwa. Znów obficie leje się krew.To także jest bardzo barwne, ale dalekie od prawdy. Niektórzy członkowieOpus Dei, po uzgodnieniu tego na kierownictwie duchowym, stosują coprawda również dyscyplinę, lecz jest to nic innego, jak niewielki bicz zesznurka. Praktyka chłosty owymi sznurkami również jest wpisana w długątradycję Kościoła. Na przykład Tomasz Merton w swej autobiograficznejSiedmiopiętrowej górze opisuje, jak po wstąpieniu do zakonu trapistów poddał262<strong>FRONDA</strong> 39


się ze zrozumieniem i ochotą tej praktyce. Jeżeli zaś chodzi o Opus Dei, todyscypliny używa się raz na tydzień podczas krótkiej modlitwy, jak np. Zdrowaśka.Oczywiście nie jest to żadna przyjemność, ale trudno też - tak jak robito Dan Brown - mówić o jakimś wynaturzeniu. Nie powoduje to krwawieniaczy ran. Zresztą w Kodzie Leonarda da Vinci wypaczony jest cały aspekt motywacyjnyumartwienia. Pokazywanie, że pokuta to przykrywka „wybielająca"sumienie zabójcy, zakrawa na antykatolicką propagandę. Zbrodniarz z premedytacjąpopełnia swój czyn, a później oczyszcza się biczowaniem. To jakiśabsurd! Ani w Opus Dei, ani w ogóle w Kościele katolickim pokuta nigdy niemiała takiego wymiaru. Istotą umartwienia jest to, by panować nad ciałem,jednoczyć się z Jezusem Chrystusem i z ludźmi potrzebującymi. To właśniepewien głód, pewna niewygoda prowadzą do tego, żeby solidaryzować sięz innymi i mieć serce bardziej otwarte na potrzeby bliźniego. Wygodne sercenie dostrzega potrzeb innych ludzi. Dlatego znamienne jest, że współcześnie,kiedy to praktyka ta jest w dużym zapomnieniu, to właśnie Matka Teresa takotwarta na potrzeby innych posługiwała się dyscypliną i wymagała tej praktykiod swych sióstr.A włosiennica?Włosiennica, jak sama nazwa wskazuje, to coś szorstkiego, coś w rodzajupodkoszulka z surowego płótna, często z dodatkiem ostrego, kłującego włosia.Kiedyś noszenie jej było jedną z najbardziej rozpowszechnionych formascezy. Współcześnie nosili ją np. papież Paweł VI czy wybitny teolog HansUrs von Balthasar. Jednak akurat włosiennicy w Opus Dei się nie stosuje.Co nie znaczy, że nie jest to praktyka godna polecenia. Jeżeli ktoś pójdzie dojakiegoś klasztoru, to prawdopodobnie okaże się, że siostry mają ją w ofercieswoich dewocjonaliów. Trzeba poszukać.Kto w Opus Dei zachęcany jest do praktykowania wspomnianych form ascezy?Dan Brown podkreśla, że „wszyscy prawdziwi wyznawcy Drogi".Wspomniane umartwienia cielesne, takie jak stosowanie cilice czy dyscypliny,są stosowane w Opus Dei przez tych członków, którzy nie zakładają rodzinyi żyją w celibacie, tak księży, jak świeckich celibatariuszy. MałżonkowieLATO 2006263


z dziećmi niejako naturalnie przeżywają trud życia codziennego i noszą swójkrzyż - na przykład gdy dziecko jest nieuleczalnie chore. Nie znaczy to, żew ogóle nie praktykują ascezy, lecz stosują jej prostsze, zwyczajowe formy,takie jak np. post w zalecanych przez Kościół okresach i dniach.To dlaczego innym członkom Dzieła, tym żyjącym w celibacie, zaleca się stosowanietych nadzwyczajnych środków zaczerpniętych z tradycji zakonnej?Wszyscy, i zakonnicy, i świeccy, pijemy z tego samego źródła. Natomiast wielkimniebezpieczeństwem dla ludzi żyjących w celibacie jest wygodnictwo. Celibatto nie ma być takie katolickie wydanie „kultury singla", czyli „wolnościbez zaangażowań". Ktoś, kto jest gotowy na wielkie poświęcenia w młodości,z czasem zaczyna cenić święty spokój - nie ma żony, nie ma dzieci, nie mapresji odpowiedzialności za ich utrzymanie finansowe. Regularnie praktykowanaasceza pomaga mu więc w tym, by nie znalazł się na manowcach, niepoddał się rozleniwieniu czy wygodnictwu. Droga do świętości nie jest statyczna.Nie może być takiej sytuacji, że w pewnym momencie poprzestaniesię na tym, co już się osiągnęło.Czyli celibat i związane z nim wyzwania muszą być chronione przez szczególnąascezę, aby nie uległy wypaczeniu?Tak, z tym, że trzeba to dobrze zrozumieć. Celibat jest dla Królestwa Niebieskiego,a nie dla osoby żyjącej w celibacie. Celibat nie jest po to, by mieć świętyspokój - słuchać muzyki, czytać gazety, pod koniec dnia oglądać wszystkie wydaniawiadomości, pić piwko, nie mieć żony (lub męża) na karku. Celibat niejest starokawalerstwem. Ostatecznym celem celibatu jest droga do KrólestwaNiebieskiego oraz apostolstwo. Największym nieprzyjacielem apostolstwajest wygodnictwo. Boję się o młodych księży, którzy zamiast jak za dobrychczasów wyjeżdżać z młodzieżą w góry czy chodzić na pielgrzymki, zaczynająmyśleć o odpoczynku i o wyjazdach na Kretę, do Grecji czy śladami św. Pawłado Australii... Czasami się dziwię, że tak daleko można dotrzeć śladamiśw. Pawła! Bardzo bliskie wygodnictwu jest też mnożenie dóbr, uzależnienieod pieniędzy, wynalazków techniki. Z dużym zaniepokojeniem patrzę na moichbraci kapłanów, którzy są uzależnieni od komputera i od Internetu. Księża2g,J <strong>FRONDA</strong> 39


lubią sobie siedzieć do późna w nocy, niby szukać jakichś ewangelizacyjnychtekstów na necie... Myślę, że przydałoby się również w Polsce przypomnienie- także moim braciom księżom - o ascezie przy jedzeniu. Łakomstwo nienależy do grzechów piętnowanych przez księży, a jednak jest ono związanez pewną ociężałością umysłu. A więc asceza jest duchowieństwu potrzebna.W ascezie chodzi o rodzaj oderwania od codzienności. Oderwania po to, bybyć dyspozycyjnym jak Apostołowie, którzy porzucili wszystko i poszli zaJezusem, by podjąć tę misję, która jest najważniejsza. Święty Josemaria zaśchciał pokazać, że również świeccy, nie mniej niż zakonnicy i duchowni, sąwezwani w imię apostolstwa do ofiarności. Nie ma świętości light. OczywiścieOpus Dei z tym się nie afiszuje, pości się przecież w ukryciu. SekretemOpus Dei jest poważne traktowanie powołania. Przy chrzcie świętym otrzymaliśmybiałą szatę i trzeba zrobić wszystko, by jej nie plamić.Kiedy Ksiądz zacząt stosować zalecone przez Drogę umartwienia?Z tego, co wiem, na razie w Big Brother uczestniczy się dobrowolnie... możenie wypada mówić o takich osobistych rzeczach... Nie jest to żaden sekretOpus Dei, ale należy do życia prywatnego.Kiedy się wchodzi na określonądrogę powołania - w moim wypadkuOpus Dei - to odkrywa się towarzyszącejej wymagania. Mojamama była w Auschwitz i dobrzewiedziała, że cierpienietowarzyszy człowiekowi i żenawet największe cierpieniemoże stać się okazją dowzrostu i dojrzałości. Onawszczepiła mnie i rodzeństwutę mądrość życiową, która polegana świadomości, że prędzejczy później spotkamy się z cierpieniem.To jest czymś normalnymdla rodziny chrześcijańskiej. W moim


domu rodzinnym zawsze w piątki był przestrzegany post, co w Argentyniewcale nie było aż tak oczywiste. Do Argentyny moja rodzina trafiła na skutekwojny. Rodzice pochodzili ze Lwowa i po wojnie nie wrócili do Polski. Terazmatka stara się uzyskać w IPN informacje, w jakich okolicznościach zginął jejbrat na początku lat 50. w Gdańsku.Opus Dei nauczyło mnie przede wszystkim stosowania zwykłych umartwień,np. punktualnego wstawania, intensywnej nauki, panowania nad zachciankami.Można to nazwać kształtowaniem postawy, dzięki której przezemnie nie są zmuszeni umartwiać się inni. Kiedy mocniej zaangażowałem sięw Dzieło, wiedziałem już, że mogę podjąć także nieco poważniejsze umartwienia.Szczerze mówiąc, nigdy nie widziałem w tym nic nadzwyczajnego.Ciekawe, że to, co na pierwszy rzut oka wygląda bardzo poważnie, w istocienie jest aż tak trudne. Najtrudniejszy jest sam fakt pamiętania o rytmie praktykpokutnych. To tylko dwie godziny dziennie, a utrzymanie takiego porządkupomaga człowiekowi być w ciągłej czujności.A można się wtedy skupić na czymkolwiek?Oczywiście, że można się skupić na pracy i na rozmaitych innych zajęciach.Więcej nawet, dodaje to temu, co robimy, smaku, głębi, nowego wymiaru.Na przykład pewien chirurg należący do Opus Dei twierdził, że cilice zakładaspecjalnie na czas operacji, gdyż „pomaga mu to w koncentracji i przypomina,że wykonuje operację nie tylko dla pacjenta, lecz także dla Boga".Czy w innych współczesnych formacjach albo zakonach nadal stosuje siętego typu praktyki?Tak, choć większość, niestety, z tego zrezygnowała. Mówi się, że zakony,które potrafiły utrzymać pewien dryl i wymagania, mają też nowe powołania.A gdzie wymagania się obniżają, tam z czasem ulega się dyktatowi telewizjii innych rozrywek albo sprzeniewierza dyscyplinie czasowej.Pragnę zaznaczyć, że duch Opus Dei nie nawiązuje do duchowości zakonnej.Nie jest to dostosowanie praktyk zakonnych do świeckich. Podobieństwawynikają z Ewangelii. To Chrystus oddał za nas życie na krzyżu. KapłaństwoChrystusa jest związane z ofiarą. Gdy świecki odkrywa, na czym polegają266 <strong>FRONDA</strong> 39


zobowiązania chrztu, rozumie, że musi podejmować ofiarę. Pierwszą rzeczą,którą maluch otrzymuje w kościele, jest znak krzyża na czole, i to jeszczeprzed chrztem świętym.Ludzie, którzy nie rozumieją sensu ascezy, często pytają: „Czemu ma służyćzadawanie sobie cielesnego cierpienia?".Warto zwrócić uwagę na słowo „służyć", zawarte w pytaniu... Jesteśmy zanurzeniw niesamowicie pragmatycznym świecie. Miłość niczemu nie służy!Czemu ma służyć zatrzymanie się przy cierpiącym? Dobry Samarytanin straciłczas i dwa denary, żeby pomóc cierpiącemu. Niewątpliwie skomplikowałomu to życie. Czemu ma służyć troska o biednych? Czemu ma służyć posiadaniewielu dzieci? Przecież dzieci przeszkadzają w karierze. Czemu ma służyćpójście pieszo do Częstochowy, jeżeli można pojechać autobusem? Pielgrzymkanie jest po to, żeby było fajnie. Oczywiście pielgrzymka dla młodychludzi może mieć i taki wymiar, i to też jest ważna sprawa, ale najważniejszymwymiarem jest składanie Panu Bogu ofiary. Dojrzewanie powołania polegana tym, że od góry Tabor przechodzimy do Golgoty. Czyli od tego, że coś jestfajne, do tego, że taka jest wola Boża. „Fiat, niech się stanie...". Taki sposóbmyślenia odnajdujemy już u Abrahama. Dlaczego Bóg wymagał od niegoofiary? Dlaczego Abraham porzuca wszystko i rusza? Czemu ma służyć głódtowarzyszący postom zalecanym przez Kościół? Przecież nie chodzi o promowanieanoreksji. Trzeba zrozumieć, że zostaliśmy odkupieni przez ofiaręChrystusa i my, chrześcijanie, jeżeli chcemy iść za Chrystusem, musimy sięz tą ofiarą jednoczyć.Na przykład poprzez biczowanie?Na pewno biczowanie przypomina o Męce Pańskiej, na pewno przypominao tym, że zostaliśmy odkupieni poprzez cierpienie. Ale jest też drugi wymiar,już bardziej przyziemny, ascezy - po prostu pomaga nam ona żyć w pewnejdyscyplinie. Niełatwo panować nad starym człowiekiem. Asceza bez wymagańzazwyczaj się nie sprawdza, prowadzi do utraty czujności. A nasze słabości nieśpią! Lepiej zapobiegać, niż leczyć. Umartwienia to taka szczepionka na naszepodłości. Każdy z nas jest zdolny do najbardziej paskudnych grzechów.LATO 2006267


No dobrze, ale jak Ksiądz wcześniej zauważył, samo życie często przysparzanam tyle trudu i cierpienia, że niejako odgrywa to rolę umartwienia. Możezatem wobec tego znoju i zmagania nie powinno się nakładać na siebie dodatkowychwyrzeczeń i cierpień?Bez dobrowolnych umartwień bardzo trudno przyjmować te, które przynosisamo życie. Spontanicznie obniżamy poprzeczkę i podejmujemy pokutę tylkowtedy, gdy nie mamy innego wyjścia. Gdy mnie boli głowa, gdy teściowa mikołki na głowie ciosa (nie mam teściowej), cóż, ofiaruję to Panu Bogu. Świadectwomistyków uczy, że jeżeli nie ma dobrowolnego umartwienia, to bierneumartwienie przynosi niewiele korzyści. Mam takie doświadczenie z Argentyny:kiedy pociąg jedzie przez pustynię, pojawia się ogromna ilość kurzu.Żeby nie zakaszleć się na śmierć, trzeba wszystko uszczelnić: okna, drzwi,szczeliny. Ale pociągu, który jest w ruchu, nie da się do końca uszczelnić.Rozwiązanie jest bardzo proste: podnosi się troszeczkę ciśnienie wewnątrz.Dzięki temu kurz nie może się dostać do środka. Czymś takim jest umartwienie.Jeżeli poprzez dobrowolne umartwienie nie podniesiemy ciśnieniawewnętrznego, to po prostu ten świat będzie w nas wchodził jak kurz. Mynatomiast nie będziemy wpływać na świat. Tym samym nie będziemy mielirównież siły, żeby zapanować nad alkoholem, nad konsumpcją w różnych wydaniachalbo nad własnym charakterem. Po prostu stresy nas rozłożą. A więc2fig <strong>FRONDA</strong> 39


np. ta dyscyplina, jak sama nazwa wskazuje, dyscyplinuje nas. Oczywiście niejest to, powtarzam, jedyna droga i Opus Dei bez niej doskonale mogłoby sięobyć. My nie mamy copyrightu na dyscyplinę.Jak Ksiądz wcześniej zaznaczył, forma ascezy, jaką podejmujemy, jest zależnaod sytuacji życiowej i naszych zadań. Ale też chyba od okresów życia,możliwości, zdrowia?Oczywiście forma ascezy może i powinna się zmieniać. Wciąż pojawiają siękolejne wyzwania. Każdy okres w życiu ma swój smak i charakter, a rozsądnaasceza pozwala odnaleźć swoje miejsce niezależnie od tego, czy ma się 30,40 czy 60 lat. Opaska czy łańcuszek w starszym wieku nie są już potrzebne,bo wtedy pojawiają się np. nieprzespane noce. Asceza polega wtedy na tym,by się nie skarżyć, nie dosypiać podczas ważnej rozmowy czy konferencji, niepopaść w hipochondrię i panować nad charakterem. Przecież są rzeczy, którew starszym wieku bardzo wyprowadzają z równowagi. Osobiście podziwiamJana Pawła II, który, gdy już się nie mógł uśmiechać, bo po prostu zesztywniałamu twarz, najbardziej ubolewał nad tym, że stracił uśmiech. Ten jegowielki wysiłek na ostatnim etapie życia, żeby nie pokazywać cierpienia natwarzy, był niesłychanie poruszający.Chrześcijaństwo to przede wszystkim łaska, a Ksiądz tutaj cały czas o panowaniunad sobą, dyscyplinie...Oczywiście na pierwszym miejscu jest spotkanie z Chrystusem. To jest łaska!Dar i tajemnica. Nikt nie zasłużył na to, by usłyszeć od Jezusa „pójdź zaMną!" Łaska i odpowiedź. Krzyż to moja odpowiedź. Miłość szuka znaków,szuka formy. Zakochany kupuje kwiaty, by ofiarować je swej ukochanej. Tona modlitwie odkrywamy, że Bóg jest Ojcem, a potem mówimy „bądź wolaTwoja", „przyjdź Królestwo Twoje". Świętość polega przede wszystkim napozwoleniu, by to Bóg działał w naszym życiu, przemieniając je. To jest otwarciesię na działanie łaski. Owo pozwolenie oznacza obumieranie „staregoczłowieka". W tej perspektywie łatwiej zrozumieć, co znaczy powszechnepowołanie do świętości. Znając wiele historii świętych, wiedząc, że podczasprocesu kanonizacyjnego poszukuje się cnót heroicznych, można nabrać myl-LATO 2006269


nego wyobrażenia o tym, czym jest świętość. Często wówczas myślimy: tonie dla mnie, nie czułbym się na siłach, by być tak heroicznym, to zbyt wielkiideał dla mnie. Ale wtedy świętość byłaby przeznaczona tylko dla wielkich,takich, jakich widzimy na ołtarzach, którzy bardzo się od nas, normalnychgrzeszników, różnią. Cnota heroiczna nie oznacza, że święty był kimś w rodzajusportsmena świętości, który wykonuje pewne ćwiczenia nieosiągalnedla zwykłych ludzi. Jest dokładnie odwrotnie - kiedy w życiu człowieka objawiasię obecność Boga, wówczas wyraźnie widać to wszystko, czego człowieknie jest w stanie zrobić sam.Powiem jeszcze raz, że my w Opus Dei nie promujemy dyscypliny i włosiennicyza wszelką cenę. Dzieło nie jest promotorem czegoś, co być możetradycyjnie jest bardziej związane z powołaniem zakonnym. Jednak nie odcinamysię również od tradycji Kościoła i szczerze dziękujemy Danowi Brownowiza to, że zmobilizował nas, by otwarcie mówić na te tematy.ROZMAWIALI: RAFAŁ TICHY I MAREK HORODNICZYObszernie na temat opinii Opus Dei o Kodzie Leonarda da Vinci na stronie www.opusdei.pl


Protest właścicieli pięciu największych bydgoskich SEXSHOPÓW w sprawie okupowania ich przybytków przezosoby odprawiające pokutę. Przedsiębiorcy narzekają, żeod ponad trzech tygodni pod drzwiami ich sklepów koczująmłodzi ludzie odziani w wory pokutne.SZTURMNASEX SHOPYW zeszłym tygodniu „Nasza Gazeta" opublikowała reportaż na temat renesansupopularności tradycyjnych metod pokutnych. Autor reportażu pisał m.in.:Co najmniej od pięćdziesięciu lat wierni udający się do spowiedzizaraz po wyznaniu swoich win słyszą: „Proszę odmówićOjcze Nasz i Zdrowaś Mario" albo „1 raz Litanię doNajświętszego Serca Jezusa". Dzisiaj jesteśmyświadkami radykalnego przełomu. Sami penitencizaczynają prosić o surową pokutę.Najciekawsze jest to, źe wielu kapłanówchętnie na to przystaje.Jaki cel przyświeca tymwszystkim, którzy naprzekór wygodnictwuchcą dobrowolniepoczućnaLATO 2006271


sobie ciężar grzechu? Pani Teresa mówi wprost: „Grzechy odbijają misię czkawką pomimo Ojcze Nasz i Zdrowaś Mario. Zawsze jak dostawałamtaką króciutką pokutę, to klękałam na posadzce kościoła i pokutęmiałam z głowy. Teraz jest zupełnie inaczej". Pan Leszek nie zakładazlej woli spowiedników: „Oni myślą, że sama modlitwa wystarczy. I totaka na odwal. A to nieprawda. Najważniejsze, to pamiętać, że takiduży grzech to naprawdę potrafi człowieka zabić".Okazuje się, że Pani Teresa i Pan Leszek nie są wcale wyjątkami.W Bydgoszczy powstała specjalna strona internetowa www.radykalnapokuta.pl,na której wierni dzielą się swoimi przemyśleniami w sprawachdotyczących technik pokutnych. Najbardziej zaskakująca okazałasię popularność strony. Po dwóch miesiącach obecności w sieci odwiedzają regularnie ponad 3500 „unikalnych użytkowników". Wyglądana to, że ruch pokutników zatacza coraz szersze kręgi. Znany katolickipiosenkarz Krzysztof Krawczyk powiedział „Naszej Gazecie": „W tymszaleństwie jest jakaś metoda!".Artykuł nie pozostał bez wpływu naopinię publiczną. Sprawą zainteresowałasię telewizja. Dziennikarzedowiedzieli się o wszystkim z pisma,które czekało na nich w poniedziałekrano. Okazało się, że był to protestpięciu największych bydgoskichSEX SHOPÓW w sprawie okupowaniaich przybytków przez osobyodprawiające pokutę. Przedsiębiorcynarzekali, że od ponad trzech tygodnipod drzwiami ich sklepów koczująmłodzi ludzie odziani w wory pokutne.Biznesmenów najbardziej szokujejednak fakt, że stosują oni bicze i pejczeniezgodnie z ich pierwotnym przeznaczeniem. Przy wtórze pieśni religijnychsłychać trzask chłostanej skóry, a co bardziej radykalni pokutnicy dobrowolniezakuwają się w kajdanki, przywołując z pamięci niedostępne już w żadnym SEX272<strong>FRONDA</strong> 39


SHOPIE dyby. Cały ten makabryczny spektakl odstrasza klientów. Chcący pozostaćanonimowy, stały bywalec RÓŻOWEGO OGIERA mówi bez ogródek: „Ciludzie przeszkadzają mi w zakupach. Ich religijny fundamentalizm wzbudza wemnie obrzydzenie, a poza tym kiedy ich widzę, pryska gdzieś urok samotnych,cotygodniowych zakupów!". Właściciele sklepów nie cieszą się ze wzrostu obrotówi ogromnego popytu na akcesoria. Mariola „Pomarańcza" Płochowiak: „Tojest sezonowa moda. A ilu nam stałych klientów ci fanatycy odstraszą? Przecieżjuż teraz czuję się jak w tym średniowiecznym filmie Imię różyl U".Problem wydaje się znacznie bardziej skomplikowany. Otóż ruchy pokutnerosną w siłę - ten fakt pozostaje bezdyskusyjny. Aktywność członków ruchuskupia się na miejscach, w których można bez problemu zaopatrzyć się w profesjonalnysprzęt do umartwienia. Już dziś właściciele SEX SHOPÓW drżą nasamą myśl o tym, że popularność radykalnej pokuty mogłaby jeszcze bardziejwzrosnąć. Mariola „Pomarańcza" Płochowiak: „A jeśli będę musiała swojemałe, przytulne przedsiębiorstwo zamienić w sklep z dewocjonaliami?".Taka perspektywa staje się coraz bardziej realna.


Bądźmy szczerzy: ilu z nas dostrzega związek z Maryją,widząc przejeżdżającego mercedesa?KawalerowieNiepokalanejVITTORIOMESSORIUpierać się przy szczegółach, czy dać sobie spokój? Nie ma bowiem niemalże dnia,nie tylko w gazetach, lecz - co jest o wiele poważniejsze - także w książkach uznawanychza zacne, by nie popaść w spory zamęt. A mówię, oczywiście, o dogmacieo Niepokalanym Poczęciu, mylonym z innym, tym o Dziewiczości Maryi, to jesto „poczęciu bez udziału człowieka, za sprawą Ducha Świętego". W tym wypadkuzdaje się nie wchodzić w grę jedynie ignorancja religijna naszych współczesnych,wszak niewątpliwa i wciąż wzrastająca, także z winy pewnej katechezy. Wydaje sięwręcz, że owe dwa słowa - Niepokalane Poczęcie - instynktownie przywodzą na274<strong>FRONDA</strong> 39


myśl nie poczęcie Maryi, ale Jezusa; dziewiczość Maryi, a nie uchronienie Jej odgrzechu pierworodnego ze względu na odkupienie spełnione przez Syna.Zamęt jest na tyle powszechny i uporczywy, iż daje do myślenia, że byćmoże samo sobie jest winne wyrażenie: być może jakieś określenie mniejdwuznaczne mogłoby ułatwić przyjęcie jego treści. Cóż zatem, wymienić?Dogmat z 1854 roku mówi, jak wiadomo, o „pojedynczej łasce i przywileju",poprzez który Maryja „została ustrzeżona". Wydaje mi się zatem, że niebyłoby odstępstwem od wierności dogmatowi zastąpienie NiepokalanegoPoczęcia czymś w rodzaju „Przywileju maryjnego" lub „Ustrzeżenia Maryi".Gdyby problem poddać uwadze Kościoła, jestem przekonany, że nie zabrakłobyteologom zdolności znalezienia innych zamiennych wyrażeń. Lepszychniż moje, takiego dyletanta, jakim jestem. W tym miejscu jednakże pojawia sięproblem, i to niemały w perspektywie wiary. Jak wiadomo, dogmat proklamowanyuroczyście przez Piusa IX był jedynym w jakiś sposób „potwierdzonym"przez Niebo cztery lata później, poprzez objawienia w Lourdes. Więcej jeszcze,właśnie taka formuła teologiczna zdała się być zaaprobowana do tego stopnia,że owego 25 marca 1858 roku Pani określiła samą siebie jako „NiepokalanePoczęcie". Jakże więc moglibyśmy interweniować, nawet mimo dobrych chęcirozjaśnienia nieco pojęć ludziom, łącznie z tymi, którzy piszą książki i gazetyi którzy myślą o „dziewiczości", podczas gdy chodzi o „grzech pierworodny"?Może lepiej dać sobie spokój? Póki co, zadowólmy się, na ile to konieczne,uściśleniem: że mianowicie, jak uczy doświadczenie, bez cienia wątpliwościchodzi o wysiłek syzyfowy.Jak czytelnicy wiedzą, opublikowałem książkę (Cud), która opowiada przedziwnąhistorię dziejącą się w XVI-wiecznej Hiszpanii. Rejon Aragony, gdziemiał miejsce niesłychany znak, pozostawał pod kontrolą zakonu Calatrava.Chodziło o jeden z tych zakonów mnichów-rycerzy, spośród których najsłynniejszyprzykład (mówi się o tym aż nazbyt często w książkach i filmachfantastycznych) stanowi zakon templariuszy.Akurat na potrzeby tejże książki przebadałem, między wieloma innymidokumentami, Voto de sangrie en fawor de la Immaculada, ślub składany uroczyścieprzez kawalerów Calatravos 23 grudnia 1652 roku. Z kwestii niepokalanegopoczęcia Maryi Hiszpania uczyniła rodzaj punktu honoru czy też problemunarodowego. Kiedy ta prawda (jeszcze nie przybrana w dogmat) bywałaLATO 2006275


negowana z ambony jakiegoś kaznodziei, budziła takie publiczne zamieszki,iż królowie musieli zakazywać podobnych negacji i angażowali się w naciskanieRzymu, by dotarł do jasnych orzeczeń. Jest to historia na tyle pasjonująca,że poświęcimy jej specjalny rozdział.Zresztą sami Caballero de Calatrava, mnisi-rycerze walczący na froncieReconąuisty, dodali do trzech tradycyjnych dla życia zakonnego ślubówjeszcze jeden. Brzmi on w oryginalnym dokumencie z XVII wieku następująco:„Przysięgamy, że zawsze będziemy bronić, twierdzić i podtrzymywać,iż chwalebna Dziewica Maryja, Pani Nasza, była poczęta bez zmazy grzechupierworodnego i nie zgrzeszyła w Adamie. Aby bronić owej niezaprzeczalnejprawdy, która przyczynia czci tak wzniosłej Dziewicy, będziemy walczyćz Bożą pomocą hasta la muerte (aż do śmierci)".Dalej padają inne stwierdzenia, równie zobowiązujące, na przykład:„Ślubujemy i przysięgamy nie przyjmować nikogo do naszego szlachetnegozakonu, jeśli nie wypowie owego specjalnego ślubu i przyrzeczenia, zanimpodejmie inne zobowiązania religijne".Z tą typową powagą hiszpańską, skłonną posunąć się aż do przesady (owoTodo o nada, wszystko albo nic, zapewniające wielkość i szlachetność, lecz częstotakże tragedie), na dwa wieki wcześniej, zanim Rzym ogłosi dogmat, ci kawalerowiebyli gotowi raczej umrzeć, niż wyrzec się Niepokalanego Poczęcia!Być może też i dlatego Pani, która właśnie w ten sposób nazwała siebie samą,zechciała objawić się w Pirenejach, które Francja dzieli z Hiszpanią?Pytanie bez odpowiedzi, rzecz jasna. Niemniej to, co mnie popycha dowskazania na pewien szczególny zbieg okoliczności, na jaki natrafiłem w moichposzukiwaniach, gdy pisałem Cud, to fakt, że ks. Jerónimo Mascarennas,dowódca i przełożony generalny zakonu Calatrava, ten sam, który złożył„ślub krwi" w 1652 roku, był zarazem „biskupem wybranym Leiria". A to,jak wiadomo, malutka diecezja portugalska, na której terytorium znajduje sięmiejscowość Fatima.Okazuje się, że tajemnicze nici „zbiegów okoliczności" i „przypadków"przebiegają pod spodem, gdziekolwiek zechce się kopać w maryjnym misterium.Z pewnością myślał także o Hiszpanii i jej porywie ku Virgen John HenryNewman, który w taki sposób odpowiadał swym braciom protestantom,276<strong>FRONDA</strong> 39


oskarżającym go o przystąpienie do „mariolatrów": „Jeśli przyjrzymy sięEuropie, odkryjemy, że zaprzestały czcić Boskiego Syna i przeszły w stronębanalnego humanizmu nie narody, które wyróżniały się nabożeństwem doMaryi, lecz akurat te, które odrzuciły takie nabożeństwo. Gorliwość w chwaleniuSyna wygasła tam, gdzie nie szła w parze z żarliwością w wysławianiuMatki. Katolicy będący, całkiem niesłusznie, oskarżani o czczenie stworzeniazamiast Stwórcy, czczą Go nadal. Podczas gdy oskarżyciele, którzy mniemaliczcić Boga z większą „czystością", przestali Go czcić w ogóle".Prosta prawda, którą wielokrotnie przypominaliśmy: jak pokazuje nieustannedoświadczenie historyczne, obecność Maryi stanowi mocny czynnikstabilności Credo. Mariologia to gwarancja prawowierności chrystologii, którejwewnętrznie i wyłącznie służy.Pobuszujmy dalej w notatkach, równie ciekawych. Weźmy, na przykładto: na początku wieku pewien wielki technik (i przemysłowiec) niemiecki, inżynierDaimler, postanowił wyprodukować samochody, które pod względemjakości i wyposażenia byłyby najlepsze w Europie.Zanim wdrożono produkcję samochodu, należało znaleźć nazwę. Daimler,katolik, wybrał imię swej córki, której, mimo że była Niemką, nadał jednoz imion, jakie Hiszpanki czerpią z tytułów używanych do wzywania MatkiBożej. W tym wypadku Mercedes pochodzi od Nuestra Senora de las Mercedes,Nasza Pani Łaskawa. Nazwa, jak wszystkim wiadomo, zdobyła sobie takiepowodzenie, że nawet papieże (oczywiście ci aktualni) tradycyjnie używająaut nazywających się tak samo jak córka niemieckiego inżyniera.Jasne, że to zwyczajna anegdotka. Lecz być może nie taka bezużyteczna,by stwierdzić często nieoczekiwaną obecność „Maryjną". Bądźmy szczerzy:ilu z nas dostrzega związek z Maryją, widząc przejeżdżającego mercedesa?Inna ciekawa notatka. Pewna definicja sanktuarium, którą zanotowałem,znajdując ją nie pamiętam już gdzie: „Miejsce, w którym można rozmawiaćz Maryją i, za jej pośrednictwem, z Chrystusem, z cała Trójcą, bez potrzebywybierania numeru kierunkowego...".Odnajduję komentarz jednego protestanta z racji pewnego rodzaju małegokatolickiego midrasza, właściwego dla starej, cennej dewocji maryjnej.Pewnego razu Jezus, ze spuszczoną głową i z uśmiechem, żalił się: „Nic sięLATO 2006277


nie da zrobić. Nawet ci, którym tu w niebie św. Piotr zamyka drzwi, wchodzą,moja Matka wpuszcza ich bowiem przez okno".Zgorszenie, jak powiedziałem, tego poważnego protestanta, o którymwłaśnie czytam, tkwi w tym, że uznaje się w Maryi zdolność do przebaczenia,do przygarniania i do miłosierdzia większą od Jezusowej. Jasne, że trzebauważać. Lecz musimy także zważać na sensusfidei wiernych, którzy od zawszeinstynktownie uciekają się do Matki, gdy w jakiś sposób czują się „skrępowani"w obliczu Syna. Dlaczego akurat ten rodzaj poruszenia serca popycha ichw kierunku macierzyńskiego pośrednictwa?Być może kryje się w tym jakaś tajemnica, której możemy dostrzec jedyniekontury? Wyrok w trybunale Jezusa skłania się, oczywiście, w stronę miłosierdzia,lecz ono współistnieje ze sprawiedliwością. Miłość nie istnieje, jeślizapomina czy pomija prawdę; tę o naszym grzechu, którego przygniatającarzeczywistość musi mieć swój ciężar, jeśli Boża sprawiedliwość chce się ostać.A zatem: może Maryja w Boskim planie została przewidziana jako tylkoi wyłącznie „miłosierdzie", by przeciągnąć wagę Syna na stronę przebaczenia?Może Chrystus chce w Niej znaleźć rodzaj alibi - dopuśćmy to nieodpowiedniesłowo - by pójść drogą miłosierdzia, poza to, czego domagałaby sięsprawiedliwość? Może w tym tkwi sekret, który wierzący od wieków instynktowniewyczuwają i który rzuca ich na kolana przed obrazem Dziewicy i każechwytać za różaniec w największej potrzebie?Pytania trudne, ryzykowne, z konieczności nieścisłe, lecz może godnedodatkowego pogłębienia?Pogłębiać jest co, zaledwie o tym mówiliśmy, by pojąć choćby cokolwiekz maryjnej zagadki. Posłuchajmy na ten temat Jeana Guittona: „Dziewica,która w Ewangelii wciąż rozważa («Maryja rozważała wszystkie te sprawyw swym sercu»), ściągnęła na siebie refleksję wierzących, która trwa już oddwudziestu wieków. U św. Jana cała istota mariologii jest już obecna; lecztrzeba było czasu, by nakreślić Jej oblicze i Jej rolę w planie Boga. Maryja,by być zrozumiana, wymaga długiego czasu, tysiącletniego życia Kościoła. TaDziewica, «która rozważa», domaga się na temat swego istnienia spokojnegoprzemyślenia".W swym Drugim Liście do Koryntian (4, 3) św. Paweł mówi o „Ewangeliizakrytej" dla tych, „którzy nie widzą jej blasku". By odnieść się do tego,27g <strong>FRONDA</strong> 39


co mówił powyżej Guitton: może jest w tym jakaś tajemnicza wskazówkaApostoła odnośnie do tej „ewangelii Maryi", która, aby się odsłonić, wymagawieków refleksji?Ponieważ ludzie potrzebują Matki, dużą literą, poza tą, którą im dał rejestr,gdy odstawili na bok Matkę niebieską, zaczęli poszukiwać innej.I tak, wraz z XVIII wiekiem i rewolucją francuską (a zwłaszcza z XIXi XX wiekiem nacjonalizmów) wyłoniła się Ojczyzna, dużą literą, jako WielkaMatka. Dla niej, jak niegdyś zakonnicy, poświęcają się nowi mnisi - wojskowi.Oficerowie to jakby honorowe duchowieństwo w służbie Matki Ojczyzny. Ta,w odróżnieniu od Matki ewangelicznej, wymaga ofiar ludzkich, ofiar z tych,którzy „polegli na polu chwały". Ojczyzna nie przez przypadek przedstawianajest jako młoda dziewica: wystarczy wspomnieć o włoskich, francuskichi wielu innych znaczkach pocztowych lub monetach. Albo spróbować odmawiaćlitanię loretańską, odnosząc ją do Ojczyzny: będzie można zauważyć, żew większości „działa", że naprawdę zamiana zaszła.Byłem ostatnio w tej Hiszpanii, o której wspominałem, a która rozpędziłasię niepokojącym dryfem w stronę oderwania się od własnej tradycji. Nawszystkich koszarach czytałem hasło: Todo por la Patria. Nie mogłem nie pomyślećo Totus tuus, które Jan Paweł II przejął od św. Ludwika Marii GrignionLATO 2006 2 79


de Montforta i umieścił w herbie swego pontyfikatu. Jednym słowem: „Niedowierzaj naśladowcom"; jest o czym pamiętać.Inna notatka, która wydała mi się błyskotliwa, wydobyta raz jeszczez Guittona: „Maryja stanowi syntezę czasu, łącznik pomiędzy dwiema wiecznościami.W Jej Niepokalanym Poczęciu było to, co wyprzedziło katastrofęAdama. W Jej Wniebowzięciu było to, co końcowe dla ludzkości, ów powrótSyna, który Ona antycypuje. Jest Ona Stworzeniem początku i końca".Wiadomo, że część teologii i egzegezy dzisiejszej wysuwa kłopotliwe oskarżeniapod adresem dziewiczego zrodzenia Jezusa. Od pewnego czasu protestantyzmliberalny zaprzecza mu, traktując małżeństwo Maryi i Józefa jako ludzkizwiązek jak każdy inny i twierdząc, że pierworodny Jezus miał wielu bracii wiele sióstr. Lecz także wśród katolików nie brak escamotoges, przemilczeń,gry słów, by powiedzieć i nie powiedzieć, jakbyśmy mieli do czynienia z mitemnie do przyjęcia. Mieliśmy tego przykład w pewnej nowej encyklopediizredagowanej przez katolików i polecanej przez jednego biskupa.A zatem nie pozostaje bez racji Charles Guignebert, kapłan ekskomunikowanyz powodu swych twierdzeń egzegetycznych, lider modernizmu, którydoszedł do utraty wiary w Ewangelię, stając się na koniec (zgodnie z typowąprzemianą: od miłości do filantropii, od Kościoła ku loży masońskiej i jej„humanizmowi") pewnego rodzaju apostołem Stowarzyszenia Narodów, tejmieszanki hipokryzji i niemożności, w którym to ów kapłan Chrystusowydostrzegał pojawiające się mesjańskie Królestwo na ziemi... Każdy cieszysię tym, co go zadowala. Guignebert jednakże przekonywał swoich kolegówbiblistów i teologów, którzy pozostali w Kościele, niemniej pełnych rezerwi wątpliwości: „ Widzieć dziewicę, która rodzi dziecko, nie jest czymś bardziejniewiarygodnym, niż widzieć umarłego, który opuszcza swój grób".Pozbawione wszelkiej logiki jest zatem, jak to czyni pewien typ teologii, zaprzeczaniedziewiczemu narodzeniu, by w dalszej kolejności utwierdzać się w wierzew zmartwychwstanie. Jednym słowem: kto nie przyjmuje początku Ewangelii,nie może potem ocalić jej końca. Oto stwierdzenie twórcy starego modernizmu.Inna notatka, którą należałoby zgłębić. Maryja nie uczestniczy, co najwyżejodrobinę, w słowach Jezusa. Nie uczestniczy w Jego nauczaniu. Lecz uczest-280 <strong>FRONDA</strong> 39


niczy w Jego ciele: Mesjasz wyszedł z Jej łona, po dziewięciu długich miesiącachwzrastania. Więź łącząca obydwoje nie jest flatus vocis, ale czymś więcej:więzią ciała i krwi.Czyż chrześcijaństwo nie jest samym Jezusem, nie jest Jego Osobą, niejest ciałem i krwią Eucharystii? Zatem „uczestniczyć" w ciele Jezusa nie jestczymś istotniejszym, niż „uczestniczyć", mimo że to też ważne, w Jego słowach?Wystrzegając się, co zrozumiałe, jakichkolwiek obsesji kogoś „oświeconego"- do wszelkich uporów maniakalnych mam ironiczny stosunek - przyznaję,że pociąga mnie rozmyślanie na temat dat. Czas stanowi tajemnicę; ani nauka,ani filozofia nie zdołały, jak dotąd, dojść do zgody (i być może nigdy jejnie osiągną), co do jego definicji.Jest też coś tajemniczego w odliczaniu czasu stanowiącego to, co nazywamy„datą". W tym względzie dostrzegam znaczenie w fakcie, że św. LudwikMaria Grignion de Montfort przyjął święcenia kapłańskie w 1700 roku (dokładnie5 czerwca). Ów święty, jak wszystkim wiadomo, był apostołem poświęceniasię Maryi, był tym, który - kierując swą miłość ku Maryi, by odkryćSyna - przemierzył północny zachód Francji, gromadząc na placach ogromnetłumy.LATO 2006281


Przeszedł Normandię, Poitou i Vandeę. Były to miejsca, które potrafiłyoprzeć się niegodziwości paryskich jakobinów, ich krwawej dechrystianizacji:w tym wytrwałym oporze historycy dostrzegają dziedzictwo jego działalnościkaznodziejskiej, całkowicie skoncentrowanej na Dziewicy. Doprawdy wydająsię mieć wartość symboliczną jego święcenia kapłańskie akurat w roku, odktórego rozpoczynał się wiek Oświecenia, ten osiemnasty wiek ery chrześcijańskiej,który miał wykuć broń antychrześcijańską, będącą w użyciu ażpo dziś dzień. Jasne, że gdy wschodzi nowoczesność wraz z jej ideologiami,wówczas Duch Święty budzi rodzaj „maryjnego" antidotum przeciwko złupowodowanemu przez błędy, w jakie ludzie popadają.Niemniej znaczący wydawał mi się rok święceń - 1918 - innego wielkiegokrzewiciela potrzeby nietracenia kontaktu z Dziewicą, jakim był MaksymilianKolbe. Wówczas kończyła się tak zwana wielka wojna, najkrwawsza w dziejach,naznaczona nacjonalizmem; wówczas też inne ideologie postchrześcijańskie- zapoczątkowane akurat w XVIII wieku - faszystowskie i komunistycznewkraczały na arenę historii. Czerwone i czarne szykowały się dopodarowania światu piekielnej epoki.Raz jeszcze, i to właśnie tamtego roku, maryjne antidotum zdawało sięnieodzowne: jak wcześniej Ludwik, tak teraz Maksymilian.VITTORIO MESSORITŁUMACZYŁ: ROBERT SKRZYPCZAKFragment książki Opinie o Maryi, która ukaże się nakładem wydawnictwa Fronda w październiku2006 roku.


X Szkoła LetniaTowarzystwa Oświatowo-Naukowego„Jak zmienić Państwo?"Zapraszamy wszystkich maturzystów oraz studentów do udziałuw X Szkole Letniej TON, która odbędzie się w dniach 20-26 sierpniaw Wyższej Szkole Biznesu-NLU w Nowym Sączu.Wykładowcami będą politycy, urzędnicy oraz eksperci pracującyaktualnie lub w przeszłości w instytucjach państwowych.Podczas poprzednich edycji naszych szkół gościliśmy międzyinnymi Kazimierza M. Ujazdowskiego, O. Jacka Salija OP,Marka Cichockiego, Wojciecha Dziomdziorę, Ryszarda Legutkę,Rafała Matyję, Tomasza Mertę, Piotra Naimskiego, WojciechaRoszkowskiego, Jadwigę Staniszkis oraz Tomasza Żukowskiego.Osoby zainteresowane prosimy o przesłanie do 25 maja swojegoCV oraz jednostronicowego eseju (1800 znaków ze spacjami) natemat: „Do czego Polakom potrzebne jest Państwo?"Nasz adres mailowy:s z k o l a t o n @ w p . p lKoszt uczestnictwa w szkole wynosi 300 zł.Dla dwóch czytelników Frondyoferujemy możliwość udziału w szkole gratis!!!Prosimy w mailu powołać się na niniejsze ogłoszenie.


NOTY O AUTORACHMAREK ARPAD KOWALSKI (1942) zastępca redaktora naczelnego miesięcznika„Opcja na Prawo". Współpracuje z kilkoma pismami społecznymi, politycznymi orazkulturalnymi (m.in. „Notes Wydawniczy", „Najwyższy Czas!"), specjalizując się w tematyceetnograficznej, historycznej i kulturalnej. Ma w dorobku książki popularnonaukowedotyczące m.in. sztuki ludowej i kultury w Polsce, na Węgrzech i w Afryce. Doktorantw Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego.SZYMON BABUCHOWSKI (1977) poeta, dziennikarz „Gościa Niedzielnego", wokalistazespołu Dobre Duchy. Wydał tomiki Sprawy życia, sprawy śmierci (2002) i Czasstukających kołatek (2004). W przygotowaniu książka poetycka Wiersze na wiatr. Mieszkaw Katowicach, http://free.art.pl/babuchowski.BORYS BARSKI (1969) politruk, doktryner, speechwriter. Trudni się uprawianiempropagandy, utrzymuje się głównie z pisania przemówień różnym politykom. Potomekrabina z rosyjskiej Strefy Osiedlenia (dzisiejsza Białoruś) oraz organisty z sanktuariumjasnogórskiego. Mieszka z żoną i dwiema córkami w Warszawie.NIKODEM BOŃCZA TOMASZEWSKI (1974) doktor historii, autor książkiDemokratyczna geneza nacjonalizmu (Warszawa, 2001). Wkrótce w serii MonografieFundacji na rzecz Nauki Polskiej ukaże się jego praca pt. Źródła narodowości.STANISŁAW CHYCZYŃSKI (1959) poeta, prozaik, krytyk literacki, redaktor miesięcznika„Nihil Novi". Opublikował sześć książek oraz tom wierszy Czarna pończocha (2005).Mieszka w Kalwarii Zebrzydowskiej.RAFAŁ DERDA (1978) poeta i prozaik. Pracuje jako nauczyciel języka angielskiego.Mieszka w Toruniu.284<strong>FRONDA</strong> 39


KRZYSZTOF GŁUCH (1978) pochodzi z parafii pw. Miłosierdzia Bożego w Lublinie.Miłośnik SF i heavy metalu.MICHAŁ GROMKI (1969) artysta plastyk. Mieszka w Warszawie.MAREK HORODNICZY (1976) redaktor naczelny „Frondy".BARTŁOMIEJ KACHNIARZ (1975) mąż i ojciec, prawnik, mieszka w Stegnie kołoWarszawy. Mawia o sobie, że jest stuprocentowym Polakiem, ale kto go tam wie?ALEKSANDER KOPIŃSKI (1974) absolwent MISH na Uniwersytecie Warszawskim,redaktor „Frondy"; za książkę Ludzie z charakterami. 0 okupacyjnym sporze CzesławaMifosza i Andrzeja Trzebińskiego otrzymał wyróżnienie jury Nagrody Literackiej im. JózefaMackiewicza (2005). Mieszka w Warszawie.OLGIERD KOŚCIESZA (1978) harcerz, początkujący poeta, ostatnio wydał tomik To ja,Olgierd!, miłośnik twórczości Karola Huberta Rostworowskiego i Adolfa Nowaczyńskiego,publikuje sporadycznie, obecnie dorabia jako boy hotelowy.JANUSZ KOTAŃSKI historyk, poeta. Mieszka w Warszawie. Pracuje w Biurze EdukacjiPublicznej IPN, gdzie zajmuje się historią Kościoła, Kresów Wschodnich i współpracąz mediami. Zamieszczone we „Frondzie" wiersze znajdą się w nowym tomiku poezjiautora pt. Kropla, który ukaże się w tym roku.MARiAN KRASZAN KRASZEWSKI (1972) z wykształcenia politolog (UKSWw Warszawie), z zamiłowania kajakarz. Debiutował w „Krzywym Kole Literatury". Autorromantycznej gawędy Żal (1997) i zbioru opowiadań Żaluzje (2003). Niezmiennie odwielu lat ceni sobie ciszę i naleśniki.ŁUKASZ ŁANGOWSKI (1977) Urodzony w Malborku, mieszka na warszawskimŻoliborzu. Od 4 lat żonaty. Zajmuje się promocją książek w wydawnictwie Fronda.MAREK ŁAZAROWICZ (1969) absolwent Polonistyki UW, obecnie pracujew TVP. Publikował m.in. w „Opcji Na Prawo". „Christianitas", „Dzień Dobry". Mieszkaw Warszawie.LATO 20062g5


BENIAMIN MALCZYK PESSIMUS (1980) prosty archeolog urodzony na Pradze;spotkać go można na Szmulkach. aczkolwiek ręki prawej sobie uciąć nie da.FILIP MEMCHES (1969) publicysta. Redaktor „Frondy", współpracownik „Europy"(cotygodniowego dodatku do „Dziennika"). Żonaty, dzieciaty. Mieszka w Warszawie.VITTORIO MESSORI (1941) włoski publicysta („Corriere delia Sera") i pisarz, autorm.in. Czarnych kart Kościoła. Cudu. Raportu o stanie wiary i Opinii o Jezusie. W 2006Fronda opublikuje dwie książki Messoriego: Śledztwo w sprawie Opus Dei (trzecie wydanie)oraz najnowsze jego dzieło Opinie o Maryi (listopad 2006).PAWEŁ SKIBIŃSKI (1973) doktor historii, wykładowca na Uniwersytecie Warszawskim,żonaty, dwoje dzieci.WOJCIECH STANISŁAWSKI (1968) historyk, doktoryzował się z historii emigracjirosyjskiej. Od końca lat 90. jest analitykiem w Ośrodku Studiów Wschodnich, gdziezajmuje się monitorowaniem sytuacji na Bałkanach. Ostatnio opublikował książkęPomarańczowa kokarda. Kalendarium kryzysu politycznego na Ukrainie (Warszawa, 2005).OLAF SWOLKIEŃ (1960) nauczyciel, aktywista ekologiczny, publicysta Magazynu„Obywatel", prezes Federacji Zielonych - Grupy Krakowskiej.SZCZEPAN TWARDOCH (1979) mgr socjologii, studiował także filozofię. Pisarz i publicysta,publikuje w „Gazecie Polskiej", „Opcjach", „Nowej Fantastyce" i „FA-Arcie". Stałyfelietonista „Christianitas" oraz „Broni i Amunicji". Mąż swojej żony. Ślązak, mieszkaw Pilchowitz, OS.MACIEJ WALASZCZYK (1976) noworudzianin mieszkający w Warszawie. Politolog,kiedyś dziennikarz, obecnie pracownik warszawskiego samorządu.WOJCIECH WENCEL (1972) poeta, eseista, freelancer. Ostatnio opublikował poematImago mundi (2005). Jest laureatem Nagrody Fundacji im. Kościelskich, redaktorem„Frondy" i felietonistą tygodnika „Ozon". W praktyce zawodowej stara się naśladowaćG.K. Chestertona, który o swoich tekstach powiedział: „Pisałem je z reguły w ostatniejchwili, wysyłałem zawsze na ostatni moment i wątpię, czy świat by się zawalił, gdybymwysłał je moment później". Mieszka w Gdańsku.

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!