22.08.2015 Views

grafika - Fronda

grafika - Fronda

grafika - Fronda

SHOW MORE
SHOW LESS

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.

Zbigniew Moskal IDENTYFIKACJA 6Robert Pucek KRÓTKA HISTORIA ROZLUŹNIENIA OBYCZAJÓW 12Rozmowa z o. Tomaszem Alexiewiczem OPMARYJANIE WYCHOWAŁA PIOTRUSIA PANA 52Kasza i śrubokręt 68Jakub Kulawczuk KONTRCOOLTURA 72Rafał Serafinowicz NIEDOJRZAŁA POLSKOŚĆ 80Stefan SękowskiRAF-PARADE, CZYLI ZWYCIĘSKI POCHÓDTERRORYSTÓW PRZEZ NIEMIECKĄ POPKULTURĘ 90Eryk Mistewicz WITAJCIE W POSTPOLITYCE 100Rozmowa z prof. Andrzejem Zybertowiczem O AGENTURZE,POLSKOŚCI I ROSNĄCEJ POTRZEBIE WIARY 108Rozmowa z Jarosławem Gowinem ZACISKAĆ ZĘBYCZY WALIĆ PIĘŚCIĄ W STÓŁ? 130Rafał Jaworski GNOZA PANA COGITO 146Grzegorz Sieczkowski TRZY POGRZEBY I JEDEN PALEC 162Tomasz P. Terlikowski SYLLABUS BŁĘDÓW HRYNIEWICZA 170


Paweł ZawadzkiCZY POLSKI KATOLICYZMJEST RELIGIĄ KSIĘGI? 198Sławomir Zatwardnicki „MAŁE NIC" - WIELKIE OCZY 204Zbyszek Czerwiński IRYTUJĄCY WOKULSKI 214Bartłomiej Kachniarz PRZYGODY POLSKIEGO DUCHA 234Bartłomiej RadziejewskiSARMATYZM, NOWOCZESNOŚĆI POLSKI LIBERALIZM 256Tomasz P. TerlikowskiANTYKONCEPCJA:PAPIESKA ODWAGA SPRZECIWU 266Mirosław Salwowski ZALEGALIZOWĆ SCHIZMĘ? 292Ks. Robert Skrzypczak GORZKIE ŁZY RACHELI 300Michał Wojciechowski EUROPA PO KRYZYSIE? 318Jarosław Jakubowski POŻEGNANIE Z EUROPĄ 330Noty o autorach 344


Obrazybezlitośnieprzesuwałysię przedoczami.Chciałaprzetrwaćtę nawałnicę.Przymknęłaoczy.Teraz odczułaniemalfizyczny ból.Poderwanaz klęczekza włosy,usłyszałanieludzki ryk.IDENTY­FIKACJA<strong>grafika</strong>: JANUSZ KAPUSTA


Prośba o wybaczenie. W martwychoczach.Hania spojrzała na człowiekaw poplamionym niebieskawym kitlu.Wydatny brzuch, dłonie w gumowychrękawiczkach. W jej spojrzeniubył widocznie jakiś cień wyrzutu, bobrzuchacz w niebieskawym kitlu,gumowych rękawiczkach i żółtymgumowym fartuchu wysupłał spodrozcapierzonych niechlujnych wąsówusprawiedliwienie: - To nie mojawina, co mu zamknę powieki, to jeotwiera!Hania ze zrozumieniem pokiwała głową. Ze zrozumieniem? Raczejna odczepnego. Cóż ona rozumiała? Wezwano ją, więc stanęła przedogromną metalową ścianą podzieloną równomiernie na kwadraty, a możeprostokąty. W każdym prostokącie, albo kwadracie metalowe drzwiczki.Takie właśnie drzwiczki brzuchacz w niebieskawym kitlu, gumowychrękawiczkach i gumowym żółtym fartuchu otworzył, wysunął długi,płaski, metalowy pojemnik i sprawnym gestem rutyniarza odgiął spodpojemnika metalowe nóżki, które z właściwym dla metalu wdziękiemwyrżnęły o niebieskawe kafelki posadzki.Wtedy pierwsze, co spostrzegła, to te otwarte, proszące o przebaczenieoczy. Cóż ona rozumiała? A w ogóle, czy kategoria „rozumieć"miała prawo bytu w tej rzeczywistości, w jakiej Hania się znalazła? Miałaprzed sobą właściciela oczu proszących o przebaczenie. „Właścicielaoczu" - to określenie przywarło, przylgnęło, przylepiło się nagle do jejmózgu i w żaden sposób nie mogła go Hania z tego zakamarka mózguwygarnąć. Właściciel siwawych włosów, właściciel zaciśniętych pięści.Hania odchyliła brudnawe prześcieradło i spoglądała na okraszonysiwymi włosami tors. Nieco niżej dłonie zaciśnięte w pięści. Jak to bolało- wspomnienie zrodziło się niespodziewanie, zakłuło gdzieś w okolicachserca - jakże bolały te smagnięcia w twarz zadawane z bezrozumnąwściekłością za każde „nie", które Hania wypowiadała w obronie własnejgodności, w obronie własnego świata poukładanego właściwie


i sprawiedliwie jak się Hani wydawało. Ból nasączony upokorzeniempozostawiał w takich chwilach gdzieś tam w środku głębokie rany. Długonie mogły się zabliźnić. Na metalowym pojemniku leżały teraz te dłonie,spokojnie, wzdłuż tułowia. Bezradnie podkurczone. Z prostokątnej, albomoże kwadratowej jamy powiało chłodem. Ogarnął Hanię ten chłód. Sprawiłprzyjemność. Złagodził wewnętrzny, rozedrgany żar, który wniosłatutaj ze świata pełnego klaksonów i przekleństw. Świata przesiąkniętegoupałem lipcowego popołudnia.Stała teraz Hania nad właścicielem oczu proszących o wybaczenie,właścicielem siwawych włosów, podkurczonych dłoni, właścicielem rozchylonychnóg zakończonych bosymi stopami wystającymi spod prześcieradła.Hania odszukała wzrokiem brzuchacza w niebieskawym kitlu.Siedział nieopodal, przy drewnianym odrapanym biurku. Coś gryzmoliłw grubym zeszycie. W dłoniach odzianych w gumowe rękawiczki trzymałczarny ołówek. Obecność Hani nie przeszkadzała mu w rutynowychczynnościach. Hania chciała o coś zapytać, ale widok brzuchacza zajętegoswoim gryzmoleniem zbił ją nieco z tropu. Odważyła się jednak.-Ajak się to stało?Brzuchacz w niebieskawym kitlu jakby nie usłyszał pytania. Milczał.Hania spojrzała w okno. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że odpowiedź nato pytanie przestała ją interesować. „Jak tu cicho" - pomyślała. Dobrze jejbyło w tej ciszy. Patrzyła w okno. - Samochód go przejechał! - brzuchacznie odrywał się od gryzmolenia.- Jaki?Brzuchacz milczał. Absurdalność tego pytania dotarła do świadomościHani, zanim je zadała. Nie chciała, żeby odpowiadał. Nadal patrzyław okno. „Właściciel oczu proszących o przebaczenie" - dlaczegotak go w myślach nazywała? Tak i tylko tak od chwili kiedy tu weszłai zobaczyła jego otwarte oczy.Za oknem na skrawku nieba prześwitującym między monumentalnymibudowlami zauważyła wzbijający się do lotu pasażerski samolot.Nabierał wysokości. „Nigdy nie leciałam samolotem" - ta myśl towarzyszyłajej do chwili, aż samolot schował się za budynki.- Podobno jakiś fiat - brzuchacz jednak zdobył się na odpowiedź, cosprawiło Hani przykrość. Nie chciała, żeby odpowiadałjej na jakiekolwiekpytania. Zresztą nie miała zamiaru już o nic pytać. Ogarniała ją bezsilność


wobec nawałnicy wspomnień związanych z Właścicielem oczu proszącycho przebaczenie. Tak bardzo chciała ich uniknąć. Miała tylko tutajprzyjść, powiedzieć tak, albo nie, i wyjść. Dlaczego jeszcze tkwi w tymmiejscu, wpatrzona w okno, otulona ciszą przeznaczoną nie dla żywych,ale dla zmarłych?Znała odpowiedź.Obrazy bezlitośnie przesuwały się przed oczami. Chciała przetrwaćtę nawałnicę. Przymknęła oczy. Teraz odczuła niemal fizyczny ból. Poderwanaz klęczek za włosy usłyszała ten nieludzki ryk: - O co się modlisz?!!O co?! O moją śmierć się modlisz!Tak, modliła się o jego śmierć. Bluźnierczo z rozmysłem modliła sięo śmierć dzisiejszego Właściciela oczu proszących o przebaczenie. Niechciała, żeby gdzieś wyjechał czy wyniósł się z domu. Nie! Chciała, żebyumarł. Jak najszybciej. W tej chwili, kiedy szarpał ją za włosy, raniąc jejtwarz cuchnącą przetrawionym alkoholem śliną, i wrzeszczał:- Ty suko spuszczona z łańcucha! O moją śmierć się modlisz!Modliła się o jego śmierć, kiedy w środku nocy wchodził do pokoju,przygniatał swoim cielskiem i boleśnie miętosił jej piersi. Wciskał swójoślizły jęzor w jej usta. Broniła się, próbując odwrócić głowę. Wtedy lizałHanię po szyi. Obezwładniona czekała, aż nasycony jej bezbronnościązsunie się z łóżka i pójdzie do swojego pokoju. Modliła się wtedy o jegośmierć.Mieszkali razem w małym dwupokojowym mieszkanku odziedziczonympo mamie dzisiejszego Właściciela oczu proszących o przebaczenie.Hania nie potrafiła się nikomu poskarżyć. Zresztą komu? Hania modliłasię o jego śmierć, kiedy wszedł pijany do nieprzytomności do kuchni i oddałmocz do Hani talerza z zupą, przenosząc po chwili strumień uryny na Hanitwarz, włosy, sukienkę. Modliła się o jego śmierć, kiedy złapał jej dłońw swoją łapę wielką jak bochen chleba i zagasił na ręce Hani papierosa.Hania otworzyła oczy. Odniosła wrażenie, jakby udało jej się wyrwaćz koszmarnego snu. Spojrzała na swoją dłoń. Na wysokości środkowegopalca dostrzegła bliznę. Przeniosła wzrok na Właściciela oczu proszącycho wybaczenie i... zamarła. W kąciku prawego oka dostrzegła łzę, któramilimetr po milimetrze wyraźnie przesuwała się w kierunku prawegopoliczka. Serce Hani łomotało jak oszalałe. Usłyszała swój głos, zmieniony,histeryczny:


- On płacze!Brzuchacz w niebieskawym kitlu i żółtawym gumowym fartuchu nieprzerwał gryzmolenia:- W lodówce jest zimno, tutaj ciepło. Reakcja fizyczna czy chemiczna,nie wiem, ale to się zdarza, żadne cuda.Hania nie przyjęła do wiadomości tego wyjaśnienia. Wiedziała swoje.Palcem wskazującym otarła łzę. Tym samym palcem zamknęła prawąpowiekę. „Przebaczam ci" - przemknęło jej przez głowę. Zamykając lewąpowiekę, wyszeptała: „Przebaczam ci".Właściciel oczu proszących o przebaczenie stał się Właścicielemzamkniętych oczu. Hania naciągnęła prześcieradło na jego twarz.- No, to co piszemy? - brzuchacz w niebieskawym kitlu spojrzał naHanię znad biurka.- Proszę? - Hania nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi.- Co piszemy? Rozpoznała pani?-Tak... rozpoznałam... to mój tatuś.ZBYSZEK MOSKAL<strong>grafika</strong>: JANUSZ KAPUSTA


Jeżeli zgodzimy się,że w powszechnymmniemaniu młodzimężczyźni zawszedążyli do szybkiegozaspokojenia żądz,„podczas gdy młodekobiety, wiedzionewstydliwościąmiały się temuopierać", musimyrównież uznać, żerozpowszechnianiezdjęć nagichkobiecych ciał niewymagało żadnychdramatycznychzmian w męskiejmoralności - aby torozpowszechnianiemogło się odbywaćna taką skalę,niezbędna byłaraczej drastycznazmiana moralnościkobiet.KRÓTKA HISTORIAROZLUŹNIENIAOBYCZAJÓW


Mitologia grecka zawiera opowieśćo Pigmalionie, królu Cypru, który zakochałsię w wykonanym z kości słotoriitej można dopatrzyć się zapowiedzi tego, coniowej posągu Afrodyty. Ponieważ chciałgo poślubić, położył się z nim do łóżka. W his-za sprawą fotografii, stało się w XX wieku udziałem milionów mężczyznna całym świecie. Inna wersja opowieści o Pigmalionie powiada, że toon sam wyrzeźbił z kości słoniowej piękną kobietę, a następnie się w niejzakochał. Nad tak beznadziejnie ulokowanym uczuciem ulitowała sięAfrodyta, ożywiając wyrzeźbioną kobietę, aby Pigmalion mógł pojąć jąza żonę. Z naszego punktu widzenia ożywienie posągu zapowiada wynalazekkinematografii.Jednak igranie z wizerunkami nie zawsze kończyło się happy endem.Europa zna jeszcze jedną pouczającą opowieść, tym razem historyczną,0 wpływie wizerunków na ludzkie uczucia. Jest to historia czwartej żonyHenryka VIII, Anny z Cleve, z którą Henryk gotów był się ożenić ze względówpolitycznych, a także na podstawie portretu, jaki wykonał nie bylekto, bo Hans Holbein młodszy. Portret ten okazał się jednak tak mocnowyidealizowany, a narzeczona tak brzydka, że król nie chciał wierzyćwłasnym oczom, gdy nieszczęsna kobieta przybyła w końcu do Anglii.Ponieważ, inaczej niż Pigmalion, Henryk nie zamierzał kłaść się do łóżkaz żadnym wizerunkiem, szybko unieważnił zawarte z nią małżeństwo i jużpół roku później ożenił się po raz kolejny, tym razem z KatarzynąHoward. Nawiasem mówiąc, to ostatnie małżeństwo przyczyniło mu dużowięcej cierpień niż półroczny - i ponoć nieskonsumowany - związekz brzydulą Anną. Z czego można wyciągnąć morał, że lepszy wróbelw garści...Nasza opowieść jest historią rozluźnienia obyczajów w wieku XX1 roli, jaką w tym pożałowania godnym procesie odegrały sztuki mimetyczne.Na obyczaje związane z życiem seksualnym człowieka spojrzymyoczami wybitnych myślicieli, takich jak de Tocqueville, Ortega y Gasset,Jung, de Rougemont, Toynbee i Bloom. Uwzględnimy również ciekawerozważania na temat fotografii autorstwa Susan Sontag. Nie żeby fotografiaodpowiadała za upadek moralności, wiele wskazuje jednak na to,że znacznie się do niego przyczyniła.


Fotografia jako medium demokratyczneChociaż L.J.M. Daguerre pierwsze obrazy fotograficzne wytworzył jużw 1835 roku, oficjalna historia fotografii rozpoczyna się 17 stycznia 1839roku, gdy D.F. Arago omówił jego metodę, zwaną dagerotypią, na posiedzeniufrancuskiej Akademii Nauk. Już wkrótce, bo w 1841 roku, AnglikW.H.F. Talbot zastępuje proces dagerotypowy, umożliwiający otrzymywaniebezpośrednich zdjęć pozytywowych na metalowych płytkach, procesemnegatywowo-pozytywowym, w trakcie którego z oryginału, czylinegatywu, można uzyskać nieograniczoną liczbę odbitek, czyli pozytywów.Talbotypia, bo tak nazywa się ta metoda, jest pierwszą łatwą do powszechnegozastosowania techniką produkcji fotografii, która w latach pięćdziesiątychXIX wieku zostanie wyparta przez proces kolodionowy.Szybki - by nie rzec: gwałtowny - rozwój technik fotograficznych doprowadzaw 1895 roku do opatentowania przez braci Lumiere kinematografu,pierwszego aparatu do rejestracji i projekcji obrazów ruchomych.Istotą nowej techniki mimetycznej, jaką jest fotografia, jest jej demokratyczność.Inaczej niż w przypadku arystokratycznego malarstwa - arystokratycznego,bo wymagającego wielkiego talentu i nie mniejszej pracy- fotografować może niemal każdy, nie mówiąc już o tym, że niemalkażdy pragnie być fotografowany. Ten aspekt fotografii jest bez wątpieniaznakiem czasów. Ma on jednak również głębsze i bardziej istotne znaczenie.Otóż fotografia jest sztuką demokratyczną także w tym sensie, najaki wskazywał markiz de Tocqueville, gdy rozważając, w jakim duchuAmerykanie uprawiają rzemiosła, pisał: „System społeczny i instytucjedemokracji sprawiają ponadto, że we wszystkich sztukach mimetycznychpojawiają się pewne szczególne tendencje, które łatwo zasygnalizować.Pod ich wpływem sztuki te często odchodzą od malowania duszy, a zajmująsię tylko malowaniem ciała, i zamiast wyobrażać myśli i uczucia,zaczynają przedstawiać ruchy i doznania. Wreszcie zamiast wyobrażaćideały, wyobrażają to, co rzeczywiste". De Tocqueville, który ma tu namyśli dziewiętnastowieczne malarstwo, być może nie zdaje sobie nawetsprawy, jak doskonale jego obserwacje pasują do rodzącej się właśniefotografii, która już niedługo ramię w ramię z dziewiętnastowiecznymiideologami, pomału acz uparcie będzie przekonywać coraz szersze rzeszeludzi, że liczy się tylko to, co na zewnątrz, to, co postrzegane zmysłami,


a zatem materialne, podczas gdy to, co wewnątrz, jest mniej ważne, gdyżtrudniej uchwytne. Z czasem ludzkość zacznie tracić poczucie, że w ogóleistnieje jakieś „wewnątrz" i zwątpi w istnienie własnej duszy. Można zatempowiedzieć, że fotografia jest sztuką, jaką mogliby sobie wymarzyćDarwin i Marks, a nawet Freud.W obliczu przychylnego przyjęcia, z jakim wynalazek dagerotypuspotkał się w ówczesnym społeczeństwie francuskim, poeta Charles Baudelairepoczynił następujące uwagi: „...powstał nowy przemysł, któryw znacznym stopniu przyczynia się do utwierdzenia głupoty objawiającejsię w wierze w samą siebie i do ruiny tego, co mogło jeszcze pozostaćboskiego w geniuszu Francji. Bałwochwalczy tłum głosi ideały godnesiebie i odpowiadające jego naturze - to całkowicie zrozumiałe". Ów tłumwierzy bowiem, że sztuka powinna być dokładnym naśladowaniem przyrody,a mściwy Bóg spełnia jego życzenie, dając mu fotografię. Tak rozpoczynasię swoiste małżeństwo tłumu z najbardziej demokratycznymsposobem powielania wizerunku jego samego, w którymprzegląda się on niczym w zwierciadle magicznym. „Odtej chwili nasze plugawe społeczeństwo złożonez samych narcyzów popędziło zgodnie, by spojrzećna swoje trywialne oblicze na skrawkumetalu". No cóż, Baudelaire, jak nawielkiego poetę przystało, wyprzedzaswój czas. Ale na początkunie jest jeszcze tak źle: „jeżelijuż kogoś fotografowanow zaciszu predemokratycznejkultury, to musiałbyć kimś", napiszew 1973 roku Susan Sontag.Dopiero później okażesię, że „na otwartych równinachamerykańskich doświadczeń...wszyscy są kimś. Żadnachwila nie jest ważniejsza od innej,nikt nie jest ciekawszy od kogoś innego''


A jednak od samego początku swego istnienia fotografia przejawiai realizuje chęć wytwarzania obrazów nagich kobiecych ciał (choć baronWilhelm von Gloeden chętniej fotografuje sycylijskich chłopców), jakgdyby ówczesny człowiek odczuł przemożną potrzebę uwolnienia się odgorsetu wiktoriańskiego stroju. Na pierwszy rzut oka potrzeba ta zdajesię nieco irracjonalna. Co prawda artyści od wieków studiowali i kontemplowalipiękno ludzkiego ciała już to dla niego samego, już to pragnącza jego pomocą wyrazić jakieś wznioślejsze idee, jednak kobieta,która pojawia się na masowo produkowanych zdjęciach, chętnie oglądanychprzez mężczyzn, w niczym nie przypomina Afrodyty Praksytelesa,ani Wenus Botticellego. Jest raczej przysadzista, często niezbyt ładna, zato z bujnie owłosionym łonem i uśmieszkiem na ustach, który bynajmniejnie przywodzi na myśl tajemniczego uśmiechu Mony Lizy, kojarząc sięraczej z chichotem lupanaru. W odróżnieniu od większości kobiet rzeźbygreckiej bądź tych malowanych przez największych mistrzów pędzla,kobieta ze zdjęcia rzadko jest całkowicie naga. Większość z nich zachowujecząstki bielizny, najczęściej czarne pończochy bądź białe halki, jakgdyby wytwórcy tych obrazków chcieli podkreślić, że nagość ich modeleknie jest żadnym stanem naturalnym - nie jest pozbawioną wszelkichpodtekstów seksualnych nagością estetyczną - a jedynie zaproszeniemdo seksualnej przyjemności. I słusznie, gdyż z małymi wyjątkami zdjęciate służą właśnie stymulacji erotycznego zainteresowania. Szybko powstajeprzemysł wytwarzający i rozpowszechniający - na razie jeszcze dośćdyskretnie - tego rodzaju wydawnictwa, które cieszą się niemałym popytem.Dopiero teraz możemy w pełni docenić przenikliwość francuskiegopoety, zżymającego się, że „bałwochwalczy tłum głosi ideały godne siebiei odpowiadające jego naturze".Przeczuwamy już, że rozwój fotografii i jej rosnący wpływ na rzeczywistośćwymagał czegoś więcej niż odkrycia procesu negatywowo--pozytywowego, a mianowicie sprzyjającego środowiska, a to, najogólniejrzecz biorąc, zaoferował wiek XIX. Jak w połowie wieku XX pisałDenis de Rougemont, wiek XIX najszczęśliwszy czuł się wówczas,gdy mógł „sprowadzić elementy wyższe do poziomu niższych, duchowedo rzędu materialnych, posiadające sens i znaczenie do sfery pozbawionychwaloru, błahych", a całą tę twórczość nazywał radośnie „wyjaśnianiem".


Fotografia nie jest jedynym dzieckiem XIX wieku. Wynalazek dagerotypu,od którego zaczyna się jej historia, zbiega się z wydaniem Podróżyna okręcie „ Beagle " (1839) Karola Darwina i tylko o dwadzieścia lat wyprzedzapublikację O powstawaniu gatunków. Darwinizm ze swym scenariuszemprzemiany małpy w człowieka wstrząsnął podstawami europejskiejmoralności. Człowiek utracił swe boskie dziedzictwo i - jakzauważył później ktoś dowcipny - stał się małpą, której na tyle powiodłosię ewolucyjnie, że zaczęła mieć kłopoty finansowe. A skoro człowiekjest jedynie małpą w spodniach (w przypadku kobiety małpą w spódnicy),to logiczną konsekwencją darwinizmu jest, by zachowywał się jak zwierzę.Nic nie stoi na przeszkodzie, by fotografował się nago i więcej, corazwięcej uwagi poświęcał seksualnej przyjemności. Darwin był pierwszymz trójcy modernistycznych ideologów - pozostali dwaj to Marks i Freud- który głosił, że ludzki umysł (a zatem i moralność) jest wytworem ślepych,nieracjonalnych sił. Jak dowcipnie zauważył CS. Lewis, nie możnajednak utrzymywać, że ludzie są z istoty rzeczy nieracjonalni, a jednocześnietwierdzić, że mogą racjonalnie argumentować na rzecz ewolucyjnegomaterializmu. Niemniej dla tłumu, pozbawionego przenikliwościLewisa, było to stanowisko przekonujące i tradycyjna moralność zaczęłasię rozwiewać niczym poranna mgła. Z jakichś innych jeszcze przyczynideologia ta porwała również niektórych intelektualistów. Na przykładAldous Huxley przyznawał, że jedną z przyczyn, która jego samego i jegopokolenie sprowadziła na manowce życia seksualnego bez żadnych ograniczeń,był właśnie darwinizm.Tenże darwinizm wraz z liberalną demokracją, rozwojem nauki i industrializacją,gwarantującymi bezpieczeństwo ekonomiczne i porządekpubliczny, umożliwił pojawienie się w wieku XIX nowego typu człowieka,którego Ortega y Gasset nazwie „człowiekiem tłumnym" bądź „masowym".Człowiek masowy przychodzi na świat w warunkach niezwykłego podniesieniapoziomu i organizacji życia, do którego doszło dzięki dwómwiekom „prowadzonej przez postępowców edukacji mas przy jednoczesnymbogaceniu się społeczeństwa". W przeciwieństwie do światadotychczasowego, pełnego znoju i niebezpieczeństw, nowy świat wydajesię „obszarem praktycznie nieograniczonych możliwości, obszarem bezpiecznym,gdzie nikt nie jest uzależniony od nikogo". Dla mieszkańcówtego nowego świata „pełna swoboda manewrów życiowych jest czymś


stałym i naturalnym, pozbawionym szczególnych przyczyn". Cechuje ich„swobodna ekspansja życiowych żądań i potrzeb, szczególnie w odniesieniudo własnej osoby, oraz silnie zakorzeniony brak poczucia wdzięcznościdla tych, którzy owo wygodne życie umożliwili". Są pozbawionymirefleksji konsumentami dóbr i zdobyczy przeszłości; są bezmyślni, choćnie odmawiają sobie bynajmniej prawa do posiadania własnego zdaniana dowolny temat. „Nie interesuje ich nic poza własnym dobrobytem,a jednocześnie nie mają poczucia więzi z przyczynami tego dobrobytu",powiada Ortega y Gasset, pisząc o dziwnym stanie ducha owych mas.Mamy tu zatem do czynienia z człowiekiem przeciętnym, który jednaknad swą przeciętnością nie boleje, a wręcz znajduje w niej upodobanie.Ponad bezwładne i bezwolne masy mógłby go wynieść jedynie własnywysiłek, to jednak jest niemożliwe, gdyż właśnie wysiłku on nienawidzi.Odwrócił się od przeszłości i nie podjął trudu wypracowania sobie rzetelnegoświatopoglądu; jest banalny, pełen pretensji i pozbawiony zainteresowań.Z takich ludzi składa się nowy lud Rzymu, któremu postępcywilizacyjny nie żałuje chleba. Jak zatem będą wyglądać jego igrzyska?Zważywszy, że nowy głos wewnętrzny podszeptuje mu, iżżyć „to swobodnie puścić wodze swoim chęciomi skłonnościom", nie powinniśmy być zaskoczeni,że pierwszą przyjemnością, o której potrafipomyśleć, będzie przyjemnośćseksualna - już starożytnimówili, że jest ona dostępnanawet niewolnikom.


Nowy człowiek zaczyna odczuwać, zrazu nieśmiało, nieodpartą potrzebęobnażania się w geście zaproszenia do wspólnej zabawy. Stało się! Czy namsię to podoba, czy nie, wspólnota seksualności - z której jak się późniejokaże tak niewiele wynika - jest i pozostanie najbardziej wyrafinowanąideologią człowieka masowego - ideologią podżyrowaną przez darwinizmi propagowaną za pomocą fotografii i jej pochodnych. Same zdjęcia,pisze Susan Sontag w swym studium na temat fotografii, „nie są w stanienarzucać postawy moralnej, ale mogą wzmacniać postawy już istniejąceoraz rozwijać zalążki tych, które dopiero się kształtują".Z tych pierwszych aktów kobiecych rozwiną się trzy dziedzinywykorzystujące wizerunek nagiego ciała i skojarzenia, jakie może onwywoływać. Zdecydowana mniejszość fotografików zajmie się aktemartystycznym, nieco większa i wciąż rosnąca mniejszość będzie produkowałazwykłą pornografię, największa zaś grupa producentów obrazówfotograficznych poświęci się aktom reklamowym. „Społeczeństwo kapitalistyczne",powiada Sontag, „wymaga kultury opartej na obrazach. Musidostarczać wiele rozrywki, by pobudzać zakupy i znieczulać cierpieniawynikające z różnic klasowych, rasowych i płciowych". Stąd też służąckulturze konsumpcji, reklama, ta zmora współczesności, aby podnieśćatrakcyjność towarów, poczynając od gumy do żucia, a na samochodachkończąc, coraz częściej używać będzie skojarzeń jawnie seksualnych.Trudno zaprzeczyć, że tej działalności bliżej jest do pornografii niż sztukioraz że wymaga ona odbiorcy o intelekcie i smaku człowieka masowego.Zresztą fotografia jako „pseudoobecność" od samego początku predestynowanajest do pełnienia prostych i praktycznych funkcji, a to dziękitemu, że fotografowanie jest czymś w rodzaju przywłaszczania sobiezdejmowanego przedmiotu, przy czym jeden przedmiot może stać sięwłasnością wielu konsumentów. Już Dageuerre wiedział, że dagerotyppozwala nie tylko portretować, ale i zwielokrotniać przyrodę, a o przyrodętu przecież chodzi. „Fotografie", pisze Sontag, „mogą rozbudzać żądzew najzupełniej prosty, praktyczny sposób - gdy ktoś na przykład zbierazdjęcia anonimowych modelek i onanizuje się na ich widok".Jednocześnie to przecież nie malarstwo, lecz właśnie fotografia wrazz kinematografią i telewizją, które są tylko jej szczególnym rozwinięciem,odpowiada za to, że cywilizacja Zachodu porzuca słowo i stopniowo stajesię cywilizacją obrazkową. Przy czym cywilizacja obrazkowa od cywilizacji


jako takiej różni się nie tyle liczbą produkowanych obrazów, co sugestią,że istnieje tylko to, co widzialne. Stanowisko to, wyznawane konsekwentnie,uniemożliwia rozpoznawanie jakichkolwiek istotnych znaczeń,pozbawia świat jego dotychczasowej treści. Jak w 1973 roku napiszeSusan Sontag, „obecność i rozpowszechnianie wszystkich zdjęć przyczyniasię do erozji samej koncepcji znaczenia, do rozpadu prawdy naprawdy względne".I jeszcze jedno. Trudno nie zauważyć, że akty fotograficzne przedstawiajągłównie kobiety. Można zadać sobie pytanie: dlaczego? Feministki,czyli - jak mawiał Spengler - kobiety, które mają problemy zamiastdzieci, powiedziałyby zapewne, że wynika to z odwiecznego instrumentalnegotraktowania ich płci przez seksistowskich mężczyzn. Być możetak właśnie jest, choć trudno zaprzeczyć, że ani w początkach fotografii,ani dzisiaj mężczyźni nie zmuszają kobiet do pozowania nago. Dlategobyć może bezpieczniej byłoby powiedzieć, że to Zeitgeist, duch czasu,postawiwszy sobie zadanie rozluźnienia obyczajów, posłużył się fotografią,jak gdyby przeczuwając, iż to właśnie zniszczenie kobiecej wstydliwości,poprzez rozpowszechnianie niezliczonych, realistycznych wizerunkównagich kobiet, spowoduje uznanie jej za konwenans i najszybciejdoprowadzi do rewolucji obyczajowej. Jeżeli zgodzimy się z AllanemBloomem, że w powszechnym mniemaniu młodzi mężczyźni zawszedążyli do szybkiego zaspokojenia żądz, „podczas gdy młode kobiety, wiedzionewstydliwością miały się temu opierać", musimy również uznać, żerozpowszechnianie zdjęć nagich kobiecych ciał nie wymagało żadnychdramatycznych zmian w męskiej moralności - aby to rozpowszechnianiemogło się odbywać na taką skalę, niezbędna była raczej drastycznazmiana moralności kobiet. W tej sytuacji śmiało można powiedzieć, żew tym, co się później działo, obie płcie mają swój niezaprzeczalny udział.Ameryka: cisza przed burząŻeby zbadać problem rozluźnienia obyczajów, przenieśmy się teraz zaocean. A to z kilku powodów. W odróżnieniu od Europy Ameryka jestkrajem homogenicznym i niemal od samego początku demokratycznym,a jak już zauważyliśmy demokracja, a zwłaszcza ten jej aspekt, którysprzyja tworzeniu się mas, jest bardzo ważną częścią składową atmosfery,


w której ma dojść do rozluźnienia obyczajów. Ponadto Ameryka, ze swądynamicznie rozwijającą się nauką i przemysłem, jak żaden inny krajprzyczyniła się do rozwoju masowych technik mimetycznych, takich jakfotografia i kinematografia. Wreszcie nie doświadczyła ona komunizmui nazizmu, których podejścia do interesującej nas materii mogłyby niecozaburzyć obraz obyczajów dominujących w wieku XX.Jak zauważył Allan Bloom, życie seksualne odgrywa znikomą rolęw refleksji politycznej Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych, którzykładli nacisk raczej na instynkt samozachowawczy niż prokreację, wychodzącz założenia, że człowiek bardziej ceni sobie życie samo niż przyjemności.Takie podejście musiało przynieść inny model małżeństwa niżten, który panował w Europie. Nic zatem dziwnego, że w sławnej relacjiz podróży po Ameryce, którą markiz de Tocqueville odbył w czwartejdekadzie XIX wieku, znajdujemy arcyciekawe uwagi na temat wychowaniakobiet i wzajemnych stosunków między płciami. Obyczaje, któreopisuje ten autor, zdają się tak odległe od świata dzisiejszego, że raz poraz mimowolnie spoglądamy na okładkę tomu, aby się upewnić, że niejest to dalszy ciąg przygód dzielnego Guliwera. Oto młoda Amerykanka- inaczej niż jej trzymana pod kloszem europejska rówieśniczka - nadługo przed osiągnięciem dojrzałości uwalniana jest stopniowo od matczynejkurateli. Od dziecka zachęcana jest do samodzielnego myśleniai działania, co zdecydowanie wzmacnia jej wiarę we własne siły. Ponieważnikt nie ukrywa przed nią panującego na świecie zepsucia, młodaamerykańska dziewczyna - niezależna, opanowana i rozsądna - na światpatrzy trzeźwo, bez złudzeń i śmiało stawia mu czoła. Chociaż dziewczynapragnie się podobać mężczyznom, tak samo jak jej europejskarówieśniczka, to inaczej niż ta ostatnia dobrze zna cenę swoich wyborów.Celem tej edukacji, kładącej nacisk na zdolność właściwej oceny, jestwychowywanie „raczej istoty uczciwej i chłodnej niż czułej i miłej towarzyszkimężczyzny", wskutek czego, jak przytomnie zauważa francuskiarystokrata, życie prywatne może być pozbawione niektórych swych uroków.Z drugiej strony jest to w pełni zrozumiałe, jeżeli będziemy pamiętać,że ówcześni Amerykanie wciąż jeszcze są rasą zdobywców i pionierów,odkrywających i zawłaszczających nowy kontynent.Sytuacja młodej Amerykanki zmienia się wraz z zamążpójściemwyznaczającym kres jej niezależności. Podczas gdy w społeczeństwach


arystokratycznych celem małżeństwa jest raczej połączenie majątków niżosób - powiada de Tocqueville - społeczeństwa demokratyczne pozostawiająkobietom prawo swobodnego wyboru męża. Ten pierwszy rodzajzwiązków skazuje małżonków na poszukiwanie miłosnych przygód, tendrugi zaś ma gwarantować istnienie wzajemnej sympatii na gruncie podobieństwaupodobań i przekonań, które trwale wiąże ich ze sobą. Dokonującswobodnego wyboru, amerykańska dziewczyna dobrowolnie „przyjmujena siebie jarzmo i dzielnie znosi swą nową kondycję, gdyż ją samawybrała", stając się dla swego męża towarzyszką, która u jego boku dzielniebędzie zmagać się z przeciwnościami losu i opiekować domowymogniskiem. O ile jako dziewczyna ma ona więcej swobody niż jej europejskierówieśniczki, o tyle jako mężatka ma jej mniej.Jednocześnie kobieta, która dobrowolnie dokonuje wyboru i którąwychowanie nauczyło wybierać właściwie, w przypadku jakiegoś potknięcianie może liczyć na pobłażliwość opinii publicznej. Uznając małżeństwoza rodzaj umowy, której warunki muszą być bezwzględnie dotrzymane,Ameryka - inaczej niż ówczesna Francja - surowo nakazuje i szanujewierność małżeńską, odnosząc się jednocześnie z pogardą do burzliwychprzygód miłosnych. W ten sposób w Europie kobiety są adorowane jakoistoty pociągające, lecz niedoskonałe, w Ameryce zaś nikt ich nie adoruje,za to na każdym kroku okazuje się im szacunek, uważając za równemężczyznom pod względem intelektualnym i moralnym, choć różne podwzględem zadań wykonywanych na rzecz rodziny i społeczeństwa. „Niezawaham się powiedzieć, że chociaż w Ameryce kobieta nie opuszczadomowego ogniska i pozostaje w pewnym sensie bardzo zależna, nigdziena świecie jej pozycja nie jest wyższa", wyznaje francuski markiz, którywłaśnie ową wysoką pozycję amerykańskich kobiet uznaje za przyczynępowodzenia i siły amerykańskiego narodu.Nie jest to bynajmniej obraz idylli, ale opis zdrowego trzonu społeczeństwa.W demokratycznej Ameryce pierwszej połowy XIX wiekuoprócz mnóstwa uczciwych kobiet żyje również niemało kurtyzan. Takistan rzeczy, powiada jednak de Tocqueville, choć przyczynia cierpieniaposzczególnym jednostkom, w niczym nie zagraża amerykańskiemu organizmowispołecznemu: „Naprawdę groźne dla społeczeństwa nie jestbowiem wielkie zepsucie niektórych ludzi, lecz powszechne rozluźnienieobyczajów".


Mniej więcej pół wieku później, a dokładnie w roku 1912, CG. Jung,inny wybitny Europejczyk przebywający w Stanach Zjednoczonych, dostrzegapierwsze rysy na tym obyczajowym monolicie. Na podstawiezwierzeń swoich amerykańskich pacjentów dochodzi on do wniosku, żeopisywane przez de Tocqueville'a, a przez samych zainteresowanychuważane za najszczęśliwsze na świecie, małżeństwa amerykańskie sąw istocie związkami najtragiczniejszymi. Według Junga, przyczynątakiego stanu rzeczy jest fakt, że libido amerykańskiego mężczyzny nastawionejest niemal wyłącznie na interesy, podczas gdy we wszystkich sprawachzwiązanych z prowadzeniem życia rodzinnego zdaje się on żonę.Amerykanie płci męskiej są barbarzyńcami, którym wpływ cywilizacjinie pozwala traktować kobiet jak niewolnice, a jednocześnie nie umiejąich pokochać jako istot sobie równych. „Cóż, w takiej sytuacji amerykańskimężczyzna musi uklęknąć przed niewolnicą i przemienić ją w coś,co instynktowo (mimo że nadal jest barbarzyńcą) szanuje: a zatem zamieniaideę niewolnicy w ideę matki, po czym żeni się z tą matką-kobietą.Mężczyzna darzy ją najwyższym szacunkiem, może się od niej uzależnić,nie musi być jej panem. W Ameryce kobieta rządzi w domu, ponieważmężczyzna jeszcze nie nauczył się jej kochać". Jeżeli to rzeczywiścieprawda, nie jest to środowisko sprzyjające Erosowi.


Ponieważ diagnoza Junga różni się pod pewnymi względami odopisu pozostawionego przez de Tocqueville'a, należy zapytać, czy pozaoczywistą zmianą obserwatora zmieniło się coś jeszcze. Otóż zmieniłosię bez wątpienia, bo w 1912 roku Stany Zjednoczone są zupełnie innympaństwem, niż były w czasie podróży francuskiego markiza. Państwem,które w 1845 przyłączyło Teksas, w latach 1846-48 wygrało wojnęz Meksykiem, zabierając mu ponad połowę terytorium, w latach 1861-65zaś przeżyło krwawą i brzemienną w skutki wojnę secesyjną, która przyniosłazniesienie niewolnictwa Murzynów. Od zakończenia tej wojnyStany przeżywają dynamiczny rozwój gospodarczy. Czyżby zatem wzrostdobrobytu, który w Starym Świecie doprowadził do pojawienia się człowiekamasowego, sprawił, że amerykańskie kobiety zaczęły oczekiwać odswoich mężczyzn bardziej partnerskich i pogłębionych relacji? Musimyrównież pamiętać, że między rokiem 1830 a 1900 liczba ludności StanówZjednoczonych wzrosła z 12,9 do 76 milionów. Może po prostu na skuteknieprzerwanego strumienia emigracji płynącego z różnych krajówzmieniła się amerykańska krew i Amerykanie nie są już tą „dawną rasąanglo-amerykańską wywodzącą się z Północy" i znajdującą upodobaniew prostych i surowych obyczajach, o których pisał francuski arystokrata?Jakkolwiek brzmi odpowiedź, jedno jest pewne: amerykańskie kobietyzaczynają odczuwać głód erotyki.Na razie jeszcze, jak mówi Jung, „odgrywają role matek swych mężówi dzieci, mimo że w tym samym czasie odzywa się w nich pierwotnapotrzeba bycia istotą wziętą w posiadanie, oddającą się, zdobywaną".Jednak rola matek swoich mężów i dzieci przestaje im wystarczać. Niemówią jeszcze o tym na głos, a tylko w zaciszu gabinetów swoich psychologóworaz na ulicy, przemawiając tak zwanym językiem ciała.„Wszystkie kobiety, jakie widzę", pisze Jung, „próbują - ubraniem czywyrazem gotowości malującej się na ich twarzach, sposobem chodzenia- przyciągnąć uwagę zmęczonych amerykańskich mężczyzn". Wyglądana to, że amerykańska kobieta Anno Domini 1912 nie chce już być spolegliwą,chłodną istotą, ale „czułą i miłą towarzyszką mężczyzny", choćprawdopodobnie nie uświadamia sobie jeszcze tego w pełni. Znajduje sięw stanie pewnego pomieszania: pragnie swobody będącej udziałem mężczyzn,a jednocześnie „chce, by kierował nią mężczyzna, by posiadał jąw ów archaiczny sposób, w jaki praktykowane to jest w Europie".


Chociaż zmiana zbliża się wielkimi krokami, na razie pragnienia tenie mogą być spełnione, gdyż amerykański mężczyzna zajmuje się raczej„zdobywaniem" swojego rywala w interesach niż swojej żony.Amerykańska dekada lat dwudziestychByć może najważniejszą bezpośrednią przyczyną amerykańskiej rewolucjiobyczajowej lat dwudziestych była pierwsza wojna światowa, w czasiektórej w armii amerykańskiej w Europie służyło ponad dwa miliony młodychAmerykanów. Całe pokolenie stanęło nagle w obliczu śmiertelnegozagrożenia i - jak to nieraz już w dziejach bywało - poczuło nieodpartąpotrzebę użycia. Same działania wojenne też niekoniecznie są cierpieniemuszlachetniającym. „Wojna jest rozmyślnym odwróceniem normalnegooporu przed odbieraniem ludzkiego życia", powiada Toynbee, wybitnyhistoryk brytyjski, dodając, że „to odwrócenie jednej z najważniejszychzasad etycznych jest samo w sobie oszałamiające i demoralizujące. Kiedyżołnierzowi każe się zabijać, nie należy się dziwić, że przestaje się onrównież kierować innymi normalnymi zakazami", regulującymi cywilizowaneobyczaje.Nic zatem dziwnego, że amerykańscy chłopcy chętnie korzystaliz usług francuskich prostytutek, amerykańskie dziewczęta zaś, które trafiłyza ocean jako pielęgniarki i personel pomocniczy, pozbawione surowegonadzoru rodziców, nie miały większych problemów z odrzuceniemtradycyjnych ograniczeń i zakazów. Choć Ameryka oczekiwała, że wróciwszyz wojny, młodzi ludzie wrócą również do dawnego stylu życia,nie było to już możliwe. Wartości, które wyznawali przed wojną, albozostały podważone, albo rozsypały się w gruzy. Ci, którzy przeżyli, spragnienipodniet i namiętności, chcieli żyć w innym tempie. Nadchodził czasrewolucji obyczajowej.Ideologicznym fundamentem powojennych przemian obyczajowychbyły popularne wersje wszelkiego rodzaju nauk, a zwłaszcza darwinizmi freudyzm. Przeciętni ludzie, którzy na co dzień mieli do czynieniaz nowymi urządzeniami technicznymi, takimi jak lodówki, pralki, telefonyczy odkurzacze, nie mówiąc już o samochodzie i radiu, skłonni byliwierzyć w nieograniczone możliwości nauki. Chociaż darwinizm nie miałbezpośredniego przełożenia na życie przeciętnych Amerykanów, to właśnie


w latach dwudziestych miliony ludzidowiedziały się za pośrednictwemartykułów popularnonaukowych, żeistnieje coś takiego jak teoriaewolucji. Pojawienie się nowychkoncepcji naukowychpodzieliło religijnychAmerykanów na dwaobozy: fundamentalistów,wierzącychw literęBiblii,i modernistówstarającychsiępogodzić swą wiaręz myślą naukową.Spór między tymi dwomastanowiskami doczekał sięswoistej kulminacji w 1925 rokupodczas słynnego procesu Johna T.Scopesa. Ten młody nauczyciel biologiiw szkole średniej w Tennessee został oskarżonyo nauczanie teorii ewolucji, czego w tym staniezabroniono wcześniej specjalną ustawą. Scopesauznano za winnego i ukarano grzywną w wysokości stu dolarów.Mogłoby się wydawać, że fundamentalizm zwyciężył, ponieważ rzeczonaustawa została utrzymana, w rzeczywistości jednak ten szeroko komentowanyproces zasiał w społeczeństwie amerykańskim ziarno niepewnościi sprawił, że ludzie byli coraz bardziej skłonni odrzucać stanowiskofundamentalistyczne na rzecz modernizmu religijnego, a nawet naukowegosceptycyzmu.Jednak to właśnie freudyzm, który spośród wszystkich nauk miałnajmniej wspólnego z nauką, wywarł najbardziej niszczący wpływ nawiarę religijną. Chociaż sam twórca psychoanalizy prowadził wykładydla amerykańskich psychologów już w 1909 roku, jego poglądy trafiły


do szerszych rzesz społeczeństwa dopiero po wojnie, mocno przetworzonei uproszczone przez niezliczonych interpretatorów i popularyzatorów.Odwołajmy się tu do świadectwa Fredericka L. Allena, który w swejhistorii amerykańskich lat dwudziestych pisał: „psychologia zawładnęławszystkim. Freud, Adler, Jung i Watson mieli dziesiątki tysięcy swoichgorących wyznawców. W szkołach wprowadzono testy na inteligencjębadające IQ, w przedsiębiorstwach pojawili się psychiatrzy, którzy zatrudnialii zwalniali pracowników oraz określali kierunki reklamy. Wystarczyłojedynie czytać gazety, by upewnić się ponad wszelką wątpliwość, żepsychologia dzierży klucz do rozwiązywania problemów charakteru, rozwodówi przestępstw". Cóż takiego głosiła owa wszechmocna psychologia?To mianowicie, że wszechobecną siłą rządzącą zachowaniami człowiekajest seks, że tłumienie popędów jest niezdrowe, grzech jest pojęciem przestarzałym,a najbardziej naganne zachowania są wynikiem kompleksównabytych w dzieciństwie. Stąd już prostą drogą dochodzono do wniosku, żeswobodne życie seksualne jest niezbędne dla zdrowia psychicznego. Fakt,że niektóre z tych pseudonaukowych prawd przeczyły sobie nawzajem,nie miał oczywiście najmniejszego znaczenia. Tak właśnie wyglądał freudyzmw oczach przeciętnych Amerykanów. Skutek tych pasjonujących teoriibył łatwy do przewidzenia i dotyczył zwłaszcza młodszego pokolenia.Choć sam Freud pisał jeszcze w 1921 roku o mądrej obyczajowościspołecznej, która „zezwala zamężnej kobiecie na pewną dozę kokieterii,a żonatemu mężczyźnie na niejaką uwodzicielskość w oczekiwaniu, żew ten sposób zostanie wydrenowana i unieszkodliwiona nieodparta skłonnośćdo niewierności", to Allen mówi już o młodej amerykańskiej kobiecielat dwudziestych, że bynajmniej nie marzy ona o romantycznej miłościi założeniu rodziny, ale otwarcie pragnie seksu bez zbędnych zobowiązań,napotykając pełne zrozumienie ze strony młodego amerykańskiego mężczyzny.Jeżeli w słowach Allena jest nawet jakaś doza przesady, możemychyba powiedzieć, że wzgardzony przez Ojców Założycieli instynktseksualny Amerykanów doczekał się właśnie rehabilitacji, wypierającw procesie rewolucji obyczajowej instynkt samozachowawczy.Rewolucję obyczajową przyspieszyła bez wątpienia postępującaszybko emancypacja kobiet amerykańskich, które w 1920 roku wywalczyłysobie prawo głosu. Jednak ważniejsza od prawa głosu była gwałtownamechanizacja gospodarstw domowych. Pralki elektryczne, żelazka,


odkurzacze oraz telefony, przez które można było zamawiać zakupy,wyzwoliły kobiety z kieratu niekończących się prac domowych i umożliwiłypodjęcie samodzielnej pracy. Samodzielna praca we własnych małychprzedsiębiorstwach, które wyrastają w owym czasie niczym grzybypo deszczu, oraz we wszelkiego rodzaju biurach daje kobietom pewnąniezależność finansową, co z kolei skutkuje wzrostem pewności siebie.Już wkrótce panie zaczynają palić papierosy i pić alkohol w towarzystwiemężczyzn - niezamierzony i bez wątpienia paradoksalny skutek prohibicji- co jeszcze przed wojną było praktycznie nie do pomyślenia.Trudno również byłoby przecenić rolę, jaką w dekadzie lat dwudziestychodegrał samochód. Schodząc z oczu rodzicom i sąsiadom, młodziludzie odjeżdżają nim na tańce i zabawy do odległych miasteczek, gdzienikt ich nie zna i gdzie mogą się cieszyć dużą swobodą. Kryty samochód(w 1927 roku ponad 80 procent aut produkowanych w Stanach Zjednoczonychmiało już dach) bardzo szybko zaczął być powszechnie wykorzystywanyw celu znanym nam dzisiaj z niezliczonych filmów amerykańskichopowiadających o perypetiach dojrzewającej młodzieży. Skutekbył taki, że na podstawie własnego doświadczenia zawodowego pewiensędzia sądu dla nieletnich uznał za stosowne nazwać samochód „domempublicznym na kółkach".Wszystkie te przemiany odnotowała - a może i promowała - literaturaz górnej półki, na przykład Kontrapunkt Huxleya, Kochanek LadyChatterley Lawrence'a, czy Po tej stronie raju Fitzgeralda. Interesującazdawała się zwłaszcza filozofia seksualnej swobody wyznawana przezbohaterów prozy Huxleya. Jednak dokonująca się rewolucja obyczajowaprzeglądała się przede wszystkim w zwierciadle ilustrowanych czasopismi coraz śmielszych filmów o tematyce miłosnej, silnie oddziałujących nawyobraźnię młodzieży. Rozkwitająca branża filmowa wysyłała na całyświat filmy z Douglasem Fairbanksem, Glorią Swanson, RudolphemValentino i Clarą Bow. Miliony młodych, niezbyt wyrafinowanych intelektualniei estetycznie Amerykanów chłonęły to wszystko z wypiekamina twarzy i marzyły o tym, by samemu zakosztować słodkiej wolności.Jak zapewnia nas Allen, siła filmowego przekazu była tak wielka, że młodziludzie wychodzili często przed końcem seansu, by udać się na takzwaną przejażdżkę. Zachowywanie dziewictwa aż do ślubu zdecydowaniewyszło z mody. Kraj ogarniała powszechna obsesja na punkcie seksu.


Cóż robią ludzie młodzi mający takie marzenia? Otóż tam, gdzie jestmowa o seksie czy sex appealu, pierwszą rzeczą, o której myśli szerokorozumiana młodzież, a zwłaszcza młodzież płci żeńskiej, jest własnywygląd. Stąd też najbardziej rzucającą się w oczy oznaką zachodzącychprzemian była zmiana w wyglądzie i stroju kobiet. O ile w 1919 roku stosunekodległości rąbka spódnicy od ziemi do przeciętnego wzrostu wynosił10 procent, to w 1920 już 20 procent, a w 1927 przekroczył 25 procent- czyli inaczej mówiąc spódnica sięgnęła kolan i utrzymała się na tympoziomie niemal do końca roku 1929. To oczywiście tylko statystyka, bo naprzykład w stanie Utah jeszcze w 1921 roku planowano ustawę przewidującągrzywny i więzienia dla kobiet noszących w miejscach publicznychspódnice krótsze niż trzy cale powyżej kostki.Oprócz krótkich spódnic młode kobiety nosiły cienkie bluzki z krótkimirękawami, a wieczorem czasem nawet bez rękawów. Odrzuciły halkii gorsety, a bawełniane pończochy zastąpiły jedwabnymi w kolorze cielistym- te najbardziej śmiałe rolowały swoje pończochy poniżej kolan,ukazując mężczyzną tę niewidzianą od niepamiętnych czasów w miejscachpublicznych część damskiego ciała. Chodziły, ma się rozumieć, nawysokich obcasach. Również damska bielizna była coraz częściej wyrabianaz naturalnego i sztucznego jedwabiu. Młode kobiety coraz częściejstrzygły się na pazia i nosiły małe kapelusiki. Miejskie sposoby ubieraniasię, podobnie jak miejski styl życia, podbiły cały kraj. Dziewczęta w najodleglejszychwioskach Nowej Anglii i Dalekiego Zachodu nosiły takiesame krótkie spódnice i używały tych samych kosmetyków, co mieszkankiNowego Jorku, głównie różu i szminek.Jak podaje profesor RH. Nystrom, w dekadzie lat dwudziestych nakosmetyki i zabiegi upiększające Amerykanki wydały wedle różnych szacunkówod trzech czwartych miliarda do dwóch miliardów dolarów, corzuca nowe światło na nieco złośliwy aforyzm Karla Krausa, zgodniez którym kosmetyka jest nauką o kosmosie kobiety. Na każdej ulicyniczym grzyby po deszczu wyrastały salony piękności, oferując maseczkiupiększające, zwalczanie zmarszczek i obwisłych podbródków, skubaniei barwienie brwi oraz inne zabiegi obiecujące przywrócić młodość. Proponowanorównież lifting twarzy, który szybko stał się popularny. Byćmoże to właśnie w owym czasie narodziła się amerykańska wiara w nieśmiertelnośćciała, którą złośliwie przypisują temu narodowi niektórzy


Europejczycy. O ile w 1917 roku tylko dwie osoby z branży kosmetycznejpłaciły podatek dochodowy, to w 1927 roku działało już 18 tysięcytakich firm. I pomyśleć, że ich oferta była skierowana do wnuczek i prawnuczekowych dzielnych kobiet, tak podziwianych przed sześćdziesięciulaty przez de Tocqueville'a, których nie złamały trudy wędrówki na Zachódi choć „rysy ich wydawały się zmienione i przywiędłe, ale spojrzeniepozostawało śmiałe". Jak zauważył Francuz, Amerykanki „zachowywałydelikatną powierzchowność" dzięki temu, że nie pracowały nigdy ciężkona roli ani nie podejmowały innych prac wymagających siły fizycznej.Wraz z modą zmieniała się również figura. Powojenny ideał kobiecościnie odwoływał się do dojrzałości, mądrości czy wyszukanej gracji.Przeciwnie, ambicją każdej kobiety stały się szczupła, chłopięca sylwetkai niewielkie piersi. Wygląda na to, że młode Amerykanki zaczęły wyznawaćkult młodości, a nawet niedojrzałości. Jak gdyby chciały w ten sposóbstać się kompanami mężczyzn i towarzyszami ich zabaw, a nie biodrzastymimatkami rodu, a już z pewnością nie „żonami-matkami" swoichmężów. Być może wyrażały w ten sposób pragnienie, by mężczyźni„pokochali je jako istoty sobie równe". Tym razem mężczyźni dali sięprzekonać, choć skutek poddania się owej perswazji nie był chyba tym,który przed dziesięciu laty miał na myśli doktor Jung. O ile w 1920 rokuna każde 1000 „najszczęśliwszych amerykańskich małżeństw" przypadało88 rozwodów, to w 1928 roku już 165! Ma się rozumieć rozwodybyły częstsze w większych miastach niż na głębokiej prowincji. Niemniejrozluźnienie obyczajów stało się zjawiskiem powszechnym.Z dzisiejszej perspektywy amerykańska dekada lat dwudziestychjawi się jako laboratorium, w którym duch czasu eksperymentował w zakresierewolucji obyczajowej i moralnej. Laboratorium to zaniknął słynnykrach roku 1929. Co wynikało z owych doświadczeń? Otóż to, że rozluźnieniuobyczajów sprzyja pewien dobrobyt (w tym przypadku była toprosperity lat 1919-1926), który masom pozostawia więcej wolnego czasui każe poszukiwać nowych rozrywek, oraz odpowiednie zaplecze ideologiczne(kult nauki w wersji popularnej i freudyzm), które tymże masompozwala się uwalniać od więzów tradycyjnej obyczajowości i moralności.W tym przypadku należało jednak odnotować szczególną rolę, jaką odegraławłaściwa oprawa plastyczna tych zjawisk - w końcu dwa pierwszewarunki w dziejach ludzkości były już wielokrotnie spełniane. Ową


oprawę plastyczną zagwarantowały kolorowe czasopisma i filmy,a zwłaszcza reklama, która w latach dwudziestych była chyba najskuteczniejszymnośnikiem gustów modernistycznych w wersji popularnej.Gdy po pierwszej wojnie światowej Ameryka rzuciła się w wir wielkiegobiznesu i masowej konsumpcji, twórcy reklamy zaczęli działać z niespotykanymdotąd rozmachem, posługując się „przekonującymi realistycznymifotografiami". I nie da się ukryć, że to właśnie do fotografii reklamowejnajlepiej pasują słowa, które pół wieku później napisze SusanSontag: „świadomie kokietuje wulgaryzmami, przygarnia kicz, zręczniełączy ambicje awangardy z zyskami komercjalizmu, pseudoradykalniespogląda z wyższością na sztukę jako siedlisko reakcji, elitaryzmu, snobizmu,nieszczerości, sztuczności, braku kontaktu z doniosłymi prawdamicodziennego życia". W reklamie właściwości danego produktu są, ma sięrozumieć, mniej ważne niż wiedza o tym, czego pragną konsumenci. A czegóżpragnęli amerykańscy konsumenci owej dekady? Ano tego, co każdyczłowiek masowy, czyli pieniędzy, młodości i bycia obiektem pożądania- tak bowiem brzmią „doniosłe prawdy życia codziennego". Stąd teżpraca twórców reklamy polegała na skojarzeniu dowolnego produktuz tymi pragnieniami - mniej lub bardziej sensownie, w sposób szczerylub cyniczny. To właśnie wówczas zaczęto wykorzystywać tak zwanegwiazdy, które kreował rodzący się przemysł filmowy, do reklamowaniaokreślonych produktów, których gwiazdy te najczęściej same nie używały.Jednak to nie aspekt ekonomiczny reklam, czyli ich wpływna zwiększenie sprzedaży jakiegoś produktu był najważniejszy,ale ich wpływ na światopogląd i zachowaniekonsumentów poprzezutwierdzanie mas w prostackimprzekonaniu, że


wieczna młodość, nieustannie rosnące bogactwo oraz niczym nieograniczonaprzyjemność seksualna są nie tylko możliwymi, ale i rzeczywiściedoniosłymi prawdami życia codziennego. Pod koniec dekady siła reklamybyła już tak wielka, że Frederick L. Allen mógł napisać: „Bystry obserwatormógłby powiedzieć, że nieważne, kto ustala prawa tego kraju, leczkto wymyśla reklamy o ogólnokrajowym zasięgu. To były właściwe sagiowej epoki, romanse i tragedie przedstawiające postaci, które stały się bardziejpopularne niż bohaterowie jakiejkolwiek powieści".Obyczaj o wo-moralnej rewolucji lat dwudziestych położył kres WielkiKryzys, który przyniósł załamanie gospodarki, redukcje płac i wielomilionowebezrobocie. Gdy tylko zachwiał się porządek ekonomiczny, niemalżenatychmiast o kilka cali wydłużyły się spódnice i do łask powróciłykrezy, plisy, falbanki, a nawet gorsety. Stopniowo powracała też bardziejformalna elegancja: długie białe rękawiczki, męskie jedwabne kapeluszei fraki. Znalazłszy się w potrzebie, ludzie zaczęli myśleć i szybko doszlido wniosku, że nauka, a już zwłaszcza psychologia nie jest w stanie rozwiązaćwszystkich problemów człowieka, w wyniku czego Freud utraciłtymczasowo swój podejrzany autorytet. Chociaż kraj nie odrzucił całkowiciewątpliwych zdobyczy wolności wywalczonej w latach dwudziestych,zanikła w dużym stopniu dawna histeryczna fascynacja seksem, co, ma sięrozumieć, nie znaczy, że w tej dziedzinie wprowadzono jakąś prohibicję.„Amerykanka" z początku lat trzydziestych, pisał Allen, „nie miałajuż ambicji, by udawać beztroskiego podlotka, z płaskim biustem i chudyminogami. Wygląd rozgorączkowanego dzieciaka wyszedł z mody.Reklamy z początku lat trzydziestych przedstawiały już inny typ kobiety:bardziej wyniosły, wytrawny, o subtelniejszej zmysłowości. Przyzwoitośći romantyzm znów znalazły się w zasięgu jej możliwości".Celuloidowy erotyzmlat czterdziestych i pięćdziesiątychNieco inne, niż proponowane do tej pory wyjaśnienie przemian obyczajowychXX wieku proponuje Denis de Rougemont w napisanym w 1938roku i ponownie opracowanym w 1954 studium poświęconym miłościw świecie kultury zachodniej. Powiada on mianowicie, że mniej więcej odlat trzydziestych XX wieku nasze życie codzienne przesiąknięte jest


„obsesyjną" seksualnością, której najważniejszym nośnikiem jest skomercjalizowanakultura: wszechobecne plakaty reklamowe, prasa codziennai pisma ilustrowane, kino i telewizja, piosenki i obrazy. Wszystko to zdajesię odwoływać do pożądania seksualnego. Czy jednak rzeczywiście, pytaów szwajcarski myśliciel, chodzi tu o zalew zmysłowości, wybuch stłumionejseksualności? Otóż nie, gdyż instynkt nie zależy od mody, aninatura od kultury. Według de Rougemonta to nie instynktowna i prokreacyjnaseksualność drąży społeczeństwa zachodnie, ale wyidealizowanyerotyzm, niosący złudną obietnicę pełniejszego życia. Kulturamasowa zaś wyzwala jedynie pewną formę wyrazu, „sposób mówienia0 miłości, spekulowania na jej temat lub ukazywania jej na ekranie. To niepłeć, lecz erotyzm, nie zmysłowość, lecz jej publiczne wyznanie, jej pokazanie,nagle prowokuje nas do zbyt długo odraczanego uświadomieniasobie prawdy".Erotyzm ten, powiada de Rougemont, zaczyna się tam, gdzie emocjaseksualna, wychodząc poza swój cel prokreacyjny, staje się celemsamym w sobie bądź środkiem wyrażania duszy. Nie interesuje jej jużspełnienie - jest raczej namiętnością dla samej namiętności. Takie rozumieniemiłości, którego pierwszym wyrazem była opowieść o dziejachTristana i Izoldy, jest profanacją miłości mistycznej skierowanej ku Bogulub Wiecznej Kobiecości. O ile jednak w tym drugim przypadku niedostępnośćprzedmiotu uczuć, a zatem „rozłąka kochanków" jest zrozumiała1 poniekąd naturalna, o tyle w kontekście ziemskim jest ona oczywistymbłędem lub nieporozumieniem, gdyż wówczas łącząca kochanków namiętnośćstaje się jedynie „rodzajem nagiej i obnażającej intensywności,gorzkim zubożeniem świadomości odrzucającej różnorodną treść świata,obsesją wyobraźni skoncentrowanej na jednym obrazie". Ten „obraz" jesttu ważny, gdyż przedmiotem namiętności staje się tu właśnie raczej pewnewyobrażenie kochanki lub kochanka, a nie rzeczywista istota, którejnatura ludzka jest jedynie pretekstem do rozpalenia namiętności. W świecietakiego erotyzmu „nie ma bliźnich, nie ma obowiązków, nie ma powiązańz życiem, nie ma ziemi, ani nieba".Ów niebezpieczny erotyzm pojawił się w kulturze Zachodu zasprawą herezji manichejskiej - tak przynajmniej uważa szwajcarskimyśliciel - i w wieku XII funkcjonował jedynie „na obrzeżach średniowiecznejpodświadomości". Na powierzchnię świadomości wydobyli go


dziewiętnastowieczniromantycy,ale dopierow latach trzydziestychstał się dominującymsposobemprzeżywania miłościprzez społeczeństwazachodnie. Zważywszy,że według de Rougemontaów średniowiecznyi heretycki erotyzm rozpowszechnianyjest przez literaturę,sztuki plastyczne wrazz fotografią oraz muzykę rozrywkową,nie pobłądzimy chybazbytnio, przypuszczając, że źródłemnieoczekiwanego renesansutego zjawiska w latach trzydziestychXX wieku był zarówno rozwój pewnychtechnologii, jak i postępującademokratyzacja - bądź umasowienie -zachodniego życia. Charakteryzującabowiem namiętność „wola wyrażenia siebie, opisania samej siebie, jakbypo to, by się sobą cieszyć", staje się możliwa dopiero w świecie tanichusług drukarskich, radia i telewizji. Przy czym fotografia i film działająna tym polu bardziej efektywnie niż książki, gdyż obrazy są zdecydowaniebardziej przystępne dla mas niż słowo pisane. Jak zauważy późniejSusan Sontag, uprzemysłowienie fotografii i powszechna dostępnośćzdjęć spełniły „obietnicę zawartą w fotografii od samego początku - byłato demokratyzacja wszelkich doświadczeń i przeżyć uzyskana za pomocąprzełożenia ich na obrazy".Ponadto już z samej swej istoty fotografia i kinematografia zdają sięszczególnie predestynowane, by służyć erotyzmowi, podkreślając niedostępnośćkochanki lub kochanka, która jest warunkiem koniecznymerotycznego romansu. Raz jeszcze zacytujmy Susan Sontag: „Poczucie


nieosiągalności, które można łatwo wywołać fotografią, przypomina podsycanieuczuć erotycznych poprzez mnożenie przeszkód na drodze dopołączenia się z przedmiotem westchnień". Czyż nie mamy tu do czynieniaz opisem tej funkcji fotografii, która służy podsycaniu namiętnościromansowej? I dalej: „Fotografia kochanka ukryta w portfelu mężatki,plakat z fotosem gwiazdy rockowej przypięty nad łóżkiem nastolatka lubnastolatki, znaczek ze zdjęciem polityka w trakcie kampanii wyborczejprzypięty do marynarki głosującego, fotografia dzieci taksówkarza zatkniętaza lusterko w samochodzie - wszystkie te zastosowania fotografiijako talizmanu wyrażają uczucia sentymentalne i ujawniają podświadomezabiegi magiczne. Stanowią bowiem próbę nawiązania kontaktu alboodsyłają do innej rzeczywistości".Zatrzymajmy się przez chwilę przy plakacie z fotosem gwiazdy.W latach czterdziestych i pięćdziesiątych wielką popularnością cieszyłysię tak zwane pinup girls, czyli dziewczyny lub kobiety, których wizerunkizainteresowani mężczyźni mogli sobie „przypiąć" na ścianie. Pinups tozarówno zdjęcia gwiazd uznawanych za symbole seksu, jak i malunkiprzedstawiające mocno wyidealizowane egzemplarze płci pięknej. Kobietyz owych plakatów występowały czasami w przewiewnych strojachwieczorowych, częściej jednak w strojach niekompletnych lub w samejbieliźnie; wyróżniały je długie nogi, notorycznie podwinięte sukienki,rozkoszne pończochy, sterczące piersi, opięte cudownie dopasowanymibiustonoszami, oraz rozczulający wyraz słodkiej buzi. Zazwyczaj przedstawianoje w pozach, jakie przystają raczej rozbrykanym nimfetkom niżkobietom dojrzałym, które sugerowały ich kształty. Dla większości mężczyznbyły bez wątpienia godne pożądania, a zarazem absolutnie niedostępne,albowiem nie istniały i służyły jedynie rozbudzaniu namiętnoścido doskonale nieistniejącej kochanki.De Rougemont zwraca również uwagę na niezwykłe zainteresowaniei popularność, jaką w owych latach cieszy się romans jako gatunek filmowy,zwłaszcza w Ameryce. Jest to oczywiście opowieść na usługach erotyzmu,powtarzająca się w nieskończoność historia kochanków, którzy nadrodze do spełnienia napotykają niezliczone przeszkody, którymi karmisię ich wielka namiętność. Romans jest kategorią szczególną: nie interesujego ani rozkosz zmysłowa, ani płodny spokój małżeństwa. Żadna innaznana nam cywilizacja, powiada szwajcarski autor, nie wyniosła na tak


wysoki piedestał „miłości" zwanej romansem; żadna inna cywilizacja nieusiłowała z takim uporem oprzeć małżeństwa na miłości rozumianej w takniewiarygodnie uproszczony i niemądry sposób. Fakt, że filmy te kończą sięzwykle happy endem jest tylko kolejnym piętrem profanacji mim i chwilowymustępstwem na rzecz umysłowości człowieka masowego. Happyend „wyraża w sposób doskonały idealną syntezę dwóch przeciwstawnychpragnień: pragnienia, by nic się nie układało, i pragnienia, by wszystkosię ułożyło". To pierwsze jest pragnieniem romantycznym, to drugiezaś mieszczańskim.I pomyśleć, że minęło dopiero ćwierć wieku od czasu, gdy doktorJung nawoływał purytańskich Amerykanów, aby choć część swojegolibido, skierowanego wyłącznie na podbój rynku, przeznaczyli napoprawę damsko-męskich relacji w swych małżeństwach...Miłość grobem małżeństwaWszelkie rozluźnienie obyczajów stwarza zagrożenie dla małżeństwa.Chociaż Benedetto Croce instytucję tę nazwał grobem miłości, my jesteśmyświadkami czegoś zgoła odwrotnego, a mianowicie miłości stanowiącejgrób małżeństwa. W ten sposób, powiada de Rougemont, wyrażasię prymat miłości nad ustalonym porządkiem społecznym. Za pomocąobrazów ludzie Zachodu nauczyli się kochać namiętny romans, opiewanyprzez ich kilkusetletnią literaturę. Romans, który nie jest miłością spełnioną,ale pasją - ta zaś nieodłącznie wiąże się z cierpieniem. Choćromansowa miłość potrafi czasem pokonać niezliczone przeszkody,w końcu i tak potknie się o tę ostatnią, jaką jest trwanie. Małżeństwo natakie przygody pozwolić sobie nie może: jeżeli nie będzie trwałe, stracicały sens. A zatem erotyczna miłość romansu musi wejść w konfliktz instytucją małżeństwa.„Układ sił przedstawia się następująco. Z jednej strony istniejemoralność rozwoju gatunkowego i społecznego w ogólności, mniej lubbardziej naznaczona przez religię; nazywamy ją moralnością mieszczańską.Z drugiej strony mamy moralność inspirowaną przez środowisko literackiei artystyczne; jest to moralność namiętnych uczuć, moralność romansu.Wszyscy młodzieńcy z zachodniej burżuazji zostali wychowani w szacunkudla idei małżeństwa, ale równocześnie zanurzają się w atmosferę


omantyczną dzięki lekturze, widowiskom i wielkiej obfitości szczegółówżycia powszedniego, których podtekstem jest uznawanie namiętności zawartość najwyższą, godną poznawania, nadającą dopiero życiu rangępełni. Trzeba przejść przez namiętność - taka jest codzienna wymowaaluzji. Namiętność zaś i małżeństwo nie przystają do siebie. Ich przyczynyi ich cele wykluczają się. Z ich współistnienia w życiu wyrastająnierozwiązywalne problemy. Ich konflikt permanentnie zagraża społecznemupoczuciu bezpieczeństwa".Ludzie Zachodu zdają się nie zauważać, ubolewa de Rougemont, żepasja miłosna nieuchronnie prowadzi ich ku nieszczęściu, ponieważ społeczeństwoi obyczaje sprawiają, że namiętna miłość zwykle przybieraformę cudzołóstwa. I w rzeczy samej, gdyby ktoś miał wyrobić sobiezdanie na temat kultury zachodniej na podstawie jej literatury i kinematografii,musiałby stwierdzić, że cudzołożenie jest w niej jednym z najpopularniejszychsposobów spędzania wolnego czasu. Cudzołóstwo stałosię przedmiotem zarówno subtelnych analiz psychologicznych, jak i wodewilowychdowcipów, staroświecka zaś wierność małżeńska jawi się jużtylko jako konformizm, jeżeli nie filisterstwo. Zachodnia literatura i - nadewszystko - kinematografia żyją z kryzysu instytucji małżeństwa, byćmoże nawet podtrzymują go, jeśli wręcz nie promują. Wkrótce po tym,jak zachęcony przez materialistyczne ideologie naszych czasów - darwinizm,marksizm i freudyzm - człowiek Zachodu odrzucił społeczno-religijnąoprawę małżeństwa, okazało się, że instytucja ta nie jest już w staniesprostać jego psychologicznym oczekiwaniom.Bardzo istotny w teorii de Rougemonta wydaje się fakt, że współcześnikochankowie nie są w stanie ujrzeć siebie własnymi oczami, gdyżwzorce piękna wyznaczane są przez Hollywood. Oto nowa rola, jakąprzyjmują na siebie wizerunki kobiet, od których zaczęliśmy tę opowieść.Za sprawą owych wizerunków, które najczęściej są właśnie zdjęciami,mężczyzna nie widzi w kobiecie całkowitego człowieka, ale „czarodziejkęz legendy, półboginię, półbachantkę, senne marzenie i uosobienie płci".W ten sposób przedmiot namiętności zostaje odpersonalizowany, wybórzaś determinuje moda lub handel. Jak napisze później Susan Sontag:„Społeczeństwa przemysłowe zamieniają swoich obywateli w narkomanówobrazu: jest to odmiana zatrucia psychicznego, której najtrudniej sięopierać. Przejmująca tęsknota za pięknem, pragnienie, by skończyło się


to nieustanne wyszukiwanie czegoś ukrytego pod powierzchnią. Potrzebaodkupienia i świętowania cielesności świata - wszystkie te elementyuczuć erotycznych potwierdzają się w przyjemności, jaką czerpiemyz fotografii". Jednak Sontag zdaje sobie sprawę, że obcowanie z corazwiększą liczbą takich obrazów (nieruchomych i poruszających się) wyobcowujei utrudnia funkcjonowanie w normalnej rzeczywistości. Tymczasemwspółczesny mąż cierpi z powodu piękności innych kobiet - należałobyraczej powiedzieć: piękności innych wizerunków - i sądzi, że jegożona nie może im dorównać, chociażby nawet inni uznawali ją za piękną.W ten sposób nie może ani posiadać, ani kochać tego, co ma w rzeczywistości.Służący erotycznej namiętności obraz, w pewnym sensie doskonałyi prosty, przewyższa rzeczywistość, co jest możliwe dzięki temu, żepo pierwsze nie chodzi tu o piękno duchowe, ale cielesne, po drugie zaśdlatego, że przedstawia on właściwie piękno nie z tego świata. Nie możebyć inaczej, gdyż to, co fascynujące w życiu rzeczywistym, nie rozgrywasię na płaszczyźnie, którą dałoby się sfotografować bądź sfilmować, aleraczej pod powierzchnią, spod której należałoby to wydobyć; nie nadajesię również na materiał romansowej narracji.Nowoczesna koncepcja szczęścia, ciągnie de Rougemont, koncepcjafałszywa, rozumiejąca szczęście jako dobro, które należy zdobywaćw nieustających podbojach, a nie stan łaski, w którym można by trwać,sprawiła, że współczesny mąż jest w stanie pożądać swoją żonę dopierowtedy, gdy wyobrazi ją sobie jako kochankę, najlepiej podobną do gwiazdfilmowych zamieszkujących kiczowate przestrzenie mniej lub bardziejsentymentalnych scenariuszy. Tam, gdzie ów cherlawy kochanek współczesnościnie dostrzega podniecających przeszkód, jakie zaoferować mumoże przygoda miłosna, natychmiast pada ofiarą nudy.Badając przyczyny owego osuwania się w znudzenie, można dodać,że nie bez znaczenia jest tu fakt, iż człowiek współczesny, który patrzy naświat przez pryzmat sentymentalnych filmów, posiada w swoim mniemaniudaleko idący wgląd w intymność ich bohaterów. Zapomina, że jestto intymność powierzchowna, dotycząca jedynie tego, że widzi jak zachowująsię oni w różnych, często mało prawdopodobnych sytuacjach. Takajest w końcu logika tych opowieści. Niemniej widz nasz nabiera przekonania,że intymność łącząca go z celuloidowymi postaciami jest wartością,którą należałoby przenieść w życie realne. Postacie filmowe są


w pewnym sensie obnażone i onrównież pragnie się obnażyć.Próbuje nawiązać tak zwaną głębokąwięź ze swoją małżonkąlub partnerką, a w karkołomnymtym przedsięwzięciu sekundująmu wszelkiego autoramentukolorowe czasopisma.Być może to właśnie z owejpasji do filmów wziął się współczesnywynalazek zwierzaniasię kobietom i naiwne przeświadczenie,że intymności łożamałżeńskiego towarzyszyć musiintymność duchowa. Przedsięwzięcieto skazane jest, masię rozumieć, na porażkę, gdyż- jak powiada Robert Nisbet -stymulatorem intymności duchowejjest samo bogactwoumysłu, a „tylko nieliczni obdarzeni są tak głęboką zasobną, wielowarstwowąświadomością, jaka jedynie potrafi nastarczyć dłużej rozpasanejintymności. To jeden z powodów, dla których dziś w Ameryce tak częstorozpadają się małżeństwa". Z braku bogactwa umysłu wzajemne zwierzeniaokazują się zwykle tak mizerne, że „nieuchronnie odzierają ze złudzeń,wpędzają w nudę, jak i budzą przykre uczucie duchowego ubóstwa".Doznawszy zatem i na tym polu nieuchronnego rozczarowania,bohater nasz - lub bohaterka - zaczyna tęsknić za nowym romansem,a wymóg wierności małżeńskiej jawi się im jako nieprzyjemne ograniczenienarzucone spontaniczności (niesławne prawo do bycia sobą) i skrytympragnieniom przez okrutną decyzję życiową. I znów widzimy, jakdaleko odeszli współcześni - zarówno mężczyźni, jak i kobiety - odideału owych dziewiętnastowiecznych kobiet amerykańskich, którewychodziły za mąż, „gdy ich umysł był już doświadczony i dojrzały",dzięki czemu dobrowolnie „przyjmowały na siebie jarzmo i dzielnieznosiły swą nową kondycję, gdyż same ją sobie wybrały".


Choć kryzys małżeństwa w cywilizacji zachodniej jest faktem i trwaod kilku dziesięcioleci, trudno powiedzieć, czy de Rougemont ma rację,upatrując jego przyczynę w kilkusetletnim konflikcie między namiętnościąmiłosnej pasji a instytucją tradycyjnego małżeństwa. O ile na poziomieopisu zjawiska erotyzmu jego argumenty są do przyjęcia, to gdywskazuje na heretyckie źródła tego fenomenu, przeciwstawionego chrześcijańskiemumałżeństwu, wydaje się mniej przekonujący. W końcu kierunekod miłości zmysłowej do mistycznej, który w Uczcie wskazuje Platon,wydaje się być propozycją całkiem rozsądną i w przypadku człowiekaodpowiednio rozwiniętego pod względem intelektualnym i duchowymnie musi wcale prowadzić do podważania sensu małżeństwa. Jeżeli naweterotyzm romansowy został wypreparowany ze swego przyrodzonego kontekstumanichejskiego z jego ostrym przeciwstawieniem duszy i ciała, torozpowszechnienie się jego sprofanowanej wersji było możliwe wyłączniedzięki nowym nośnikom kultury popularnej. Jednak sam fakt istnienia,a nawet dominacji kultury popularnej nie ma raczej nic wspólnego ześredniowieczną herezją. Choć bez wątpienia wiąże się z ogólnym kryzysemduchowości. Innymi słowy, namiętność nie musi pochodzić ze źródła, naktóre wskazuje de Rougemont, ale po prostu z kombinacji instynktu płciowegoze zwykłym brakiem odpowiedzialności i poszukiwaniem prostych,jeśli nawet krótkotrwałych, gratyfikacji przez człowieka masowego.Koniec romansu erotycznegoJednak lata sześćdziesiąte przynoszą zmiany, które stawiają pod znakiemzapytania samą rzeczywistość erotyzmu, o którym pisał de Rougemont.Oto bowiem stosunki damsko-męskie wchodzą w nową fazę, charakteryzującąsię przeniesieniem akcentu z namiętności duszy na namiętnośćciała, namiętność rozkoszy seksualnej. Podejrzanej proweniencji psychologowielub inni mandaryni kultury masowej, flirtujący z polityką,snują właśnie nowe projekty swobody seksualnej. Marcuse, guru nieszczęsnychhippisów, obiecuje, że pokonanie kapitalizmu z jego fałszywąświadomością to droga do społeczeństwa, w którym największe gratyfikacjebędą miały właśnie charakter seksualny. Na tego rodzaju propagandęnajbardziej podatna jest najmniej wyrobiona intelektualnie część społeczeństwa,czyli młodzież i masy. Jednak w czasach rosnącego dobrobytu


i umysłowego rozleniwienia głos tych grup zyskuje na znaczeniu ponadwszelką rozsądną miarę.Na tym nowym etapie swej ewolucji nieustannie spragniony przyjemnościczłowiek masowy gotów jest zrezygnować z namiętności romansu,która kojarzy mu się nie tyle z manichejskim erotyzmem, co raczejz mieszczańskim sentymentalizmem. Jak napisze o tym okresie AllanBloom: „Ruch wyzwolenia seksualnego chciał być postrzegany jako afirmacjazmysłów i niezaprzeczalnego sprzeciwu wobec naszej purytańskiejtradycji, społecznych pęt i konwenansów, wspomaganych przez biblijnymit grzechu pierworodnego. Z początkiem lat sześćdziesiątych wszczętoeksperyment, który miał na celu sprawdzenie, jakie są dopuszczalne graniceswobodnego wyrażania seksualizmu; granice te wkrótce rozwiałysię lub zniknęły niepostrzeżenie już wcześniej".Widzimy wyraźnie, że świat znów poszedł o krok dalej. Najbardziejspektakularnym skutkiem rewolucji seksualnej, powie Bloom, jest beznamiętność.O ile romans zachęcający, a może wymuszający cudzołóstwopotrzebował pewnych obyczajowych barier, w tym także obyczajowych,aby podsycać namiętność związaną z ich pokonywaniem, o tyle świat latsześćdziesiątych obala wszelkie bariery, a wtedy okazuje się, że namiętnośćjest niemożliwa. Jakież to bariery? Jedną z nich była wstydliwość kobiet,na którą pierwszy atak przeprowadzono w dekadzie lat dwudziestych.„Według dawnej recepty na seksualizm", pisze Bloom, „wstydliwość byłacnotą główną kobiety, ponieważ ujmowała pożądanie w pewne karbyi zestrajała jego zaspokojenie z prokreacją i wychowaniem dzieci, ryzykozaś i odpowiedzialność spadały naturalnie - to jest biologicznie - nakobiety. Chociaż wstydliwość utrudniała pożycie seksualne, tak rozumianezaspokojenie pożądania było treścią poważnego życia i uatrakcyjniałosubtelną grę płci, ponieważ skruszyć wolę kobiety było czymś równieistotnym, jak posiąść jej ciało. Umniejszenie czy wykorzenienie wstydliwościbez wątpienia ułatwia osiągnięcie celu pożądania... lecz także burzycałą konstrukcję zaangażowania i przywiązania, sprowadzając sekswyłącznie do cielesności".Również dezaprobata rodziców dla sypiających ze sobą nastolatkówokazała się przeszkodą łatwą do pokonania. Musimy pamiętać, że rodzicenastolatków lat sześćdziesiątych, podobnie jak ich pociechy, wychowywanibyli przez rynek i telewizję, które w owym czasie przejęły już większość


wychowawczych plenipotencji rzeczywistych rodziców. Ma się rozumiećproces ten miał więcej wspólnego z hodowlą niż autentycznym wychowywaniem.Dzięki wytężonej pracy ducha kultury masowej nad wyrozumiałościąbiologicznych rodziców zniknął problem tak zwanej wolnejchaty i szukająca odosobnienia młodzież coraz rzadziej musiała w tymcelu korzystać z samochodu. Seks przedmałżeński przestał stanowić jakikolwiekproblem. Za sprawą rozwoju nauki i techniki, które zalewałyrynek środkami antykoncepcyjnymi, znikł lęk przed chorobami wenerycznymii zmniejszyło się ryzyko niechcianej ciąży. Młodzi ludzie corazczęściej żyli ze sobą bez ślubu, co jeszcze w latach dwudziestych uchodziłojednak za przedsięwzięcie niebezpieczne, w trzydziestych zaśi czterdziestych za obyczaj raczej artystowski. Po raz kolejny w tym stuleciuświat ogarnęła obsesja seksu.Po upływie dekady problem jest na tyle widoczny, że sporo uwagipoświęcają mu dwaj uczeni, przedstawiciele różnych kultur, Brytyjczyk


Arnold Toynbee i Japończyk Daisaku Ikeda, dyskutujący nad przyszłościąludzkości. Według Ikedy, „dzisiejsza swoboda seksualna, zjawisko znanena całym świecie, chociaż szczególnie wyraźne w Europie, Amerycei Japonii - rozszerza się w tak wielkim tempie i z tak wielką siłą, żezagraża samym fundamentom współczesnego społeczeństwa. Rzeczyuznawane kiedyś za wstydliwe teraz robi się zupełnie otwarcie i równieotwarcie o nich mówi". Toynbee zgadza się z nim, kładąc nacisk nazachowanie ludzkiej godności. „Stosunki seksualne pozbawione miłościi godności, oraz sprowadzone jedynie do zaspokojenia zwierzęcego pożądania,prowadzą do duchowej degradacji". Po czym uwzględniwszy oczywistąróżnicę między światem zwierząt a światem ludzi, dodaje ze smutkiem:„Wśród ludzi seks bez godności i miłości nie ma nawet charakteruzwierzęcego: znajduje się pod względem duchowym i moralnym na poziomieniższym niż wyznaczony przez naturę poziom stosunków seksualnychzwierząt". Brytyjski historyk zwraca przy tym uwagę, że ludzkiezasady, obyczaje i zwyczaje stanowią pewien spójny całościowy systempowiązań, w wyniku czego swoboda lub restrykcyjność w jednej sferzenatychmiast rozszerzają się na inne. Stąd „nie przypadkiem wolnościw stosunkach seksualnych towarzyszy obecnie swoboda zażywania narkotyków,nieuczciwość i przemoc jako najłatwiejszy sposób uzyskiwaniacelów osobistych czy politycznych". Powody takiego stanu rzeczyIkeda upatruje w utracie moralności i braku miłości, które wynikają zeskłonności współczesnych do pojmowania świata wyłącznie w kategoriachwartości materialnych. Seks, powiada, stał się jedynie środkiem doosiągania przyjemności w całkowitym oderwaniu od duchowości: „stądsposobem na przywrócenie człowieczeństwa zachowaniom seksualnymjest eliminacja sił zewnętrznych, które ciemiężą ducha". Jest to, ma sięrozumieć, głos wołającego na puszczy.Począwszy od lat sześćdziesiątych trudną do przecenienia rolę w rewolucjiobyczajowej odgrywa muzyka popularna, adresowana do corazmłodszych słuchaczy: „Muzyka rockowa", pisze Bloom, „odwołuje siętylko do jednej, najbardziej barbarzyńskiej ze wszystkich namiętności:pożądania płciowego; nie do miłości, nie do Erosa, lecz do raczkującegoi nie wykształconego pożądania płciowego". Gdy tylko potężny przemysłmuzyczny zorientował się, że dzieci są jedną z nielicznych grup o sporychwolnych dochodach w postaci kieszonkowego, zaczął proponować im


seks, na przyjęcie którego dzieci te nie są jeszcze przygotowane, gdyż niemają żadnego wyobrażenia na temat miłości, małżeństwa i obowiązkówzwiązanych z dorosłym życiem. Pierwszym obowiązkiem, jaki poznają,jest obowiązek wyciągnięcia pieniędzy z portfela rodziców na nowe płyty.Ponieważ rock ma rytm stosunku płciowego - o czym dzieci doskonalewiedzą - a teksty popularnych piosenek bardzo często aluzyjnie bądźdosłownie opisują akty cielesne, ciągnie Bloom, muzyka rockowa działana nastolatków znacznie silniej niż pornografia i zachęca ich do podejmowaniawspółżycia seksualnego. W ten sposób dzieci okradane są z dzieciństwai to za pieniądze swoich własnych rodziców.O ile przemiany obyczajowe lat dwudziestych miały w tle pierwsząwojnę światową i niesłychane przebudowanie wartości, a ich bojownikamibyli młodzi ludzie, którzy o tę wojnę w większym lub mniejszymstopniu się otarli, to świat bojowników przemian obyczajowych lat sześćdziesiątychi późniejszych jest światem młodzieży rozpieszczoneji wychowanej w całkowitym rozprzężeniu obyczajowym. By przekonaćsię, jak wielki dystans dzieli te dwa światy, wystarczy przywołać dlaporównania stosunkowo niewinny obraz, skreślony przez Allena piszącegoo rozrywkach lat dwudziestych. Mamy tu zagubionych młodychludzi przeświadczonych, że oto nastąpił koniec pewnego świata, gdyżwszystkie wartości, jakie znali, zostały podważone: „saksofony rzewniełkały, flaszka ginu wędrowała wokoło, tańczące pary obracały się leniwiez na wpół przymkniętymi oczami, a świat zewnętrzny, tak okrutnyi szalony, na tę jedną noc przestawał istnieć". Pół wieku później dużo bardziejdrastyczny obraz daje nam Bloom obserwujący dorastającego nastolatkalat osiemdziesiątych: „którego ciało podryguje w takt orgiastycznychrytmów; którego uczucia wyrażają się w hymnach na cześć rozkoszyonanizmu bądź mordowania rodziców; którego ambicją jest zdobyciesławy i bogactwa poprzez naśladowanie rockmana nieokreślonej płci. Słowem,życie zamienia się w nieprzerwaną, komercyjnie konfekcjonowanąfantazję masturbacyjną".Nie od rzeczy będzie tu dodać, że począwszy od lat siedemdziesiątychmuzyce młodzieżowej towarzyszą tak zwane teledyski. Trudnopowiedzieć, czemu mają służyć. Najprawdopodobniej jednak są próbąprzełożenia hałaśliwych i orgiastycznych rytmów popularnego muzykowaniana dominujący w naszej cywilizacji język obrazów.


Koniec wieku XXRzecz jednak w tym, że z dużej chmury spadł niewielki deszcz. Jak ująłto Allan Bloom, „swoboda seksualna obiecywała ni mniej, ni więcej tylkoszczęście, rozumiane jako wyzwolenie olbrzymich energii - skumulowanychprzez mroczne tysiąclecia tłumienia - w jednych wielkich bachanaliach.Tymczasem ryczący w szafie straszliwy lew po otwarciu drzwiokazał się udomowionym kotkiem". Seksualne eksperymenty drugiejpołowy XX wieku nie odkryły nic spektakularnego, nie wyzwoliły żadnejenergii, nie stworzyły żadnej sztuki, wreszcie w żaden sposób nie uszczęśliwiłyczłowieka Zachodu. Przyczyniły się natomiast do dalszej erozji małżeństwa,rodziny i społeczeństwa. Doprowadziły do powszechnego rozluźnieniaobyczajów, co - jak przed 150 laty zauważył przenikliwy markizde Tocqueville - jest dużo bardziej niebezpieczne niż wielkie nawetzepsucie nielicznych.De Rougemont zdawał sobie sprawę, że cywilizacja Zachodu niemogłaby się rozwinąć bez dyscypliny seksualnej, którą podważa erotyzm,jednocześnie jednak zaznaczał, że bez erotyzmu i dopuszczanych przezniego swobód stałaby się jedynie dostosowana ściśle do wymogów produkcjimaterialnej i uspołecznionej prokreacji. Tymczasem życie okazałosię znów bogatsze niż rozważania teoretyczne: oto bowiem narodziła sięnowa kultura, która pozbawiona jest zarówno dyscypliny seksualnej, jaki erotyzmu. Podczas gdy de Rougemont poświęcił swoje dzieło demaskowaniunadmiernej namiętności, zżerającej dusze współczesnych mu ludziZachodu, trzydzieści lat później Bloom zauważył, że młode pokoleniewyhodowało sobie nowy rodzaj duszy: „O wszystkich odmianach seksualizmu,które uskuteczniali studenci, już wcześniej słyszałem. Jednak ichbrak namiętności, nadziei, rozpaczy, poczucia pokrewieństwa miłościi śmierci jest dla mnie nie do pojęcia". Na domiar złego nowa kulturazdaje się w ogóle nie dostrzegać społecznego wymiaru prokreacji.Co nie znaczy, ma się rozumieć, że media przestały promowaćnagość i seks, ani że człowiek masowy porzucił wiarę w doniosłe prawdyswego życia codziennego, takie jak wieczna młodość i wieczna przyjemność.Świat lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych przypomina wnętrzeszafki mieszkańca hotelu robotniczego, wyklejonej wyciętymi z gazetkolorowymi zdjęciami nagich kobiet. Coraz częściej pojawiają się


ównież zdjęcia półnagich mężczyzn. „W dzisiejszych czasach studencibombardowani są obrazami doskonałego ciała i nieustannie za tymi obrazamipodążają", powiada Bloom. „Pozbawieni przewodnictwa literaturynie posiadają już jednak żadnego obrazu doskonałej duszy, dlatego niestarają się tej doskonałości osiągnąć. Nie podejrzewają nawet, że cośtakiego istnieje".Rozpoczęta mniej więcej w latach czterdziestych nobilitacja cielesnościodbitej w obrazach, powielanych przez popkulturę, trwa w najlepszei posuwa się coraz dalej. Jak pisze Naomi Wolf: „Gdy w latach siedemdziesiątychwchodziłam w dorosłość, nadal czymś fajnym było zaproponowaćmłodemu mężczyźnie obecność prawdziwej nagiej i chętnej kobiety". Alenie dziś. „Dziś prawdziwie nagie kobiety to gorszy rodzaj pornografii".Rozczarowanie swą rzeczywistą powłoką w połączeniu z dominującymkultem ciała - w końcu nie ma już Boga ani duszy - nakręca koniunkturęna wszelkiego rodzaju siłownie i aerobiki, przede wszystkim powodujejednak nagły rozkwit chirurgii plastycznej. Nie wystarcza już makijażi farbowanie włosów; na rynku pojawiają się szkła kontaktowe, za pomocąktórych można zmieniać kolor tęczówki, implanty zębów, silikonowepiersi i usta. Starzejące się niewiasty naciągają niemiłosiernie skórę naswych smutnych twarzach, podczas gdy młodsze nagminnie pomniejszająsobie nosy - coraz liczniejsze zakłady poprawiające urodę mas na całymświecie odsysają co miesiąc tony tłuszczu. Także moda zmienia się w tempie,jakiego nie powstydziłaby się namiętność romansu. Człowiek masowypróbuje dogonić idealny model, który od kilkudziesięciu lat podsuwamu cywilizacja obrazkowa. Na nieco głębszym poziomie chirurgia plastycznaprzeobraża się w transplantologię - obie te dziedziny są wyrazemtęsknoty za wieczną młodością i nieśmiertelnością ciała, co jestw pełni zrozumiałe w świecie, w którym człowiek składa się już jedyniez paszportu i materiału genetycznego. Filozofia, jaka ukrywa się pod tymidziałaniami, jest filozofią człowieka-samochodu: ma mieć ładny designi być sprawny, a jeżeli jakaś część - lub nawet cały podzespół - przestaniefunkcjonować jak należy, wymienia się ją w szpitalu zamienionymw nowoczesny warsztat. Wszystko po to, by zwiększyć atrakcyjność swejoferty seksualnej i maksymalnie ją przedłużyć.Dla młodych ludzi, dorastających w takim świecie, stosunek seksualnynie jest czynnością bardziej spektakularną niż zjedzenie hamburgera.


Kiedy odczuwają głód, jedzą, kiedy odczuwają pożądanie, spółkują bezzbędnego zachodu. Zarówno chłopcy, jak i dziewczęta „w młodym wiekuoswoili się z cudzą cielesnością i mają niewiele zahamowań, jeżeli chodzio wykorzystywanie własnej cielesności do szeroko zakrojonych celówseksualnych". Nie boją się chorób wenerycznych - od czasu, gdy poszlido szkoły, mają nieskrępowany dostęp do środków antykoncepcyjnych.Nie cenią dziewictwa ani u siebie, ani u partnerów. Wszyscy z góry zakładają,że nie są pierwsi w życiu wybranka i specjalnie ich to nie martwi.„Zdarzają się młodzi ludzie, którzy są mężczyznami i kobietami w wiekulat szesnastu i erotyka nie kryje w sobie dla nich żadnych niewiadomych",pisze Bloom w połowie lat osiemdziesiątych. „Są dorośli w tym sensie,że już się specjalnie nie zmienią. Być może zostaną wybitnymi fachowcamiw swej dziedzinie, lecz ich dusze są jak nienadmuchany balon. Światjest dla nich taki, jaki jawi się zmysłom, nieubarwiony przez wyobraźnię,wytrawiony z ideałów. Z doktryny seksualnej naszej epoki rodzą się milionynienadmuchanych dusz". Syci łatwo dostępnych zaspokojeń ciała sąduchowo oklapli.Taka atmosfera nieubłaganie wywiera wpływ na jakośćzwiązków zawieranych przez przedstawicieli obupłci - związków, które jeszcze do niedawnabyły nazywane małżeństwami lub romansami.Ponadto, zważywszyże - jak powiada Toynbeemiłość międzymężem i żonąoraz międzyrodzicamii dziećmijest samymsercem społecznościi moralności,można powiedzieć, żewywiera ona wpływ nacałe społeczeństwo. Małżeństwotradycyjne miałosłużyć poniekąd kształtowaniu


pożądania seksualnego, zwłaszcza pożądania odczuwanego przez mężczyznę,który z natury nie żywi pragnienia, by opiekować się swym potomstwem.Stąd też, według Blooma, „dobrowolny związek małżeński i zdolność,by wytrwać w nim nie tylko zewnętrznie, ale i wewnętrznie, todowód kultury, społecznie przekształconego pożądania. To także dowód,że człowiek jest wolny, potrafi przezwyciężyć naturę na rzecz moralności,nie unieszczęśliwiając się przy tym. Kierując swe pożądania wyłącznie kujednej osobie, w której pociąga go piękno i cnota - co nie jest znane człowiekowinaturalnemu - człowiek wynosi seks do rangi miłości".Tymczasem wraz z nastaniem swobody mężczyźni utracili jednąz najsilniejszych i najstarszych motywacji do zawarcia małżeństwa: niepotrzebująjuż się żenić, aby zapewnić sobie zaspokojenie seksualne! Stądteż wiele współczesnych par mieszka razem, nie myśląc nawet o małżeństwie.Jest to tylko wygodny układ, seks zaś to jedna z wygód, obokprądu i bieżącej wody, które obie strony otrzymują w zamian za zapłaconyczynsz. Odkąd praktyki seksualne stały się całkowicie kwestią wolnegowyboru, nie znajdują oni wystarczającej motywacji dla jakiejkolwiek wiążącejdecyzji. Kiedy już dochodzi do małżeństwa, nie jest to zwyklewynik uświadomionej woli podjęcia małżeńskich zobowiązań - jakw czasach opisywanych przez Tocqueville'a - ani też nagłego przypływunamiętności - jak w czasach opisywanych przed de Rougemonta - alewybór podyktowany bezwładem i poszukiwaniem wygody.W tej nowej sytuacji mężczyźni łatwiej niż kiedyś zaspokajają swepożądanie, wielu jest uwodzonych. Zwolnieni ze wszystkich starań i atencjiwobec kobiet, których wymagał od nich dawny świat, co najwyżejmuszą się martwić o swoją sprawność seksualną, gdyż mogą być pewni,że kobiety porównują ich z innymi kochankami. Ponieważ jednak fizjologiamęska stawia im pewne ograniczenia, wciąż woleliby być stronąinicjującą. Z kolei kobiety, które na razie cieszą się jeszcze swoją wolnością,przeczuwają, że również w tej nowej sytuacji są wykorzystywane,gdyż na dłuższą metę to one bardziej potrzebują mężczyzn niż mężczyźniich. Choć na pozór spełniły swe marzenie z lat dwudziestych, by stać siękumplami i towarzyszami mężczyzn, to dzisiaj zdają sobie sprawę, żew tej roli po swoich obecnych partnerach niewiele mogą się spodziewać.„Gardzą dawnym męskim poglądem, że każda kobieta prędzej czy późniejsię odda (między innymi dlatego teraz oddają się dobrowolnie), lecz


dręczy je wątpliwość, czy ich obecna oferta seksualna robi na mężczyznachwiększe wrażenie. Pozornie swobodne stosunki między płciamipodszyte są nieufnością".Wcześniej czy później łatwy seks, odarty zarówno z patosu świadomejprokreacji, jak i z erotyzmu oraz aury pewnej tajemniczości, staje siętrywialny. Seks wyrwany z kontekstu całego życia i jego lepiej lub gorzejrozpoznanych obowiązków, nie jest niczym więcej niż podrygiem Murzyna,tańczącego na teledysku puszczanym w MTV podczas gdy w tle inniczłonkowie jego plemienia przeklinają w języku wciąż jeszcze uchodzącymza angielski. I tak dochodzimy do mdłego świata Michela Houellebecąa,w którym pozbawiony jakiejkolwiek zasługującej na to miano duszy człowiekmasowy spółkuje niejako siłą gatunkowego bezwładu, bez większegoprzekonania, w rytmie niewiele odbiegającym od tego, który wymuszazałatwianie innych potrzeb fizjologicznych.Powszechność i łatwość seksualnych zaspokojeń prowadzi do nieuniknionegoznudzenia, które jest nieusuwalnym skutkiem każdej nadmiernejkonsumpcji. Z kolei nuda każe poszukiwać nowych rozwiązańtam, gdzie tak naprawdę ich już nie ma lub jest ich niewiele. Stąd bierzesię lekkomyślne rozciąganie pojęcia normalności - jednym z nich jestrozciąganie pojęcia normalności na mniejszości seksualne, tak mocnodziś dopieszczane przez mainstreamowe media. Jednak świat namiętnościseksualnych jest w rzeczywistości światem mrocznym i wyprawyw poszukiwaniu niekonwencjonalnych doznań bywają niebezpieczne,o czym przekonał się kilka lat temu partner seksualny pewnego Niemca,niejakiego Armina Meiwesa. Jak pamiętamy z doniesień prasowych Meiweszamordował swego partnera, po czym zjadł jego siusiaka w potrawce.Taki postmodernistyczny psikus powinien dać do myślenia nawet najbardziejzatwardziałym zwolennikom rozszerzania swobód seksualnych.PornografiaPozostaje jeszcze kwestia pornografii. Przez długie lata był to problemdość ograniczony, gdyż dotyczył w zasadzie tylko tej części ludzkości,która chciała ją oglądać na własne życzenie. Człowiek dorosły, któryw takich czy innych okolicznościach natykał się na pornografię, potrafiłsobie z tym poradzić: „Wstrząs wywołany zdjęciami potworności przy


ponownym oglądaniu ustępuje", pisała Susan Sontag, „podobnie jak ustępujezaskoczenie i rozbawienie, jakie towarzyszy oglądaniu pierwszegofilmu pornograficznego - i blednie po obejrzeniu następnych". Jednakpornografia współczesna bazuje na Internecie, z którego jak wiadomo korzystająchętnie dzieci. Jedno z badań, na które powołuje się Jason Byassee,pokazuje, że 90 procent amerykańskich dzieci w wieku od 8-16 lat oglądałow sieci strony z pornografią. Jak tego typu widowiska wpływają na duszeośmiolatków, możemy sobie tylko wyobrażać.Z kolei z innych badań wynika, że w Stanach Zjednoczonych aż 70procent mężczyzn w przedziale wiekowym od 18 do 34 lat odwiedzastrony z pornografią przynajmniej raz w miesiącu. To również ciekawawiadomość, wydawać by się bowiem mogło, że są to mężczyźni w wiekuszczególnie sprzyjającym aktywnemu życiu seksualnemu. Czegóż oni tamszukają, skoro na zewnątrz zniknęły wszelkie bariery? Otóż chyba jeszcze


jednego obrazu, który będzie się kojarzył z tym, co najlepsze, czyli wiecznąmłodością i wieczną przyjemnością. „Tak naprawdę", pisze Byassee,„modelki porno są dowodem na chorobliwe zainteresowanie młodością.To kolejny objaw zwykłego strachu przed starością. Coraz młodsze dziewczyny(strony w sieci mają często nazwy, takie jak «ledwo co legalne»),ogolone części intymne, nienaturalna chudość. Wszystko to jest przejawemmakabrycznej tęsknoty za młodością. Nic dziwnego, że zwykłeżony, przyjaciółki i córki zaczynają nienawidzić swoich ciał i ich nadużywać.Wysuwano tezę, że wielu młodych ludzi oglądających nałogowopornografię przez całe swoje krótkie życie, traktuje swoje przyjaciółkijako gorsze wersje modelek porno". Z czego widać, że obraz nadal wypierarzeczywistość...Bibliografia:F.L. Allen, Historia Ameryki lat dwudziestych, tłum. W. Madej, Warszawa 1999.A. Bloom, Umysł zamknięty, tłum. T. Bieroń, Poznań 1997.J. Byassee, Pornografia inna niż dotychczas, tłum. N. Łajszczak, „FIRST THINGS"Edycja Polska, nr 6.G.S. Johnston, Czy Darwin miał rację?, tłum. J. Kaliszczyk, Kraków 2005.W. McGuire (red.), Jung. Rozmowy, wywiady, spotkania, tłum. R. Reszke, Warszawa1999.R. Nisbet, Przesądy, tłum. M. Szczubiałka, Warszawa 1998.J. Ortega y Gasset, Bunt mas, tłum. P. Niklewicz, Warszawa 2002.D. de Rougemont, Miłość a świat kultury zachodniej, tłum. L. Eustachiewicz,Warszawa 1999.D. de Rougemont, Mity o miłości, tłum. M. Żurowska, Warszawa 2002.S. Sontag, O fotografii, tłum. S. Magala, Warszawa 1986.A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, tłum. B. Janicka i M. Król, Warszawa2005.A. Toynbee, D. Ikeda, Wybierz życie. Dialog o ludzkiej godności, tłum. A. Chmielewski,Warszawa 1999.


Świat, który nie wie,że z punktu widzenia społecznego,politycznego i gospodarczegonarodziny dziecka są najważniejsze- po prostu traci sens istnienia.Kto będzie pracowałna emeryturytych wszystkichPiotrusiówPanów- w żeńskichi męskichwydaniach- którzyzawiązali sobieprzyrodzeniena węzełek albo-jak robiącekarierę panie- zatkalikoreczkiem?MARYJA NIEWYCHOWAŁAPIOTRUSIA PANA<strong>grafika</strong>: JANUSZ KAPUSTA


Piotruś Pan był kiedyś jeden.Dziś - mam wrażenie - namnożyłosię Piotrusiów Panów...- Rzeczywiście, jest ich corazwięcej, i to nie tylko w literaturze.Statystyki potwierdzają, żejest coraz więcej mężczyzn niedojrzałych,którzy nie chcą wziąćodpowiedzialności za życie.I to nie tylko za życie innychosób, bliskich czy krewnych, aleteż za swoje życie. Nie myśląo przyszłości, uciekają od problemów.Jakie są przyczyny takiego „piotrusiowania" dorosłych mężczyzn?- Jest ich wiele: zranienia z dzieciństwa, wychowywanie w niepełnychrodzinach, nadopiekuńczość matek, jedynactwo, kultura pajdokracji,czyli przekonanie, że dzieci są najważniejsze......ale przecież dzieci są najważniejsze!-Najważniejsze jest, żeby nauczyć je szacunku, przekazać wiarę, wpoićodpowiedzialność i wymagać od nich! Dziś przedłuża się „dziecięctwo"w sposób komercyjny. Przecież najlepszym targetem dla tysięcy firm sąniedojrzali dorośli, zapatrzeni w siebie dobrze zarabiający yuppies...Przyzwyczajeni do najlepszych zabawek, ciuchów z metkami superfirm- osiągając 180 centymetrów, kupują garnitury za kilka tysięcy, drogiekosmetyki, „wypasione" sprzęty... Nie muszą oszczędzać - żyją tylko dlasiebie i wydają zarobione pieniądze tylko na siebie! Uprawiają seks- oddzielony od prokreacji, miłości, małżeństwa...Mówił Ojciec, że winna jest nadopiekuńczość matek. Czyli że winnesą - jak zwykle - kobiety?


- Winna jest współczesna kultura, która chroni hedonizm rodziców.Ważna jest ich wygoda, kariera, „urządzanie się", a dzieci... są dodatkiemdo apartamentów, kanap, samochodów. Ekskluzywnym dodatkiem, którypojawia się w ściśle określonym momencie: musi być zdrowy, pięknie sięrozwijać, być wożony na dziesiątki zajęć w odpowiednim towarzystwie...Zobaczmy, że najlepiej rozwijające się, najbogatsze kraje mają w swoimprawodawstwie zgodę na aborcję - właśnie dlatego, że dziecko możepojawić się tylko wtedy, kiedy jest to „na rękę" jego rodzicom! Jeśli jestoczekiwane i chciane, to jest to człowiek, ale jeśli pojawia się w niewłaściwymmomencie - jest tylko „zlepkiem komórek", który należy „usunąć".I tak miliony dzieci na całym świecie są zabijane dla wygody ich rodziców.Jestem jednak pewien, że wyrzuty sumienia zostają, że pojawiają sięwcześniej czy później. Myślę nawet, że ta kulturowa nadopiekuńczośćw stosunku do dzieci jest przejawem tych właśnie postaborcyjnychwyrzutów sumienia. Uważam jednak, że są sytuacje, w których matkapowinna - wiem, że jestem teraz niepoprawny politycznie - dać dzieckuścierką po głowie właśnie dla jego lepszego rozwoju...Czyli aborcja może być skutkiem syndromu Piotrusia Pana nie tylkou mężczyzn, ale też u kobiet?- Dzisiaj mamy trochę taką sytuację, jakbyśmy żyli w społeczeństwie bezmatek i ojców. Zdolność prokreacji pozostała, ale bez odpowiedzialności- po prostu ucieczka w Nibylandię. Żyjemy w takim okresie, gdy Europajest chroniona przed wojną czy jakimiś strasznymi kataklizmami. Moirodzice dwa razy w życiu mogli wszystko stracić - w związku z tym pieniądzei wartości materialne nie były dla nas najważniejsze. Nie byłou nich takiego myślenia, że dzieciom trzeba przede wszystkim zapewnićżycie według odpowiednich standardów. Wydaje się, że jeśli dziś rodzicedadzą pieniądze, dobrą szkołę i możliwości kariery, to już zrobili to, co donich należy. Ja na szczęście jako dziecko uniknąłem wielu kursów, zajęćdodatkowych itp. Po prostu „edukowało" mnie podwórko i tam uczyłemsię przegrywać i wygrywać, tam uczyłem się przyjaźni. Wcale nie byłonajważniejsze, żeby chodzić na lekcje angielskiego i inne dodatkowe zajęcia- a teraz rodzicom wydaje się, że trzeba dać dzieciom przede wszystkimedukację...


Wieczna niedojrzałość zaczyna być modelem obowiązującym.- „Gdzie ci mężczyźni?", śpiewała niezrównana Danuta Rinn. UroczaDanuta Rinn. Dziś dwudziesto- czy trzydziestolatek powiedziałby, że byłagruba i nieatrakcyjna, żachnąłby się, co ona robi ze swoim ciałem... A tobyła pełna życia, radości, cudowna kobieta.Pan Bóg stworzył nas mężczyzną i kobietą po to, żebyśmy wzrastaliwe wzajemnym spotykaniu się. Ja robię to w celibacie, większość ludzi- daj Boże - w małżeństwie, a nie w jakichś nieustalonych związkach. Toteż jest jakiś znak naszych czasów: ten kulturowy brak odpowiedzialności.Bo jeżeli rodzi się dziecko parze, która nie chce zadeklarować się,nie chce podjąć decyzji na całe życie, to wszystko jest tam tymczasowei dzieci też uczą się tego.Ale wrócę do Danuty Rinn. Jeżeli dziś mężczyzna ma szukać kobiety,której ideał jest stworzony przez współczesną modę: wysokiej, szczupłej(ze skłonnością do anoreksji), jak najbardziej zbliżonej do okładkowychmodelek, kobiety, której prezencją będzie mógł pochwalić się w groniekolegów (kiedyś mówiliśmy „malowana lala" na ten typ, ale dziś są pewnieinne określenia), jeżeli on ma szukać właśnie takiej osoby, to... jest onbiedny. Takie kobiety - to produkty mody kreowanej na ogół przez homoseksualistów.To, niestety, kolejna prawda - moda damska kreowana jestprzez mężczyzn, którzy... nienawidzą kobiet. Stąd te dziwaczne, wynaturzoneprojekty, te modelki kościotrupy, które niemal umierają na wybiegach,te dramatyczne, zniekształcające i wypaczające kobiecość stroje...Był taki projektant. Nazywał się Arkadius. Widziałem płytę z jegoprojektami - byłem przerażony! To był jeden, wielki syndrom postaborcyjny:krew, agresja względem kobiet, uprzedmiatawianie ich, niszczeniekobiecości! I tacy ludzie kreują modę!Czyli skrzywdzeni w dzieciństwie, homoseksualni mężczyźni odreagowująswój lęk przed dojrzałością, mszcząc się na kobietach...- Niestety, tak. Wracając do Danuty Rinn. Dziś mężczyznom podsuwa sięanorektyczny ideał kobiecości, nie mający wiele wspólnego z prawdziwąkobietą - to produkt wykreowany przez firmy kosmetyczne i ukształtowanyprzez operacje plastyczne. Młodemu mężczyźnie nie przedstawia


się kobiety, która byłaby jego życiową partnerką, z którą mógłby stworzyćrodzinę, dzielić los, cieszyć się i radować, i byłaby to wspólnota nie tylkołoża, ale wielki dar obojga, wspólnota stołu, życia, wzajemnego poznawania,fascynacji kimś prawdziwym, kto oddaje mi swoje życie... Niekukła z okładek, ale człowiek z krwi i kości! Myślę, że prawdziwe kobietymarzą o mężczyznach, którzy chcą prawdziwego życia, mężczyznachoddanych i odpowiedzialnych. O takich, dla których słowo ma znaczeniei których nie kształtuje wiatr mody, ale potrzeba stałości i wierności.Ale ci, którzy nie chcą dorosnąć, uciekają w świat pracy, Internetu,używek, zabaw „dla dorosłych"...- To jest ucieczka od odpowiedzialności nawet za siebie. Ja się dziwię,dlaczego w Europie tak łatwo kasuje się tytoń i palenie papierosów, choćto wielki przemysł i ciężkie pieniądze, a jednocześnie udaje się, że alkoholjest niewinny. A przecież alkohol jest dużo bardziej powszechnąużywką, która nieodwracalnie uszkadza człowieka, dając mu zastępczeuczucia. Człowiek nie potrafi przeżywać w sposób dojrzały smutkui radości, tylko ucieka w jakiś usypiacz, znieczulacz. I udaje się, że nie mażadnych konsekwencji, choć to alkohol sprzyja postępującemu „niedorozwojowimężczyzn", awanturom, chorobom, rozpadowi rodziny. Alkoholjest trucizną społeczną, która doskonale pomaga uciekać od odpowiedzialnościprzy jednoczesnym uznaniu społecznym, że powszechnepicie to normalna, przyjęta wszędzie zasada funkcjonowania. Zobaczmy,że przecież alkoholu nie pija się tylko w domu, ale jest on obowiązkowymelementem każdego zawodowego wyjazdu integracyjnego, pija sięgo po każdej konferencji, nie mówiąc już o spotkaniach towarzyskich,które - w ogólnym pojęciu - bez alkoholu nie mają po prostu sensu. Istniejądoskonałe terapie leczące z alkoholizmu, wyprowadzające z uzależnienia- są one także znakomitą terapią wychodzenia z niedojrzałości.Zobaczmy jednak, jak niewielki procent uzależnionych na nie trafia. Takaterapia zaczyna się od uznania, że jesteśmy bezradni w stosunku do uzależnienia,do własnej infantylności.Czy to nie lata komunizmu w Polsce wytworzyły pokolenia mężczyzn,którzy nie chcą być odpowiedzialni? Były to przecież czasy, kiedy


państwo odebrało mężczyznom możliwość brania na siebie odpowiedzialnościw wielu dziedzinach. To lata życia na „koszt państwa", bezmożliwości decydowania o sobie, bez godziwej pracy...- Oczywiście. Wszyscy znamy powiedzenie: „Czy się stoi, czy się leży,200 złotych się należy". Była fikcja pracy, fikcja wynagrodzenia. Państwoopiekuńcze, socjalistyczne uczy przekonania, że ktoś za mnie rozwiążemoje problemy, wykształci moje dzieci, wyremontuje mieszkanie,naprawi schody, nakarmi, kiedy będzie ze mną bardzo ciężko. Opowiadali


mi moi wychowankowie z duszpasterstwa akademickiego, którzy wyjeżdżalido Szwecji zarabiać pieniądze, że kiedy ktoś pracował tam nielegalnie,to pracował naprawdę. A kiedy tylko przyznano komuś „zielonąkartę", to natychmiast przechodził na zasiłek dla bezrobotnych, bo skoroza ciężką pracę dostawał niewiele więcej niż za zasiłek, to po co pracować?Czy wie Pani, co to jest wyuczona bezradność? Otóż w StanachZjednoczonych w połowie lat 60. był taki prezydent, Lyndon B. Johnson,którego głównym zajęciem wcale nie była wojna w Wietnamie, tylko tworzeniepaństwa nadopiekuńczego. W wyniku tego procesu w USA żyjejuż kolejne pokolenie ludzi utrzymujących się całe życie z zasiłku. Samwidziałem na przedmieściach Waszyngtonu ogromny ośrodek dla bezrobotnych,a przed głównym wejściem zaparkowany nowiutki lincoln. Tobyło jakieś 20 lat temu, właśnie zaczęli sprzedawać te auta na raty. W tymlincolnie koczowała cała rodzina. Mieli na spłatę rat, ale nie mieli już nabenzynę, więc „zamieszkali" jak najbliżej „źródła" pieniędzy. Oni jużnawet nie myśleli, że można zarabiać, ciężko pracować. Zostali wykastrowaniz jednego z podstawowych mitów amerykańskich, który mówi,że z dolarem w kieszeni można rozpocząć karierę milionera.Czyli syndrom Piotrusia Pana to ucieczka do...- ...do krainy Nigdy-Nigdy. Do świata marzeń, by nie wrócić już do odpowiedzialnegoRealu, do wymagań codzienności... Zaczyna się od drobnychzdarzeń: „Po co mam znosić kolejną wizytę teściowej? Posiedzędłużej w pracy".A może dzisiejszy Piotruś Pan z jego niezgodą na rzeczywistość tojakiś znak sprzeciwu, protest, który chce nam coś ważnego powiedzieć?<strong>grafika</strong>: HALINA KLŹMCKA- Bunt kończy się szybko, około dwudziestego roku życia, a późniejzaczyna się konformizm. Kiedy byłem studentem Uniwersytetu AdamaMickiewicza w Poznaniu - pamiętam jeszcze te piękne czasy, kiedyrodzice mnie utrzymywali - myśmy też się buntowali, poszukiwaliśmyprawdy, wolności. Ale myśmy naprawdę chcieli budować nową Polskę!


Co wyszło - widać, niestety - komercja i związki zawodowe, które demoralizują- oczywiście nie wszystkie i nie zawsze... Wiem, że się narażam,ale kiedy spotykam się z weteranami „Solidarności", pytam: co myśmywyhodowali na własnej piersi?... Istotnym elementem życia społecznegojest domaganie się. Patologia zaczyna się, kiedy wiąże się to z niewymaganiemod samego siebie. Dzisiaj ludzie chcą przede wszystkim „mieć",a nie pytają, skąd wziąć na to pieniądze. To jest straszny brak edukacjispołecznej. Traktuje się państwo w sposób zadaniowy, jak maszynkę dodrukowania pieniędzy. Należy mi się i cześć.Ale może po prostu dziś opłaca się być niedojrzałym, przeżyć życiew „krótkich spodenkach", na lekkim rauszu?- Odpowiem z punktu widzenia dziadka - skończyłem dopiero sześćdziesiątkę,a już tak mówią na mnie w klasztorze - wiem, że przychodziwiek, kiedy ta Nibylandia odbija się czkawką lub... marskością wątroby.Ta Nibylandia to taki parawan postawiony pomiędzy człowiekiema życiem. Są szpitale, w których stawia się parawan, żeby - broń Boże!- nikt nie widział umierania. To może potrzebne, żeby zachować intymnośćtego najważniejszego w życiu „przejścia", jakim jest śmierć, ale zatym parawanem często człowiek umiera sam! Nikt nie zdąży do niegoprzyjść, nikt nawet nie wie, w jakim momencie śmierć nadeszła. Nikt niepowinien umierać w samotności. Jeśli nie ma bliskich, rodziny, to przynajmniejkapłan czy inny chory powinien potrzymać go za rękę. Ale stawiasię parawan i kropka. Umrze, nie umrze, ale my tego nie widzimy.U nas w klasztorze ostatnio rozmawiamy z braćmi o kwaterach nacmentarzu, bo twierdzimy, że dopiero pierwsi pochowani bracia dowodzą,iż zapuściliśmy korzenie w tym miejscu.Czy trzeba widzieć śmierć, planować miejsce „wiecznego spoczynku",tak robią dorośli?- Właśnie że trzeba! Tego nauczyli mnie starsi ode mnie, choć nie tylko- chowałem już wielu moich wychowanków. Chowałem też rodziców- Tatę i Mamę - to druga kwatera w naszej rodzinie. W pierwszej spocząłmój starszy brat, który urodził się we Lwowie w lutym 1945 roku, a umarł


w lipcu 1945 w Poznaniu, mając zaledwie kilka miesięcy. Dziś jednakludzie unikają tematu umierania jak ognia.Piotruś Pan przecież nie umiera...- ...chyba że zabiją go piraci... Żeby było weselej - jednemu z naszychbraci, który poszedł rozejrzeć się za przytulnym miejscem na łódzkimcmentarzu, zaproponowano wykupienie miejsca po stronie... żydowskiej,bo są podobno tańsze... „Po moim trupie!" - zawołał brat.Był taki jeden z wielkich polskich świętych mężczyzn - EdmundBojanowski, stary kawaler. W Żabikowie pod Poznaniem jest jego przepięknysarkofag - wiele razy tam się modliłem. On, wychowując sieroty,co tydzień szedł z nimi na cmentarz, żeby posprzątać groby, pomodlićsię... I to jest normalność i odpowiedzialne wprowadzanie dzieci w prawdziweżycie. Jeślibym chciał dziś zacytować hasło tego „straszliwegośredniowiecza", które było ponoć jednym wielkim „ciemnogrodem", choćnaprawdę stanowiło jedną z najpiękniejszych epok - memento moń - tonarażam się, że powiedzą o mnie: z tym facetem w ogóle nie należy sięzadawać.Czy jest coś, co może pomóc dorastać osobom z kompleksem PiotrusiaPana?- Chyba musimy zacząć od początku - tak zaczął Pan Bóg - na początkuBóg stworzył niebo i ziemię i widział, że są dobre, a w końcu stworzyłczłowieka Adama, spojrzał na niego i powiedział: niedobrze, żeby człowiekbył sam. Pojawiła się Ewa i słowa: bądźcie płodni, czyńcie sobieziemię poddaną... Ja już cieszę się „wnukami" - czyli dziećmi moichwychowanków, którzy mówią do mnie „Dziadzia", co wywołuje zgorszenie,jeśli dzieje się podczas Mszy świętej... Ja, będąc celibatariuszem,cieszę się z radości narodzin dzieci moich wychowanków, a kiedy chrzczę,to wpraszam się już na następne chrzciny, bo to jest najważniejsze! Świat,który nie wie, że z punktu widzenia społecznego, politycznego i gospodarczegonarodziny dziecka są najważniejsze - po prostu traci sens istnienia.Kto będzie pracował na emerytury tych wszystkich Piotrusiów Panów- w żeńskich i męskich wydaniach - którzy zawiązali sobie przyrodzenie


na węzełek albo - jak robiące karierę panie - zatkali koreczkiem? Nawetw Chinach mamy obecnie niż demograficzny! Mnie jeszcze pochowająmoi młodsi bracia, ale ja im mówię: a kto was pochowa?Nie zawsze cieszę się opinią sympatycznego księdza. Coraz rzadziejmówię gładkie, miłe słowa. Twarda jest Twoja mowa - powiedzieli kiedyśPanu Jezusowi. I mi tak mówią - twarda jest twoja mowa. Modlę się, żebymnie był chamem, ale żebym potrafił być prawdziwy, bo mam świadomość,że muszę być prawdziwy. I także, że nie jestem sam.A w klasztorze nie ma Piotrusiów Panów?- Przychodzą z tego świata do seminariów, do klasztorów - i jest problempedagogiczny: jak to leczyć? Przychodząc do klasztoru w Łodzi, dostarego budynku w trakcie remontu, nabawiłem się pylicy, ale to tu rozpocząłemswoją wielką przygodę. Przypatruję się Całunowi Turyńskiemuw kopii jeden do jednego i uczę się od Pana Jezusa człowieczeństwa. Onmi mówi, że jestem człowiekiem, mężczyzną z krwi i kości, że we mniepłynie taka sama krew, jaką ma Pan Jezus. On był i jest - bo czas ma znaczenietylko dla nas, a On jest zawsze - prawdziwym, wspaniałym mężczyzną.Jest dla mnie wzorem w każdym calu - również w męskości. Dlakażdego mężczyzny powinien być ideałem - patrząc na Niego, nie chcesię nigdzie uciekać...Od niecałego miesiąca mam kopię obrazu Matki Bożej z Guadelupe- i zastanawiając się nad tym fenomenem ikony nieuczynionej ludzkąręką, przygotowuję rekolekcje adwentowe. Matka Boża z Guadelupe całkowicieprzemieniała tamten region świata. Straszliwa kultura śmierciAzteków przestała istnieć. A przecież oni pobici przez Corteza, pokonanipolitycznie, śmiali się z głupiego chrześcijaństwa i z obłędem w oczachkultywowali składanie ofiar z ludzi, wyrywali serca na chwałę bożkom,mordowali się nawzajem... I nagle przychodzi Matka Boska, zostawiaswój wizerunek na płaszczu, przemawia ich językiem - bo kwiatyi gwiazdy do nich bardzo przemawiały - i niczego od nich nie chce! Mówitylko: przychodźcie do mnie i módlcie się. I tak zaczęły się masowenawrócenia Azteków - do dziś Meksyk to jeden z najbardziej katolickichkrajów w tym regionie. Matka Boża, która po prostu przychodzi, jeśli jejpozwolimy, i zawsze wskazuje na Jezusa. Nigdy nie jest samotna - zawsze<strong>grafika</strong>: HALINA KUŻNICKA


jest przy niej Syn. Ona Go wychowywała, uczyła, kiedy był maleńki, alekiedy dorósł - odsunęła się, schowała.Piotrusiów Panów wychowują kobiety, które zapomniały, że czaszabawy lalkami kończy się, kiedy pojawia się pierwsza menstruacja.Że wtedy należy zacząć przygotowywać się do bycia z mężczyzną, żetrzeba szukać mężczyzny, który nie tylko obdarzy ją radością obcowaniaseksualnego, ale też obdarzy dziećmi, które trzeba wychować na wspaniałychludzi.Kiedy przy okazji chrzcin rozmawiam z młodym tatusiem, mówięmu: a co będzie za 20 lat, kiedy przyjdzie jakieś podejrzane indywiduumi zabierze ci twoją córeczkę? Ten odpowiada: zabiję! Albo pytam mamusię,co zrobi, jeśli jej dorosły już synek będzie chciał iść do zakonu. A onaodpowiada: na taką poniewierkę? Nigdy!Aja im wtedy mówię: dzieci nie są dla was. Są darem, który trzebaprzygotować jak najlepiej dla Boga, dla świata. Wychować tak, aby rosłyim skrzydła, żeby nie bały się kiedyś rozpostrzeć je szeroko i wyfrunąćw dorosłe życie w pełni sił, radości, zapału do przemieniania świata i tworzeniajego i swojej własnej przyszłości.Czasem rodzice zapominają, że dziecko to nie lalka, którą trzeba ładnieubrać i wyposażyć w gadżety, tylko odrębny, autonomiczny człowiek,ze swoimi cechami, indywidualnością, osobowością. Jeśli nie kształtująw dziecku samodzielności, to ono może nigdy nie mieć odwagi na dorosłość.Nigdy nie otworzy się na drugiego człowieka, na miłość.Mój przyjaciel - dziś watykańska szycha - wychowywał się wśródośmiorga rodzeństwa, w biedzie londyńskiej emigracji wojennej i wspominałsłowa swojej mamy: każde dziecko przychodzi na świat z własnymbochenkiem chleba. I to jest prawda, tylko trzeba w to uwierzyć.Ja pamiętam twardą margarynę z buraków, mój tata, który był profesoremuniwersyteckim, przywoził z wyjazdów naukowych do Szczecinaw swojej aktóweczce dwa kilogramy cukru, bo tam akurat możnabyło to dostać - ale wcale nie uważam, że miałem przez to kiepskie dzieciństwo.Chodziłem w połatanych kiepskich ciuchach, odziedziczonychpo starszych i naprawdę nie było mi źle. I dziś też nie jest mi źle. Miałemwspaniałych rodziców, mam trójkę rodzeństwa rozrzuconego po świecie.Nie mieliśmy spadków, zasobnych kont, prestiżowego towarzystwa, klubówgolfowych, ale jestem szczęśliwy. Mam bliskich, których kocham


i którzy mnie kochają, mogę uczestniczyć w ich życiu, wielu ludzi zrodziłemdla Chrystusa, wielu ludzi ocaliłem od śmierci, bo jestem trzeźwościowcem,wiem, że moi zakonni bracia nie wyrzucą mnie na bruk,gdy będę już niedołężny.Zawsze, kiedy wychowywałem facetów - a trochę ich było: i do małżeństwa,i do zakonu - to mówiłem im o odpowiedzialności.Czy Piotruś Pan potrafi kochać?- Mimo grzechu pierworodnego i chorej współczesnej kultury, w człowiekudrzemie wielka siła miłości. Tylko musimy pamiętać o pierwszychpo zmartwychwstaniu słowach Pana Jezusa do apostołów: „Nie lękajciesię!". Wiem, że to nie jest łatwe: apostołowie siedzieli zamknięci, przerażeni,że Jezus odszedł, a im się wydawało, że odbuduje Izrael, a tuwszystko się skończyło. Jezus przyszedł i powiedział: „Nie lękajcie się!"i zniknął. Ale oni nic nie rozumieli. Tylko Maryja przekonywała ich:chłopaki, mój Syn żyje! Zaufajcie Mu.Spędziłem ostatnio kilka tygodni w szpitalu, byłem podłączony dowielu urządzeń, łącznie z cewnikiem. Serce mi wysiadało od pompowaniawielu litrów płynów wtłaczanych do mojego organizmu. Założono mipieluchę, a pielęgniarki odwracały mnie na bok, żeby wytrzeć mi pupę...Dotarła do mnie wtedy prawda o wielkiej prostocie ludzkiego życia,konieczności pokory, radowania się z prostych rzeczy: jaki byłem szczęśliwy,kiedy przyjeżdżał wózek z jedzeniem i karmiono mnie. Ciąglew tym szpitalu byłem głodny, więc przyjaciele przywozili mi przetartezupki, które „wciągałem" przy pomocy strzykawki... To „poziome życie"bardzo ustawiło mnie do pionu! Choć nie mogłem się modlić, to były najlepszerekolekcje w moim życiu. Z wielką mocą dotarło do mnie, żewszystko jest w rękach Boga, że mam przyjaciół, którzy mnie kochająi którym ja mogę odwzajemnić tę miłość, że jest tylu ludzi, którympotrzebna jest moja modlitwa. Że jestem sługą niegodnym.Czyli wiara i zaufanie Bogu dają szansę na wyjście z niedojrzałości?- Trzeba zaufać znakom sakramentalnym, znakom, przez które osobiściemogę spotkać się z Panem Jezusem. Msza święta, sakrament spowiedzi


pomogą nam w trudzie codziennego zawierzenia Bogu. I dobrze jest prosićo pomoc Matkę Bożą, Maryję - ona nie wychowała Pana Jezusa naPiotrusia Pana.Czyli mądra matczyna miłość...- Miłość ofiarna, nie samolubna...Gdzie ją dzisiaj znaleźć?- Proszę mi uwierzyć, jest dziś wielu ludzi, którzy chcą dzielić się miłością,którzy czekają, aby uwolnić ją ze swoich serc. Często trafiają dowspólnot parafialnych, gdzie razem z wieloma innymi osobami szukajądalej, modlą się, wspierają... I proszę wierzyć - znajdują miłość. I przyjmująją dojrzale. Cóż, nie wolno się poddawać, trzeba szukać prawdziwejmiłości.ROZMAWIAŁA: ELŻBIETA RUMANTomasz Alexiewicz (ur. 1948), dominikanin, absolwent psychologii UniwersytetuAdama Mickiewicza w Poznaniu (1973), wyświęcony na księdza w 1979 roku,pracował m.in. w Tarnobrzegu, Poznaniu, Warszawie, obecnie w Łodzi. Znanyjako duszpasterz w Fundacji Przeciwdziałania Uzależnieniom „Dominik", pomagającejludziom uwikłanym w alkoholizm i destrukcyjne grupy religijne.


„Jesteśmy wiecznymi nastolatkami".Jeny Rubin, Do Itl Scenarios for the Revolution, 1970„Choć może się to wydawać niewiarygodne, młodość stała się szantażem;niewątpliwie żyjemy w czasach, gdy oznacza to dwie dopełniające siępostawy: przemoc i karykaturę".Jose Ortega y Gasset, Bunt mas, 1930„Dwie dekady wystarczyły, by dewiacja stała się normą (...) i by młodzieńczystyl życia ustanowił tempo dla całego społeczeństwa. Młodośćjest w modzie".Alain Finkelkraut, Porażka myślenia, 1987„80 procent Amerykanów jest obecnie zaangażowanych w projekty osobistejrealizacji, z czego większość obejmuje jakąś formę odmłodzenia".Timothy Leary, Flashbacks, 1983„40 to nowe 30, a 50 to nowe 40, ale tylko za pomocą skalpela chirurga".Manohla Dargis,„New York Times", 23 stycznia 2005„Dziecko chce tego, czego chce w danej chwili, nie licząc się z potrzebamiinnych osób, a dorosły-dziecko nie wyrasta z tego wzorca".David Jones, Doris Klein,Man-Child: A Study of the Infantilisation of Man, 1970grafiku: BARTŁOMIEJ KiżMCKł


„Etos infantylizmu opanował nie tylko popkulturę (...) dorosłym zaszczepiasię cechy wiecznej dziecięcości, pogrążając się w infantylizmie, niezaznając przyjemności, oraz w indolencji pozbawionej niewinności.Nowy konsument chciałby więc, by przybywało mu lat, ale nie godności,ceni sobie nieformalny ubiór, seks bez reprodukcji, pracę nieujętą w karbydyscypliny, zabawę pozbawioną spontaniczności, nabywanie bez celu,pewność bez wątpliwości, życie bez odpowiedzialności, narcyzm aż dopóźnych lat, aż do śmierci, bez odrobiny mądrości czy pokory".Benjamin R. Barber, Skonsumowani, 2007„W pierwszej części Terminatora Arnold Schwarzenegger wypowiadadokładnie siedemnaście linijek tekstu".Louis Menand, Gross Points, 2005„Nieobarczeni czynszem, hipoteką ani dziećmi rozporządzają pokaźnymidochodami. Dlatego co najmniej od 1996 roku specjaliści od marketinguchętnie skupiają zainteresowanie na tej grupie wiecznych młodzieniaszków".„New York Times", 23 grudnia 2004„Dzieci i nastolatki są dziś w epicentrum amerykańskiej kultury konsumpcyjnej.To one zawładnęły uwagą, kreatywnością i dolarami reklamodawców.Ich gusty kształtują trendy na rynku. Ich opinie wpływają nastrategie marek".Juliet B. Schor, Born to Buy, 2004„Już półroczne dzieci umieją wyobrażać sobie logo i maskotki poszczególnychfirm (...) lojalność wobec marki może zostać wpojona już w wiekudwóch lat".„Media Awareness Network", 24 stycznia 2005


„Dzieci to najmniej wyrafinowani konsumenci. Mają najmniej, a więc chcąnajwięcej. Niezmiernie łatwo je zwieść".James U. McNeal, Kids as Consumers, 1992„Wraz z procesem konsumeryzacji dziecka odbywa się ideologicznekształtowanie dorosłego. Nie chodzi o to, że jako dorośli będziemy domagalisię wszyscy naszego Króla Lwa - choć niektóre najnowsze reklamyodwołują się do dziecka, które jest w nas - ale że uznamy, iż życie możnarozgrywać na określone sposoby".Norma Pecora,The Business ofChildren 's Entertainment, 1998„Konsumpcjonizm namawia nas, żebyśmy znów sięgnęli po to, co dziecięce,a czego wyzbyć się nakazywała nam Biblia, i wkroczyli w nowyświat elektronicznych zabawek, gier i gadżetów tworzących współczesnecyfrowe boisko dla dorosłych, którzy, jak najwyraźniej uznał rynek, niemuszą już dorastać".Benjamin R. Barber, Skonsumowani, 2007„Dziś młodość jest kategorycznym imperatywem wszystkich pokoleń.(...) Ludzie po czterdziestce są nastolatkami, którzy nigdy nie dorośli.Młodzi nie chowają się już w swojej tożsamości zbiorowej, pragnąc uciecprzed światem; to raczej zauroczony świat podąża za młodością".Alain Finkelkraut, Porażka myślenia, 1987


Kiedy w USA hymnem pokoleniastaje się refren piosenkiThe Rolling Stones „I can't getno satisfaction", w NiemczechDieter Kunzelmann,jeden z liderów generacji,wygłasza słynne zdanie:„Co mnie obchodziwojna w Wietnamie,skoro ja mam kłopotyz orgazmem?".KONTR--COOL--TURA


głośnym debiucie filmowymSama MendesaAmerican Beauty z 1999 roku pojawiasię niezwykle wymowna scena: nadużym małżeńskim łożu siedzi głównybohater, 42-letni przedstawiciel amerykańskiejklasy średniej - Lester Burnham. W tleznajduje się Angela - młoda, atrakcyjna dziewczyna,przyjaciółka i rówieśniczka szesnastoletniejcórki Lestera, która, zapinając bluzkę, płacze.Bohater siedzi jakby otumaniony, z mętnym wzrokiemutkwionym w jednym punkcie. Jego niewyraźnatwarz dyskretnie zdradza refleksję: JAKI ZEMNIE TĘPY IDIOTA!A zaczęło się następująco. Lester Burnham, przedstawiciel klasyśredniej, wchodzi w wiek średni i czuje się średnio. Zaczyna być tak znudzonyi zmęczony swym na pozór uporządkowanym i dostatnim życiem,że postanawia coś w nim zmienić. Tym bardziej że szczęśliwe życie jegorodziny jest właściwie jedną wielką mistyfikacją i ciągłą grą pozorów.W trakcie kolejnej pięknie przygotowanej, rodzinnej kolacji wszczynaawanturę i rzucając drogą, porcelanową zastawą po ścianach, dosadnieoznajmia, że ma już tego wszystkiego dość. Ostentacyjnie rzuca pracę,kupuje szpanerski samochód z początku lat siedemdziesiątych, zaczynadbać o formę fizyczną i zamienia markowe garnitury na T-shirt i wytartedżinsy. Podejmuje pracę w fast foodzie, zaczyna namiętnie palić „trawę"i daje się wciągnąć w zmysłową grę z jawnie kokietującą go, szesnastoletniąprzyjaciółką jego córki. W ten sposób ponownie odnajduje utraconeniegdyś poczucie szczęścia i cierpliwie czeka na zrealizowanieswych sennych marzeń z niezwykle ponętną Angelą. Wszystko pomyślniezmierza w tym kierunku, aż do momentu, kiedy to w jego małżeńskimłożu nastąpić ma ta kulminacyjna chwila. Jednak w tym właśniemomencie seksowna i zmysłowa Angela nagle zaczyna płakać, jak...hmm... no właśnie - szesnastoletnie dziecko. I nagle Lester zamiast apetyczneji gorącej kobiety ma przed sobą dziewczynkę, która wyznaje, żesię boi, bo jeszcze nigdy „tego" nie robiła. W tym momencie dojrzałątwarz bohatera wykrzywia zidiociały grymas.


Przyjemność, ekstaza, orgazm„Patrząc na współczesne społeczeństwo konsumpcyjne, mam wrażenie,że w większości otaczają mnie dookoła «wieczni onaniści». Banda gówniarzyo rozbudzonych zmysłach, która nie robi nic innego jak tylko szukaokazji, żeby zaspokoić swe rozbudzone żądze. I to nie tak - od czasu doczasu, tylko to jest głównym celem ich marnej egzystencji. Kształcą się,pracują, zarabiają właśnie po to - żeby nasycić każdy zmysł - osobnoi wszystkie na raz! PRZYJEMNOŚĆ, EKSTAZA, ORGAZM! Cała resztajest tylko zbędnym dodatkiem, którym próbują sobie udowodnić, że jestzupełnie inaczej. Niestety, ale coraz rzadziej dostrzegam kontrargumenty,które pomogłyby mi obalić stwierdzenie, że usilnie tworzymy cywilizacjęidiotów!"Powyższe stwierdzenie zbuntowanego blogera, chociaż brzmi bardzodosadnie, celnie dookreśla intuicje Gombrowicza, który jako jedenz pierwszych spostrzegł, że nieodłączną cechą nowoczesności nie jestdorastanie ani postęp ludzkości, lecz przeciwnie - odmowa dojrzewania.Już w pierwszym tomie swoich Dzienników twierdził, że infantylizmi niedojrzałość powoli stają się masowymi fenomenami społecznymi.Tajemnicą pozostaje, czy zdawał sobie sprawę, jaką intensywność i zasięgprzyjmie to zjawisko. Czy był w stanie przewidzieć, jak się rozwinie tenproces w dobie rozpasanego konsumeryzmu i wyzwolenia obyczajowego?Niedługo po II wojnie światowej wiele mówiono o kryzysie męskości.Oba kataklizmy wojenne sprawiły, że ogromna liczba mężczyzn zginęła,natomiast ci, którzy wrócili z frontu, mieli przez swe traumatyczne doświadczeniaolbrzymi problem, by względnie normalnie funkcjonowaćpsychicznie. Już wtedy zaczęto dostrzegać problem kryzysu ojcostwai związane z nim elementy społecznej niedojrzałości mężczyzn. Jednakwówczas uważano, że proces ten ma bezpośredni związek z doświadczeniamiwojennymi i stopniowy upływ czasu powinien zmienić owe tendencje.Dwie dekady później, pod koniec lat sześćdziesiątych, młodzi ludziepo obu stronach Oceanu Atlantyckiego postanowili rozprawić się z obłudąi hipokryzją pokolenia swoich rodziców. Studencka rewolta '68 roku, takjak poprzedzająca ją rewolucja obyczajowa bitników w Stanach Zjednoczonych,miała na celu zdemaskowanie, a następnie obalenie zafałszowanego,mieszczańskiego stylu życia. Młodzi ludzie postanowili pokazać


BARTŁOMIEJ KUŻNICKI<strong>grafika</strong>:infantylnym dorosłym, na czym ma polegać dojrzałe dokonywanie życiowychwyborów, zgodne z prawdziwymi, indywidualnymi potrzebami.Niedługo jednak trzeba było czekać, by młodzi rewolucjoniści pokazali sweprawdziwe intencje. Kiedy w USA ich hymnem staje się refren piosenkiThe Rolling Stones „I can't get no satisfaction", w Niemczech DieterKunzelmann, jeden z liderów pokolenia, wygłasza słynne zdanie: „Comnie obchodzi wojna w Wietnamie, skoro ja mam kłopoty z orgazmem?".Nie minęło kolejnych dwadzieścia lat, gdy amerykański psychologDan Kiley opisał syndrom Piotrusia Pana. Potraktował on bohatera powieściJamesa M. Barriego, który robi wszystko, by nie dorosnąć, jako najwłaściwszysymbol niedojrzałości. Kiley diagnozując wspomniany syndrom,twierdzi, że Piotruś Pan - pozornie niewinny, słodki i niedojrzałychłopiec, który chce „być tylko małym chłopcem i bawić się" - jest archetypeminfantylizmu. Infantylizmu, który ogarnął całe masyludzkie wysoko rozwiniętych społeczeństw, stając sięchorobą współczesności. Jako cechy charakterystycznemniej lub bardziej świadomych naśladowców„beztroskiego chochlika" autorokreśla: nieodpowiedzialność, narcyzm,ciągłe poszukiwanie zabawy i przyjemności,unikanie konsekwencjiswego postępowania, a także samotnośći lęk przed odrzuceniem.Czy jest jakiś sposób, by się z tegostanu wydobyć?Brytyjski pediatra i psychoanalitykDonald W. Winnicottw książce Zabawa i rzeczywistośćz 1971 rokustwierdził: „Istnieje tylkojeden środek zaradczy naniedojrzałość, a mianowicieupływ czasu i powolnezdobywanie dojrzałościzgodnie z tym,co czas przynosi".


Czas już jednak minął - i czy rzeczywiście przyniósł on rozwiązanie problemu?W połowie lat dziewięćdziesiątych włoska firma komputerowa produkującagry na konsole po raz pierwszy użyła sformułowania kidult(KidultGames). Słowo „kidult" to połączenie dwóch angielskich rzeczowników:kid - dziecko i adult - dorosły. Niedługo potem LG EconomicReaserch Institute ogłosił proroczo, że na naszych oczach powstaje nowagrupa klientów kidult, która może stać się źródłem dużych obrotów finansowych.W 2002 roku do słownika Raynet Business & Marketing trafiłtermin kidult jako określenie osób dorosłych, które w sposób świadomyzaopatrują się w produkty stworzone z myślą o dzieciach lub nastolatkach.Jak się z czasem okazało, prognozy dotyczące atrakcyjności rynkowejowej grupy były jak najbardziej trafne.Należący do tej grupy 30- i 40-latkowie zarówno w swoich nawykachkonsumenckich, jak i w sposobie spędzania wolnego czasu przypominająnastolatków. Zaopatrują się w te same gadżety elektroniczne, grająw te same gry komputerowe, słuchają podobnej muzyki. W garażu trzymajączterokołowego quada, w weekendy wyskakują na paintball, uwielbiająposzaleć na rolkach lub snowboardzie. Na rynku pojawiły się nawetspecjalne produkty określane jako „przedmioty regresywne" - czyli przeznaczonedla dorosłych, ale swoją estetyką i stylistyką przypominającezabawki. Co do garderoby, to można tylko wspomnieć, że ciuchy przeznaczonedla dzieci, nastolatków i dorosłych właściwie oprócz rozmiarówniczym więcej się nie różnią. Profesor socjologii z Uniwersytetu w Kent,Frank Furendi, wyjaśniając ten fenomen, stwierdził: „Współczesna kulturanie afirmuje dorosłości. Dziś jesteś tyle wart, na ile jesteś młody,a swoją młodość najprościej zademonstrować przez odpowiedni ubiór,chodząc na koncerty zespołów młodzieżowych albo po prostu wciąż robiącte rzeczy, które robiło się przed laty. Bycie dorosłym jest po prostunudne, a dzisiaj musisz być cooF.No właśnie: COOL! Bo jak nie jesteś cool, to jesteś po prostu zwykłyzgred. Kiedyś ta kwestia spędzała sen z oczu tylko młodzieży, bo bycie„nie cool" znaczyło być naznaczonym i wykluczonym. Dziś wygląda nato, że także pokolenie rodziców odczuwa z tego powodu dyskomfort. Przyokazji ów luzacko brzmiący termin wszedł do języka publicystyki naokreślenie nowego zjawiska, jakim są rodzice-kumple. „Cool mama" czy


„cool tata" to taki rodzic, który za wszelką cenę pragnie być najlepszymkolegą swego dziecka. Według wyników badań instytutu Synovate, jest tocel 43 procent rodziców w USA i Wielkiej Brytanii. Ponadto dwie trzecieankietowanych nastolatków wyznało, że ich rodzice robią wszystko,by w oczach ich i w oczach ich kolegów wypaść na równych kumpli.Wyobraźnia rodziców przechodzi pod tym względem wszelkie oczekiwania.„Cool mamy" podbierają swoim córkom biodrówki i młodzieżowąbiżuterię, podpatrują, co jest w modzie, a także, w jakich miejscach obecnierobi się piercing czy permanentny lub prawdziwy tatuaż. Ponadto konsultują,w których miejscach przydałby się im lifting, a kiedy wszystkojest na swoim miejscu, nadchodzi czas na wspólną imprezę.Jak doniosła prasa, w ubiegłym roku sąd w USA skazał na 30 latwięzienia 40-letnią Silvię Johnson. Ta prawdziwa „cool mama" w ciąguroku urządziła kilkanaście imprez dla znajomych swojego 15-letniegosyna. Jak opowiadał jeden z uczestników, nie brakowało jej brawurowej,młodzieńczej wyobraźni: „Wódka, Jack Daniels, rum i teąuila lały sięstrumieniami. Oczywiście do wyboru była również amfa i zioło!". Ambitnąmamuśkę pogrążyły jednak relacje dwóch kolegów jej syna, którzyzeznali, że wielokrotnie uprawiali z nią seks. Jak się okazuje, tego typuprzypadków jest tak wiele, że częstotliwość ich występowania zaczęłajuż interesować przedstawicieli nauk społecznych.Orgazm osobowości„Udane życie to dzisiaj przede wszystkim poziom konsumpcji rozumianejw najszerszym sensie, a więc zarówno jako kolekcjonowanie przedmiotów,wysoki standard życia zanurzonego w owych szczególnych didaskaliach,jakimi są nieprzebrane gadżety i ich wymienność, jak i kolekcjonowaniewrażeń - wojaże, ekstremalne sporty, oryginalne zainteresowania, bywaniew miejscach, gdzie pokazać się wypada itd. (...) Przyszło nam przywyknąćdo życia w realiach, które mamią i uwodzą niezliczonymi możliwościamisamorealizacji. Liczy się indywidualny sukces, autonomia, wolność. Liczysię mobilność, szybkość, chwila wypełniona kolejnym doświadczeniem- ORGAZM OSOBOWOŚCI!" W ten sposób prof. Wojciech Burszta,antropolog, kulturoznawca, eseista i krytyk kultury, określa aspiracjeambitnych, kreatywnych, bez względu na wiek „młodych duchem" ludzi.


<strong>grafika</strong>: BARTŁOMIEJ KUŻNICKIWspółczesne podręczniki socjologii, psychologii społecznej czy kulturoznawstwazapełniły się pojęciami typu: kidult, cool parents, bigbabies czy „przedmioty regresywne". Dwa lata temu nakładem „Znaku"ukazała się książka włoskiego badacza Francesca M. Cataluccia Niedojrzałość.Choroba naszych czasów. Już na pierwszych kartach tej książkiautor obwieszcza złowróżbnie: „Nie ma już dorosłych, zniknęli jak przejściowepory roku i świetliki nad polami. Wszędzie widać tylko dziecii ludzi starszych. Przy czym dzieci zachowują się jak dorośli (bo częstomuszą rozstawać się z dzieciństwem zbyt wcześnie), a dorośli jak dzieci.Przepadły bariery oddzielające różne etapy życia (i pozwalające świadomieje naruszać). Miejsce osób dojrzałych zajęły dziwnie krzepkie dzieci:kuriozalnie pełnoletni, którzy nigdy nie dojrzeli i traktują życie jakświetną rozrywkę, jak parodię dziecinnych zabaw. (...) Wygląda na to, żeznaleźliśmy się w potrzasku: w tragikomicznej, infantylnej rzeczywistości,która ma pozory niepoważnej i żartobliwej gry".Wspomniana na początku scena z American Beauty jest w kontekścietych rozważań wyjątkowo znamienna. Choć większość krytyków i recenzentówdostrzegła w tym filmie genialną opowieść o upadku rodziny, kryzysiewieku średniego, rozpadzie więzi międzyludzkich czy hipokryzjimieszczańskiego stylu życia, to dzięki tej scenie możemy zobaczyć coświęcej. Widzimy dwie osoby, które pomyliły swoje miejsca i role: infantylnąnastolatkę, która za wszelką cenę próbuje być dojrzałą kobietą,i dorosłego mężczyznę, który za wszelką cenę próbuje być infantylnymnastolatkiem.Zastanawiam się tylko, kiedy przydarzy się taka okazja, która sprawi,że ten cyniczny i infantylny uśmieszek na naszych beztroskich obliczachchoć na chwilę zamieni się w zidiociały wyraz twarzy wyrażający refleksjępana Burnhama?JAKUB KULAWCZUK(nie mylić z człowiekiem o nazwisku COOLawczuk)


NIEDOJRZAŁAPOLSKOŚĆTym, czegonajbardziejbrakujePolakom,co sprawia,że tak trudnowyrwać się imz „polactwa",jest brak Ojca.


nie układ, nie postkomunistycznasitwa, nie salonowa elita - stanowi kluczowyproblem współczesnej Polski.Wszystkie te byty, choć toczą naszkraj jak rak, są tylko zewnętrznymobjawem choroby tożsamościowej,z którą przychodzi się Polakom mierzyćw XXI wieku. Ajest nią niedojrzałość mężczyzn,brak wzorów ojcostwa i masowa ucieczka od odpowiedzialnościoraz decyzji (nazywana niekiedy inteligenckim niezdecydowaniem czygloryfikowana w postaci Adasia Miauczyńskiego). Wniosek ten wyprowadzićmożna nie tylko z obserwacji rzeczywistości, ale także z uważnejlektury dzieł powieściowych najbardziej znanych konserwatywnych czyliberalnych analityków życia publicznego. Rafał Ziemkiewicz, AndrzejHorubała, Bronisław Wildstein, Cezary Michalski, ale i Marcin Wolskiw swoich najnowszych książkach - być może nie wszyscy do końca świadomie- umacniają taką a nie inną diagnozę polskiego życia duchowegoi społecznego. Ich bohaterowie, bez względu na zasługi, jakie mają w walcez układem, czy przypisane im miejsce na scenie ideowej, są w zasadziebez wyjątku wiecznymi chłopcami, mężczyznami rzucającymi swoje żony,by szukać nowych wrażeń, lub ojcami, którzy nie chcą ponosić odpowiedzialnościswych własnych decyzji.Organicznieniezdolni do miłościAdam Wilczycki z Doliny nicości Wildsteina jest tego najbardziej dobitnymprzykładem. Ten pozytywny - w zamyśle autora - bohater jestw gruncie rzeczy dość ponurym, choć w pewnych środowiskach bardzoczęsto spotykanym typem. Zostawił żonę i syna, w pracy przyjął zasadę,że cel uświęca środki, a z rozpaczy zaczyna pić wódkę. Niemal wszystkiekobiety to dla niego tylko ciała, wymienne w swoich parametrach, alepozbawione w istocie duchowej, osobowej i niezależnej od kształtów wartości.Niekiedy, co dodaje im znaczenia, są jeszcze zdobyczą (jak kobietawyrwana Bogatyrowiczowi), którą obnosi się przed innymi samcami alfa,by zamanifestować swoją moc. Ale niczym więcej. Próżno szukać


w miłostkach Wilczyckiego, choćby śladu duchowego czy poetyckiegowymiaru miłości. Fizjologia i walka o byt są w nich zbyt dobitne, by mogłyprzemienić się w coś więcej. Podobnie jest zresztą z innymi bohateramiDoliny nicości. I nie chodzi tylko o starych - Returna czy Bogatyrowicza,ale także o młodego Czułnę, który choć mniej cyniczny, też traktujekobiety jak wymienne przedmioty, które mają dostarczyć mu doraźnejprzyjemności (niekoniecznie tylko seksualnej).Ziemkiewiczowski Radek z Żywiny w niczym nie ustępuje bohateromWildsteina. Oba jego romanse niewiele mają wspólnego z miłością,ograniczają się tylko do łóżka, ewentualnie do interesów. Liczy się w nichzatem tylko Radek i nikt więcej. Zakładając prezerwatywę podczas stosunkuz Arietą, jak sam przyznaje, nie myśli o niej (choć dla niej jest to znaktroski), a tylko ,jak zwykle" o sobie 1 .Miłość w pełnym znaczeniu tego słowa jest niedostępna także dlaMaćka Podlaskiego z Nieprawego łoża Marcina Wolskiego. Żona Grażyna,której „pożądał, ale jej nie kochał" 2 , była dla niego „ciągle stałymi zapewne niezbędnym elementem (...) egzystencji, ruchomym meblem,nierozpalającym jednak więcej emocji niż etażerka" 3 . Inaczej młodziutkawiolonczelistka Marta. Ale i ją Podlaski określa wyłącznie przedmiotowo,wskazując, że „jej młode ciało działało na niego jak narkotyk" 4 . Słowem,dwie kobiety, z których żadna nie budziła w nim emocji większych niżmebel lub środek odurzający mający zaleczyć jego własne niespełnieniei zamaskować wkraczanie w „smugę cienia". Podlaski ma oczywiście świadomośćmoralnego rozdarcia między niekochaną żoną a porządną (ale teżw istocie niekochaną) kochanką, ale - jak to facet po czterdziestce - znajdujedziesiątki usprawiedliwień dla swych zdrad. A i autorowi nie brakujezrozumienia dla jego zachowań.Inaczej wydaje się być u Ziemkiewicza w Ciele obcym. Tu życiowewybory, których istotą jest poszukiwanie czystej przyjemności i unikanieodpowiedzialności, zostają jednoznacznie określone przez samego bohatera,a także swoiście ukarane przez kreatora powieściowego świata.1234R.A. Ziemkiewicz, Żywina, Warszawa 2008, s. 90.M. Wolski, Nieprawe łoże, Warszawa 2006, s. 19.Tamże, s. 11.Tamże, s. 34.


Seksualna rozpusta i nieograniczenie w zaspokajaniu potrzeb zostająnapiętnowane, a ich konsekwencją staje się nie tylko częściowa impotencja,ale również uwikłanie we współpracę z komunistycznymi służbami, coprowadzi ostatecznie do samobójstwa. Jest ono potwierdzeniem stanuabsolutnej nicości, w jakim znalazł się bohater Ciała obcego.NiedecyzyjniUcieczka w śmierć jest zresztą, jak się zdaje, pierwszą decyzją, jaką podjąłHrabia w powieści Ziemkiewicza. Wcześniej bowiem jego mottem było„niedecydowanie", traktowane niemal jak buddyjski imperatyw „niedziałania".„Nie myślmy na razie o problemach, byle nie dziś. Jutro. Kiedyś.Może coś się samo z siebie naprawi. Przez wszystkie te lata nie podjąłemżadnej decyzji. Wszystkie podjęły się same, ja tylko dostosowywałem siędo sytuacji i póki to było możliwe, robiłem co mogłem, żeby się niewydało" 5- podsumowuje Hrabia.Pod takim credo bez trudu podpisaliby się również Maciek Podlaskiz powieści Wolskiego czy Adam Wilczycki z Doliny nicości. „Nie jestemryzykantem, życiową brawurą pewnie też nie grzeszę, toteż niewygodnedecyzje staram się zazwyczaj maksymalnie odwlekać, a o kłopotliwychrzeczach po prostu nie myśleć" 6- deklaruje Podlaski. Wilczycki - choćpróżno by szukać w powieści Wildsteina takich wyznań - prezentujew gruncie rzeczy podobną postawę. Decyzja o opublikowaniu tekstupoświęconego przeszłości profesora Lwa podjęła się w zasadzie sama naskutek obrzydzenia dla rzeczywistości, jakie dopadło redaktora naczelnego.Kolejne tygodnie jego życia także upływają na swoistej odmowiedziałania, próbie oswojenia się z rzeczywistością. Dopiero wyjazd na prowincjęw finale powieści określić można realną decyzją. Pierwszą własnąod wielu lat.Ta odmowa decydowania niekoniecznie zresztą powinna być zawszewartościowana negatywnie. Ziemkiewiczowski Radek odmawia skrytykowaniapolskiej religijności nie tyle z powodu głębokiego do niej przywiązaniai nie po racjonalnym namyśle, ile raczej na skutek emocji56R.A. Ziemkiewicz, Ciało obce, Warszawa 2005, s. 42.M. Wolski, dz. cyt., s. 60.


<strong>grafika</strong>: HALINA KDŻNICKAzwiązanych z matką. Ma świadomość, że kilka słów krytykipolskiego klerykalizmu i antysemityzmu może zbliżyć go doupragnionej kariery, pomóc opuścić kraj i znaleźć się w wielkimświecie, ale nie wypowiada ich, bo gdzieś w głębi czuje,że byłoby to równoznaczne ze zdradąmatki. „Radek przez całe w miarę dorosłeżycie darł z matką koty, ale tobyły sprawy między nimi, krytykowaniematki publicznie, nawet jeżeli nikt poza nim niewiedział i nigdy nie miał wiedzieć, że jego matka mieścisię w liczbie krytykowanych, przekraczałojego możliwości do zdrady" 7- opisujemotywacje Radka już ustami KonradaZiemkiewicz. I tylko dlatego niezdradza, podobnie jak tylkoz powodu ulotnego uczuciaWilczycki publikuje nonkonformistyczneteksty.Nie ma w tych kluczowychwydarzeniach śladuracjonalnej refleksji, przywiązaniado wartości czychoćby poczucia odpowiedzialności.Zwykła intuicja,która wymusza powiedzenie„dość".7R.A. Ziemkiewicz, Żywina,s. 148.


Poszukując męskościDeficyt miłości i brak decyzyjności wydają się u powieściowych bohaterówwszystkich wymienionych autorów wynikać z tego samego źródła- zdeformowanej wersji męskości, która z odpowiedzialności, opiekuńczościi dojrzałości przekształca się w wieczną chłopięcą walkę. Wilczycki,Podlaski, Radek czy Hrabia pozostają - przy całym właściwym wiekowidojrzałemu cynizmie - chłopcami, którzy bez większego kłopotu moglibysię odnaleźć w Wyspie much Williama Goldinga. Różnią ich oczywiściecele (Hrabia wybiera święty spokój, a Wilczycki pozostaje samcem alfa),ale stałą ich cechą jest odmowa wzięcia odpowiedzialności za żmudnącodzienność. O takich, niezwykle przecież polskich mężczyznach, śpiewałprzed laty Jacek Kaczmarski, że „przy stołach współczucia nurzają sięw winie". Ich ojcostwo, o czym także śpiewał bard, ograniczało się dospisywania pamiętników, ale nie realizowało się już w codziennym życiu,towarzyszeniu dzieciom, rośnięciu z nimi i przekazywaniu im fundamentalnychwartości.Oczywiście trudno za to winić polskich mężczyzn. Nasza historiabyła taka a nie inna. Mężczyźni musieli walczyć o wolność, wywiewałyich z domu branki, zesłania i wojny, a kobiety często zajmowały ich miejsca.Nie zmienia to jednak faktu, że w efekcie brak w naszym patriotyzmiekomponentu ojcowskiego. Nie brakuje nam męskich wartości (często niewątpliwych)w wydaniu przedojcowskim. Ułańska fantazja, straceńczaodwaga, wisielczy niekiedy humor i nieustanna wierność przegranymsprawom - to cechy bardzo polskie i bardzo męskie, ale brak pośród nichmęskości realizującej się w ojcostwie, które stanowi przecież zwieńczeniemęskiego życia.„Nie można zapominać, że mężczyzna musi być pierwszy w podejmowaniu(...) odpowiedzialności. Jeśli Apostoł mówi w duchu swegoczasu «żony bądźcie poddane swoim mężom» (Kol 3,18), to mówi zarazem:mężowie bądźcie odpowiedzialni! Zasługujcie na prawdziwe zaufanieswoich małżonek. I swoich dzieci" 8 - mówił Jan Paweł II w Szczeciniew 1987 roku. I o potrzebie tego apelu najlepiej świadczą autorzyomawianych powieści. Ich diagnoza (w sposób pełny i jednoznaczny8Jan Paweł II, Pielgrzymki do Ojczyzny, Kraków 2006, s. 455.


wypowiedziana przez Rafała Ziemkiewicza w Żywinie) jest bowiem taka,że tym, czego najbardziej brakuje Polakom, co sprawia, że tak trudnowyrwać się im z „polactwa", jest brak Ojca. I chodzi nie tylko o archetypykulturowe, które Polskę traktują jak kobietę, ale także o całkiem realnybrak ojca w życiu milionów Polek i Polaków. Bez niego zaś lub z nim, alenieobecnym czy niedecyzyjnym - trudno mówić o kształtowaniu dojrzałejtożsamości. Znakomitym tego przykładem pozostaje Radek, który jestmodelowym wręcz przykładem kulturowego Piotrusia Pana, odmawiającegodorastania. Jego celem jest dobrze się ustawić i czerpać z życia.Radek, inaczej jednak niż bohaterowie Wildsteina czy Wolskiego, sięodradza. Jego droga nie jest drogą do samounicestwienia, jaką podążałHrabia, ale drogą ku wolności, solidarności i nowemu życiu. Przyczynątego jest tyleż doświadczenie odchodzenia Jana Pawła II (ostatniego, któryw kraju bez ojców mógł być ojcem - by streścić myśl Ziemkiewicza), ilespotkanie z dzieckiem, które właśnie ojca potrzebuje. Mała Sandra, dzieckobez ojca, wychowywane przez samotną małomiasteczkową matkę, stajesię osobą, która odradza Radka. Jej twarz - aż strach stosować do analizypowieści Ziemkiewicza kategorie Levinasa - staje się wielkim wezwaniemkierowanym do chłopca, by stał się mężczyzną i wziął za nią odpowiedzialność.Gest, słowa, wypowiadane i niewypowiedziane prośbydziewczynki stają się przyczyną, która sprawia, że chłopiec (niezależnieod wieku na takim właśnie poziomie pozostaje Radek) odkrywa, że jest„coś więcej" i „coś bardziej" niż hedonizm, że jest odpowiedzialność,która daje poczucie spełnienia. I że to coś nazywa się ojcostwo. Wybór niejest prosty. Chłopak nie doświadczył prawdziwej męskości, ale decydujesię. Wybiera kobietę z dzieckiem i staje się ojcem.Jego wybór staje się początkiem nowej wspólnoty, ale ma on takżeznaczenie społeczne i narodowe. Jedną z tez Ziemkiewicza jest bowiemstwierdzenie, że głównym problemem Polaków z ich własną polskościąpozostaje brak wymiaru ojcowskiego w patriotyzmie. Nasza miłośćOjczyzny ma wymiar czysto kobiecy, jest nasycona wieczną nieobecnościąlub nieodpowiedzialnością mężczyzn. I jako taka nie może przetrwać,jest skazana na wieczny upadek w polactwo... Może jest to pewne nadużycie,ale w jakimś sensie Polska przypomina Arietę, matkę Sandryi nową kobietę Radka. Ona pragnie odpowiedzialnego mężczyzny i robiwszystko, by go odnaleźć. A gdy odnajduje, zmienia się. Podobnie jak


zmienia się Polska, gdy doświadcza umierania jedynego, który mógłzastąpić Polakom utraconych ojców. I w tym sensie Żywina Ziemkiewiczajest wielkim wezwaniem do kontrrewolucji ojców. Jej początkiem jestwzięcie odpowiedzialności przez mężczyzn, odkrycie przez nich własnegoojcostwa i szczere zajęcie się nim.Bez tego na zawsze skazani jesteśmyna polactwo, samobójstwo lub bylejakośćIII RP, z takim zaangażowaniemopisywane przez Wolskiego,Wildsteina i Ziemkiewicza.<strong>grafika</strong>: BARTŁOMIEJ KUŹNICKIRAFAŁ SERAFINOWICZ


Wymuskani modele prezentują marynarkii sweterki m.in. na tle otwartego bagażnikasamochodu, a przez całą stronę ciągnie się napis„Jednak pętla zaciskała się wokół jego szyi"(po zabójstwie szefa związku pracodawców terroryściwydali oświadczenie, iż „po 43 dniach zakończyliżałosny i skorumpowany żywotHansa-Martina Schleyera (...) jegociało znajduje się w zielonym Audi 100z numerami z Bad Homburg").RAF-PARADE,CZYLI ZWYCIĘSKIPOCHÓDTERRORYSTÓWPRZEZ NIEMIECKĄPOPKULTURĘ


Dlaczego w filmie Baader-Meinhof Komplex lewaccy terroryści są - jakJoker i Two-Face w ostatnim Batmanie - najciekawszymi postaciamiw obrazie, a ich ofiary to kolejne padające trupy bez osobowości? Byćmoże dlatego, że tak właśnie wyobrażają ich sobie twórcy produkcji.Najnowszy film Ulego Edela Baader-Meinhof Komplex nie jestpierwszym obrazem pokazującym historię Frakcji Czerwonej Armii(RAF). Będąc adaptacją faktograficznej książki Stefana Austa, stara sięskupić na kronikarskim ukazaniu wydarzeń, które doprowadziły dopowstania RAF, później kolejnych jej akcji, następnie zaś procesu prowodyrówbandy.To założenie prawie udaje się twórcom filmu zrealizować. Prawie,bowiem choć dzieło rości sobie prawa do miana „niezależnego" i „obiektywnego",to właśnie Andreasowi Baaderowi, Ulrike Meinhof i GudrunEnsslin jesteśmy zmuszeni towarzyszyć przez ponad dwie godziny. Nanaszych oczach rodzą się ich decyzje, obserwujemy ich determinacjęw obronie ofiar wojny w Wietnamie czy sprzeciw wobec wizyty perskiegoszacha w Niemczech. I choć nie zgadzamy się z formą, w jakiejmłodzi idealiści wyrażali swój gniew, to jednak trudno nie być z nimisolidarnym, gdy widzi się ich bitych i poniżanych przez policję. Być możeniektórym polskim widzom przypomną się sceny z Przesłuchania LeszkaBugajskiego.A ofiary terrorystów? Im towarzyszymy jedynie w ciągu ostatnich kilkusekund życia. Nieco dłużej widzimy jedynie Hansa-Martina Schleyera,ale sprawia on raczej wrażenie prowadzonego na rzeź wieprzka niżpoważnego przewodniczącego związku pracodawców i ojca rodziny. Jego


telewizyjne przemówienie, nagrane przez lewackich terrorystów w miejscujego przetrzymywania, wzbudza co najwyżej pożałowanie.Moje serce zawsze biło dla RAFDziałająca przez 28 lat Frakcja Czerwonej Armii ma na swym sumieniuzamordowanie 34 osób oraz okaleczenie kilkudziesięciu dalszych. Członkowieorganizacji podpalali budynki, podkładali bomby, wykonywali wyrokiśmierci i porywali ludzi. Od samego początku fascynowała ona zrewolucjonizowanąmłodzież, a Ulrike Meinhof czy Andreas Baader uroślido rangi kogoś w rodzaju Che Guevary - ich zdjęcia, a także słynna pięcioramiennaczerwona gwiazda, na której widniał skrót RAF oraz karabinmaszynowy Hecker & Koch, nierzadko zdobiły ściany w pokojach niemieckichnastolatków (sam Baader w swej celi w więzieniu Stuttgart-Stammheimmiał na ścianie fotografię Che). Nic dziwnego, że lewacki terroryzm stałsię tematem chętnie podejmowanym przez twórców popkultury.Do historii RAF artyści podchodzą różnie. Najbardziej banalnie dzieje„bandy Baader-Meinhof' opracowują muzycy rockowi. Legendarnyniemiecki zespół punkowy Wizo nagrał piosenkę pt. RAF, w której słyszymym.in.:Gdy byliśmy małymi gówniarzami, nie wiedzieliśmy zbyt wieleale chętnie bawiliśmy się w RAF i policjęnigdy nie chciałem być policjantem, bo policjanci są do dupychętniej grałem terrorystę i podkładałem bomby(...) zawsze uważałem was za świetnych gościszkoda, że byłem za mały, by się do was przyłączyćale moje serce już wtedy bilo dla Frakcji Czerwonej ArmiiInny niemiecki zespół, AufBruch, napisał z kolei piosenkę Fur Ulrike(Dla Ulrike):Tak się bała, jednak nie przeraziła się nawet śmiercinie dała sobie szansy i nie skoczyła z łodzi ratunkowejmiała dość niesprawiedliwości i kłamstwa(...) gazety krzyczały - martwą lub żywą, chcemy się zemścić,


nikt więcej nie może mówić o niej i jej działalnościpróbowali ją złamać i ją złapaliale nie udało się im, znaleźli ją martwą w jej celi.Działalność RAF - jeśli już pojawia się w tekstach rockowych - jestwręcz gloryfikowana. Muzycy Wizo całkowicie popierają zarówno założeniaideowe terrorystów, jak i środki przez nich stosowane. CzłonkowieAufBruch wydają się być bardziej zniuansowani. Tak rekonstruują tokmyślenia Ulrike Meinhof:pomyślałatu pomoże jedynie amokamok dzień i nocrzeczy, które mnie niszcząteraz zostaną zniszczone przeze mnie(...) przemoc to właściwie gównojednak jakoś mi to pomagachciałam inaczejale inaczej oni tego nie zrozumiejąKim są owi „oni", przeciwko którym występuje bohaterka? „Niebawemtrzęsło się przed nią całe kołtuństwo i wszystkie instancje", śpiewawokalista i tekściarz zespołu Ralf Mattern, ani słowem jednak nie wspominao „cywilnych" ofiarach terrorystów. Według niego tym, co pchałodo działalności Meinhof i jej towarzyszy, było jakieś bliżej niezidentyfikowanezło, a przede wszystkim fakt, iż „miała tak serdecznie dość byćnie wysłuchaną".Kwestia gloryfikacji lewackich terrorystów jest w tym wypadku tymbardziej ciekawa, gdyż zespół AufBruch pochodzi z NRD, gdzie był szykanowanyprzez lewicowe władze i miał nawet przez dłuższy czas zakazwystępów.Andreas Baader jak Jezus ChrystusNa temat RAF powstało w Niemczech całkiem sporo filmów, zarównofabularnych, jak i dokumentalnych. Łączy je pewien wspólny element,


0 którym wspomniała córka Ulrike Meinhof - Bettina Róhl, dziś znanapublicystka niemiecka: „dotychczas wszystkie filmy dotyczyły uczućsprawców. Problem (...) polega na tym, że terroryści sami siebie tak długow swoich mediach przedstawiali jako właściwe «ofiary», że z czasemprawdziwe ofiary zaczęły jedynie przeszkadzać" 1 .Rzeczywiście, do tej pory nie powstał żaden obraz fabularny, któregobohaterem byłaby np. żona zastrzelonego policjanta czy któryś z pasażerówsamolotu „Landshut". Filmy typu Baader, Legenda Rity (Stille nachdem Schuss) czy Decyzja (Die innere Sicherheii) przedstawiają dylematy1 rozterki sprawców. Od czasu do czasu pokazują, jak ginie jakiś policjantczy strażnik więzienny, jednak jest on na tyle anonimowy, by widz niemógł się z nim utożsamić. W najlepszym wypadku terroryści usłysząw telewizji lub radiu, że sierżant X osierocił dwójkę dzieci. Taka krótkawzmianka to zbyt mało, by oddać dramat prawdziwej ofiary, tym bardziejże na ekranie notorycznie przewijają się dyskusje i rozważania członkówRAF, święcie przekonanych o swej historycznej misji i tylko niekiedyzastanawiających się, czy stosują właściwe środki do osiągnięcia wytyczonychcelów.W filmie Baader Christophera Rotha (2002) przedstawiony jestprzede wszystkim związek Baadera z Ensslin. Lider RAF nie jest człowiekiem,którego można by polubić - apodyktyczny, nerwowy, zakochanyw sobie. Jednocześnie często wypowiada rewolucyjne sloganymające usprawiedliwić jego postępowanie. Po drugiej stronie barykadymamy dowódcę policji, który stara się złapać bandytów. Jego podejście dosprawy nie jest jednak jednoznaczne - poniekąd rozumie motywy Baadera,Ensslin czy Meinhof, którzy w jego rozumieniu są młodymi idealistamichcącymi zmienić świat na lepsze. Daje temu wyraz na zebraniu SPD,jednak nie zostaje zrozumiany przez partyjnych towarzyszy. Mimo wszystkowygrywa u niego poczucie obowiązku, świadomość koniecznościzaprowadzenia porządku. Choć nie jest w tym w pełni konsekwentny -w trakcie dość dziwacznej sceny, ukazującej, jak samotnie zatrzymujeBaadera podczas blokady ulicznej, przeprowadza z nim rozmowę. Puszczago wolno, a właściwie obaj się rozchodzą - można odnieść wrażenie,1W Europie rządzi sekta mędrków. Z Bettiną Róhl rozmawia Stefan Sękowski,„Najwyższy Czas!", 14/2008, s. VIII.<strong>grafika</strong>: HALINA KUŹNICKA


że niejako wrogowie, ale jako przeciwnicy w dziecinnej zabawie w „policjantówi złodziei" (lub, jak śpiewają punkowcy z Wizo, w „policjantówi terrorystów").Nie jest to jednak ostatnia sztuczna scena w filmie. Historia RAFodtworzona jest dość wiernie, poza jednym szczegółem. Baader giniebowiem w czasie próby aresztowania, choć w rzeczywistości trafił dowięzienia i zastrzelił się pięć lat później. W filmie nadzorujący całą akcjędowódca policji podchodzi do poszatkowanego kulami Baadera, podnosigo i trzyma w sposób, który przywodzi na myśl „Pietę" Michała Anioła.Przewagę liczebną policjantów nad walczącym w pojedynkę bohateremmożna odczytać jako symbol beznadziei walki terrorystów, ale także jakobezsilność wobec opresyjnej i bezwzględnej władzy państwa, które poprzezbrutalne potraktowanie aresztowanego niszczy jednostkę.Prada-Meinhof i pantofle BaaderaInnym przejawem wpływu legendy RAF na niemiecką kulturę jest wykorzystaniemotywów związanych z tą organizacją i jej działalnościąw modzie czy reklamie. Koszulki, naszywki i plakaty funkcjonują na analogicznejzasadzie, jak przedmioty z wizerunkiem Che Guevary - dużaczęść osób noszących emblematy RAF nie ma pojęcia o historii samejorganizacji, zaś czerwona gwiazda kojarzy się im z szeroko rozumianymbuntem przeciwko niesprawiedliwości. Swego czasu Michał Wiśniewskiz zespołu „Ich Troje" postanowił obdarować widza programu „DzieńDobry TVN" koszulką z logo RAF - próba została jednak udaremniona.Wykorzystywanie symboliki terrorystycznej nie ogranicza się jedyniedo grupy lewicowych radykałów. W Niemczech dużą dyskusję wywołałakolekcja hamburskiego butiku „Maegde und Knechte Elternhaus",której częścią były m.in. ubrania z nadrukiem „Prada-Meinhof i „Prada--Terror". Ponieważ kolekcja zawierała także majtki z wizerunkiem małegopsa bojowego i napisem „Mein Kampf', można mieć pewność, iż kreatorommody nie chodziło o propagowanie lewackiego terroryzmu, lecz - poprzezwyrwanie symbolu z kontekstu - wzbudzenie kontrowersji i złamanietabu.Podobnie miała się sprawa ze zdjęciami reklamowymi w poświęconymmodzie piśmie „Tussi-Deluxe". Redakcja wydrukowała 22 strony


fotografii pod wspólnym tytułem „RAF-Parade" (gra słów nawiązującado „Love Paradę"), rekonstruujących najbardziej charakterystyczne scenyz historii Frakcji Czerwonej Armii. Wymuskani modele prezentują marynarkii sweterki m.in. na tle otwartego bagażnika samochodu, a przez całąstronę ciągnie się napis „Jednak pętla zaciskała się wokół jego szyi" (pozabójstwie szefa związku pracodawców terroryści wydali oświadczenie,iż „po 43 dniach zakończyli żałosny i skorumpowany żywot Hansa-MartinaSchleyera. Pan Schmidt [kanclerz Helmut Schmidt - przyp. aut.] (...)może go sobie odebrać na Rue Charles Peguy w Mulhausen. [Jego ciało]znajduje się w zielonym Audi 100 z numerami z Bad Homburg"). W podobnymstylu czasopismo „Max" reklamowało pantofle Woolwortha, eksponującje obok modela leżącego we własnej krwi Baadera.Apologetyka i krótka pamięćWpływ RAF na kulturę nie jest bynajmniej jednolity, jednak twórcywykorzystujący motyw lewackiego terroryzmu nie dotykają w swychdziełach sedna problemu, w najlepszym wypadku ocierają się o nie. Dlaczegotak się dzieje?Należy z pewnością oddzielić apologetykę od niezrozumienia.Popieranie działań terrorystycznych czy choćby usprawiedliwianie ichprzez szlachetne motywy może wynikać jedynie z ideologicznego zaślepienia.Pogrzeby morderców z RAF zgromadziły tysiące młodych ludzi,a przywódca lewicowej studenckiej rewolty z lat 1967-68 Rudi Dutschkewykrzyknął nad grobem Holgera Mensa (zmarłego w wyniku strajku głodowegow sierpniu 1974 roku), że „walka trwa dalej!". Tak jak wtedy,także i dziś będzie istniał margines uważający bandytów za bohaterów.Analiza tego problemu to jednak temat na oddzielny artykuł.Terroryzm nie jest abstrakcyjną „propagandą czynu", jest realnymdziałaniem, w wyniku którego ludzie giną lub odnoszą rany, zarówno naciele, jak i na psychice. Do tej pory nie powstał jednak ani jeden filmfabularny, którego centralną postacią byłaby rodzina ofiary czy zakładnik.A przecież historia RAF świetnie się do tego nadaje. Szacuje się, iż doorganizacji tej w szczytowym momencie jej rozwoju należało najwyżejok. 25 osób, zaś przez cały okres działalności przez jej szeregi przewinęłosię nie więcej niż sto osób. Wszystkie ich ofiary znane są z imienia


i nazwiska. Skoro Amerykanie potrafili w indywidualistyczny sposóbprzedstawić tragedię ofiar ataków z 11 września 2001 roku (filmy WorldTrade Center, czy Lot 93), w wyniku których zginęło nieporównywalniewięcej osób, to dlaczego nie mogą zrobić tego Niemcy?Jednym z powodów jest na pewno upływ czasu. Przecież fakt, iżmogła powstać tryskająca specyficznym niemieckim poczuciem humorukomedia Mein Fiihrer, wynika właśnie z upływu czasu. Podobnie jestz terrorystami RAF - z każdym rokiem ich czyny tracą na znaczeniu, formapozbywa się treści. Podpalenie wydawnictwa Springera czy porwaniei morderstwo Schleyera stają się symbolem buntu, walki w imię ideałów.Stan ten pogłębiany jest przewagą lewicy w niemieckiej kulturzei nauce. Nawet jeśli socjaliści nie pochwalają porwań i zamachów bombowych,to jednak cel - choć w przypadku RAF bardzo mglisty - pozostajesłuszny. To także prowadzi do relatywizowania czynów terrorystów.Na przykład pisarka Ulrike Edschmidt przedstawia Baadera i towarzyszyjako ofiary opresyjności państwa. Co prawda, podpalając sklepy Schneiderai Kaufhof, nie zrobili dobrze, jednak po opuszczeniu więziennychmurów, czekając na rozpatrzenie apelacji, zajęli się opieką nad trudnąmłodzieżą. „Apelacja została odrzucona. Nikt nie spodziewał się takiegoobrotu rzeczy, gdyż opinia publiczna uznała pracę z wychowankamizakładów poprawczych za swego rodzaju element resocjalizacji oskarżonych.W tym samym momencie podpalaczy obleciał strach przed więzieniem.(...) Strach był wszechobecny i o wszystkim zadecydował" 2 . Tenrodzaj argumentacji Bettina Róhl kwituje następująco: „Dopóki w mainstreamiefunkcjonuje rozróżnienie między terrorystami jako ofiaramii bohaterami a normalnymi obywatelami jako świniami, które niczego dlarewolucji by nie zrobiły, nie będzie interesującego i istotnego filmuo RAF" 3 .Terroryści z Frakcji Czerwonej Armii zakończyli swe oświadczeniedonoszące o rozwiązaniu organizacji słowami: „Rewolucja mówi: byłam,jestem, będę". Kultura może być nośnikiem tej rewolucji - nawet mimowolniei nieświadomie, wyrywając symbolikę i wydarzenia z historii RAF2U. Edschmidt, Już do nich nie należę, w: Maj '68. Rewolta, red. D. Cohn-Bendit,R. Dammann, Warszawa 2008, s. 154.3W Europie rządzi..., s. IX.


z ich rzeczywistego kontekstu, a także próbując tłumaczyć czyny sprawców,nie zwracając jednocześnie uwagi na cierpienie ofiar. Film Baader--Meinhof Komplex jest kolejnym tego przykładem.STEFAN SĘKOWSKIKlub Terrace we Frankfurcie po zamachu bombowym RAF-u w 1972 roku.


Niegdyś jeden artykułw głównej „papierowej" gazeciemógł zmienić losy kraju.Niczym „J'accuse" Emila Zoliczy „Wasz prezydent,nasz premier" Adama Michnika.Dziś coraz więcej wysiłkutrzeba włożyćw wykreowaniepolitycznej „liniiprzekazu dnia",czyli tego, o czymsię mówi, a co sięprzemilcza.A źródłem zarówno„przekazu dnia",jak i najważniejszychopinii mogą stać sięKataryna,Maria-Dora,Jacek Jareckiczy Free Your Mind,wyrastającyna kultowychblogerów polskiejcyberprzestrzeni.WITAJCIEW POSTPOLITYCE


oseł na Sejm RP biegający ze sztucznympenisem i ku uciesze gawiedzirozgrywający „rasowych polityków",tych z XIX wieku, zupełnie nie potrafiącychporadzić sobie z jego atakami; premiersięgający po siekierę, aby odcinać przyrodzenie zboczeńców,chyba już wiedzą, co w świecie postpolityki będzieważne: emocje w miejsce programów, wizerunek przykrywającyidee. A przede wszystkim to, co najważniejsze: dobre narracje.Bo postpolityką rządzą dobre opowieści. Nie idee, program,wielkie projekty, ambitne cele. Przestały być ważne partie, ba, nawetparlamenty. A wielkie media nie mają już mocy narzucania swych interpretacjiwydarzeń.Poseł, minister, premier, prezydent czy marszałek, to jeszcze niedawnobyły najważniejsze w kraju figury. Poruszające się w autach nasygnałach. Głoszące orędzia zmieniające życie wszystkich. Zakres ichwładzy budził strach. Mogli wypowiadać wojny, zmieniać kurs złotówki,ratować lub niszczyć stocznię albo życie pojedynczego piekarza wspierającegonie dość rozważnie dom dziecka, dookreślić czym jest małżeństwo.Do polityki często garnęli się ludzie, którzy korzystając z jej mechanizmów,chcieli realizować idee: zmieniać kraj, reformować gospodarkę,życie społeczne, proponować ważne strategie. Dziś w rozmowach corazczęściej przyznają: nic tu po nich.To, że nie od polityków zależy dziś rzeczywistość, dociera do nichcoraz silniej. Minister obrony może co najwyżej zrobić sobie zdjęciez żołnierzami polskimi w Czadzie, a wracając do kraju, szukać odpowiedzi:„A po co my tam". Minister infrastruktury może budować autostrady,ale pod warunkiem, że zostaną one wpisane w siatkę połączeń transeuropejskich- z zachodu na wschód. Autostrady w innych kierunkachBruksela uznaje za nieuzasadnione. Większość decyzji gospodarczych,społecznych czy obronnych - a więc to, co było jeszcze niedawno „jestestwem"polityki - zostało scedowane na organizmy multinarodowe:NATO, Komisję Europejską, Unię Europejską.Przy okazji okazało się, że problemy nierozwiązywalne przez dziesięciolecia,jak choćby rozpasanie monopolisty telefonicznego drenującegodo maksimum kieszenie rodaków cenami połączeń i SMS-ów i jeśli


już inwestującym w cokolwiek, to w skuteczny parlamentarny lobbing,znikają niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Komisja Europejskakaże obniżyć ceny połączeń telefonicznych, SMS-ów i roamingu,Polacy będą płacić więc mniej za rozmowy. Cud!Tak, można to jeszcze sprzedawać jako cud, ale wpływu na zaistnieniekolejnych cudów polscy politycy - niezależnie z PO, PSL, PiS,SLD czy „następnej partii" - będą mieć coraz mniej. Mogą co najwyżejmniej lub bardziej sprawnie zarządzać.W postpolityce koniec z wielkimi manewrami, ideowymi sporami,rywalizacją wielkich pomysłów i ambitnych, porywających projektów. Niebędzie kolejnego portu w Gdyni, Centralnego Okręgu Przemysłowego,czy Kopca Niepodległości. Nikt nie jest na tyle szalony, aby wystąpić z ideąutworzenia megametropolii Wrocław-Kraków-Katowice czy wybudowaniacentrum biotechnologicznego, polskiej Krzemowej Doliny. Żadenpolityk nie wychodzi na mównicę z takim projektem, bo po pierwsze niebędzie usłyszany, po drugie - zrozumiany, po trzecie wreszcie z parlamentudawno już zniknęły najważniejsze dyskusje.Na początek przeniosły się do stacji transmitujących „całą prawdęcałą dobę", a następnie zniknęły w ogóle. Sejm - jeśli porównamy I i VIkadencję - zamilknął, nie ma tam dyskusji, debaty. Parlament przestałsprawdzać się nawet jako ostoja politycznej poprawności. Nie tylkow Polsce, nawet na Wyspach Brytyjskich.Ofiarą postpolityki stały się też partie. Ponad 50 procent Polakównie utożsamia się z żadną. Podobne wyniki nadchodzą z innych krajów.Ostatnia funkcja partii to kadrowa rezerwa, armia postulantów do ministerialnychfunkcji. Ale i ta funkcja się kończy. Komórka sekretarza generalnego-wicepremieraz pamięcią 250 numerów telefonów w zupełnościwystarczy. Cóż to zresztą za partie, w porównaniu z gigantami jeszczeniedawno liczącymi po kilkaset tysięcy członków, które „rozprowadzały"europejską politykę. Nawet kandydaci w wyborach prezydenckich starająsię być coraz dalej od „partyjnego betonu". Bardzo źle wygląda on bowiemna zdjęciach. Profesor Serge Guerin twierdzi wręcz: „Partie nie niosą jużwielkich zmian". Co gorsza, najczęściej też łapią wirusy najgorszychpraktyk styku polityki i biznesu, generują złe społeczne praktyki.Gubią się w postpolityce partie, gubią się mądre głowy. Co jest dziślewicą, a co prawicą? Co partią liberalną, a co konserwatywną? Partia


lewicowa na swoich sztandarach umieszcza Ojczyznę, a nawet Boga,chowa czerwone flagi, w to miejsce wywiesza narodowe, zaś prawicamówi o wartości pracy i społecznej wrażliwości. Pochowały się partieradykalne. A jeśli tak, jeśli wszystkie partie głoszą z grubsza to samo,mają podobny program i tożsame idee, to co właściwie w polityce jestważne? Różnice są takie jak między Coca-Colą a Pepsi? A więc wizerunek,ułuda, miraż? I jeśli już, to konieczność wykończenia jednej firmyprzez drugą?Nie odpowiedzą na to pytanie media, w postpolityce bowiem te tradycyjnejuż schodzą z placu boju. Niegdyś jeden artykuł w najważniejszej„papierowej" gazecie mógł zmienić losy kraju. Niczym „J'accuse" EmilaZoli czy „Wasz prezydent, nasz premier" Adama Michnika. Dziś corazwięcej wysiłku trzeba włożyć w wykreowanie politycznej „linii przekazudnia" czyli tego, o czym się mówi, a co się przemilcza. A źródłemzarówno „przekazu dnia", jak i najważniejszych opinii mogą stać sięKataryna, Maria-Dora, Jacek Jarecki czy Free Your Mind, wyrastający nakultowych blogerów polskiej cyberprzestrzeni. Komunikacja staje się rozproszona,zaś badania D-Link Technology Trend wskazują: internauciwyżej oceniają treści serwowane im przez innych użytkowników sieci,niż przez profesjonalnych dziennikarzy. Obie grupy mając podobny zasóbinformacji, dostęp do podobnych źródeł, podejmują rywalizację. Swojądrogą już dziś współczuję przegranym.Współczuć należy też socjologom, politologom, wielkim publicystom,magom zbiorowej wyobraźni. W postpolityce „pośrednicy informacji" sącoraz mniej potrzebni, coraz mniej w oglądzie sceny publicznej mogąnarzucić, zablokować, zredefiniować, narzucając swój odbiór wydarzeń.Stracili zdolność mobilizowania ludzi. Komunikacja przeskakuje nadnimi, niczym iskra w samochodowym zapłonie. Jeśli tylko jest dobrzeprzyrządzona - potrafi ich ominąć.Funkcjonowanie w postpolityce to dla polityków przede wszystkimkonieczność uczenia się wciąż od nowa. To koniec tego, co znają, w czymprzez lata czuli się jak ryby w wodzie.Jacąues Attali w fenomenalnej Krótkiej historii przyszłości, obliczył,że ilość dostępnej wiedzy już dziś podwaja się co dwa lata, a w 2030 rokubędzie się podwajać co siedemdziesiąt dwa dni. Czas niezbędny, by pozostawaćna bieżąco, uczyć się, stawać się i trwale być „zatrudnialnym",


a w przypadku polityków „wybieralnym", będzie się zwiększać w tychsamych proporcjach. To, co było aktualne jeszcze dwa, trzy lata temu,szybko staje się historią.Popatrzmy co się dzieje obok. Ludzie biegną coraz szybciej, mówiącoraz szybciej, coraz mniej mają czasu. Inaczej przyswajają informacje,które zalewają ich ze wszystkich stron (nazywam to już molestowaniemmedialnym). Inaczej dokonują selekcji informacji, inaczej podejmujądecyzje. Dla zatrzymania uwagi odbiorcy nikt już nie buduje wizerunkuproduktu ani marki. Do przeszłości odchodzi nawet logo. To nie ono sprawia,że wybieramy jakiś produkt. Barbara Stern w „Journal of the Academyof Marketing Science" pisze: „Jeżeli jeden produkt jest identycznyjak inne, niewielka jest szansa, aby właśnie nasz produkt został wybrany.Albo - i to jest rozwiązanie niemądre - obniżamy cenę. Albo zwiększamywartość produktu, tworząc i opowiadając jego historię".Podobny wybór mają politycy. Jedni obniżają loty, wymachując plastikowympenisem i wyzywając wszystkich od chamów lub od zdrajców.Często dopiero się uczą. Inni muszą opowiedzieć swoją historię w sposób,który po pierwsze będzie zrozumiały dla szerokiej publiki; po drugiezaciekawi ich; po trzecie wreszcie zafascynuje do tego stopnia, że zasłyszanąopowieść natychmiast będą chcieli - ba, musieli - przekazać innym.Choćby w windzie, w trzydzieści sekund. „Jeśli polityk potrafi poruszyćemocje i wsparcie dla swoich idei w trzydzieści sekund, odniesie sukces"- powtarza jeden z bardziej znanych francuskich story spinnersów tworzącychtakie opowieści.Tak jak „Boeing 747", konstrukcja kolegi z Europejskiego StowarzyszeniaKonsultantów Politycznych, który zaproponował ją liderowijednego z krajów Azji. „747" w której 7 - kraj pod nowym liderem staniesię siódmym krajem świata, 4 - do 40 000 dolarów wzrośnie PKB namieszkańca, wreszcie ostatnia cyfra - 7, o minimum 7 procent wzrostgospodarczy kraju. Rozbudzono emocje, uruchomiono pasję zmian bezkonieczności długich referatów bądź używania „pośredników informacji".Nowoczesny „747" nadleciał nad kraj. I wygrał wybory. Jeśli lider pokażepazury, charyzmę, pójdzie pod prąd, może teraz zmieniać swój kraj.W postpolityce o tym, że jest na stanowisku i rządzi, nasz bohaterprzekonywać musi każdego dnia. Co ranek pojawia się więc nowa opowieśćz jego życia, umilając proces budzenia się ludzi. Nie znudzi się,<strong>grafika</strong> na poprzedniej stronie: HALINA KUŻNICKA


ludzie bowiem uwielbiają dobre opowieści. Jeśli tylko są dobrze prowadzone,a narracja nie odda pola sprawnej kontrnarracji. „Jesteśmy tutajna pięć lat, aby napisać z Francuzami tę historię" - powiedział niedawnojeden ze story spinnersów Sarkozy'ego. O to samo walczą dziś - o możliwośćpisania z Amerykanami wspólnej historii - Obama z McCainem.Filozof Gilles Lipovetsky zauważa, że władza i spektakl zbliżały się oddawna: od Ludwika XIV i Wersalu, aż po kino Hollywood i pierwszegowywodzącego się stamtąd prezydenta. I nic tu nowego.Jeśli politycy chcą przeżyć - nie mają dziś wyjścia. To, co im pozostaje,to sprawne opowiadanie swojej historii: o cudach, ciasteczko wy chpotworach, strasznych laptopach albo jeszcze groźniejszych gejach i Niemcach.Groźnych pedofdach, strasznej mafii stadionowej. Przegrają, jeślinie znajdą swej historii i z pasją jej nie opowiedzą. Jeśli nie zrozumieją,o czym mówi najmądrzejszy ze współczesnych filozofów, Peter Sloterdijk,postrzegający zadania polityków jako wprowadzenie społeczeństwa w stanmniej lub bardziej zsynchronizowanej halucynacji. Jeśli politycy mająjeszcze resztkę nadziei, jeśli nie zapomnieli po co wchodzili do polityki,muszą się tego nauczyć. Albo zginą.Witajcie w postpolityce.ERYK MISTEWICZ


Jak byłem aresztowany w 1982 roku,przyszła pani psychologi zrobiła test osobowości.Trwał kilka godzin,zawierał chybaz pięćset pytań.W wynikach, któremi zakomunikowała,było m.in. zdanie:„socjalizacjaw dolnychgranicach normy".W zupełności sięz tym zgadzam.Myślę, że to ległou źródeł tego,co uznaję za swojesukcesy akademickie.Człowiek słabozsocjalizowanyjest mniej wrażliwyna społeczną presjęod kogoś dobrzezsocj alizowanego.O AGENTURZE,POLSKOŚCII ROSNĄCEJ POTRZEBIE WIARY


Udziela Pan wielu wywiadów, alewe wszystkich mówi Pan wyłącznieo służbach specjalnych, agenturze,układzie... Nie ma Pan ochoty porozmawiaćo czymś innym?- Na temat służb ciągle jest cośnowego do powiedzenia. Poznajęnowe dane, które pomagają lepiejrozumieć pewne mechanizmy... Aleo sensie życia można porozmawiać,o problemie tego, co niewyrażalne,o potrzebie re-konstytucji polskości.To zależy np. od aktualnego nastroju,rozmówców, otoczenia...Czym więc dla Pana jest Polska?- Po lekturze Eseju o duszy polskiej uświadomiłem sobie, że i ja jestemofiarą katastrofy cywilizacyjnej, którą opisał Ryszard Legutko. Wyniosłemz mojego domu rodzinnego, który był chyba dość zwykłym wtedypolskim domem, letnią religijność i letni patriotyzm. Chodziłem na religię,była Pierwsza Komunia, bierzmowanie itd. Poza rytualnym uczestnictwemnie było jednak głębszych rozmów o religii. Podobnie z Polską.Nie było wieczornych rozmów o tradycji, o korzeniach rodziny. Mamaurodziła się na Wołyniu, dziadek był nadleśniczym u Radziwiłła. Gdybyłem nastolatkiem, zauważyłem, że w domu po cichu napomyka sięo rzezi wołyńskiej. Nie rozmawiano ze mną o polityce, pewnie obawiającsię, że w szkole coś wygadam. Nie wtajemniczano mnie w tę historię.Dopiero później dowiedziałem się od brata mamy, że w dniu rozpoczęciarzezi zaprzyjaźniony z rodziną Ukrainiec wywiózł ich furmanką i uratowałżycie. Z powodu typowego dla komunizmu lęku, historycznychwstrząsów, rodzina nie przekazała mi naszej narodowej ciągłości (o szkolenie ma co mówić). Tak samo jak religia, w młodych latach także polskośćbyła dla mnie letnia i rytualna. Nie stała się żywą częścią mejtożsamości.


Ponieważ jednak łatwiej wyrobić w sobie przywiązanie do polskościniż Łaskę Wiary, Polskę „odkryłem" w późniejszym etapie życia, żebyzogniskować swoją energię życiową wokół wartości.Ma Pan wielu wpływowych wrogów, proces z Zygmuntem Solorzem,proces z Milanem Suboticiem, dwa z Adamem Michnikiem. Cały czas- robią to głównie dziennikarze - podważa się Pana dokonania naukowei metodologię. Zdarzyły się nawet insynuacje w „Gazecie Wyborczej",że ma Pan jakieś nieczyste związki ze służbami. Jak Pan toznosi jako człowiek? Mierzy się Pan z tym „na chłodno", czy też poszukujesiły w literaturze, w religii...- Co do religii - tu mam problem, bo jestem agnostykiem. Jednak, z wiekiem,coraz bardziej tęskniącym za wiarą. Od pierwszych lat studiówjestem agnostykiem. Moja formacja intelektualna, typ lektur, analiz interpretacyjnych,które dostarczyły czegoś, co można nazwać językiem bazowym(na gruncie którego inne kody kultury są interpretowane), bardzoutrudnia wydobycie się z agnostycyzmu. Od lat jednak, i prywatnie, i jakosocjolog przywiązuję dużą wagę do religii jako rusztowania tkanki społecznej.To, że jestem agnostykiem, nie powoduje jakiegoś dystansuwobec religii. Przeciwnie. Wiedząc, jakie koszty się płaci za agnostycyzm,nie zachęcam nikogo do płacenia tych kosztów i jako badacz podkreślampozytywną rolę religii w życiu społeczeństwa. Zwłaszcza takiego jaknasze, polskie.Agnostyk nie ma fundamentu transcendentnego, z poziomu któregoodpierać można ataki. Ale moja formacja metodologiczna pomaga mi sięodnaleźć w procesach sądowych. Zarówno wtedy, gdy występuję w rolipozwanego, jak i wtedy, gdy czytam insynuacje czy złośliwości „GazetyWyborczej" albo obelgi zapisywane w Internecie.Sala sądowa to okazja do obserwacji uczestniczącej. Badacz na własnejskórze i własnych emocjach może odczuć to, co przeżywają tysiącerodaków, także stających przed sądami. Gdy antropolog kulturowy jedziebadać obce plemię, to często robi to, co tubylcy, także je i pije to, co oni.Jeśli im brakuje żywności, głoduje razem z nimi. Gdy staję przed sądem,myślę, że w zasadzie rozumiem jak ta maszyneria działa; przecież zawodowozajmuję się mechanizmami władzy. Rozumiem, że trzecia władza


to instytucja, że sędziowie są przecież na etatach, że mają swoje interesy,mają swoje antypatie i sympatie, zalety i ułomności. Mimo to nie jest tosytuacja pozbawiona stresu. Próbuję sobie wtedy wyobrazić, jak się czujeprzeciętny szary człowiek, który nie rozumie tej maszynerii, a który przeztaki walec biurokratyczny, jakim jest sądownictwo, zostaje przemielony.Jako socjolog, zwolennik perspektywy konstruktywistycznej, jestemświadom, że to, co robi (a także to, co myśli) pani sędzia, co mówią adwokaci,to pewna konstrukcja społeczna. Coś umownego; to nie jest ostateczneani prawdziwe. To gra. Czasem tak żenująco niepoważna, że chciałoby sięśmiać; ale próbuję się do konwencji przystosować. Ta gra wytwarza bowiemskutki faktyczne - dla mnie i mojej rodziny. Nie mogę mówić do sędziegotego, co mi serce podpowiada. Próbuję znaleźć kod komunikacyjnyz sędzią, kod, który wejdzie w rezonans z jego instytucjonalną mentalnością.To jest w jakimś sensie frapujące wyzwanie, mimo że czasochłonne.Dla badacza to nie mniej interesujące niż rozmowy z funkcjonariuszamisłużb, którzy mówią o swoich problemach i np. proszą o ich zasygnalizowaniekierownictwu państwa. Takie doświadczenie miałem jako doradcapremiera. Dla każdego państwa są to dwie kluczowe i newralgiczne instytucjeo rdzeniowym znaczeniu: trzecia władza oraz tajne służby. Dla badacza,który zajmuje się przez lata zjawiskiem władzy w trybie książkowym,czyli z zewnątrz przygląda się rybkom w akwarium, a potem ma możliwośćwejścia do wody - to przygoda. Koledzy badacze, którzy się zajmują służbamina Zachodzie, bardzo mi zazdroszczą, iż miałem możliwość czytaniaakt WSI, bo - jak mówią - często jedyny ich kontakt z oryginalnymidokumentami to czytanie akt starszych niż 50 lat.I ta przygoda trwa.- Tak. Mam wrażenie, że z każdym dniem lepiej rozumiem myśleniepolityków, myślenie biznesmenów i sporej gromady postaci orbitującychmiędzy nimi.Na czym polega ta „rosnąca potrzeba wiary", o której Pan mówi?- To się różnie przejawia. W potrzebie transcendencji, w potrzebie ufundowania,w potrzebie bycia częścią większej całości. Można zastosować


proste psychologizowanie, że z wiekiem człowiek uświadamia sobieswoje ograniczenia i chce nadać sobie sens poprzez bycie częścią czegoś,co tak łatwo nie przemija. Ale często nie wiemy, jakie są siły sprawczenaszych potrzeb.W latach 1991 -1992 byłem na stypendium w Cambridge University.Mieszkałem u miłej pani, która podjęła wobec mnie działalność misyjną.Była członkinią Kościoła Metodystów w miejscowości nieopodal Cambridge.Zabierała mnie na spotkania tej wspólnoty. Śpiewali piosenki, tańczyli,modlili się i byli uzdrawiani. Ze trzysta osób, niezależny kościół,odwiedziny wędrownych, profesjonalnych kaznodziejów. Ta pani bardzochciała mnie nawrócić, a dla mnie to była ciekawa obserwacja uczestnicząca,bo nie miałem wcześniej doświadczenia z ludźmi, których wiarabyłaby tak gorąca i ofensywnie demonstrowana na zewnątrz. Pamiętam,że rozmawiałem wtedy z człowiekiem, który się przeprowadził z Londynudo Cambridge i w książce telefonicznej Yellow Pages przeglądał ogłoszeniaróżnych wspólnot religijnych (Kościołów?) szukając takiej, gdziewiara ma „dużo ognia".Tam ludzie czuli się uzdrawiani, mdleli, mówili językami. To działosię na wysokim poziomie emocjonalności. Część to byli ludzie bardzointeligentni, dobrzy sąsiedzi, rodzice, ludzie godni szacunku, którzy pozatym mieli w sobie coś, co mojemu krytycznemu umysłowi trudno byłooswoić. Na przykład opowiadał mi pastor-przewodnik tego zgromadzenia:była u nas jedna pani, z którą się modliliśmy, żeby nie było trzęsieniaziemi w Kalifornii. Jak tylko wyjechała i przestała się modlić, za tydzieńbyło tam trzęsienie ziemi. Zadawałem wtedy pytania niestosowne. Dlaczegosię modlicie o uleczenie poszczególnej osoby albo o uzdrowieniezwiązku między dwojgiem konkretnych ludzi? Dlaczego nie możecie siępomodlić do Pana Boga o całość? O zbawienie dla wszystkich, najlepiejza jednym razem.Standardowy zestaw pytań tzw. umysłu krytycznego.- Tak. W odpowiedzi słyszałem różne wybiegi, które intelektualnie mnienie zadowalały.I dlatego tej miłej pani nie udało się Pana nawrócić.


- Może dlatego. Potem sobie uświadomiłem, że aby dłużej się utrzymaćw stanie takiego religijnego pobudzenia, trzeba być częścią wspólnoty.0 tym mówił Emile Durkheim, jeden z założycieli socjologii: przez regularneuczestnictwo w pewnych rytuałach podtrzymuje się naturalnośćdanej definicji rzeczywistości. Gdybym wrócił do Torunia i tam byłpodobny kościół, to kto wie, czy nie udałoby im się zdemontować megosceptycyzmu. Przysłali mi jednak list z Anglii, w którym informowali, żenajbliższy kościół zaprzyjaźniony z ich wspólnotą jest w Gliwicach.Poza tym, to doświadczenie wchodziło w dysonans z moją socjologicznąwiedzą o religii, o innych religiach, z wiedzą o tym, jak w umysłachludzkich formowane są przekonania, jak się tworzy krytyczne nastawieniapoznawcze. Nawracającym nie było ze mną łatwo, bo znam psychospołecznąkonstrukcję maszynerii, która powoduje zaangażowanie lub letniość.Mechanizm, według którego katolika można zamienić w muzułmanina.To wszystko stanowi filtr „chroniący" przed łaską.No dobrze, zna Pan przepis na zamianę katolika w muzułmanina, alepotrzeba wiary nadal rośnie.- Nie wiem, czy jest sens tyle o sobie mówić, ale opowiem jeszcze ciekawostkę.Jak byłem aresztowany w 1982 roku, przyszła pani psycholog1 zrobiła test osobowości. Trwał kilka godzin, zawierał chyba z pięćsetpytań. W wynikach, które mi zakomunikowała, było m.in. zdanie: „socjalizacjaw dolnych granicach normy". W zupełności się z tym zgadzam.Myślę, że to legło u źródeł tego, co uznaję za swoje sukcesy akademickie.Człowiek słabo zsocjalizowany jest mniej wrażliwy na społeczną presjęod kogoś dobrze zsocjalizowanego. Na przykład na nieartykułowane słowem,ale komunikowane językiem ciała wyrazy aprobaty czy dezaprobaty.Proszę sobie wyobrazić, że jestem na konferencji naukowej, atakujęjakąś sławę. Człowiek dobrze zsocjalizowany, odbierający mowę ciałaosób na sali, od razu dostrzeże, że robi coś niestosownego. Słabo zsocjalizowanynawet tego nie zauważy. Mechanizm kontroli społecznej nadludźmi nie-do-socjalizowanymi jest słabszy. Komuś dobrze zsocjalizowanemutrudno jest być nonkonformistą. Nie jestem zakorzeniony w religii,w polskości, w towarzyskości. To powoduje, że ponoszę mniejszekoszty emocjonalne mówienia rzeczy niepopularnych. I przez lata takie


tylko niewielkie koszty ponosiłem. Z wiekiem pomyślałem sobie: a możechciałbym być zakorzeniony? Nie np. w jakiejś teraźniejszej partyjności,ale w czymś, co sięga swoimi korzeniami wiele wieków wstecz, i co możema klimaty, o których Jarosław Marek Rymkiewicz pisze w Kinderszenen.Ci, którzy świadomie złożyli ofiarę ze swojego życia, zainwestowaliw coś. Pomyślałem, że chciałbym być częścią ich biznesu. Chciałbym, byich inwestycja nie została zmarnowana.Odczuwa Pan w jakiś sposób wspólnotę z innymi Polakami?- Jest pewne zjawisko, nie do końca dla mnie zrozumiałe, w całymkraju mi się zdarza, że podchodzą do mnie na ulicy ludzie i mówią: panieprofesorze, chcę panu podziękować. Pytam: za co? I czasem się powtarzanarracja, którą nie całkiem rozumiem: Jak pana słucham w telewizji,to czuję, że jestem w Polsce. Chyba nie wiem, na czym to polega,bo przecież w swoich wypowiedziach nie rzucam co minutę słów „patriotyzm"albo „Polska". Może te rozmowy znaczą, że artykułuję sposóbodczuwania problemów przez bardzo różnych ludzi. W sytuacji, gdy onido mnie tak podchodzą - niekiedy mówią: jeszcze nam się uda Polskęuczynić dobrą i silną - kłaniają się i odchodzą, to mnie immunizuje naprzykrości, które czynią mi ci, którzy w złej lub dobrej wierze mnie oczerniają.A literatura? Tam chyba nie brakuje ciekawych odniesień do Panasytuacji.- Z wielką literaturą mam rzadki kontakt. Gazety i raporty czytam zawodowoi analitycznie, to jest czasochłonne, bo niekiedy analiza jednegoartykułu zajmuje tyle czasu, co przejrzenie pięciu dzienników. Czytujędużo powieści, często poezję. Unikam jednak trudnej, klasycznej literatury,bo już moja praca wymaga myślenia o bardzo złożonych sprawach.Jak powieść jest zbyt wyrafinowana formalnie czy treściowo, to jest tomęczące. Teraz z pewną satysfakcją czytam Spisek Vladimira Volkoffa,widząc, że ktoś, kto ma licentia poetica, jest czasem w stanie lepiej ująćpewne zjawiska z obszaru polityki i władzy, niż badacz związany regułamipoprawności metodologicznej.


Volkoff jest świetnym pisarzem, doskonałym znawcą katolicyzmui prawosławia, ale co tu dużo mówić: temat służb pojawia się w jegotwórczości równie często jak w wywiadach z Andrzejem Zybertowiczem.- Trudno znaleźć pisarza zaglądającego pod powierzchnię zjawisk społecznych,który nie pisałby o służbach (śmiech). W wakacje czytałemnp. Święte gry Vikrama Chandry. To hinduski pisarz, pewnie trochę zwesternizowany.Bohaterem jego książki jest miasto Bombaj. To także książkao uwikłaniu ludzi w gry biznesowe ze służbami w tle. Od pewnegopoziomu gry od tajnych służb uciec nie sposób.Rok temu rozmawiałem z prezesem IPN Januszem Kurtyką. Wywiaddotyczył wyłącznie zbioru zastrzeżonego IPN. Kurtyka powiedziałwtedy, że wśród akt, które z niego wyłączył, są także takie, które rzucająnowe światło na sprawy niemal bieżące. Czy Pan także się natakie dokumenty natknął.- Tak, choć oczywiście nie podam szczegółów. Często jest też tak, żewiemy coś, co jest bardzo prawdopodobne, ale nie ma procedury sprawdzenia,która dawałaby 100 procent pewności. Ta przygoda, czyli byciejedną nogą w polityce, uświadomiło mi, że prawdopodobnie normą przypodejmowaniu decyzji politycznych przez kierownictwo państwa jestdziałanie w warunkach sporego zakresu niepewności. Bardzo częstotrzeba decydować na podstawie niesprawdzonych informacji.Czy jest możliwe, aby tę pewność w jakiś znaczący sposób podnieść?- Całkowicie niepewności wyeliminować nie sposób. Gdyby jednak istniałoanalityczne zaplecze państwa, gdyby spora część naszej humanistyki nie byłauprawiana sobie a muzom, a służyłaby penetrowaniu problemów praktycznych,to obszar niepewności u polityków mógłby zostać istotnie zawężony.Często Pan mówi o braku tego analitycznego zaplecza. PrzywołujePan przykład amerykańskich think tanków o kosmicznych budżetach,ale czy stworzenie czegoś podobnego jest w ogóle w Polsce możliwe?


- Jest. Gdy byłem doradcą premiera Jarosława Kaczyńskiego, miał onkoncepcję, by najbogatsze spółki skarbu państwa, które miały wtedydobry standing, np. KGHM, przekazały po 100 milionów złotych dla każdejz kluczowych partii i to byłby kapitał założycielski dla długofalowodziałających think tanków. Takie przedsięwzięcie mogło być jednak zrealizowanetylko przy konsensusie politycznym, zostałem przeto przez premierawysłany do jednego z posłów Platformy Obywatelskiej z nieformalnąmisją, by dowiedzieć się, czy kierownictwo jego partii jest tympomysłem zainteresowanie. Gdyby PO się zgodziło, łatwiej byłoby uzyskaćakceptację innych ugrupowań. To miał być, w założeniu, taki modelniemiecki: think tanki mają pieniądze w zależności od liczby głosów, jakiepartia uzyskuje. Otrzymałem informację, że brak jest zainteresowaniatakim pomysłem.Oczywiście, możliwe są też inne rozwiązania. Można sobie np. wyobrazić,że ustawa o bezpieczeństwie narodowym, albo inna, zawierazapis, że powstaje Narodowe Centrum Studiów Strategicznych. Jak tozrobić, żeby to była instytucja ogólnonarodowa, a nie partyjna? Na przykładstworzyć kilkanaście ścieżek monitorowania kluczowych zdarzeńi zapisać, że część z tych ścieżek zawsze jest do dyspozycji partii opozycyjnych(być może nawet pozaparlamentarnych, jeśli osiągnęły określonypułap głosów). Cykl prowadzenia projektów byłby dłuższy niż cykle parlamentarne.Przykładowo: PSL w trybie konkursu regulowanego przez aktyprawne obsadza swoje ścieżki. Reguły konkursów są jawne, przy otwartejkurtynie określają warunki brzegowe, ale każda z partii w ramach swoichścieżek dobiera ludzi, którzy zgadzają się z jej wizją Polski. Nawet jeślipartia przegrywa wybory, to jej ośrodek ekspercki dalej może w spokojupracować. Chyba że przegra jeszcze wybory kolejne... Ale to już kwestiatechniczna. Najważniejsze jest to, że można znaleźć środki i rozwiązania.O wiele lepsze niż dawne Rządowe Centrum Studiów Strategicznych.Rozwiązał je Kazimierz Marcinkiewicz, ale nie powołano niczego nowegow to miejsce.Za jedną z patologii III RP uważa Pan przynależność dużej częścielity intelektualnej do tzw. towarzystwa. Zasada przynależności dotowarzystwa powoduje, że pewnych rzeczy nie mówią, że jest wiele


obszarów tabu. W jakim stopniu powoduje to, że opis rzeczywistości,jaki otrzymują Polacy, jest zniekształcony?- Formy towarzyskości, jakie dzisiaj istnieją w Polsce (choć nie wiem,czy są one charakterystyczne wyłącznie dla Polski), w tym w świecie akademickim,czynią z wielu - skądinąd interesujących - osób karły intelektualnei moralne. Już gdy byłem na uczelni asystentem, zauważyłemnastępujące zjawisko: idę z kimś ze świata akademickiego na piwo, rozmawiamyi myślę sobie, że ten człowiek ma bardzo ciekawe obserwacjena temat świata, niebanalne hipotezy, ciekawe interpretacje; mówi rzeczyinspirujące w wielu obszarach, nie tylko sytuacji w Polsce, na świecie, aleteż filozofii; potem go pytam, nad czym pracuje, o czym pisze doktorat,habilitację, książkę, w jakim projekcie uczestniczy - i pamiętam swojezdziwienie, że nagle rozmawiam, jakby z kimś innym, z kimś, kto robi cośstrasznie konwencjonalnego, przyczynkarskiego, letniego, bez polotu, bezodcienia intelektualnej przygody, coś, co od początku jest skazane nadrugo-, trzeciorzędność, na wtórność, coś, co służy jedynie utrzymaniu sięw akademickiej grze.Mam dość szeroki ogląd nauk społecznych. Magisterium zrobiłemz historii, którą studiowałem na dwóch dobrych uniwersytetach (UMKi UAM), potem 12 lat uczyłem filozofii, obroniłem doktorat z metodologiihistorii, potem związałem się z socjologią, ale na stypendium w Cambridgeto byłem w departamencie antropologii kulturowej, w Sydney z kolei trafiłemna wydział prawa. Stypendium w USA (University of Michigan)otrzymałem, by uczestniczyć w seminarium z ruchów społecznych,a kolejny staż w Cambridge to nauki polityczne. Spotykałem profesorówz amerykańskich uniwersytetów stanowych czy angielskich prowincjonalnychuniwersytetów, którzy nie mieliby szans w konkurencji intelektualnejz moimi młodszym kolegami w Instytucie Socjologii UMK, choćpewnie są od nas sprawniejsi organizacyjnie. Nie wiem, na ile to polskaspecyfika, może jest tak, że ogromna większość naukowców na świecieto szaraki. Przecież w USA są setki uczelni, które są dość marne, ale mypostrzegamy naukę amerykańską przez pryzmat tych kilkudziesięciu najlepszychuniwersytetów...


Nie ukrywa Pan, że jedną z głównych czynności badawczych, jakiePan wykonuje, jest codzienna analiza prasy pod kątem wpływu służbspecjalnych na rzeczywistość. To było zresztą przyczyną ataków naPana, można było usłyszeć, że to ten profesor, co czyta tylko gazety.Czy na podstawie tych Pana notatek byłoby możliwe napisanie alternatywnejhistorii III RP?- Dałoby się na tej podstawie napisać pięć alternatywnych historii III RP,w zależności od tego, na czym się skupimy. Załóżmy, że Pan i ja idziemydo biblioteki i zamawiamy rocznik „Gazety Wyborczej" z 1994 roku.Umawiamy się tak, że pan czyta wyłącznie teksty o nowych inicjatywachsamorządowych, trzecim sektorze, nowych projektach gospodarczych etc.Ja zaś będę czytał o aferach, korupcji itp... Każdy z nas napisze raportz tego, co przeczytał, spróbuje za rozproszonymi informacjami wychwycićtendencje - i mamy gotowe dwa zupełnie inne wymiary transformacji.Mnie zawsze śmieszy, jak się mówi, że afera Rywina to było jakieświelkie wydarzenie, że coś się wtedy diametralnie zmieniło. BlogerkaKataryna powiedziała, że po aferze Rywina istotnie zmieniła swój oglądrzeczywistości, że przedtem rzeczywistość polską odczytywała w trybiegazetowyborczym. Mnie w sprawie Rywina nic nie zaskoczyło. To chybaoznaka tego, że wcześniej wypracowałem sobie prawidłowe narzędziainterpretacji III RP. W jednym z wywiadów powiedziałem nawet, że AdamMichnik chyba nie czyta własnej gazety, bo wyłącznie na podstawie artykułówo aferach w „Gazecie Wyborczej" jestem w stanie napisać druzgocącąanalizę patologii III RP. Mimo ogromnej liczby przemilczeń, tu„Wyborcza" jest mistrzem, w tej gazecie ukazało się wystarczająco dużomateriałów - co typowe: często unikających postawienia „kropki nad i"- z których czytelnik dociekliwy i nieuprzedzony mógł wyciągnąć pewnewnioski. Pod warunkiem jednak, że przyjmie określone założenia wyjścioweco do zakulisowych wymiarów naszej transformacji ustrojowej.Z punktu widzenia źródeł informacji, pewnym przełomem był okres,gdy zostałem ekspertem Komisji Weryfikacyjnej WSI. Zyskałem bowiemmożliwość rozmów z funkcjonariuszami służb i dostęp do akt. Ale to nietak, że akta zawsze rozstrzygają sprawę. Analizując wielotomowe rozpracowaniepewnej afery, gdzieś przy siódmym tomie wiedziałem, że


kluczowych rzeczy się z tych akt nie dowiem i konieczne będą rozmowyz funkcjonariuszami, bo sprawa się rozgrywa gdzieś pomiędzy dokumentami.Czyli ktoś, kto chce w miarę prawdziwie opisać historię ostatnichkilkunastu lat, powinien być nie tylko teoretykiem, ale także praktykiem?- Tak. Względnie powinien być kimś, z kim ci „praktycy" chcą rozmawiać.Z tego punktu widzenia moja praca jako doradcy prezydenta jestnie do przecenienia. Nigdy nie było mi tak łatwo docierać do wielu osób,ani one nie były nigdy tak skłonne, aby dzielić się swoją wiedzą, jak teraz.Aura bliskiego kontaktu z ludźmi władzy najwyższego szczebla powoduje,że wiele osób się otwiera, licząc na przykład, że przynajmniej część z tego,co mi powiedzą, zostanie przekazana do góry.Kiedy będziemy mogli przeczytać „Historię III RP" autorstwa profesoraAndrzeja Zybertowicza?- Cały czas się zastanawiam, czy to jest ten priorytet. Może trzeba jednaknapisać coś innego? Może ważniejsze byłoby napisanie tego, czego niezrobił Ryszard Legutko w swoim Eseju o duszy polskiej: rozrysowanieprojektu re-konstytucji polskości?Podejmie się Pan tego?- Nie wiem. Zobaczymy. Trzeba na pewno zebrać pewne wątki, którezostały już wyartykułowane. W klimatach nie tylko „Frondy". Może syntezato za duże słowo, ale przydatna byłaby już systematyzacja wątków,które już w debacie publicznej się pojawiły. Niektóre w sposób pogłębiony.Choćby w tekstach Zdzisława Krasnodębskiego, Marka Cichockiego,Bronisława Wildsteina, Andrzeja Nowaka, Rafała Ziemkiewicza,Tomasza Terlikowskiego czy ludzi „Frondy"... Ich myślenie nie jestosobne, widać strefy rezonansu. Ten projekt się wyłania. Trzeba go tylkousystematyzować, uzupełnić, pogłębić. Wizja re-konstytucji polskości.


Chciałbym znać odpowiedź na pytanie, gdzie są dzisiaj najbardziej żywotnesoki polskości. Nie na uczelniach - tam ich nie widzę. Czy są w podziemiachkościoła Świętego Krzyża, gdzie po moim wykładzie ludziepłaczą, mówiąc, że Kaczyński stracił władzę i co teraz będzie z Polską?Czy soki polskości są gdzieś w tzw. Polsce B? A może wśród tych, którzynocą dzwonią do rozgłośni ojca Tadeusza Rydzyka?Jarosław Kaczyński ugryzł żubra w dupę?- Myślę, że tak. Ten żubr co najmniej zadrżał, otrząsnął się, ale czy faktyczniesię ruszył do biegu? Jarosław Kaczyński wykonał pewną pracęjako polityk, ale tak duże dzieła muszą prowadzić działania zsynchronizowanena wielu polach. Ktoś wykonuje swoją pracę jako artysta, ktośinny jako uczony, jeszcze ktoś inny jako kapłan. Być może nie sposóbodblokować potencjału polskości bez charyzmatycznej postaci w polskimKościele?Widzi Pan taką osobę na horyzoncie?- Nie, ale słabo znam się na sprawach Kościoła. Pamiętam jednak, że gdybyły te smutne dni odchodzenia Jana Pawła II, stacje telewizyjne zapraszaływielu gości, aby komentowali to, co się dzieje. W telewizji pojawilisię księża, teolodzy, zakonnicy..., osoby, których wcześniej tam nie widziałem.Wielu z nich mówiło bardzo ciekawie, widać było, że stoi zanimi duchowość, że to ludzie dużego formatu. Moja intuicja jest taka, żeto jest potencjał w polskim Kościele, który przez jakieś negatywne ścieżkidoboru kadrowego, być może związany także z postesbeckimi uwikłaniami,jest niewykorzystany. Ludzie z dużym potencjałem duchowymi intelektualnym nie nadają tonu polskiemu Kościołowi, ale oni są.Afera Rywina odegrała istotną rolę, ale nie był to trwały przełom.Wtedy podskórne działania trwały wiele miesięcy. Może już dzisiajdzieje się coś takiego, co np. za rok spowoduje kolejne tąpnięcie? MaPan jakiś scenariusz? Co by się musiało zdarzyć, by nastąpił prawdziwyprzełom?prof. Andrzej Zybertowicz


- Są szanse i mam pewne pomysły, jak to by mogło wyglądać. Gdybymo tym jednak powiedział, spaliłbym pewną strategię...Może więc na zasadzie samospełniającej się przepowiedni...- Można by przedstawić tylko pewne elementy, a poza tym pewne mechanizmymogą tu zadziałać odwrotnie. Na przykład przez samoobalającesię przepowiednie. Opisawszy trajektorię pewnej gry interesów, można„złym duchom" uświadomić, na czym mogą się potknąć i niektóre grybiznes - państwo można by ustawić sprytniej. Tu nie ma pełnych determinizmów.Fakty może stworzyć ten, kto ma lepszy pomysł. A lepszepomysły mogą mieć ci, którzy trafniej diagnozują nastroje oraz interesyspołeczne i - co ważniejsze - trafniej odkrywają kody, dzięki którym dospołeczeństwa można dotrzeć, zmobilizować.Czy jest jakakolwiek afera wśród większych w III RP, o której mógłbyPan powiedzieć, że nie ma tam śladu zaangażowania ludzi związanychz tajnymi służbami?- Myślę, że tak. Powyłaniali się nowi gracze - choć wcale nie mniej zdemoralizowani.Ważne jest jednak to, że w większość wielkich afer sązaangażowane służby lub ludzie ze środowiska służb, tzn. były funkcjonariusz,obecny funkcjonariusz albo ich tajny współpracownik. Krótkopo wybuchu afery Rywina rozmawiałem z pewnym człowiekiem, którypełnił wysokie stanowisko w jednym z rządów III RP, a wcześniej w PRLwspółpracował ze służbami cywilnymi i wojskowymi. Powiedział: największeafery jeszcze nie zostały ujawnione.Dlaczego?- Odpowiedź jest prosta. Dlaczego wielkie afery w ogóle są ujawniane?Afera jest to złożone organizacyjnie przedsięwzięcie, mające na celu przepompowaniezasobów publicznych w ręce prywatne. Jakie są dwa głównepowody ujawniania afer? Pierwszy jest taki, że aferzyści popełnili błąd w doborzeludzi i doborze środków. Ktoś się wygadał, zrobił coś niedokładnie,czegoś nie dopięto i sprawa wyszła na jaw. Potem drogą neutralizacji,


medialnej czy prawnej, często udaje się uniknąć odpowiedzialności karnej,ale w opinii publicznej afera już zaistniała. Drugi sposób najlepiejopisuje popularna metafora: jak ze sobą walczą gangi, to policja znajdujetrupy. Jak walczą ze sobą grupy interesu, to jedni „palą" drugich, dającgotowce „dziennikarzom śledczym". A jak jest w przypadku, gdy aferajest przygotowana w pełni profesjonalnie przez wyszkolonych ludzi służb,którzy przestrzegają zasad konspiracji, którzy nie dobierają ludzi nieodpowiedzialnychi mają dobre wsparcie w otoczeniu instytucjonalnym?Afera jest wtedy szczelna.I często zarządzają oni obiema stronami barykady.- Tak jest. Potencjalnych przeciwników zneutralizowali albo poszli z nimina ugodę, dzieląc się z nimi okruchami tortu. Wtedy afera może nigdynie zostać opinii publicznej ujawniona. Jeśli afera to działanie z założeniautajone, to kto może ją lepiej przeprowadzić, niż ci, którzy przez latabyli szkoleni do działań skrytych? Jeśli pewne afery robiła wąska grupatego typu ludzi, to one nie wyjdą na światło dzienne.Jak by dzisiaj wyglądała lista najbogatszych Polaków, powiedzmypierwsza dwudziestka, gdyby pierwszy niekomunistyczny rząd przeprowadziłlustrację?- Proszę podać jakieś nazwiska.Na przykład Jan Kulczyk.- Zacytujmy tygodnik „Nie": „W roku 1981 dr Jan Kulczyk założył w Polscefirmę Interkulpol. Kilka miesięcy później, już w stanie wojennym,został wiceprezesem (potem prezesem) izby gospodarczej skupiającejfirmy polonijne. Było to ciało dokładnie kontrolowane przez Służbę Bezpieczeństwa.Bez «imprimatur» ze strony ówczesnego MSW dr Jan Kulczyknie mógłby objąć tej funkcji, co rzecz jasna nie oznacza, iż w tymczasie był agentem SB.Zaryzykowałbym tezę, że te bardzo dawne i późniejsze kontakty zespecsłużbami do dziś procentują dr. Johanowi w biznesach, jakie prowadzi".


Tyle tygodnik „Nie" (nr 32, 2004). Gdyby tak pisano od początku transformacjii tego typu związki poważnie analizowano, wiele spraw poszłobyinaczej.Tu jest jednak inny ciekawy element, związany z opozycją. Uświadomiłemto sobie, gdy czytałem interesującą książkę Joanny WiszniewiczZycie przecięte. Opowieści pokolenia Marca. Książka dotyczy osób ześrodowisk żydowskich, które w wyniku kampanii antysemickiej zostaływypchnięte z Polski. Są w książce motywy dające kontekst dla moichwłasnych doświadczeń. Zupełnie inna była poznawcza, moralna i środowiskowasytuacja jakiegoś opozycjonisty czy grupy opozycjonistówz małego miasteczka, którzy występowali przeciwko komunizmowi, aleani nie rozumieli, jak to państwo działa, ani nie mieli żadnych powiązańz aparatem władzy. Oni poznawali metody działania tajnej policji metodąprób i błędów - dosłownie na własnej skórze. Inna zaś była sytuacja środowiskopozycyjnych, których ikoną jest „Gazeta Wyborcza", którychczłonkowie pochodzili z rodzin związanych z aparatem władzy PRL.W tym z rodzin związanych z tajną policją. Oni od dziecka mieli wsparcieswojego środowiska, od początku wiedzieli, jak działa tamto państwo,tajna policja i mieli kontakty towarzysko-rodzinne z tym aparatem. Jeśliludzie z tych środowisk szli do więzień lub byli brani na komisariaty, toczy byli tak samo traktowani jak nieznani nikomu ludzie z prowincji, dlaktórych władza była Kafkowskim nieprzenikalnym molochem? Myślę,że warto się temu przyjrzeć bliżej.Jako młody człowiek zupełnie nie rozumiałem tej maszynerii państwowej.Dopiero w stanie wojennym zacząłem studiować rolę służbw tym systemie. Gdy rozmawiałem z ludźmi w trakcie „festiwalu" pierwszej„Solidarności" i mówiłem, że my tu sobie rozmawiamy, robimywiece, rezolucje, wydajemy gazetki, a w tym samym czasie wszystko, corobimy, jest monitorowane, nagrywane itd. - to moi rozmówcy nie chcieliw to wierzyć, myśleli, że mam obsesję. Porównajmy horyzont poznawczyi poziom ryzyka ludzi, którzy nie wiedzą, jak wygląda kontekst działalnościdysydenckiej, z sytuacją tych, dla których władza także jest przeciwnikiem,ale mają pełną świadomość, jak to wszystko działa. Może toróżnica między tymi, którzy walczą z systemem, a tymi, którzy toczą gręz systemem. Czasem walczą, ale wiedzą, że to jest pewna gra, którejnaturę - także w kontekście międzynarodowym - ogarniają.


No, dobrze, ale jak to się ma do naszych milionerów?- Dlaczego to skojarzenie ze sprawą Kulczyka? Wyobraźmy sobie, żektoś chce prowadzić działalność biznesową i pochodzi z rodziny, w którejreguły gry w ramach systemu są już wcześniej rozczytane. Wiadomo, gdziesą szczeliny systemu i gdzie jest potencjał robienia interesów. Wiadomo,gdzie są szczeliny omijania ryzyka czy też minimalizowania go. Czy tomożna w ogóle porównywać z sytuacją rzemieślnika lub kupca, który niema pojęcia, jak działa nomenklatura? Onjest odpowiednikiem tego dysydentaz prowincji. Od razu widać, że ten pierwszy ma ogromną przewagę.Albo interesy Zygmunta Solorza - w latach 80. nawiązuje stałą współpracęz Polimarem, podmiotem zależnym od jednej z Central Handlu Zagranicznego- a wszystkie były bezpośrednio kontrolowane przez służby.Piszę o tym obszernie w książce pod moją współredakcją (wraz z RadosławemSojakiem) Transformacja podszyta przemocą: O nieformalnychmechanizmach przemian instytucjonalnych (Wydawnictwo NaukoweUMK 2008).Jan Kulczyk odziedziczył po swym ojcu Henryku całe know how, jeślichodzi o robienie interesów?- Syn odziedziczył po ojcu coś, co socjologia nazywa kapitałem socjokulturowym.Chciałbym teraz zapytać o zjawisko agentury wpływu. Powiedzmysobie otwarcie: ona istnieje tu i teraz, ale mówienie o tym było pewnymtabu. Ostatnio w krótkim czasie mieliśmy dwie sprawy, przyokazji których wyjątkowo to pojęcie jakoś funkcjonowało. Mam namyśli kwestię tarczy antyrakietowej oraz konflikt gruziński.- Na podstawie tego, co wiem, mógłbym powiedzieć sporo na temat instytucjonalnegozaplecza działania agentury wpływu. Gdybym był wyłączniebadaczem, to bym to zrobił. Ale ponieważ jestem także doradcą PrezydentaRP do spraw bezpieczeństwa - wypowiedzenie przeze mnie słów,że jakiś konkretny podmiot stanowi strumień zasilania agentury wpływujakiegoś państwa, mogłoby pośrednio być przypisywane Prezydentowi.


Powiedzmy więc tylko, jakie państwa czy inne podmioty się w tymkontekście Polską interesują.- Te, które mają u nas szczególne interesy.Czyli jakie?- Rosja, Stany Zjednoczone, Niemcy, Francja, Wielka Brytania. Co doinnych podmiotów, nic Panu nie powiem, bo powiedziałbym za dużo.Jeśli chodzi o państwa, to kluczowe są Niemcy, USA i Rosja.Panie Profesorze, głośne były Pana oskarżenia wobec Polsatu, że totelewizja, w której kierownictwie funkcjonuje sporo osób związanychze służbami specjalnymi. Skąd Pana zainteresowanie akurat tą stacją?Chyba nie jest to główny przykład tego typu uwikłań? Co z innymi?- W świetle obecnie już publicznie dostępnych danych Polsat jest przykładem,który najłatwiej jest udokumentować. W przypadku innych podmiotówdokumentacja jest szczątkowa, albo jeszcze rozproszona. Żebynapisać wspomniany wyżej tekst o Solarzu i Polsacie, poświęciłem półtoraroku pracy. I tak masy rzeczy nie wiem, albo nie mogę napisać niektórychrzeczy, bo nie są wystarczająco udokumentowane. Zygmunt Solorz wytoczyłmi proces, sąd dał mi jedynie dwa tygodnie na odpowiedź na pozew.W tym czasie napisałem to, co mogłem, a potem „zachęcony" przez processprawę pogłębiłem.Czy służby mają w tej chwili dziennikarzy, którzy są u nich na etacie?- Obecny stan prawny na to pozwala. Pod warunkiem, że jest o tym informowanypremier.Ilu ich jest?- Jeśli oderwiemy się od problemu nadużyć, to moja intuicja jest taka, żez punktu widzenia potrzeb państwa służby mają obecnie zbyt mało źródełwśród dziennikarzy. Jest przyjęte na całym świecie, że dziennikarze


są wykorzystywani jako źródła. Skoro obce wywiady mają wśród dziennikarzyakredytowanych w Polsce swoich agentów, to aby ich rozpoznać,wśród polskich dziennikarzy, obracających się w tym światku, muszą byćosoby przeszkolone, które będą w stanie po pewnych symptomach obcewtyczki rozpoznać. Myślę, że takich osób nasze służby mają za mało.Co musi się stać, żeby mógł Pan powiedzieć: w Połsce nie ma układu?- Zdefiniujmy najpierw układ. To nieformalna sieć powiązań mająca charakterpasożytniczej grupy interesów, która jest w stanie paraliżowaćwykonywanie strategicznych zadań państwa. To silna AntyRozwojowaGrupa Interesów (ARGI). Tak rozumiany układ w tej chwili, moim zdaniem,w Polsce istnieje. W mojej ocenie empiryczny dowód na istnienieukładu dał artykuł Luizy Zalewskiej i Tomasza Butkiewicza z „Dziennika"gdzie opisano tzw. bandę czworga (24-25 maja 2008).Co zrobić, żeby układu nie było? Wydaje mi się, że gdyby PiS rządziłpełną kadencję i miał szansę na kolejną, to układ zostałby nie tylkoosłabiony, ale i rozbity. Teoretycznie przed tego typu układem powinnychronić państwo tajne służby, ale one same były jego siedliskiem, bopasożytnicze grupy interesów organizowały się wokół zasobów tajnychsłużb. W moich publikacjach staram się odróżniać dwie rzeczy, którychdziennikarze, zazwyczaj z powodu niedbałości, nie odróżniają. Czymśinnym są tajne służby jako instytucja, która działa w ramach swoichzadań, procedur, planów pracy, a czym innym jest środowisko tajnychsłużb. Ludzie, którzy byli w służbach, mają tam swoich kolegów, dojścia,są w otoczeniu służb osoby uległe. W tym sensie układ to nie jest robotaktórejś z konkretnych tajnych służb, ale bardziej „ekumeniczna" siećpowiązań.Gdyby... Gdyby CBA okrzepło - biuro jest zbudowane tak, abyutrudnić przeniknięcie do środka ludzi z nieformalnych grup interesu, bojest ustawowy zakaz przyjmowania do pracy osób pracujących w służbachPRL i ich tajnych współpracowników. Gdyby SKW się rozwinęłowedług wyjściowych koncepcji. Gdyby się udało zreformować AB W. Tobyłyby instrumenty, aby, po pierwsze, rozbić układ do końca i, po drugie,doprowadzić do sytuacji, kiedy występuje u nas tylko „normalny"poziom zagrożeń korupcyjnych. Rozproszone układziki, które tu i tam


sobie podgryzają państwo, ale nie są w stanie paraliżować jego strategicznychogniw.Jeszcze jedna kwestia. Jeśli działalność tych - tak to nazywam -ARGI w kraju postkomunistycznym, jakim jest Polska, skupia się wokółzasobów służb specjalnych, to część nici sprawczych ich działań znajdujesię w Moskwie. Tam jest depozyt sporej części wiedzy wygenerowanej przezsłużby PRL. Problem układu jest więc także problemem suwerennościPolski.Zauważył Pan jakiś wpływ służb specjalnych na swoje życie? Naprzykład przez próby podważania Pana wiarygodności?- Najbardziej ten wpływ odczułem, gdy „Gazeta Wyborcza" stała się witrynąogłoszeniową służb w dwóch tekstach Wojciecha Czuchnowskiego:Specwibrator Zybertowicz (11 stycznia 2008) oraz Jak Zybertowicz z TargalskimnauczaliABW(\5 lutego 2008). Oba te teksty korzystają z informacji,którymi dysponowała wyłącznie AB W i ukazały się krótko po tym,gdy postawiłem publicznie pytanie: czy nowy szef ABW Krzysztof Bondarykdziała w sytuacji konfliktu interesów? Zresztą redaktor Czuchnowskinie potrafił nawet precyzyjnie tych informacji wykorzystać, aleprzecieki były ewidentne i miały na celu zdyskredytowanie mojej osoby.To ciekawe, że dopiero za rządów Donalda Tuska doświadczyłem wykorzystaniazasobów służb przeciwko mnie.To ma Pan powody do niepokoju, bo Krzysztof Bondaryk nadal jestszefem ABW, ma olbrzymią władzę, a poza tym pracował kiedyśu Zygmunta Solorza, z którym jest Pan w sporze prawnym.- Myślę, że pan Bondaryk już się przekonał, że wielu spraw nie jest w staniezałatwić. W mojej ocenie przypadek Krzysztofa Bondaryka może staćsię kolejnym testem dla polskiego wymiaru sprawiedliwości. Stawiam 44do 1, że znowu przegranym.ROZMAWIAŁ: PIOTR PAŁKA


Polityka to rzecz moralnieniesłychanie ryzykowna.Jeśli ktoś tęskni za bezgrzesznością,niech się trzyma od niej z daleka.Ale niech się też wtedy nie okłamuje:stojąc z boku, oddaje ją we władaniedemona.ZACISKAĆZĘBYCZY WALIĆPIĘŚCIĄW STÓŁ?


Panie Pośle, czy PlatformaObywatelska ma duszę?- (śmiech) Partie z definicji niemają duszy, mają ją natomiastczłonkowie wszystkich partii,nawet postkomunistycznych, proszęmi wierzyć... Domyślam sięjednak, że pytają Panowie o to,czy Platforma ma jakieś przesłanieideowe, własne stanowiskow ważnych sporach światopoglądowych.Większość członkówklubu parlamentarnego Platformyto ludzie o wrażliwości chadeckiej.Są wśród nas zdeklarowanikonserwatyści, są konserwatywni liberałowie, do których ja sięzaliczam, i są ludzie o wrażliwości wyraźnie liberalnej. Mam wrażenie, żetych ostatnich jest najmniej. O ile w poprzedniej kadencji mówiło się, żePlatforma to partia liberalna z konserwatywnym skrzydłem, o tyle dzisiajPlatforma to raczej partia konserwatywno-liberalna, w której istniejeskrzydło liberalne.Problem w tym, że skrzydło liberalne to także głowa Platformy.- Ster w Platformie trzyma grupa działaczy związana z dawnym KongresemLiberalno-Demokratycznym z Donaldem Tuskiem na czele. Aletrzeba pamiętać o tym, że wielu z tych ludzi przeszło głęboką ewolucję.Oczywiście znam zarzuty, że ta ewolucja jest koniunkturalna, na pokaz,i być może w niektórych przypadkach tak jest rzeczywiście. Ale większośćdawnych liberałów, o dość laickim nastawieniu, w sposób niekoniunkturalnyzbliżyło się do Kościoła bądź do konserwatywnego modeluliberalizmu. Mogę podać przykład z dziedziny bioetyki. Zespół, któremuprzewodzę, przygotowuje między innymi dużą ustawę bioetyczną,i muszę powiedzieć, że w tych sprawach doskonale rozumiemy się z DonaldemTuskiem.


Nie bardzo też wiadomo, co ma Pan na myśli, mówiąc o wrażliwościchadeckiej Platformy. Chodzi Panu o tę dawną chadecję, którą możemydzisiaj oglądać w muzeum, czy o tę dzisiejszą, w której niejedenposeł SLD czułby się świetnie.- Mają Panowie rację, że współczesna zachodnioeuropejska chadecjaw wielu sprawach zapewne bliższa jest polskiej socjaldemokracji. Natomiastwarto przeanalizować sytuację w klubie chadeckim w ParlamencieEuropejskim. Eurodeputowani Platformy stanowią wyraźnie prawe skrzydłotego klubu, zresztą w wielu sprawach głosują inaczej niż ich koledzyz Europy Zachodniej. W tym sensie słuszna jest korekta, że wrażliwośćmainstreamu Platformy to wrażliwość chadecka z lat 50. czy 60.Mówił Pan, że spora liczba posłów zbliża się do Kościoła...- Ogromna większość posłów Platformy od zawsze była katolikami! Zdumiałomnie na przykład, gdy przekonałem się, że najliczniejszą grupęposłów PO w tej kadencji stanowią dawni działacze AWS.Jeśli jednak zapytać o katolików w Platformie, to wyborcom przychodzina myśl pewnie tylko jedno nazwisko: Jarosław Gowin. Jesttam jeszcze ktoś oprócz Pana?- Kompletnie chybiona diagnoza. Warto choćby przejrzeć listę głosowanianad propozycją wpisania do konstytucji ochrony życia poczętego. Niebrałem w tym głosowaniu udziału, bo byłem senatorem, ale byłem propozycjiMarka Jurka przeciwny. Natomiast co najmniej kilkunastu posłówzagłosowało wbrew stanowisku klubu Platformy.Dwudziestu czterech.- Sami Panowie widzą. Na ogół to są posłowie z tak zwanych wyższychrzędów, posłowie z mniejszych ośrodków. Może nie są to znane nazwiska,ale oni reprezentują znaczącą w Platformie wrażliwość moralną. Są zdecydowaniebardziej konserwatywni niż ja. Ja jestem jedynie medialniezauważalny, ale wymienię choćby siedzącego obok mnie posła z Jarosławia


- Tomasza Kuleszę. To taki katolik i konserwatysta, że ja przy nim jestemmięczakiem! Z Podkarpacia jest też Krystyna Skowrońska, skądinądświetna specjalistka od finansów.Mogę wymieniać dalej. Ireneusz Raś z Krakowa, Sławomir Nitras zeSzczecina. Warto przejrzeć, kto głosował przeciw, bądź wstrzymał sięw głosowaniu nad uchwałą z grudnia 2007, w której był apel o przyjęciekarty praw podstawowych. W tej grupie jest kilku posłów z Małopolski,w tym Witold Kochan, były wojewoda z nadania PiS-u, który po konflikcieze Zbigniewem Ziobrą przeszedł do Platoformy. Jest też posełz Zakopanego, jeden z najsympatyczniejszych ludzi w klubie, AndrzejGut-Mostowy, no ale przedstawiciel górali nie mógłby zagłosować inaczej(śmiech).To pewnie jeszcze Pan powie, że Donald Tusk, Grzegorz Schetynaalbo Sławomir Nowak się modlą?- Na rekolekcjach Platformy w Łagiewnikach na pewno modlili sięDonald Tusk i Grzegorz Schetyna. Nie pamiętam już, czy był tam takżeSławomir Nowak.Podobają się Panu takie partyjne rekolekcje?- To rzeczywiście duży problem, czy udział w tego typu wydarzeniach niejest mimowolną instrumentalizacją religii. Muszę powiedzieć, że ostatniobrałem udział w kilku dożynkach na terenie Małopolski i za każdymrazem celowo przyjeżdżałem po Mszy Świętej. To jednak sprawa indywidualna,na pewno są politycy, którzy publiczną modlitwę traktują jakoświadectwo chrześcijańskie.Wróćmy do głosowania nad uchwałą Marka Jurka. Poparło ją dwudziestuczterech posłów Platformy. Dla porównania PiS - 150, Samoobrona- 31...- Tak, ale propozycje Marka Jurka były bardzo kontrowersyjne. Gdyby taustawa przeszła do Senatu, też głosowałbym przeciw. Uważam, że stan moralnościpublicznej i stan świadomości Polaków w tak trudnych sprawach


jak aborcja jest dzisiaj taki, że nie warto otwierać tej puszki Pandory.Naruszenie konsensusu wypracowanego na początku lat 90. uruchomiłobyproces zapateryzacji Polski. W efekcie głosowanie „za" prowadziłobyw końcowych efektach raczej do liberalizacji ustawy antyaborcyjnej niżjej zaostrzenia.Nie wojujmy zanadto, raczej siedźmy cicho i pilnujmy tego, co jużosiągnęliśmy w sferze publicznej, żeby nas nie zepchnęli. To brzmibardzo defensywnie.- Katolicy na razie nie wygrali w tej sprawie batalii o sumienia Polaków.Co prawda po '93 roku wyraźnie wzrosła wrażliwość Polaków na złoaborcji, ale jednak ciągle jest to wrażliwość mniejszościowa. Nie należynieprzemyślanymi decyzjami politycznymi ustanawiać prawa, które sprowokujeefekt wahadła. Natomiast trzeba pracować nad świadomościąPolaków. Dopiero wtedy zmiany w prawie będą miały sens.Mówi Pan prawie jak Jarosław Kaczyński.- Tak, wtedy zgadzałem się z Kaczyńskim, a nie z Markiem Jurkiem, choćdo Jurka mam większy szacunek jako do człowieka.Na Forum Frondy pojawił się głośny list z zapytaniem do biskuparadomskiego czy minister Ewa Kopacz poprzez wskazanie szpitala,który wykonał aborcję (chodzi o sprawę rzekomo zgwałconej 14-letniej„Agaty" z Lublina - przyp. red.) nie ściągnęła na siebie automatycznieekskomuniki. Ona sama tłumaczyła swoje zachowanie przepisami,choć nie ma takiego prawa, które by ministrowi zdrowianakazywało znalezienie kliniki, gdzie ma zostać zamordowane dziecko.Nadaktywność Ewy Kopacz w tej sprawie kłóci się z Pańskim wezwaniemdo umiaru i ostrożności.- Wielokrotnie powtarzałem, że Platforma jest zróżnicowana, a paniminister Kopacz na pewno nie zaliczyłbym do konserwatywnego skrzydłanaszej partii. A jednak bronię jej przed zarzutami w tej sprawie. W sytuacji,w której się znalazła, miała tylko dwa rozwiązania: albo zrobić to, co<strong>grafika</strong>: HALINA KUŹNICKA


zrobiła - bo wykładnie, którymi wtedy dysponowaliśmy, wskazywały, żeminister ma obowiązek wskazać placówkę, w której aborcja zostanie wykonana- albo mogła złożyć swój urząd.A co Pan by zrobił na jej miejscu?- Cokolwiek bym teraz powiedział, byłoby to rodzajem moralnego sądunad Ewą Kopacz. A nie czuję się do tego uprawniony.Nie bardzo też rozumiemy, dlaczego za Rokity Platforma była liberalno-konserwatywna,a teraz nagle jest konserwarywno-liberalna.Jakoś tego nie widać.- W 2005 roku Donald Tusk nie wezwałby do kastracji farmakologicznejpedofilów, a gdyby w PO zapadła decyzja o przygotowaniu ustawy bioetycznej,to nie powierzono by tego zadania mnie. W momencie, w którymJan Rokita się usunął w cień (bo on przecież cały czas pozostaje


członkiem PO - opłaca składki i jest członkiem tego samego koła co ja),Donald Tusk poczuł się odpowiedzialny za całość, w tym także zatzw. skrzydło konserwatywne - mówię tak zwane, bo to jest twórmedialny. Nie ma bowiem żadnej grupy działaczy, którzy w sposób zorganizowanychcieliby reprezentować poglądy konserwatywne.Panie Pośle, od początku tak właśnie czujemy, tu nic się nie zmieniai Pan to potwierdza. Dlaczego?- W dużej mierze to efekt świadomej decyzji wynikającej z poczucia, żejesteśmy w stanie kształtować mainstream. A ja mam na przykład poczuciekomfortu, że na przykład w sprawie IPN Platforma, jak sądzę, zajmieostatecznie moje stanowisko. Poza tym mam wrażenie, że na przykładDonald Tusk z dużą wewnętrzną satysfakcją uchylił się od przyjęcia kartypraw podstawowych...Słuchał Pan, co na temat IPN mówią Stefan Niesiołowski, Janusz Paliku!,czy ostatnio Bogdan Borusewicz?- Po owocach nas poznacie... Jeśli okaże się, że budżet IPN-u nie zostanieprzynajmniej nieco zwiększony, to będę musiał przyznać się do porażki.A już klęską byłaby zmiana ustawy o IPN i pozbawienie go funkcji prokuratorskiej.To byłoby definitywne domknięcie wieka trumny, w którejspoczywają trupy zbrodni komunistycznych.Jak Pan definiuje swoją granicę kompromisu politycznego? Co bymusiało się stać, żeby wystąpi! Pan z Platformy?- Pod względem światopoglądowym to jest naprawdę partia, która miodpowiada. Wystąpiłbym z niej tylko, gdyby doszło do rażącego zaniżeniastandardów politycznych, przymykania oczu na korupcję, upartyjnianiapaństwa, przywalania na powrót na stanowiska ludzi z dawnych służbkomunistycznych itp. Na razie nic takiego się nie dzieje.. Oczywiściemożecie mnie teraz Panowie zasypać przykładami partyjniactwa, ale jakporównuję tę kadencję z poprzednimi kadencjami parlamentu, to mamwrażenie, że nigdy wcześniej nie było tyle rzetelnych konkursów.


W Małopolsce wojewodą jest bezpartyjny urzędnik Jerzy Miler i przyżadnej nominacji, która od niego zależy, nie brał pod uwagę, jaką kto malegitymację partyjną. Rzecz jasna, standardy Platformy dalekie są odmoich marzeń. Ale na pewno są wyższe niż za czasów Prawa i Sprawiedliwości.Nie jestem ślepy na osiągnięcia rządów PiS-u, z pewnościąnależy do nich otworzenie drogi do administracji młodym konserwatywnymurzędnikom. Oni zdobyli pewne doświadczenie w rządzeniu państwem,ale na ogół wylądowali już poza PiS-em i są bardzo rozczarowaniewolucją tej partii.A wracając do pytania, to czysto hipotetycznie, gdyby PO chciałazliberalizować ustawę antyaborcyjną, to byłby punkt, w którym ani przezmoment nie zastanawiałbym się, czy być dalej członkiem partii. Ale to nieja bym wtedy odszedł, to Platforma zaparłaby się sama siebie.Macie szansę, żeby rządzić kolejną kadencję, ale żeby to się stało,Platforma będzie musiała w pewnym momencie obłaskawić w jakiśsposób także lewicowy elektorat. Jak wtedy utrzymacie tych wyborców,którzy są z wami, bo postrzegają PO jako partię konserwatywną?- Wszystkie partie w Polsce, nawet te najbardziej, wydawałoby się, żarliweideowo, jak PiS, uprawiają politykę pragmatyczną, a dopiero w drugiejkolejności ideową. Oczywiście element pragmatyzmu jest silnyw Platformie, czasem zbyt silny. Nie mogę zagwarantować, że pewnekomponenty konserwatyzmu w naszej retoryce czy praktyce rządzenianie są podyktowane wynikami jakiegoś sondażu. Natomiast nie wydaje misię, by w ważnych sprawach Platforma mogła się przesuwać na lewo.Wyobrażają Panowie sobie, że Platforma proponuje legalizację małżeństwhomoseksualnych?Wyobrażamy sobie Janusza Palikota, który zgłasza taką propozycję,zyskuje poklask części partii i wywołuje publiczną debatę na tentemat.- Uważam, że się mylicie. PO jest dzisiaj kierowana przez polityków,którzy starają się zachować równowagę pomiędzy rozmaitymi grupamii poglądami wewnątrz partii. Ale na pewno nie przyzwoliliby na to, by


przykładowy postulat legalizacji małżeństw homoseksualnych stał sięczymś więcej niż ekscentrycznym happeningiem. Wiedzą, że byłby tokoniec partii, którą z takim mozołem budowali przez wiele lat.Interesuje nas napięcie między wiarą a polityką. Pan mówi, że w politycepewne rzeczy wątpliwe moralnie są „dopuszczalne". Proszępowiedzieć, gdzie są granice dla katolika w polityce?- Nauka społeczna Kościoła wyznacza pewne ramy, ale w obrębie tych ramjest gąszcz skomplikowanych, konkretnych problemów. I tu trzeba się kierowaćindywidualnym sumieniem i rozumem. Sytuacja minister Kopacz,o której wspominaliśmy, była skrajna i jest rzadka w polityce. Natomiast naco dzień mamy dużo dylematów, jak na przykład, czy w danej sytuacjizabrać głos czy przemilczeć, pójść na kompromis, zacisnąć zęby, żeby niedoprowadzać do napięcia wewnętrznego czy walnąć pięścią w stół i powiedzieć:„koniec, na ten kompromis nie idę!". Za każdym razem to trudnywybór i trzeba z góry założyć, że niektóre z tych wyborów okażą sięmoralną porażką. Liczy się ich długofalowy bilans. Bo dopiero z perspektywylat widać, czy warto było pójść na dany kompromis czy nie warto.Jeśli doprowadzę do uchwalenia dobrego prawa bioetycznego, to powiemsobie: „Warto było". Bo suma dobra, które udało mi się zrobić przez politykę,będzie większa niż to zło, do którego przyłożyłem rękę lub na którenie reagowałem. Polityka to rzecz moralnie niesłychanie ryzykowna. Jeśliktoś tęskni za bezgrzesznością, niech się trzyma od niej z daleka. Ale niechsię też wtedy nie okłamuje: stojąc z boku, oddaje ją we władanie demona.Jest też inna sfera trudnych codziennych kompromisów. Dotyczą onejuż nie sfery moralnej, tylko tempa podejmowania trudnych decyzji. Częstomuszę zaciskać zęby, bo mam wrażenie, że nie podejmujemy działań, któremi się wydają pilnie niezbędne z punktu widzenia interesu państwa...Pani minister Kopacz podjęła swoją decyzję bardzo szybko...- Nie życzę Panom, żebyście stanęli przed taką sytuacją, w jakiej ona sięznalazła. Żaden z nas w niej zresztą się dotąd nie znalazł, więc zostawmymoralizatorstwo na boku. Ja mam dużo większe pretensje do kolegówi do samego siebie, że nie udało nam się przeprowadzić deregulacji, że


jesteśmy zbyt lękliwi w reformowaniu gospodarki, że nie byliśmy dobrzeprzygotowani do rządzenia. To, że zmarnowaliśmy poprzednią kadencję,obciąża nas nie tylko politycznie, ale i moralnie.Jakie owoce pozostawi po sobie Platforma w kwestiach światopoglądowych?- Dobrą ustawę bioetyczną. A biotechnologia i biomedycyna to obszar,w którym dzieją się rzeczy potworne...Co to znaczy „dobra ustawa bioetyczna"?- Przykładowo, zabraniająca w przypadku zapłodnienia in vit.ro tworzeniazarodków nadliczbowych. Zamiast zamrażać zarodki, można zamrażaćkomórki jajowe, to pozwala unikać ponownej hormonalnej stymulacjikobiety, która jest bardzo negatywna z punktu widzenia zdrowia. Ale niechcę wchodzić w te sprawy, żeby nie wyprzedzać biegu wydarzeń.W innych sprawach światopoglądowych nie widzę potrzeby zmian. Jestemzadowolony z kompromisowego kształtu ustawy antyaborcyjnej czyz kształtu stosunków Kościół - państwo, uważam, że przyjazny rozdział,z jakim mamy do czynienia w Polsce, jest właściwie wzorcowy z punktuwidzenia współczesnej Europy. Poza tym, jak już mówiłem, mniejsząwagę przywiązuję do zmian prawnych, liczy się przede wszystkim zmianaświadomości społecznej.Zmiany świadomości społecznej nie dokonują politycy?- Są to w stanie robić w znikomym stopniu. To zadanie dla NGO'sów, dla środowisk,takich jak „<strong>Fronda</strong>", „Więź" czy „Tygodnik Powszechny", albo dlakręgów akademickich. Sami przecież to rozumiecie, bo realizujecie swojeideały za pośrednictwem mediów, to jeden z ważniejszych areopagów współczesnegoświata, mówiąc językiem Jana Pawła II. Ważniejszy niż polityka.Trzy lata temu szliście do wyborów razem z PiS-em z ideą budowanianowego państwa, IV RP. Dzisiaj rządzicie z PSL-em, ale za waszymzwycięstwem nie stal już żaden wielki projekt. Wygraliście dzięki


hasłom antypisowskim. Czy można się spodziewać po Platformiejakichś śmiałych wizji?- Tę wizję trzeba dopiero wypracować. Osobiście jestem wciąż przywiązanydo idei IV RP i uważam, że większość elementów tego planu powinnabyć realizowana. Ale trzeba powiedzieć, że ten program był tworzony przez10 lat, i to przez liczne środowiska metapolityczne. Przyłożyli do niegoręce politycy PiS-u, przyłożył Jan Rokita, ale w zasadniczym zrębie było todzieło pozapartyjnych intelektualistów. Niestety, ten program się skompromitowałprzez praktykę rządzenia Prawa i Sprawiedliwości. Przy pewnymudziale ówczesnej opozycji. Bo chyba mogliśmy działać nieco inaczej,w mniejszym stopniu wpisywać się w logikę walki totalnej. Aczkolwiekpoparliśmy powołanie CBA, rozwiązanie WSI, ustawę lustracyjną, którejpierwszą wersję opracowała PO. Te działania wyrastały z idei IV RP. NatomiastPiS ma na sumieniu ogromne zaniechanie, czyli brak reformy instytucjonalnejpaństwa, co jest także największą słabością rządów PO w ostatnimroku. W polityce zagranicznej mamy sukcesy, są już niektóre ważneprojekty ustaw, ale jeśli chodzi o reformę samego państwa, to zrobiliśmyprzez ten rok niewiele. Dopiero teraz pojawiają się ustawy, które pozwolądokończyć reformy samorządowe, a to jest ważny element naprawy państwa.Mamy znikome osiągnięcia, jeśli idzie o deregulację, żadna komisja,choćby składała się z samych Herkulesów, nie jest w stanie przeprowadzićderegulacji, do tego niezbędne jest powołanie specjalnej instytucji.Trzeba wzmocnić administrację państwową, również wzmocnić finansowo,pod tym względem przez ostatni rok nic się nie wydarzyło. Bardzoważne jest wprowadzenie w życie zasady partnerstwa publiczno-prywatnego.Ta ustawa jest kompletnie martwa, całe szczęście, że ma zostaćw najbliższym czasie znowelizowana. Liczę, że przyniesie to nie tylkodobre skutki gospodarcze, ale i przełom mentalnościowy, zdejmie z tego,co prywatne, odium czegoś podejrzanego...Wreszcie trzeba zmienić konstytucjęi rozstrzygnąć, kto właściwie sprawuje władzę. Jeżeli PO wygranastępne wybory i będzie rządzić następne cztery lata, to w drugiej kadencjipowinniśmy się skoncentrować na reformie instytucji państwa.Słuchamy Pana za zdumieniem, operuje Pan technokratycznym językiemustaw, dotacji, deregulacji. A jest Pan przecież subtelnym


intelektualistą z Krakowa, który właśnie w takiej roli jest Platformiepotrzebny. Czyżby Pan się naprawdę tak dobrze czuł w świecie polityki?- Na tym polega praca posła, że się bierze odpowiedzialność za dobreprawo, dba się o to, by wystarczyło na proponowane reformy pieniędzy,i szuka się sojuszników politycznych na przykład wśród samorządowców.Jak się czuję w polityce? Dla mnie polityka zawsze była ważną przestrzeniąrealizacji wartości, które uważam za obiektywnie ważne i niezbędnedo przetrwania wspólnoty narodowej. Dawniej realizowałem tewartości poprzez publicystykę czy działalność wychowawczą i muszępowiedzieć, że było to bez porównania łatwiejsze i bardziej komfortowemoralnie od tego, co robię teraz. Ale z drugiej strony nie da się w sposóbskuteczny realizować tych wartości z pominięciem sfery polityki. Ktośtę politykę musi uprawiać i ważne jest, żeby w niej było jak najwięcejtych, którzy angażują się z pobudek ideowych. Zresztą oduczyłem się łatwychosądów. Dopóki na przykład nie poznałem polityków z partii postkomunistycznej,miałem o nich jak najgorsze zdanie. Jak się poznaje konkretnychludzi, to widać, że nawet byłym pezetpeerowcom zależy na tym,żeby coś dobrego dla Polski zrobić. Dlatego gdybym tu Panom powiedział,że brzydzi mnie polityka, byłbym winny grzechowi spirytualizmu czyniemądrego moralizmu. Trzeba wchodzić w tę przestrzeń, tylko nie zatracićw bieżących walkach podjazdowych zasadniczej busoli moralnej.Teraz z kolei mówi Pan jak Jan Rokita. Zabrakło tylko Arystotelesajako uzasadnienia politycznej aktywności i deklaracji, że Pana celemjest funkcja premiera. Gdyby nie Rokita, to być może nie byłobyPana w polityce. A dlaczego jego w niej już nie ma? Dlaczego zostałpublicystą?- Proszę skierować to pytanie do niego. Ale jestem pewien, choćby napodstawie lektury tekstów, jakie publikuje w „Dzienniku", że będziechciał wrócić do polityki, i to - jak przypuszczam - w obrębie Platformy.Ostatnio zrobiono przegląd wpłat składek członkowskich w krakowskiej POi okazało się, że Jan Rokita je nadal płaci. Nie sądzę, żeby był to przypadek...Jego aktywność publicystyczną przyjmuję z mieszanymi uczuciami.


Głównie dlatego, że to wielka strata dla polskiej polityki. W roli komentatoraJana Rokitę może zastąpić wielu publicystów, a w roli polityka niewidzę nikogo takiego, kto by go mógł zastąpić.Może się wyalienował?- Nie wydaje mi się. Myślę, że znalazł się na takim etapie życia, gdy człowiekawraca do pytań podstawowych: po co?, skąd? i dokąd?Podoba się Panu podział na Kościół łagiewnicki i toruński?- To akurat niefortunna wypowiedź Jana Rokity, w sposób niezamierzonyprowadząca do instrumentalizacji religii i do niepotrzebnego podziałupolitycznego wewnątrz Kościoła. To nie jest prawdziwy podział, bo większośćEpiskopatu nie jest ani za PiS-em ani za PO. Choć są tacy biskupi,o których mogę powiedzieć, że bardziej sympatyzują z nami, a większośćksięży darzy sympatią PiS.W jakiej kondycji jest polski Kościół AD 2008?- Jako wspólnota w niezłej. Ponad 90 procent Polaków deklaruje się jakowierzący, ponad 50 procent regularnie praktykuje, to są wysokie wskaźnikireligijności. Ta religijność jest ostoją w życiu prywatnym, z drugiejstrony korzystnie wpływa na kształt życia publicznego, w tym także polityki.To nie jest przecież przypadek, że w Polsce scena polityczna jestzdominowana przez dwie partie centroprawicowe, które - choć pewniew sposób wybiórczy i daleki od konsekwencji - czerpią z nauczania społecznegoKościoła, z dziedzictwa Solidarności, z nauczania Jana Pawła II.Natomiast w stanie pewnego zagubienia znalazł się Kościół hierarchiczny.Po śmierci Papieża-Polaka Kościół został dotknięty kryzysem przywództwa,nie wypracował tego, co o. Maciej Zięba nazwał chrześcijańskimopisem rzeczywistości. Mnie bardzo brakuje jako człowiekowi wierzącemui jako politykowi ważnych dokumentów Episkopatu na tematyspołeczne czy polityczne. Odkąd zabrakło Papieża, to nie przypominamsobie żadnego wystąpienia Episkopatu, które dla mnie mogłoby byćbusolą.


Naprawdę Pan uważa, że to się wszystko da wytłumaczyć odejściemJana Pawła II?- Nieumiejętność przełożenia nauczania Jana Pawła II na problemy dzisiejszejPolski to bolesny problem. Przecież Episkopat wyrósł na nauczaniuJana Pawła II, wyrośliśmy na nim my wszyscy, a traktujemy jeraczej jako ornament naszych działań niż prawdziwą inspirację. Ale maciePanowie rację, że to nie tłumaczy wszystkiego. Polska polityka dotkniętajest uwiądem idei. W głębokim kryzysie pogrążony jest świat akademicki.Kościół z kolei jest dotknięty inną, długotrwałą chorobą. Mam na myślistosunek do lustracji. Nie potrafiliśmy się jako katolicy zmierzyć z wyzwaniemstanięcia w prawdzie. A jeśli ktoś próbuje to robić, to są to naogół świeccy, a nie biskupi.Co to oznacza?- Być może grozi nam pełzająca laicyzacja, ale nie przewiduję w dającejsię przewidzieć perspektywie wzrostu postawy: „Jezus tak, Kościół nie".Co więcej, dla mnie ważnym źródłem nadziei jest pojawienie się świeckichelit katolickich. Niezręcznie mi to mówić w redakcji „Frondy", ale wasześrodowisko jest na mapie polskiego katolicyzmu jednym z najciekawszychpunktów, widać, że tutaj pulsuje prawdziwa wiara i prawdziwa myśl.Bardzo dziękujemy. Gdzie jeszcze pulsuje?- Łącząc funkcje rektora i polityka, nie mam czasu na śledzenie wewnętrznegorozwoju poszczególnych środowisk. Na pewno fenomenem jest środowisko„Teologii Politycznej". To w sensie intelektualnym najprężniejsześrodowisko w Polsce. Na zupełnie innym pułapie przekazu treści chrześcijańskich,bardzo pozytywnie oceniam „Gościa Niedzielnego", to rzadkiprzykład udanego wykorzystywania kultury masowej do ewangelizacji.Pozostał jeszcze czas na lekturę?- Bardzo mało, to jedna z największych słabości polskiej polityki: my,politycy, mamy słabe zaplecze ekspercko-instytucjonalne. W efekcie


akuje nam czasu na to, żeby się rozwijać, żeby czytać książki i studiowaćpoważne ekspertyzy. Staram się chronić przed utratą kontaktu zesztuką, przede wszystkim z literaturą. Czytam zwłaszcza powieści. Ostatnioczytałem po raz kolejny wspaniałą książkę Sandora Maraia KrewŚwiętego Januarego. Przegryzłem się też przez książkę Pierre'a HadotaTwierdza wewnętrzna o Marku Aureliuszu, połknąłem biografię Machiavellego.Politykom natomiast polecam nową książkę Arkadego RzegockiegoRacja stanu a polska tradycja myślenia o polityce.Dziękujemy za rozmowę.ROZMAWIALI:JAKUB LUBELSKI I PIOTR PAŁKA


Pan Cogito stał się projekcjąhomoreligiosus.Intelektualno-etycznąkonkurencją dla nauki Kościołapowszechnego i postulatubudowy cywilizacji miłości.Nie odwołując się do Boga(w jakiejkolwiek czytelnejformie), kreuje samodzielnąpostawę człowieka.Jest w tym solidarność,ale nie solidarnośćw odniesieniachdo współczesności,lecz z przodkamii postaciamimitycznymi:Gilgameszem,Hektorem,Rolandem...GNOZAPANA COGITO


ego ziemskie szczątki rozkładają sięmiarowo na powązkowskiej nekropoliiw Alei Zasłużonych 1 . Jego twórczość(i pamięć o osobie) zaczyna być traktowanajak zabytek szacowny, skądinąd niewygodny.Niewątpliwie jest największym polskimpoetą XX wieku 2 , słowiańskim Kawafisemi „Pongem" zarazem, „błazeńską twarzą" realistówi biegunem zimna dla onirycznych słowolejców.Cóż, nie nazywał się Cogito, ale Zbigniew Herbert. Niebył moralistą. A to pogląd powszechnie wpajany, wręcz wprasowanyw umysły jako kulturowa i zjawiskowa oczywistość, „genotyp"twórcy. Kim więc był? Kim w sensie najbardziej ogólnym, atemporalnym?Jako kto winien być postrzegany z pewnej już perspektywy czasowej?Jak w ujęciu historiozoficznym?Odważę się postawić tezę, że - abstrahując od doraźnych zachowań- był gnostykiem zabłąkanym w drugiej połowie XX, kimś w rodzajureinkarnacji Pelagiusza, autorem świeckiej Ewangelii (w klimacie bliskiejprzekazowi apokryfu Tomasza Dydymosa 3 ) i parodią jakiegoś Walentynaz II wieku po Chrystusie 4- twórcą ąuasi-religijnego mim i wzoru, którystał się lokalną konfesją i popadł w praktyczne zapomnienie w „globalnejwiosce". Wprawdzie Poeta skutecznie czytał Liwiusza przeciwkoLiwiuszowi i triumfalnie doczekał się „że któregoś dnia na dalekich krańcach/ bez znaków niebieskich (...) wybuchnie lokalny pożar // i runie imperium"5 , ale summa summarum jest on typem sarmackiego gloria victis.' Skądinąd należałoby się zastanowić, czy nie bardziej stosowny do życia i dziełabyłby pochówek jego osoby na weneckiej wyspie San Michel obok Ezry Pounda1 Josifa Brodskiego - tam „gdzie siny minstral liże groby"?2Wiek XX nie skończył się. Nie zamyka go ani atak na WTC, ani śmierć Jana Pawła II.Dla obecnej zbiorowości trzeba traumy jeszcze większej.3Passus 49 Ewangelii Tomasza mówi: „Rzekł Jezus: Błogosławieni samotni i wybrani- wy znajdziecie królestwo, ponieważ odchodząc z niego, ponownie tam wejdziecie".4Kluczowe dla walentynian, a rzadkie słowo „eon", pojawia się wierszach Herberta;także wielopoziomowa gradacja bytów jest dość oczywistą cechą jego wersetów.5Z. Herbert, Przemiany Liwiusza, w: Elegia na odejście, Wrocław 1993.


Herbert był poetą w sensie rilkeańskim, holistycznym - poetą i tylkopoetą. Poezja była jego strawą, filtrem na źrenicy oka i ekranem na jegodnie. Już w roku 1964 zapomniany dziś nieco, znakomity krytyk JerzyKwiatkowski pisał: „Celem Herberta nie jest nowość. Jego celem jestdoskonałość. Powracają tu estetyczne kanony, od których pomału odzwyczajamysię współcześnie. Miara, harmonia, równowaga. Równowagamiędzy rewelacją a komunikacją. Między konstrukcją a emocją. Międzyważkością problematyki a siłą estetycznego oddziaływania" 6 . Do takiegozdania nie można dopisać żadnego komentarza. Jest doskonałe jak wierszePoety. Doskonałość tu i teraz: wierna projekcja doskonałości wewieczności (vide: „czystość" katarów).Gnoza Herberta jest proweniencji stoickiej. Bez Dobrej NowinyChrystusa. Porównajmy przykładowo: wpływy tej doktryny u KlemensaAleksandryjskiego są bardzo czytelne, ale nie deformują treści Objawienia:„Ci, którzy dążą do doskonałości, powinni uzyskać poznanie rozumowe,którego fundamentem jest święta triada: wiara, nadzieja, miłość, wśródktórych największa jest miłość". I dalej: „wiara opiera się na skruszei nadziei, przezorność na wierze, a wytrwała uprawa etyczna na nichwszystkich, w połączeniu z ćwiczeniem umysłowym osiągają swą pełnięw miłości" 7 . Takiego rozumienia dążenia do doskonałości w dziele Herbertapróżno szukać. Nie ma tam wiary, nadziei i miłości w sensie, którypokazał św. Paweł Apostoł w Hymnie z 1 Listu do Koryntian (Wszystkoznosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma...).Jest natomiast nieomal pragmatycznie wyniszczona i funkcjonujeniezawiśle od „słowa wiązanego" koegzystencja wszystkich cnót.Diogenes Laertios pisze: „Zdaniem stoików cnoty sobie wzajemnie towarzyszą,tak że kto ma jedną cnotę, ma także wszystkie inne: wszystkiemają bowiem wspólną zasadę, jak o tym mówi Chryzyp" 8 . Czyli wystarczyosiągnąć, powiedzmy, że „postawę wyprostowaną", a wszelkie inne cechybudujące strukturę pneumatyka zostaną poprzez automatyzm ich współistnieniawszczepione osobie. To się sprawdza. Wystarczy impuls w jednejdziedzinie, by cierń sumienia budził niepokój w innej sferze ciemności.6J. Kwiatkowski, Klucze do wyobraźni, Warszawa 1964.7Klemens Aleksandryjski, Kobierce, II 45,1, cyt. za: ks. F. Drączkowski, KościółAgape, Lublin 1983.8Diogenes Laertios, Żywoty i poglądy słynnych filozofów, VII 125, Warszawa 1984.


* * *Panu Cogito zaciął sięszpetnie językpowtarzatak - taknie - nieNie nauczył się demokracjinie wyciągnął wnioskównic nie rozumiez łuzu z gry w transformacjępowrotu do Europyprzebaczania hurtemJego nieuctwopotwierdza czarna piana gazetredakcji niedawnych przyjaciółO Panu Cogitopisze się że Beria pióraPol-pot wiernościTorąuemada smakua w ogólebudzizażenowanieKiedyś wzórDziś swojski Hitlerekw okopach Ciemnogrodu1996Taki pastisz wysmażyłem kiedyś w okresie nagonki na Herberta. Inspirowałją „przyjaciel" poety, któremu ten dedykował Mszę za uwięzionych:Jesteśmy tutaj sami - mój mistagogu - (...) a ja nadsłuchuję / jak nad


moją głową / polatuje / szeleści / szare numinozum // i trwamy / spiskowcy...". Jeszcze świętej pamięci Stefan Kisielewski pisał: „Tylko Michnikwie, na czym polega demokracja i tolerancja. On jest tutaj sędzią, alfą,omegą". Paradoksalnie: dziś spuściznę Poety i mit kreatora zawłaszczylijego wrogowie z lat 90. - operują nimi w trybie eksploatacji bożka handlu 9 .„Herbert" to aksjologiczny kręgosłup dla tych mniejszości z pokoleńkońca lat 70. i 80., które nie chciały trwać na kolanach. Ale takikościec, o ile jego człony nie są ukąszone koniunkturalizmem, jest zawszew swej esencji ten sam. Tymczasem totalitaryzm rodem z Bolszewii przekształciłsię w sakralny w klimacie prymat nad-tolerancji - mniej rzucającysię w oczy, lecz opresyjny. I tego czasu doczekał też i Herbert.Do chwili wydania tomiku Pan Cogito Herbert nie był groźny dlatrendów obowiązujących w zastanym świecie (w ogóle polityczno-etycznagroza, która bije z niecałych 100 stron tego niezbyt szczelnie zadrukowanegotomiku, jest obecnie niepojęta). Jeszcze w 1973 roku JulianKornhauser mógł napisać, że „osią konstrukcyjną wierszy nie jest ingerowaniew aktualną rzeczywistość, ale ingerowanie w dziedzinę pamięci,z której zdrapuje się ostatnie echo salwy" 10 . Poeci Nowej Fali byli postrzeganii postrzegali samych siebie niemalże jak buntowników ustrojowych.W tonie artykułu da się wyczuć żal, że poeta tej klasy nie jest z nimi, że niema zamiaru odmieniać twarzy realnego socjalizmu. Ale on miał ambicjeinne niż powierzchowna kontestacja społeczności terroryzowanej dogmatamidiamatu w łagodnym wydaniu gierkowszczyzny.Moc rewelacji w dziedzinie umysłowej i kreowania postaw personpoznaje się po sile sprzeciwu wobec tejże rewelacji. Sprzeciw wobectwórczości Herberta nastąpił po wykreowaniu postaci jego alter ego, czyteż ego właściwego najistotniej. Pan Cogito to książka o figurze „duchowegoorkanu spokoju", a jego źródłem są zwłaszcza dwa ostatnie tekstytomu: Pan Cogito o postawie wyprostowanej i Przesłanie Pana Cogito.Niewiele miesięcy po edycji Pana Myślę ukazało się kilka artykułów, którychton ujmę w formę pastiszu pt. Uzasadnienie aktu banicji: „W demokracjachkolejek po mięso, cukier i jutro najlepsze, dialektyce zysku,straty, przetrwania - twórcy mają budzić przyrodniczy zachwyt, ciepło910Patrz: stosowne numery „Zeszytów Literackich" (wydawca „Agora" S.A.).J. Kornhauser, Herbert: z odległej prowincji, w: „Nowy Wyraz?", 1973.


porozumień krzewić, pracę sławić i miłość - bez ogródek. Bowiemw poezji najważniejsza jest właśnie poezja. Ma być nie przemądra i wzruszać.W Etiopii dżdżu nie ma całe lata, a taki jeden powiada: „Idź wyprostowany".Patos niech się pyli w szufladach pismaków. A dozwolimy muwrócić do geniuszy kompromisów, co meandry historii rozumieją jaktrzeba. I władzy nie szkodzą, bo chce świat zmieniać - w jutra cywilizacjęnajlepszą" 11 . Oprócz zawodowej zawiści za słowami tymi kryło sięzamówienie stricte polityczne - ich autorzy wybiegali przed szereg kompaniilizusów.W końcówce „prl-u" konkurowały ze sobą dwa trendy sprzeciwuwobec nieludzkiej rzeczywistości, które chciały zostać busolą społeczności,dzierżyć „rząd dusz", mieć swoich herosów i swoje ofiary, tworzyćswoisty klimat duchowy jakiegoś jawnego i szlachetnego podziemia.Oczywistą genezą tych nurtów było zagrożenie podmiotowości osobyprzez ideologie i cywilizacje (różne jej formy i tyranie). Te dwa trendy to:1. Cywilizacja miłości - wyartykułowana przez Jana Pawła II, postulującaw wymiarze społeczno-osobowym spełnienie czterech prymatów:osoby przed rzeczą, etyki przed techniką, „bardziej być" nad „więcejmieć" i miłosierdzia przed sprawiedliwością 12 .2. Zbawiający godność człowieka gnostycyzm świeckiego heroizmuistnienia - kiedy nie chce się być heideggerowskim pasterzem bycia, alechce się być panem swego bytu. Wbrew wszystkiemu i wszystkim. Takąpostawę antycypował Camus. I tu jest miejsce sprawcze Herberta, PanaCogito: jego wahań, cierpień, postaw typu: „wyjdź podły tchórzu", któreczęstokroć zwracały się wyłącznie do podmiotu kreującego te postawyi słowa.Pan Cogito stał się projekcją homo religiosus. Intelektualno-etycznąkonkurencją dla nauki Kościoła powszechnego i postulatu budowy cywilizacjimiłości. Nie odwołując się do Boga (w jakiejkolwiek czytelnej formie),kreuje samodzielną postawę człowieka. Jest w tym solidarność, alenie solidarność w odniesieniach do współczesności, lecz z przodkamii postaciami mitycznymi: Gilgameszem, Hektorem, Rolandem... Taka11Np. S. Melkowski, Herbert, w: „Poezja", lipiec-sierpień 1975.12Por. Jan Paweł II, Redemptor hominis i L. Mażewski, Cywilizacja miłości a ideałdemokratyczny, w: „Więź" nr 10/1988.


postawa zakłada samotność, nieprzystawalność uczuciową do konkretnegoczłowieka, a nie międzyludzką Solidarność w przestworzach kultury,na bazie loci communes. Wpisanie tej poezji (poezji a nie osoby)w prąd „karnawału" 1980-81 jest nieporozumieniem. Ale nieporozumieniemopatrznościowym. Herberta się po prostu wyznawało. Jego wierszekształtowały życie nie tylko pojedynczych osób, ale losy całego 10-milionowegoRuchu 13 . Sam zaznałem tego fenomenu i widziałem go: zauroczenieemanowanymi wierszem postawami w oczach i oddźwiękachpostaw innych osób. Nowa wiara, świecka wiara w nieugiętość człowiekadla świadczenia prawdzie, że jednak może... Wiara budowana na pogardziedla zła, dla miałkości przekonań, dla konformizmu. Jako masowaszybko upadła pod gąsienicami czołgów i strachem represji. Bardzoszybko jednak w osobach wybranych pod tymi samymi gąsienicamispęczniała, urosła w mocny ersatz wiary.Wtedy Herbert zrozumiał swoją szansę, że gorycz samotności możnaprzełamać poprzez zaangażowanie autentyczne: jeśli się dąży, to możnabyć w pełni, jednoznacznie, obiektywnie, w oczach innych - namiestnikiemw księstwie wartości, ich moderatorem i strażnikiem. Herbert trafiłw czas, czas oczekiwał Herberta. Wprawdzie był to czas przegranych,zapadłych między dwie epoki, czas „poniżanych i bitych", ale był to teżczas bez czasu - ponad-chwilowa sfera estetycznego wytchnienia. Mówiącwulgarnym językiem intelektualnego boksu: po „prawym prostym" PanaCogito Herbert wyprowadził „podbródkowy koszący" Raportu z oblężonegoMiasta: „i jeśli Miasto padnie a ocaleje jeden / on będzie niósł miastow sobie po drogach wygnania / on będzie Miasto". W pewnych przypadkachegzaltacja wydaje się uprawniona i moje peany korespondują z tym,co zaistniało.Modelowym tekstem „bliskokościelnym", rozprawiającym się z ułudądrogi Pana Cogito, jest rozprawka Mariana Maciejewskiego Literaturawobec kerygmatu zamieszczona w zbiorze esejów Inspiracje religijnew literaturze^. Najwięcej obrywa się esencji, czyli Przesianiu Pana Cogito:„Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu / po złote runo nicości twoją13Antycypacje pt. Jak skończyli członkowie Ruchu" obserwuj w: Przyjdzie na pewno0'Neila, „Teatr", 1973.14Zob. Inspiracje religijne w literaturze, red. A. Merdas, Warszawa 1983.


ostatnią nagrodę". Zacytuję tylko jedno zdanie z tego pełnego anatemytekstu. Maciejewski pisze, że Herbert (Pan Cogito) „egzorcyzmuje czas,by żyć w fikcjach i alienacjach, nigdy nie żyjąc w swoim czasie". Tosłowa niezwykle mocne, najmocniejsze ze znanych mi i poważnych próbnegacji poety i pozytywnej idei jego kreacji. Warto też przytoczyć innąopozycję krytyczną. W mrocznych latach 80. Tadeusz Komendant założył„Ligę Obrony Poezji Polskiej przed Herbertem". Chodziło mu o odchudzenieliryki z etyki. Jest w tym pewna sprzeczność, bo to niby krągpodziemia, a jednocześnie kwestionuje promocję „postaw wyprostowanych".Sam inicjator stwierdził zaś w 1989 roku: „Nurtu antyherbertowskiegonie ma" 15 .Trzeba jednak dodać, że klasą heroizmu nie ustępuje Panu Cogito„aksjologiczny katechizm" Karola Wojtyły. W tym samym roku 1974,w którym ukazał się kluczowy tomik poezji Herberta, przyszły Papieżpisze: „Wolność trzeba stale zdobywać, nie można jej tylko posiadać.Przychodzi jako dar, utrzymuje się jako zmaganie. Dar i zmaganie wpisująsię w karty ukryte a przecież jawne. Całym sobą płacisz za wolność- więc to wolnością nazywaj, że możesz płacąc ciągle na nowo siebieposiadać".Właśnie tutaj - w punkcie pozornie stycznym - następuje zasadniczarozbieżność: „zmaganie się" wpisuje Wojtyła w „misterium dziejów",nadaje mu wymiar sakralny i pastoralny, podczas gdy nagroda „zabójstwemna śmietniku" wyzbyta jest pociechy ostatecznej, chociażby wspólnotowej.Zapewne był moment, kiedy Poeta uwierzył, że jest nie tylko intelektualnym,ale i „pneumatycznym" guru, twórcą ruchu odrodzenia metafizycznego,że da się stworzyć pokolenie ludzi „czystych", którzy nie sąwprawdzie poza ułomnością (jak wierchuszka albigensów), ale dążą- gdzieś hen... wzwyż! 1615W: Kamienny posąg komandora, „bruLion" wiosna 1989, nr 10, s. 119. Do tegotekstu warto sięgnąć ze względu na jego całościową kuriozalność i pusty intelektualizm.Dyskutują: X, Y, Marian Stalą i Inicjator „Ligi".16Patrz: zakończenie Fausta Goethego. Skądinąd należałoby zanalizować dzieło Poetypod kątem obecności w nim motywów faustycznych: „Ojcze Bogów i ty mój patronieHermesie / zapomniałem was prosić / o ranki południa wieczory płoche i bez znaczenia/ o mało duszy / mało sumienia / lekką głowę // i o krok taneczny". To odniesienie


Po Magdalence AD 1989 zaplątał się w sprawach doczesnych, politycznychzgniliznach, bo jednak wierzył. Miał mniemanie, że wolna Polskamoże i powinna być inna, odkupiona wzorem swego buntu. I tu objawiasię jakaś naiwność... „Poezja Herberta - głęboko historiozoficzna - chwytaza drugi koniec dziejów ludzkich, ten, który zaczepiony jest o osobę,0 podmiot indywidualny. Chciałby historię sprowadzić do jej wymiaruindywidualnego, czyli inaczej to nazywając: moralnego" - pisze MarekZieliński 17 . Ale dalej kwestionuje drogę herbertowego Cogito: „człowiekjest z tradycji i z Boga - z tego, co klasyczne i transcendentne". A gnoza- to samozbawienie. Nie potrzeba łaski. Człowiek sam z siebie, wolą, umysłem,przeczuciem może siebie ocalić. I tu wkraczamy (w innych realiach)w domenę przeszłego i pełnego gwałtowności sporu biskupa Hipponyz pewnym bretońskim mnichem z przełomu IV i V wieku. Według Pelagiusza,człowiek może zawsze i o własnych siłach czynić dobro i łaskauświęcająca nie jest istotna dla czynności nadprzyrodzonych 18 . Samozbawienienależałoby jednak definiować w kategorii arystotelesowejeudajmonii jako dobro bytu duchowego, opromienienie posiadaniem dóbrwyższych. Jest bliskie samozatracie i w tym właśnie jawi się zagrożeniedla Rolanda XX wieku, dla naśladowcy Hektora.Herbert tylko pobocznie jest moralistą. Jego zaklęcia zwrócone sądo samego siebie 19 . Na poziomie wspólnotowości Herbarta cechuje jednakbrak wiary w człowieka - tylko solipsyzm, odnoszenie wartości do samegosiebie. Wprawdzie o malarzach holenderskich XVII wieku, genialnychin gremio, a jednocześnie niewyalienowanych z ludzkiego rodu pisał:„można im tylko zazdrościć. Jakiekolwiek były nędze i blaski, zawody1 klęski ich kariery, rola ich w społeczeństwie, ich miejsce na ziemi byłyniekwestionowane... Nikomu nie przychodziło do głowy pytanie, po coistnieje sztuka - ponieważ świat bez obrazów byłby po prostu niepojęty"do pierwszej części mitu faustycznego. Ciekawsza byłaby analiza spuścizny Herbertanałożona na drugą część Fausta.17M. Zieliński, Kilka niewzruszonych przekonań, Warszawa 1987, s. 107.18Por. Słownik wczesnochrześcijańskiego piśmiennictwa, opr. J.M. Szymusiak, M. Starowieyski,Poznań 1971, s. 323.19Ewentualne pouczenia to pewien egocentryzm. Ćwiczonko w sztuce przetrwania, boma się ten smak. A te piętra znaczeń, które tak genialne wyłuszczył na podstawie wierszaPan Cogito myśli o cnocie Stanisław Barańczak!? To chyba najdoskonalsze wcieleniekomunikatywności (chciałoby się żartować: dla każdego coś miłego).


Anioł Stróżze szkicownikaZbigniewa Herberta


- opisywał wzruszająco dawnych artystów, którzy byli tak blisko elementarnychspraw człowieka. Lecz dalej notował: „Dawni mistrzowie,wszyscy bez wyjątku... afirmowali widzialną rzeczywistość z natchnionąskrupulatnością i dziecięcą powagą, jakby od tego miały zależeć - porządekświata i obroty gwiazd, trwałość niebieskiego sklepienia". Jakżezazdrości im Pan Cogito, pełen goryczy i dystansu! A przez te słowa, jakprzez zdarty na łokciach sweter, przedziera się schładzana czułość.Jakie jest oddziaływanie Herberta na poetów młodszego pokolenia?Czy jest jeszcze rozumiany? Optyka rzesz i elit się zmieniła. Liczy sięsukces (i to merkantylny), a nie stopień wytarcia spodni na kolanach.Utwory Herberta stały się manekinem, na którym można trenować dowoli naigrywania i słowne gierki obniżające rangę patosu (cierpienia);widać też krzywe lustra pastiszów - godnych i mniej godnych (exemplum:uznany P. M., którego nie warto nawet cytować, czy wcześniej AndrzejW. Pawelczuk: „Gdy Pan Cogito zasypia utrudzony nierówną i przegranąwalką / jego wierny sługa i powiernik, a także skrupulatny kronikarz / tejklęski poeta Zbigniew H. / wychodzi na ulicę w błogosławiony mrok...poeta pisze nowy wiersz / kolejne zwycięstwo nad potworem, któremupo każdym słowie poety / ubywa pokarmu i zębów" 20itp.). Ten rozbudowanypoemacik, panegiryk a rebours mieści się jeszcze w sferze ciepłai delikatnej ironii wobec pryncypialnej posągowości pewnych zachowańPana Cogito i Pana od Poezji. W tamtych czasach następował akt rozkładuoficjalnej „komuny", a „rycerze okrągłego stołu" układali swe przebaczalnemowy i teksty do bruderszaftów.Oczywiście są inni. Krzysztof Koehler nie tak dawno pytał w swoimwierszu trzykrotnie: „Czy byłeś na pogrzebie Zbigniewa Herberta?". Aleto inne środowisko i inna tegoż środowiska podszewka.Może i nie ostatnim zadaniem poezji jest napisanie pięknego wierszadla samej urody słowa, odbicia piękna świata, wywołania echa estetycznego.Jej głównym powołaniem jest jednak przekazanie treści, sednem- akt gnozeologiczny pogłębiający świadomość czytelnika, przemianawynikająca z sugestywności przekazu. Nie mówię oczywiście o oddziaływaniuna ogół społeczeństwa, bo to jest możliwe tylko poprzez odbicia...od osób, które na termin „osoby", a nie Jednostki" ciężko zapracują.20A. W. Pawelczuk, Poeta i jego pan, w: „Akcent" nr 2(1989).


Trzeba jednak podkreślić, że Piękno przez duże P przywarło do pióraPoety, przez staroświecką stalówkę spływało na papier i do serc, paradoksalnieafirmując ułomny świat, z którego złem trzeba walczyć.Herbert stworzył kulturowy mit Pana Cogito, którego wprawdzie niebyło, ale który zaznaczył teren swego „tak" i „nie". To mit na miarę końcaXX wieku, który wszedł w archetyp kultury i łatwo nie zginie. Pan Cogitojest chromym Heraklesem, wierzącym Wolterem, odkrywcą pereł skamieniałychłez Pryjama, piewcą nieuchronności rozpaczy. Starał się staćoponentem i grabarzem „politycznej poprawności", ale nawet na grunciepolskim to za dużo na jednego człowieka. Sprowadzanie tej twórczościw sferze idei do „ocalania wartości" jest uproszczeniem. Na pewno procesocalania ta poezja prowadzi, ale idzie znacznie dalej. „Stworzeniepostaci Pana Cogito jest symbolizacją końca racjonalistycznego złudzeniaeuropejskiej myśli a jednocześnie próbą ustanowienia tabeli wartości,jak lubi mawiać autor Raportu z oblężonego miasta''' - pisał KrzysztofDybciak w roku 1989. Autor tych słów był autentycznym przyjacielemPoety. On mógłby powiedzieć: „patrzcie widzicie - to Zbyszek - wskazującna mężczyznę który szamocze się z walizką", a odpowiedź Herbertabrzmiałaby: „- ale to nie / ja to ktoś inny nawet nie jest z tej branży..." 21 .Cielesność zbawienia - to zgorszenie. To odczucie przejawia sięw pewnych motywach poezji Herberta. Zmartwychwstanie ciałem torzecz niepojęta. Gnostycy mieli ciało za zło. Słynny (i chyba w sumietrafny) gnostycki podział ludzi na pneumatyków, psychików i hylików- świadczy sam za siebie. Herbert jednak ten podział przekracza. Jego„Pan" ma cechy wszystkich tych „ras" i żadnej z nich w postaci nieskażonejinną. To z kolei kwalifikuje go do odrębnej sfery, diaspory współodczuwania,a nie Bazylidesa czy kainitów. Z drugiej strony najbardziejprzejmujący, niesamowity utwór Herberta Pan Cogito - zapiski z martwegodomu był dotychczas przez krytyczny rozbiór starannie omijany.Nikt się tym tekstem, tak odrębnym i fundamentalnym, poważnie niezajął. Czemuż to? Czyżby zakłócał swobodę interpretacji? Burzył wiarygodneprzez powtórzenia naukowe tezy? Ten wiersz to opis wtajemniczeniaw misterium i samego misterium, który nie przystaje do współczesności.Ani do żadnego nurtu chrystianizmu, ani nawet do New Age.21Z. Herbert, Koniec, w: Epilog burzy, Wrocław 1998.


Dokonam radykalnego skrótu tego utworu (przyznając, że to profanacjabogactwa jego odniesień), który byłby w jakiś sposób inspirujący doodczytania całości i stanowił materialny dowód mojej pierwotnej tezyo gnozie:leżeliśmy pokotemna dnie świątyni absurdunamaszczeni cierpieniem(...)nieoczekiwaniejak każde objawienie odezwał się glosmęskiwolnynakazującypowstaniez martwych(...)krzyk Adama składał sięz dwu trzech samogłosekrozpiętych jak żebra nieboskłonów(...)i możetylko ja jedensłyszę jeszczeechojego głosucoraz smukiejszecichszecoraz bardziej dalekiejak muzyka sferharmonia wszechświataTak doskonaląże niedosłyszalna


Jest tu element oczekiwania na zbawcze objawienie, ono samo, jego efemerycznytriumf i długi marsz końcowej klęski.I Zbigniew Herbert, i Pan Cogito to postacie przegrane, albo i zgranedo przedostatniej, krytycznej nitki. „Życie każdego człowieka to historiaklęski" - konstatował Jean-Paul Sartre, ale na drugim biegunie trzebaprzytoczyć słowa Jana Pawła II: „Kto walczy, zawsze jest zwycięzcą".A walczy jeszcze i żywy Herbert, bo argumenty adpersonam, wytaczaneprzeciwko niemu, są wciąż generowane jakby dalej zagrażał i wymagałodporu. Walczy też Pan Cogito, intelektualny Tezeusz z kłębkiem nici doserca labiryntu, projekcja poety i hipostaza pogardy dla życia jako życiasamego w sobie, ugody za „święty spokój" w obłej codzienności.Przegrali, a że o tym wiedzą - wciąż zwyciężają.<strong>grafika</strong>: HALINA KUŹNICKARAFAŁ JAWORSKI


TRZY POGRZEBYI JEDEN PALECOdcięty palec trafia do słoja.„Adoruję. Co? Słój. Jaki słój?Wek. Co jest za wekowaneMisterium śmierci i winyw Blaszanym bębenkuGuntera Grassaw słoju? W wekuza wekowany jest palec.Jaki palec? Palecserdeczny. Czyj palec?Blondynki".Wracają demony...


skar Matzerath, mały dobosz, karzeł- wieczne dziecko, uderzające w blachęswojego biało-czerwonego bębenka,pod koniec powieści Guntera Grassaprzeistacza się w garbusa. Ta przemianadokonuje się na pogrzebie niby-ojca, któryudławił się odznaką NSDAP. Ale zanim nastąpiłów pogrzeb, mają miejsce jeszcze dwarównie ważne dla całej powieści pochówki. Owetrzy pogrzeby stanowią elementy zwrotne całej książki.Zamykają jej najważniejsze wątki i zawierają też chyba najciekawszepytania związane z autorem.Pogrzeb pierwszy.Pożegnanie z matkąAgnieszka Matzerath, de domo Koljaiczek, umiera na mdłości, objadającsię bez opamiętania rybami i prowokując w ten sposób wymioty. Taśmierć rozrywa trójkąt między jej mężem, sklepikarzem Matzerathem,a jej kochankiem i kuzynem zarazem, Jan Brońskim. Śmiertelnymi wymiotamiunicestwia siebie i nienarodzone dziecko.Dramat zaczyna się zjedzeniem węgorza złowionego w zatocew Wielki Piątek. Ryba wyskoczyła z końskiego łba, „...być może węgorzaz jej ojca Józefa Koljaiczka, który znalazł się pod tratwą i padł ofiarąwęgorzy, węgorz z węgorza twojego, bo węgorz węgorzem się stanie..."Niszczy ją więc własna tożsamość, dopada własna przeszłość. Dziedzictwo.„Czy Oskarowi, który towarzyszył jej w czwartki na Stare Miasto,a w soboty do kościoła Serca Jezusowego, nie wydawało się, jakby już oddawna szukała z wysiłkiem możliwości takiego rozwiązania trójkąta, abyJan Broński, jej Jan, mógł dalej pracować na Poczcie Polskiej, z takimi myślami,jak: «Umarła dla mnie, nie chciała mi zawadzać, poświęciła się»".Śmierć matki jest dla Oskara zamknięciem pewnego etapu życia- świata dziecięcej beztroski („Kiedy ja rozśpiewywałem szyby, mamaspieszyła z kitem"). Kończy się jednocześnie świat zrozumiały, prostyi czytelny („Nawet gdy mama zapinała się pod szyję, mogłem ją przejrzećna wylot").


Matka Matzeratha chciała być pochowana na Zaspie, spoczęła jednakna cmentarzu w Brętowie. Ten pogrzeb ma swe symboliczne postacie:Sigismunda Markusa, żydowskiego właściciela sklepu z zabawkami, dostawcęblaszanych bębenków, i Leo Hysia, znanego w Gdańsku pomyleńca,osoby, która w powieści jest i błaznem, i mędrcem.Markus próbuje składać kondolencje, ale zostaje z cmentarza wyrzucony.„Oskarek! - zdziwił się Markus. - Ty mi powiedz, co oni z Markusemzrobią? Co on im zawinił, że tak z nim robią?"Na to pytanie żydowskiego stróża blaszanych bębenków odpowiadanapotkany Leo Hyś, który przed postradaniem zmysłów uczęszczał doseminarium duchownego. Jego nową profesją stało się składanie kondolencjipodczas pogrzebów, a wiedział o wszystkich. Ubrany - jak zawsze- w czarny błyszczący garnitur, białe rękawiczki i cylinder zaczepiłOskara i Markusa:„- Jaki piękny dzień. Ona jest już tam, gdzie wszystko jest takie sprawiedliwe.Widzieliście Pana. Habemus ad Dominum.Przeszedł i spieszył się bardzo. Amen.Powiedzieliśmy «amen» i Markus przyznał, że dzień jest rzeczywiściepiękny, stwierdził też, że widział Pana".Pan śpieszył się bardzo... Zagłada nadchodziła szybkimi krokami.Pogrzeb drugi.Pożegnanie z (domniemanym) ojcemOskar Matzerath twierdził, że jego prawdziwym ojcem był Jan Broński.„Jan Broński jest nie tylko moim wujem, ale i prawdziwym, nie zaś jedyniedomniemanym ojcem. A więc przewaga, która po wszystkie czasy odróżniago od Matzeratha: bo Matzerath był albo moim ojcem, albo niczym".Mały bębnista towarzyszy swemu ojcu w ostatnich chwilach jegożycia podczas ataku Niemców na Pocztę Polską w Wolnym MieścieGdańsku. Oskar staje się „niewinną ofiarą polskiego barbarzyństwa",choć w przeddzień 1 września 1939 roku czatował na Brońskiego pod jegodomem i „przy pomocy domagającego się naprawy bębenka" zwabił godo budynku Poczty.Jan Broński razem z innymi pracownikami Poczty zostaje przez Niemcówna początku października stracony i pogrzebany na opuszczonym


cmentarzu na Zaspie. Wieść o tym przekazuje Oskarowi wspomniany jużLeo Hyś, który urządza coś w rodzaju namiastki pogrzebu. Mały doboszspotyka byłego kleryka na ulicy pod koniec listopada: „Przez dłuższy czasstaliśmy naprzeciw siebie, uśmiechając się z zakłopotaniem i dopiero gdyLeo wyjął z kieszeni surduta rękawiczki glece i wciągnął na palce i dłoniebiałożółtawe, cieliste powłoki, zrozumiałem, kogo spotkałem i co mi tospotkanie przyniesie - i Oskar przestraszył się" - rozpoczęło się bowiemmisterium żałobne.Hyś wtrąca Oskara do bramy i pokazuje mu łuskę naboju: „Gdy Leozacisnął pięść, byłem gotów iść za nim. Kawałek metalu przemówił domnie od razu". Leo prowadzi Oskara na Zaspę. Gdy chłopiec wątpi, marznielub waha się, Hyś wabi go, podrzucając w dłoni łuskę lub gwiżdżącna niej melodię. „Przez otwartą furtkę bez kraty w północnym murze LeoHyś wyprowadził mnie z cmentarza, zanim zdążyłem rozejrzeć się potym nastrojowym zaniedbaniu. Zaraz za murem znaleźliśmy się na płaskimpiaszczystym gruncie. Jałowce, sosny, krzewy głogu pławiły sięwyraziście, aż po wybrzeże, w parującej mazi. Spoglądając na cmentarz,zauważyłem od razu, że kawałek północnego muru był świeżo pobielonywapnem". W murze odnajdują ołowiany pocisk, a Hysio „ostentacyjnymgestem, obliczonym na znalazcę" upuszcza na ziemię kartę do skata- siódemkę wino. Dowód, że w tym miejscu ołowiany pocisk przeszyłciało Jana Brońskiego.Pogrzeb trzeci.Pożegnanie z (oficjalnym) ojcemMazerath, oficjalny ojciec Oskara, dławi się odznaką NSDAP, gdy Rosjaniegwałcą w piwnicy wdowę Greff. Odznakę podrzuca mu trzymany narękach przez Rosjanina Oskar: „Ponieważ Kałmuk miał już na piersi kilkaodznaczeń, w zaciśniętej dłoni podałem ów karmelek, który kłuł mniei przeszkadzał w złapaniu wszy, stojącemu obok Matzerathowi.Można teraz powiedzieć, że nie powinienem był tego robić. Możnateż jednak powiedzieć: Mazerath nie powinien był brać".Gdy sklepikarz dławi się, wymachując rękami, jego nerwowe ruchyprowokują Kałmuka, który przeszywa go serią z pepeszy. Oficjalnegoojca Oskara pochował pan Fajngold, posiadacz licznej, lecz niewidocznej


<strong>grafika</strong>: HALINA KI/MIKIrodziny, który zamieszkał w domu Matzerathów zaraz po przegnaniu Niemcówz Gdańska. „Gdy pan Fajngold zobaczył zwłoki, które przekręciliśmyna plecy, załamał ręce w taki sam ekspresyjny sposób, jaki Oskar zaobserwowałprzed laty u swojego zabawkarza Sigismunda Markusa. Całą swojąrodzinę, nie tylko panią Lubę, zawołał do piwnicy i z pewnością zobaczył,że przyszli wszyscy, bo nazywał ich po imieniu, mówił: Luba, Lew, Jakub,Berek, Leon, Mendel i Sonia, wyjaśnił wezwanym, kto tu leży, a następniewyjaśnił nam, że wszyscy, których dopiero co zawołał, tak leżeli,zanim poszli do pieców w Treblince, nie tylko oni, bo jeszcze jego szwagierkai szwagier szwagierki, który miał pięcioro dzieciaków, i wszyscyleżeli, tylko on, pan Fajngold, nie leżał, bo musiał rozsypywać chlor".Trumnę Matzerathowi sklecił stary szewc Heilandt, przekupionyprzez Fajngolda papierosami Derby z zapasów sklepikarza. Pudło zbitoz drzwi prowadzących z kuchni do bawialni, a za wieko posłużyłaskrzynka po margarynie Vitello. Kondukt, w którym szli: ciągnący wózekze zwłokami Heilandt, Oskar, druga żona Matzeratha - Maria i ich małysynek Kurtuś, zamiast powędrować na cmentarz miejski zboczył naZaspę. Dwaj ojcowie Oskara spoczęli więc obok siebie. „Szukałem teżi częściowo znalazłem pewien sens w okoliczności, że tutaj, w tej samejpiaszczystej ziemi, mieli leżeć, choć bez mojej biednej mamy obaj partnerzydo skata: Broński i Matzerath.Pogrzeby przypominają zawsze o innych pogrzebach!"W tej atmosferze nietypowego pochówku pojawia się ktoś niezwykłyi niespodziewany, kto być może ocalał tylko po to, by teraz być mistrzemceremonii. Na wypalonym wraku czołgu T-34 siedział Leo Hyś. „To jestnasz Leo Hyś. Chce nam wyrazić współczucie i uścisnąć prawicę" - tłumaczyŻydowi Fajngoldowi Niemiec Heilandt. A Hyś jak zawsze dopytuje:„Widzieliście Pana, widzieliście Pana?". Tym razem nikt go nie jednakwidział. Gdy Leo podszedł do Oskara, zaczął wołać: „ - Patrzcie na Pana,jak rośnie. Patrzcie tylko, jak rośnie!".I rzeczywiście. Oskar wreszcie rósł.Ucięty palec serdeczny. Tajemnica garbaOskar urósł. Z karła przeistoczył się w garbusa. Z gdańszczanina zostałwypędzonym. Bębnista niedługo potem zostanie wybitnym artystą.


Nim jednak stał się człowiekiem sztuki, wraca do świata, który gointrygował. „Cmentarze zawsze mnie pociągały - mówi na kartach Blaszanegobębenka Oskar Matzerath. - Są wypielęgnowane, jednoznaczne,logiczne, męskie, żywe. Na cmentarzach można nabrać otuchy i podjąćdecyzje, dopiero na cmentarzach życie nabiera konturów - nie mam tuna myśli obramowań grobów - jeśli, kto chce, sensu".Wraca, gdy minęły dwa lata od czasu, kiedy zaczął rosnąć nad grobemMatzeratha. Wraca, bo sprzykrzyło mu się życie dorosłych. Wraca,żeby wykuwać litery w zakładzie kamieniarskim „P. Korneff, kamieniarzi rzeźbiarz". Wybiera go spośród kilku innych, bo wyrzeźbiony przez KorneffaChrystus najbardziej przypomina mu Syna Bożego z gdańskiegokościoła Serca Jezusowego. Cmentarz staje się jego uporządkowanymdomem, w którym pojawia się nawet erefenowska replika Leo Hysia. „Znamkupę gości, co tak wyglądają, na początku byli w seminarium, teraz żyjąna cmentarzu i nazywają się inaczej. Ten tutaj nazywa się Willem Ślimak"- mówi mistrz Korneff.Ale ten nowy i znów uporządkowany świat Oskara Matzeratha zmieniasię nagle za sprawą silnego, trochę tłustego rottweilera o imieniu Luxz wypożyczalni psów prowadzonej przez obrotnego faceta, który naMazurach stracił cały majątek. Podczas jednego ze spacerów Lux przynosimu palec. Kobiecy palec. Serdeczny palec. („Gustownie upierścienionykobiecy palec"). „Między kością śródręcza a swoim pierwszymczłonem, jakieś dwa centymetry poniżej pierścionka palec dał się obciąć.Czysty i wyraźnie czytelny odcinek zachował ścięgno prostownika. Byłto piękny, ruchomy palec. W szlachetnym kamieniu pierścionka, przytrzymywanymprzez sześć złotych łapek, rozpoznałem od razu - trafnie,jak się później okazało - akwamaryn. Sam pierścionek był w jednymmiejscu tak cienki, tak starty i bliski pęknięcia, że domyśliłem się w nimpamiątki rodzinnej" - opisuje znalezisko Oskar.Palec trafia do słoja. „Adoruję. Co? Słój. Jaki słój? Wek. Co jestzawekowane w słoju? W weku zawekowany jest palec. Jaki palec? Palecserdeczny. Czyj palec? Blondynki". Wracają demony...Tak naprawdę nie wiadomo, skąd się wziął palec i do kogo należał.Nie wiadomo, dlaczego był i dlaczego jest taki ważny. Ale ożywia przeszłość.Może jest nie dokończonym pogrzebem. Może Oskar Matzerath niebył wcale bębnistą. Przecież w czasie wojny wszyscy byli w orkiestrze.


Może Oskar wcale nie odbył karlego tournee z mistrzem Bebrą i Raguną.Może to był zupełnie inny teatr frontowy i może zupełnie inna historia.„Nigdy, nawet w najbardziej płaczliwym nastroju, nie mogę przedsobą ukryć, że mój bębenek, nie ja sam, bębnista Oskar, wpędziłem dogrobu najpierw moją biedną mamę, potem Jana Brońskiego, mojego wujai ojca", wyznawał bohater Blaszanego bębenka. Ale być może Oskarprzez cały czas ukrywał coś jeszcze, coś, o czym w książce przypominałodcięty palec, a co w życiu realnym autora powieści było skrzętnie ukrywaneprzez blisko pół wieku.GRZEGORZ SIECZKOWSKI


Proces interpretacjii reinterpretacji dogmatów wiarymoże prowadzić do całkiemnowych ich rozumień albo- co nie mniej istotne - doodrzucenia już ogłoszonych prawd.Ojciec Wacław Hryniewicztakie odrzucenie określa mianem„kenozy" ekumenicznej,której celem jestdoprowadzeniedo pełnejjednościchrześcijannawet za cenęprawdy.SYLLABUSBŁĘDÓWHRYNIEWICZA<strong>grafika</strong>: BARTŁOMIEJ KUŻNICKI


Historia sporu o tekst o. Wacława HryniewiczaZbawiciel jest polifoniczny opowiadanajest polifonicznie. W zależności od tego, ktosię o niej wypowiada, zmieniają się bohaterowienegatywni, ale bohater pozytywny pozostajejeden. Jako pierwsza negatywną ocenęotrzymała Kongregacja Nauki Wiary. JonathanLuxmoore w tekście dla amerykańskiej agencjiprasowej Catholic News Service skrytykowałwatykańską dykasterię, że dręczyzasłużonego ekumenistę, który choruje obecniena raka 1 . Odmienną interpretację zaprezentowałarcybiskup Józef Życiński, któryuznał, że bohaterem negatywnym jest właśnieLuxmoore, który poszukując „taniej sensacji"i „polując na newsy", skazał Hryniewiczana niezasłużone cierpienie 2 . W odpowiedzi amerykański dziennikarzzapewnił, że motywem napisania jego tekstu była rozpacz lubelskiegozakonnika wywołana nieodpowiednim potraktowaniem go przez Kongregację3 . W tym dość ostrym sporze (dziennikarz zarzucał w nim arcybiskupowim.in. niezrozumienie roli mediów) uwadze nie powinien umknąćistotny fakt, że dla nikogo nie ulegało wątpliwości, iż bohaterem pozytywnymcałej sprawy jest ojciec Wacław Hryniewicz. Według Luxmoore'a,teolog skrzywdzony został przez Kongregację, która nakazała mu wycofaćsię z głoszonych tez, zaś według metropolity lubelskiego - przezwydawców internetowego pisma „Open Theology", w którym ukazał siętekst Hryniewicza, oceniony później negatywnie przez rzymską dykasterię,a także przez osoby, które przesłały kontrowersyjny artykuł do Watykanu.Nikt natomiast nie uznał, że winę za całe zamieszanie może ponosić samteolog. I to nawet nie dlatego, że napisał tekst, w którym zajął się głównie1CNS: Kontrowersje wokół artykułu ks. prof. Wacława Hryniewicza, depesza KAI,18 września 2008.2Abp Życiński skrytykował doniesienia agencji CNS nt. ks. prof. Hryniewicza, depeszaKAI, 19 września 2008.3Korespondent CNS odpowiada abp. Życińskiemu ws. ks. prof. Hryniewicza, depeszaKAI, 22 września 2008.


krytykowaniem dokumentu Kongregacji Nauki Wiary, ale dlatego, żenawet nie próbował tak zmienić jego treści, by był on zgodny z katolickąortodoksją. A przecież tego właśnie - i tylko tego - domagała się kongregacja.Usprawiedliwieniem dla nieposłuszeństwa o. Hryniewicza stała się,jak nietrudno się domyśleć, jego choroba. On sam w rozmowie z CNS podkreślił,że nie zamierza się wycofywać ze swoich tez. „Jestem już bliskiśmierci i nie wiem, jak mogę postępować wbrew mojemu sumieniu,pisząc artykuł zawierający wyjaśnienia i sprostowania, nawet gdyby mipowiedziano, że grożą mi sankcje dyscyplinarne" 4 - podkreślał zakonnik.Zbliżone stanowisko zajął także metropolita lubelski, który wezwał do„ujmowania ojca Hryniewicza integralnie".Problem polega tylko na tym, że list Kongregacji Nauki Wiary niemiał na celu „oceny ojca Hryniewicza", tej bowiem dokona sam Stwórcana Sądzie Ostatecznym, a jedynie stwierdzenie, czy tezy zaprezentowaneprzez niego w tekście dla „Open Theology" są w swojej istocie zgodnez teologią katolicką, czy też nie. Ocena ta nie ma być wyrokiem potępieniana duszę teologa, a jedynie jasnym wskazaniem wiernym (i innymteologom), że jakiś sposób mówienia o Kościele czy pewne opinie teologicznepo prostu nie mieszczą się w świecie katolickiej ortodoksji i jakotakie nie mogą być uznawane za nauczanie Kościoła (a do jego przekazywaniapowołany jest teolog katolicki). List od sekretarza KongregacjiNauki Wiary nie jest więc osobistym atakiem na nikogo, a jedynie wyrazemtroski o integralność wiary katolickiej. Zamiast więc pochylać sięz troską nad samym ojcem Hryniewiczem, warto zająć się samym jegotekstem i poglądami, które w nim przedstawił.Mała summa teologii HryniewiczowejPodstawowa teza artykułu Chrystus jest polifoniczny to odmieniane naróżne sposoby przekonanie, że prawda w istocie jest niepoznawalna(przynajmniej nie w wymiarze doczesnym), a co za tym idzie - nie możebyć wyrażona w ludzkim (a więc także kościelnym) języku. Objawienie,prawda dogmatu, wiara Kościoła - mają dla Hryniewicza wymiar jedynie4CNS: Kontrowersje wokół artykułu ks. prof. Wacława Hryniewicza.


czasowy. Dziś są, ale jutro może ich już nie być. Dynamizm rozwojuchrześcijaństwa maje prowadzić do coraz większego otwarcia na innych,ale i do coraz mniejszej treściowej pewności swoich przekonań. „Kościołynadużywają języka religijnego, kiedy mówią o posiadaniu już teraz«pełni prawdy». Powinniśmy powrócić do większej skromności i ostrożnościpoznawczej, której najlepszym przykładem są słowa apostoła Pawła0 cząstkowym charakterze ziemskiego poznania, pozostawiającegozawsze miejsce na nadzieję i zaufanie Bogu (por. 1 Kor 13,9; 12). Niosącnadzieję, prawda ma zawsze odniesienie do ostatecznego spełnienia. Jestotwarta na przyszłość. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi drogi. Wszyscypostępujemy drogą poznania cząstkowego, na której boska obietnica1 ludzka nadzieja wzajemnie się przenikają" 5 - wyjaśnia Hryniewicz.Jego poglądy odnoszą się tylko do jednostek (wówczas trudnobyłoby im odmówić prawdziwości). Pisząc o potrzebie uznania pewnejprowizoryczności, tymczasowości rozumienia prawdy, lubelski teologodnosi swe uwagi do Kościoła i chrześcijaństwa. Dogmaty, najgłębszeprzekonania teologiczne czy fundamenty wiary Kościoła są tylko tymczasowei, gdy przyjdzie czas, będzie je można (a w zasadzie trzeba) odrzucićlub radykalnie zreinterpretować. „Dogmaty katolickie w swoimobecnym sformułowaniu i rozumieniu mogą ulec znacznym zmianom" 6- przekonuje w innym swoim tekście Hryniewicz, a w wywiadzie-rzeceopublikowanym przez wydawnictwo Znak dodaje, że część z dogmatówmusi zostać zwyczajnie odrzucona. Chodzi mu przede wszystkim o dogmatypapieskie, które - według oblata z Lublina - „zostały grzesznie"ogłoszone. „Chodzi o to, że decydując się na dogmat, nie liczono sięz głosami przeciwnymi, wołającymi o powstrzymanie się, bo nowy dogmatwykopie jeszcze większą przepaść. Nie liczono się z tym. Możnagrzesznie ogłaszać dogmaty" 7 - wyjaśnia Hryniewicz i dodaje, że on sam5W. Hryniewicz, Zbawicieljest polifoniczny. O nadużyciach języka religijnego w ostatnimdokumencie Kongregacji Nauki Wiary, „Open Theology" nr 1/2007, cyt. za: http://WAVw.openmeology.org/index.php?option=com_content&task=view&id=42&Itemid=42.Tekst został również opublikowany w „Gazecie Wyborczej", 27-28 września 2008, s. 30.6W. Hryniewicz, Hermeneutyka w dialogu. Szkice teologiczno-ekumeniczne, t. II,Opole 1998, s. 118.1Nad przepaściami wiary. Z ks. prof. Wacławem Hryniewiczem OMI rozmawiająElżbieta Adamiak i Józef Majewski, Kraków 2001, s. 207-208.


ma kłopot z wiarą w takie „grzesznie ogłoszone dogmaty", przede wszystkimz wiarą w nieomylność papieską i w uniwersalną jurysdykcję biskupaRzymu.Ojciec Hryniewicz niezwykle mocno odrzuca także przekonanieKościoła katolickiego o tym, że to w nim trwa „pełnia prawdy", i że on jestjedynym Kościołem Chrystusowym. „Błędnym rozwiązaniem jest narzucanieinnym rzymskiej koncepcji Kościoła i ekumenii. Ekumenia jestwymianą darów i nawróceniem ku Chrystusowi wszystkich Kościołów.Wymaga to wzajemnego uznania, że w każdym Kościele jest obecnyi urzeczywistnia się w konkretnej postaci prawdziwy Kościół JezusaChrystusa, mimo wszelkich ludzkich niedostatków i ułomności. Oznaczato, że Boży Duch działa również w innych Kościołach. Żaden Kościółnie może sobie rościć pretensji do monopolu na prawdę i zbawienie" 8- podkreśla teolog.Nie jest to u niego teza nowa. Znaleźć ją można, wyrażoną na dziesiątkiróżnych sposobów, w większości wcześniejszych jego dzieł. Pisząco Kościele katolickim, stwierdza on: „Kościół dąży do pełni prawdy, któraspełni się, gdy dojdzie on do swego przeznaczenia. Inne Kościoły też dążądo pełni prawdy. Nie możemy o tym zapominać" 9 . Pełnia i jednośćKościoła przejawiają się zatem nie w jakimś widzialnym Kościele, alewe wspólnocie Kościołów, wzajemnie uznających swoją kościelność 10 .Jak nietrudno z tego wywnioskować, oznacza to częściową (a niekiedycałkowitą) relatywizację autorytetu orzeczeń doktrynalnych Kościoła(przede wszystkim własnego). Jeśli bowiem nie istnieje jedenwidzialny Kościół Jezusa Chrystusa, a jedynie rodzina Kościołów, to niema najmniejszych powodów, by orzeczeniom dogmatycznym Rzymuprzyznawać jakąkolwiek obowiązującą wartość czy powszechne znaczenie.„Nadszedł czas stawiania pytań jeszcze bardziej zasadniczych odnośniedo wartości i mocy zobowiązującej orzeczeń soborów zachodnich,które uznawane są powszechnie przez katolików, mimo że nie braływ nich udziału wszystkie Kościoły chrześcijańskie. Orzeczenia doktrynalne8W. Hryniewicz, Zbawiciel jest polifoniczny.9Nad przepaściami wiary, s. 200-201.10W. Hryniewicz, Na drodze pojednania. Medytacje ekumeniczne, Warszawa 1998,s. 31.


sformułowane w okresie po VII Soborze powszechnym (787), aż poSobór Watykański I (1870) nie zostały przyjęte ani przez prawosławnych,ani przez chrześcijaństwo ewangelickie. Jaka jest zatem z ekumenicznegopunktu widzenia wartość tych soborów?" 11- pytał retorycznie Hryniewiczw 1989 roku.A kilka lat później odpowiadał, że ostatecznie tym, co musi być przyjętedla uznania kościelności, pozostają jedynie wczesnochrześcijańskiesymbole wiary a nie orzeczenia soborowe 12 .1 akurat w tej kwestii trudnoodmówić mu konsekwencji. Teksty z czasów pierwszych chrześcijan sąbowiem w istocie ostatnimi, które mogą zostać przyjęte bez większychkontrowersji przez rozmaite wyznania chrześcijańskie. Orzeczenia soborów- i to poczynając od nicejskiego - już takiej możliwości nie dają. Naokreślenie Theotokos nie zgadzają się bowiem na przykład zielonoświątkowcy,dogmat chalcedoński odrzucają monofizyci, a orzeczenia soborówpotępiających ikonoklazm są nie do zaakceptowania przez zdecydowanąwiększość luteranów, chrześcijan reformowanych czy część anglikanów(tych, którzy uznają tylko cztery pierwsze sobory powszechne).Ten brak uznania autorytetu Kościoła czy soborów katolickich nieoznacza oczywiście całkowitego odrzucenia jakiegoś zewnętrznego kryterium,które pozwalałoby ocenić wartość określonych decyzji czy dokumentów.Tym nowym kryterium pozostaje „paschalne chrześcijaństwoprzyszłości" czy „nowa ekumeniczna wspólnota Kościołów", której ostatecznymwyrazicielem pozostają sumienia osób głęboko zaangażowanychi przemienionych przez dialog. To w ich imieniu i kierując się kryteriumurzeczywistniania „paschalnej jedności w różnorodności", ojciec Hryniewiczocenia kolejne dokumenty, encykliki czy dogmaty katolickie.Wszystko, co zbliża do owej wymarzonej jedności, jest oceniane pozytywnie,a co od niej oddala - krytykowane i odrzucane. Problem polegatylko na tym, że owo kryterium „paschalno-ekumenicznej ortodoksji" nieistnieje nigdzie poza umysłem samego ojca Hryniewicza. Nie ma bowiemwyznania, Kościoła czy wspólnoty kościelnej, która podzielałaby jegowizję jedności czy przyszłości chrześcijaństwa. Są oczywiście inni teologowie,którym jest ona bliska, ale oni, podobnie jak on sam, pozostają" Tenże, Bóg naszej nadziei. Szkice teologiczno-ekumeniczne, 1.1, Opole 1989, s. 275.12Tenże, Na drodze pojednania, s. 31.


w znaczącym stopniu na marginesie własnych wyznań, które swoją tożsamośćuznają za wartość, a nie za element, z jakim wcześniej czy późniejprzyjdzie się im pożegnać 13 . Ten obiektywny brak kryterium „paschalno--ekumenicznego" nadrabia jego wyjątkowa użyteczność w polemikach.Dzięki niemu w istocie jedynym autorytetem staje się sam autor, któryswobodnie ocenia, co jest, a co nie jest zgodne z przyjętym przez niegoparadygmatem wartościowania. I wszystko, co nie pasuje do jego paradygmatu,ocenia on w krótkich żołnierskich słowach jako „szkodliwąiluzję" lub „urojenie przeszłości" 14 .Swoją „prawdziwie ekumeniczną" postawę wyprowadza ojciec Hryniewicz- a jakże! - z ducha Soboru Watykańskiego II. Wydarzenie tostanowi dla niego młot, którym rozbija skostniałe ciało „scholastycznejteologii", a także język dokumentów Kongregacji Nauki Wiary. „Z dokumentuKongregacji Nauki Wiary o strukturze starych katechizmów przebijalogika absolutyzacji Objawienia, prawdy i środków zbawienia. Niebez powodu można dopatrywać się w nim nie tylko eklezjocentryzmu,ale także «romanocentryzmu», niezgodnego z ekumeniczną opcją VaticanumII" 15 - tak ojciec Hryniewicz podsumowuje (a w zasadzie obrzucaepitetami, bo trudno znaleźć w tej wypowiedzi jakąś argumentację) watykańskidokument. Gdy jednak przychodzi do konkretów i ktoś zacytujefragment rzeczywistego soborowego nauczania, lubelski teolog nieodmienniestwierdza: „na tyle Kościół mógł się wtedy zdobyć" 16 . Albostwierdza, że Sobór zwyczajnie się mylił i trzeba poczekać, by Kościółostatecznie przyznał się do takiej pomyłki. „Nasz Kościół nie jest całymi jedynym Kościołem. Z tego punktu widzenia Sobór Watykański II zbytostrożnie ocenił eklezjologiczny status innych Kościołów i wspólnotchrześcijańskich, przyznając im jedynie «niektóre elementy» eklezjalne,choćby «liczne i znamienite))" 17 - stwierdza Hryniewicz. Wszystko to nieprzeszkadza mu jednak w jednoznacznym potępieniu tych wszystkich,którzy chcą być wierni raczej soborowej literze niż wymyślonemu przez13„...tożsamość wyznaniowa jest tworem przejściowym, skazanym na przeminięcie"- deklaruje Hryniewicz. Nad przepaściami wiary, s. 200.14Por. W. Hryniewicz, Zbawiciel jest polifoniczny.15Tamże.16Nad przepaściami wiary, s. 201.17W. Hryniewicz, Hermeneutyka w dialogu, s. 253.<strong>grafika</strong>: HALINA KLŹNICKA


pokolenia teologów, nieokreślonemu, a przez to otwartemu na wszystkiemożliwe interpretacje - „duchowi Soboru". „Wiem, że niektórzy teologowiestarają się zwrócić Sobór wręcz przeciw ekumenizmowi. Ale tojest zawracanie Wisły kijem! Nie można tak zinterpretować Dekretu o ekumenizmie,by uzasadniać nim powrót wszystkich innych do Kościołarzymskiego. Nie przesadzajmy, nie sposób aż tak przekręcić soborowegonauczania - jego wymowa jest jednoznaczna" 18- przekonuje teolog.Problem polega tylko na tym, że akurat w tej kwestii Dekret o ekumenizmiewcale nie wymaga interpretacji, jest bowiem całkowicie18Nad przepaściami wiary, s. 177.


jednoznaczny - tyle że jego opinia jest sprzeczna z tym, co na tematSoboru i soborowej wizji ekumenizmu ma do powiedzenia Hryniewicz:„odłączeni od nas bracia, pojedynczo lub w swoich Kościołach czy Wspólnotach,nie cieszą się tą jednością, jakiej Jezus Chrystus chciał użyczyćhojnie tym wszystkim, których odrodził i jako jedno ciało obdarzył nowymżyciem, a którą oznajmia Pismo św. i czcigodna Tradycja Kościoła.Pełnię bowiem zbawczych środków osiągnąć można jedynie w katolickimKościele Chrystusowym, który stanowi powszechną pomoc do zbawienia.Wierzymy mianowicie, że jednemu Kolegium apostolskiemu, któremuprzewodzi Piotr, powierzył Pan wszystkie dobra Nowego Przymierza celemutworzenia jednego Ciała Chrystusowego na ziemi, z którym powinnizjednoczyć się całkowicie wszyscy, już w jakiś sposób przynależący doLudu Bożego" 19 - głosi tekst soborowego Dekretu o ekumenizmie. Trzebanaprawdę wiele wysiłku, by w tych słowach nie odnaleźć wizji jednościw jednym Kościele katolickim wokół Następcy św. Piotra.Już tylko tak pobieżne przedstawienie poglądów ojca Hryniewicza(z celowym pominięciem - bo to temat na odrębny artykuł - kwestii apokatastazy)wskazuje problemy teologiczno-metodologiczno-filozoficzne,których nie należy lekceważyć, i którymi trzeba się zająć. Najkrócej możnaje uszeregować w następującej kolejności: 1. istnienie i poznanieprawdy, 2. autorytet Kościoła, 3. jedność Kościoła, 4. znaczenie Soboru,5. rola teologa, 6. ekumenizm.Apofatyzm jako relatywizmCzytając Hryniewicza, trudno oprzeć się wrażeniu, że termin prawda (czyteż prawdy) nie jest jego ulubionym. O wiele istotniejszą rolę odgrywająw jego myśli: nadzieja, jedność (nieodmiennie w różnorodności), kenoza,apofatyzm. Nie zmienia to jednak faktu, że jakąś definicję prawdy lubelskiteolog przyjmuje. Jest ona jednak dla niego nie tyle rzeczywistościąobiektywną, którą - mimo wszelkich braków ludzkiego poznania - możemyosiągnąć, ile nieustannym procesem zmiany, dynamizmem osiąganianie tyle pełniejszego poznania, pełniejszej interpretacji, ile większej19Dekret o ekumenizmie, par. 3. Cyt. za: Sobór Watykański II. Konstytucje, dekrety,deklaracje, Poznań, bdw., s. 206.


nadziei. W tym amorficznym strumieniu lawy brak też jednoznacznychpunktów orientacyjnych, dzięki którym chrześcijanin mógłby się zorientować,co jest, a co nie jest prawdą objawioną, co jest konieczne do zbawienia,a co określić można tylko teologumenami (przekonaniami teologicznymi),które tak fundamentalnego znaczenia nie mają. Proces interpretacjii reinterpretacji dogmatów wiary może bowiem prowadzić do całkiemnowych ich rozumień albo - co nie mniej istotne - do odrzucenia już ogłoszonychprawd. Hryniewicz takie odrzucenie określa mianem „kenozy"ekumenicznej, której celem jest doprowadzenie do pełnej jedności chrześcijannawet za cenę prawdy. „Jednym z wielkich zadań, przed którymistoją współcześni teologowie, jest niestrudzone stawianie pytań, co możei powinien uczynić ich własny Kościół w myśl kenotycznego imperatywu,podyktowanego postawą samego Chrystusa. Imperatyw ten wymaga dzisiajwyrzeczenia się tego, co pomniejsza wiarygodność Kościoła, jegoekumeniczną uczciwość i możliwość pojednania. Jedność wymaga wyrzeczeń.Dotyczy to zwłaszcza zagadnienia prymatu biskupa Rzymu" 20- wyjaśnia ojciec Hryniewicz.Prawda przestaje mieć zatem wartość samoistną. Jej rozpoznaniei ogłoszenie przez Kościół może być cofnięte, jeśli jest to istotne z jakichśutylitarno-ekumenicznych powodów. Jeśli protestanci i prawosławni mająproblem z uznaniem nieomylności papieskiej w sprawach wiary i moralności- to należy ją odrzucić, tak by urzeczywistnić dało się jedność. Jeśliprzeszkodą są inne dogmaty, to bez większego problemu można je uznaćza nieistotne i pozbawione fundamentalnego znaczenia. Nie inaczej jestz kwestiami moralnymi (aborcja, akceptacja homoseksualizmu itd.), którelubelski teolog jest skłonny bez wahania złożyć na ołtarzu wykoncypowanejprzez siebie wizji jedności w różnorodności. „Nie można kategorycznietwierdzić, że różnice w podejściu Kościołów do spraw etycznychod razu otwierają na oścież drogę do etycznego permisywizmu i całkowitejswobody, że odchodzimy od radykalizmu Ewangelii. To bardzołatwo mówić. Ale w pewnych konkretnych sytuacjach, biorąc pod uwagęczłowieka z jego skłonnościami i egzystencjalnym uwikłaniem, trzebazdobyć się na postawę miłosierdzia, wyrozumiałości i współczucia" 212021W. Hryniewicz, Na drodze pojednania, s. 26.Nad przepaściami wiary, s. 192.


- podkreśla ojciec Hryniewicz. Prawda w takim ujęciu staje się tylkofunkcją jedności - funkcją, co więcej, wymienną i łatwo poświęcaną dlawyższej (zdaniem teologa) wartości, jaką pozostaje jakaś forma widzialnejjedności. Problemem jest tylko to, że tego typu wspólnota wyznaniowa,dla której prawda pozostaje wtórna wobec jedności, i która oceniagorzej schizmę niż herezję, już istnieje. Jest nią Wspólnota Anglikańska,której eklezjologia prowadzi do tego, że na czele jednej z diecezji stałprzez lata biskup John S. Spong, który nie tylko ordynował homoseksualistów,wspierał aborcję i eutanazję, ale także otwarcie głosił, iż nie wierzyw osobowego Boga, w Boskość Chrystusa, ani nawet w życie wieczne 22 .A zatroskani o jedność pozostali hierarchowie nie zdecydowali się na podjęciezdecydowanej akcji przeciw hierarsze głoszącemu poglądy już nawetnie heretyckie, a zwyczajnie niereligijne.Nieuczciwe intelektualnie jest także stosowanie przez ojca Hryniewiczaterminu kenoza na określenie zwyczajnej rezygnacji z prawd uznanychprzez Kościół za prawdziwe. Termin ten pochodzi ze wschodniej (ale obecnejprzecież także na Zachodzie) chrystologii, w której określa on wcielenieLogosu. „On, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności,aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postaćsługi, stawszy się podobnym do ludzi. A w zewnętrznym przejawie, uznanyza człowieka, uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci- i to śmierci krzyżowej" (Flp 2,6-8) - opisuje ową Boską kenozę św. PawełApostoł. W Jezusie Chrystusie ta kenoza oznacza, że stał się on w całejpełni człowiekiem. Niezwykle ciekawie pokazuje ten fakt Jacąues Maritain,kiedy pisze, że w Zbawicielu możliwości Boskie, choćby wszechwiedza,były uwarunkowane stanem rozwoju Jego człowieczeństwa. „Czymamy sobie wyobrażać, że Jezus w stajence - a także w łonie matki -wykonywał czynności rozumu i woli właściwe dorosłemu? Wydaje się, żebyłaby to jakaś parodia człowieczeństwa" 23- wskazuje francuski filozof.I jak się zdaje, obraz ten pokazuje, czym jest Boska kenoza dla teologiizachodniej. Prawosławni interpretują kenozę jeszcze szerzej, uznając, że22T.P. Terlikowski, Nowa Reformacja biskupa Sponga, „Magazyn EkumenicznySemper Reformanda", cyt. za: http://www.magazyn.ekumenizm.pl/article.php?story=20031016155654511 &query=Spong23J. Maritain, Łaska i człowieczeństwo Jezusa, tłum. A. Ziernicki, Warszawa-Ząbki2001, s. 31.


jest ona w istocie osobistą, konkretną i uwarunkowaną wolnością człowiekarezygnacją Boga z własnej wszechmocy. „Wszechmoc Boga unicestwia sięz własnej woli, rezygnuje z mocy, a zwłaszcza z jakiejkolwiek woli mocy" 24- wskazuje prawosławny teolog Paul Evdokimov.Termin ten, niezależnie od zakresu jego rozumienia, odnosi się jednaknieodmiennie do Boga, który zdecydował się nie tylko na Wcielenie,ale także na Mękę. Trudno natomiast odnieść go do Kościoła. Kościół niejest bowiem tworem czysto Boskim, który zstąpił na ziemię i zniżył się dopostaci ludzkiej, ale tworem Bosko-ludzkim, w którym pierwiastek doczesnyjest integralny. Co więcej, gdyby spróbować zastosować rozumienie„ekumenicznej kenozy" ojca Hryniewicza do kwestii Boga, to okazałobysię, że Chrystus powinien nie tyle przyjąć postać sługi (pozostając jednak-jak głosi dogmat chalcedoński - w pełni Bogiem), ale w istocie zrezygnowaćze swojej Boskości, wyrzec się jej nie tylko w przejawach, aletakże w istocie. W ten sposób stawia się katolikom wymaganie, by nietyle „przyjąć postać sługi", ile uznać, że ich roszczenia są bezpodstawne,a ogłoszone przez nich dogmaty grzeszne lub nieobowiązujące.Tej konstatacji w niczym nie osłabia fakt usprawiedliwiania owejdogmatycznej rezygnacji apofatyzmem czy niepoznawalnością pełnitajemnicy. Próby usprawiedliwiania rozmycia prostych formuł dogmatycznychprawosławną teologią mistyczną są nadużyciem treści i istotymyślenia chrześcijańskiego Wschodu. Na Wschodzie bowiem, choć rzeczywiściew odróżnieniu od Zachodu o wiele większą rolę przypisujepoczuciu tajemnicy, niewypowiedzianej istoty Boga czy po prostu teologiiapofatycznej, to jednocześnie nie deprecjonuje się teologii pozytywnej.„Droga negatywna nie jest drogą negacji; negatywność nie jest negatywizmem.Twierdzenie odnosi swój triumf dzięki negacji" 25- wskazujeEvdokimov. Teologia prawosławna większy nacisk kładzie na zjednoczenie,kontemplację i przebóstwienie niż na pojęciowe rozważania 26 , aleteologia katolicka także uznaje myślenie o Bogu, uznaje kontemplację 27 .24P. Evdokimov, Szalona miłość Boga, tłum. M. Kowalska, Białystok 2001, s. 31.25Tenże, Poznanie Boga w Kościele wschodnim, tłum. A. Liduchowska, Warszawa1996, s. 22.26W. Łosski, Teologia mistyczna Kościoła Wschodniego, tłum. M. Sczaniecka, Warszawa1989, s. 38.27Por. S. Swieżawski, Istnienie i tajemnica, Lublin 1993, s. 37.


To ona stanowi ukoronowanie poszukiwań, których przygotowaniem sąustalenia pojęciowe, analizy, syntezy i rozumowania. Kontemplacja zaśzawsze dokonuje się w pewnym milczeniu i ze świadomością niewypowiadalnościpewnych prawd.Światłem w ciemnościach apofatyzmu (a na pewnym poziomie mistycznegozaangażowania i kontemplacyjnego myślenia wędrowca dotykaniesłychana ciemność) są zaś właśnie dogmaty. „Rozgraniczając prawdęi fałsz, dogmat posiada pozytywną wartość twierdzenia" 28- podkreślaEvdokimov. I choć krótko potem przypomina, że także do orzeczeń dogmatycznychnależy stosować zasadę apofatyczną, to od razu zastrzega, iżnie chodzi w niej o relatywizm czy podważanie ostateczności zdogmatyzowanychprawd, lecz o świadomość, że prawdy wiary mogą być paradoksalneczy trudne do przyjęcia przez ludzki, ogarnięty racjonalizmem,rozum. Paradoksalność ta, inaczej niż u Hryniewicza, nie oznacza jednakmożliwości pogodzenia ze sobą sprzecznych dogmatów czy tożsamościwyznaniowych (w imię „konieczności dziejowej" 29 ), a jedynie to, że prawdywiary znajdują się ponad ludzkim rozumem, i to rozum musi dostosowaćsię do nich, a nie one do rozumu.Nieomylność Hryniewicza<strong>grafika</strong>: BARTŁOMIEJ KUŻNICKIKenoza ekumeniczna czy wciąż powracające wezwania do pokory instytucjikościelnych (ze szczególnym uwzględnieniem Kościoła katolickiego)są, jak się zdaje, u Hryniewicza uwarunkowane głębokim przekonaniem,że autorytet Kościoła nie ma wymiaru ostatecznego. Jeśli wszystkie wyznaniasą równe i tak samo zmierzają do Boga (a jest to teza, którą teologwielokrotnie powtarzał), to nie ma powodów, by orzeczeniom jednegoz nich przypisywać jakąś szczególną wartość. Z takiej perspektywy dokumentyKongregacji Nauki Wiary czy encykliki papieskie stają się tylkoświadectwami pewnej tożsamości, której nie można i nie należy uznawaćza normę obowiązującą (lub przynajmniej zobowiązującą do poważnego28P. Evdokimov, Prawosławie, tłum. J. Klinger, Warszawa 1986, s. 222.29„Uznanie prawa do różnorodnych punktów widzenia i rozumienia rzeczywistościstaje się koniecznością dziejową"-podkreśla o. Hryniewicz. Por. W. Hryniewicz, Teolognie może się bać, „Gazeta Wyborcza", 10-11 września 2005, s. 26.


przebadania własnych poglądów) wiernego czy teologa. „Dokumentywatykańskie sprawiają wrażenie, jakby pełnia prawdy mogła być zamkniętaw sformułowaniach językowych i strukturach obowiązujących całechrześcijaństwo. Tego roszczenia nie da się pogodzić z jej biblijnym rozumieniem.Roszczenie to nie bierze pod uwagę prowizorycznego charakteruwszystkich sformułowań w stosunku do eschatycznego spełnienia.Pomija istotny związek między prawdą a nadzieją. Zapomina o eschatologicznymdystansie sformułowań teologicznych w relacji do ostatecznejpełni prawdy. Otwartość prawdy i jej eschatologiczna orientacja niedochodzą w niej do głosu" 30- ocenia Hryniewicz w artykule, który stałsię bezpośrednim powodem napomnienia. Odnosząc się do deklaracjiDominus lesus, oblat stwierdził, że jej autorzy (a trzeba pamiętać, że choćpodpisana ona została przez prefekta Kongregacji Nauki Wiary JosephaRatzingera, to na jej opublikowanie nastawał sam Jan Paweł II) „mówiątakim tonem, jakbyśmy już dotarli do pełni prawdy, a nie biorą pod uwagętego, że Kościół dopiero pielgrzymuje ku pełni prawdy" 31 . Co ma znaczyćowo pielgrzymowanie do pełni prawdy - wyjaśnia ojciec Hryniewicznieco dalej, mówiąc wprost, że „chrześcijanie powinni zrezygnowaćz pretensji do posiadania prawdy absolutnej" 32 .Takie postawienie sprawy oznacza, mówiąc wprost, odebranie autorytetuniemal wszystkim orzeczeniom Magisterium. Papieże, sobory, wiekinauczania duchowego muszą odejść w niepamięć i ustąpić przed jedynymautorytetem absolutnym, jakim jest sumienie teologa. „Sam autorytet niejest najwyższą instancją. Jest jeszcze głos sumienia. «Trzeba bardziej słuchaćBoga niż ludzi»" 33- mówił Hryniewicz, odpowiadając na pytanieo to, czy przystępował do Komunii w innych wspólnotach chrześcijańskich,i czy dopuszczał do interkomunii podczas sprawowanych przezsiebie Mszy świętych. A nieco dalej uzupełnia, że osobiście ma kłopotyz uznaniem ostatecznego autorytetu papieża (określenia Ojciec Święty,jak sam przyznaje, nie stosuje), a także z uznaniem, że Kościół jest zawsze30W. Hryniewicz, Zbawiciel jest polifoniczny.31Kościół po Dominus lesus. Dyskusja z udziałem ks. Wacława Hryniewicza OMI,o. Jacka Salija OP, ks. Alfonsa Skowronka i ks. Tomasza Węcławskiego, „Znak" 5 (552)2001, s. 15.32Tamże, s. 36.33Nad przepaściami wiary, s. 197.


nieomylny (uznaje tylko, że nie może on znaleźć się w sytuacji, w którejzawiódłby całkowicie 34 ).Autorytet Kościoła i jego nieomylność (poddawana zresztą w wątpliwość)stają się zresztą u Hryniewicza ograniczeniem wolności badańteologicznych, a także pogłębiania wiary. Uznanie dogmatu i jego sformułowańza obowiązujące w sumieniu dla wierzącego uznaje on wprost zawyraz „myślenia jurydycznego i autorytarnego" oraz wzywa do otwartegorozumienia dogmatu, w którym jest on jedynie „otwartym horyzontemrozumienia Pisma we wspólnocie wierzących", horyzontem, który musibyć wciąż na nowo interpretowany i nie może podlegać zasklepieniu.Pisze, że „dogmaty są tylko interpretacjami pomocniczymi dla wiary,dokonanymi w określonym momencie historii i w określonym kręgu kulturowym"35 . W słowach tych nie byłoby zresztą nic groźnego - w sposóboczywisty bowiem na sformułowanie dogmatu wpływ mają okolicznościhistoryczne czy choćby terminologia filozoficzna obowiązująca w danymkręgu kulturowym - jednak problem polega na tym, że czytając Hryniewicza,nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż w jego „medytacjach" chodzinie tyle o poszukiwanie lepszych modeli wyrazu tych samych niewyrażalnychprawd, ile o odrzucenie samych prawd, o ile - jego zdaniem- szkodzą one procesowi budowania ekumenicznej jedności lub są niezgodnez poglądami teologicznymi oblata.Zasadzie prymatu własnej nieomylności nad nauczaniem Kościołapozostaje Hryniewicz wierny w niemal wszystkich swoich tekstach i wypowiedziachpublicznych. Kościół i papież „muszą" lub „powinni" sięograniczyć, chrześcijaństwo „musi" stać się bardziej skromne i ostrożne,ale uwagi te nie odnoszą się do samego teologa. On musi i powinien głosićswoją doktrynę, nawet wówczas, gdy jest ona całkowicie sprzeczna z całąTradycją Kościoła (także tego niepodzielonego). Najmocniej widać tow kwestii apokatastazy, czyli zbawienia dla wszystkich. Ojciec Hryniewiczstał się jej głównym prorokiem w Polsce i jednym z najważniejszychna świecie. I nie jest to już postawa z lat 80., kiedy ostrożnie stawiał pytania,próbował wprowadzać do obiegu teologicznego eschatologiczne34Tamże, s. 208-209.35W. Hryniewicz, Pedagogia nadziei. Medytacje o Bogu, Kościele i ekumenii, Warszawa1997, s. 92.


intuicje prawosławia, które mogą i powinny wzbogacić wielką, choć niecojurydyczną Tradycję Zachodu. Od jakiegoś czasu jego głoszenie „nadzieizbawienia" przekształciło się w głoszenie „doktryny zbawienia dla wszystkich".Książki i artykuły teologa pełne są „dowodów" podanych w formiemedytacji i medytacji udających argumentację, które mają przekonać niezdecydowanychdo tego, że Bóg nie może nikogo potępić, bowiem byłabyto Jego osobista klęska, a także przeszkoda na drodze do ostatecznegozwieńczenia procesu historycznego (rozumianego, nie ma co ukrywać, niecopo heglowsku). Każda inna postawa uznawana jest nie tylko za błędną, alewręcz za niechrześcijańską i jako taka karana Hryniewiczową „anatemą".„Długa tradycja podtrzymywana w Kościołach z zastanawiającym spokojemprzyjmowała naukę o ostatecznym potępieniu nawet większej częściludzkości. Postawa taka ma w sobie coś niechrześcijańskiego" 36- stwierdzaoblat. Opinia ta jest zresztą jednym z najczęściej powracającychoskarżeń wobec katolickiej, prawosławnej i protestanckiej ortodoksji.Każdemu, kto przyjmuje choćby możliwość istnienia wiecznego piekła,brakuje pokory, ewangelicznego ducha czy nadziei.Uzasadnienie nadziei nie wystarcza lubelskiemu teologowi. On idziedalej niż Kościół i decyduje się na jasne stwierdzenie, iż wielcy grzesznicy,ludzie, o których Ewangelia mówi, że są „synami zatracenia" (J 17,12),stają się w jego doktrynie bohaterami pozytywnymi, by nie powiedziećwprost - „współzbawicielami grzesznej ludzkości". „Ofiarno-samobójcza37śmierć Judasza zbiega się w czasie ze zbawczą śmiercią Chrystusana Krzyżu. Czy można przejść obojętnie wobec tego faktu? Mówi on, żeChrystus włączył ucznia w pełnię swojej własnej ofiary za zbawienieświata (...) Judasz ofiarował siebie w całkowitej nocy samotności i pozostawieniawłasnemu losowi. Sens tej ofiary pozostaje wciąż zakryty zasłonąprzerażającej zdrady, grzechu i hańby" 38- przekonuje Hryniewicz.W słowach tych chodzi nie tylko o proste przypomnienie, iż nie wiadomo,36W. Hryniewicz, Dramat nadziei zbawienia. Medytacje eschatologiczne, Warszawa1996, s. 219.37Trudno nie zadać tu pytania o rozumienie słowa „ofiara" przez ojca Hryniewicza,i o to, czy tylko przypadkiem jest określenie mianem „ofiara" (właściwym MęceChrystusa) śmierci Judasza?38W. Hryniewicz, Bóg naszej nadziei, s. 268. Niemal identyczne słowa znaleźć możnaw poświęconym Judaszowi artykule z cyklu „Gazety Wyborczej" o Judaszu. W. Hryniewicz,Judasz zdrajca?, „Gazeta Wyborcza", 15-16 kwietnia 2000, s. 30.


jaki jest pośmiertny los Judasza, ale również o głębsze mistyczne pojmowanieroli Apostoła-zdrajcy, a także o podważenie przekonania o istnieniuwiecznego piekła.Swoje radykalne i niedające się pogodzić z dotychczasową tradycjąKościoła tezy Hryniewicz uzasadnia nieodmiennie swoim pragnieniem„chodzenia nad przepaściami wiary", głoszenia nadziei tym, którzynadziei nie mają, a wreszcie prymatem sumienia i własnych osobistychposzukiwań nad instytucjonalnym autorytetem Kościoła. Problem polegatylko na tym, że w ten sposób wchodzi on w istocie na ścieżkę teologiczno-reformatorskąMarcina Lutra. Ten augustyński mnich równieżuznał, że osobiste poszukiwania teologiczne i uzyskaną pewność wiarymoże przeciwstawić autorytetowi Kościoła. To w tym właśnie momencie- gdy Luter stwierdził, że jego odkrycia teologiczne są ważniejsze niżautorytet instytucji i ciągłość jej nauczania - kryje się początek „reformacyjnegozwrotu"; od tego czasu można mówić o protestantyzmie 39 .Paradoksalnie zresztą, dla istoty tego zerwania z katolicyzmem nie manajmniejszego znaczenia to, czy w konkretnych kwestiach Luter miałrację, czyjej nie miał. Liczył się wybór między podporządkowaniem sięautorytetowi Kościoła lub autorytetowi własnych religijno-teologicznychposzukiwań. Katolicyzm nie pozostawia wątpliwości, że (z czysto świeckiegopunktu widzenia) mądrość pokoleń i (to już argument religijny)gwarancje otrzymane przez Apostoła Piotra od Jezusa Chrystusa są pewniejszymgwarantem prawdziwego poznania niż osobista pewność wiary.Protestanci odwrotnie: osobistą pewność wiary (teologiczną czy biblijną)uznają za istotniejszą niż autorytet instytucji czy wiarę pokoleń. W tymsporze ojciec Hryniewicz wydaje się brać raczej stronę protestantyzmu,który ojciec Sergiusz Bułgakow przed stu laty określił mianem „religiiprofesorów teologii". I taką właśnie religijność prezentuje lubelski teolog.Wielość jako jednośćProtestanckie w istocie jest również rozumienie jedności Kościoła proponowaneprzez ojca Hryniewicza. Odrzucając jedność i jedyność KościołaChrystusowego, który uobecnia się (trwa) w konkretnej i wyjątkowej39O.H. Pesch, Zrozumieć Lutra, tłum. A. Marniok, K. Kowalik, Poznań 2008, s. 157.


wspólnocie, opowiada się on bowiem za takim rozumieniem Kościoła,w którym każda wspólnota dostrzega w sobie i w innych wyznaniachKościół. To zaś oznacza, że Kościołem są wszystkie wspólnoty wyznaniowe,ale żadna z nich nie może określić się jako Kościół w pełni czy Kościółjedyny. „Ten sam Duch Prawdy działa we wszystkich Kościołach.Nikomu nie można odmówić Jego obecności. Z drugiej strony żadenz Kościołów nie może rozporządzać jako swoją wyłączną własnością -całą pełnią prawdy" 40 - stwierdza oblat. W innym tekście, uciekając przedzarzutem sprowadzania Kościoła Chrystusowego tylko do sfery niewidzialnej,dodaje: Jestem przekonany, że Kościół Chrystusowy istniejekonkretnie, ale nie tylko w Kościele rzymskokatolickim" 41 . Skutki takiegozałożenia znakomicie uchwytuje, tak ceniony przez Hryniewicza, prawosławnyteolog Sergiusz Bułgakow, który odnosząc się do anglikańskiejteorii gałęzi (a pewną jej formą są właśnie poglądy lubelskiego zakonnika),stwierdza: „teoria ta prowadzi do wniosku, że tradycja Kościołaprawdziwego istnieje wszędzie, a zarazem i nigdzie, czyli sprowadza siędo idei «Kościoła niewidzialnego)), rozpatrując pojęcie Kościoła w relatywizmiehistorycznym" 42 .Koncepcja Kościoła niewidzialnego, trwającego w rozmaitych Kościołachi wspólnotach oraz mającego ujawnić swą pełną jedność dopierow czasach ostatecznych, została także wielokrotnie odrzucona i jednoznaczniepotępiona przez Kościół katolicki. „O tym, że Kościół jest Ciałem,głosi Pismo Święte w wielu miejscach. «Chrystus - mówi Apostoł - jestGłową Ciała Kościoła». Jeśli więc Kościół jest ciałem, tedy musi ono byćjednym i niepodzielnym, stosownie do słów Pawła: «wielu nas jednymciałem jesteśmy w Chrystusie)). Ma ono być nie tylko czymś jednym i niepodzielnym,lecz ma być także czymś konkretnym, co można by stwierdzićnaocznie, jak mówi Nasz Poprzednik śp. Leon XIII w encyklice StatusCognitum: «Dlatego Kościół widzi się oczyma, ponieważ jest ciałem».Z tego też powodu rozmijają się z prawdą Bożą ci, którzy pojmująKościół jako coś, czego nie można ni dotknąć ni widzieć, co jest jakimś40W. Hryniewicz, Hermeneutyka w dialogu, s. 169.41Kościół po Dominus lesus, s. 22.42s. Bułgakow, Prawosławie. Zarys nauki Kościoła prawosławnego, tłum. H. Paprocki,Białystok-Warszawa 1992, s. 103.


«tchnieniem» (jak mówią), łączącym niewidzialnymi węzłami liczne społecznościchrześcijan pomimo, że wiarą są między sobą rozerwane" 43- stwierdza Pius XII w encyklice Mistici Corporis. Sobór Watykański IItakże jasno wskazał, że Kościół Chrystusowy nie jest rzeczywistością niewidzialnączy rozproszoną pośród różnych wspólnot, ale w sposób widzialnytrwa w Kościele katolickim:, jedyny Kościół Chrystusowy, którywyznajemy w Symbolu Wiary, jako jeden, święty, katolicki i apostolski(...) trwa w Kościele katolickim, rządzonym przez następcę Piotra orazbiskupów pozostających z nim we wspólnocie" 44- jednoznacznie orzekaSobór Watykański II w swej jedynej konstytucji dogmatycznej.Orzeczenie to przypomina Katechizm Kościoła Katolickiego, a takżeJan Paweł II w swoim nauczaniu czy Kongregacja Nauki Wiary w licznychdokumentach. Papież-Polak nie zawahał się nawet w encyklice dotyczącejekumenizmu na jednoznaczne określenie, co oznacza w praktycejedność. „Kościół katolicki zarówno przez swojąprcocis, jak i w oficjalnychtekstach, wyraża przekonanie, że komunia Kościołów partykularnychz Kościołem Rzymu oraz ich biskupów z Biskupem Rzymu jestw Bożym zamyśle podstawowym warunkiem pełnej i widzialnej komunii"45- podkreśla Jan Paweł II w encyklice Ut unum sint. Warunkiemwidzialnej jedności jest zatem po pierwsze jedność z biskupem Rzymu(będącym jej widzialnym gwarantem), a po drugie jedność wiary (o czympapież przypomina w Ecclesia de Eucharistia). Bez tych dwóch elementów,odrzucanych zresztą przez Hryniewicza jako nieekumeniczne, niemoże być mowy o jedności, także o jedności interkomunii, tak bardzowspieranej przez oblata z Lublina. „Ponieważ właśnie jedność Kościoła,którą Eucharystia urzeczywistnia przez ofiarę i komunię z Ciałem i KrwiąPana, koniecznie domaga się pełnej komunii w zakresie wyznania wiary,sakramentów i władzy kościelnej, nie jest możliwe koncelebrowanie tejsamej liturgii eucharystycznej, dopóki nie będzie na nowo przywróconaw pełni ta więź. Tego rodzaju koncelebracja nie byłaby ważnym środkiem,a wręcz mogłaby okazać się przeszkodą do osiągnięcia pełnej komunii,43Pius XII, Mistici Corporis, par. 14.44Konstytucja Dogmatyczna o Kościele Lumen Gentium, par. 8. Cyt. za: Sobór WatykańskiII. Konstytucje, dekrety, deklaracje, s. 111.45Jan Paweł II, Ut unum sint, par. 97. Cyt. za: Tenże, Dzieła zebrane, t. I, Kraków2006, s. 663.


pomniejszając poczucie dystansu dzielącego nas od celu, i wprowadzająclub uwiarygodniając nieścisłości w rozumieniu takiej czy innej prawdywiary. Droga ku pełnej jedności może być realizowana tylko w prawdzie" 46- stwierdza Jan Paweł II.Jednym słowem, recepta na jedność Kościoła, którą proponuje Hryniewicz,niewiele ma wspólnego z katolicyzmem. W miejsce cierpliwegobudowania jedności z biskupem Rzymu i odbudowywania realnej wspólnotywiary lubelski teolog proponuje bowiem odrzucenie prawd niewygodnychdla innych wyznań, uznanie, że jedność w sprawach dogmatów niejest konieczna (poza zupełnymi podstawami), a każdy może sobie wierzyćjak chce, o ile jego wiara w jakimś stopniu wynika z Pisma Świętego.Tego typu pomysły budowania jedności już próbowano wcielać w życie.I skończyły się one - albo jak w przypadku Kościoła Chrystusowego(w Polsce do niedawna Kościoła Zborów Chrystusowych) na powołaniunowej wspólnoty wyznaniowej - albo jak w przypadku Światowej RadyKościołów na ostatecznej rezygnacji z postulatu rzeczywistej jednościi zdecydowaniu się na czystą współpracę społeczną. Oceny tej nie mogązmienić nawet próby powołania rozmaitych wspólnot kościelnych czyfederacji (także tych, na które powołuje się o. Hryniewicz 47 ), bowiem zdecydowanawiększość z nich opiera się na eklezjologii protestanckiej,w której Kościół Chrystusowy jest niewidzialny. W dodatku liczne konkordiei umowy w istocie wcale nie zbliżyły do siebie wyznań, a jedynie zaich pomocą uznano, że różnice nie są istotne. Trzeba niestety powiedzieć,że taką właśnie jedność proponuje Hryniewicz Kościołowi, próbującdowodzić, że wynika ona z „ducha Soboru".Sobór jako młotSobór zresztą, a dokładnie odwoływanie się do jego ducha, pozostaje jednymz głównych punktów odniesienia teologii ojca Hryniewicza. Polemizującze swoimi oponentami, odrzucając styl i język pewnych dokumentów,lubelski teolog chętnie i otwarcie odwołuje się właśnie do„soborowego przełomu". To on miał sprawić, że Kościół stał się bardziej4647Jan Paweł II, Ecclesia de Eucharistia, par. 44, w: Tenże, Dzieła zebrane, 1.1, s. 766.Nad przepaściami wiary, s. 186.<strong>grafika</strong>: HALINA KUŻNICKA


otwarty, pełen miłosierdzia, a także mądrzejszy. Ale niestety - i tu równieżHryniewicz nie pozostawia najmniejszych wątpliwości - Kościółobecny, a konkretniej watykańskie kongregacje odwróciły się od tegowymarzonego projektu soborowego i próbują powracać do języka orazstylu myślenia, jaki właściwy był poprzednim wiekom. Tak oceniona zostałachoćby deklaracja Dominus lesus, w której - zdaniem Hryniewicza- Kościół „odchodzi od wyważonego stanowiska Soboru w kierunkueklezjocentryzmu" 48 . Stanowisko Soboru nie oznacza przy tym wcale rzeczywistegonauczania Ojców Soborowych, a raczej to, co Hryniewiczuznaje za ich intencje. Litera Soboru nie ma dla niego takiego znaczenia,stąd dosłowne cytowanie przez Kongregację Nauki Wiary dokumentówsoborowych nieodmiennie uznawane jest za... zdradę soboru. „Nie chcęzamazać ani «zapomnieć» stanowiska, jakie zajął Sobór. Traktuję je jakopunkt wyjścia dla dialogu ekumenicznego, w owym czasie owocny. Aleto nie jest punkt dojścia" 49 - tłumaczy Hryniewicz.I właśnie to jest istota stanowiska Hryniewicza. Nie uznaje po prostuSoboru za punkt dojścia, a jedynie za punkt wyjścia rozwoju nowegodynamicznego wyznania chrześcijańskiego. Vaticanum II przestaje byćw takiej perspektywie kolejnym w wielkiej tradycji katolickich Soborów,a staje się realnym początkiem czegoś nowego. Konieczność uzgadniania,pogłębiania stanowiska Soboru Watykańskiego II, tak by pozostawałoono spójne z nauczaniem poprzednich wielkich Soborów (także trydenckiego),nie wchodzi zatem w tym przypadku w grę. Chodzi raczej o procesprzeciwny: kwestionowania, odrzucania i pozbawiania znaczeniapoprzednich soborów w imię tego jedynego, który rozpoczął proces rozwojowynowego bytu eklezjalnego. Byt ten nie może być jednak uzależnionyod litery soborowej, on musi ją wciąż przekraczać i podejmowaćmarsz ku nowym, lepszym i pełniejszym sformułowaniom (co, niestety,oznacza u Hryniewicza ku bardziej relatywistycznym i protestanckimz ducha). Stąd nie powinno być zaskoczeniem, że wciąż powracając doSoboru, lubelski teolog z lubością wskazuje także na istotne słabości nauczaniaYaticanum II. „Soborowa wizja Kościoła nie jest ze wszech miar48Kościół po Dominus lesus, s. 13. Podobne opinie znajdują się również w tekścieZbawiciel jest symfoniczny, który wywołał reakcję Kongregacji Nauki Wiary.49Tamże, s. 16.


doskonała. Sobór dał początek refleksji, która jest zadana na wiele pokoleń.Ekumeniczna wrażliwość podpowiada mi, że niestety ta eklezjologiajest mimo wszystko za bardzo romanocentryczna (...) Do niedostatkóweklezjologii soborowej zaliczam też utrzymujące się nadal myślenie ilościowe.Kiedy mówi się o innych Kościołach, to padają słowa, że w nichsą tylko «elementy uświęcenia i prawdy». Dzisiaj po latach namysłu, dialogu- takie myślenie nie może zadowalać (...) Eklezjologia soborowa niejest bynajmniej kresem myślenia o Kościele" 50- stwierdza Hryniewicz.I choć ostatnie zdanie bez wątpienia jest prawdziwe, to trudno nie dostrzec,że teolog próbuje w nim zawrzeć nie tyle prawdę o rozwoju doktrynychrześcijańskiej, ile głębokie przekonanie, że stoi przed nami jeszczeprawdziwa rewizja katolicyzmu w duchu ekumenicznym.Wykorzystywanie Soboru do budowania obrazu nowej wspólnotyułatwia jeszcze Hryniewiczowi jego specyficzna metoda badawcza.W miejsce solidnych analiz językowych czy metodologicznych zazwyczajwprowadza on medytacje, które z jednego zdania bez większegotrudu poetycko przechodzą do jego wersji o wiele mocniejszej, ale i częstonie mającej wiele wspólnego z pierwowzorem. I tak z soborowego zdania,że z powodu rozbicia chrześcijaństwa także Kościołowi katolickiemutrudno jest „wyrazić w konkretnym życiu pełnię katolickości pod każdymwzględem", wynikać ma - zdaniem Hryniewicza - „niedorastanie Kościołado pełni katolickości", a także - już kilka zdań poniżej - to, że„podział chrześcijaństwa nie pozwala Kościołowi katolickiemu wszechstronnieurzeczywistnić pełnię katolickości w jego konkretnym życiu".I wreszcie przychodzi czas na wniosek: „Prawda w całej rzeczywistościodsłoni się dopiero u kresu. Jej obecna percepcja jest zawsze ograniczonai cząstkowa (...) To samo dotyczy ludzkiej możliwości urzeczywistnieniaw Kościele całej pełni katolickości. Z tego punktu widzenia Kościół katolickinie może być żadnym wyjątkiem. On także jest tylko w drodze dopełni katolickości" 51- wskazuje Hryniewicz, wcale nie martwiąc się tym,że z problemów z ukazaniem pełni katolickości w praktycznym życiu nijaknie wynika brak owej katolickości. Ale zauważanie tego wymagałobypowrotu do sprawdzonych, scholastycznych metod uprawiania teologii,5051Nad przepaściami wiary, s. 136-137.W. Hryniewicz, Hermeneutyka w dialogu, s. 165-166.


w której nie bez znaczenia są stosowane słowa, używane terminy czygrecko-rzymska filozofia. To zaś jest dla Hryniewicza niezgodne z duchemSoboru, a przede wszystkim uniemożliwiłoby wyciąganie karkołomnychwniosków z zupełnie jednoznacznych tekstów.Przeciw eklezjologii zerwania, której trudno nie dostrzec w tekstachi metodzie badawczej Hryniewicza, zdecydowanie protestował kardynałJoseph Ratzinger. Według niego, nie ma najmniejszych powodów, by przeciwstawiaćdomniemane jutro Kościoła jego dniowi dzisiejszemu, któregowyrazem są dokumenty Soboru Watykańskiego II w ich literalnym brzmieniu,a nie wymarzonej przyszłości. Vaticanum II - i to także jest niezmiennaprawda - musi być wpisywany w ciąg interpretacyjny poprzednich soborówi nauczania poprzednich papieży, bowiem „zamiarem Vaticanum IIbyło przedstawienie zasad wiary w sposób trafny a nie ich «zmiana»".W Raporcie o stanie wiary kardynał Ratzinger przekonywał: „Należy zdecydowanieprzeciwstawić się schematycznemu dzieleniu historii Kościołana przed i potem. Podziału takiego w żaden sposób nie usprawiedliwiajądokumenty Soboru, które bezustannie podkreślają ciągłość katolicyzmu.Nie ma żadnego Kościoła „przed" i „po" Soborze, jest tylko jeden, jedynyKościół, który zmierza ku Panu przez coraz głębsze zrozumienie istoty depozytuwiary powierzonego nam przez Niego. W historii tej nie ma skokówani pęknięć - nie ma rozwiązań innych niż ciągłość" 52 .Prorockie roszczenia teologaRaport o stanie wiary wskazuje również na inne schorzenie współczesnejteologii, na które zapadł także ojciec Hryniewicz. Chodzi tu o przesadnyindywidualizm teologiczny, który nie liczy się z Tradycją czy MagisteriumKościoła. „Każdy teolog chce być raczej «twórczy», a przecież jegowłaściwe zadanie polega na niesieniu pomocy w zrozumieniu, przez głoszeniewspólnych prawd wiary, a nie tworzenie własnych" 53- wskazujeRatzinger. Zaś Jan Paweł II we właściwym sobie stylu uzupełnia, że teologiauprawiana indywidualistycznie pozbawia się głębi. „Naturalnymbowiem oparciem dla teologii poszukującej prawdy jest jej eklezjalność5253J. Ratzinger, Raport o stanie wiary, tłum. Z. Oryszyn, J. Chrapek, Marki 2005, s. 32.Tamże, s. 63.


oraz tradycja Ludu Bożego" 54- wskazuje papież. Rolą teologa nie jestzatem tworzenie nowych doktryn, odrzucanie starych i nieustanne krytykowaniedogmatyki własnego wyznania, ale takie przedstawianie tej wiary,by była ona bardziej zrozumiała i przyjmowana przez współczesnych muludzi. Nie oznacza to oczywiście unikania trudnych (także z przyczyninstytucjonalnych) tematów czy wyrażania kontrowersyjnych opinii. Teostatnie muszą być jednak uwarunkowane współmyśleniem z Tradycjączy rozumieniem dobra Kościoła. Co to oznacza w praktyce - wskazał kardynałRatzinger, zauważając, że kontekstem pracy teologa musi być zawszeżywa wspólnota wiary: „Teologia nigdy nie jest prywatną ideą teologa.Jako taka miałaby niewielką wartość i szybko utraciłaby znaczenie" 55 .Nie oznacza to oczywiście, że opinia teologa nie może się w konkretnychsprawach różnić od opinii wyrażanych przez instytucje watykańskieczy nawet od prywatnych opinii papieskich, ale jeśli różni sięw kwestiach zasadniczych i niemal zawsze, to powstaje pytanie o zasadnośćposługiwania się przez danego myśliciela określeniem „teolog katolicki".Wskazał na to niezwykle ostro Jan Paweł II w liście do biskupówniemieckich poświęconym Hansowi Kungowi, pytając „czy teolog, który(...) nie przyjmuje nauczania Kościoła w całości, ma jeszcze prawo do nauczaniaw imieniu Kościoła?" 56 .1 pytania tego trudno nie postawić (przyzachowaniu wszelkich proporcji) również w odniesieniu do nauczaniai działalności ojca Wacława Hryniewicza. On także bowiem kwestionujepublicznie nauczanie Kościoła, choćby w kwestii zdogmatyzowanej nieomylnościpapieskiej czy katolickiego rozumienia ekumenizmu.Jego postawa skłaniać może wielu katolików do przekonania, żeprawdziwy, rozumiany po katolicku ekumenizm wymaga rezygnacjiz własnej tożsamości, odrzucenia dogmatyki katolickiej (przynajmniejw jej specyficznych elementach mariologicznych czy eklezjologicznych)oraz przyjęcia stylu myślenia protestantyzmu. Tymczasem ekumenizmkatolicki wprost wyklucza takie podejście. „Według ekumenicznego rozumieniajedności chrześcijan, nie można w żaden sposób wymagać, aby54Jan Paweł II, Fides et ratio, par. 101, w: tegoż, Dzieła zebrane, 1.1, s. 735.55J. Ratzinger, Prawda w teologii, tłum. M. Mijalska, Kraków 2005, s. 122.56Jan Paweł II, List Die Umfanchreiche Dokumentation do Konferencji EpiskopatuNiemieckiego w związku ze sprawą prof. Hansa Klinga, w: tegoż, Dzieła zebrane, t. III,s. 794.


Kościół zrezygnował z jakichś głoszonych przez siebie prawd. Byłoby tosprzeczne z drogą wskazaną przez Sobór" 57- podkreślał Jan Paweł IIw cytowanym już liście. Zadaniem ekumenistów katolickich jest więc raczejnie tyle wzywanie własnej wspólnoty do odrzucania niewygodnych prawd,ile takie ich formułowanie czy przedstawianie (niewykluczające nowychujęć), by stały się one akceptowalne, a przynajmniej zrozumiałe dla innychchrześcijan. A że nie jest to niemożliwe - najlepiej pokazują dialogiz Kościołami przedchalcedońskimi i przedefeskimi, w których okazało się,że obie strony wierzą tak samo, choć wyrażają to w odmiennych (a niekiedywerbalnie sprzecznych) terminologiach filozoficznych. W przypadku dialoguz luteranami także okazało się, że fundamentalny spór o usprawiedliwieniejest przynajmniej częściowo uwarunkowany terminologią. Alejednocześnie ten pogłębiający się dialog jednoznacznie wskazuje, że istniejątakże kwestie, w których zgody być nie może, oznaczałaby ona bowiemzdradę rozpoznanej i zdogmatyzowanej przez Kościół prawdy. Tym,co wówczas pozostaje, jest współpraca, z pełną świadomością, że interkomunia(tak wychwalana przez ojca Hryniewicza jako „profetyczny znakprotestu przeciwko bezsensownym podziałom" 58 ) byłaby w tym przypadkufałszem.Takie rozumienie ekumenizmu może nie wystarczać lubelskiemuteologowi. Jest to jednak raczej jego osobisty problem z wiernościąKościołowi i problem Kościoła z Hryniewiczem, niż realny problem teologiczny.Uznanie bowiem, że Kościół Chrystusowy nie trwa w pełniw Kościele rzymskokatolickim, a w jakimś ekumenicznym Jednym Kościeleurzeczywistniającej się eschatologii, wyznaczałoby bowiem kresKościoła katolickiego, a byłoby początkiem jakiejś nowej wspólnotywyznaniowej. Może otwartej, odważnej, ekumenicznej i eschatologicznej,ale już niekatolickiej. I dlatego dobrze się stało, że Kongregacja NaukiWiary poprosiła teologa o przemyślenie swoich poglądów. Trochę szkodatylko, że zrobiła to dopiero teraz i raczej z powodu nadmiaru obelg wobecsiebie samej, a nie z powodu sprzeczności poszukiwań teologicznych ojcaHryniewicza z katolicką ortodoksją.TOMASZ P. TERLIKOWSKI5758Tamże, s. 796.Nad przepaściami wiary, s. 194.


Dwa tysiące lat teologii i filozofiichrześcijańskiej to ogromnabiblioteka. To tysiące rękopisów,starodruków, rzadkich ksiąg- to wszystko istniejeNA PAPIERZE!J.W.P. Komputer i Internetnie unieważniły tej spuścizny.CZY POLSKIKATOLICYZMJESTRELIGIĄ KSIĘGI?


Jeśli świat jest wielką biblioteką, to jejfundamentem jest Biblia Gutenberga.Dla mnie, bibliotekarza i bibliomaniaka,określenie „galaktyka Gutenberga" będzieoznaczało największą bibliotekę światachrześcijańskiego, w której, jak w gościnnymdomu, domownikami będą teżwoluminy innych Religii Księgi, takiejak baśnie z tysiąca i jednej nocy czytraktaty kabalistyczne, a więc bibliotekiislamu i judaizmu.Polskim symbolem relacji między Religiami Księgi będzie dla mniemój ulubiony poeta, jeden z największych polskich twórców, pochodzącyze starej, dobrej żydowskiej rodziny, po którym została najpiękniejszapoetycka trawestacja przygód Sindbada Żeglarza oraz Klechdy sezamowe- czyli Bolesław Leśmian. Język aramejski jest „ojcem" języka hebrajskiegoi arabskiego; Klechdy sezamowe i Przygody Sindbada Żeglarza sąnajpiękniejszymi pomostami między baśniami islamu a judaizmem. Wierzę,że Duch Naszego Pana Jezusa Chrystusa, władającego językiem aramejskim,był blisko naszego poety, gdy ten budował mosty, co jak wiadomojest zajęciem papieży i poetów.Gwoli sprawiedliwości przypomnieć należy, iż tereny łączące trzyReligie Księgi jako pierwsi badali legendarni templariusze, być możeszukający teologicznej syntezy między Półksiężycem, sześcioramiennąGwiazdą i Krzyżem. Ciekawe, że jeden z najstarszych polskich klasztorówbenedyktyńskich (fundacja Bolesława Śmiałego) ma w swoim herbiewłaśnie symbole owych trzech Religii Księgi. Co być może jest wskazówką,że legendarnego skarbu templariuszy należałoby szukać w obszernychlochach pod klasztornym wzgórzem w Lubiniu. Lochach bardzo starych,bo pochodzących jeszcze z czasów najazdów tatarskich. I dotądniezbadanych, mimo że kiedyś po ulewnych deszczach w ogrodzie klasztornymcały traktor z przyczepą nagle zapadł się pod ziemię...Zdarzyło się, iż po paru awanturach i przygodach natury metafizycznej,za radą mego przyjaciela Piotra Wojciechowskiego, w lutym1980 roku odwiedziłem klasztor benedyktynów w Lubiniu. Trwał akuratremont. Reguła pozwala odpracować koszty pobytu, usłyszawszy więc, że


jestem bibliotekarzem, ojcowie wykrzyknęli radośnie: „Niebiosa nampana zsyłają! Trzeba przenieść całą bibliotekę do drugiego budynku, a panjako bibliotekarz zrobi to najlepiej!". Nigdy nie zapomnę widoku, jakiprzedstawiała biblioteka: dziury w suficie i dachu („niebo gwiaździstenade mną"), woda po kostki, regały z książkami owinięte płachtami folii.Pewnym usprawiedliwieniem, oprócz remontu, był zły stan zdrowia nadersędziwego bibliotekarza, brata Tadeusza.Remontowano także ołtarz. Naturalnej wielkości drewniana rzeźbaprzedstawiająca św. Benedykta, patrona Europy, z Księgą w ręku, znalazłasię więc chwilowo w klasztornym krużganku. Czas był wyjątkowy- obchodzono akurat 1500-lecie urodzin świętego. Odruchowo klęknąłem,modląc się o jedność Europy. Lekko odchylona głowa i wzrok skierowanyku niebu zdawały się sygnalizować brak zainteresowania świętego dlaspraw doczesnych. Po kilkunastu latach, ku memu zdumieniu, modlitwazostała wysłuchana, Europa zaczęła się jednoczyć...Latem tego samego roku wybrałem się na prowadzoną przezks. Józefa Maja warszawską pielgrzymkę akademicką do Częstochowy.Poznałem na niej Marka, który w Akademii Sztuk Pięknych studiowałkonserwację papieru. Podczas kolejnego pobytu w Lubiniu zapytałemówczesnego przeora o. Karola Meissnera, czy klasztor (poszukujący akuratśrodków na odbudowę i dalsze remonty) nie byłby zainteresowanyzałożeniem pracowni konserwacji starej książki. Ojciec Karol, stary,mądry zakonnik, z wykształcenia psychiatra, popatrzył na mnie z politowaniem,jak na ostatniego idiotę i uprzejmie wyjaśnił, że mając na uwadzedobro klasztoru, myśli o inwestycji w hodowlę drobiu. Trochę mniezdziwił, bo w rozmowach z wielką swadą i błyskotliwością opowiadało historii benedyktynów, najstarszej rodziny zakonnej w Europie, któraprzepisując księgi, ocaliła kulturę Grecji i dokonała jej syntezy z kulturąrzymską, zakładając w ten sposób fundamenty kultury europejskiej.Kilka lat później Marek, który ukończył już studia i miał dyplomkonserwatora papieru, poprosił mnie o pomoc. Napisaliśmy i rozesłaliśmydo różnych klasztorów ok. 150 listów z ofertą pomocy w konserwacji starychksiążek. Byliśmy ciekawi, ile klasztorów odpowie na nasze listy. Pokilku tygodniach otrzymaliśmy odpowiedź - jedną! Czy to znaczy, żew pozostałych 149 klasztorach biblioteki są nieużywane? Że nikt do nichnie zagląda? Przecież cały dorobek myśli chrześcijańskiej, dzieła Ojców<strong>grafika</strong>: BARTŁOMIEJ KI /NU KI


i Doktorów Kościoła, żywoty świętych - to wszystko znajduje się w bibliotekach!A może biblioteki tych klasztorów były w tak idealnym stanie,że żadna książka nie wymagała pomocy konserwatora?W pamięci miałem jednak opowieści zaprzyjaźnionej profesor bibliotekoznawstwa,która podczas pisania pracy naukowej odwiedzała licznebiblioteki klasztorne. Była po prostu przerażona ich katastrofalnym stanem.Czego smutnym potwierdzeniem może być doniesienie prasowez ostatnich lat o przeorze kamedułów na krakowskich Bielanach, którywynosił i sprzedawał zabytkowe inkunabuły z klasztornej biblioteki...Swego czasu, chcąc ratować bardzo cenną starą rycinę, za życzliwąradą odwiedziłem pracownię konserwacji książki w Żydowskim InstytucieHistorycznym. Rycinę mam do dziś i dręczy mnie pytanie: czy polskikatolicyzm jest jeszcze Religią Księgi? Ile jest w Polsce bibliotek z księgamihebrajskimi, a ile bibliotek klasztornych? W Polsce istnieje około250 rodzin zakonnych, posiadających ok. 450 placówek (12 zakonów działaw Polsce już od XI-XIII wieku). Mimo to żaden polski klasztor nie mapracowni konserwacji książki. A Żydzi, których jest nieporównanie mniej,taką pracownię mają.W 1999 roku kupiłem wydany przez „Twój Styl" przewodnik pobenedyktyńskich klasztorach Europy. Dowiedziałem się z niego, że wewłoskich opactwach benedyktyńskich istnieje aż 11 pracowni konserwacjistarej książki. Ułożyłem ankietę, przetłumaczyłem na angielski i wysłałemdo ponad stu wybranych klasztorów europejskich. Otrzymałem około70 odpowiedzi, często z dołączonymi folderami, broszurami lub opisamihistorii i aktualnej działalności klasztoru. W ogromnej większości z nichnigdy nie było mnicha z Polski (co daje niepowtarzalną szansę szukającymswej drogi, by stać się pierwszym w historii polskim zakonnikiem np.w klasztorze cystersów na Wyspie św. Honorata na Morzu Śródziemnym,skąd św. Patryk wyruszał, by ewangelizować Irlandię, czy w opactwie nadszkockim jeziorem Loch Ness). Benedyktynki od św. Hildegardy z Bingennapisały mi, że „na prośbę biskupa założyły pracownię konserwacjistarej książki", która ma dużo zleceń z całego kraju i przynosi dochody.Dwa tysiące lat teologii i filozofii chrześcijańskiej to ogromna biblioteka.To tysiące rękopisów, starodruków, rzadkich ksiąg - to wszystkoistnieje NA PAPIERZE! J.W.P. Komputer i Internet nie unieważniły tejspuścizny.


Cóż można zrobić? Moja dobra rada: urządzenie pracowni konserwacjipapieru wymaga dwóch pomieszczeń, jedno powinno być suche,słoneczne i duże, by mogło pomieścić od 2 do 6 stanowisk pracy, drugie- mniejsze, winno dysponować bieżącą zimną i ciepłą wodą. Narzędziaintroligatorskie, chemikalia, niezbędne sprzęty to docelowo koszt ok. 200tys. zł. Przyuczenie do pracy jednego lub kilku mnichów wymaga od 6 do24 miesięcy czasu.Swoją radę popieram modlitwą. Za radą pewnego starego, mądregozakonnika, oczywiście bibliotekarza, została zamówiona w warszawskimkościele Matki Bożej Łaskawej, Patronki Warszawy, Nowenna - 14 MszyŚw., przez 14 kolejnych niedziel (od 6 lipca do 5 października 2008 roku)w następujących intencjach:- o pomoc Bożą, opiekę, ratunek i Miłosierdzie Boże dla polskichksięgozbiorów klasztornych,- o powstanie pierwszej polskiej pracowni konserwacji starej książki,obsługującej wszystkie polskie biblioteki klasztorne,- o rozwój czytelnictwa w polskich klasztorach,- za śp. prof. Mieczysława Krąpca i śp. prof. Stefana Swieżawskiego,- o lepszą znajomość klasyki teologii i filozofii chrześcijańskiej,- za wszystkich zmarłych ludzi Księgi i Ksiąg - bibliotekarzy, drukarzy,antykwariuszy, archiwistów, księgarzy, introligatorów itp.Znajomemu księdzu opowiedziałem o tych intencjach. Kąśliwiezauważył, że o „Miłosierdzie Boże" prosić należy dla człowieka, a niedla Księgi czy biblioteki. Co przypomniało mi cudny wykład tynieckiegobibliotekarza, który zwrócił mi kiedyś uwagę, iż nie należy kłaść żadnejksiążki na Biblii. Co skądinąd jest zwyczajem znanym w islamie - naegzemplarzu Koranu nie wolno położyć żadnej innej księgi. Czyżby szacuneknależny starym księgom miał się stać już tylko przeszłością?PAWEŁ ZAWADZKIJedlnia, 8 sierpnia 2008


Święta Mariam,mała Palestynka,przez czterdzieści dnicierpiała opętanie,atakowana przez„dziewięć następującychpo sobie legionówdemonów".W czasie ekstazyśpiewała:„Piękny Aniele,który jako pierwszyzobaczyłeś Boga,jako ostatni zostałeśstrącony przez Niegodo Otchłani, a teraz ja,małe nic, mam cięna uwięzi, jak psa".„MAŁE NIC"- WIELKIE OCZY


życiu duchowym dużąwagę posiada zdolność zdumiewaniasię nad dziełami Boga -kogo nic już nie dziwi, nie postąpiw swoim życiu wewnętrznym ani o krok.Powiedzieć jednak o tej książce, że zdumiewa- to nic nie powiedzieć. Czytelnik stajebezradny, bo Bóg, którego wydawało się już trochępoznał, okazał się znów tak tajemniczy, że ażczłowieka ogarnia bojaźń przed Nim...Gdyby nie ta bojaźń, czy też zwykła ludzkaświadomość, że nie wypada żartować ze sprawduchowo najbardziej intymnych, recenzent książkiMariam święta Palestynka 1mógłby pójść na łatwiznęi zatytułować swoje refleksje w stylu tabloidalnym, np. Horror w klasztorzekarmelitanek!. Bo krew i cierpienie pojawiają się w tej książce gęstojak w gibsonowskiej Pasji, a demoniczne ataki spokojnie mogłyby posłużyćjako pomysł na kolejne odcinki Egzorcysty. Drugą pokusą recenzenta,której musi się oprzeć, jest opisanie życia Marii od Jezusa Ukrzyżowanegoprzez pryzmat nadzwyczajnych darów mistycznych: ekstaz, lewitacji,stygmatów, bilokacji, opanowania anielskiego i innych, które stały sięudziałem karmelitanki. Zarówno więc recenzent, jak i czytelnik, którysięgnie po tę lekturę, musi mieć w pamięci nauki św. Jana od Krzyża, i w ichświetle rozpatrywać - tak jak czyniła to błogosławiona - wszystkie te dary.Ojciec Estrate 2 , duchowy kierownik „cudownego dziecka" (jak nazywaMariam 3 ) w ostatnich latach jego życia, jest przekonany o świętościi szczególnym obdarowaniu Arabki. Czytelnikowi, zrazu mile zaskoczonemuprostym, niemal dziecięcym sposobem, w jaki zakonnik opisujekoleje życia i duchowych doświadczeń „aniołka", w trakcie lektury taki' Ojciec Pierre Estrate, Mariam święta Palestynka. Życie siostry Marii od JezusaUkrzyżowanego, Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2008.2Pierre Estrate (1840-1910), kapłan Najświętszego Serca Jezusa z Betharram. Posiadałzarówno umiłowanie wiedzy, jak i ducha wiary. Cechowała go niezwykła znajomośćPisma Świętego (był zwany „nowym Hieronimem") oraz „wyczucie" doktryny katolickieji troska ojej czystość.1Mariam - aramejski odpowiednik hebrajskiego Miriam (Maria).


styl zaczyna ciążyć od nadmiaru cudownych wydarzeń i objawień, opisywanychprawie na każdej stronie. (Ale może takie znużenie ma ten plus,że czytelnikowi, który nie szuka w książce duchowej strawy, a tylko pobożnychsensacji, nie starczy do końca lektury wytrwałości?). Nadprzyrodzonedoświadczenia spotykają się z jednej strony z podejrzliwościąinnych osób znających karmelitankę, a nawet kierowanymi z ich stronyoskarżeniami o demoniczne zwiedzenie, a z drugiej strony z całkowitąakceptacją o. Estrate'a tej specyficznej duchowej drogi, którą zakonnicamiała przejść. To jego słowa: „Było czymś niemożliwym znaleźć duszęrównie prostą, jak i roztropną, równie poważną, jak i niewinną, równienadzwyczajną i miłującą zwykłe drogi, chciałbym powiedzieć: równieludzką, jak i boską" 4 .Zgoda, wszystko to, co stało się udziałem Mariam, znajdzie czytelnikrównież w życiu innych mistyków chrześcijańskich. Karmelitanka przebywaznaną i dobrze opisaną przez Doktorów Kościoła drogę życia wewnętrznegoskładającą się z trzech etapów: oczyszczenia, oświecenia i zjednoczenia.A jednak obraz, jaki wyłania się z opisów przeżyć i doświadczeńBłogosławionej, wydaje się być najbardziej intensywnymi koloramii światłocieniem malowany. Tak jakby Pan tę Palestynkę w zupełnie niespotykany,ale chyba przecież odpowiadający jej szczególnej osobowościsposób prowadził. A najdziwniejsze w tym wszystkim, że ona nie rozumiałatego prowadzenia, a Pan, jak się wydaje, nie zamierzał jej tego nietylko tłumaczyć, co nawet ujawniać. Także Maryja w czasie jednej z ekstaz,zwracając się do sióstr obecnych przy mistyczce, nie pozwala im opowiadaćMariam o tym, co z nią się dzieje w czasie nadprzyrodzonychdoświadczeń; mają „nie zwracać na nią uwagi, jakby jej nie było" 5 .A ona nieustannie wpada w ekstazy (z tego powodu nie jest w stanienawet modlić się, bo kiedy tylko zaczyna, wchodzi w stan zawieszeniazmysłów), zdarza się, że trwające po kilka dni. W ich czasie otrzymujeniezliczone przesłania od świętych: Eliasza, Teresy Wielkiej, Jana odKrzyża, Józefa (do którego zwraca się we właściwej sobie prostocie: „No,Ojcze Józefie! Nic nie mówisz! Mów, mów, słucham Cię!" 6 ) i innych;456Mariam..., s. 45.Tamże, s. 132.Tamże, s. 59-60.


objawia się jej także sam Zbawiciel, a także ukochana przez nią Maryja(rekolekcje przygotowujące do obłóczyn odbywa pod kierownictwemNajświętszej Dziewicy - to Ona „podawała jej punkty do modlitwywewnętrznej, kontrolowane przez Matkę przeoryszę" 7 ). Prosi inne dusze„by czyniły szturm do nieba, wypraszając dla niej ustanie snu [tak nazywastan ekstazy], który ją tak upokarzał" 8 .W wizjach karmelitanka widzi Jezusa, ale bardzo często Go nie rozpoznaje.A w tej wzruszającej scenie, kiedy „małe nic" (tak o sobie mówi)widzi małe dziecko na rękach Pana i chce być jak ta „Malutka" kochanaprzez Jezusa, nie zdaje sobie sprawy, że to właśnie ona jest tą „Malutką".Jakby tej nieświadomości było mało, posłusznie przedstawia wszystkieobjawienia przełożonym, ale wcale nie rozumie, że jest prowadzonadrogami nadprzyrodzonymi! (Takie prowadzenie - jak sama mówi - traktowałabyjak karę). O tyleż to dziwniejsze, że oprócz innych darówposiada ekstatyczka również dar przepowiadania wydarzeń, a wszystkiejej proroctwa wcześniej czy później się spełniają.Przez całe swoje życie wykazuje nieprawdopodobne posłuszeństwo,okazywane nie tylko w czasie, kiedy jest świadoma i może je dobrowolniewybrać, ale także w ekstazie (jak wtedy, kiedy kwitująca na słoworozkazu przestaje kołysać się na czubku lipy i schodzi z drzewa), a nawetpo śmierci (kiedy jej ciało leżące w trumnie usłucha rozkazu i opuści ręcewcześniej rozkładające się na kształt krzyża). Pokorna Mariam nie lubimówić o swoich przeżyciach - czyni to tylko ze względu na posłuszeństwoprzełożonym duchownym (dzięki temu mogła powstać książka, którejdotyczy niniejsza recenzja).„Niczym drugiej Teresie" 9 , Jezus „przebija jej serce, tak jak kiedyśanioł przebił serce św. Teresy" 10(po jej śmierci rzeczywiście stwierdzonoranę serca aż na wylot). A potem upewniają, że sama Teresa nie przeszłatej drogi, na którą wejdzie „małe nic" - bo tamta nawet w chwilach największejoschłości mogła przynajmniej wymówić imię Pana, a tej niebędzie to dane. Szatan otrzymał pozwolenie, aby - jak Hioba - mógł ją78910Tamże, s. 49.Tamże, s. 50.Tamże, s. 12.Tamże, s. 82.


dręczyć. „Będę podobna do małych dzieci, których rozum jeszcze jestuśpiony i które z tego powodu nie są zdolne do żadnego grzechu" 11 . Przezczterdzieści dni ma cierpieć opętanie 12 , atakowana przez „dziewięć następującychpo sobie legionów demonów" 13 ; opisy tego okresu zajmują sporączęść książki i są tyleż wierne (siostry notują każdy szczegół), co drastyczne.I jak wszystko w tej książce - dziwne. Bo oto szatan rozmawiaz Panem i widząc, że nie potrafi zmusić Arabki do zwątpienia w wierze,prosi Go o to, żeby „mógł spróbować trzy razy, by zmusić ją do powiedzeniaprzynajmniej tych dwóch słów: «ja cierpię». Pan pozwala muponowić próbę siedem razy", ale z ust cierpiącej wydobywa się tylkowołanie: „Płaczę, Jezu, z tego powodu, że nie dość cierpię dla Ciebie".W końcu upokorzony „demon zaklina Mistrza, by pozwolił mu odejść" 14 ,ale Ten każe mu zostać aż do czterdziestego dnia walki! 15Na prośbęo dwadzieścia nowych prób, Pan pozwala na trzydzieści, a potem następujekolejnych sto (po przedostatniej demony oznajmiają: „Nasz szef niewychodzi prawie nigdy z piekła. Kiedy wejdzie w ciało Arabki, spali je..." 16 ).W czasie tych walk Mariam woła: „Bądź błogosławiony, mój Boże!" 17 , ażzmiażdżony jej niewzruszoną ufnością duch „z diabelską ironią woła:«Księże, proszę o wszystkim poinformować białą szatę (Ojca Świętego)po to, żeby mała Arabka była kiedyś kanonizowana»" 18 . Pan informujeszatana: „Pokonam was przez «małe nic»" 19 , a ten, zrozumiawszy misję„małego nic", zwraca się do dręczonej: „Gdybym mógł wiedzieć, czym11Tamże, s. 84.12Nie do końca jest jasne, czy chodzi tu o opętanie (possesioń) czy opanowanie {obsessiori).13Mariam..., s. 86.14Tamże, s. 94.15Eksperci wyznaczeni przez Kościół uznali, że w przypadku tych diabelskich atakówchodziło o „bierne oczyszczenie". Ojciec Garrigou-Lagrange stwierdził: „Opętanielub silna obsesja ukazują się jako doświadczenie zesłane przez Boga w celu całkowitegooczyszczenia duszy, umożliwienia jej zgromadzenia wielkich zasług za udziałw dziele zbawienia grzeszników i przygotowania tym sposobem duszy na jeszcze ściślejszezjednoczenie z sobą" (por. Mariam..., przypis na s. 70).16Mariam..., s. 123.17Tamże, s. 98.18Tamże, s. 109.19Tamże, s. 101.


ędziesz, to bym cię udusił..." 20 . A ona oczywiście w dalszym ciągu niema świadomości tego, co Pan czyni przez nią - za to w czasie ekstazyśpiewa: „Piękny Aniele, który jako pierwszy zobaczyłeś Boga, jako ostatnizostałeś strącony przez Niego do Otchłani,a teraz ja, małe nic, mam cię na uwięzi,jak psa" 21 .Tajemniczy duch, który opanowałją po tym, jak odbyła czterdziestodniowąwalkę z legionamidemonów, oznajmia: „«małe nic»jest ofiarą; jako ofiara musi cierpiećstale" 22 . Po każdej ekstazieprzychodzi na tę Ofiarę doświadczeniegrzechu - tak straszne, że tylko napolecenie „starej baby" (tak szatan nazywaprzeoryszę) i z największą odraząprzyjmuje ona Komunię. I ciągle atakujeją demon, z którego już to się śmieje,już to zwraca się do niego w bezpośrednisposób, np. „tak,jesteś tylko gnojem" 23 .Kiedy „Malutka" skarżysię Maryi, że nie umarłajako męczennica (a mogła - w trzynastymroku życia, kiedy broni religiikatolickiej, pewien muzułmanin podcinajej bułatem gardło i tylko cudem i dziękiopiece Matki Bożej uchodzi z życiem), Onapociesza ją, że będzie „męczennicą miłości" 24 .Męczennica prosi Pana: „Boże mój, daj mi,proszę, wszystkie te cierpienia, ale zlituj się2021222324Tamże, s. 66.Tamże, s. 165.Tamże, s. 144.Tamże, s. 118.Tamże, s. 66.Błogosławiona Mariaod Jezusa Ukrzyżowanego


nad grzesznikami" 25 . Od tego czasu krwawił jej bok, a potem Pan udzieliłjej stygmatów (nazywa je „chorobą", a ponieważ jest przekonana, że towynagrodzenie za jej grzechy, prosi Jezusa, żeby zabrał tę chorobę).Świadomość swojego zakonnego powołania, aby zapomnieć o sobie,a żyć tylko dla Boga, wyraziła karmelitanka bardzo dosadnie: „Aby byćdobrą zakonnicą, trzeba być całkowicie umarłą, trzeba być całkowiciepodobnym do trupa, do patyka" 26 . Pan skierował do niej słowa: „Chcę, byśstale cierpiała" 27 , a ona oddaje Mu swoją wolę: „Już nigdy nie zwracajmi mojej woli, ona już do mnie nie należy. Jeśli zobaczysz, że mam tonieszczęście chcieć ją odebrać, zabierz mi życie w tej samej chwili" 28 .Przed złożeniem profesji zostaje skrupulatnie sprawdzona przezsamego biskupa, który najpierw uzna, a kilkanaście dni po radosnym dniuzaślubin Oblubienicy zaneguje wcześniej publicznie wyrażoną opinię0 działaniu Boga w tym szczególnym powołaniu ekstatyczki. (Podobną1 trudną do wytłumaczenia zmianę zdania zauważyć można i u innychosób z otoczenia zakonnicy, co może sugerować, że działo się to za przyzwoleniemPana). Po Niedzieli Palmowej rozpoczyna się jej droga naKalwarię - „wszystko, co dotąd uznawano za nadprzyrodzone, odtąd jesttraktowane jako owoc jej orientalnej wyobraźni lub dzieło demona" 29 . Zływykorzystuje sytuację i nie próżnuje - zakonnica postępuje pod jegowpływem, a chociaż popełnia karygodne czyny, w sercu zachowuje niewzruszonyspokój. Poddaje sieją egzorcyzmom, ale nie przynoszą oneoczekiwanych rezultatów. „Małe nic" nie może oprzeć się sile, na którąjej wola nie daje przyzwolenia, i w końcu zniewolona tą siłą opuszczaklauzurę. O tym fakcie sama powie: „...czuję radość w duszy: wypełniłamsłowo Boże, by spełnić Jego zamiary" 30(według niej samej i jej spowiednikanie popełniła w tym nawet grzechu lekkiego). Rzeczywiście,w ten sposób Pan wydaje się wypełniać to, co przepowiedział: bo dziękitemu faktowi zostaje odesłana do „kołyski" (klasztoru, w którym wcześniejwzrastała, a z którego potem wyjechała na misje), a stamtąd pojedzie252627282930Tamże, s. 41.Tamże, s. 67.Tamże, s. 229.Tamże, s. 250.Tamże, s. 231.Tamże, s. 236.


zakładać fundację Karmelu w Betlejem (pomimo wcześniejszego brakuzgody władz kościelnych na powstanie jakiegokolwiek zakonu kontemplacyjnegona terenie Palestyny).Stopniowo udręki związane z jej własną grzesznością ustępująmiejsca niepokojom związanym z nadprzyrodzonym doświadczaniemzbrodni pokrywających ziemię. Ogarniają także agonia wywołana pragnieniemnieba. Już wcześniej ci, którzy ją spotykali, traktowali ją jakświętą, a wiele osób, które przez kraty rozmównicy miały łaskę z niąrozmawiać, nawracało się. Teraz, kiedy ona - jak zawsze nieświadomaswojej świętości - wyśpiewuje Magnificat po przybyciu do Jerozolimy,ci, którzy śpiewają razem z nią, słowa modlitwy odnoszą nie tyle doMaryi, co do łask okazanych przez Pana tej pokornej zakonnicy. Cnotybłogosławionej Marii od Jezusa Ukrzyżowanego - miłość, gorliwośćo swoje i innych zbawienie, umiłowanie krzyża (zwykłe i nadprzyrodzone),pokora, posłuszeństwo, prostota - stają się coraz bardziej znane.Mariam doświadcza w końcu i tej niesamowitej duchowej łaski: mistycznychzaślubin duchowych (wpuszczony za klauzurę czytelnik podpatrujeją, jak całuje niewidoczny pierścień włożony na jej palec i przeznaczonytylko dla tych, którzy oddali całą swoją wolę Panu). Wie, kiedyumrze, a stanie się to w 1878 roku, trzydziestym trzecim roku jej życia,o godzinie - pozwalam sobie na ten osobisty akcent, bo trochę w trakcielektury zaprzyjaźniliśmy się z tą Galilejką - w której niżej podpisanysłyszy codziennie rano głos budzika.* * *Sama po sobie nie zostawiła błogosławiona Maria od Jezusa Ukrzyżowanegożadnych pism. Zresztą, dopiero pod koniec życia była ta prostazakonnica w stanie czytać, i to z trudnością i tylko książki o dużej czcionce.Ojciec Estrate oparł Mariam świętą Palestynkę na swojej wiedzy oraz nakarmelitańskich archiwach, w tym notatkach sióstr i przełożonych zakonnicy.Wydawca dodał do tego rozdziały powstałe na bazie zapisków Karmeludokonanych po śmierci siostry Mariam: znajdują się tam opowiadaniao cudach, listy „córki Teresy", a także fragmenty słów i rad, które zostałyprzez nią wypowiedziane w czasie ekstaz. Całość uzupełniają noty biograficznedwóch spowiedników bohaterki, w tym autora książki.


Zastanawiałem się: gdyby nie autorytet nadany „małemu nic" przezpapieża Jana Pawła II, który ogłosił ją błogosławioną, i gdyby nie renomakarmelitańskiego wydawnictwa (nie jest to wszakże „Vox Domini"), którezaserwowało czytelnikowi tę trudną nadprzyrodzoną strawę do przełknięcia- czy nie odłożyłbym książki na bok? Jako się rzekło, zdumieniema ogromną rolę w życiu wewnętrznym; czytając tę książkę, nie tylezdumiewam się jednak, co przecieram niedowierzające oczy. I trawięciężkostrawną treść książki, a zanim ją przetrawię, niniejszym apeluję dokatolickich wydawnictw, aby wzorem nadawców telewizyjnych przyjęlianalogiczny system symboli ostrzegania, i na ekranach okładek wydawanychksiążek informowali czytelnika, dla jakiego duchowego wiekuskierowana jest ich treść. W przypadku recenzowanej pozycji nie tylko„duchowym niemowlętom" 31może ona zaszkodzić, ale i starszym w wierze,jeżeli nie są mocno zakorzenieni w Chrystusie i Jego miłości 32 .SŁAWOMIR ZATWARDNICKIOjciec Pierre Estrate,Mariam święta Palestynka. Życie siostry Mariiod Jezusa Ukrzyżowanego,Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2008.31Por. 1 Kor 3,1-2: „A ja nie mogłem, bracia, przemawiać do was jako do ludzi duchowych,lecz jako do cielesnych, jak do niemowląt w Chrystusie. Mleko wam dałem,a nie pokarm stały, boście byli niemocni; zresztą i nadal nie jesteście mocni".32Por. Ef 3,17-19: „Niech Chrystus zamieszka przez wiarę w waszych sercach; abyściew miłości wkorzenieni i ugruntowani, wraz ze wszystkimi świętymi zdołali ogarnąćduchem, czym jest Szerokość, Długość, Wysokość i Głębokość, i poznać miłość Chrystusa,przewyższającą wszelką wiedzę, abyście zostali napełnieni całą Pełnią Bożą".


W swoich wyobrażeniach0 tym, jakim wspaniałymbyłby kochankiem tu, w Paryżu,Wokulski (i Prus) ujawniajątaką samą naiwność, z jakąwspółcześni polscymodernizatorzywmawiają nam,że przyjęcie zachodnichrozwiązań odbije sięw szczęściu osobistym1 miłosnym... Debatymodernizacyjnetoczone na łamachder Dziennikaczy der Newsweekapokazują fantastyczniewłaśnie tego rodzajurojenia. Niespełnienikochankowie,zalęknione pannyopowiadają, jakiebyłyby z nich tygrysicei lamparcice, gdybynie polska wierzbapłacząca i bocian.IRYTUJĄCYWOKULSKI


arzenie belfra-polonisty?Żeby szkoła trwała bez końca. Żebyo lekturach, tych kanonicznych, możnabyło rozmawiać nie tylko z młodymi, alei z ludźmi w wieku średnim, których spojrzeniena perypetie bohaterów musi być jednakinne.Większość z nas czyta arcydzieła literatury w czasach szkolnych czy najwyżejstudenckich i wierzy ich autorom na słowo, nie konfrontując ichpisaniny z własnym życiowym doświadczeniem. Literatura pozostaje więcdla wielu z nas na zawsze domeną czasu młodości, dojrzewania, gdy wieleujęć, wiele rozwiązań przyjmuje się na wiarę, przyjmuje się za interpretacjaminauczycieli, bałamutnych skryptów, szkolnych bryków.A przecież zrozumienie dla śmiechu Kafki, który towarzyszył tworzeniuProcesu, przyjść może dopiero - jak myślę - po czterdziestce, kiedy toLos (napiszmy go na wszelki wypadek wielką literą, by nie wchodzićw teologizowanie) zakpi sobie niejeden raz z człowieka i jego planów.I kiedy kolejny cios będziemy przyjmowali już tylko pełnym rozpaczyśmiechem, nie pozbawionym przecież iskierek radości. Ha, gdy Kafkadodawał kolejne elementy cierpienia swoim bohaterom, gdy krok pokroku, kawałek po kawałeczku odzierał ich ze złudzeń, naiwniakówsądzących do końca, że jest jakaś droga ucieczki, że istnieje możliwośćocalenia, czyż nie odtwarzał naszego późnego dojrzewania ku śmierci...Cóż z jego groteski może pojąć gołowąs czy rozkwitająca panienka...Przecież o tym kafkowskim śmiechu możemy pogadać dopiero my,z grubymi kartotekami w lecznicach, po naświetleniach, ratujący się chemią,znający swoją śmiertelność i niedoskonałość.A i List do ojca Kafki czyta się przecież zupełnie inaczej, gdy jest się buńczucznymmłodzieńcem pełnym marzeń i planów, wykrzykującym pretensjedo wszystkich wokół, a odmiennie, gdy samemu jest się w wiekukafkowskiego ojca. Wtedy dostrzec można z całą wyrazistością niezbornośćzarzutów wielkiego pisarza, ich rażącą niesprawiedliwość, wtedymożna utożsamić się nie z nadawcą, lecz z adresatem listu, z bezsilnym


człowiekiem, któremu wyrósł neurotyczny syn... I wówczas też czytelnikchciałby napisać „list do syna", wyśmiać absurdalne zarzuty Franza, potrząsnąćnim, zakwestionować roztkliwianie się nad samym sobą, wezwaćdo dyscypliny.Inaczej, inaczej czyta się wszystkie książki!Cóż ma wspólnego Idiota Dostojewskiego czytany w młodości, gdy postaćksięcia Myszkina zdaje się ideałem człowieka, rzuconym w okrutnyświat, z tą samą powieścią studiowaną, gdy osiągnie się wiek średnii książę kojarzyć się będzie raczej z Kłapouchym z Kubusia Puchatka:z irytującym osobnikiem budzącym więcej zniecierpliwienia niż sympatii.Może nie osiołkiem, może raczej świętoszkiem - cwaniakiem podrywającymna smutasa i świętego...A Lalka? Inaczej przecież czyta sieją, będąc licealistą, choćby i renomowanegoliceum, a inaczej gdy jest się rówieśnikiem Wokulskiego.Być rówieśnikiem Wokulskiego! Dla polonisty, który rok w rok przerabiato arcydzieło prozy polskiej, to przecież prawdziwy jednak szok.Zobaczyć siebie tuż przed nieodwołalnym stoczeniem się w starość, czytaćwszystkie komentarze dotyczące pana Stanisława i zestawiać jego burzliweżycie z własnym umiarkowaniem i statecznością. Z własną goryczą.Ach, gdybyż móc miast prowadzić lekcję z młodzieżą, znaleźć sięw klasie ze swoimi rówieśnikami i porozmawiać przez pryzmat Lalkio naszej wiedzy o świecie, o naszych miłościach...Ale nie fachowcami od literatury, bo ci nauczyli się skrywać własne emocjeza zasłoną fachowych formuł i uogólnień. Czy tam, w sercach literaturoznawców,coś jeszcze się tli? Zresztą, nawet więcej, to fachowe podejście,silenie się na oryginalność odcięło ich od lektury zwyczajnej, tej z wypiekamina twarzy, gdy się pyta, jak to się skończy, gdy razem z bohateremcierpi się i kocha, walczy i upada.Chciałem pogadać z ludźmi, którzy mają namiętny, prosty stosunek dolektury, którzy dają się porwać fabule, którzy sekundują bohaterom, złoszcząsię na nich i płaczą wraz z nimi.


Którzy przyjmują, że Wokulski istnieje naprawdę, których tenżeosobnik intryguje, wkurza, z którym cierpią, którzy chcieliby powiedziećmu coś, pomóc, odmienić jego historię.Są w Ameryce takie kluby książki, gdzie zdaje się tego rodzaju dyskusjemożna toczyć, gdzie do lektur podchodzi się życiowo, gdzie odprawiasię sądy nad bohaterami literackimi, gdzie sprzedaje się własne przemyśleniai doświadczenia. Może więc o coś w tym rodzaju by chodziło. Aleprzecież i tam czułbym się nie na miejscu ze swoim belfryzmem, ze swojąnadkompetencją.Nie ma więc modelu idealnego dla mojego marzenia. Niech będziewięc migotliwe, podobne westchnieniu i marzeniu o prawdziwej rozmowie,0 prawdziwym spotkaniu.Wokulski irytuje. Irytuje jak każdy zakochany. Bo w odróżnieniu od całegoprawie otoczenia on sam wpadając w sidła miłości, kompletnie nierozumie swojego stanu i nie potrafi zachować się sensownie i klarownie.A my? Naiwni czytelnicy i świadkowie też wpadamy razem z Wokulskimw pułapkę miłości (i lektury) i nie wiedzieć czemu życzliwie kibicujemyjego wysiłkom. Tak jakby szturm po serce Izabeli Łęckiej mógł skończyćsię dobrze.Czytelnicy Lalki zachowują się absurdalnie, tak jak absurdalnie trzymamykciuki za Adama Mickiewicza nieszczęśliwie zakochanego w Maryli,jak pragniemy miłosnych spełnień dla większości artystów, literackichbohaterów, geniuszy. Podsuwamy im kochanki, chcemy władowaćdo ich sypialni pożądane przez nich kobiety, każemy tym niewiastompoświęcać się w imieniu ludzkości dla psychotycznych tytanów sztukilub nauki.Miłość Wokulskiego, miłość Prusa udziela się i nam, i przy pierwszejlekturze nie jesteśmy w stanie na trzeźwo ocenić sytuacji.Kim jest de facto Wokulski? Owszem, za sprawą naiwnego Rzeckiegojawi nam się jako osobnik idealny: patriota, utalentowany naukowiec,nowocześnie myślący człowiek o szerokich horyzontach. I jako takiemusekundujemy mu w wysiłkach dla zdobycia serca i ręki panny Izabeli.Złościmy się na nią, że zamiast lec u jego stóp, woli flirty z kuzynami1 umizgi pudrowanych bawidamków.


Naszą wiedzę, że Izabela jest w zasadzie na wyciągnięcie ręki i jedynieszlachetność charakteru nie pozwala Wokulskiemu na jej zdobycie, wspomagająeksperci, od których roi się na kartach Lalki. Bo też oni przecieżwiedzą lepiej.Pani Meliton, doświadczona rajfurka, doskonale wie, że „kobiet nie zdobywasię ofiarami, tylko siłą" i gdy Wokulski do jej wyliczanki „siłą piękności,zdrowia, pieniędzy" dorzuca: „rozumu", stara swatka prostuje:„rozumu nie tyle, prędzej pięści".Również adwokat, który pomaga Wokulskiemu w licytacji, doskonalewidzi, w jakie zakłamanie brnie pan Stanisław i strofuje go: „Kto chcezdobyć, musi zwyciężyć, zdusić przeciwnika, nie zaś karmić go z własnejspiżarni"...Wokulski nie chce przyjąć tych prostych zasad. Chce, by panna Izabelakochała go dobrowolnie i bez przymusu, by oddała mu się z sympatii dojakiegoś niezdefiniowanego rdzenia jego osobowości, niezwiązanego z siłą,z bogactwem, z ekspansywnością.Jest żałosny. (Jak każdy zakochany). Osacza Łęckich finansowymimachinacjami, wykupuje ich weksle, srebra, kamienicę, a później, zamiastprzycisnąć, odpuszcza. I czeka na akt czystej miłości.Chce ją zdobyć, ale w taki sposób, by transakcja ta została wielką tajemnicąobojga. By zarówno ona, jak i on, zatajali przed sobą wzajemnie charakterumowy kupna-sprzedaży. Ona ma go pokochać miłością czystą, powodowanaporywem serca dla jego szlachetności i cech charakteru, on mawszystkie swe kupieckie sztuczki, jakie stosuje w celu zakupienia pannyIzabeli, wziąć w nawias lub traktować jako przejawy patriotyzmu czydobroczynności.Oczywiście, jak zawsze w przypadku miłości, zewnętrzni obserwatorzydoskonale widzą fałsz całej sytuacji. I to, co jest jasne dla postronnychobserwatorów, dla obserwowanej pary stanowi wielki sekret.Wokulski jest w tej grze zakłamany bardziej niż panna Izabela. Pamiętamy,jak zrzuca winę za swe niepowodzenia na romantyczne wychowaniealbo na feudalizm! Oskarża książki zbójeckie, jak czynił to Gustaw<strong>grafika</strong>: HALINA KLŻNICKA


z Dziadów, kreuje siebie i Izabelę na prawie-że Romea i Julię, szuka powinowactwze słynnymi parami i historiami z przeszłości, jak chociażbyz leciwą prezesową, która nie odważyła się pójść za głosem serca i odtrąciłamiłość jego stryja. Ale przecież kłopot w tym, że Izabela w żadnymmomencie nie jest Julią zakochaną w swym Romeo. Wręcz przeciwnie:chciałaby wykorzystać jedynie jego bogactwo i nie oddając serca, zawładnąćpieniędzmi i możliwościami.I przecież to nie złe, nieżyczliwe, nienowoczesne otoczenie staje nadrodze ich szczęścia. Nie klasowe przesądy uniemożliwiają romans panaStanisława z Izabelą, o nie, to raczej absolutne zakłamanie kupca, któreciągnie się od młodości, a ma na imię resentyment i patronuje wszystkimjego zwycięstwom i porażkom.Ale czyż nie to jest istotą każdej miłości? Że jest zakłamana, że udaje coś,czym nie jest. Sam Wokulski na pierwszych stronach Lalki w ogóle niezdaje sobie sprawy, że jest głęboko zakochany. Przypomnijmy rozmowęz doktorem Szumanem, gdy Wokulski pyta go, czy „można kochaćkobietę w sposób idealny, nie pożądając jej?" Ha, stary to fortel amora,który w naszych już lekko kaprawych czterdziestoparoletnich oczach jawisię jako naiwna sztuczka: tak, tak, nie ma to rzekomo nic wspólnegoz miłością, bo skoro nie ma zwierzęcego pożądania, jest tylko nabożnaprawie adoracja...(Nie tylko naiwny Wokulski nie rozpoznaje swego uczucia, jest to zjawiskopowszechne, dość sięgnąć do wydanej w bibliotece „Frondy" książkiksiędza Krzysztofa Paczosa MIC pod buńczucznym tytułem Czekając ażprzyjdzie. Radykalizm chrześcijański w epoce postindustrialnej, by zobaczyć,jak duchowny autor, mój równolatek, dla potrzeb celibatariuszyi innych osób związanych przysięgą, żałośnie kombinuje nad stworzeniemjakiejś absurdalnej wizji miłości mistycznej między dwojgiem ludziróżnej płci. Z grandilokwencją idzie za błędami wielbionego przez lewicęThomasa Mertona, który - pięćdziesięciojednoletni, od ćwierć wiekuw stanie kapłańskim! - uciął sobie romans z pielęgniarką (bania z poezjąpełna wielkich słów o związku dusz plus picie wina, całowanie się i obłapianiena łące). Konstruuje - komiczną przecież dla chłodnych obserwatorów- wizję anielskiego związku i staje się jednym z propagatorów już


nie wirujących derwiszów, ale księży turlających się z kobietami połąkach, ajakże. Turlający się księża. Co za absurd! To ja już wolę jednakw duchu ekumenizmu wirujących derwiszów...Owszem, ostatnio na wycieczce klasowej obserwowałem, jak chłopakz dziewczyną zamiast za rękę chodzili po lesie, trzymając wspólnie jedenkijek, ale obserwowanie tego kiełkującego, wstydzącego się jeszcze samegosiebie uczucia było o wiele radośniej sze niż lektura niebezpieczniezakłamanych tekstów Paczosa.Lubimy, lubimy mamić się i oszukiwać, wierzyć, że wierność możemyuzyskać bez wysiłku, i że wszystko w życiu uczuciowym da się oprzeć naspontanicznych emocjach...Paczos, podejmując odwieczną próbę okłamania samego siebie, wmawianam, że to głos nowy, nowoczesny, postindustrialny... Sekundują mu -i to jest naprawdę zastanawiające - na tylnej stronie okładki zachwalającyksiążkę eksperci: Janusz Poniewierski, Dariusz Karłowicz i GrzegorzGórny. Czy daliby swe żony do poturlania z księżmi po łąkach? Czyzezwoliliby im na miłosne bełkoty z wikarymi czy proboszczami?...Ale przecież i w naszych pokojach nauczycielskich często dochodzi dotakiego samooszukiwania się i rozkwitają romanse mające na początkupozór związku dusz, idealnej przyjaźni nauczycieli, czujących dalekoposuniętą wspólnotę profesjonalistów. Jakie to banalne. Jakie ułudypełne).Lalka to opowieść o miłości. Złej, zatrutej, podejrzanej. Skażonej resentymentem.Kluczowe sceny powieści rozgrywają się rzeczywiściew Paryżu i na ów Paryż krytycy literaccy i czytelnicy rzucają się, pragnąctam, w stolicy ówczesnego świata, odnaleźć sens całego dzieła. Tak czyniOlga Tokarczuk w swym głośnym eseju Lalka i perlą, gdzie idąc wbrewtekstowi Prusa, wmawia weń sensy zupełnie nieobecne i niezgodnezarówno ze strukturą powieści, jak i rozwojem akcji. Przeceniając błahąscenę spotkania Wokulskiego z własnym odbiciem, „cieniem", wklejaw powieść jungowskie teorie i sugeruje osiągnięcie przez pana Stanisława


jakiegoś wyższego stanu świadomości. Cóż z tego, że jest to sprzecznezarówno z późniejszymi wypadkami, jak i wymową powieści? Cóż z tego,że głos, sobowtór, „cień" to po prostu niektóre z licznych nadzwyczajności,którymi Prus uatrakcyjnia powieść w odcinkach? Olga Tokarczuk możebeztrosko popuścić wodze fantazji, a ministerstwo edukacji zwiedzionesalonowym rankingiem pisarzów polskich może wpisać ten niewątpliwyprzejaw interpretacyjnych nadużyć na listę lektur uzupełniających dlaszkół.Ale Paryż, który zresztą Prus w momencie pisania Lalki znał wyłączniez przewodników i opowieści, rzeczywiście pełni w Lalce funkcję niezwykleistotną. Oto bowiem tam właśnie Wokulski-Prus wypowie swoje marzeniemodernizacyjne i przekaże nie tylko wizję upragnionej cywilizacji, ale i rozwojuPolski. Napisałem Wokulski-Prus, bo wydaje się, że w paryskichscenach następuje utożsamienie bohatera literackiego z pisarzem.Prus, rekomendując spenglerowską wizję świata i miasta, chwalącurządzenia cywilizacyjne Paryża, wypowiada swoje marzenie o Polsce,swoje marzenie o świecie nowoczesnym. Fakt, że pisze o mieście, któregonie widział na oczy (pojedzie tam dopiero w kilka lat później, a i ta wizytaskończy się katastrofą w związku z agorafobią pisarza), fakt więc, że piszeo mieście niewidzianym, urojonym, pozwala rozwinąć wyobraźnię, a stłumićzmysł krytyczny. Owo centrum Europy, stolica świata jest więc miastemidealnym...A Wokulski w nim? Wokulski na takim tle? Jakąż prawdę wypowietam Wokulski o sobie? Otóż: nasz bohater zapała tu nienawiścią do narodowejzbiorowości. Za swoje niepowodzenia - miłosne i egzystencjalne- winą obarczy Polaków, za swoje porażki, za swoje zaangażowania, zacałą biografię obciąży współtowarzyszy niedoli. Zrzuci z siebie odpowiedzialnośćza swe czyny, oskarżając o wszelkie zawirowania życiowe - otoczenie.To ono pchnęło go ku patriotycznym czynom, to ono uniemożliwiłokarierę naukową, to ono wreszcie nie pozwoliło na miłość. Zauważmy,kto zgłasza takie pretensje! Człowiek, który dla pieniędzy poślubił starsząkobietę, wdowę po swym pryncypale, który fascynuje się techniką, alenie jest w stanie podjąć decyzji o pełnym zaangażowaniu w badania naukowe,który wreszcie jest zwykłym spekulantem i maskotką w rękachrosyjskiego kupca. Ozdóbką, człowiekiem do towarzystwa, ściąganymHALINA KUŹNICKA<strong>grafika</strong>:


do Francji przez Suzina dla kaprysu, dla rozrywki obcowania z polskimszlachcicem!I gdy Wokulski opowiada sobie na paryskim bruku, kim to stałby się,gdyby nie tłumiąca go ojczyzna, gdyby to urodził się w Paryżu, to przecieżnie dość że odnajdujemy w tym zapowiedź wszelkich monologówubogich Polaków na wyjeździe, to jednocześnie widzimy, że zakłamanieWokulskiego osiąga tu stężenie niebywałe!I tu spotykamy rzeczywiście Wokulskiego jako nam współczesnego.Człowieka, który nie jest w stanie pojąć swojego specyficznego polskiegolosu jako jedynego danego mu zadania, lecz oszukującego samego siebie,że inne otoczenie, że inne warunki uczyniłyby z niego kogoś lepszego,ideał niemalże.W swoich wyobrażeniach o tym, jakim wspaniałym byłby kochankiemtu, w Paryżu, Wokulski (i Prus) ujawniają taką samą naiwność,z jaką współcześni polscy modernizatorzy wmawiają nam, że przyjęciezachodnich rozwiązań odbije się w szczęściu osobistym i miłosnym...Debaty modernizacyjne toczone na łamach der Dziennika czy der Newsweekapokazują fantastycznie właśnie tego rodzaju rojenia. Niespełnienikochankowie, zalęknione panny opowiadają, jakie byłyby z nich tygrysicei lamparcice, gdyby nie polska wierzba płacząca i bocian.Sapie Wokulski, że tu nie byłoby przeszkód dla jego miłości, że tustałby się idealnym kochankiem.Ale przecież - przykro mi, panie Wokulski - byłby pan tym samymnieudacznikiem i nudziarzem, co w Polsce. Tylko w innych dekoracjach.Dupkiem w innych dekoracjach.Zanudziłby Pan pannę Izabelę i zamęczył otoczenie swoimi wahaniami.Rozmyślania paryskie, choć krótkie, wyraziście pokazują niezwykłepokłady resentymentu, jakie tkwią we wnętrzu Wokulskiego i każą namwłączyć cały mechanizm podejrzeń odnośnie do miłości pana Stanisława.Refleksje Wokulskiego być może dla uczniów liceum bywają dość zwyczajne,to przecież jednak dla czterdziestolatka, który niejeden raz już słuchałpodobnych opowieści swoich rówieśników, czy na spotkaniachnaszej-klasy, czy w barze po północy, są wstrząsające w swej banalnościi zakłamaniu.


Przytoczmy je we fragmentach:„...przyszło mu na myśl: na co to on strwonił siły i życie?...Na walkę z otoczeniem, do którego nie pasował. Gdy miał ochotęuczyć się, nie mógł, ponieważ w jego kraju potrzebowano nie uczonych,ale - chłopców i subiektów sklepowych. Gdy chciał służyć społeczeństwu,choćby ofiarą własnego życia, podsunięto mu fantastyczne marzenia zamiastprogramu, a potem - zapomniano o nim. Gdy szukał pracy, nie danomu jej, lecz wskazano szeroki gościniec do ożenienia się ze starszą kobietądla pieniędzy. Gdy nareszcie zakochał się i chciał zostać legalnymojcem rodziny, kapłanem domowego ogniska, którego świętość wszyscydokoła zachwalali, postawiono go w położeniu bez wyjścia..."„...wyobrażał sobie, jakby to było, gdyby zamiast w Warszawie przyszedłna świat w Paryżu. Przede wszystkim dzięki mnóstwu instytucji mógłbywięcej nauczyć się w dzieciństwie. Później, nawet dostawszy się do kupca,doznałby mniej przykrości, a więcej pomocy w studiach. Dalej, nie pracowałbynad perpetuum mobile, przekonawszy się, że w tutejszych muzeachistnieje wiele podobnych machin, które nigdy nie funkcjonowały.Gdyby zaś wziął się do kierowania balonami, znalazłby gotowe modele,całe grupy podobnych jak on marzycieli, a nawet pomoc w razie praktycznościpomysłów.A gdyby nareszcie posiadając majątek, zakochał się w arystokratycznejpannie, nie napotkałby tylu przeszkód w zbliżeniu się do niej,mógłby ją poznać i albo wytrzeźwieć, albo zdobyłby jej wzajemność.A w żadnym razie nie traktowano by go jak Murzyna w Ameryce.Zresztą czy w tym Paryżu można zakochać się tak jak on do szaleństwa?Tu zakochani nie rozpaczają, ale tańczą, śpiewają i w ogóle najweselejpędzą życie. Gdy nie mogą zdobyć się na małżeństwo urzędowe, tworząwolne stadło; gdy nie mogą przy sobie chować dzieci, oddają je domamki. Tu miłość nigdy chyba nie doprowadziła do obłędu rozsądnegoczłowieka..."Pomińmy ostatni, absolutnie bałamutny akapit, zobaczmy, jak Wokulskioszukuje samego siebie i jak fałszywie przedstawia swoją sytuację.


On - niewątpliwa gwiazda sezonu w Warszawie, który dzięki pieniądzomzdobytym na wojennych dostawach nie tylko wtargnął na arystokratycznesalony, ale i dotarł do ukochanej, bywał zapraszany do jej domu i faworyzowanyprzez ojca, żali się na impertynencje, jakie go spotykają, a któreprzecież sam prowokuje. On, który zionie nienawiścią w stosunku do polskiejarystokracji, sam nie wiedzieć czemu czyniąc z siebie wzór pracowitości(a przecież sklep prowadzi mu przyjaciel Rzecki), on, który raz poraz ma okazję do rozmowy z panną Izabelą, próbuje swoje niepowodzeniazrzucić na karb cywilizacyjnego czy też kulturowego niedorozwoju Polski!Oczywiście fakt, że Wokulski tak łatwo przechodzi od myśli na tematwłasnego romansu do refleksji na temat zbiorowości, że de facto Polskęoskarża o swoje osobiste niepowodzenie, nie powinien dziwić. Bo przecież


Lalka to powieść społeczna, gdzie miłość niemożliwa, miłość zakazanama być jednocześnie testem zbiorowości.Gdyby zastosować w odniesieniu do Lalki podobny schemat streszczenia,jaki prezentuje w Mitach o miłości Denis de Rougemont, omawiającwielkie romanse dwudziestego wieku, brzmiałby on mniej więcej tak:<strong>grafika</strong>: HALINA KUŻNICKAJa, Bolesław Prus kocham Polskę miłością tragiczną. Pragnę jej dobra, aletraktowany jestem przez elity, podobnie jak Wokulski przez arystokrację:jako gość z nizin, którego można i trzeba wykorzystać, ale którego przecieżnie sposób traktować serio. Owszem, czasem ktoś powie jakiś komplemencik:jestem dla elit robaczkiem pożytecznym i mam robić swojąmrówczą robótkę, edukując pospólstwo, ale nie mogę liczyć na to, że ktokolwiekwpuści mnie na salony. Mnie i mojego brata wykorzystaliścieprzecież tak samo jak Wokulskiego dla swojego powstania. I od czasu doczasu jesteście w stanie uronić łezkę nad naszą ofiarą i nad nami. Moimchorym do śmierci braciszkiem i mną - zdziwaczałym społecznikiem.Nienawidzę was. I jeśli to wy stanowicie Polskę, nienawidzę Polski...(Cóż, a ja, ja we Francji? Ze szkolną wycieczką. Jako nauczyciel. Latadziewięćdziesiąte. Jednak rzecz niesamowita. Z perspektywy peerelu,


w którym wciąż jedną nogą tkwię. A więc, nie, nie przedzierając się przezkolczaste druty rzek, rozstrzelane lasy, powieszone mosty, tylko całkiemnaturalnie: rozwrzeszczanym autobusem, z klasą marzącą o napiciu siętaniego francuskiego wina, z dziewczątkami układającymi pasjanse,z chłopakami opowiadającymi sobie sprośne dowcipy. Lekko zalękniony- w końcu to mój pierwszy od studiów wyjazd na Zachód - i wcale niemarząc o Mona Lisie, bo ta, spopularyzowana przez okładki bombonierekjest jak słoneczniki van Gogha: czymś banalnym, zwyczajnym, oswojonym,owszem, radość budzi pancerne szkło, setki Japończyków, nauczycielfizyki tłumaczący dlaczego flesze od aparatów mogą wpływać na farbę.No tak, światło jest energią, bez wątpienia, bez wątpienia...A cóż Paryż? Raczej odwiedzam mit, mit Bobkowskiego, który przecieżtu, na paryskim bruku, czytał z aprobatą, absolutnie po swojemuLalkę („w każdym Polaku tkwi gdzieś głęboko ukryty kompleks winy, iżOpatrzność nie pozwoliła mu umrzeć za Ojczyznę"), jednocześnie jednakprawie słowo w słowo powtarzając proste recepty na ucywilizowanienaszego kraju.Mit Gombrowicza, który anachronicznymi gestami próbował zdobyćmiasto, podczas gdy centrum świata już dawno przeniosło się do Ameryki.Co widzę w Paryżu lat dziewięćdziesiątych? Zmarnowane lata?Czas, gdy człowiek poświęcał się noszeniu bibuły i nasycaniu prowadzonychlekcji antykomunistycznymi aluzjami i ornamentami, zamiastoddychać pełną piersią, być może, być może...Ale przecież wkrótce, gdy płyniemy bateau busem i jakaś śniadadziewuszka bez sensu plecie o mijanych kościołach, czuję, że ja barbarzyńca,smętny reprezentant pokolenia, które podniosło bunt, bardziej jestemzwiązany z tym mitycznym Paryżem niż to dziewczątko bez korzeni,bez ogłady i bez historii, bez historii! Niejeden mój równolatek popijającyteraz kawę w paryskich kafejkach powinien mi zwyczajnie zazdrościćtamtego czasu, gdy z T. biegliśmy w zadymce po odpaleniu jakiejś akcjii on przekrzykując azjatycki wiatr, wołał uniesiony entuzjazmem: jesteśmyna fali rewolucyjnej. Albo gdy siedzieliśmy razem w jego wynajmowanejkawalerce przy marnych papierosach i T., a przecież nie wiedziałjeszcze, że zostanie reżyserem, ba, myślał, bo przecież na to skazywałanas komuna, że zostanie raczej zdegenerowanym urzędnikiem chociażbyw torfowni, więc T. rozwijał swoje marzenia o napisaniu księgi, ale takiej


księgi, która by rozwaliła ten parszywy świat, i zaczęła nową erę... A ja,cichym głosem mówiłem: już jest taka księga. To - Biblia. I potem razemstaliśmy na pogrzebie księdza Jerzego, nie wiedząc jeszcze, bo oczy naszebyły jakby na uwięzi, że oto - dokonuje się...Chodzę po Paryżu, i dosłownie czuję, że chodzę po paryskim bruku.Jakby ta czynność była przywoływaniem uosabianiem odprawianiemtoposu polskiej literatury. O tym-że dumać na paryskim bruku. To ja, nauczycielz Polski. To ja przybysz z wolnej Polski, przybądźcie duchy wygnańców,emigrantów, uchodźców... tak myślałem, ja spiskowiec, Robak,Roch).A właśnie! Zapytajmy: jak Wokulski kocha Izabelę? Czyż nie jest tomiłość od początku chora, miłość nuworysza, który chce przez zdobyciepanny z arystokracji pokazać, że osiągnął szczyt?Co kocha w pannie Łęckiej? Czyż nie to, co na trzeźwo budzi jegoobrzydzenie w arystokracji? Wydelikacenie bez zasługi, szlachetność bezpracy, uduchowienie bez ascezy? Czyż chęć zdobycia Izabeli nie jest podszytanienawiścią? Czyż nie pożąda jej, by ją upokorzyć i zdominować?Spójrzmy na to uczucie przez pryzmat innego francuskiego specjalistyod miłości, Rene Girarda, i jego teorii miłości mimetycznej, by poszukaćodpowiedzi na pytanie, dlaczego Wokulski pokochał właśnie pannę Izabelę?Czyż temu szlagonowi nie spodobała się ona dlatego, że spojrzał nanią oczyma Drugiego? Że oczyma arystokraty popatrzył na nią i uznał jejwartość. Przecież de facto pan Wokulski kompletnie nie wiedział, cotrzeba robić z taką panną jak Łęcka. Ani nie potrafił z nią konwersować,ani flirtować, ani też wciągnąć w świat własnych wartości. Te zresztą,powiedzmy sobie szczerze, były dość wątpliwe: Wokulski, jeśli wziąćw nawias złudzenia Rzeckiego, w wieku 46 lat był człowiekiem kompletniewypalonym i zgorzkniałym.(Myśl Geista, aby metal lżejszy od powietrza wykorzystać militarnie dladobra jakichś nad-ludzi i wyplenić gorszych, nie wzbudziła w Wokulskimstanowczego protestu. Ot, wariactwo naukowca. Znać, że nasz bohaterw ostateczności przyłożyłby rękę i do takiego pomysłu reformy świata.Genialny Prus! Ileż w jego książce intuicji, które rozwiną się później


w wielkie systemy! Złość Szumana na model miłości rycersko-kościelno--romantycznej i późniejsze lektury pogrążonego w rozpaczy i prostracjiWokulskiego - przecież to streszczenie fundamentalnej książki o miłościw kulturze zachodniej de Rougemonta! Socjalizm, czy zagadnienia asymilacjiżydowskiej - problemy, które już niedługo będą pierwszoplanowymizagadnieniami sprawy polskiej!I Prus, nasz współczesny... Ileż to musiał nawojować się z Żydamii żydofilami, by móc krytycznie opisywać przedstawicieli tej nacji. Niekończącesię polemiki prasowe, ciągłe zaklęcia, że nie jest się antysemitą...)Wokulski choć pełen pychy, posiadał dość niską samoocenę. Wystarczyprzypomnieć sobie jego myśli po spotkaniu z Ochockim, gdy Wokulskiuznał jego wyższość i przyznał mu prawo do ręki panny Izabeli! Pan Stanisławnie kochał siebie i nie był zupełnie świadom sex-appealu pieniędzyi przedsiębiorczości, jaki roztaczał. A nie kochając siebie, nie możnakochać innych.Pycha połączona z poczuciem niższości - idealna gleba dla rozwinięcia sięresentymentu. I przecież ów resentyment towarzyszy Wokulskiemu nawetw rzekomo najwyższych wzlotach szlachetności. Gardzi prostytutką, którejpomaga z nienawiści do kościelnych wielkotygodniowych obrzędów,zresztą, później we Francji odda się rozpuście, niespecjalnie troszcząc sięo los upadłych dziewcząt. Z obrzydzeniem patrzy na biedę i polski niedorozwój.Jego uwielbienie dla Paryża ma swoje źródło w nienawiści do Polski.Wszystkie jego kontakty z ludźmi skażone są grymasem niewolnika.Tak, gdy czyta się Lalkę jako dzieło literackie zniewolonego narodu,z instrumentarium proponowanego ostatnio przez profesor Ewę Thompsonbardziej niż narzędzia wypracowane przez Edwarda Saida w Orientalizmie,pasują tu nietzscheańskie czy schelerowskie kategorie resentymentu:zaburzenia w świecie wartości, nienawiści do samego siebie i innychtkwiącej u podstaw rzekomej cnoty, samooszustwa...(Profesor Ewa M. Thompson i jej rozważania na temat postkolonializmupolskiej kultury - niewątpliwie najciekawsza propozycja humanistycznaostatnich lat. Dawniej wydawało mi się, że aby uaktualnić naszą historię<strong>grafika</strong>: HALINA KUŹNICKA


literatury, wystarczy przełamać mentalną komunę tkwiącą w nas i w literackichhierarchiach. Profesor Thompson proponuje spojrzeć szerzej i zastanowićsię, jak nasze ciągnące się od XVIII wieku polityczne zniewoleniewypaczyło nasze myślenie o świecie, znikczemniło naszą kulturę,czyniąc z niej pełen resentymentu lament niewolników. Podobne wątkiodnaleźć można w lekceważonych historyczno-literackich esejach świętejpamięci Jana Walca...).(Postkolonializm w kulturze współczesnej? Przecież to nie tylko żałosnekopiowanie zachodnich formatów, amerykańskich filmów, to przecieżtakże Katyń Andrzeja Wajdy - filmowa opowieść zakończona egzekucjąi zbliżona tym samym do mitu jakichś eksterminowanych plemionmurzyńskich czy indiańskich. Wybili, panie, wybili; zabili, panie, zabili- taka jest puenta naszego niespełnionego kandydata do Oskara, takiwyraz słabości intelektu, który nie jest w stanie wokół Katynia stworzyćczegoś, co byłoby więcej niż lamentem.Szydził Cezary Michalski z konstruktorów polityki historycznej, żeniby Andrzej Wajda jednym swym Katyniem uczynił więcej niż całelegiony stękających prawicowców. Nie miał racji. Intelektualnie Wajdawpisał się w nurt murzyńskiego postkolonialnego kiczu. Muzeum Powstaniazaś, lekceważone przez Michalskiego, jest na pewno propozycją bardziejpobudzającą i nakierowaną w przyszłość, jest propozycją myśleniaku wolności...)(A Max Scheler i jego rozważania o resentymencie, no cóż, na marginesiejego pism, zanotowałem sobie moim cienkopiszącym ołówkiem pytanie,jak Jan Paweł II, który dogłębnie poznał przecież myśl Maxa Schelera,jednocześnie mógł tak bezkrytycznie wielbić Norwida. Trudno chybaw polskiej literaturze o twórcę bardziej szarpanego resentymentem niżNorwid. Jego religijność, jego stosunek do bliźnich, wszystko skażonejest dogłębnie złą, fałszywą wiarą... Tak, bardzo to dziwne... no ale to jużzupełnie na marginesie...)Wróćmy do Lalki i naszej lektury. Czego powinniśmy życzyć, czegożyczymy naszym bohaterom? Czy tego, by wszystko dobrze się skończyłoi by „żyli długo i szczęśliwie"?


Że niby panna Izabela się odmieni i zapała pięknym uczuciem doszlachetnego Wokulskiego?I co, i co wówczas? Przecież nie w niej tkwi problem, nie w Izabeliwyniosłej i dumnej, acz ślepej na cnoty pana Stanisława drogiego...Dla mnie jest jasne, że Wokulski, gdyby zdobył pannę Izabelę, to poto, by ją zniszczyć, by odegrać się za lata upokorzeń. Mówiąc po prostu:Wokulski - nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości - maltretowałbypanią Wokulską de domo Łęcką. Nie wiem, czy czyniłby to fizycznie czyteż znęcałby się psychicznie. Na pewno robiłby to z rozmysłem i determinacją.A że potrafił być okrutny w stosunku do najbliższych, udowadniałprzecież wyraziście nie tylko w swym pierwszym małżeństwie.Prus napisał książkę genialną. Dał prowadzić się swoim bohateromi odkrywać prawdy, z których istnienia być może nie zdawał sobie sprawy.Na tym zresztą polega geniusz literatury, że pisarz, prawdziwy pisarz, idzieza stworzonymi przez siebie postaciami, że pozwala wypowiadać prawdyskrzętnie ukrywane, pokazywać oblicza wstydliwie maskowane. Wokulskijako człowiek nowego typu, szlagon i zdobywca tkwiący częściowow starych czasach, pokazał nam straszną rzeczywistość resentymentu.Resentymentu, na którym w dużej mierze współcześni budują mit modernizacyjny(zajrzyjmy do kipiących nienawiścią do polskości wstępniakówgazet).Resentymentu, który jest głównym zagrożeniem chrześcijańskiej caritas(zajrzyjmy w swoje wnętrza).Przejdźmy się z Wokulskim Krakowskim Przedmieściem i płaczmy razemz nim nad naszymi zatrutymi duszami!ZBYSZEK CZERWIŃSKI


Roman Dmowski jestnajbardziej antypolskimz publicystów i działaczypolitycznych. Z lekturyMyśli nowoczesnegoPolaka można wręczwnosić, że najchętniejrozwiązałby naródpolski ze wszystkimijego oczywistymibrakami i wadami,a powołałbyjakiś nowy,najchętniejangielski.PRZYGODYPOLSKIEGODUCHA


ydąje się, że Polacy źlesię czują sami ze sobą jakoPolacy. Przyczyną tego jest fakt, żeco najmniej od lat trzystu nie możemyżyć tak, jak powinniśmy. O ile istniejejakiś duch dziejów albo chociaż duch narodupolskiego, to duch ten mniej więcej od chwili,gdy zamknął oczy Jan III Sobieski, nie ma już sił,by realnie funkcjonować. W międzyczasie przezponad sto lat pozbawiony był ciała, a gdy - jak toujmowali romantyczni wieszcze - zmartwychwstał,musiał stoczyć o Polskę walkę z zupełnie innym duchempolskim. W roku 1939 oba polskie duchy otrzymałynokautujący cios i od tej pory błąkają się po miejscach bezwodnych,znikąd nie widząc ratunku.Według rosyjskiego historyka i etnologa, Lwa Gumilowa, w historiinarodu da się wskazać moment pasjonarny, czyli taki, w którym energiawewnętrzna danego etnosu sięga szczytu, w którym poprzez swoje poświęcenia,walkę i pracę potrafi przekształcać świat według własnych wyobrażeń.Jest to moment definiujący danego narodu; później naród ten corazbardziej harmonizuje swoje stosunki z otoczeniem i w końcu albo udajemu się dojść do stadium homeostazy, albo rozpada się, pozostawiającsmętne resztki.Dla Polaków momentem pasjonarnym był wiek XV. To na przełomiewieków XIV i XV polskie państwo i społeczeństwo było przygotowanecałą swoją historią do odegrania wielkiej roli w Europie. Długie panowanieKazimierza Wielkiego pozostawiło państwo skonsolidowanym,z bezpiecznymi granicami - nie tylko pod względem stosunków z sąsiadami,ale i ufortyfikowane, z własnym uniwersytetem, który już niedługomiał stać się jednym z najlepszych w północnej Europie, wreszcie z uporządkowanymprawem i z własnymi sądami wyższej instancji, którezakończyły dotychczasową praktykę odwoływania się od wyroków polskichdo sądu w Magdeburgu. Konstrukcja była solidna; wystarczy uświadomićsobie, że pierwsza poważna inwazja na ziemie polskie dokonała siędopiero trzy wieki po panowaniu Kazimierza, przy zupełnie innych technologiachi sposobach prowadzenia wojny.


To dziwne, ale wygaśnięciedynastii piastowskiej,które przyszło ze śmierciąkróla Kazimierza, nastąpiłow momencie z jakiejś przyczynynajlepszym z możliwych.Polska, mająca dojrzałespołeczeństwo stanowe,własną tradycję kulturowąi prawną, kraj stojącymocno na nogach, zostałazmuszona do nowego otwarcia.Nie były tym nowymotwarciem rządy LudwikaWęgierskiego, które jednakspowodowały, że panowiewielko- i małopolscy mielimożność przez kilkanaścieKazimierz Wielkilat posmakować niezależnościod władcy, bo Ludwik pokoronacji objechał tylko kraj i wrócił na Węgry, by rządzić za pośrednictwemregentów.Nowym otwarciem okazała się unia polsko-litewska, której gwarantkąbyła węgiersko-francuska królewna, koronowana w roku 1384,w wieku 13 lat wydana za mąż za litewskiego księcia, który przyjął chrzestna trzy dni przed ślubem, i zmarła 13 lat później. (Często wyobraża sięślub Jagiełły z Jadwigą jako starca żeniącego się z dzieckiem. To nie byłodo końca tak; w momencie ślubu pan młody miał lat 24, a władzę w WielkimXięstwie objął jako piętnastolatek. Bardzo twardy to był młodzian,bo jego władza była realna, a w jej obronie potrafił toczyć wojny ze starszymikrewniakami.)Dzięki ślubowi Jadwigi z księciem Władysławem, polska historiawjechała na zupełnie nowe tory. Polska rozpoczęła swoją dziejową misję,czyli tworzenie w Europie Wschodniej obszaru swobód, poddanego prawueuropejskiemu, rozumianemu jako zespół przewidywalnych norm,względnie niezależnych od woli panującego. Była to dla Litwy rewolucja


społeczna, chyba o większym znaczeniu niż dla nas chrzest Polski, bow przypadku Litwy razem z chrztem przyszły wszystkie instytucje prawnei społeczne, symbolizowane w unii krewskiej adoptowaniem litewskichbojarów przez polską szlachtę - a jednocześnie nadanie im polskich herbów.Aż dziwne jest, do jakiego stopnia polsko-litewska wspólnota, zrośniętapóźniej w Rzeczpospolitą, była wyjątkowa na tle epoki. Było topierwsze w historii znacznej wielkości państwo, w którym najwyższawładza była obierana przez ogół obywateli, i w którym przyjęto zasadę,że prawo stanowione może być tylko za zgodą rządzonych. Dotychczasznane w historii republiki - greckie, rzymska czy helweckie - były stosunkowoniewielkie, terytorialnie ograniczone, a Rzym, gdy osiągnął sukces,szybko zarzucił republikański ustrój, zachowując go tylko w formach,nie w treści. Jak to podsumował Tymon Terlecki: „Tylko w Polsce i Angliizachowała się nieprzerwana ciągłość demokracji jednego stanu. Wszędzieindziej zdławiła ją na dwa, trzy wieki monarchia absolutna. Po hiszpańskichCortezach, sięgających XIII wieku, po francuskich etats generaux,po niemieckich Landtagach zacierała się pamięć, albo pozostało nikłe,bezcielesne wspomnienie, gdy w Polsce, od roku 1493 poczynając, przeztrzy wieki zbierały się sejmy i było ich około 200. To, że istniały przezcały czas bytu niepodległego, stanowi rys odróżniający Polskę od Zachodu"1 .Warto wspomnieć o takich osiągnięciach jak neminem captivabimusnisi iure victum, czyli przywilej sformułowany przez Władysława Jagiełłęw roku 1425, ostatecznie nadany przywilejami w Jedlni (1430) i Krakowie(1433). Oznaczał on, że nikt nie może zostać pozbawiony wolnościbez wyroku sądowego (oczywiście, nikt w rozumieniu ówczesnym, czylinikt spośród szlachty). Przywilej jedlneński ujął to tak: „Nareszcie przyrzekamynajuroczyściej, że żadnego obywatela osiadłego za popełnionąwinę lub przestępstwo nie będziemy więzili dłużej niż sześć niedziel, ażdo zebrania sądu przez nas lub starostę naszego wyznaczonego. A wtedy,jeśli sądowo i dowodnie niewinności swej dowiedzie, uwolnionym zostanie.Wyjąwszy takiego, który by schwytany był na kradzieży lub jakowymjawnym przestępstwie, jako to podpalaniu, rozmyślnym zabójstwie,porywaniu panien lub niewiast, łupieży i pustoszeniu włości. Nikomu też1T. Terlecki, Polska a Zachód, Londyn 1947, s. 31.


dóbr ani dzierżaw zabieraćnie będziemy, chyba żew drodze prawa przez sędziówwłaściwych albo panównaszych jako winowajcabędzie nam wskazany".Najbliżsi temu rozwiązaniubyli Anglicy, którzy doszlido podobnego aktu, zwanegoHabeas corpus, aledwieście pięćdziesiąt latpóźniej, w roku 1679.Innym pionierskimaktem prawnym była konstytucjaNihil novi, w szkolnejdydaktyce potępianajako przykład szlacheckiejciemnoty wiążącej ręce królowi- który, jak możnamniemać, miał móc zrobićWładysław Jagiełłoto, co zechce. Nihil novi,czyli „nic nowego", niebyła jednak prawem zakazującym wszelkich nowości. Był to przepis,który jakiekolwiek nowinki uzależniał od zgody zainteresowanych. Bardzozresztą lapidarnie: „Ponieważ prawa ogólne i ustawy publiczne dotycząnie pojedynczego człowieka, ale ogółu narodu, przeto na tym walnymsejmie radomskim wraz ze wszystkimi królestwa naszego prałatami,radami i posłami ziemskimi za słuszne i sprawiedliwe uznaliśmy, jakożpostanowiliśmy, iż odtąd na potomne czasy nic nowego [nihil novi] stanowionymbyć nie ma przez nas i naszych następców, bez wspólnegozezwolenia senatorów i posłów ziemskich, coby było z ujmą i ku uciążeniuRzeczypospolitej, oraz ze szkodą i krzywdą czyjąkolwiek, tudzieżzmierzało ku zmianie prawa ogólnego i wolności publicznej".Rzeczpospolita doszła do zasady zgody rządzonych na obowiązująceprawo w roku 1505. Dziś prawo to jest w demokracjach zachodnichoczywistością, znajduje się w każdej konstytucji. Już na początku wieku


XVI doszliśmy więc do rozwiązań, których osiągnięcie zajęło Zachodowikilkaset lat więcej.Zwięźle podsumował to Adam Mickiewicz w Panu Tadeuszu — swoistymepitafium dla dawnej Rzeczypospolitej:Podczaszyc zapowiedział, że nas reformować,Cywilizować będzie i konstytuować;Ogłosił nam, że jacyś Francuzi wymowniZrobili wynalazek: iż ludzie są równi.Choć o tern dawno w Pańskim pisano zakonieI każdy ksiądz toż samo gada na ambonie.Nauka dawną była, szło o jej pełnienie!Lecz wtenczas panowało takie oślepienie,Że nie wierzono rzeczom najdawniejszym w świecie,Jeśli ich nie czytano w francuskiej gazecie.Hasło „Wolność, Równość, Braterstwo!" - w wykonaniu francuskich rewolucjonistówgroteskowe, bo splamione krwią pomordowanych stanówpierwszego i drugiego (księży i arystokratów), a gdy tych nie starczyło,to i stanu trzeciego - Wandejczyków, Lyonu, wobec którego Konwencjawydała dekret skazujący całe miasto na nieistnienie, za to, że „zbuntowałosię przeciwko wolności", wobec czego nie jest godne, aby istnieć, i Marsylii,za bunt przezwanej „Miastem Bezimiennym".W Polsce wolność była sprawą oczywistą, a jej obrona była jednymz obowiązków monarchy. Każdy z królów elekcyjnych, począwszy odHenryka Walezego, musiał przysiąc, że: „Ajeśliby (czego Boże uchowaj)co przeciw prawom, wolnościom, artykułom, kondycjom wykroczyli alboczego nie wypełnili, tedy obywatele koronni obojga narodów od posłuszeństwai wiary nam powinien wolne czynimy i panowania". Poczuciemrówności motywowana była zasada, że żaden szlachcic nie może przyjmowaćinnych tytułów niż urzędnicze. Znane w Europie Zachodniej drabinkitytułów arystokratycznych, w Polsce nie istniały. Gdy kanclerzowiJanowi Zamoyskiemu proponował król Hiszpanii tytuł książęcy i orderZłotego Runa, ten odmówił, tłumacząc: „Lękam się, by się z tym złotymbarankiem nie potrykał mój herbowy kozieł". Zachodnie pojmowanierówności wyśmiewa też Mickiewicz:


Podczaszyc, mimo równość, wziął tytuł markiza;Wiadomo, że tytuły przychodzą z Paryża.Rewolucyjne braterstwo zostało wydrwione słynnym: „Bądź moim bratem,albo cię zabiję!". W Polsce rozumiane było dosłownie; szlachta niebez powodu nazywała się „panami bracią". Przyjęcie Litwy do unii z Polskąprzypieczętowane zostało, jako się rzekło, adopcją litewskich panów- tak więc szlachcice polscy stali się w dosłownym, prawnym sensie,braćmi Litwinów.Słynna polska tolerancja religijna nie wynikała, wbrew krytycznymuwagom, z pasywności czy letniości. Przeciwnie. Zdaje się właśnie, że toz głębszego niż na Zachodzie ujęcia roli religii w społeczeństwie udało sięwytworzyć stosunki gdzie indziej nie widziane. Mocno kontrastowały oneze stanem całej reszty Europy, podsumowanym przez Pawła Jasienicę:„w Hiszpanii tyrania i serwilizm, we Francji i w Niemczech rzezie, w Czechachi na Węgrzech ucisk, w Moskwie bestialstwo Iwana Groźnego".O tym, że polska tolerancja nie wynikała z indolencji, świadczy znanedictum kanclerza Zamoyskiego, który, zwrócony na sejmie do innowierców,powiedział, że dałby sobie obciąć rękę za ich nawrócenie, lecz dałbydrugą rękę, gdyby im miano zadawać gwałt. Niemal identyczną myślksiędza podkanclerzego Piotra Myszkowskiego z sejmu roku 1565 cytujeArtur Górski w Ku czemu Polska szła: „Ja zaiste życzę sobie, aby każdydobrze wierzył, jeno aby też i o mnie rozumiał, że i ja dobrze wierzę,a rychlej bym gardło dał, niż wiary odstąpił. Wspólnie tak o sobie rozumiejąc,nie targać nam zgody i miłości, która z wiary pochodzi. Ktomiłość targa - wiary nie ma. Różne rozumienie Pisma niech nie mącimiłości między nami".Nawet osławione liberum veto w systemie polskim być musiało. Systempolityczny Rzeczypospolitej opierał się bowiem na szacunku dla każdegoz tworzących ją podmiotów i założeniu dobrej woli po drugiej stronie.Liberum veto było gwarancją tego szacunku i przymuszało silniejsząw sejmie frakcję do tak długiego merytorycznego argumentowania, mozolnegoucierania uchwał, by w końcu przekonać opornych siłą argumentu,a nie argumentem siły, czy przypadkową, mechaniczną większością.Wychowany w PRL-owskiej podstawówce i atmosferze samobiczowaniasię lat 90. nie doceniałem racjonalności i sensowności tej „źrenicy


wolności". Przekonał mniedopiero Juliusz Słowacki,którego poglądy referowałw swoich pamiętnikach bł.Zygmunt Szczęsny Feliński:„Ulubionym przedmiotemrozmów Słowackiegobyło badanie odrębnychwłaściwości ducha polskiego,którego wydatniejszecechy niezmiernie wysokocenił. W naszym ustrojupaństwowym zapatrywałsię na niektóre instytucjez całkiem odrębnego stanowiskai odkrywał dobrąstronę nawet tam, gdziewszyscy publicyści źródłozłego widzą. Bronił np.Jan Zamoyskiliberum veto, z którym nierozdzielnieprawo zawiązywania konfederacji łączył. Kwestię tę stawiałon na całkiem innym gruncie, niż ją zwykle stawiają, usuwając z niej całkiemosobistą samowolę posłów sejmowych, co mogło mieć miejsce jakonadużycie, nie powinno jednak zdarzać się ze stanowiska prawa. On,w zakładającym veło, widzi nie butnego szlachcica z własnym widzimisię,ale delegata pewnej prowincji, który razem z mandatem poselskimotrzymał też od swych wyborców instrukcję, czego ma żądać, a na co niepozwalać na sejmie. Gdy przeto poseł taki zakłada veto, nie wyraża onosobistego zdania swego, ale objawia wolę swych wyborców, od którejnie ma prawa odstąpić. Że zaś interesa każdego społeczeństwa, czy tomałego, czy wielkiego, zarówno są święte, prawa przeto każdej prowincji,każdego nawet powiatu tak samo zastrzeżone być winny od brutalnejprzemocy parlamentarnej większości, jak i prawa sfederowanych krajów,gdzie każde, najdrobniejsze nawet państewko samoistność swoją zachowuje.(...) Otóż jako państwo w ludzkości, tak i ziemie, i powiaty w chrześcijańskiejRzeczypospolitej winny mieć zastrzeżone swe odrębne prawa,


y nie stały się ofiarą przemocy.Związane braterskiej miłościwęzłem, wysyłają one swychprzedstawicieli do wspólnegosejmu, by nad wspólnymi naradzaćsię sprawami, w razie jednakniezgody posłowie ci winniposiadać prawo założyć przeciwuchwale większości veto, rzeczązaś interesowanej w sporze prowincjibędzie uciec się do kompromisualbo zawiązać konfederacjęgotową orężem poprzećzagrożone swobody swoje. Takpojęte liberum veto i konfederacjanie tylko nie jest wyuzdanąJuliusz Słowackipojedynczych wichrzycieli swawolą,ale staje się owszem najszczytniejszym hołdem, oddanym z jednejstrony godności reprezentacji narodowej, z drugiej zaś sprawiedliwościi prawdzie. Wzniosły i szlachetny duch polski to zrozumiał i obdarzyłludzkość jedynym w świecie prawodawstwem tak zastrzegającym swobodęprzekonania i słowa, że gdyby Pan Jezus przyszedł na świat w czasierozkwitu publicznego życia naszego, to w jednej tylko Polsce nie zostałbyukrzyżowany, gdyż tam tylko miałby prawo założyć veto przeciw istniejącemuporządkowi (...) Słowacki nie zaprzeczał, iż przy upadku cnótpublicznych groźne nadużycia wkraść się łatwo mogą (...) zgadzał sięprzeto w praktycznym zastosowaniu na uznaniu woli większości, uważałto jednak za zło niezbędne, które jedynie dla twardości serc naszych cierpiećmożna, jak Mojżesz cierpiał rozwody. (...) Nigdy też nie zmienił tegoprzekonania, że Polskę zgubiły nie zbyt liberalne instytucje, ale brak niezbędnychcnót obywatelskich" 2 .Przepraszam za długi cytat, ale dla klarowności wywodu i pięknajęzyka wydał się mi on potrzebny. Gdy kilka lat temu ogłosiłem ten fragmentw „Najwyższym Czasie!", zostało to przyjęte - zupełnie wbrew2Z.S. Feliński, Pamiętniki, Warszawa 1986, s. 264.


moim intencjom - nie jakoprzyczynek do obrony dawnejRzeczypospolitej, alejako głos w dyskusji nadkolejną reformą instytucjiWspólnoty Europejskiej. Borzeczywiście, od samegopoczątku integracji europejskiej,aż do dziś w Radziei przy przyjmowaniu Traktatówobowiązuje zasada jednomyślności.Głos żadnegopaństwa członkowskiego niemoże zostać zignorowany -a mimo to Wspólnota jakośdziała. Dopiero Traktat Lizbońskima w znacznym stopniuodejść od zasady równouprawnieniawszystkichczłonków Wspólnoty i gwarancji,że „prawa przeto każdej prowincji, każdego nawet powiatu taksamo zastrzeżone być winny od brutalnej przemocy parlamentarnej większości".W kontekście integracji europejskiej intrygujące wydają się takżesłowa Mickiewicza z Ksiąg naroduAdamMickiewiczipielgrzymstwa polskiego:Naród polski czcił BOGA, wiedząc, iż kto czci BOGA, oddaje cześćwszystkiemu, co jest dobre.Byl tedy naród polski od początku do końca wierny BOGU przodkówswoich. (...)I nagrodził im BOG, bo wielki naród, Litwa, połączył się z Polską,jako mąż z żoną, dwie dusze w jednym ciele. A nie było nigdy przedtemtego połączenia narodów. Ale potem będzie.Bo to połączenie i ożenienie Litwy z Polską jest figurą przyszłegopołączenia wszystkich ludów chrześcijańskich, w imię Wiaryi Wolności.


Czy da się zinterpretować Wspólnotę Europejską jako „połączenie ludówchrześcijańskich w imię Wiary i Wolności"? Czy może w świetle Ksiągnarodu i pielgrzymstwa polskiego byłoby to nieprawe połączenie narodóww imię bożków, wymienionych przez Mickiewicza:/ tak zrobili królowie dla Francuzów bałwana, i nazwali go Honor,a był to ten sam bałwan, który za czasów pogańskich nazywał sięcielcem złotym.Zaś Hiszpanom zrobił król bałwana, którego nazwał Preponderencjąpolityczną albo Influencją polityczną, czyli mocą i władzą, a był toten sam bałwan, który Asyryjczykowie czcili pod imieniem Baala,a Filistynowie pod imieniem Dagona, a Rzymianie pod imieniemJowisza.A zaś Anglikom zrobił król bałwana, którego nazwał Panowaniemna morzu i Handlem, a był to ten sam bałwan, który się nazywał dawniejMamonem.A zaś Niemcom zrobiono bałwana, który się nazywaj Brodsinn, czyliDobrybyt, a był to ten sam bałwan, który się nazywał dawniej Molochemi Komusem.I kłaniały się ludy bałwanom swoim.Pozycją, której nie można pominąć w rozważaniach nad polskim duchemnarodowym, jest niespełna stuletnia praca Ku czemu Polska szła ArturaGórskiego. Na trzystu stronach autor zbiera moc argumentów przeciwkopolskim kompleksom, polskiemu samobiczowaniu i negatywizmowi.Pokazuje wewnętrzną siłę i godność społeczeństwa, które swoją organizacjęoparło nie na przymusie, ale na wierze w drugiego. Tytułowe pytaniema dwie odpowiedzi. Polska szła bowiem wewnętrznie, do uszlachceniacałego narodu, do nadania praw i obowiązków wszystkim, do podniesieniapoziomu ludu. Zewnętrznie zaś szła Polska ku zagospodarowaniucałej Europy Wschodniej w reżimie wolnościowym, takim, jaki panowałw Rzeczypospolitej.O potrzebie wyniesienia całego narodu do godności szlachty pisałJózef Szujski: „Szlachta jest alfą i omegą narodu, bo ona jedna posiadatajemnicę przypodobniania sobie nieszlacheckich, a nawet obcych żywiołów,bo ona sama jedna daje rękojmię przyszłości, garnąc do siebie<strong>grafika</strong>: HALINA KLŻNICKA


i podnosząc do swojej sfery nieszlachecką inteligencję, bo jej idea jestideą podniesienia wszystkich żywiołów krajowych do godności i uczestnictwaw obywatelskim życiu" 3 .Zewnętrzny zaś ruch ku narodom Europy Wschodniej najwyraźniejpokazał się w pokojowym zjednoczeniu z Litwą, w późniejszym przyłączeniuPrus i Inflant. Logicznym kierunkiem byłoby następnie włączeniedo państwa jagiellońskiego ruskich republik kupieckich - Pskowai Nowogrodu. To na ich trupach utuczyło się potężne Księstwo Moskiewskie,które później stało się dla Rzeczypospolitej zagrożeniem śmiertelnym.Północnoruskie republiki problem ten widziały i doskonale rozumiałygrozę swojej sytuacji. W ocenie Stefana Bratkowskiego, nasiprzodkowie mogli „w drugiej połowie XV stulecia, wesprzeć NowogródWielki w obronie jego tytułu, ale tego akurat w latach siedemdziesiątychowego stulecia nie zrobili. W roku 1470 opracowano już bardzo szczegółowyprojekt umowy Nowogrodu z królem polskim, KazimierzemJagiellończykiem, a Nowogród bardzo wtedy na Polaków i Litwinówliczył, ba, lud miejski wznosił okrzyki na cześć króla, ale Polacy nie zrobilinic" 4- ani ta okazja, ani następne nie zostały jednak wykorzystane,aż - już w następnym stuleciu - miasto ostatecznie padło pod ciosamiIwana Groźnego.Jednak nie Nowogród zdecydował o upadku Polski. Wydaje się, żeprzyczyną było odejście państwa od ideałów, które je stworzyły. Odejścieto spowodowane zaś zostało powołaniem na tron Rzeczypospolitejludzi, którzy państwa tego nie znali i nie rozumieli, a jego tradycji nieszanowali - trzech kolejnych królów z dynastii Wazów, których panowanieobjęło ponad połowę XVII wieku i zaważyło na całych dalszychlosach Polski.Zygmunt III Waza zdobył tron krakowski właściwie jako Jagiellon- bo jego dziadem macierzystym był Zygmunt Stary. Polskiej wolnościjednak nie kochał i nie rozumiał. Polski tron był dla niego raczej odskoczniądo powrotu do władzy w Szwecji - do końca życia tytułował się dziedzicznymkrólem Szwedów, Gotów i Wandalów. W poelekcyjnym chaosie3J. Szujski, O fałszywej historii jako mistrzyni fałszywej polityki, Warszawa 1991,s. 70.4S. Bratkowski, Pan Nowogród Wielki, Warszawa 1999, s. 28.


w obronie elekta-Zygmunta Polska stoczyła krótką, zwycięską wojnęz jego konkurentem, Maksymilianem Habsburgiem. I, rzecz nie do wiary,już pięć lat później, w roku 1592, król został oskarżony o spisek mającyna celu sprzedaż korony polskiej - tymże Habsburgom, pokonanym podByczyną. Podczas sejmu, zwanego inkwizycyjnym, który zajmował siępostępkiem Zygmunta, senator Mikołaj Firlej wprost domagał się karyśmierci dla króla-zdrajcy. Skończyło się załagodzeniem sprawy, posłowieraz jeszcze zaufali Zygmuntowi, ale na wszelki wypadek zakazali muwyjazdów do Szwecji bez zgody sejmu. Król częściowo przyznał się dozarzucanych czynów, ale rozmył winę, twierdząc, że rozmowy były tylkowstępne i że żadna decyzja w sprawie nie miała zapaść bez zgody sejmu.Wydarzenie to było dla Rzeczypospolitej ciosem. Od tej pory jasnymsię stało, że naród nie może polegać na własnym władcy. Gdy w roku1593 sejm zgodził się na wyjazd Zygmunta do Szwecji, obwarował toobowiązkiem złożenia najświętszej przysięgi, że w ciągu roku wróci. Nawszelki jednak wypadek jako zakładniczka pozostała w Warszawie nowonarodzona królewna Anna Maria. Nie wiem, czy taki przykład stosunkówpomiędzy władcą a jego poddanymi znany jest w historii innych państweuropejskich.Od tej pory niewiara w słowa króla stała się normą. Zygmunt podejmowałpróby przekształcenia ustroju Rzeczypospolitej w typową europejskąmonarchię - z dziedziczeniem tronu, ograniczeniem praw sejmu doradzenia, a nie decydowania, wreszcie odebraniem szlachcie ciężkowywalczonych przywilejów. Ten zamach na prawa i wolności, którychmiał bronić, skończył się tak, jak to przewidziano w Artykułach Henrykowskich,rodzaju konstytucji, którą zaprzysięgali królowie elekcyjni:„A jeśliby (czego Boże uchowaj) co przeciw prawom, wolnościom, artykułom,kondycjom wykroczyli albo czego nie wypełnili, tedy obywatelekoronni obojga narodów od posłuszeństwa i wiary nam powinien wolneczynimy i panowania". Tak też się w 1606 roku stało koło Sandomierza- wydarzenie to przeszło do historii jako rokosz Zebrzydowskiego. Królpokonał rokoszan, ale nie był w stanie swoich koncepcji wprowadzićw życie.Skąd się to wzięło, że u szczytu swej potęgi i materialnego dobrobytu,Rzeczpospolita jakby ostygła? Czy przyczyną był nieszczęśliwywybór złego monarchy, czy też rację miał Gumilow, twierdząc, że


moment pasjonarny nie trwa wiecznie i po osiągnięciu szczytu jest jużtylko gorzej, zmniejsza się danego narodu potencjał dostosowywania otoczeniado siebie, aż kończy się destrukcją i zapomnieniem, a w najlepszymrazie - pokojowym współistnieniem z sąsiadami?Odpowiedzi na to pytanie nie ma, ale wiele mówi liczba zmarnowanychokazji, jakie pojawiły się na przełomie XVI i XVII wieku, by już niewrócić. Pierwszą taką okazją jest z pewnością unia brzeska, której sukcespozostał niepełny z powodu niepotrzebnego urażenia ambicji księcia KonstantegoOstrogskiego, a także dla niezrozumiałego z dzisiejszej perspektywyoporu duchowieństwa obrządku łacińskiego dla równouprawnieniabiskupów unickich w senacie Rzeczypospolitej.Drugą przegraną sprawą było przekształcenie RzeczypospolitejObojga Narodów w Rzeczpospolitą Trojga Narodów. I znów, łatwo jest dziśdziwić się naszym przodkom, że dopiero, gdy Kozacy przyparli ich do murupod wodzą Chmielnickiego, osłabieni potopem szwedzkim i najazdemmoskiewskim usiłowali ratować co się da w ugodzie hadziackiej - i w roku1658 wydzielić w ramach Rzeczypospolitej Księstwo Ruskie. Niestety, byłojuż na to za późno, a Rzeczpospolita, działając z pozycji słabości, a niez pozycji siły, niewiele już mogła zdziałać.Przegrana trzecia to unia z... Moskwą. W roku 1600 projekt takiprzedstawiło trzech wybitnych statystów, każdy z innego narodu Rzeczypospolitej:Lew Sapieha, Krzysztof Radziwiłł i Jan Zamoyski. Koncepcjapolegała na tym, by stworzyć unię z dwoma monarchami - BorysemGodunowem i Zygmuntem III. Dopiero po śmierci któregoś z nich miałsię pojawić temat jednego władcy dla obu krajów. Do zgody narodów niedoszło. Nie doszło też do niej w drodze Dymitriad. Co więcej, to chybawłaśnie awantura moskiewska w początku XVII wieku była szczytemznaczenia polskiego oręża na wschodzie. I była to także ostatnia okazjazjednoczenia Polski, Litwy, Rusi i Moskwy na sposób w miarę pokojowyi względnie równoprawny. Czy plan powołania na tron moskiewski królewiczaWładysława (IV) był realny? Nie sposób powiedzieć. Na pewnonierealne było żądanie króla Zygmunta III, by to on osobiście otrzymałczapkę Monomacha. W ocenie Artura Górskiego, kandydatura Władysławapotraktowana została bardzo poważnie. „W cerkwiach odprawianomodły za Władysława. Wydawano zarządzenia w jego imieniu i z jegopieczęcią. Oddano Żółkiewskiemu insygnia koronne, bito pieniądze


z imieniem Władysława.Złożonego z tronu caraWasyla Szujskiego wydanow ręce Żółkiewskiego wrazz jego braćmi, Dymitremi Iwanem" 5 . Kolejną koncepcjęunii polsko-rosyjskiejprzedstawił StanisławAugust Poniatowski, alewtedy wzajemne stosunkibyły już zupełnie nieporównywalnez XVII-wiecznymi.Król Stanisław mógł- przy dobrej woli carycyKatarzyny - liczyć najwyżejna coś w rodzaju dzisiejszegoZwiązku Białorusii Rosji.Cały nieszczęśliwywiek XVII to opowieśćZygmunt III Waza0 tym, jak Rzeczpospolitapodjęła ogromny wysiłek, przede wszystkim zbrojny, by przynajmniejzachować stan posiadania, i jak ten wysiłek na tyle wyczerpał jej siły, żew stuleciu następnym przestała być podmiotem polityki międzynarodowej,a zdegenerowała się do roli przedmiotu. Z roli tej nie wyszła aż do roku1918, a i wtedy jedynie na krótko.„Wiek XVII, w którym chorągwie polskie powiewają nad Kremlem1 pod Wiedniem, jest wiekiem wojen. Wypełniają one 85 lat; 85 lat wojnyna jedno śmiecie, to proporcja zabójcza dla kultury. Dlatego, obok wszystkichznamion wielkości, są w nim na pół jawne, i coraz jawniej sze zapowiedzirozkładu. Straszliwy upust krwi, olbrzymie zużycie energii, nadmiarkontaktu wojennego ze Wschodem - wszystko to obniża natężenie naszejświadomości europejskiej" 6 .56A. Górski, Ku czemu Polska szła, Warszawa 2007, s. 327.T. Terlecki, dz. cyt., s. 37.


Duch polski najpierw traci swoje zbrojne ramię, potem resztę ciała.Gdy umiera Jan III Sobieski, wraz z nim odchodzi w przeszłość polskatradycja wojenna, tradycja wielkich hetmanów: Chodkiewiczów, Żółkiewskich,Koniecpolskich. Następne po Wiedniu wielkie zwycięstwopolskiego oręża to bitwa warszawska, dwa i pół wieku później, stoczonaw obronie odrodzonego państwa na przedpolach stolicy.W wyniku rozbiorów polski duch narodowy staje się bezcielesnymupiorem. Stoi za nim jednak ogromna tradycja, sam zaś duch jest duchemwolności i poszanowania drugiego człowieka. Chyba stąd bierze siętrudne do wytłumaczenia zjawisko, że Polska mimo zaborów nie przestajebyć atrakcyjna, nie przestaje promieniować i przekształcać zaborców,przybyszów z Zachodu i miejscowych Żydów. Jest jednak jasne, że wielkaRzeczpospolita nie ma już dla siebie miejsca.Mitowi starej Polski rzucił wyzwanie na przełomie XIX i XX wiekuRoman Dmowski. Jego Myśli nowoczesnego Polaka, niewielka książeczkaz 1903 roku, były prawdziwą rewolucją w myśleniu o ojczyźnie.Pierwszy rozdział zaczyna brutalnie: „Od dawna już mam poczucie tego,że nasz system politycznegomyślenia - o ileJan III Sobieskio takim może być mowa- w dużej mierze zbudowanyjest na fałszach".Potem jest już tylkoostrzej. Dmowski kwestionujewłaściwie całątradycję polskiej państwowości,co jest o tylełatwe, że od dwustu latpaństwowość ta jest słabaalbo zgoła nie istnieje.Ma przy tym rację, że bytowanienarodu bez możliwościtworzenia własnychform państwowychjest z konieczności ułomne.„Typ naszego życia


narodowego widocznie tak szybko się zmienia, że mózgi ludzkie niemogą za tymi zmianami podążyć, i to właśnie mózgi najinteligentniejszejczęści społeczeństwa, na których ciąży tradycja lat tak niedawnych w czasie,a tak dawnych pod względem treści i fizjonomii życia. W warstwachmłodych, związanych z tą tradycją słabiej, owe pojęcia powstają w śladza nowymi pierwiastkami życia, podczas gdy sfera inteligencji eks-szlacheckiejroi się od donkiszotów, obnoszących uparcie stare ideały, starekoncepcje i stare wypłowiałe frazesy. Z nowych przejawów życia umysłowegobiorą oni to, co im pomaga utrwalić się w starych złudzeniach,biorą pozbawione głębszego znaczenia wytwory chorobliwych indywidualności,produkty egzotyczne lub zwyczajną blagę zdawkową. Od tegozaś, co stanowi oś życia współczesnego, odwracają się, lub jeżeli widzącoś i rozumieją, to nigdy w zastosowaniu do własnego narodu" - piszeDmowski.Dmowski jest, jak sądzę, najbardziej antypolskim z publicystówi działaczy politycznych. Z lektury Myśli nowoczesnego Polaka możnawręcz wnosić, że najchętniej rozwiązałby naród polski ze wszystkimi jegooczywistymi brakami i wadami, a powołałby jakiś nowy, najchętniejangielski.Widząc, że świat w XX wieku jest światem zupełnie innym niżw stuleciach XVII czy XVIII - ostatnich, które oglądały niepodległąRzeczpospolitą - Dmowski zaproponował zupełnie inną wizję narodu.Odrzucił dotychczasowe koncepcje dobrotliwego zarządzania wielkimwielonarodowym i wieloreligijnym państwem, zapragnął narodu możemniejszego, może w ostrzej wyznaczonych granicach, ale aktywnego,walczącego o swoje. Pisze: „Historia coraz wyraźniej udowadnia, żenp. energiczna bezwzględna polityka Prus, posługująca się fałszem i wiarołomstwem,nie cofająca się przed najbrutalniejszym gwałtem, że politykata dała potęgę istotną Prusom i stała się pomimo wszystko źródłemodrodzenia Niemiec". W dalszej części akapitu polemizuje z wizją dawniejszą:„To świadectwo historii, że wszelka zdobycz, bez względu na to,jaką drogą osiągnięta, może stać się podstawą pomyślności narodu i jegopostępu (nie wzgląd tedy na dobro narodu, ale tylko czysty ludzki wstrętdo pewnych środków może nas powstrzymywać od używania ich w narodowejwalce), że zatem w stosunkach między narodami nie ma słusznościi krzywdy, ale tylko jest siła i słabość, to nam nie przeszkadza powtarzać,


że zbudowane na cudzej krzywdzie Prusy zatruły ducha niemieckiego,zdemoralizowały go, zabiły w narodzie niemieckim wielką myśl i szlachetneuczucie, i wróżyć, że wszystko to stanie się źródłem zguby całychNiemiec". Zabawnym zbiegiem okoliczności jednocześnie pochwala bezwzględnedziałania Prus, a przy tym naśmiewa się z wróżb katastrofycałych Niemiec - katastrofy, która nadeszła rzeczywiście; raz w roku1918, a po raz drugi - w 1945, bo jednej światowej wojny było Prusomza mało.W Myślach... szokuje zupełne odwrócenie dotychczasowego wartościowaniahistorii: „Połączyliśmy się z Litwą, stworzyliśmy szlachtęlitewską i ruską, zanim zdołała się ona ucywilizować należycie, zdobyćodpowiednią kulturę polityczną, zrównaliśmy ją z Polakami we wpływiena politykę Rzeczypospolitej, dzięki czemu wkrótce zdobyła ona przewagęi zwróciła nas frontem ku wschodowi, ku stepom, odciągając odzachodu i od morza. Zrobiliśmy to, bo nam więcej chodziło o spokój,o wygodną osłonę od niepokojącego nas ciągle Wschodu, niż o władzę,o jednolitość i o potęgę Rzeczypospolitej. Dla tej samej przyczyny pozwoliliśmysię rozrosnąć i rozhulać kozaczyźnie. Wszystko to uważamy zaszczyt mądrej i szlachetnej polityki, za najlepszy przykład do naśladownictwa".Istotnie, tak właśnie uważamy - co więcej, parę akapitów wyżejsam żaliłem się na naszych antenatów, że właśnie nie dość pozwolili „sięrozrosnąć i rozhulać kozaczyźnie".„Gdy dziś powstaje kwestia stanowiska naszego wobec żywiołówobcoplemiennych w Polsce, powołujemy się na te wątpliwe humanitarneprzykłady i żądamy ich naśladowania - pisze dalej Dmowski. - Wzoremw tym względzie jest nasza polityka ruska w Galicji. Czyż można znaleźćlepszy przykład wspaniałomyślności w polityce, jak kiedy rada powiatowa,złożona w znacznej większości z Polaków, jednogłośnie uchwalapotrzebę założenia gimnazjum ruskiego w mieście?... Wprawdzie jednigłosują za uchwałą, żeby sobie zapewnić spokój od Rusinów, żeby się odnich odczepić, inni dlatego, że uważają za korzystne dla miasta powstanienowej instytucji, bez względu na to, komu ona służy, że dla nich interesymiejscowych szewców i właścicieli kawiarni są stokroć ważniejsze odinteresów narodowych - ale dlaczego nie nazwać tego wspaniałomyślnością,kiedy to brzmi tak ładnie!" A przecież myśląc po staropolsku, należałobyowej radzie powiatowej przyklasnąć. Co więcej i dziś - w wieku


XXI - nikt nie byłby szczególnie zdziwiony, gdyby w mieście ze znaczącąpopulacją Rusinów powołano dla nich gimnazjum. Ba, pewnieprzyznano by nawet subwencję czy dotację oświatową ze środków publicznych.Powtarzającym się zarzutem jest bierność, pasywność Polaków -Dmowski chciałby narodu aktywnego, samemu wyznaczającego sobiecele i przekształcającego otoczenie tak, by dopasować je do siebie, a nieodwrotnie. Brzmi znajomo? Musi, bo Dmowski to najwyraźniej nowypolski moment pasjonarny. Znacząco mniejszy od poprzedniego, którymożemy nazwać jagiellońskim, ale realny. Na tyle mocny i na tyle -w swojej epoce - trafny, że ukształtował myślenie znacznej części przedwojennychPolaków.Jeżeli szukamy gdzieś źródeł słynnego bon motu Jerzego Giedroycia,że Polską rządzą dwie trumny: Piłsudskiego i Dmowskiego, to właśnietutaj. Piłsudskijest ewidentnie pogrobowcempasjonarnościjagiellońskiej.Wychowany w kulcie powstania styczniowego - wszystkim żołnierzomnakazuje urzędowy szacunekdla powstańców, a przecieżdystans, jaki dzielił IIJózef PiłsudskiRzeczpospolitą od powstaniastyczniowego, jest takisam, jaki dzieli nas odpowstania warszawskiego.W swojej polityce wschodniejmyśli kategoriamiodbudowy dawnych jagiellońskichdziedzin, choćmoże na nieco inny sposób- stąd znoszenie się z Petlurą,stąd wyprawa kijowska,stąd próby tworzeniaLitwy Środkowej, mającejbyć podstawą jednegoz członów federacji narodów,takiej jak przed rozbiorami.


W sferze polityki i władzy Dmowski bezapelacyjnie przegrał z Piłsudskim.A jednak, mimo że marszałek miał w rękach armię i rząd,z jakichś przyczyn musiał iść ścieżkami wytyczonymi przez Dmowskiego.Nawet przebieg granic na wschodzie nie miał nic wspólnegoz koncepcjami federalistycznymi, a raczej z pomysłem Dmowskiego, bytak wykroić państwo, żeby polski żywioł wszędzie miał przewagę i bymógł inne narody zasymilować. Nawet po zdobyciu władzy w zamachu1926 roku Piłsudski nie potrafi odebrać Dmowskiemu rządu dusz (gdybyw latach 30. zorganizować w pełni uczciwe wybory, Narodowa Demokracjawygrałaby je w cuglach). Po śmierci Marszałka przyjęło to formywręcz groteskowe, gdy osieroceni sanatorzy zaczęli przejmować hasłaendecji, np. tworząc Obóz Zjednoczenia Narodowego.Mały moment pasjonarny - Polska Dmowskiego - nie trwał długo.Nowa Polska zawaliła się w roku 1939. Okupacja niemiecka i sowieckaznów przeorały naród, znów zniszczyły elity i kulturę materialną kraju.Od roku 1945 tłamszeniuRoman Dmowskii degeneracji podlegałocałe życie społeczne. Mimoto, oba polskie duchyprzetrwały i oba wciążwpływają na naszą zbiorowąwyobraźnię. Nieośmielam się tu wyważyć,który bardziej - choćwydaje się, że duchy te sąnie do pogodzenia, a przyjęciejednego z koniecznościspowoduje odrzuceniedrugiego.Żywotność ducha jagiellońskiegodała sięzauważyć choćby w fakcie,że w roku 1991 Polskajako pierwsze państwoświata uznała niepodległośćUkrainy. Z punktu


widzenia dawnej Rzeczypospolitej było to oczywiste. Uznanie Ukrainybyło aktem sprawiedliwości dziejowej, czymś w rodzaju powrotu dougody hadziackiej, choć na innych warunkach. Postendecy odebrali tonegatywnie, pytając: „Po co? Cóż nam to dało poza pogorszeniem stosunkówz Rosją?". Polska jagiellońska była zauważalna szczególniemocno zimą 2004 roku, kiedy to ekscytowaliśmy się losami pomarańczowejrewolucji. Prezydent Wiktor Juszczenko stał się dla Polakóww jakiś sposób gwarantem niepodległości Ukrainy, a co może ważniejsze- jej skonfliktowania z Rosją. Kolejną epifanię ducha jagiellońskiegoprzeżyliśmy w chwili inwazji rosyjskiej na Gruzję. Prezydent Kaczyńskiwraz z trzema prezydentami republik bałtyckich udał się niezwłocznie doTbilisi, popierając Micheila Saakaszwilego. Dlaczego? Po co? Bez odwołaniasię do tradycji popierania wolności i prawa w bliższym i dalszymsąsiedztwie, trudno to wytłumaczyć. Z punktu widzenia gołego interesunarodowego mogło to być zapewne irracjonalne. A jednak skuteczne- i tanie.Czy powstanie dziś trzeci duch, trzeci moment pasjonarny, którypoprowadzi Polskę w przyszłość? Na razie wydaje się, że jesteśmy jużna prawym końcu skali zaproponowanej przez Gumilowa, co więcej,coraz silniejsze są impulsy destrukcyjne, niszczące naród polski. Polskarzadko i słabo angażuje się w zmianę świata wokół siebie, jest to wręczuznawane za coś niepotrzebnego, rażącego.Wiele wskazuje na to, że nosicielem trzeciego impulsu dla polskościbył papież Jan Paweł II - byłby to impuls twórczo przetwarzającywielkoduszną i szeroką tradycję I Rzeczypospolitej. Czy jednak uda sięprzekuć myśl papieża w stosunki państwowe i społeczne? Oby nie zostałynam same kremówki.BARTŁOMIEJ KACHNIARZ


Czy frondową publicystykęlat dziewięćdziesiątych - jak utrzymujeSARMATYZM,NOWOCZESNOŚĆI POLSKILIBERALIZMPrzemysław Czapliński- można uznać za przejawprogramowej restauracjisarmatyzmu?Moim zdaniem - nie.Tym, co postulowała„<strong>Fronda</strong>", była bowiemrechrystianizacj a,a nie - resarmatyzacjaPolski.


ecności sarmatyzmu we współczesnejrzeczywistości polskiej poświęcony jest87. numer gdańskiego „Przeglądu Politycznego".Pisma ogromnie ważnegodla powojennego liberalizmu polskiego,odgrywającego od dawna rolę think-tankukolejnych inkarnacji politycznego liberalizmu.Dziś, być może, rola ta jest większa niżkiedykolwiek, gdyż premierem i szefem największejpartii jest człowiek wywodzący się właśnieze środowiska gdańskich liberałów - Donald Tusk. Wartowięc przyglądać się ideom kiełkującym w „Przeglądzie Politycznym".Autorzy tekstów skompilowanych pod zbiorczym tytułem Sarmatyzmi nowoczesność aspirują do pokazania istoty współzależności sarmackiegodziedzictwa i głównego nurtu polskiej kultury. Czynią to jednak z pozycjiliberalnych. Popadają, w efekcie, w pułapki charakterystyczne dla liberalnegomyślenia: determinizm historyczny i stereotypowe postrzeganietradycji jako zasadniczej bariery dla postępu. Ogranicza to znacząco polewidzenia, uniemożliwiając zobaczenie „całego słonia".Neosarmatyzm - prawdziwy i urojonyNajważniejszym tekstem numeru jest Konstruowanie tradycji. Sarmatyzm,uwłaszczenie mas i późna nowoczesność Przemysława Czaplińskiego.Zgodnie z tytułem, autor przedstawia współczesny dyskurs neosarmackiprowadzony na łamach „Frondy" czy „Arcanów" jako formę manipulacjitradycyjnymi kodami kulturowymi. Uczestnicy tego dyskursu nie posiadająwłasnej wyrazistej tożsamości, a tradycji nie darzą - wbrew pozorom- szczególną estymą. Dziedzictwem sarmackim posługują się jako orężempopkulturowej wojny, którą prowadzą z nowoczesnością. Jednocześniebroń tę rozdają masom, styranym trudami transformacji i rozczarowanymduchową pustką nowej Polski. Poczucie marginalizacji i kulturowej alienacjipolskiego plebejusza zostaje przykryte neosarmacką opowieścią.O narodzie, który był onegdaj wielki, i mógłby być takim nadal, gdyby nieparaliżowali go jego wrogowie - liberałowie, lewicowcy, mniejszościseksualne itd. Chcąc ukoić niepokój ducha prostego katolika, neosarmaci


edukują swą narrację do afirmacji wszystkich jego przywar, jeśli tylkoułomnościom tym towarzyszy przywiązanie do wiary, ojczyzny i tradycyjnegomodelu rodziny.Nieszczerość intencji trądycjonalistycznych narratorów okazuje sięjednak zgubna. „Nie zrekonstruowali sarmatyzmu, lecz skonstruowalipolską przeciętność, do której dopisali kwalifikację sarmacką. Zniknęłaszlachetność, została pospolitość" - pisze Czapliński. Rezultatem kulturowej„konkwisty" neosarmatów jest człowiek, o którym można jedyniepowiedzieć, że jest „pijany i pobożny". Co więcej, powrót do tradycjiw tak zubożonej postaci przebiega pod znakiem resentymentu. Kulturoweuwłaszczenie mas okazuje się bowiem możliwe jedynie kosztem„wywłaszczenia" innych - „nowocześników", jak ich określa Czapliński.Tym sposobem popkulturowa retradycjonalizacja okazuje się jedyniekolejnym wcieleniem dobrze znanego Ciemnogrodu.Nie zamierzam tu bronić moich starszych kolegów - Grzegorza Górnego(który, skądinąd, nigdy nie pisał o sarmatyzmie!) czy KrzysztofaKoehlera - w których wymierzona jest krytyka Czaplińskiego. Nie sposóbjednak nie zadać pytania: czy są oni właściwymi adresatami polemikipoznańskiego filologa? Czy rzeczywiście frondową publicystykę lat dziewięćdziesiątychmożna uznać za przejaw programowej restauracji sarmatyzmu?Moim zdaniem - nie. Istotą przesłania „Frondy" - w części,którą Czapliński analizuje - nie był postulat restauracji tradycji sarmackiej,lecz dostarczenie historycznej legitymizacji dla uczestnictwa chrześcijanw życiu publicznym współczesnej Polski. Pierwsza Rzeczpospolitabyła przez nią przywoływana nie jako wzór do kopiowania, lecz służyłaza przykład szczęśliwego mariażu chrześcijańskiej aksjologii z efektywnympolitykowaniem w ramach silnego i powszechnie szanowanego państwa.Tym, co postulowała „<strong>Fronda</strong>", była bowiem rechrystianizacj a, a nie- resarmatyzacja Polski.Problem nietrafnego wyboru obiektu krytyki przez Czaplińskiegoma głębsze podłoże. Nie wiadomo bowiem, co właściwie rozumie on podpojęciem sarmatyzmu. Drogą redukcji dochodzę jednak do wniosku, że nieto, czym był on w istocie - formacją kulturową Pierwszej Rzeczypospolitejzbudowaną wokół ideologii szlacheckiego republikanizmu. Oto za neosarmatęuznaje on bowiem Zbigniewa Załuskiego, pułkownika LudowegoWojska Polskiego, działacza PZPR i komunistycznego propagandystę.


A jego książkę Siedem polskich grzechów głównych, w której ten ostatnidowodzi, że PRL-owska generalicja jest sukcesorką sarmackich hetmanów- za manifest neosarmatyzmu. Jeśli zatem aktywny kolaborantsowieckiej agendy, jaką był PRL, uzyskuje - w wywodzie Czaplińskiego- status kontynuatora tradycji niepodległej Rzeczypospolitej (i to Pierwszej!),to nie może dziwić uznanie przez niego „Frondy" za neosarmackąekspozyturę.Przykładów tego rodzaju kategoryzacji jest w obszernym tekścieCzaplińskiego znacznie więcej. Całość ma wszelkie walory erudycyjnejwariacji intelektualnej, ale, niestety, nie rzetelnej analizy. Gdyby było inaczej,musiałoby pojawić się zastrzeżenie, że realny dyskurs neosarmackiwe współczesnej Polsce jest zaledwie w powijakach, wykluwając się - powolii chaotycznie - w okolicach dyskusji między „Arcanami", „Pressjami"i „Frondą". Miarą zaawansowania tej debaty jest fakt, że najbardziej zdecydowanygłos zabiera w niej... houstoński periodyk „The SarmatianReview", głównie dzięki zaangażowaniu w polskie sprawy jego redaktornaczelnej, prof. Ewy Thompson. Jest to j ednak poza polem widzenia Czaplińskiego.Dlatego swoją krytyką neosarmatyzmu trafia on w tak spektakularnejego przykłady, jak filmy Andrzeja Wajdy, syndykalizm pierwszej„Solidarności" czy wspomniane już prokomunistyczne panegirykipułkownika Załuskiego.Dobre rady pana profesoraNa łamach „Przeglądu Politycznego" bardzo ostro atakuje sarmację takżeDaniel Beauvois, francuski historyk zainteresowany problematyką współistnieniaPolaków z innymi narodami z ziem dawnej Pierwszej Rzeczypospolitej.Tekstem Nowoczesne manipulowanie sarmatyzmem - czyszlachcic na zagrodzie był obywatelem? uderza on nie tylko w neosarmatów,ale przede wszystkim w samo sedno sarmatyzmu - szlacheckirepublikanizm. Tonem starszego - i mądrzejszego - brata eksplikuje, jakbardzo Polacy się mylą, bajając o demokratycznym etosie obywateliPierwszej Rzeczypospolitej. Nie obywateli nawet, lecz mieszkańców, botwierdzenie o istnieniu w Sarmacji społeczeństwa obywatelskiego jesthistoryczną fikcją, spreparowaną na potrzeby narodowej psychoterapiiwspółczesnych Polaków.


<strong>grafika</strong>: HALINA KUŻNICKADekonstrukcji sarmackiej mitologii dokonuje Beauvois, atakującideowy fundament dawnego ustroju - ideę równości. Zasadnicza pomyłkabierze się z wzięcia za dobrą monetę przemawiającego do „mało wymagającejwyobraźni przeciętnego Polaka" przysłowia „szlachcic na zagrodzierówny wojewodzie". W rzeczywistości słynna równość istniała wyłączniena poziomie deklaracji, a prawdziwy status ubogiego szlachcica nieróżnił się od sytuacji poniewieranego kmiotka. Nie można więc mówićo demokracji, a jedynie o oligarchii magnackiej, która dla uzasadnieniaswoich rządów instrumentalnie wykorzystywała retorykę republikańską.Pomieszanie z poplątaniem - tak można streścić argumentację francuskiegoakademika. Jeśli bowiem chce się podważyć tezę o uprawnieniachpolitycznych sarmackich chudopachołków, to nie przy pomocypokazywania różnic majątkowych między nimi a ziemianami. CzyżbyBeauvois nie rozróżniał równości formalnej i materialnej? Na to, niestety,wychodzi. Pisze bowiem: „nie sposób wręcz traktować poważnie przysłowiowejrówności (...) Status tych mało znanych przedstawicieli stanuszlacheckiego, o których nawet nie wiadomo, czy posiadali własną zagrodę,w żadnym wypadku nie mógł dorównać statusowi wojewody, aninawet średnio zamożnego właściciela ziemskiego". Wyobraźnia politologicznaniszczyciela polskich mitów narodowych okazuje się więc byćmniej wymagająca niż przeciętnego studenta politologii nad Wisłą, skororóżnice majątkowe uważa on za powód do kwestionowania równości politycznej.Idąc tym tropem, powinien zakwestionować także uprawnieniaobywatelskie współczesnych Francuzów czy Amerykanów, bo przecieżmiędzy nimi też rozbieżności materialne występują.Bardzo chcąc uświadomić Polaków, że ich fałszywa duma z sarmackichprzodków jest wynikiem naiwnego sentymentalizmu i potrzeby„pokrzepiania serc", Beauvois wpada w tę samą pułapkę, co Czapliński.W jedną, monolityczną masę zlewają mu się sarmaci historyczni, deklaratywnii ci, którzy z sarmatyzmem walczyli. Tym sposobem za dowódpozorności szlacheckiego republikanizmu uznaje on... zapisy Konstytucji3 Maja. Dokumentu będącego zwieńczeniem pracy kilku pokoleń polskichreformatorów, zmierzającej do zakwestionowania ustroju sarmackiegoi przebudowania go w duchu oświeceniowym. To, że - z koniecznościwyjścia naprzeciw konserwatywnym masom szlacheckim - twórcykonstytucji wpisali do niej mało odpowiadający rzeczywistości zapis


o szlachcie ziemiańskiej jako o pierwszym stanie w narodzie, jest dlaBeavois dowodem zaprzeczenia ideom republikańskim. To tak, jakbywpisanie do „polskiej" konstytucji z 1952 roku przez komunistów banialukówo demokracji traktować jako sprzeniewierzenie się przez Polakówideałom demokratycznym.W swoim agresywnym wywodzie porusza Beauvois, dość przypadkowo,jak sądzę, problem rzeczywiście istotny - kwestię wykluczenia,na mocy drugiego Statutu litewskiego (1566) gołoty szlacheckiej z udziałuw sejmikach. Interpretuje ją jednak jako dowód na fałszywość rzekomegodemokratyzmu Pierwszej Rzeczypospolitej. Czy słusznie? Skoro cenzusmajątkowy wśród sarmackiej szlachty świadczyć ma o braku demokracji,to czy słynna, uważana za pionierską dla procesu reform demokratycznych,angielska reforma z 1832 roku, przyznająca prawo wybierania 3,5 procentommieszkańców kraju też była antydemokratyczna? O tym Beauvoisnie pisze. Nie wiadomo więc, na jakiej definicji demokracji się opiera,formułując tak daleko idącą krytykę ustroju sarmackiego. Co więcej, kryteria,którymi się posługuje, implikują zanegowanie istnienia na całymZachodzie ruchów demokratycznych przed drugą połową XIX wieku,skoro - jak można rozumieć - warunkiem sine qua non demokracji jestpowszechne prawo wyborcze. Swoją drogą, ciekawi mnie, czy Beauvoisbyłby skłonny uznać także Andrzeja Frycza Modrzewskiego, już w XVIwieku zwolennika rozciągnięcia praw obywatelskich na mieszczan i chłopów,za demagogicznego reprezentanta ziemiańskiej oligarchii?Pułapki liberalizmuUjęcie problemu relacji między sarmatyzmem i nowoczesnością przezautorów „Przeglądu Politycznego" nacechowane jest, jak zasygnalizowałemna początku wywodu, liberalnym doktrynerstwem. Zgodnie z nim,tradycja uznawana jest a priori za balast w procesie modernizacji. Ignorujesię tu przypadki Japonii, Chin i Indii, które weszły na ścieżkę szybkiegorozwoju dzięki wydobyciu z własnych zasobów kulturowych i wyeksponowaniuelementów sprzyjających unowocześnieniu. Ignoruje sięrównież przypadek Stanów Zjednoczonych. Wbrew obiegowym opiniom, tonie wierne wcielenie w życie pomysłów ideologów oświecenia, lecz sięgnięciedo dziedzictwa przednowoczesnego (na przykład tudorowskiego<strong>grafika</strong>: HALINA KUŻNICKA


prawodawstwa) i połączenie go z elementami intelektualnego dorobkuoświecenia legło u podstaw amerykańskiego republikanizmu - ideowejlokomotywy Stanów Zjednoczonych. Wykazuje to Vincent Ostrom w Federalizmieamerykańskim.Sądzę, że właśnie ten mechanizm adaptacji powinien być kluczem doefektywnego wykorzystania spuścizny sarmackiej. Potencjał samoorganizacjipodbudowanej ideologią praw obywatelskich jest, w warunkachglobalizacji, korodującej scentralizowaną władzę państwową, nie do przecenienia.Warunkiem jest, oczywiście, krytyczna refleksja i zrewidowaniewielu elementów sarmackiego republikanizmu.Konkluzje te są jednak poza zasięgiem doktryny liberalnej, z jejliniową historiozofią, ujmującą rozwój jako proces usuwania kolejnychprzeszkód dla postępu. Tradycja musi się tu jawić jako zasadnicza barieradla rozwoju indywiduum. Tak też „Przegląd Polityczny" traktuje sarmatyzm.Nie stara się dotrzeć do jego istoty, lecz traktuje jako relikt, niemożliwydo usunięcia i pozostający w konflikcie z nowoczesnością. Liberałowienie dostrzegają przy tym paradoksu towarzyszącego ich programowemukrytycyzmowi wobec tradycji, który wytknął im swojego czasu ZdzisławKransodębski, pisząc, że „Dylemat każdego liberalizmu we wszystkichpostaciach polega na tym, że wolne życie obywateli oparte jest na normatywnychzasobach, których źródła są pre- lub nieliberalne. I wydajesię, że liberalne zasady mogą niszczyć preliberalne wartości koniecznedla właściwego funkcjonowania życia społecznego. [...] Gdy więc wielupolskim liberałom wydaje się, że naczelnym problemem polskiego społeczeństwajest jego zamknięty charakter, a zadanie liberalizacji polega najego otwarciu, w społeczeństwach ponowoczesnych pojawia się pytanie,co miałoby je domykać, porządkować, ograniczać i integrować. Faktycznieto pytanie stosuje się bardziej do społeczeństw postkomunistycznych,w których realny socjalizm naruszył normatywną strukturę w jeszczewiększym stopniu, niż były to w stanie uczynić przemiany kulturowe naZachodzie". To kolejny argument za szukaniem w tradycji sarmackiejmodernizacyjnych inspiracji.W konsekwencji tego wszystkiego, „Przegląd Polityczny" przenosipunkt ciężkości liberalnej krytyki sarmatyzmu na teksty Czaplińskiegoi Beauvois. A dywagacje Tomasza Mizerkiewicza (Sarmackie krajobrazy)o recepcji idei sarmackich na współczesnej Ukrainie (nota bene bardzo


interesujące) odgrywają rolę jedynie prowokacyjnej ciekawostki, podobniejak esej Michała Otorowskiego o intelektualnych podróżach JanaPotockiego (Jan Potocki i ostatni Sarmaci). Przedruki przedwojennychtekstów Kazimierza Tymienieckiego i Antoniego Górskiego to z kolei efektprzyjęcia z góry założenia o anachroniczności tradycji. Przypominającakurat te głosy Drugiej Rzeczypospolitej, które są wobec sarmatyzmukrytyczne, ilustruje się tezę o jego nieprzystawalności do nowoczesności.Z „Przeglądu Politycznego" nie dowiadujemy się, paradoksalnie,wiele na temat sarmatyzmu. Znacznie więcej mówi nam on o polskimliberalizmie, który okazuje się, po raz kolejny, niezdolny do wyzbycia siędoktrynalnych uprzedzeń wobec tradycji. Postrzega ją jako kulturowefatum, odpowiadające za polskie zacofanie. To stanowisko znane, i wielokrotniesprawdzone w praktyce. Tym gorzej, że wciąż nie podlega autokrytycei rewizji. Gorzej dla liberałów, nie dla tradycjonalistów.BARTŁOMIEJ RADZIEJEWSKIBibliografia:„Przegląd Polityczny" 2008, nr 87.Daniel Beauvois słynie ze swojej nierzetelności historycznej. W książce LaPologne. Historie, societe, culture (Paryż) pisał, że Polacy wygrali z Tatarami bitwępod Legnicą w 1241 roku, że „prawie wszyscy królowie Polski byli cudzoziemcami"czy że „Polacy i Ukraińcy poddali się nawzajem dzikiej konfrontacji naWołyniu w 1943". Francuskiego historyka za rażące błędy i uproszczenia w jegowcześniejszych pracach krytykowali ostro m.in. prof. Stefan Kieniewicz i prof.Jan Dzięgielewski.V. Ostrom, Federalizm amerykański: tworzenie społeczeństwa samorządnego,tłum. J. Kubicka-Daab, M. Korzycka-Iwanow, Warszawa 1994.Z. Krasnodębski, Demokracja peryferii, Gdańsk 2003.


Antykoncepcja ma nas„zabezpieczać"przed straszliwymniebezpieczeństwem,ma odgradzać nasod hałaśliwych,rozwrzeszczanychi zasmarkanych bachorów.Potomstwo, które w Biblii(a także w Koranie)pozostaje znakiemBożej opieki, opatrznościi błogosławieństwa,zostajeprzekształconew groźbę,zakłócającąspokóji bezpieczeństwodwojgadorosłych.ANTY­KONCEPCJA:PAPIESKA ODWAGA SPRZECIWU


ie ma kwestii, która bardziej złościłabyświat w nauczaniu Kościoła katolickiegoi papieży, niż antykoncepcja. Gumka i pigułka(nie tylko wczesnoporonna) pozostająw centrum dyskursów wszystkich przeciwnikówi krytyków (także z własnych, często kapłańskich, szeregów)nauczania współczesnych papieży. Jeśli chce sięzaatakować Benedykta XVI - to najlepiej obrzucić pomnikjego poprzednika kondomami. Gdy brakuje argumentów na polemikę zespójnym, jednoznacznym i całościowym nauczaniem kolejnych encykliki dokumentów Kościoła, nieodmiennie trzeba wspomnieć o milionachAfrykańczyków ginących co roku z powodu papieskiego sprzeciwuwobec antykoncepcji 1 , albo o setkach kobiet, które rodzą dzieci mężomalkoholikom, a nawet o odpowiedzialności Jana Pawła II i Pawła VI za„nędzę dzieci w Ameryce Łacińskiej, Afryce i innych krajach Południa" 2 .Kolejni, zwykle już katoliccy (przynajmniej według własnych deklaracji),krytycy dokumentów papieskich wciąż przypominają o tym, że niepowinny być one traktowane jako ostateczna odpowiedź Kościoła,bowiem nie przyjął ich Lud Boży, który zdecydował się na „milczącąschizmę", wspieraną (dość głośno) przez zachodnich teologów.„A jeśli tak wygląda recepcja Humanae vitae, to czy nie jest to znakdla Kościoła rozumianego jako cały Lud Boży, że «doświadczenie» większościświeckich (laicorum experientia) powinno być uznane za oznakęrozwoju doktryny o antykoncepcji. Tylko cały Kościół zachowany w jednościwiary jest uchroniony od błędu (por. Lumen gentium, nr 25). Czterdzieścilat po ukazaniu się Humanae vitae wciąż trzeba zadawać to pytanie.Założenie, że Bóg nie przykazuje niczego, co byłoby niemożliwe, niewyklucza bowiem stosowania rozumu. Wiara wbrew rozsądkowi nie należydo depozytu katolickiego nauczania, więc musi istnieć jakieś wyjście1Norweski biskup luterański i sekretarz Światowej Federacji Luterańskiej GunnarStaalsett podczas spotkania Międzynarodowej Konferencji AIDS w Bangkoku przekonywałnawet (nie odnosząc się wprost do stanowiska Stolicy Apostolskiej), że wiernośćetyce społecznej i seksualnej wypracowanej w epoce sprzed pandemii AIDS jest„zbrodnią przeciw społeczeństwu".2A. Domosławski, Prezerwatywa i śmierć, „Gazeta Wyborcza", 19-20 lutego 2005,s. 28.


z obecnego impasu" 3 - przekonuje na łamach „Tygodnika Powszechnego"jezuita o. Jacek Prusak.Pomijając już fakt, że gdyby przyjąć zakładane przez jezuitę rozumieniejedności Ludu Bożego, to w Kościele nie byłoby dogmatóww ogóle 4 , to trudno nie zauważyć, że w ten sposób przenosi on podmiotnieomylności z „następców świętego Piotra" na Lud Boży (nawet jeślipozostaje on od papieży oddzielony swoją wiarą). A to w istocie oznaczaodrzucenie nauczania Soboru Watykańskiego I, który jednoznacznie przypominał,że „gdy biskup Rzymu przemawia ex cathedra, to znaczy, gdywykonując urząd pasterza i nauczyciela wszystkich chrześcijan, na mocyswego najwyższego apostolskiego autorytetu określa naukę dotyczącąwiary lub moralności obowiązującą cały Kościół, dzięki opiece Bożejobiecanej mu w [osobie] św. Piotra, wyróżnia się tą nieomylnością, w jakąboski Zbawiciel zechciał wyposażyć swój Kościół dla definiowania naukiwiary lub moralności" 5 . Nieomylność jest zatem obiecana nie całemuKościołowi, ale Kościołowi pozostającemu pod przewodem biskupaRzymu, któremu to obiecana jest „nieomylność w sprawach wiaryi moralności". I fakt, że dokumenty papieskie odnoszące się do antykoncepcjinie były ogłaszane ex cathedra, niczego w tej kwestii nie zmienia,bowiem jak wskazuje Sobór Watykański II (na którego ducha tak częstopowołują się krytycy kościelnego stanowiska w sprawie antykoncepcji)„zbożną uległość woli i rozumu, w sposób szczególny należy okazywaćautentycznemu urzędowi nauczycielskiemu Biskupa Rzymskiego nawetwtedy, gdy nie przemawia on ex cathedra; trzeba mianowicie ze czciąuznawać jego najwyższy urząd nauczycielski i do orzeczeń przez niego3J. Prusak SJ, Milcząca schizma, „Tygodnik Powszechny", 15 lipca 2008.4Nie istniał bowiem w historii taki dogmat - włączając w to chrystologiczne zapisyEfezu czy Chalcedonu - który zostałby zaakceptowany przez wszystkich wiernychczy przywódców kościelnych. Po każdym większym soborze wyłaniały się grupy kontestatorów,które odmawiały uznania „nowych prawd wiary" i separowały się od głównegonurtu rozwoju chrześcijaństwa. Decyzje papieskie także wywoływały niekiedytakie sytuacje. Ale jakoś nikomu nie przychodzi do głowy sugerowanie, że w związkuz tym należy unieważnić prawdę o podwójnej naturze Chrystusa czy dogmaty VaticanumIi5Konstytucja Dogmatyczna o Kościele Chrystusowym Pastor aeternus, par. 36. Cyt.za: Dokumenty Soborów Powszechnych, t. IV: Łateran V, Trydent, Watykan I, red.A. Baron, H. Pietras SJ, Kraków 2005, s. 925-926.<strong>grafika</strong>: HALINA KUŹNICKA


wypowiedzianych stosować się szczerze, zgodnie z jego myślą i wolą,która ujawnia się szczególnie przez charakter dokumentów bądź też częstepodawanie tej samej nauki, bądź przez sam sposób jej podawania" 6 .Trudno nie dostrzec, że akurat doktryna o antykoncepcji jest podawanaczęsto, regularnie i z niezmienną ostrością przez Piusa XI, Pawła VI,Jana Pawła II, a ostatnio Benedykta XVI. „Prawda zawarta w Humanaevitae jest niezmienna. Co więcej, właśnie w świetle nowych odkryć naukowychzawarte w niej nauczanie staje się bardziej aktualne i skłania dorefleksji nad jej wewnętrzną wartością" 7- mówił obecny papież douczestników kongresu z okazji 40-lecia encykliki Pawła VI.Prorockie ostrzeżenieprzed rewolucją seksualnąEncyklika Humanae vitae pozostaje żywym i przekonującym dowodemna to, że nośnikiem nieomylności i autentyczności nauczania katolickiegonie jest Lud Boży, nie są synodalne, soborowe czy papieskie komisje,6Konstytucja Dogmatyczna o Kościele Lumen gentium, par. 25, cyt. za: Sobór WatykańskiII, Poznań bdw., s. 129.7Benedykt XVI, Encyklika, która stalą się znakiem sprzeciwu, „L'OsservatoreRomano" 6/2008, s. 39.


a jest nim sam papież, następca św. Piotra i zastępca Jezusa Chrystusa.W momencie powstawania dokumentu papieskiego bowiem zdecydowanaczęść uczestników komisji powołanej przez Jana XXIII do rozpatrzeniaproblemu antykoncepcji opowiadała się za zamianą dotychczasowegonauczania Kościoła i uznaniem antykoncepcji za dopuszczalną metodęzapobiegania ciąży. Jej członkowie jeszcze latem 1966 roku przegłosowali(stosunkiem głosów 9 do 3 przy 3 wstrzymujących się), że antykoncepcjanie jest wewnętrznie zła, a także (9 do 5 przy 1 wstrzymującym się),że da sieją pogodzić z nauczaniem Kościoła. 24 czerwca 1968 roku napodstawie tych orzeczeń biskupi przyjęli raport większościowy Odpowiedzialnerodzicielstwo, w którym zalecali papieżowi zmianę nauczaniaKościoła. Tekst został przedrukowany przez „National Catholic Report"oraz „The Tablet" 8 . Papież jednak - jak sam przyznawał, po długim namyśle- zadecydował inaczej i podtrzymał dotychczasową naukę Kościoła.Powodem było nie tylko głębokie przekonanie, że stanowisko katolickienajpełniej odpowiada naturze ludzkiej, ale również świadomośćogromu zagrożeń, jakie zrodzić może antykoncepcja w życiu społecznym.Tego rodzaju akceptacja, zdaniem Pawła VI: „otwiera szeroką i łatwądrogę zarówno niewierności małżeńskiej, jak i ogólnemu upadkowi obyczajów";przyczynia się do spadku szacunku mężczyzn dla kobiet, a takżetraktowania ich jak narzędzi służących zaspokajaniu żądzy fizycznej;wreszcie, może skłaniać rządy państw do przymusowego stosowaniatakich środków, także w odniesieniu do osób, które tego nie chcą 9 .1 choćw tamtym okresie obawy te mogły wydawać się przesadzone, to doświadczenieostatnich czterdziestu lat jednoznacznie pokazuje, że to Paweł VI,a nie jego krytycy, miał rację. Przyznają to zresztą wytrwali krytycy chrześcijańskiejmoralności, którzy otwarcie twierdzą, że „pigułka i gumka"całkowicie zmieniły dotychczasowe rozumienie ludzkiej seksualności,małżeństwa i rodziny.I nie ma co ukrywać, że taki był cel tych, którzy rozpoczęli propagowanieantykoncepcji w dobie rewolucji seksualnej (której pigułka była8E. Stourton, Prawda absolutna. Kościół katolicki we współczesnym świecie, tłum.A. Wosiek, Wrocław 2002, s. 78-79.9Paweł VI, Humanae vitae, par. 17, cyt. za: Posoborowe dokumenty Kościoła katolickiegoo małżeństwie i rodzinie, red. K. Lubowiecki OMI, Kraków 1999,1.1, s. 32-33.


jednym z głównych sprawców). „Zmiana relacji rodzinnych stała się (...)głośnym celem ruchu uczniów i studentów oraz ich «rewolucji seksualnej».A mieli na myśli inną niż ta, która rozgrywała się wokół nich.W opublikowanej w 1970 roku książce o wychowaniu antyautorytarnymczytamy: «Dopóki rodzina - koniec końców z przyczyn ekonomicznych- zachowuje trwałość, wolność seksualna przynosi tylko kiepską pociechęw zamian za uczucie obrzydzenia i przesytu codziennością))" 10 - przekonujelewicowa autorka Gabriele Gillen.I nie ma co ukrywać, że akurat ten cel (rozkład rodziny) udało sięrewolucjonistom, przy pomocy głównej ich broni, jaką są „gumka i pigułka",zrealizować. Pierwszym ich zwycięstwem było podłożenie podtermin „odpowiedzialny seks" wyłącznie antykoncepcji. A przecież odpowiedzialnyseks to przede wszystkim relacja, w której liczy się nie tylkomoja przyjemność, ale również dobro drugiego, a także możliwość pojawieniasię trzeciego, który może i powinien być wdzięczny rodzicom zatrud wychowania. Już tylko świadomość tego nakłada wędzidła naseksualne pragnienia. A zatem powinna być porzucona. I została. Pigułkaantykoncepcyjna, powszechna dostępność aborcji, a także ułatwienia procedurrozwodowych sprawiły, że już z samego słownictwa zniknęło klasycznierozumiane słowo „odpowiedzialność", a zastąpił je substytutw postaci „bezpiecznego seksu" (tak jakby dziecko mogło być dla kogośniebezpieczne). Skutki społeczne są zaś takie, jak przewidywał Paweł VI,czyli „ogólny upadek obyczajów", który rodzi całkiem wymierną biedę,przemoc i społeczne patologie 11 . Ich ofiarami są zaś, jak to zwykle bywaw takich sytuacjach, głównie najubożsi i najsłabsi. „Dyskredytując purytańskąetykę, kontrkultura podkopała cnoty bardziej służące biednym.Tym samym klasy niższe są nie tylko ofiarami własnej «kultury biedy»,ale również otaczającej je kultury klas wyższych. Lekkie wykroczenie,które bezkarnie uchodzi nastolatkowi z bogatego przedmieścia, możemieć dosłownie fatalny w skutkach wpływ na życie czarnego nastolatkaz centrum miasta" 12- wskazuje Gertrudę Himmelfarb.10G. Gillen, Cud miłości. Krótka historia rewolucji seksualnej, w: Maj '68. Rewolta,red. D. Cohn-Bendit, R. Dammann, tłum. S. Lisiecka, Z. Jaskuła, Warszawa 2008, s. 108.11M. Eberstadt, The Yindication o/Humanae vitae, „First Things" August/September2008.12G. Himmelfarb, Jeden naród, dwie kultury, tłum. P. Bogucki, Warszawa 2007, s. 41-42.


Innymi, nie do końca świadomymi, ofiarami antykoncepcji sąkobiety. Pigułka, która miała nieść im „wyzwolenie", w istocie coraz częściejskazuje je na samotność i odrzucenie. Odpowiedzialność mężczyzn,którzy mieli świadomość, iż ciąża oznacza dla nich konieczność wstąpieniaw związek małżeński, została zastąpiona przekonaniem, że obowiązkiemkobiety było zabezpieczenie się. A jeśli sama tego nie zrobiła,to powinna mieć pretensje głównie do siebie. Najwyższym stopniemodpowiedzialności za własną seksualność staje się w takim „wyzwolonymmyśleniu" wręczenie koperty z gotówką konieczną do zabicia nienarodzonegodziecka. Ciąża, ojcostwo i macierzyństwo przestają już więc byćprzesłanką do małżeństwa. Samotne rodzicielstwo staje się coraz częściejnormą niż wyjątkiem. Pigułka dotyka jednak również kobiety zamężne.Wierność małżeńska była bowiem często motywowana strachem przedpozamałżeńskim potomstwem oraz konsekwencjami społecznymi i osobistymi,jakie niesie ona ze sobą. W świecie, w którym można uchronićsię od nich za pomocą kawałka plastiku czy pastylki (której nie musizresztą łykać mężczyzna), wierność nie jest już chroniona przez strach,a pojęcie odpowiedzialności dawno wyparowało ze słowników współczesności.Literackich i kulturowych przykładów dostarcza choćby uważanalektura Michela Houellebecąa.Propagatorzy antykoncepcji coraz częściej próbują też ograniczaćludzką wolność. Na razie nie chodzi jeszcze o przymusowe podawanieśrodków antykoncepcyjnych (choć pomysły, by za sterylizację płacić osobomubogim, już pojawiają się w niektórych stanach USA 13 ), ale o przymuswywierany na lekarzy czy farmaceutów, którym zabrania się prawado odmowy podawania lub przepisywania środków, jakich stosowanieuznają oni za niezgodne z moralnością. Przykładem może być oburzenie„Dziennika", który poświęcił wielki artykuł temu, iż w jednym z warszawskichszpitali ginekologiczno-położniczych nie przepisuje się środkówantykoncepcyjnych. W wielu krajach zresztą lekarze nie mają prawa13Pomysł taki zgłosił John Labruzzo, republikański polityk z Mataire w stanie NowyOrlean, który zaproponował, by władze lokalne wypłacały biednym, którzy zdecydująsię na zabieg sterylizacji czy wasektomii, 1000 dolarów. Propozycja została ostro skrytykowanaprzez arcybiskupa Alfreda Hughesa. Por. Archbishop condemns proposal tosterilize thepoor. Depesza Religion News Service. Cyt. za: http://pewforum.org/news/display.php?NewsID= 16553


odmawiać takich zachowań, a w innych - na przykład w Stanach Zjednoczonych- próbuje się wprowadzić zapisy, które będą zawieszać wolnośćsumienia czy prawo do „klauzuli sumienia". Na razie, pod wpływempamięci o zbrodniczych doświadczeniach eugenicznych, nie pojawiły sięjeszcze propozycje legalizacji przymusowych sterylizacji, ale... nietrudnoznaleźć wśród lekarzy rozmówcę, który z błyskiem w oku opowie o tym,jak (wbrew polskiemu prawu) podwiązał jajniki kobiecie, którą przyjmowałz ósmym porodem. Jej wola nie miała znaczenia, a powodem takiegodziałania były opinie samego doktora. Na takie akty bywa też wyrażanazgoda w krajach Trzeciego Świata. I choć jest to jedno z najbardziejfundamentalnych naruszeń wolności człowieka, to nikt specjalnie niegrzmi z tego powodu.Samotni papieżeczuwają nad ludzką seksualnościąA jednak, choć po latach nieuprzedzony obserwator nie powinien miećwątpliwości, że w sporze między Pawłem VI a komisją teologów racjęmiał papież, to w momencie opublikowania encykliki wywołała ona niesłychanyskandal. Członkowie komisji odcięli się od decyzji papieskiej,a zachodnie konferencje episkopatów publikowały oświadczenia, z których


mniej lub bardziej jednoznacznie wynikało, iż nie zgadzają się one z nauczaniempapieskim. Najmocniejsze oświadczenie pochodziło od prymasaHolandii, kardynała Alfinka, który wprost stwierdził, że „encykliki nigdynie są nieomylne". Podobnie nieprzychylne nauczaniu Kościoła byłostanowisko prymasa Belgii, kardynała Suenensa, który nie tylko uznałHumanae vitae za sprzeczne z zasadą kolegialności, ale też utrzymywał nastanowisku krajowego duszpasterza rodzin kapłana ostro krytykującegoPawła VI i jego nauczanie. Nieco tylko ostrożniejsze były stanowiska episkopatówkrajów niemieckojęzycznych. Ich członkowie zapewnialiwprawdzie, że zgadzają się z nauczaniem Stolicy Apostolskiej, ale jednocześniepozostawiali wiernym, a także duchownym, wolność interpretacjii przyjęcia lub odrzucenia tego nauczania we własnym życiu 14 .O wiele mocniejsza była reakcja duchownych i teologów. Listy protestacyjneczy akty porzucenia kapłaństwa były i tak najlepszą z możliwychpostaw. Znaczna większość zachodnich teologów zdecydowała siębowiem zlekceważyć stanowisko Kościoła i opowiadała się w swoichwykładach, publikacjach czy kazaniach przeciwko Pawłowi VI. A tenostatni, obawiając się schizmy, nie podjął zdecydowanych działań mającychwprowadzić porządek w Kościele i jasność w nauczaniu. Skutki tegozaniedbania ciągnęły się przez kolejne lata. Hans Kiing, Charles Curranczy dziesiątki mniej znanych dogmatyków i moralistów nadal głosili, żeantykoncepcja jest do zaakceptowania przez Kościół katolicki, którypowinien zrobić to jak najszybciej, by nie tracić wiernych. Biskupi akceptowaliten stan, obawiając się, że jasne i wymagające nauczanie możezniechęcać ludzi.Do tego nurtu kontestacji - nie ma co ukrywać, że już nieco przebrzmiałegoi reprezentowanego nadal przez rozmaitych starszych wiekiemduchownych - nawiązał niedawno „Tygodnik Powszechny", na łamachktórego dyskusję nad koniecznością zmiany stanowiska papieskiegow sprawie antykoncepcji rozpoczął wspomniany już o. Jacek Prusak.Zastanawiające jest przy tym całkowite milczenie polskich hierarchów czyprzełożonych, którzy nie zdecydowali się na publiczne przypomnieniezakonnikowi, jakie jest nauczanie Kościoła. Trudno nie dostrzec w tym14J. Orlandis, Kościół katolicki w drugiej połowie XX wieku, tłum. P. Skibiński, Radom2007, s. 107-109.


zjawiska analogicznego do tego, które w latach 60. i 70. kazało biskupomzachodnim milczeć w obliczu głośnej antropologicznej herezji, jaką jesthałaśliwa propaganda katolickich zwolenników antykoncepcji.Osamotnienie papieża nie dotyczyło jednak wyłącznie Kościołakatolickiego. Było ono o wiele głębsze. Antykoncepcję zaakceptowałybowiem niemal wszystkie wyznania i nurty chrześcijaństwa. Konferencjaz Lambeth (władza Wspólnoty Anglikańskiej) zrobiła to już w roku 1930.Po niej przyszła kolej w zasadzie na wszystkie wyznania protestanckie(także te, które odrzucają aborcję): zielonoświątkowców, baptystów, luteran,reformowanych, Armię Zbawienia itd. Antykoncepcję (chociażw ograniczonym stopniu) zaczęli akceptować także teolodzy i biskupiprawosławni (choć trudno tu mówić o jednolitym stanowisku). RosyjskaCerkiew Prawosławna w przyjętej na Synodzie w 2000 roku KoncepcjiSocjalnej jasno wskazuje, że antykoncepcja nie jest szczególnie moralna,bowiem jest wyrazem sprzeciwu wobec woli Bożej, którą jest płodnośćmałżonków. Nie oznacza to jednak, że w pewnych okolicznościach małżonkowie,za zgodą spowiednika, nie mogą zdecydować się na stosowanieśrodków zapobiegających ciąży (o ile nie są to środki wczesnoporonne)15 . Łagodniejsze stanowisko zajmuje o. John Meyendorff. „Istniejąformy regulacji poczęć, które będą do przyjęcia, a nawet niezbędne dlapewnych par małżeńskich, podczas gdy inne pary będą ich unikać.W szczególności jest to prawda o «pigułce». Problem regulacji poczęći jej możliwych do przyjęcia form może być jedynie rozwiązany poprzezposzczególne pary małżeńskie" 16- wskazuje prawosławny teolog. Identycznepodejście do problemu przedstawia patriarcha ekumeniczny BartłomiejI. „W odniesieniu do metod antykoncepcyjnych, to mężczyznai kobieta mają swoje sumienie, swojego lekarza, swojego ojca duchowego.To nie moja sprawa" 17- przekonuje obecny duchowy przywódcaprawosławnych, odwołując się do swojego poprzednika Atenagorasa.Tylko papieże nigdy nie zgodzili się na rezygnację z roli nauczycielimoralności, jaką powierzył im Jezus Chrystus. „Jezus Chrystus, czyniąc15Socjalnąja koncepcja RusskojPravoslavnoj Cerkvi, Moskva 2001, par. XII.3, s. 141-142.16J. Meyendorff, Małżeństwo w prawosławiu. Liturgia, teologia, życie, tłum. K. Leśniewski,Lublin 1995, s. 74.17O. Clement, ...Prawda was wyzwoli. Rozmowy z Patriarchą ekumenicznym BartłomiejemI, tłum. J. Dembska, M. Żurowska, Warszawa 1998, s. 134.


Piotra i Apostołów uczestnikami swojej boskiej władzy i posyłając ich,aby nauczali wszystkie narody Jego przykazań, ustanowił ich zarazemautentycznymi strażnikami i tłumaczami całego prawa moralnego, a więcnie tylko ewangelicznego, ale także naturalnego. Prawo bowiem naturalnejest wyrazem woli Bożej i jego wierne przestrzeganie jest ludziomkonieczne do zbawienia" 18- pisał Paweł VI w encyklice Humanae vitae.Podobne stanowisko przyjmował Jan Paweł II choćby w encyklice Veritatissplendor. A w adhortacji Familiaris consortio podkreślał:, „w dziedziniemoralności małżeńskiej Kościół jest obecny i działa jako nauczycieli matka. Jako Nauczyciel, niestrudzenie głosi normę moralną, która winnakierować odpowiedzialnym przekazywaniem życia. Kościół nie jest bynajmniejautorem tej normy, ani jej sędzią" 19 . Antykoncepcja i jej niszczącywpływ na chrześcijańskie i ludzkie życie moralne były zresztą poruszanew pierwszym cyklu katechez, w których papież z Polski sformułowałwielką teologię płciowości. Kongregacja Nauki Wiary także wielokrotniepotępiała opinie teologów i duchownych, którzy wykraczali poza jasnosformułowane zasady moralności chrześcijańskiej. Stolica Apostolskazaangażowała się też w politykę, która wyraźnie przeciwstawiałaby sięprojektom antynatalistycznym. Wielkie kampanie Jana Pawła II doprowadziłynie tylko do tego, że udało się zablokować najbardziej drastycznepomysły agend ONZ, ale także do tego, że zbudowano - dość wprawdziechwiejną, lecz niemniej działającą - koalicję państw, które sprzeciwiająsię „ograniczaniu przyrostu naturalnego". Wszystkie te działania separowałyjednak papieża od głównego nurtu świata. Jego jasne nauczaniei otwarte działania były przeciwstawiane bardziej „postępowej" czy„wyrozumiałej" postawie prawosławnych lub protestantów.Błąd protestanckiZarzuty te jednak są zazwyczaj tylko pierwszym krokiem. W dalszejkolejności krytycy katolickiego stanowiska w sprawie antykoncepcji nieodmienniedomagają się odrzucenia zasady ścisłej monogamii (zakazu18Paweł VI, Humanae vitae, par. 4." Jan Paweł II, Familiaris consortio, par. 32, cyt. za: tegoż, Dzieła zebrane, t. II,Kraków 2006, s. 92.


ozwodów), dopuszczenia (początkowo w pewnych okolicznościach)aborcji i wreszcie akceptacji związków homoseksualnych. 1 w zasadzietrudno im się dziwić. Jeśli bowiem, ich zdaniem, Kościół ma prawo zmieniaćnauczanie powierzone mu przez Boga, jeśli kierować się w tympowinien wyłącznie opinią większości (a przynajmniej głośniejszej części)wiernych - to nie ma najmniejszych powodów, by zaakceptowaćtakże inne części jego nauczania. „Milcząca schizma" (by posłużyć sięterminologią ks. Jacka Prusaka) obejmować przecież może nie tylkokwestie antykoncepcji, ale także na przykład akceptacji związków homoseksualnychczy kapłaństwa kobiet. Założenie, choćby czysto teoretyczne,że to ludzie określają, co jest dobre, a co złe (a takie założenie leży u podstawproponowanego myślenia), oznacza przecież w istocie uznanie, iżw nauczaniu Kościoła nie ma i nie może być nic wiecznego i niezmiennego.W społecznościach ludzkich wszystko bowiem przemija i się zmienia.I tak samo powinno być z nauczaniem katolickim.Problem polega tylko na tym, że założenie to jest nie do zaakceptowaniaprzez Kościół katolicki. Według tego ostatniego, jak to wynikachoćby z cytowanych poprzednio fragmentów encyklik Pawła VI i JanaPawła II - Kościół i papiestwo nie są twórcami swojego nauczania, alewyłącznie jego powiernikami. Katolicyzm to zatem trud cierpliwegoodczytywania rzeczywistości, która nas otacza, a nie projekt, który można


zmieniać w zależności od „modnego" w danym okresie czasu nastawienia.Rolą duchownych (w tym biskupów i papieży) jest głoszenie tej odczytanejprzez pokolenia świadków, świętych i mędrców rzeczywistości,a nie wymyślanie jej na nowo. Sobór Watykański II był tego zresztą najdoskonalszymprzykładem, szukając nie tyle nowej nauki, ile nowegosposobu przekazywania starych i niezmiennych prawd wiary. Odrzucającto fundujące Kościół przekonanie, katolicyzm skazałby się na los licznychwyznań protestanckich, w których moralne nauczanie Biblii poddawanejest głosowaniu, a prawdy wiary przyjmowane lub odrzucane w zależnościod woli członków czy liderów danej społeczności wyznaniowej. Mogąoni (jak w Kościele Anglii) odrzucić prawdę o istnieniu piekła albo też(jak w kongregacjonalistycznym Zjednoczonym Kościele Chrystusa)zaakceptować związki homoseksualne czy ordynacje transwestytów naduchownych. Jeśli nie istnieje prawda obiektywna (zawarta w PiśmieŚwiętym, Tradycji, ale i w istniejącym obiektywnie prawie naturalnym)- to nic nie stoi na przeszkodzie, by zmieniać dotychczasowe normywiary. I, niestety, tak właśnie jest w zdecydowanej większości wyznańprotestanckich (poza wspólnotami fundamentalistycznymi). Pierwszymzaś krokiem na tej drodze upadku, odejścia od biblijnej i chrześcijańskiejmoralności, jest dopuszczenie antykoncepcji czy - nawet łagodniej- uznanie, że jest ona wewnętrzną sprawą małżonków 20 .Idąc dalej tym tropem, należałoby w ogóle zrezygnować z nauczania,które nie odpowiada wiernym (co w niektórych denominacjach protestanckichjuż nastąpiło). Należałoby też Magisterium Kościoła zastąpićjakimś Chrześcijańskim (lub Ekumenicznym) Instytutem Badania OpiniiPublicznej, który na podstawie sondaży określałby, które z dogmatów,prawd wiary czy zasad moralnych są jeszcze akceptowalne, a które jużnie. Można się z tego śmiać, tyle tylko, że wspólnoty chrześcijańskie takwłaśnie podchodzące do swego nauczania już istnieją. Amerykańscy prezbiterianie,kongregacjonaliści, metodyści czy anglikanie od dawna dyskutująna swoich kongregacjach generalnych nad tym, z czego jeszczetrzeba zrezygnować, by nie tracić wiernych. Rozwody nie są już problememod dawna (choć trzeba zresztą przyznać, że przynajmniej w przypadkuniektórych wyznań, to właśnie one stały się podstawą ich powstania).20M. Eberstadt, dz. cyt.


Aborcja została zaakceptowana w momencie, gdy zmienił się nastrój społeczny.„Małżeństwa homoseksualne" czy ordynacja aktywnych gejówna księży lub biskupów też już została (choć nie wszędzie) zaakceptowana.Powód nieodmiennie jest ten sam: inne nauczanie nie podoba sięwiernym...Efekty są jednak odwrotne od zamierzonych: liberalne, rezygnującez tradycyjnych wymagań wyznania tracą członków. Luteranie, episkopalianie,metodyści, kongregacjonaliści - chociaż zrobili już wszystko, byprzypodobać się wiernym - notują stały ich odpływ. Niemała częśćwyznawców skupionych do tej pory we wspólnotach liberalnych przechodzido wspólnot konserwatywnych, więcej wymagających od swychwiernych. Rośnie liczba baptystów, zielonoświątkowców, prawosławnychi katolików.Dla katolika ważna jest jednak jeszcze jedna kwestia. RoląKościoła jest nauczanie, jak osiągnąć życie wieczne. Grzech jest przeszkodąna naszej drodze do Boga. Jeśli więc nie zdefiniuje się jasno, cojest, a co nie jest grzechem, może się łatwo okazać, że - wprawdzie szerokądrogą i bez większych wyzwań - ostatecznie dojdzie się do piekła,a nie do nieba. „Obowiązkiem duszpasterza jest przekazywanie niezafałszowanejnauki Kościoła na pytania zadawane przez szukającychdrogi. Wobec pytań, które zadaje sobie każdy żyjący wiarą chrześcijanin,nie jest rolą duszpasterza wprowadzanie wiernych w wątpliwości.Jego zadaniem jest udzielenie kompetentnej i wyczerpującej odpowiedzi.Jeżeli sprawa jest określona przez Kościół, to tak należy to przedstawićwiernym i nie wprowadzać ich w błąd" 21- podkreślał dominikanino. Mirosław Pilśniak w liście do „Tygodnika Powszechnego". Twardenauczanie, jasne stanowisko, choć może irytować przyzwyczajonych dowygodnego życia współczesnych, ma pomagać w uniknięciu tej okrutnejmożliwości. Duchowni, instytucje kościelne czy całe wspólnoty, któreodmawiają wiernym głoszenia prawdy (w imię sprawiania im przyjemnościczy nienarzucania trudnych wymagań), mogą więc przyczyniaćsię do wiecznego potępienia świeckich. I za to będą rozliczani na sądzie.Nie przez liberalno-postępowe media, nie przez dziennikarzy, profesorówczy polityków, ale przez Boga. A ich grzechem będzie to, że21M. Piślniak OP, Zadanie duszpasterza, „Tygodnik Powszechny", 29 lipca 2008.


okazali się złymi pasterzami, którzy nad dobro owiec przedłożyli ichzadowolenie.Szukając źródeł postawy duchownych krytyków katolickiego stanowiskawobec antykoncepcji, nie należy jednak poprzestawać tylko nazarzucie chęci przypodobania się mediom czy współczesnemu światu.Problem leży bowiem głębiej. Wiele wskazuje na to, że jest nim uznanie,iż prawda obiektywna nie jest przekazywana przez Kościół, zaś jego orzeczeniai prawdy wiary należy czytać czysto kontekstowo. Wiara (rozumianajako treść, a nie akt zaufania) przestaje być zatem prawdą objawioną, nastraży której postawiona została instytucja wraz z odpowiedzialną osobą(następcami św. Piotra), a zaczyna być czystym kontekstem, za pomocąktórego można z tekstu wydobyć niemal wszystko. Sięgając jeszcze głębiej,przekonanie to wydaje się mieć swoje korzenie w protestantyzmie,który odrzucając instytucje, zdecydował się na powierzenie interpretacjiObjawienia teologom i wiernym, co ostatecznie oznaczało indywidualizacjęi subiektywizację jej treści. Ten „protestancki błąd" prowadził nieodmienniejedną z dwóch dróg: albo ku biblijnemu fundamentalizmowi,który rygorystycznie przestrzegał zapisów Biblii, bez najmniejszego spojrzeniana kontekst ich powstawania, albo ku teologicznemu modernizmowi,który wszystko sprowadzał do kontekstu.Sens miłościKwestie autorytetu Kościoła i źródeł jego nauczania, choć niewątpliwieważne, nie wyczerpują jednak problemu antykoncepcji. U źródeł nauczaniakatolickiego w tej sprawie leży bowiem nie tyle wiara w nieomylnośćpapieży (chociaż trudno odmówić tu racji ojcu Pilśniakowi, którywskazuje, że Jeżeli Kościół głosem pięciu kolejnych papieży odrzucaantykoncepcję, to - jak podkreśla bp Andreas Laun - nie jest możliwe,aby Duch Święty dopuścił, aby wprowadzali wiernych w błąd" 22 ), ile najgłębszerozpoznanie natury człowieka, ludzkiej miłości i świata w ogóle.W nauczaniu tym jak w soczewce zbiegają się wszystkie elementy katolickiejantropologii i ontologii. Człowiek, według niej, jest osobą, czyli22Pielęgnowanie seksu. Z o. Mirosławem Pilśniakiem rozmawia Tomasz Ponikło,„Tygodnik Powszechny", 15 lipca 2008.


istotą zdolną nie tylko do myślenia i autorefleksji, ale w nie mniejszymstopniu także do miłości. Jako byt niepełny, niezrealizowany, dążący „doznalezienia w drugim swojej całości" 23 , człowiek - i to nawet, gdy przeżywa(niekiedy wybraną) samotność - ukierunkowany jest na Innego.Obecna jest w nim relacja „do", oczekiwanie na komunię osób. Pełniączłowieczeństwa nigdy nie jest zatem jednostka, ale zawsze wspólnotamężczyzny i kobiety. „Człowiek staje się odzwierciedleniem Boga nietyle w akcie samotności, ile w akcie komunii" 24 - podkreśla Jan Paweł IIw katechezach o małżeństwie. A to oznacza, że pełnią człowieczeństwa,której każdy człowiek szuka (choć niekiedy - w imię innych wartości23Benedykt XVI, Deus caritas est, par. 11, Kraków 2006, s. 19.24Jan Paweł II, Mężczyzną i niewiastą stworzył ich. Odkupienie a sakramentalnośćmałżeństwa, Watykan 1986, s. 40.


- może się jej wyrzec, ale ponosząc realną i odczuwalną stratę), pozostajemiłość małżeńska. Cytowane przez Księgę Rodzaju słowa Adama postworzeniu Ewy są tego najmocniejszym wyrazem: „ta dopiero jest kościąz moich kości i ciałem z mego ciała! Ta będzie się zwała niewiastą, bo taz mężczyzny została wzięta". I zaraz potem Pismo dodaje: „Dlatego tomężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną takściśle, że stają się jednym ciałem" (Rdz 2,23-24). Jan Paweł II nadaje tymsłowom i samej płciowości jeszcze głębsze, osobotwórcze znaczenie:„kobiecość niejako odnajduje się w obliczu męskości, podczas gdymęskość potwierdza się przez kobiecość" 25 .To wzajemne uzupełnianie się, dopełnianie czy obdarowywaniedokonuje się jednak poprzez cielesność. Ludzka miłość jest nie tylkoduchowa, lecz także materialna i zmysłowa, a język, jakim się ona posługuje,jest „mową ciała". Najpełniejszym jej wyrazem pozostaje seksualność,która jest nie tylko metodą prokreacji czy osiągania przyjemności,ale również mową, którą małżonkowie komunikują sobie wzajemnie to, coich łączy, i pokazują, co jest celem ich miłości. Dyskutując o celowościmałżeństwa, trzeba wskazać na dwa zasadnicze jego wymiary. Pierwszymjest osiąganie pełnej jedności, budowanie godnego człowieczeństwai osiąganie świętości („staną się jednym ciałem"). Owa jedność pozostajemożliwa tylko w sytuacji absolutnej monogamii, wierności jednej,wybranej osobie, z którą tworzymy „wspólnotę losu". Wspólnota ta - jakwskazuje Paweł VI w Humanae vitae - musi być: ludzka (zmysłowai duchowa), czyli taka, w której nie chodzi o emocje, ale o świadomy aktwoli; pełna, czyli taka, w której małżonkowie stają się dla siebie daremw pełni, bez wyjątków i egoizmu; wierna; i wreszcie płodna, czyli niewyczerpująca się w relacji dwóch osób, ale otwarta na stwórcze działanieBoga 26 . Tylko zachowując (a dokładniej: osiągając) te cechy, miłość małżeńskamoże stać się obrazem miłości Bożej, a także uczestniczyć wewciąż powtarzanym akcie stworzenia świata, którego szczególnym obrazemjest akt seksualny i proces wychowania dzieci.Nierozerwalny związek mężczyzny i kobiety, jeśli ma rzeczywiścierealizować zawarty w nim potencjalnie cel, musi stawać się ofiarowywaniem2526Tamże, s. 42.Paweł VI, Humanae vitae, par. 9, s. 26.


się sobie w całości. Mąż i żona, mężczyzna i kobieta pozostają przy tymzawsze istotami cielesnymi. A zatem ofiarowują się sobie jako istoty cielesne,materialne, a nie jako byty duchowe czy psychiczne. Dar tenzawiera w sobie także zwieńczenia męskości i kobiecości, którymi sąojcostwo i macierzyństwo. „Połączenie z drugą osobą w akcie płciowymto jak potwierdzenie w mowie ciała: «oddaję ci się w całości». Każdapróba świadomego ubezpłodnienia tego aktu przez antykoncepcję, sterylizacjęczy inne środki sprawia, że mowa ciała staje się fałszywa. Totyle, co głosić całkowite oddanie siebie, równocześnie zatrzymując częśćsiebie - własną płodność - lub odrzucając płodność drugiej strony. Tymsamym dar z siebie nie jest ani dawany, ani przyjmowany w całości,a małżonkowie - pomimo najlepszych intencji - traktują siebie jak przedmioty,a nie jak osoby" 27- przekonuje teolog Mary Healy. Jeszcze mocniejtę samą prawdę wyraża Rocco Buttiglione: „Wspólnota losu, którą siętworzy z drugim, jest równocześnie decyzją wejścia w nowy i głębszywymiar własnego człowieczeństwa, tak jak jest ono określone przezwłasne bycie mężczyzną lub kobietą. W ten głębszy wymiar wchodzimożliwość ojcostwa i macierzyństwa. Wymiar ten jest wymiarem przeznaczeniawłasnego i drugiego (...) Czy można interweniować w strukturęaktu seksualnego, odcinając go sztucznie od tego swojego przeznaczenia,bez naruszenia całego splotu znaczeń i wartości?" 28- retorycznie pytawłoski filozof. Sztuczne odrzucenie własnej płodności poprzez antykoncepcjęstaje się przy takiej perspektywie nie tylko sprowadzeniem siebiedo przedmiotu rozkoszy dla drugiego i drugiego do przedmiotu rozkoszydla siebie, ale - na głębszym poziomie - odmową realizacji własnegoprzeznaczenia, urzeczywistnienia pełni własnego człowieczeństwa,a także odrzuceniem zaproszenia Boga do uczestnictwa w Jego stwórczymakcie.27M. Healy, Mężczyźni i kobiety są z raju. Przewodnik po teologii ciała Jana Pawła II,tłum. J. Jaworska, Warszawa 2008, s. 97.28R. Buttiglione, Dar ciała darem osoby. Autonomia sumienia wobec autonomiiprawdy. Uwagi dotyczące wybranych aspektów współczesnego sporu o encyklikęHumanae vitae, tłum. T. Styczeń, w: Mężczyzną i niewiastą stworzył ich. Chrystusodwołuje się do zmartwychwstania. O Jana Pawła II teologii ciała, red. T. Styczeń,Lublin 2001, s. 163.


Apologia cielesnościPapieski sprzeciw wobec antykoncepcji pokazuje również głębię orazcałościowość katolickiej afirmacji cielesności i materialności. Nie maw niej miejsca na manichejskie odrzucanie i potępianie cielesności czypróby separacji wymiaru duchowego i cielesnego. „Kocha jednak niesama dusza, ani nie samo ciało: kocha człowiek, osoba, która kocha jakostworzenie jednostkowe, złożone z ciała i duszy. Jedynie wówczas, gdyobydwa wymiary stapiają się naprawdę w jedną całość, człowiek staje sięw pełni sobą" 29 - podkreśla Benedykt XVI. W przypadku miłości cielesnejoznacza to tyle, że autentyczna ludzka miłość musi zaakceptowaćswój wymiar cielesny, i to nawet w najbardziej biologiczno-psychologicznychwymiarach. Ta akceptacja oznacza zaś, ni mniej ni więcej, tylkospokojną zgodę na fakt, że „tworzywem" dla miłości małżeńskiej nieodmienniejest pożądanie, popęd seksualny. Jego celem jest zaś przedłużeniegatunku. „Celem właściwym popędu jest istnienie gatunku Homosapiens, jego przedłużanie, procreatio, a miłość osób, mężczyznyi kobiety, kształtuje się w obrębie tej celowości, niejako w jej łożysku,kształtuje się jakby z tego tworzywa, którego popęd dostarcza. Może sięwięc ona prawidłowo ukształtować tylko o tyle, o ile kształtuje się w ścisłejharmonii z właściwą celowością popędu" 30- wskazuje Karol Wojtyław Miłości i odpowiedzialności. Odrzucenie celowości popędu oznaczazatem odrzucenie tworzywa, z którego miłość się tworzy, i które jąkształtuje 31 .Natura ludzka, struktura popędu, staje się w takiej sytuacji elementemujawniania prawa Bożego w prawie naturalnym. Urządzenie rzeczywistości,ludzkie potrzeby, ale też dążenia stają się lekcją, którą trzebaodczytać, by ujawnić zasady i normy moralne. To stąd bierze się zgodana „metody naturalne", które nie tyle czynią z człowieka „przedmiot29Benedykt XVI, Deus caritas est, par. 5, s. 10.30K. Wojtyła, Miłość i odpowiedzialność, Lublin 1986, s. 51-52.31Trudno nie zadać sobie pytania, na ile zjawisko masowych rozwodów, rozpadu małżeństwnie jest związane właśnie z odrzuceniem owej celowości popędu, czyli porzuceniempłodności, jako istotnego elementu życia małżeńskiego. Badania naukowepokazują, że kobiety stosujące środki antykoncepcyjne stają się mniej atrakcyjne dlapartnerów i są częściej porzucane...<strong>grafika</strong>: HALINA KUŹNICKA


panowania", ile pozwalają mu odnaleźć we własnej strukturze osobowejśrodki pozwalające rozpoznawać cykle płodności. Zamiast podporządkowaniasię technice i technologii, człowiek otrzymuje zatem (z samegoprawa natury 32 ) propozycję nie tylko pełnej realizacji swojego człowieczeństwa,ale także ćwiczenia się w cnocie umiarkowania i postu. Małżeństwo- wbrew zarzutom licznych jego krytyków - nie jest już zatemzalegalizowaną prostytucją, ale wspólnotą miłości, która zakłada takżeokresową wstrzemięźliwość.Katolicka apologia cielesności dostrzegalna jest również w głębokimprzekonaniu, że sama intencja aktu nie wystarczy, istotna jest bowiemrównież jego realna treść. Sugestie zatem, by za wystarczający warunekdopuszczalności antykoncepcji uznać fakt, iż małżeństwo nie wykluczadzietności 33 , jest całkowicie odrzucany. Intencje są oczywiście ważne (coszczególnie dobrze widać w przypadku małżeństw, które intencjonalniestosują metody naturalne, by wykluczyć w ogóle posiadanie dzieci czyograniczyć ich liczbę 34 ), ale nie mniej ważna jest materia aktu, o którymmówimy, a ta pozostaje obiektywnie zła i nawet najlepsze intencje niemogą tego zmienić (choć mogą oczywiście wpłynąć na całościową ocenęmoralną danej sytuacji). Moralność aktu małżeńskiego musi zatem zakładaćnie tylko intencje, zamiary czy psychiczne nastawienie, ale w niemniejszym stopniu styl i sposób jego realizacji. A że miłość to nie tylestan uczuciowy i przywiązanie do podjętej kiedyś decyzji, ile kolejne aktywoli i decyzje - oznacza to, że każdy akt seksualny powinien stawać siępotwierdzeniem decyzji o wstąpieniu we wspólnotę losu podnoszącąnasze człowieczeństwo na wyższy stopień rozwoju. To zaś jest możliwetylko o tyle, o ile uwzględni się jego cielesno-doczesną celowość.Duchowy wymiar małżeństwa może realizować się zatem tylko przezwymiar materialny, który jest wyrazem woli Bożej. „Kiedy małżonkowie,uciekając się do środków antykoncepcyjnych, oddzielają od siebiedwa znaczenia, które Bóg Stwórca wpisał w naturę mężczyzny i kobiety32Będącego, co podkreśla Jan Paweł II, „wyrazem urzeczywistniającego się w naturzeplanu Stwórcy". Por. Jan Paweł II, Mężczyzną i niewiastą stworzył ich, s. 477.33Taką wykładnię stosunku do antykoncepcji przyjmują konserwatywni luteraniez amerykańskiego Kościoła Luterańskiego Synodu Missouri, a także część katolickichteologów.34Jan Paweł II, Mężczyzną i niewiastą stworzył ich, s. 478.


i w dynamizm ich zjednoczenia płciowego, zajmują postawę «sędziów»zamysłu Bożego i «manipulują» oraz poniżają płciowość ludzką, a wrazz nią osobę własną i współmałżonka, fałszując wartość «całkowitego»daru z siebie" 35- podkreślał Jan Paweł II. A Benedykt XVI w liście douczestników międzynarodowej konferencji z okazji 40-lecia Humanaevitae potwierdził tę jednoznaczną naukę: „Możliwość zrodzenia nowegożycia ludzkiego jest wpisana w integralny dar małżonków. Jeżeli bowiemwszelka forma miłości ma na celu szerzenie pełni, jaką żyje, miłość małżeńskama własny sposób udzielania się: poczęcie dzieci. W ten sposóbnie tylko jest ona podobna, ale uczestniczy w miłości Boga" - napisałpapież i dodał: „wykluczenie tego wymiaru poprzez działanie, które mana celu uniemożliwienie prokreacji, oznacza zanegowanie intymnejprawdy o miłości małżeńskiej" 36 .Antykoncepcjai inne grzechyOdrzucenie (czysto techniczne) płodności oznacza również zdecydowanąodmowę uczestnictwa w dziele Boskiego stworzenia, a pośrednio zanegowaniewartości stworzenia w ogóle. Małżonkowie, którzy nie chcąpozostawać otwarci na nowe życie, w istocie - by posłużyć się terminologiąDostojewskiego - „zwracają Bogu bilet", odmawiając zaangażowaniaw kreację świata i wypełnianie pierwszego przykazania, jakimpozostaje Boskie wskazanie: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyściezaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną" (Rdz 1,28). Sztuczne oddzielenieod siebie wymiaru miłości i oddania, uzupełniania się oraz płodnościoznacza także, w wymiarze społecznym, zachwianie tradycyjnegorozumienia celowości aktu płciowego, którym było założenie monogamicznejrodziny, mającej nie tylko zaoferować wsparcie kobiecie i mężczyźnie,ale również prowadzić do zrodzenia potomstwa. Akceptacjaodmowy realizacji tego celu w istocie prowadzić może (i rzeczywiścieprowadzi) do formułowania nowych celowościowych rozumień aktów15Jan Paweł II, Familiaris consortio, par. 32 , s. 92.36Cyt. za: Depesza Katolickiej Agencji Informacyjnej z 3 października 2008 pt. BenedyktXVI potwierdza stanowisko nt. antykoncepcji z encykliki „ Humanae vitae ".


płciowych. Nie mają one być już czynnikiem reprodukcji gatunku i przedłużeniadoczesnego trwania swego rodu, ale mają stać się wyłącznieaktami czystej przyjemności, samorealizacji i samopogłębiania się,a w najlepszym razie wzajemnego wspierania się. Przy takim rozumieniumiłości osłabione zostają jednak jasne przesłanki naturalne, na podstawiektórych można uznać za niegodne człowieka akty homoseksualne.Te ostatnie są przecież także działaniem - przynajmniej dla homoseksualistów- przynoszącym przyjemność, wywołującym samorealizację(choćby na poziomie behawioralnym), a niekiedy oferującym jakąśformę wzajemnego wsparcia. Na pierwszy rzut oka, jedynym celem, któregonie realizują homoseksualiści w swoich związkach, jest właśniepłodność. Jeśli zatem uznamy, że nie jest ona koniecznym elementemrelacji miłosnej, to w istocie nie będzie większych problemów z zaakceptowaniemstałych związków homoseksualnych. Dowodem - może nielogicznym, ale empirycznym - na prawdziwość takiego założenia jestdoktrynalna działalność wyznań protestanckich. Zdecydowana większośćz tych wspólnot, które zaakceptowały antykoncepcję, wcześniej czy później,mniej lub bardziej wprost, uznała akty homoseksualne, a nawet błogosławienietakich par za dopuszczalne. Ostatnio na dość ostrożny krokw tym kierunku zdecydowali się amerykańscy prezbiterianie, którzyuznali, że pastorka, która pobłogosławiła związek osób tej samej płci, niepowinna zostać ukarana, choć sprzeniewierzyła się zarówno wyraźnemunauczaniu Pisma Świętego, jak i konstytucjom Kościoła PrezbiteriańskiegoUSA.Można uznać tę zbieżność stanowisk za czysty przypadek, ale...takich przypadków jest zbyt wiele, by nie móc z nich wyciągnąć jasnychwniosków. Na coraz powszechniejszą akceptację związków jednopłciowych- poza rozerwaniem naturalnej łączności między seksem a płodnością- wpływają także inne procesy społeczne: nietrwałość relacji, akceptacjadla rozwodów czy rozmywanie tradycyjnych kategorii moralnych. Jednakjednym z głównych powodów postępów rozwiązłości jest dostępnośćpigułki antykoncepcyjnej i prezerwatyw.Nieustająca medialna promocja antykoncepcji jest także jednymz istotnych kulturowo składników „cywilizacji śmierci". Nie tylko setkireklam, lecz także język, jakim się posługujemy, mówiąc o „gumkach"czy „pigułkach", buduje poczucie zagrożenia, jakim mają być dzieci dla


własnych rodziców 37 . Antykoncepcja ma nas „zabezpieczać" przed tymniebezpieczeństwem, ma odgradzać nas od hałaśliwych, rozwrzeszczanychi zasmarkanych bachorów. Potomstwo, które w Biblii (a także w Koranie)38 pozostaje znakiem Bożej opieki, opatrzności i błogosławieństwa 39 ,zostaje przekształcone w groźbę, zakłócającą spokój i bezpieczeństwodwojga dorosłych. Każde kolejne dziecko rodzi zagrożenie dla rodzeństwa.Takie kulturowe ujęcie zamyka cywilizację zachodnią na wymiar nadziei,skazując ją na powolne demograficzne samobójstwo.Uznawanie dzieci za groźbę dla rodziców 40 ma, poza cywilizacyjnym,także całkowicie moralny i jednostkowy wymiar. Ofiarą takiego myśleniastają się bowiem całkiem realne dzieci. I to nie tylko dlatego, że pewnaczęść pigułek antykoncepcyjnych ma podwójne działanie: zapobiegającepoczęciu, ale też wczesnoporonne, lecz również dlatego, że w atmosferzemoralnej wykształconej przez powszechność antykoncepcji, o wielełatwiej zdecydować się na aborcję (także tę reklamowaną jako „antykoncepcjapo"). Jak wskazywał Jan Paweł II w encyklice Evangelium vitae,37Papież Jan Paweł II mówi o tym myśleniu wprost, jako o spisku przeciwko życiu:„Można mówić w pewnym sensie o wojnie silnych przeciwko bezsilnym: życie, któredomaga się większej życzliwości, miłości i opieki, jest uznawane za bezużyteczne lubtraktowane jako nieznośny ciężar, a w konsekwencji odrzucane na różne sposoby.Człowiek, który swoją chorobą, niepełnosprawnością lub - po prostu - samą swojąobecnością zagraża dobrobytowi lub życiowym przyzwyczajeniom uprzywilejowanych,bywa postrzegany jako wróg, przed którym należy się bronić albo którego należywyeliminować". Jan Paweł II, Evagelium vitae, par. 12, w: Dzieła zebrane, 1.1, s. 541.38Widać to w krajach islamskich, gdzie reklamy przeciwstawiające sobie bogatą paręz dwójką dzieci i prezerwatywami w szufladach oraz biedną parę z dziesiątką brudnychdzieci, za to niestosujących antykoncepcji - nie odniosły oczekiwanego skutku,bowiem ludzie wyciągnęli z nich prosty wniosek, że Bóg ukarał parę za stosowanie niegodnychśrodków niedostatecznym błogosławieństwem, które wyraża się w liczbiedzieci.39Dokładnie tak samo rozumie je zresztą Sobór Watykański II, jednoznacznie wskazując,że „dzieci są najcenniejszym darem małżeństwa i przynoszą rodzicom najwięcejdobra". Por. Konstytucja Duszpasterska o Kościele w świecie współczesnym. Gaudiumet spes, par. 50, w: Sobór Watykański II. Konstytucje. Dekrety. Deklaracje, Poznańbdw., s. 579.40Groźbę dotykającą najgłębszego współczesnego myślenia o wolności i szczęśliwymżyciu, które uznaje za dobre życie takie, które „polega na ciągłym eksperymentowaniui zaczynaniu od nowa" (por. Z. Bauman, K. Tester, O pożytkach z wątpliwości,tłum. E. Kosińska, Warszawa 2003, s. 153). W takim życiu dzieci niewątpliwie mogąprzeszkadzać.


„mentalność antykoncepcyjna" sprawia, że dla ludzi, którzy stosują antykoncepcję,pokusa aborcji staje się o wiele silniejsza, jeżeli dojdzie do„poczęcia «niechcianego» życia". A wszystko to mimo tego, że antykoncepcjaoraz aborcja to zło moralne zupełnie innego rodzaju i odmiennegociężaru moralnego: Jedno jest sprzeczne z pełną prawdą aktu płciowegojako właściwego wyrazu miłości małżeńskiej, drugie niszczy życie ludzkiejistoty (...) Mimo tej odmiennej natury i ciężaru moralnego pozostająone bardzo często w ścisłym związku, niczym owoce jednej rośliny" 41- wskazuje Jan Paweł II.Wyzwanie dla ojcostwaCywilizacyjnie zatem problem antykoncepcji powiązany jest w zasadziez wszystkimi większymi problemami kulturowymi i moralnymi współczesności.Bez przyjęcia katolickiej i papieskiej nauki w tej kwestii (choćbyzawartej w katechezach małżeńskich Jana Pawła II), trudno zatemwyobrazić sobie pełne odrodzenie Zachodu. Szczególnie powołani do jejprzyjęcia wydają się mężczyźni. To oni są bowiem głównymi beneficjentamimentalności antykoncepcyjnej i aborcyjnej. Seks bez zobowiązań,41Jan Paweł II, Evangelium vitae, par. 13, s. 541.


przyjemność bez odpowiedzialności i wreszcie chroniczna niedojrzałość- to cechy wybitnie chłopięce (coraz częściej nazywane męskimi), i towłaśnie im sprzyjają zarówno antykoncepcja, jak i aborcja. W normalnymświecie niedojrzały chłopak był zmuszany do dojrzałości przez małżeństwoi ojcostwo. Współczesność sprawiła, że małżeństwo i płodnośćmożna odsuwać w nieskończoność, a nawet gdy kobieta zajdzie w ciążę,można wygodnie zrzucić odpowiedzialność na nią („nie zabezpieczyłasię") albo - też bez większych skutków dla siebie - zaproponować jejaborcję.Antykoncepcja i aborcja przyczyniają się do generowania typuwiecznych chłopców. Tyle tylko, że ten typ nie jest w stanie osiągnąć realnego,głębokiego szczęścia, które Bóg ofiarowuje mężczyźnie w rodziniei dzieciach. Wychowanie potomstwa, choć jest wysiłkiem, staje się też przestrzeniąrealizacji świętości i powołania. Dzieci dają też błogosławieństwo,którego próżno by szukać gdzie indziej.Oto synowie są darem Pańskima owoc łona nagrodą.Jak strzały w ręku wojownikaTak synowie zrodzeni w młodościSzczęśliwy człowiek,który nimi napełnił swój kołczan. (Ps 127,3-5).Aby jednak odkryć owo błogosławieństwo, trzeba „przestać się lękać"i otworzyć drzwi Chrystusowi, który przychodzi do nas w osobachnaszych dzieci, które nie są groźbą, ale darem Bożego błogosławieństwa.TOMASZ P. TERLIKOWSKI


ZALEGALIZOWAĆSCHIZMĘ?Nawet gdyby99 procentświeckichkatolikównie zgadzało sięz jakąś naukąMagisterium,to w żaden sposóbnie wpływałobyto na jejnieomylność.


„Tygodniku Powszechnym"(20 lipca 2008) ukazał się długitekst autorstwa ks. Jacka Prusaka pt. Milczącaschizma. Artykuł ów - biorąc za punktwyjścia czterdziestą rocznicę ogłoszenia przezpapieża Pawła VI encykliki Humanae vitae,w której zostało powtórzone odwieczne nauczaniekatolickie potępiające stosowanie przez małżonkówsztucznej antykoncepcji jako złe samo w sobiei w związku z tym zawsze zakazane - opisuje sposóbprzyjęcia tej doktryny przez katolików. Autor wspominawięc m.in. o buntach kościelnych teologów przeciwnauczaniu Pawła VI oraz o bardzo wysokim odsetkuświeckich katolików nie zgadzających się z papieżem w tej sprawie. Chociażtytuł tekstu wydaje się wskazywać na wybitnie nienormalny charakterpodejścia części teologów i świeckich do tego elementu nauczaniaKościoła, to jednak konkluzja, na jaką pozwala sobie ks. Prusak, wydaje siębyć co najmniej mocno kontrowersyjna. Sugeruje on bowiem, że opisywanaprzez niego schizma jest przejawem prawidłowego rozwoju doktrynykatolickiej w kwestii antykoncepcji.Lud Boży przeciwnauczaniu Magisterium?Autor artykułu, rozważając teologiczny status katolików kontestującychnauczanie Magisterium kościelnego na omawiany temat, zadaje następującepytanie: Jeśli tak wygląda recepcja Humanae vitae, to czy nie jest toznak dla Kościoła rozumianego jako cały Lud Boży, że «doświadczenie»większości świeckich (laicorum experientia) powinno być uznane zaoznakę rozwoju doktryny o antykoncepcji?". Następnie zaś dodaje:„Tylko cały Kościół zachowany w jedności wiary jest uchroniony odbłędu (por. Lumen gentium, n. 25)". Choć ks. Prusak nie udziela w swymartykule jednoznacznej odpowiedzi na postawione przez siebie pytanie, tojednak już sama wymowa tekstu może mocno zdezorientować wielu katolików.Autor tekstu Milcząca schizma daje bowiem do zrozumienia, iżbunt sporej części świeckich wiernych oraz niektórych teologów przeciw


nauczaniu Magisterium może być oznaką, iż jest ono błędne. Co więcej,powołując się na zasadę, wedle której „tylko cały Kościół zachowanyw jedności wiary jest wolny od błędu", wydaje się prezentować dziwaczną,a przede wszystkim nieprawdziwą koncepcję nieomylności Kościoła.Wedle niej, nieomylność kościelnych nauk musi być koniecznie potwierdzonazgodą nań wszystkich jego wiernych. Tego rodzaju rozumowaniestawia na głowie całą doktrynę katolicką o warunkach nieomylnościKościoła, a także o posłuszeństwie, jakie nauczaniu Magisterium winniokazywać teologowie i wierni świeccy.Po pierwsze: całkowicie fałszywa jest teza ks. Prusaka, jakoby„tylko cały Kościół był wolny od błędu" (podkreślenie MS). KatechizmKościoła Katolickiego, powołując się na nauczanie Soboru WatykańskiegoI i II oraz na Kodeks Prawa Kanonicznego z 1983 roku, wymieniatrzy formy kościelnej nieomylności. Pierwszą z nich jest ogłoszenie przezpapieża mocą jego najwyższej władzy aktem definitywnym nauki w sferzewiary i moralności. Drugą z owych form jest sprawowanie przez Następcęśw. Piotra najwyższego urzędu nauczycielskiego wraz z KolegiumBiskupów, gdy przekładają oni coś „do wierzenia jako objawione przezBoga". Z czymś takim mamy przede wszystkim do czynienia w przypadkunauczania soborów powszechnych. Wreszcie, trzecią z wymienionychform nieomylności jest sytuacja, w której „poczynając od biskupóważ po ostatniego z wiernych świeckich ogół wiernych ujawnia swąpowszechną zgodność w sprawach wiary i obyczajów".Wydaje się, iż autor tekstu Milcząca schizma z katechizmowego nauczaniaprzejął jedynie ostatnią z trzech wymienionych wyżej form nieomylności,całkowicie zapominając o dwóch pierwszych. Zgoda całegoKościoła na jakieś nauczanie w sferze wiary i moralności jest bowiemtylko jedną z form kościelnej nieomylności. Nie jest ona jednak jej formąjedyną. Zarówno nieomylne definicje papieża, jak i soboru powszechnegonie wymagają do swej wolności od błędu zgody ze strony wiernychświeckich. Co więcej, owi wierni świeccy, by pozostać w pełni włączonymido Kościoła, muszą z wiarą przyjąć owe nieomylne definicje.Gdyby więc nawet 99 procent świeckich katolików nie zgadzało sięz jakąś nauką Magisterium, to w żaden sposób nie wpływałoby to na jejnieomylność. Jeśli zostały zachowane warunki nieomylnego nauczania,które Magisterium podaje w przypadku orzeczeń papieży i soborów, toHALINA KUŹNICKA<strong>grafika</strong>:


poglądy większości osób uważających się za katolików nie mają tu nic dorzeczy. To nie Magisterium Kościoła ma się podporządkować opinii wiernychświeckich, ale wierni mają być posłuszni nauczaniu swych Pasterzy.Karoca przed końmiNie można więc twierdzić, iż tylko cały Kościół jest wolny od błędu, bojest to nieprawda. Cały Kościół, owszem, jest nieomylny w sprawachwiary i moralności, ale nie jest to jedyna forma kościelnej nieomylności.Nieomylność Kościoła przejawia się przecież również (albo przedewszystkim) w nauczaniu jego Pasterzy, którzy są częścią, a nie całościąwspólnoty Ludu Bożego.Zamieszanie, jakie ks. Prusak wprowadza w umysły katolików,polega również na forsowanej przez niego sugestii, jakoby wierni nie zgadzającysię z nauczaniem Kościoła w sprawie antykoncepcji mogli uczestniczyćw nieomylności, jaka przysługuje całemu Ludowi Bożemu. Tymczasemzwolennicy środków antykoncepcyjnych, nawet jeśli w jakimśsensie należą jeszcze do Kościoła świętego, to z pewnością nie są do niegowłączeni w pełny sposób. Do wspólnoty Kościoła Chrystusowego w pełnimogą należeć bowiem tylko ci, którzy wyznają całą wiarę katolicką, sąposłuszni papieżowi i Kolegium Biskupów (również w sferze nauczania),a także przystępują do sakramentów świętych. Osoby, które kontestujązakaz antykoncepcji, nie spełniają co najmniej jednego z tych warunków.Z pewnością bowiem odmawiają posłuszeństwa nauce papieża, którąkażdy prawowierny katolik ma obowiązek przyjąć ze zgodą sercai rozumu.Co do pozostałych dwóch warunków pełnej przynależności doKościoła świętego, również można wysuwać obiekcje odnośnie do tego,czy obrońcy prezerwatywy i pigułek je spełniają. I tak: choć potępienieantykoncepcji nie jest, w sensie ścisłym, dogmatem, to niewątpliwiemożna powiedzieć, iż należy ono do niezmiennego depozytu wiaryi moralności katolickiej. Potępienie antykoncepcji stanowi więc jednąz prawd moralności, którą nie tylko należy stosować w życiu, ale w którąnależy również wierzyć jako objawioną przez Pana Boga. Nie można więcw stosunku do apologetów sztucznego ubezpładniania aktów małżeńskichużywać określenia, iż „wyznają oni wiarę katolicką". Niestety, nie


wyznają oni wiary katolickiej, podobnie jak ludzie broniący godziwościaborcji, homoseksualizmu czy rozpusty. Co do przystępowania obrońcówantykoncepcji do sakramentów, to okoliczność ta może świadczyć o dwóchrzeczach. Albo przystępują do sakramentów w sposób świętokradczy(odrzucanie odwiecznej nauki Kościoła, czynione z pełną świadomością,iż odrzuca się w ten sposób wolę Boga, jest wszak grzechem śmiertelnym),albo tkwią w niepokonanej niewiedzy odnośnie do błędności swychpoglądów (a więc z pewnych względów nie znają, a nawet jeśli znają, tonie są w stanie pojąć prawdziwości nauki katolickiej o antykoncepcji)- wówczas, mimo swych złych przekonań, nie zaciągają przed Bogiemciężkiej winy z tego powodu.Ks. Prusak swą sugestią, by ludzie, których pełna przynależność doKościoła katolickiego pozostaje pod wielkim znakiem zapytania, współdecydowalio tym, co w jego nauce jest, a co nie jest nieomylne, dokonujerzeczy naprawdę karkołomnej. Równie dobrze można by zakwestionowaćw nauczaniu Kościoła chyba wszystko. Przez wieki wszak mniejszebądź większe grupy wiernych nie zgadzały się z tą lub inną prawdą wiaryi moralności katolickiej. Nigdy jednak nie było to nazywane „oznaką rozwojudoktryny", ale błędem, schizmą czy herezją. Zawsze bowiem znajdąsię osoby (nierzadko może być ich bardzo dużo) deklarujące swój katolicyzm,które pozwolą sobie mieć inne zdanie w tej kwestii aniżeli Magisterium.To, co proponuje autor Milczącej schizmy, popularnie zwie się„przestawianiem karocy przed końmi". O ile tradycyjnie chrześcijańskiepodejście zakładało, że pełna przynależność do Ludu Bożego musi pociągaćza sobą m.in. podporządkowanie swych poglądów nauce Magisterium,o tyle ks. Prusak zdaje się twierdzić, iż fakt powstawania przeróżnychbłędów i herezji ma być znakiem, że nauka, którą owe dewiacjedoktrynalne atakują, nie jest nieomylna. Trudno nazwać to inaczej niżpiramidalną bzdurą.Autentyczna nieomylnośćogółu wiernychRzecz jasna, jak to zostało już wyżej nadmienione, istnieje sytuacja,w której nieomylność Kościoła wiąże się z akceptacją dla danej nauki lubpraktyki ze strony ogółu duszpasterzy i wiernych. Nie dotyczy to jednak


kwestii, które Magisterium rozstrzygnęłojuż swym orzeczeniem, alespraw nie objętych tego typu rozstrzygnięciem.Przykładem tego typunieomylności jest choćby dawniejszaprocedura wynoszenia świętych naołtarze. W pierwszych wiekach Kościołanie mieliśmy do czynienia z papieskimikanonizacjami, ale o uznaniuświętości danej osoby decydowałapopularność i żywotność kultu, jakimLud Boży otaczał danego męża lubniewiastę. O nieomylności ogółuwiernych możemy również mówićchoćby w przypadku potępienia przezpierwszych chrześcijan starożytnychwalk gladiatorów. Choć nie są znanejakieś wypowiedzi papieży pierwszych wieków w tej kwestii, to jednakpowszechne odrzucenie przez dawnych chrześcijan tej rozrywki wystarcza,by rozpoznać w tym znak nieomylności. Sugestie ks. Prusaka niemają jednak nic wspólnego z tym prawdziwym pojęciem nieomylnościcałego Ludu Bożego. Zamiast wskazać drogę, jak przezwyciężyć schizmę,która zalęgła się w umysłach wielu nominalnych katolików, sugerujeon legalizację tych wypaczeń, a przynajmniej poddaje w wątpliwośćsłuszność i nieomylność nauki Kościoła w sprawie antykoncepcji. Nietędy droga.MIROSŁAW SALWOWSKI


GORZKIE ŁZYTo ja trzymałam kobiety za ręce.Gdy płakały, mówiłam jedynie:„Skarbie, to zrozumiałe,że płaczesz. Dostałaś potężnądawkę Valium". Dokonywanoaborcji nawet w drugimtrymestrze ciąży. Pewnegorazu zdarzyło się,RACHELIże dziewczynapodniosła głowę,zauważyła nóżkędziecka i zaczęła wyć.Musiałampowiedzieć jej,że się myli,lecz gdy przyszłauregulować opłaty,wbiła mi w twarzswe zaczerwienioneoczy: „Pani dobrzewie, co widziałam.Powiedzieliście mi,że to nie byłojeszcze dziecko".<strong>grafika</strong>: JANUSZ KAPUSTA


-Będę stosował zabiegi łecznicze wedle mych możności i rozeznaniaku pożytkowi chorych, broniąc ich od uszczerbku i krzywdy. Nikomu,nawet na żądanie, nie dam śmiercionośnej trucizny, ani nikomu nie będęjej doradzał, podobnie też nie dam nigdy niewieście środka poronnego.W czystości i niewinności zachowam życie swoje i sztukę swoją... Jeżelidochowam tej przysięgi, i nie złamię jej, obym osiągnął pomyślnośćw życiu i pełnieniu tej sztuki, ciesząc się uznaniem ludzi po wszystkieczasy; jeżeli ją przekroczę i złamię, niech mnie los przeciwny dotknie.Z przysięgiHipokratesaW Rama daje się słyszeć lament i gorzki plącz.Rachel opłakuje swoich synów,nie daje się pocieszyć, bo już ich nie ma.Księga Jeremiasza 31,15Rachel symbolizuje Kościół. Matka Kościół płacze nad synami nietylko dlatego, że cierpi nad ich zgubą, ale że zabijają ich ci, których jakopierwszych zrodziła i których chciałaby zachować.Święty Hilary


Według Światowej Organizacji Zdrowia każdego roku na kuli ziemskiejdokonywanych jest 53 miliony aborcji 1 . Pierwszym krajem, który wprowadziłzalegalizowane przerywanie ciąży, był Związek Sowiecki w 1920roku. Dwadzieścia dwa lata później podobne prawo na terytoriach okupowanychprzyjęła Trzecia Rzesza, w 1948 roku Japonia, a następnie krajeobjęte systemem komunistycznym: Polska, Węgry i Bułgaria w 1956roku, a Czechosłowacja rok później. W państwach zachodnich prawo proaborcyjnerozpowszechniło się w latach sześćdziesiątych: w Wielkiej Brytaniiw 1967 roku, w USA, Danii i Niemczech w 1973, w Szwecji w 1974,we Francji w 1975, we Włoszech, Grecji i Luksemburgu w 1978. W latachosiemdziesiątych na podobną zmianę w prawie zdecydowały się Holandia,Portugalia i Hiszpania, a w 1990 roku Belgowie 2 .Zaczadzone sumieniaRozpowszechniające się ideologie nie mówią o zabijaniu ludzkich istnień,lecz o zwykłym medycznym zabiegu, często reklamowanym jako„terapia przywracania menstruacji". Eufemizm „przerwanie ciąży"w przypadku uśmiercenia płodu brzmi równie absurdalnie jak „przerwanieoddychania" w odniesieniu do morderstwa. Propagandowa inżynieriazaprzeczania oczywistym faktom i usypiania sumień znajduje mrocznepotwierdzenie w świadectwie amerykańskiej feministki Normy McCorvey,znanej jako Jane Roe. Po latach ideologicznej walki o prawo do usuwaniaciąży w USA, zaproponowano jej pracę w pewnej klinice ginekologicznej.Opisuje to następująco: „Zgodziłam się, ale wszystko tookazało się kłamstwem. Za sześć dolarów za godzinę zostałam sekretarką,osobą od wszystkiego: umawiałam spotkania, tłumaczyłam klientkom, żenie było żadnego dziecka, tylko «zablokowanie cyklu miesiączkowego)).Niejednokrotnie oszukiwałyśmy, jeśli chodzi o długość ciąży, ponieważpo przekroczeniu dziesiątego tygodnia pacjentki musiały płacić podwójnie.Potem, gdy zaglądałam do komory chłodniczej, widziałam kawałki1Por. Methodes medicales d 'interruption de grossesse. Pr. zbiorowa pod kier. zespołunaukowego WHO. Seria raportów technicznych: nr 871 (1997), s. 117.2Por. A. Socci, 11 genocidio censurato. Aborto: un mdiardo di vittime innocenti, Ed.Piemme, Casale Monferrato 2006, s. 11-12.


nóżek i główek płodów umieszczonych po cztery lub pięć w słoju. Wracałamdo domu i upijałam się...To ja trzymałam kobiety za ręce. Gdy płakały, mówiłam jedynie:«Skarbie, to zrozumiałe, że płaczesz. Dostałaś potężną dawkę Valium».Dokonywano aborcji nawet w drugim trymestrze ciąży. Pewnego razuzdarzyło się, że dziewczyna podniosła głowę, zauważyła nóżkę dzieckai zaczęła wyć. Musiałam powiedzieć jej, że się myli, lecz gdy przyszłauregulować opłaty, wbiła mi w twarz swe zaczerwienione oczy: «Panidobrze wie, co widziałam. Powiedzieliście mi, że to nie było jeszczedziecko». Więcej nie wytrzymałam... Podczas pewnej mszy w kościeleupadłam na kolana, prosząc Boga o przebaczenie za to wszystko, co robiłam"3 . Norma McCorvey, dziś sześćdziesięcioletnia kobieta o uśmiechubabci, działająca aktywnie na rzecz obrony życia, wyjaśnia: „45 milionówamerykańskich rodzin zostało dotkniętych problemem aborcji. Psychologiczneskutki, w przypadku kobiet, są zawsze druzgocące".Anna Bravo, dawna bojowniczka o wolność kobiet we Włoszech,dziś przyznaje: „Jest wiele spraw, o których mówiło się niewiele albo teżwcale..., na przykład o cierpieniu płodu wywołanym przerwaniem ciąży" 4 .Ponadto upolitycznienie kampanii aborcyjnej doprowadziło do myślowejpustki, powodując, że tragedia pozbawienia kogoś życia stała się jednymz cywilnych praw jednostki, drążąc tym samym nieprzebytą przepaśćpomiędzy „kolektywną radością wiwatujących wieców a osobistym bólemdoświadczenia pozbycia się dziecka". Paradoksalnie, wiele z tych kobiet,które przeżyły aborcję, dziś prowokuje tematy do przemyślenia oraz czynnieangażuje się w ruchy pomagające innym parom przyjąć życie.Twarz dzieckaW przypadku cierpień postaborcyjnych istnieje zawsze obawa, by niepowiedzieć za mało bądź za dużo. A zwłaszcza, by nie pozwolić się wplątaćw jazgot sporów ideologicznych. Co natomiast mówi doświadczenietych, którzy znajdują się w pobliżu osób, które nie potrafiły rozpoznaćludzkiej twarzy poczętego dziecka? Rozpoznać nie znaczy w tym wypadku34Wywiad z Sylwią Kramer, „II Giornale", 17 stycznia 2005.A. Bravo, Noi e la violenza. Trent 'anni per pensarci, „Genesis" III/1, 2004.<strong>grafika</strong>: HALINA KUŻNICKA


wymyślić sobie coś, ale otworzyć oczy na rzeczywistość, która już istnieje.Co się dzieje, jeśli oczy się nie otwierają? Właściwie nic: każdymoże postąpić w zgodzie z własnym sumieniem. Kto nie chce dokonaćaborcji, nie jest do tego zmuszony. Kto tego dokonał, zrobił to za aprobatąprawa. Wszystko dokonuje się w ciszy sal operacyjnych. Płód, którynigdy nie ujrzy światła dziennego, jest jak gdyby nigdy nie istniał. Ktozdaje sobie z tego sprawę? Po co zabierać głos? Czy nie lepiej pozostawićgo pogrzebanego w ciszy sumienia poszczególnych osób, których todotyczy? Zwłaszcza gdy prawo do aborcji coraz powszechniej uznawanejest za jeden z elementów prawa do wolności kobiety, mężczyzny czyspołeczeństwa w ogóle.Pozostaje jednakże twarz drugiego, podobna do mojej. Twarz ludzkato zgoła coś odmiennego niż morda zwierzęca. Po twarzy rozpoznajęosobę. Z wyrazu twarzy drugiego człowieka mogę odczytać jego emocje,uczucia i myśli. Nawet w ciszy kobiecego łona twarz drugiej istotyoznajmia obecność kogoś, kogo należy nazwać «ty». „Dramat moralny,decyzja za dobrem lub za złem - pisał Joseph Ratzinger w swej ostatniejksiążce przed wyborem na urząd Piotrowy - zaczyna się od spojrzenia, odwyboru oglądania twarzy drugiego człowieka lub nie". Być może z tegoelementarnego powodu wywodzi się powszechna moralna zgoda co dopotępienia zabijania drugiego człowieka. Jeśli w przypadku najmniejszychz istot ludzkich jednomyślnie odrzuca się dzieciobójstwo, to czemuzatem wielu pozostaje nieczułych na zjawisko aborcji? „Być może dlatego,że w przypadku aborcji nie widać twarzy tego człowieka" - odpowiadaautor. „Twarz drugiego człowieka odwołuje się do mojej wolności,abym go przyjął i zatroszczył się o niego, abym potwierdził jego wartośćw nim samym, a nie na miarę moich korzyści... Decyzja spojrzeniaw twarz drugiego człowieka to decyzja o własnym nawróceniu" 5 .Carlo Casini, szef włoskiego Ruchu Obrony Życia, opowiada, jakpodczas jednego ze spotkań referendalnych, na które przychodziło zazwyczajsporo zwolenników przerywania ciąży, pewien jego współpracowniknagle wyciągnął i zademonstrował zgromadzonym flakonik z trzymiesięcznymmalutkim płodem w środku. „Atmosfera się zaogniła. Pewna5J. Ratzinger, Europa Benedykta w kryzysie kultur, tłum. W. Dzieża, Częstochowa2005, s. 85-86.


dziewczyna, siedząca naprzeciw mnie, zaczęła wrzeszczeć i protestować...To był koniec świata, niewiele brakowało, by się rzucono na mniez pięściami". „Po skończonym spotkaniu - relacjonuje Casini - poszliśmydo pobliskiego baru. W kącie wraz z innymi osobami siedziała owadziewczyna. Przez jakiś czas nie zwracała na nas uwagi, lecz w pewnejchwili podeszła do mnie i zapytała: «Jest pan pewien tego wszystkiego,0 czym pan mówił?». Odparłem: «Jasne». «Aten płód, co widziałam, jestprawdziwy?». «Owszem, jeśli chcesz, możemy ci pokazać)). «Nie, naBoga! Dlaczego o tych sprawach nie powiedzieliście nam wcześniej?))1 wybuchła płaczem. Poruszona, opowiedziała nam swoją historię: dziewczynaz duszpasterstwa, dwadzieścia cztery lata, aborcja w wieku osiemnastulat. «Nikt mi nie powiedział, że to dziecko. Gdybym wiedziała, niezrobiłabym tego...» 6 .„Naprawdę tego chciałaś?"Poczęcie, w języku łacińskim - conceptio, oznacza „ująć w całości",„przyjąć w siebie", albo lepiej: „poczuć w sobie". Bywa rozumiane teżw sensie myślenia, jako wpaść na pomysł, wyobrazić sobie, uzmysłowić.Ten szczególny związek działania z myśleniem ma w tym wypadku szczególnezastosowanie, bowiem poczęte dziecko, nawet jeśli niechciane,w tym momencie jest pomyślane. Moment poczęcia to najważniejszy aktludzkiej egzystencji, to początek całego ciągu zdarzeń i procesów składającychsię na czyjąś konkretną biografię. Myśl ludzka w naszym społeczeństwieczęsto obniża rangę tego momentu, próbując zaistnieniekogoś zamienić na pojawienie się czegoś, jakby rzeczy, produktu. Niejednokrotnieogłoszenie nowiny o zajściu w ciążę bywa przez innychskwitowane: „naprawdę tego chciałaś?" albo „nie wystarczy ci dwójka?".Tego typu zanegowanie ludzkiego istnienia osobowego ma swoje konsekwencjena poziomie indywidualnym, rodzinnym czy społecznym.Konkretnymi przejawami takiego zanegowania są - bez wdawania sięw szczegóły - chciane poronienia, RU 486, pigułka „dzień po" (Norlevo),wszelkie techniki antykoncepcji awaryjnej i postkoitalnej, sztucznezapłodnienie pozaustrojowe, homologiczne i heterologiczne itd.6A. Socci, dz. cyt, s. 72-73.


W środowisku medycznym istnieje ożywiona dyskusja, czy istniejecoś takiego, jak „syndrom postaborcyjny", czy tylko poszczególne dolegliwościpsychiczne, niekoniecznie ujmowane razem. Słowo „syndrom",od greckiego syndromos - „biec razem", oznacza zespół symptomów lubprzejawów, będących w stałym powiązaniu między sobą. Należałobymoże rozróżnić „przejaw" łatwo rozpoznawalny obiektywnie przez terapeutęod „symptomu" będącego subiektywnym bólem czy dolegliwościąodczuwaną przez osobę. Syndrom postaborcyjny dopiero od niedawnastał się przedmiotem badań, trochę jakby „na wygnaniu", bowiem nie jestewidentnie dostrzegalnym rodzajem cierpienia, ale czymś, co jedynieosoby o dużym wyczuciu i empatii potrafią zlokalizować i określić przyczynę.Z tego powodu wątpię, by jakiś zwolennik aborcji - mimo szerokichkompetencji - potrafił pomóc komuś drugiemu przezwyciężyć ówsyndrom.Biorąc pod uwagę aktualny stan badań, wyróżnia się w tym względzietrzy stany rozpoznania:<strong>grafika</strong>: HALINA KUŹNICKA


- psychozę postaborcyjną, objawiającą się natychmiast po zabiegu,która może trwać więcej niż pół roku i ma charakter dolegliwości psychiatrycznych;- stres postaborcyjny, utrzymujący się od trzech do sześciu miesięcy,mający raczej łagodny przebieg;- syndrom postaborcyjny jako zespół dolegliwości, które mogą daćo sobie znać zaraz po wykonanej aborcji, bądź po wielu latach od tamtegowydarzenia. Według niektórych psychoterapeutów, okres jego ukrytego,powolnego dojrzewania w osobie może trwać nawet i 25 lat. Najwyższeryzyko jego powstania wiąże się z przełomowymi momentami życia, takimijak okres dorastania (tu należałoby przyjrzeć się dokładnie zagrożeniomwiążącym się z udostępnianiem pigułek wczesnoporonnych młodzieży)oraz przekwitania, czyli tzw. klimakterium, a także po okresie żałoby, powcześniejszym etapie bezpłodności (w wypadku uciekania się do techniksztucznego zapłodnienia) czy też po zerwaniu związku uczuciowego.Psychiczne konsekwencje przebytej aborcji dopadają przede wszystkimkobiety. Jak wykazują najnowsze badania, w momencie zapłodnieniaw ciele matki zachodzą różne zmiany związane z pojawieniem sięembrionu. Od niego ku matce przepływają nieskończone ilości przekazówza pośrednictwem substancji chemicznych, takich jak hormony czyneuroprzekaźniki. Informacje owe służą temu, by organizm matki umiałdostosować się do obecności nowego „gościa". Ponadto embrion przesyłamatce komórki macierzyste, które zasiedlają szpik rdzenia kręgowego,skąd produkowane są limfocyty przez całą pozostałą część życiamatki, bez względu na to, czy poród odbył się naturalnie, czy przez cesarskiecięcie, czy też płód został samoczynnie poroniony. W związku z tymmożna stwierdzić, że od momentu poczęcia kobieta pozostaje matką jużna zawsze.Zamknięta w cierpieniuCiąża bywa najczęściej sprawdzianem „sprawności" kobiecej, potwierdzeniemjej własnej płodności. Zajście w ciążę zazwyczaj zaspokajaw kobiecie jej potrzebę bycia potrzebną, dojrzałą i odpowiedzialną.W związku z tym syndrom postaborcyjny powstaje na bazie jasnej świadomościfaktów, które zaszły. Kobieta odczuwa aborcję jako fakt, z którego


wynika, że w sposób świadomy i chciany zostało zabite życie. Dodatkowaświadomość, iż egzekutorem tego wszystkiego był lekarz, wzmagajedynie poczucie potworności całego zdarzenia. Co dzieje się w psychiceosoby, która dokonała aborcji? Przede wszystkim w swej świadomościnie zadowala się myśleniem, iż pozbyła się tylko ze swego ciała „niewielkiejgarstki komórek", jak utrzymują i próbują wmawiać innym pewneśrodowiska feministek w małym stopniu skłonnych do skonfrontowaniasię z rzeczywistością. Każda kobieta wie, że poddając się aborcji, zabija.I że zabija nie cokolwiek, ale własne dziecko. I że w dodatku decyzjao tym zapadła w niej przy pełnej jasności umysłu: ona do tego dążyła.Wszystkie elementy, które złożyły się na tę trudną sytuację, takie jak:uczucie paniki przed własną odpowiedzialnością czy wizja przyszłościzaburzonej lub wręcz zdruzgotanej przez fakt niechcianego poczęcia- potęgują jedynie dramatyczność przeżywanych chwil. Jak poważnaw skutkach może być dla kobiety taka decyzja, świadczą o tym gromadzone,coraz to nowe, liczne dane.Według Elliot Institute for Social Science Research 90 procent owychkobiet cierpi psychiczne tortury utraty szacunku do samej siebie; okołopołowa z nich ucieka się do zwiększonej konsumpcji alkoholu bądź substancjinarkotycznych; 60 procent ulega myślom samobójczym; 28 procenttakie próby podejmuje; 20 procent zdradza nasilone objawy stresupourazowego; 50 procent takie objawy odczuwa w mniej intensywnymstopniu; wreszcie 52 procent czuje w sobie uraz lub wręcz nienawiść doosób, które je do tego czynu popchnęły czy namówiły.Profesor David Fergusson z Christchurch School of Medicine w NowejZelandii podjął się badań, mających na celu wykazanie, iż aborcja niepowoduje żadnych skutków psychologicznych. Rezultaty okazały sięzaskakujące, bowiem wynikało z nich, iż w przypadku kobiet, które przeżyłyaborcję, prawdopodobieństwo rozwinięcia się choroby psychicznejbyło półtora raza wyższe, zaś prawdopodobieństwo uzależnienia się odśrodków odurzających lub alkoholu dwu- lub trzykrotnie przekraczałośrednie dotyczące innych kobiet. Fergusson swe badania przeprowadził na500 kobietach, towarzysząc im od narodzin do osiągnięcia 25 lat życia.„Osoby po przebytej aborcji - pisał w swym raporcie opublikowanym nałamach „Journal of Child Psychiatry and Psychology" - mają podwyższonąskłonność do sukcesywnego zapadania się w kłopoty z własnym


zdrowiem psychicznym, wśród których przeważa depresja (wzrost o 46procent), lęki, zachowania samobójcze oraz uzależnienia".Według „Archives of Women's Mental Health" na skutek aborcjiw Stanach Zjednoczonych wskaźnik samobójczy wzrósł o 160 procent;według zaś „British Medical Journal" w Wielkiej Brytanii współczynnikten zwiększył się o 225 procent; z kolei fińskie dane, umieszczone w „ActaObstetrica et Gynecologica Scandinavica", notują wzrost analogicznychwskaźników aż o 546 procent. Średnia zatem, jaką uzyskujemy z zsumowaniadanych pochodzących z powyższych trzech źródeł, osiąga liczbę310 procent! Liczby te w zdecydowany sposób burzą dobre samopoczucietych, którzy głoszą, iż przerwanie ciąży może stanowić bardziej rozsądnyi bezpieczny wybór niż decyzja o urodzeniu dziecka.Miarodajne źródła z dziedziny psychiatrii potwierdzają, że w wynikupopełnionej aborcji, w ciągu czterech kolejnych lat, od 2 do 4 razy więcejkobiet zgłasza się z prośbą o pomoc medyczną, niż w przypadkukobiet, które donosiły ciążę do końca. Inne dane powiadają, że nawet poupływie czterech lat od zabiegu aborcji liczba kobiet potrzebującychopieki psychiatrycznej jest wyższa o 67 procent. Według wspomnianego„Archives of Women's Mental Heath" z 2001 roku, kobiety z syndromempostaborcyjnym łatwiej zapadają na nerwice prześladowcze, psychozydepresyjne oraz dolegliwości typu neurologicznego. Również i ryzykozapadnięcia na depresję czy psychozę poporodową jest wyższe w przypadkukobiet mających na koncie wcześniej przerwaną ciążę. Jak podaje„British Medical Journal" z 19 stycznia 2002 roku, kliniczna depresja maprawo pojawić się o 138 procent częściej u kobiet zamężnych, które dokonałyaborcji, niż u mężatek, które tego nigdy nie zrobiły.Doktor Vincent Rue (podaję za „American Journal of Drug andAlkohol Abuse" z 2000 roku), wśród skutków zespołu postaborcyjnegowymienia objawy typowe dla stresu pourazowego: koszmary i obsesyjnereakcje na temat aborcji (w 55 procentach przypadków), nawrót samoistnychwspomnień, tzw. flashback (73 procent), myśli samobójcze łączącesię z przeżyciami aborcyjnymi (58 procent), niezadowolenie z samej siebie(68 procent), poczucie winy i niemożność przebaczenia sobie samej(79 procent), lęki przed kolejną ciążą i perspektywą stania się rodzicem(63 procent), uczucie dyskomfortu w obecności noworodków (49 procent),określanie samej siebie jako „uczuciowo obojętnej" (67 procent).


Z innych jeszcze źródeł wynika, że na syndrom postaborcyjny mogą złożyćsię takie dolegliwości, jak wzrost zaburzeń seksualnych, trudnościpokarmowe, wzrost spożycia nikotyny, ataki paniki i lęku, wreszcie konfliktowośćw relacjach.Nie tylko kobietaTrudność z aborcją mamy wszyscy, choćby w tym sensie, że łatwiej dyskutowaćna jej temat na poziomie politycznym, niż mówić o niej na płaszczyźnieosobistej. Kto tego nie potrafi, wybiera zazwyczaj taktykę niedostrzeganiaproblemu. Tymczasem chodzi o kwestię poważnegocierpienia, które drąży osoby przez wiele lat, a nieraz i przez całe życie.Jeśli nie mamy o tym żadnego pojęcia, nie będziemy w stanie tym cierpiącymosobom pomóc, czy to jako małżonek, ksiądz czy terapeuta.Wiele kobiet odczuwa po przebytej aborcji wieloletnie bóle fizycznew łonie - i to niekoniecznie na skutek interwencji chirurgicznej: cierpiąna to niejednokrotnie i te osoby, które pozbyły się dziecka metodą chemiczną.Według „Journal of the National Cancer Institute" (nr 1-2/1995),„aborcja stanowi czynnik ryzyka dla raka piersi. Prawdopodobieństwopojawienia się raka piersi u kobiet po jej dokonaniu jest o 50 procentwyższe". Ekipa pod kierunkiem doktor Janet Daling z Fred HutchinsonCancer Research Center z Seattle, badająca 1800 kobiet, doszła do wniosku,że najwyższe ryzyko zachorowania na raka piersi występuje u dziewczątponiżej 18. roku życia, które dokonały aborcji w pierwszych trzechmiesiącach ciąży. Pewność zapadnięcia na tę dolegliwość do 45. rokużycia zwiększa się w ich przypadku aż o 800 procent. Nikt, według autorówraportu, nie potrafi wyjaśnić, jak to się dzieje, że kobiety, które urodządziecko przed trzydziestką, są statystycznie osobami najbardziej chronionymiprzed wspomnianą chorobą. Jedna z hipotez wyjaśnia, że komórkipowstałe w wyniku szybkiego rozrastania się piersi w początkowejfazie ciąży narażone są na najwyższe ryzyko przerodzenia się w złośliwew przypadku, gdy produkowane przez organizm hormony nie zdołajądoprowadzić do ich pełnego wzrostu. Innymi słowy, jeśli ciąża zostajeprzerwana, niedojrzałe komórki są bardziej narażone na przekształceniesię w komórki rakowe. Coś takiego nie zachodzi w razie poronienia naturalnego.<strong>grafika</strong>: HALINA KUŻNICKA


Nieraz myślimy, że aborcja to prywatna sprawa kobiety. Bywa, żekobiety podejmują decyzję tak, iż druga strona o tym nie wie, albo teżprzyjmuje piłatową postawę umycia sobie rąk: „to twoja sprawa". Niejest jednakże obojętne, czy ojciec dziecka był włączony w sprawę, czyteż nie. Być może starał się przerzucić ciężar podjęcia decyzji na barkikobiety, albo może został świadomie w tym procesie decyzyjnym zignorowanyi pominięty? Coś takiego może zaowocować narastaniem konfliktuw związku, a nawet separacją. Poczucie winy z powodu tego, iż niebyło się w stanie zapobiec popełnionemu czynowi; utrata poczucia odpowiedzialnościza drugą osobę w wyniku bycia pozbawionym, jako ojciecdziecka, głosu w sprawie tego, co stanie się dalej z poczętą istotą;zamknięcie się w sobie kobiety jako forma zemsty za bycie zmuszoną dopopełnienia niechcianej decyzji albo wreszcie demonstrowanie przeddrugą osobą komunikatu: „to nie twoja sprawa" - wszystko to jedyniepowiększa katastrofę w związku.


Syndrom postaborcyjny to przede wszystkim cierpienia kobiety. Nienależy jednakże ignorować cierpień mężczyzny, który czuje potrzebęprzekazania potomkowi swego nazwiska. Nie wolno też nie wziąć poduwagę sytuacji, w jakiej znajdują się dzieci już istniejące, albo te, któreprzyjdą na świat potem. Łatwo wyobrazić sobie, jakie myśli przebiegająprzez głowę chłopczyka czy dziewczynki, którzy dowiadują się mrocznejprawdy o tym, że ich brat czy siostra zostali zabici rękami lekarza na wyraźneżyczenie ich mamy w porozumieniu z tatą. Efektem takiej świadomościjest powstały w dziecku ogromny brak poczucia bezpieczeństwa,utrata zaufania powiązana nieraz z uczuciem lęku, niechęci, a czasemnawet wrogości w stosunku do własnych rodziców, ocenianych jako zdolnychdo pozbycia się również i jego, skoro nie wahali się pozbawić życiabraciszka lub siostrzyczki.Nieraz dzieci wyczuwają, że coś się stało, wyczytują to ze smutkumatki, jeśli są kolejnym potomstwem. Z ukrywanych łez gotowe są wnioskować,że po części za zaistniałą sytuację ponoszą odpowiedzialnośćrównież i one, bo to z ich powodu matce było ciężko, albo też urodziły siępo to, by całą tę sytuację jakoś wynagrodzić. Wiele bowiem kobiet podopuszczeniu się aborcji stara się mieć kolejne dziecko. Zauważa sięw dzieciach urodzonych po przerwanej wcześniej ciąży wzrost agresywnościalbo niespokojne zainteresowanie seksem. W ich fantazjach nierazgoszczą myśli o ucieczce, bądź marzenia o tym, by mieć innych rodziców.Pytania, które w sobie noszą, zawierają potworną prostotę: „czemu ja tak,a ono nie?", „czy mogłem się znaleźć na jego miejscu?". Nieraz wewnętrznazłość sięga zenitu: „nie prosiłem się na ten świat, wyście zadecydowaliza mnie, odebrana została mi wolność!". Kto zdoła odgadnąć,za iloma młodzieńczymi próbami samobójczymi, nadużyciami seksualnymi,smutnymi przygodami z narkotykiem, bezkrytycznym marnowaniemżycia na puste rozrywki kryje się „syndrom ocaleńca" czy „syndromKaina"?Cierpienie postaborcyjne potrafi zatoczyć szerokie koło. Dziadkowiemuszą skonfrontować się z faktem zabitych wnuków przez ich własnedzieci. Kiedy się widzi szczególne uczucie i dumę, jakie odczuwają dziadkowiei babcie w stosunku do własnych wnuków, nie trzeba być psychologiem,by wyobrazić sobie, co ci starsi ludzie mogą czuć w sobie. Zdarzasię nieraz i taka sytuacja, kiedy aborcja dokonana przez córkę otwiera


anę w starej matce, która zrobiła to samo przed wielu laty. Zdarza sięrównież i sytuacja odwrotna: aborcja matki dostarcza nowych standardówmoralnych córce:, jeśli ona to zrobiła, czemu ja nie mogę?". Bywateż i tak, że aborcja zostaje wymuszona na kobiecie pod presją uczuciowegoszantażu ze strony najbliższej rodziny. Coś w rodzaju „pokoleniowegoprzedarcia", które nie może nie mieć wpływu na stan społecznegozdrowia psychicznego.A personel medyczny? Ryzykuje popadnięciem w zespół wypaleniazawodowego - tzw. syndrom burnout, polegający na wyczerpaniu emocjonalnym,depersonalizacji kontaktów z osobami, którym się zawodowopomaga, obniżeniu poczucia kompetencji i zapotrzebowania na sukceszawodowy, niewrażliwości wobec cierpień drugiej osoby itd. Zakończmyjuż tę mroczną wyliczankę. Wystarczy tego, by zdać sobie sprawę z rozmiarówzjawiska, które usiłuję zaledwie naszkicować. A rozmiary te, jakoddalający się horyzont, są nie do ogarnięcia. Bo jeśli w przeciętnymkraju europejskim dokonuje się średnio 100 tysięcy aborcji rocznie, toznaczy, że 100 tysięcy matek żyje potem z konsekwencjami psychicznymitego, co się stało; a w związku z tym podobna liczba rodzin zostajezagrożona kryzysem. Kryzys ten, choć cichy i dyskretny, staje się powszechny,wylewając się poza obszar rodzinnych domostw i osiedli.Odsuńcie ten kamień!Aborcja jest czymś nieodwracalnym. Jej skutków nikt nie potrafi usunąć,ani wyleczyć w całości. Kto został dotknięty piętnem śmierci, wie, costaram się powiedzieć. Jedynym wyjściem wydaje się przeżycie tegobolesnego doświadczenia w taki sposób, aby pozytywnie zdołało odmienićdalsze życie. Matka, która podjęła decyzję o usunięciu ciąży, jużponad miarę zasmakowała obłudy tych, którzy ją wówczas otaczali, ponadmiarę wyrobiła sobie wyobrażenie o tym, czym jest przemoc i wie równiedoskonale, co oznacza milczenie, gdy nie można wydobyć z siebieżadnego słowa, wszystko grzęźnie w gardle ściśniętym strachem, wyrzutamisumienia, potrzebą zanegowania wszystkiego.Paradoks ludzki polega na tym, że im potężniejsza doza cierpieniazadanego i przyjętego, tym większy jazgot mediów, terapeutów i feministek,by sytuację zdusić, zakłamać i zanegować. Ogrom poczucia winy


potrzebuje skonfrontować się z jeszcze większym miłosierdziem. Bezmiernakrzywda wyrządzona niewinnym istotom musi zetknąć się z jeszczebardziej bezmierną siłą kochania oraz szansą na pokochanie i przygarnięciena nowo innych. Trzeba antybiotyku przebaczenia i terapiimiłości, i to na miarę Boga. Życie ludzkie nie może pozostać zapieczętowanymgrobowcem ukrywającym w sobie fetor śmierci. Jak można żyć,będąc przygniecionym ciężką jak głaz świadomością nieodwracalności?Chrystus stanął naprzeciw grobu Łazarza i zawołał: „Odsuńcie tenkamień!". Przybiegły kobiety, by powiedzieć; „Panie, już śmierdzi!".A Jezus na to: „Czyż nie powiedziałem wam, że jeśli uwierzycie, ujrzyciechwałę Bożą?... Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem" (por. J 11,25.40). O tej szansie zmartwychwstania na nowo mówił papież Jan Paweł IIw jednym ze swoich najbardziej niesamowitych tekstów, które po sobiezostawił: „Szczególną uwagę pragnę poświęcić wam, kobiety, które dopuściłyściesię przerwania ciąży. Kościół wie, jak wiele czynników mogłowpłynąć na waszą decyzję, i nie wątpi, że w wielu przypadkach była todecyzja bolesna, może nawet dramatyczna. Zapewne rana w waszych sercachjeszcze się nie zabliźniła. W istocie bowiem to, co się stało, byłoi jest głęboko niegodziwe. Nie ulegajcie jednak zniechęceniu i nie traćcienadziei. Starajcie się raczej zrozumieć to doświadczenie i zinterpretowaćje w prawdzie. Z pokorą i ufnością otwórzcie się - jeśli tego jeszcze nieuczyniłyście - na pokutę: Ojciec wszelkiego miłosierdzia czeka na was, byofiarować wam swoje przebaczenie i pokój w Sakramencie Pojednania.Odkryjecie, że nic jeszcze nie jest stracone, i będziecie mogły poprosićo przebaczenie także swoje dziecko: ono teraz żyje w Bogu" (Evangeliumvitae, nr 99).HALINA KUŻNICKA<strong>grafika</strong>:Ks. ROBERT SKRZYPCZAKWenecja


Główny kryzys tożsamościi samego istnienia Europymamy już w zasadzie za sobą.Ale Europa bezideowanie przetrwa. Jak zauważyłjuż Plutarch(a na spuściznęgrecko-rzymskąlaicka Europasię powołuje),łatwiej jestzbudowaćpaństwow powietrzu,niż bez religii.EUROPAPO KRYZYSIE?


ak wiadomo, ludziom wydaje sięzwykle, że epoka, w której żyją, i jejproblemy mają szczególny charakter.Optymiści żyją stale w epoce postępu i rozwoju.Nieomal w każdej epoce spotkamy teżnastroje katastroficzne. Niezmiernie trudnojest bowiem spojrzeć na swoje czasy jako nawycinek dłuższych, złożonych i niejednoznacznychprocesów historycznych. Zbyt mocno naswciągają i zbyt mocno bolą.Gdzieś w latach siedemdziesiątych ojciec powiedziałmi coś takiego: dla ludzi, których życie przypadło na okres sowiecki,a już zwłaszcza w Rosji, komunizm był całym światem, bo ichpognębił i zniszczył; w skali historycznej ZSRR będzie jednak epizodem,jako że nie ma trwałych podstaw gospodarczych, a ideowo opiera się nakłamstwie - cóż to jest siedemdziesiąt lat w porównaniu z wielowiekowymiimperiami? (przewidywał trafnie, choć nie dożył realizacji swojejprognozy).Z analogicznym dystansem wypada spojrzeć na obecne spory o losyEuropy. Ściera się w nich nieuzasadniony optymizm - że niby żyjemy wewspaniałym okresie jednoczenia się i postępu, że tworzy się nowa jakość- z równie nieuzasadnionym pesymizmem, że oto Europa jest w kryzysiei upadku. Nie twierdzę, że Europa nie odnosi zwycięstw, ani że niedotykają jej kryzysy i przełomy. Właściwa odpowiedź jest tu jednak podobna,jak na pytanie do radia Erywań: „Kiedy będzie lepiej?" - „Już było".Tym razem byłaby to odpowiedź na pytanie: „Kiedy będzie gorzej?".Główny kryzys tożsamości i samego istnienia Europy mamy jużbowiem w zasadzie za sobą. Były nim bowiem dwie wojny zwane światowymi,które z punktu widzenia historyka cywilizacji i chrześcijaninajawią się przede wszystkim jako wojny domowe cywilizacji europejskiej.Skutkiem pierwszej wojny, a przyczyną drugiej była inwazja systemówi ideologii totalitarnych. Ogarnęły one czasowo prawie cały kontynent,niczym najazd współczesnych Hunów (tak zwała Niemców wojenna propagandabrytyjska). Łącznie wstrząsy XX wieku kosztowały Europę bliskosto milionów istnień ludzkich, przy czym byli to w zwiększonym procencieludzie dzielniejsi.


Dziś pojawiają się obawy o los Europy z powodu upadku moralnegoi kryzysu chrześcijaństwa (a więc odejścia od wartości cenionych w ubiegłychwiekach), spadku przyrostu naturalnego, dużego odsetka nieprzystosowanych,zalewu imigrantów, słabej koniunktury gospodarczej. Niebez racji, ale kilkadziesiąt lat temu Europa była naprawdę o włos od popadnięciaw totalitarne, pogańskie barbarzyństwo, będące zaprzeczeniemjej tradycji chrześcijańskich, pluralistycznych i wolnościowych. Groziłojej załamanie cywilizacyjne, podobne do upadku cesarstwa rzymskiego.Przezwyciężyła jednak to zagrożenie, notabene z wydatną pomocą swojejamerykańskiej córki. System narodowosocjalistyczny został rozbity,system komunistyczny się rozłożył. Pokonały je kraje o mocniejszej tradycjichrześcijańskiej i wolnościowej. Europa przetrwała więc najgorszymoment, choć nadal jest osłabiona i nie do końca wiadomo, czy się wyleczy.Straty Europy XX wieku były po części fizyczne: ubytek ludnościi zniszczenia. Nie lekceważąc biologii i ekonomii, za jeszcze groźniejszeuznać można straty moralne i kulturowe. Są to po pierwsze te nieznanenam dobra, które mogły powstać, a nie powstały. Następnie, dzisiejszaEuropa przypomina człowieka, którego zdrowie zostało po ciężkich przejściachnaruszone, jest fizycznie słabszy i znerwicowany. Naruszone zostałyjego tożsamość, wola i poczucie moralne. Psychospołecznie społeczeństwaeuropejskie nadal pozostają w stanie po szoku.Problemy dzisiejsze, jakie przed chwilą wymieniłem, jawią się zatemniejako źródła kryzysu - i niezupełnie też jako jego objawy - lecz raczejjako jego długotrwałe skutki. Jest to już epoka po kryzysie, gdyż minął jużczas gwałtownych wstrząsów. Kryzys ten jednak częściowo trwa w owychskutkach, a także, jak zobaczymy, w nieusuniętych dotąd przyczynach.W zasadzie został pokonany, ale nadal zagraża, stanowi źródło zatrucia.Jaką więc można zaproponować diagnozę i jakie środki zaradcze?Główne zwycięstwoZakończenie wojny wewnętrznej, jaka rozdarła cywilizację europejską,i pozbycie się jej sprawców stanowi zasadniczy sukces, który nie powinienbyć przesłonięty przez inne trudności. Podstawowy z początku celjednoczenia się Europy, to uniknięcie nowej wojny. Państwa miały pozostaćw swoich granicach, aleje otwierać, współpracować i się zaprzyjaźnić.


W bajce Ezopowej lew i niedźwiedź tak zaciekle walczyli o jelonka, żeporanieni nie mogli przeszkodzić lisowi w pochwyceniu go... Schumani Adenauer nie ujmowali tego tak trywialnie, ale pogodzenie się stronwojujących na Zachodzie było najważniejszym owocem współpracyeuropejskiej, który na razie zapewnił tej części świata pokój dłuższy niżkiedykolwiek (wyjąwszy Bałkany).Żyjąc w pokoju, uważamy go za coś oczywistego, ale w brutalnymludzkim świecie jest on naprawdę wielką zdobyczą. Żeby tylko nie zapomnielio tym politycy, a takie niebezpieczeństwo istnieje, gdyż poza BenedyktemXVI żaden przywódca europejski wojny osobiście już niepamięta. I zwolennicy, i przeciwnicy UE mało mówią o tym, co jest podstawowąracją jednoczenia się Europy; tymczasem ta racja, uniknięciewojen, jest nadal aktualna.Ta Europa w sojuszu z Ameryką pomyślnie przetrwała pogróżkii propagandę Rosji sowieckiej, a co więcej, nie cofając się militarnie, takskutecznie „napromieniowała" swoimi ideami „czerwonego raka" na cieleEuropy, że się cofnął. Kraje okupowane przez komunizm uwolniły się,zyskując szansę odbudowy i wejścia w pokojowy układ z resztą. Zagrożenierosyjskie właściwie pomogło w integracji i stanowi jej istotnymotyw.Rosja się wprawdzie odgraża, ale nie tylko utraciła sporo łupówz carskich podbojów, lecz również zmuszona była przyjąć elementy systemuzachodniego: wolny rynek skuteczniej, wolność słowa i demokracjęmniej. Zmierza więc ku współpracy z Europą, tym bardziej że problemyz demografią i granicami od wschodu zapewne będą ją nadal dotego skłaniały. To także jest zasadniczym zwycięstwem w skali stuleci.Te zwycięstwa, jak każde, mogą zostać zaprzepaszczone. Po pierwszewtedy, jeśli zwycięzcy sami o nich zapomną i przestaną o nie dbać,albo osłabną w stopniu niepozwalającym na utrzymanie sukcesu. O tychsłabościach powiem niżej.Po drugie, jeśli sprawcy wojen w Europie znowu podniosą głowę.Byłoby rozsądne spodziewać się zagrożenia ze strony tych krajów, którespowodowały wojny w przeszłości, a potem utraciły łupy. O Rosji myślisię tu więcej, bo więcej krzyczy i dysponuje wielką armią z atomowymarsenałem, ale nie wydaje się, by i Niemcy stały się do końca krajempokojowym.


Nie mam tu na myśli hałaśliwych neonazistów, którzy są raczejzasłoną dymną. Bardziej niepokojące jest to, że w Niemczech wynaleziono„poprawną politycznie" formę szowinizmu. Pod pozorem troskio los „wypędzonych" można roić odebraniu czegoś Polsce, maskowaćodpowiedzialność państwa i społeczeństwa niemieckiego za ludobójcząwojnę, przedstawiać jej sprawców jako ofiary. Zwłaszcza ofiary Polaków,bo przecież rzecznicy „wypędzonych" nie mówią, że gros niemieckichmieszkańców Prus Wschodnich i Pomorza uciekło przed okrucieństwamiarmii sowieckiej. Nic też nie słychać o zmuszeniu przez Ceausescu doemigracji blisko miliona Sasów siedmiogrodzkich. No cóż, RumunomNiemcy na razie nie planują niczego odbierać...Polscy politycy i polska prasa powinny śmiało piętnować takie posunięciawłaśnie jako ukryty nawrót nazizmu. Notabene to, co gorsza prasaniemiecka pisuje o Polakach, żywo przypomina hitlerowskie brukowce.Trzeba też mówić, że próby stworzenia europejskiego superpaństwaz Niemcami na czele wygląda jak mutacja idei III Rzeszy.Jak na razie, Niemcy trochę się takich oskarżeń obawiają. Wielu jestteż przeciwnych imperialnym zapędom, choć ci ostatnio milczą. Niemcychrześcijańskie, jak i Niemcy romantyzmu oraz kultury humanistycznejsą krajem nam przyjaznym.Za silne państwoWojny domowe w Europie nie zaczęły się w XX wieku. Najważniejszeparoksyzmy wcześniejsze to wojna trzydziestoletnia i wojny napoleońskie.Skąd się one brały? Możliwość wojny wynika w dużym stopniu zestanu państwa. Może być ono za słabe, anarchiczne, wolne, ale nie dającebezpieczeństwa: wtedy wabi drapieżcę, jak Polska przed najazdem szwedzkimalbo przed rozbiorami. Może też być za silne, to znaczy nie tylkodysponować nadwyżką siły militarnej, lecz także osiągnąć taki poziomdominacji nad społeczeństwem, że politycy mogą pognać obywateli (poddanych!)na wojnę i ogłupić ich propagandą.Głównym problemem było zawsze państwo zbyt silne. Dlategowojny były dawniej skutkami decyzji monarchów (zob. pacyfistycznymanifest Skarga pokoju Erazma z Rotterdamu). W czasach nowożytnychrozwinęło się w Europie państwo biurokratyczne o zapędach totalitarnych.HALINA KUŻNICKA<strong>grafika</strong>:


Państwo to ma ogromne możliwości w sferze kierowania życiem obywatelii kontroli. Najlepiej widać to po podziale dochodu narodowego, któryw około połowie przepływa dziś przez sektor publiczny. Zapomnieliśmyteż, że państwa w ciągu z górą dwóch wieków przejęły od Kościołówi osób prywatnych szkoły i opiekę społeczną itd. Administracja i policjasą rozbudowane i dysponują zaawansowaną techniką. Wszelkie dziedzinyżycia są bez potrzeby szczegółowo regulowane. Pośrednio lub bezpośrednio,politycy mogą manipulować umysłami.Póki na czele państw europejskich stoją ludzie dobrej woli albo poprostu słabi, niebezpieczeństwa nie widać. Groźne i sprawne narzędzie,jakim jest nowoczesne państwo, może wpaść jednak w ręce pyszałków(Niemcy wilhelmińskie) albo wręcz zbrodniarzy (Lenin, Stalin i Hitler).Brzytwa leży na ulicy. W dodatku samo mówienie o wolności i demokracjioraz zasłanianie się gwarancjami praw człowieka nie wystarczy,gdyż wartości te są w tej chwili uzależnione od dobrej woli państwa.Państwo, które nie może popaść w totalitaryzm, a zarazem jest zdolnezapewnić zewnętrzne i wewnętrzne bezpieczeństwo, to państwo minimumwedług modelu anglosaskiego, które łączy troskę o bezpieczeństwoz maksimum wolności słowa i gospodarowania. Służy skutecznie obywatelom,nie domagając się od nich kultu. Dlatego do Wielkiej Brytaniii USA wróg bardzo dawno nie wtargnął. Przebudowa Europy w tym kierunkubyłaby zwycięstwem na miarę poprzednich, gdyż zapobiegłabynawrotowi kryzysu. Jednocześnie, jak wiadomo, redukcja państwa sprzyjagospodarce, a ta jest w obecnej Europie w stagnacji z powodu przeregulowaniai zbyt wysokich podatków.Redukcja państwa jest jednak bardzo trudna, gdyż biurokraci skuteczniedziś nas okupują i bronią swoich wpływów. Znając tylko modelpaństwa biurokratycznego, które wszystko najlepiej po swojemu urządza,na jego podobieństwo wyobrażają sobie i budują zjednoczoną Europę.(Stalinowski z ducha pomysł jednego podręcznika do historii dla wszystkichzdradza tego rodzaju zamroczenie umysłów.) Jednoczą się nie tylenarody, ani nawet państwa, co struktury rządzące. W ten sposób zjednoczonaEuropa może wprowadzić to, co niby miała zwalczać, czyli zniewolenieprzez totalitaryzm. Pokonany socjalizm (imperialny w Rosji,narodowy w Niemczech) odradza się zatem w wersji biurokratycznej.Osiąga sukcesy, forsując Kartę Praw Podstawowych i traktat reformujący.


Laicyzacja i dechrystianizacja, która odrywa kulturę europejską odzakorzenienia w wartościach, a przez to narażają najpierw na dezintegracjęwewnętrzną, a potem na ciosy z zewnątrz, wiąże się ściśle z przerostempaństwa. Państwo jest ze swej natury instytucją odgórną i opartą na przymusie.Chrześcijaństwo zorganizowało się oddolnie, na zasadzie dobrowolnychwspólnot. Im więcej dziedzin państwo obejmuje samo, tym mniej zostajedla wszelkiej spontanicznej aktywności, w tym dla religii. Państwodzisiejsze oraz jego kapłani, biurokraci i media, pozostają w stanie naturalnejrywalizacji z chrześcijaństwem. Z drugiej strony religia może przeciwdziałaćekscesom państwa. Raz jeszcze okazuje się, że dla zdrowia społecznegomniej państwa i więcej wolności byłoby w Europie bardzo korzystne.Ze względu na doraźne cele kast rządzących państwa europejskiewprost lub pośrednio zwalczały wiarę chrześcijańską w swoich krajach.W ten sposób nie tylko walczyły z Bogiem, ale i podważyły własne fundamentymoralne oraz kulturowe. Europa bezideowa nie przetrwa. Jak tozauważył Plutarch (a na spuściznę grecko-rzymską laicka Europa się powołuje),łatwiej jest zbudować państwo w powietrzu, niż bez religii.Skutki truciznyKryzys totalitarny i wojenny w Europie był jej kryzysem wewnętrznym,walką z własnymi spaczeniami. Nic więc dziwnego, że zwycięstwo niebyło zupełne. Nie chodzi mi tylko o to, że biurokratyczna organizacjapaństw europejskich (i wtórnie UE) tak samo jak przed kryzysem niewyklucza wywołania wojny ani nawrotu socjalizmu, cenzury itp.Najpoważniejszy obecnie ciąg dalszy kryzysu polityczno-moralnegoEuropy XX wieku to powszechność aborcji (wiąże się to z antykoncepcjąi demoralizacją, ale skupię się na najistotniejszym punkcie). Wspólnymianownik wojny i aborcji to oczywiście powszechne zabijanie, zalegalizowanepoprzez manipulacje ideologiczne. Ponadto, jak wiadomo, aborcjęna życzenie wprowadzili najpierw bolszewicy, a potem naziści w krajachpodbitych - w Polsce w 1943 roku. Do lat sześćdziesiątych w normalnychkrajach była ona nadal zakazana. Stronnictwa lewicowe i laickie doprowadziłyjednak do jej upowszechnienia.Masowe likwidowanie własnego potomstwa jest nie tylko ludobójczymszaleństwem, moralnie potwornym i całkowicie sprzecznym


<strong>grafika</strong>: HALINA KUŻNICKAz chrześcijaństwem. Oznacza też zapaść cywilizacyjną, gdyż pozwalaludziom na unikanie elementarnej odpowiedzialności, a w skali społecznejprzyczynia się do dotkliwego kryzysu demograficznego. Liczba aborcjiw Europie jest notabene porównywalna z liczbą imigrantów muzułmańskich,których coraz częściej uważa się za źródło zagrożenia. Zastąpilioni nienarodzonych Europejczyków...Biurokracja i socjalizm (zresztą dwa oblicza jednego zjawiska) są teżrzecznikami państwa opiekuńczego. W świetle dopuszczalności aborcji,a czasami i eutanazji, opieka nad najsłabszymi okazuje się propagandowąfikcją. Rozbudowany socjal ma również negatywne skutki cywilizacyjne.Zdejmuje się z ludzi odpowiedzialność za własne życie („państwo niańka")i czyni z nich plebs głosujący za tym, kto obieca więcej. Państwoweemerytury tworzą zgubne złudzenie, że można mieć wygodną starość powygodnym życiu bez obowiązków rodzinnych. Nic dziwnego, że w kraju,który rekordowo dużo przeznacza na emerytury, a nie tworzy ułatwieńdla rodziców - a właśnie tak jest w Polsce - rekordowo maleje przyrostnaturalny (samo zwalczanie aborcji nie wystarczy). Bezpieczeństwosocjalne jest w ogóle pozorne, starcza na parę pokoleń, a potem grozikatastrofą. Zauważmy, że w USA ewolucja w tym kierunku jest mniejposunięta.Największym złem jest tu rzecz jasna zabijanie dzieci poczętych.Można się obawiać, że wyniszczy ono cywilizację europejską zarównofizycznie, jak i moralnie. Gdyby rządzili nią ludzie dalekowzroczni,widzieliby to niebezpieczeństwo. Otrzeźwienie przyszło już chyba w najbardziejwyniszczonej przez skrobanki Rosji, o czym świadczy decyzjapłacenia za urodzenie dziecka dużych pieniędzy. Widać przy okazji, żesprzeciw wobec aborcji nie jest jakąś osobliwością poglądów chrześcijańskich,lecz sprawą etyki naturalnej, widzącej złe skutki złych czynów,oraz sprawą bezpieczeństwa krajów i całej cywilizacji.W tym punkcie kryzys trwa nadal. Tak jednak być nie musi, bo choćbezczelna propaganda wmawia nam, że prawo do zabijania własnegopotomstwa jest czymś trwałym i koniecznym, to przecież połowa mieszkańcówZachodu powinna jeszcze pamiętać, że żyli normalnie, gdy aborcjabyła zakazana. Każdemu można pokazać małego człowieka na USGi przekonać, że ma on prawo do życia. W starożytności wolno było wyrzucićna pewną zgubę dziecko po urodzeniu, ale dziś nawet nowoczesny


Europejczyk rozumie, że to barbarzyństwo. Można wyeliminować aborcję,tak jak można było pokonać nazizm i komunizm. A ci, którzy redukowalisprawę konstytucyjnego zapisu o ochronie życia od poczęcia dodoraźnej rozgrywki politycznej, są po prostu ślepi.Zagrożenia zewnętrzne?Niektórzy widzą zagrożenia dla Europy głównie na zewnątrz. Mowa więco Rosji, która przecież jest krajem europejskim o korzeniach chrześcijańskich,aczkolwiek ze złymi tradycjami; zarazem Rosja potrzebujeobecnie Europy. Starcie cywilizacji przewidywać można raczej na stykuz islamem i Chinami.Uważa się to czasem za problem nowy. Tymczasem rzut oka na opiniesprzed stu czy więcej lat dowodzą czegoś innego. Np. w Rosji znanabyła obawa przed „żółtym niebezpieczeństwem". Le Bon w Psychologiisocjalizmu opisał konkurencję handlową z Dalekim Wschodem i ekspansjędemograficzną Arabów (ale przede wszystkim szkody i wstrząsy,jakie spowoduje biurokratyczny socjalizm w Europie). Owe niebezpieczeństwazewnętrzne niezupełnie się przez sto lat zmaterializowały, cokaże spojrzeć na nie z dystansem.Świat islamu jest rozległy i agresywny, ale tak naprawdę dość słaby.Jeśli Europejczycy pozwolą Arabom i Turkom osiągnąć w Europie większość,będzie to raczej dowód ich własnej słabości i głupoty niż siłyislamu. Ten świat jest po pierwsze biedny, bo poza ropą niewiele ma. Podrugie w porównaniu z Europą i Ameryką niezbyt skuteczny militarnie.Przywódcy i mieszkańcy krajów arabskich chętnie się puszą, ale na ogółnie znają historii Europy; gdyby sobie zdali sprawę, z jaką drapieżnościąjej mieszkańcy bili się na ostatnich wojnach między sobą, a przedtemnajeżdżali cały świat, spuściliby z tonu. Po trzecie, islam jest zewnętrznieopancerzony przeciw wpływom zachodnim, ale tak naprawdę jegocywilizacja nie wypracowała odpowiedzi na nowe wzory z Zachodu,a religia, inaczej niż chrześcijaństwo, nie ma narzędzi myślowych do konfrontacjiz potencjałem intelektualnym zlaicyzowanej Europy. Dlategow krajach islamu widać dużą obawę przed myślą europejską w językuarabskim. Jest to ważny powód wrogości do Libanu, który te myśli odwieków tak rozpowszechnia.


Japonia po klęsce wojennej w dużej mierze przyjęła wzory europejskie.Potężne Chiny nie mają tradycji ekspansji na zewnątrz. Co więcej,zachowując totalitarny system polityczny, przyjęły one wolny rynek i europejskątechnikę, a myśl europejska wchodzi tam na wiele sposobów.Można wręcz sądzić, że powstaje tam dobry grunt dla chrześcijaństwa,które powinno tam w najbliższych kilkudziesięciu latach poczynićznaczne postępy, prowadząc do syntezy chińsko-europejskiej.Europa uratowała się w XX wieku przed najazdem własnych ciemnychsił. Pozostaje jednak osłabiona. Jeśli powstrzyma się przed aborcyjnymsamobójstwem i zrzuci gorset nadopiekuńczej i skrycie totalitarnej biurokracji,pozostanie chrześcijańska, spokojna i kwitnąca. Nie będzie teżmusiała obawiać się zbytnio niebezpieczeństw zewnętrznych.Co jest potrzebne, by te cele osiągnąć? W sprawach ustrojowych- jasne postawienie na wolność gospodarowania, działań politycznychi opinii, na miejsce których podsuwają nam dzisiaj wolność od moralności.Oczywiście potrzebna jest aktywność chrześcijańska w sferze kulturyi polityki, taka, do jakiej dalekowzrocznie wzywał Jan Paweł II. Dotego trzeba podtrzymywać więź ze zdrowymi siłami Ameryki. Sojuszwolności i chrześcijaństwa pozwolił pokonać totalitaryzmy i może pokonaćobecny kryzys.MICHAŁ WOJCIECHOWSKI


Cz.M. i Z.H.1Europo nie ma takiego boga który mógłby ci wybaczyćbóg Demokracja cudzołoży z bogiem Korporacjabóg Postęp oddaje się uciechom z bogiem ZapomnienieTego prawdziwego się wyrzekłaśPijana dobrobytem uwierzyłaś w Ducha Dziejówi ogłosiłaś światu swoje panowanieNie widziałaś swojej nagości i nędzy?Nikt nie zasłużył na upadek bardziej niż ty Europoale plując ci w twarz nie mogę nie napluć we własnąKiedyś mówiłem językiem ludzidzisiaj mówię językiem ponowoczesnej SodomyCałkiem wygodnie w niej się urządziłempewnie dlatego z takim zapałem cię przekreślamchociaż nie potrafię albo nie chcę przekreślić siebieWięc utonę wraz z tobąalbo stanę się wyrzutkiemWidok twoich rozpadających się antyświątyńbędzie koił moje oczyłoskot twoich ginących miastbędzie koił moje uszynadzieja na twoje przebudzeniebędzie koiła moje serceale teraz Europo teraznie ma takiego boga który mógłby cię ocalić.Spojrzałem ze wzgórza na Miastonie miałoby sensu gdyby nie wieża kolegiatyto ona spinała kompozycję w opowieść o ludziachzwierzętach i maszynach To ona trwała


nad miastem jak maszt nad pokładem zalewanymprzez fale niepamięci Przypominała niemo strzelającw to samo choć całkiem już inne nieboDomy tonęły w mgle i szarości oddechy kładły się ciężkona wilgotnych poduszkach ulicznych kamieniW środku ciebie Europo zanikało już tętnowieża kolegiaty stała w martwocie popołudniaobmywana przez prądy zimnych wiatrówjak przez ciągnące zewsząd armie barbarzyńcówNie można było temu zapobiec robiło się coraz późniejmoje grzechy kładły się ciężko na wilgotnychpoduszkach ulicznych kamieni Brodziłem w nichnie mogąc dojść do domu w środku gasnącej ciebieEuropo A jednak rano wieża kolegiaty stałajak wielki stalaktyt ze Starego ŚwiataZ pierwszymi promieniami słońca zabrzmiały dzwonyodpowiedziała im głucha cisza panująca we mnie.IIIChciałem się wywieść z domu niewoli z pustyni siebiemyślałem: pokocham człowieka a będę zbawionyale ,ja" domagało się swego Pieściłem jespełniałem zachcianki tuczyłem wysokokaloryczną papkąwznosiłem papierowe gmaszyskogodne bombastycznych wizji SpeeraCzłowiek przychodził czasem z jakimiś teczkamiw których zamknięte było całe jego życieale zbywałem gobyłej akim dniem źle przespaną nocąWiedziałem że to droga donikąd ale przecieżmiałem wreszcie twoje obywatelstwo Europozniknęły granicepodróżowaliśmy bez wiz po kontynencie bez sumieniaprawnuczęta „Aurory" stanowiły kodeksyDuch Rewolucji przeniósł się z piwnic do salonów


Mogliśmy wybrać nieboale władca ziemi miał większy dar przekonywaniaw kościołach nie widzieliśmy schronieniatylko przykre obowiązkiChrystusa chętnie nosiliśmy na piersiachale Jego krzyż przycinaliśmy ażstał się drewnianą kostką do gryW gruncie rzeczy tego właśnie pragnęliśmynie było w nas głodu bohaterstwatylko głód próżnościkoło dziejów zatoczyło ostatni łuk i stanęło -tłumaczyliśmy sobiestarą opowieść o Synu Cieśli i rybakachmogliśmy umieścić wśród wielu innychw wypożyczalni zwanej światemA kiedy mieliśmy już twoje upragnione obywatelstwookazało się że nie mamy nicI znowu jak wędrowcy z pustyni tęsknimyza chłodem twoich gotyckich sklepieńEuropo.IVKim jestem że staję przeciw tobie?Zachwycam się formamizanurzam się w muzyceczerpię gęsty pokarm z twoich wymion i wymiotujęnim na czyste posadzki twoich pałacówna pachnące karty twoich konstytucjiPogrążona w nieustającym karnawalenie zauważasz nieznacznych jak zmarszczki mimiczneobjawów buntu w swoich prowincjachnie słyszysz jak pod twoje progi podpełza potop


Zasypia miasto okna okrywają się całunemśmiertelnego zmęczenia Cisza zalega w bramachw których smakowało się nieznane dotąd słowokochamOdkąd utraciłaś niewinność antycznego wiatrui zgasła biel twoich kolumnadtwoją pieśnią stało się zawodzenie pustkinad szklanometalicznym Citywśród którego błąkają się niedobitki starego zakonuBędę strzegł twojego snua twój sen niech będzie jak rozległe korzenie drzewazapuszczające się głęboko w żyzną przeszłośći jak jego korona której rozliczne ramiona przygarniająnadchodzący dzieńNiech śpią twoje kości zatopione miasta pogubione armielicz lata wojny tchórzliwe pakty i śpijśpij stara zmęczona kobieto.VPiszę do ciebie z dalekiego krajuUsadowił się na suchotniczej równiniemiędzy morzamiśrodkiem płynie Wisłastraconego czasuMój kraj rozłazi się w rękach Historiijego granice są kruche jak trzcinowe witkijego mieszkańcy nie lubią nawet jego nazwymówią wstydzę się TEGO KRAJUnienawidzę TEGO KRAJU męczy mnie TEN KRAJwyjeżdżam z TEGO KRAJUMój kraj zbyt długo wegetował pod kroplówką mitówwięc teraz trudno mu odnaleźć się w tobie Europociągle potrzebuje winnych swojej słabości


ozpamiętuje klęski i grzeje się nocami przy ich trupich ogniskachchce być na twój obraz i podobieństwoi chce żebyś padła przed nim na kolanamiota się słaby niekształtnyod morza do morzaNasłuchuję twojego głosu Europoale nie słyszę nic prócz wiatru w koronach drzeww dynastiach drzew które jedno po drugimpadają na jałową ziemięa władzę obejmuje lódA jednak wołam do ciebiez dalekiego kraju z suchotniczej równinygdzie już tak dawno nie spadł deszczktóry zapłodniłby obumarłeziarno.Ogrodzenie naszego cmentarza oblepiają klepsydrynaszych Drogich ObcychPonieważ do końca nie umieliśmy się z nimi porozumiećwyprawiamy im wystawne pogrzebya dzwony wybijają marszowy rytmNasi kaznodzieje piszą kolejne przypowieści o ludziachktórzy żyli cierpieli i umierali przede wszystkim umieraliale nauki brzmią schematycznie jak coda zmurszałego świataMecenas Mefisto szczypie w różowe poliki poetówwysławiających uroki pederastiiBogini Analia wyłania się z brudnej pianymistrz Hieronymus mógłby uchwycić ją w poziewiodącej lud na parady pod znakiem Tęczybo siedem pieczęci jest na nich łamanychHerod Nadredaktor wydaje gazetę i wyrokrzeź niewiniątek odbywa się w pulsującej ciszy monitorówokien na nowywspaniały świat.


mi- Idzie burza - mówi kobieta odwracając się od oknajej ciało wciąż jeszcze gotowe do poświęceńjej brzuch i biodra wypełnia łaskocząca pamięć bóluW oczach jej dzieci przegląda się niebociemniejące od zachodu jak tkanka dotknięta gangreną- Babcia wystawiała w oknie gromnicęale już nie pamiętam dlaczego - mówi mężczyznapamiętam obrazy ale nie ich znaczenieto jak widzieć rzekę ale nie czuć zapachu mułu(Słodka Tamizo, płyń łagodnie nim skończę mą pieśń,Słodka Tamizo, płyń łagodnie, bo cichy i krótki mój śpiew)- Wielu ludzi umiera tego lata - mówi kobietagrabarze nie nadążają z robotąlekarze i księża nie mają odpowiedziinnych niż medyczne i religijne lecz gdybyś spróbował znaleźćwspólny mianownik odpowiedź byłaby ptakiemszybującym ponad rzeką albo rybą w jej głębinie- Boję się - milczy mężczyzna - że nie zdążęnauczyć mego syna tego czego sam się nie nauczyłemOgniwa zerwanego łańcucha poszły na dno rzekiKorytarzem dusznej ciszy idzie burza/ tak się właśnie kończy światI tak się właśnie kończy świat?VIIIMam lat dziesięćstoję przed ołtarzem naszej kolegiatypod sklepieniem unosi sięsrebrnopióra gołębica w obwódce złotej koronyświatło ukośnymi włóknami wpada przez wysokie oknapachnie kwiatami i chlebemJestem kielichem wypełnionym drżeniem


Mam lat trzydzieści czterysrebrnopióra gołębica zmartwiałapod szerokim łukiem kolegiatybez której pejzaż nie miałby sensuGotyk z barokiem kłaniają się sobiena znak pokoju jak ludziektórzy znaleźli wspólny język mszyśpiewam jasność od posadzki po sklepienieśpiewam tlen w każdym porze kamieniaśpiewam główki dzieci wtulone w ramiona matkiJak ten chleb, co złączył złote ziarna,Tak niech miłość złączy nas ofiarna.Nagle zaczynam słyszeć jak nasze głosyodbijają się od siebieniby ślepe zwierciadłaale poczucie własnego fałszunie zakłóci biegu pieśni tak jak spadły liśćnie powstrzyma rzeki.IXTylu przed nami opuszczało ciebie Europozostały po nich małe fotografie z falistymi brzegamido których przybijalii z liniami zagięć przypadkowymijak linie życiaByli wierni niewyraźnej jutrzencektórej płomyk pełgał w plątaninie dniDziś patrzą na nas ze starych fotografiijakby chcieli nam powiedziećże straciliśmy coś bezpowrotnie zostając tutaj


Nie znamy smaku morskiej soliosiadającej z wiatrem na wargachzłoto było dla zuchwałych nam została pamięćwysychająca jak źródłoz którego nikt nie pije.wZanurzony w czystości wódw cichości obłokówpływak w swoim naprężonym cielezamknął cały światporusza się na krawędzichwiliktórą opłakuje w jej świetlistym peryheliumZostawia za sobą gasnącą bliznęnie należy do żadnego człowiekado żadnej idei Czuje tylko jak pulsujeniczyje serce zanurzonew czystości wód w cichości obłokówLecz pływak już wie że musidotrzeć do gwarnego brzegu otrząsnąć sięze złudzeń i wejść w nagi tłum z tłuszczem i krwiąTam czeka go praca przeciwko poezjiprzeciwko sobie pływającemuna powierzchni kulistego pęcherzykaWięc ciężko wychodzi na brzegi tylko jeszcze rzuca za siebie spojrzenie skazańcana czystość wódcichość obłoków.


XlJeziora rozrzucone jak perływpatrzone w lustro błękitukrainę bez granic ustrojówto twoje oczyMyślące wody rzekto twoje tętniceStare miasta katedry place budówto twoja tkankamiędzy ziemią a niebemmiędzy dzisiaj a wczorajKocham twoje oczytwoje tętnicetwoje ciało Europood bieli Portugaliipo biele Elbrusuod skalistych wysp Grecjipo skaliste wyspy NorwegiiNabierz powietrza jak w latach zerowychi żyj na przekór bakcylom zgniliznyktóre lęgną się w twoich organachEuropo w twoich oczachwciąż widzę noc i błękit.XIIW czas twego końcapociechę niosą rzeczy najmniejszeimbryk z naderwanym dziobkiemwapienne muszelki pismo staranne na białej kartcekształty proste przeciwko bezkształtowimuzyka płynąca pod prąd kakofonii


myśl stojąca nieruchomym szeregiemprzed plutonem egzekucyjnymW czas żałoby po tobieEuropo duchów straceńców i rycerzykultywujemy drogą pamięćprzegranych spiskówto jedno co nam zostałoNeony marketów niech robią za światław oknach ziemianek zesłańcówmodlitwa niech zastąpiprzemówienia polityczneBezdomny o zmierzwionej brodzie proroka(jedni mówią o nim Homer inni Ochlapus)pozbiera po nas złom i śmieciresztki naszej muzyki i wierszymatkoEuropo.EpilogCHÓR:PrzegrałeśTwój oszczep nie dosięgnąłpłynnej tarczy słońcatwój poemat okazał się za wolnyza niski za krótki I bez wiary w siebieto gorsze niż słabość muskułówZ kamiennej mównicy spływa wodalodowata jak spojrzenie tłumuktóre odprowadza maruderów za kulisyForum Barbarum


w całym tym teatrzeprawdziwa jest twoja samotnośćdlatego ciesz się niąjak krążkiem drogocennego metaluw końcu to ona spocznie na twoich oczachi ustachkiedy już zrozumieszże przegrałeśPOETA:Widziałem przed sobą długi tori linięktóra jednak okazała się zaledwie metąa nie horyzontempointą pracowitej frazyale nie spotkaniemziemi z niebemChciałem jak najlepiejwiem że tak mówi każdyale naprawdę wierzyłem w mój poematw to że mogę przesadzić chybotliwątyczkęegoNiech będzie że przegrałemale już od dzisiajpróbuję kolejnąklęskę.ukończone w czas igrzysk olimpijskich2008 roku


(1962) polonista, wychowawca młodychchrześcijan do życia w postchrześcijańskim świecie. Dotychczasuczył, nie publikował. Mieszka pod Warszawą.(1974) poeta, prozaik, dziennikarz.Absolwent politologii na Uniwersytecie Gdańskim. Autor tomówwierszy: Wada wymowy (1996), Kamyki (1998), Marta (2001),Wyznania ulicznego sprzedawcy owoców (2003), Wszyscy obecni(2006). Publikuje m.in. w „Toposie" i „Frondzie". Laureat kilkunagród literackich. Żonaty, dwoje dzieci. Mieszka w Koronowie naPomorzu.(1952) absolwent Akademii Górniczo-Hutniczejw Krakowie (specjalizacja: ceramika), malarz, twórca ikon i obrazówsakralnych, poeta, autor tomików wierszy: Cywilizacja lepszegojutra (1991) oraz Wierni i wybrani (2007). Mieszka w Tychach.(1975) fanatyk Pierwszej Rzeczypospolitej,potomek wszystkich TrojgaNarodów oraz spolonizowanych osiedleńców z Francji, Prusi Węgier. Mieszka w Warszawie i jest z tego dumny.(1980) „duży chłopak w harcerskich spodniach".Przygotowuje do wydania swoją pierwszą książkę reportażową.Z żoną Ewą mieszka w Szczecinie.


(1984) politolog, asystent w Centrum Europejskim„Natolin", redaktor portalu <strong>Fronda</strong>.pl. Od 2006 rokuuczestnik seminarium i stały współpracownik „Teologii Politycznej".Mąż Marysi. Mieszka w Krakowie i Warszawie.(1967) doradca polityczny, kreator wizerunkupolityków, pracujący w Polsce i innych krajach specjalista marketingupolitycznego. Mieszka w Warszawie.(1953) aktor, lektor. Grał w wielu fdmach (m.in.serialach Samo życie, Kryminalni, Oficerowie, Klan, Plebania),użycza swego głosu, czytając jako lektor filmy fabularne, dokumentalnei reklamowe. Mieszka w Warszawie.(1981) redaktor „Frondy", studiował nauki politycznei historię na Uniwersytecie Jagiellońskim, publikował m.in.w „Rzeczpospolitej", pochodzi z Rybnika. Mieszka na wsi podWarszawą.(1959) tłumacz, publicysta niezależny, drukowałm.in. w „Rzeczpospolitej", „Najwyższym Czasie!", „Życiu". Mieszkaw Warszawie.(1984) dziennikarz „Rzeczpospolitej",doktorant w Instytucie PolitologiiUKSW, publicystyczny wolny strzelec. Mieszka w Warszawie,ale jest i będzie lublinianinem.


dziennikarka prasowa i telewizyjna, publikowałam.in. w „Niedzieli", „Być sobą", „Idziemy", obecnie pracujew redakcji programów katolickich TYP. Mieszka w Józefowie.(1976) absolwent prawa na UniwersytecieMikołaja Kopernika w Toruniu oraz Studium Dziennikarskiegoim. św. Maksymiliana Kolbego w Toruniu. Autor takich książek,jak Paulo Coelho - duchowy mistrz czy fałszywy prorok czy Tańczącz gwiazdami czy z szatanem?. Publikował m.in. w „PrzewodnikuKatolickim", „Niedzieli", „Miłujcie się", „NaszymDzienniku", „Opcji na Prawo". Mieszka w Toruniu.(1978) absolwent polonistyki. Mieszkaw Warszawie.(1985) student politologii na UMCS w Lublinie.Publikował m.in. w „Najwyższym Czasie!", „Arcanach",„Opcji na Prawo" i niemieckim miesięczniku „Eigentumlich Frei".Przetłumaczył na język polski m.in. Wspomnienia Ludwiga vonMisesa oraz zbiór esejów Lysandera Spoonera. Członek StowarzyszeniaKoLiber. Mieszka w Lublinie.(1959) z wykształcenia historyk poKUL, z zawodu i zamiłowania dziennikarz. Od kilku lat związanyz Telewizją Polską, ostatnio z kanałem TVP Historia. Autor m.in.kilku książek kulinarnych. Mieszka na Mokotowie.(1964) doktor teologii, duszpasterzakademicki w Warszawie, autor kilkuksiążek teologicznych, m.in. Osoba i misja, publikował m.in.w „Rzeczpospolitej" i „Znaku". Obecnie na stypendium naukowymw Wenecji.


(1974) doktor fdozofii, publicysta,dziennikarz radiowy i telewizyjny, tłumacz, autor wieluksiążek, takich jak m.in. Bogobójcy i starsi bracia, Tęczowe chrześcijaństwo,Kiedy sól traci smak, Moralny totalitaryzm, Męczennicykomunizmu, Tora: między życiem a śmiercią, Agata. Anatomiamanipulacji. Mieszka w Piasecznie.(1953) pierwszy katolik świecki w Polsce,który został profesorem teologii,wykładowca na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztyniei Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.Ekspert Centrum im. Adama Smitha. Autor takich książek,jak m.in.: Wiara - cywilizacja - polityka (2001), Apokryfy z Bibliigreckiej (2001), W ustroju biurokratycznym (2004) czy Pochodzenieświata, człowieka, zła (2005). Mieszka w Olsztynie.(1975) zamierza żyć wiecznie, mążOlhy z Ukrainy, tato Oksany, jeden z moderatorów wspólnoty„Szekinah" z Gliwic, felietonista internetowego „Biuletynu MiłośnikówDobrej Książki", autor blogu www.confessiones.salon24.pl.Publikował w „Przeglądzie Powszechnym", „Pastores" i „PrzewodnikuKatolickim", zawodowo pracuje w branży ochrony środowiska.Mieszka na Górnym Śląsku.(1942) dziennikarz, publikował m.in. w „TygodnikuSolidarność", „Gościu Niedzielnym", „Twórczości",„Zielonych Brygadach", „Tygodniku Polskim", „Akancie", „Arkuszu",„W drodze", „Niedzieli", „Dzienniku Polskim", „Res Publice",„Głosie", „Naszych Bielanach", „Pracowni". Mieszka naMariensztacie.


FRONDAkwartalnik, nr 49, 2008 rokZESPÓŁ:Łukasz Adamski, Maciej Bodasiński, Natalia Budzyńska, Lech Dokowicz,Grzegorz Górny (redaktor naczelny),Tomasz Kwaśnicki, Piotr Pałka, Tomasz P. TerlikowskiREKLAMA i PROMOCJA:Karol Wardakowski, teł. (022) 836 54 44, karol@fronda.plZrealizowana w ramach Programu Operacyjnego Promocja Czytelnictwaogłoszonego przez Ministra Kultury i Dziedzictwa NarodowegoPROJEKT OKŁADKI:Janus/ KapustaILUSTRACJE:Janus/ Kapusta, Halina Kuźnicka, Bartłomiej Kuźnicki, archiwumOPRACOWANIE GRAFICZNE:Bartłomiej Kuźnicki (dyrektor artystyczny)SKŁAD KOMPUTEROWY:Piotr Zajączkowski (studio@oto-studio.pl), Bartłomiej KuźnickiREDAKCJA STYLISTYCZNA I KOREKTA:Małgorzata TerlikowskaADRES REDAKCJI:ul. Jana Olbrachta 94, 01-102 Warszawatel. (022) 836 54 44, 877 37 35, fax (022) 877 37 34www.fronda.pl fronda@fronda.plWYDAWCA:<strong>Fronda</strong> PL Sp. z o.o.Zarząd: Michał Jeżewski, Tadeusz GrzesikDRUK:Drukarnia „Know-How"ul. Chełmońskiego 255, 31-348 Krakówtel. (012) 622 85 61, fax (012) 622 85 68PRENUMERATA PISMA POŚWIĘCONEGO „FRONDA":<strong>Fronda</strong> PL Sp. z o.o.ul. Jana Olbrachta 94, 01-102 Warszawatel. (022) 836 54 44, 877 37 35, e-mail: janina@fronda.pl, www.wydawnictwo.fronda.plAby otrzymywać kolejne numery za zaliczeniem pocztowym, prosimy skorzystaćz załączonego blankietu lub /łożyć zamówienie wysyłając e-maila na adres janina@fronda.plRedakcja /astr/ega sobie prawo dokonywania skrótów i zmiany tytułów.Materiałów niezamówionych nie odsyłamy.Redakcja „Frondy" nie ponosi odpowiedzialności za treść i formę reklam.ISSN 1231-6474Indeks 380202

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!