22.08.2015 Views

FRONDA

Czytaj online PDF (5,6MB) - Fronda

Czytaj online PDF (5,6MB) - Fronda

SHOW MORE
SHOW LESS

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.

PISMO POŚWIĘCONE<strong>FRONDA</strong>Nr 36Rok 2005 od narodzenia Chrystusa


<strong>FRONDA</strong>Nr 36ZESPÓŁWaldemar Bieniak, Nikodem Bończa-Tomaszewski, Natalia Budzyńska,Marek Jan Chodakiewicz, Michał Dylewski, Paweł Filipiak. Piotr Frączyk-Smoczyński.Grzegorz Górny (redaktor naczelny), Marek Horodniczy. Robert Jankowski,Aleksander Kopiński, Estera Lobkowicz, Filip Memches, Marcin Mścichowski,Sonia Szostakiewicz, Rafał Tichy, Wojciech Wencel, Jan ZielińskiPROJEKT OKŁADKIJGZOPRACOWANIE GRAFICZNEJGZgrafiki na stronach: 116-141,172-177,183, 214-223Maciej M. Michalskigrafiki na stronach: 142-1 57Robert TrojanowskiREDAKCJA STYLISTYCZNA I KOREKTAJoanna DylewskaADRES REDAKCJI I WYDAWCYul. Jana Olbrachta 94, 01 -102 Warszawatel.: 836 54 44; fax: 877 37 35www.fronda.plfronda@fronda.plWYDAWCAFronda.pl Sp. z o.o.Zarząd: Michał JeżewskiDRUKWydawnictwo AA s.c, pl. NaGroblach4, 31-101 Krakówtel. (012) 422 89 83,422 13 44. fax 292 72 96e-mail: wydawnictwo@aa.com.plPrenumerata Pisma Poświęconego FrondaKsięgarnia Ludzi Myślącychul. Tamka 45, 00-355 Warszawatel.: 828 13 79 • e-mail: info@xlm.pl • www.xlm.pl,firma Kolporter (wszelkie informacje - www.kolporter.com.pl)oraz firma RUCH S.A. (wszelkie informacje - www.ruch.com.pl)Aby otrzymywać kolejne numery za zaliczeniem pocztowym, prosimy wypełnić stałezamówienie na stronie internetowej www.ksiegarnia.fronda.plRedakcja zastrzega sobie prawo dokonywania skrótów i zmiany tytułów.Materiałów niezamówionych nie odsyłamy.Redakcja „Frondy" nie ponosi odpowiedzialności za treść i formę reklam.ISSN 1231-6474Indeks 380202


S P I S R Z E C Z YESTERA LOBKOWICZObalenie dogmatu o nieomylności Margaret Mead 6SONIA SZOSTAKIEWICZŚwięty Alfred Kinsey 16ZENON CHOCIMSKITrzej heretycy 24O. JACEK NORKOWSKI OPŚmierć mózgowa jako użyteczna fikcja, czyli czy wolnozabijać dawców organów, by ratować biorców? 32ALAN SHEWMONŚmierć mózgowa: ozdrowienie czy odwrót od doktryny? 64RICHARD C. NILCESTransplantacja narządów, śmierć mózgowai równia pochyła z perspektywy neurochirurga 116ROZMOWA Z PROFESOREM JANEM TALAREMWalczę do końca 134BARBARA BOŻENA GUJSKASyndrom fałszywych wspomnień 142SAMUEL BRACŁAWSKIOskarżony 149ALEKSANDER BOCIANOWSKIMiędzy samobójczynią, bękartem i plebanem 154ROZMOWA Z PRZEDSTAWICIELAMI DIAKONII ŻYCIADUSZPASTERSTWA AKADEMICKIEGO „ARKA" W BYDGOSZCZYNumer życia 158MAREK HORODNICZYOczami dziewic 166WAKACJE 20053


TOMASZ TERLIKOWSKIKiedy sól traci smakEtyka protestancka w kryzysieKsiążka jest próbą przedstawienia mapy nowego sporu w łonie chrześcijaństwa.Granice i mury w kwestiach moralnych przechodzą w poprzek dotychczasowychpodziałów. Anglikanie, którzy do niedawna byli najbliższymkatolikom wyznaniem protestanckim, stają się najbardziej odległym antropologiczno-moralniekościołem chrześcijańskim. A baptyści czy zielonoświątkowcy,którzy jeszcze całkiem niedawno nawet nie widzieli w rzymskichkatolikach chrześcijan, a jedynie dzieci wielkiej nierządnicy, teraz corazczęściej przyznają, że to do nas jest im najbliżej niż do pozostałych protestantów.PETER KREEFTEkumeniczny DżihadEkumenizm i wojna kulturŚwiadom głębokich teologicznych różnic pomiędzy tymi monoteistycznymireligiami, Kreeft wzywa do moratorium na nasze wzajemne polemiki,aby uformować sojusz do wspólnej walki o ocalenie zachodniej cywilizacji.Przytacza on liczne przykłady wspólnej pracy dzisiejszych protestantów,Żydów, katolików i muzułmanów na rzecz rozwiązania moralnych iduchowych problemów. Bóg wzywa do tej jedności, mówi Kreeft, a jeśliodpowiemy na to wezwanie, Bóg uczyni coś cudownego.SREBRNASERIAKLASYKAKATOLICKAwww.fronda.pl • (22) 836 54 44


www.fronda.pl • (zz) 836 54 44


KS. ROBERT SKRZYPCZAKOsoba i misjaPodstawy eklezjologii misyjnej w świetle personalizmu papieża Jana Pawta IIChrystus wkraczający ma rozległe obszary zła i ciemności po to, by z nich wyciągać i ratowaćczłowieka, stanowi piękny obraz tego, czym jest w gruncie rzeczy Kościół, jaka jest jego misja wświecie. Misyjność nie stanowi jakiegoś zadania czy powinność Eklezji, ale jej najgłębszą definicjęi rację istnienia. Taką samoświadomość Kościołowi przywrócił ostatni Sobór. Intuicja podpowiada,że głębokie korzenie dynamiki misyjnej tkwią w osobie. Książka ta stanowi próbę wyjścia naprzeciwintuicji Karola Wojtyły, który swój personalizm buduje w oparciu o klucz osoby i czynu, że mianowicieosoba ujawnia się i urzeczywistnia w czynie. I choć całość argumentacji Wojtyła rozwijałna polu filozofii, a zwłaszcza etyki, niemniej jednak przewidywał możliwość szerszego zastosowania,dostrzegając jej kapitalne znaczenie dla teologii.Niniejsze studium podejmuje wyzwanie. Kościół w swej postaci aktywnej oznacza misyjność,umożliwiającą osobom pełną realizację siebie w miłości ku innym. Póki dzieje się historia i pókiludzkość doświadcza udręk grzechu, czyli braku osobowej więzi z Bogiem i drugim człowiekiem,Kościół nie może istnieć inaczej, jak w stanie misyjności. Nawet, gdyby faktycznie swym zasięgiemobjął całą ludzkość, to i wtedy musi pełnić swą misję, tak w kierunku głębi, jak i z myślą o dalszych,nadchodzących pokoleniach.Ks. Robert Skrzypczak


JAN PAWEŁ IISANTOSUBITOBENEDYKT XVI+HABEMUS PAPAMTo były dni, które powinniśmymieć zawsze „pod ręką".Te dni, to nasz skarb.Stąd ta książka. Prosty zbiórdokumentów dotyczący czasuprzejścia. Jeśli będziemy umielije czytać i odnajdywać w nichsiebie, zbliżymy się do tego,co Jan Paweł II nazywał„cywilizacją miłości".Wybór i opracowanie:Krzysztof SkowrońskiPrzesłanie Jana Pawła II do uczestników Drogi KrzyżowejOrędzie wielkanocne Jana Pawła IIList Jana Pawła II na Niedzielę Miłosierdzia BożegoKsiędza profesora Tadeusza Stycznia świadectwoo ostatnich chwilach życia Ojca Świętego Jana Pawła IITestament z dnia 6 marca 1979 (i dodatki późniejsze)Homilia kard. Josepha Ratzingera podczas uroczystości pogrzebowych Jana Pawła IIHabemus Papam! Pierwsze słowa Benedykta XVIEdykt dotyczący beatyfikacji Jana Pawła IIWydawnictwo AAPI. Na Groblach 4,31 -101 Krakówtel. 012/292 04 42 fax 012 / 292 09 05e-mail: handel@aa.com.pl


POPULARNAENCYKLOPEDIANEW AGEROBERTA TEKIELEGOwww.fronda.pl • (zz) 836 54 44


LEONTIJ AWIŁOWPowrót Kacpra Hausera 172SAMUEL COHENCzy homoseksualizm jest zgodny z prawem naturalnym? 178BEN LEVINO gejach i genach 184STANISŁAW P. AUGUSTYNHomoseksualna pedofilia, czyli opowieśćo tym jak „Gazeta Wyborcza" dołączyła do homofobów 190ADAM SOKOŁOWSKIWitajcie w Ciotogrodzie 214BARTŁOMIEJ KACHNIARZZły film 220ZOFIA KASPRZAKO Jerzym, co był sumieniem narodu,i Stasiu, który płakał w kąciku 224TOMASZ P. TERLIKOWSKIHerezja polityczna sergianizmu 2280. CLEB JAKUNINOd Trzeciej Międzynarodówki do Trzeciego Rzymu 250REMIGIUSZ OKRASKADwa konserwatyzmy, dwie lewice, dwa światy 256GEORGE MacDONALDO wyobraźni fantastycznej 274MAGDA SOBOLEWSKACudowna dieta MacDonalda 282MARIE VON EBNER-ESCHENBACHOcenzurowane aforyzmy 286STANISŁAW CHYCZYŃSKIVictoria 3124<strong>FRONDA</strong> 36


FILIP MEMCHESPan Nikt 324BARTŁOMIEJ KACHNIARZO pokorze 328SZCZEPAN TWARDOCHRozpacz, chrześcijaństwo i konserwatyzm 330NOTY O AUTORACH 339


Neil Postman uważa, że tak jak niegdyś „Cervantesofiarował nam trwały archetyp nieuleczalnego marzycielai idealisty Don Kichota", tak „Margaret Mead podarowałanam beztroskiego, pozbawionego poczuciawiny młodzieńca z Samoa".OBALENIEDOGMATUo nieomylnościMargaret MeadESTERA LOBKOWICZWielu spotkałem takich ludzi, którzy chcieliby oszukiwać,ale takiego, który by chciał być oszukiwany, nie spotkałem.Św. Augustyn, WyznaniaKilka lat temu w Polsce ukazała się seria książek poświęconych ludziom, którzyw największym stopniu zmienili oblicze XX wieku. Oprócz biografii KarolaDarwina, Alberta Einsteina czy Tomasza Alwy Edisona w cyklu pojawiłasię praca przedstawiająca życiorys i dorobek naukowy amerykańskiej antropologMargaret Mead (1901-1978).Samoa lub KalwariaW 1925 roku Margaret Mead jako 24-letnia doktorantka, uczennica profesoraFranza Boasa, twórcy XX-wiecznej antropologii kulturowej, przybyła na ar-6<strong>FRONDA</strong> 36


chipelag Samoa, by przeprowadzić studia nad dojrzewaniem miejscowej młodzieży.Jej nauczyciela najbardziej interesował problem, czy czas dojrzewaniajest uniwersalny, tzn. czy młodzi ludzie dojrzewają mniej więcej jednakowowe wszystkich kulturach (przeżywają bunt przeciw dorosłym, okres „burzyi naporu"), czy też jest on uwarunkowany kulturowo i w różnych społeczeństwachjest inny.Owocem dziewięciomiesięcznego pobytu młodej Amerykanki na wyspachbyła opublikowana w 1928 roku praca pt. Corning of Age in Samoa (Dojrzewaniena Samoa), której wnioski wykraczały daleko poza problematykę dojrzewaniamłodzieży na egzotycznym archipelagu. Można śmiało powiedzieć, żeMargaret Mead dokonała przewrotu w światowej antropologii. Na podstawieswoich obserwacji doszła ona do wniosku, że wiele elementów naszego człowieczeństwa,które zwykliśmy uważać za część ludzkiej natury, to w rzeczywistościograniczenia narzucone nam przez cywilizację.Dojrzewanie na Samoa szybko stało się światowym bestsellerem. Krytykówzachwyciły zwłaszcza opisy podejmowanych łatwo i naiwnie stosunkówseksualnych między niewinnymi i beztroskimi samoańskimi młodzieńcamia dziewczętami. Dużym atutem książki okazało się to, że nie była ona napisanażargonem naukowym, lecz pełna poetyckich opisów i miłosnej liryki („kochankowie,idąc do domu, wymykają się z miłosnych uścisków spod cieniapalm i wyciągniętych na brzeg czółen"). Dzięki temu lektura mogła trafić doszerokiego grona czytelników.Mead pisała, iż „Samoańczycy śmieją się z historii o romantycznej miłości,wzruszają ramionami na wierność wobec nieobecnej przez długi czasżony czy kochanki, wierząc, że nowa miłość szybko zastąpi starą [...] a posiadaniewielu partnerek nigdy nie wyklucza wyznania każdej z nich swegouczucia". Amerykańska antropolog konkludowała, że „miłość romantycznaw formie, w jakiej pojawia się w naszej cywilizacji, nierozłącznie związanaz ideami monogamii, wyłączności, zazdrości i absolutnej wierności, na Samoanie występuje".Według opisów Mead współżycie płciowe na archipelagu nie jest obwarowaneseksualnymi tabu, tak jak w kulturze Zachodu. Pojęcie perwersji w tejdziedzinie właściwie nie istnieje, dopuszczany jest szeroki wachlarz zachowańseksualnych. To, co w naszej cywilizacji nazwane byłoby rozwiązłością,tam jest traktowane jako coś naturalnego.WAKACJE 2005J


Zwłaszcza samoańska młodzież cieszy się, według Mead, szczególną swobodąobyczajową. Przedmałżeńskie stosunki seksualne są dla nastolatkówhobby par excellence. Od 14. roku życia praktycznie nie myślą oni o niczympoza seksem, a możliwość zachowania cnoty jest dla nich czymś, co się w głowienie mieści.Owa sprzyjająca wolnej miłości atmosfera kulturowa sprawia, że życieseksualne Samoańczyków jest bardziej spontaniczne i udane - nie występujetam praktycznie impotencja czy oziębłośćseksualna, brak jest represyjności w stosunkachmiędzyludzkich, brak problemów małżeńskich,a ludzie są szczęśliwsi.Przyczyn tego stanu amerykańska antropologszuka znacznie głębiej i dochodzi downiosku, że mieszkańcy Samoa są „wolniod doktryny o grzechu pierworodnym".Tak więc to ograniczenia kulturowe, ufundowanena założeniach religijnych, krępująludzką ekspresję i nie pozwalają osiągnąćpełni samorealizacji. Samoańczycy niemają wyrzutów sumienia z powodu własnejseksualnej aktywności, mogą się więc nią cieszyćw nieskrępowanysposób.Neil Postman w swym Technopolu zauważył, że o ile w XIX wieku w wielkiemetafory i obrazy naszej kultury zaopatrzyli nas powieściopisarze (np. Flaubertowizawdzięczamy portret ograniczonej więzami obyczaju romantyczki EmmyBovary, a Dostojewskiemu zapatrzonego w siebie maniaka, którego zbawia miłośći żarliwość religijna), o tyle w XX wieku twórcami takich obrazów i metaforbyli raczej badacze społeczeństwa, wśród nich właśnie Margaret Mead. I takjak niegdyś „Cervantes ofiarował nam trwały archetyp nieuleczalnego marzycielai idealisty Don Kichota", tak „Margaret Mead podarowała nam beztroskiego,pozbawionego poczucia winy młodzieńca z Samoa".Obraz beztroskich seksualnie mieszkańców egzotycznych wysp od samegopoczątku miał niezwykłą moc oddziaływania. Wydawał się jakby na-8<strong>FRONDA</strong> 36


ukowym dowodem na istnienie „szczęśliwego dzikusa", którego niegdyś wymarzy!sobie Rousseau. Wnioski z książki wyciągano dwojakie: albo naturaludzka jest bardzo płynna i plastyczna, może podlegać modelowaniu, nie jestwobec tego niczym stałym, albo też coś takiego jak stała natura ludzka istnieje,a Samoańczycy jako lud bardziej prymitywny niż narody Zachodu są jejbliżsi, a więc ich seksualna rozwiązłość ma charakter naturalny.Już rok po ukazaniu się pracy Mead Samuel D. Schmalhausen opublikowałksiążkę pt. Our Changing Humań Naturę (Nasza zmienna ludzka natura),w której pisał, że istnieją tylko dwa sposoby na spełnienie pragnień serca:„Samoa lub Kalwaria: beztroska radość lub tragiczna intensywność". Sam autornie miał wątpliwości, którą drogę wybrać: „Wracajmy na wyspy Morza Południowego!"- wykrzykiwał. Wracajmy do „naturalności i prostoty radościseksualnych".W podobnym tonie rozwodziła się na łamach „The Nation" Freda Kirchway:„Gdzieś w każdym z nas, pomiędzy mrocznymi pragnieniamia chęcią ucieczki, znajduje się porosła palmami wyspa Morza Południowego[...] z rozluźnioną atmosferą kuszącej wolności i braku odpowiedzialności[...] Uciekamy tam [...] by znaleźć miłość, która jest wolna, łatwa i satysfakcjonująca".Tezy Margaret Mead rozprzestrzeniły się w świecie naukowym niczym pożarpo stepie. Książka o Samoa uczyniła z autorki wręcz personifikację dziedziny,którą się zajmowała. Stała się jednym z największych autorytetóww dziedzinie antropologii, wywierając wielki wpływ na rozwój m.in. feminizmui gender studies. Powoływali się na nią np. Bertrand Russell, John Deweyczy Alfred Kroeber. Okrzyknięto ją również guru rewolucji seksualnej, którejmiała dać (obok Alfreda Kinseya) naukowy fundament.Antropologiczny mitPrzez kilkadziesiąt lat tezy Mead nie były przez nikogo kwestionowane. Ażwreszcie w 1983 roku naukowiec z uniwersytetu w Canberze, Derek Freeman,opublikował książkę pt. Margaret Mead and Samoa: The Making and Unmaking ofan Anthropological Myth (Margaret Mead a Samoa: stworzenie i obalenie antropologicznegomitu). Była ona wynikiem wieloletnich badań australijskiegoWAKACJE 20059


antropologa, który nie tylko nauczył się języka samoańskiego (zdał nawetz tego przedmiotu egzamin państwowy), lecz również został jednym z samoańskichwodzów. Poza tym - w odróżnieniu od Mead, która operowała raczejogólnikami - Freeman zebrał pokaźny zbiór dokumentacji, zarówno ze swoichbadań terenowych, jak też ze sprawozdań podróżników i misjonarzy.Z badań tych wyłania się zupełnie inny obraz Samoa niż z książki Mead,obyczajowo przypominający bardziej prowincję w Teksasie niż dzielnicę Sohow Londynie. Nieprzypadkowo zresztą mówi się dziś o Samoa, że należy doPasa Biblijnego Mórz Południowych. Nawet w „National Geographic" przeczytaćmożna, że noszenie przez kobiety obcisłych koszulek, krótkich spodenekczy strojów kąpielowych jest obecnie na Samoa uznawane za obraźliwei występne.W swym studium Freeman rozprawił się ze wszystkimi tezami Mead, przedstawiającymiSamoa jako „raj wolnej miłości". Okazuje się, że na wyspach nietylko panują surowe tabu seksualne, lecz również wielkim szacunkiem w społeczeństwiecieszy się dziewictwo. Było ono niezwykle cenione zarówno w przedchrześcijańskiejkulturze pogańskiej Samoańczyków, jak również po częściowejchrystianizacji archipelagu przez protestantów. Freeman pisze: „W obrębie tradycyjnejsamoańskiej hierarchii dowiedzenie dziewictwa panny młodej uważano«za niezbędne». Publiczne stwierdzenie jej dziewictwa było przyjętą metodą unikaniasytuacji, w której pan młody mógłby stracić honor, gdyby się okazało, żektoś inny przed nim miał z jego narzeczoną stosunki seksualne".Bogato udokumentowana książka Freemana - zwłaszcza gdy zestawić ją z ubóstwemźródeł Mead, która opierała się głównie na swoich obserwacjach i intuicjach- nie pozostawia wątpliwości, czyj obraz Samoa jest prawdziwy. Już 31 stycznia1983 roku „The New York Times" na pierwszej stronie streścił wynik badań australijskiegoprofesora, pisząc, że „Margaret Mead dopuściła się poważnych przekłamańco do życia i charakteru Samoańczyków". Komentując Dojrzewanie na Samoa,Freeman powiedział: „Cały akademicki establishment i wszystkie encyklopedie orazpodręczniki akceptowały konkluzje zawarte w tej książce, a te konkluzje są fundamentalniebłędne. Nie ma drugiego takiego przypadku samooszukania się w całejhistorii nauk behawioralnych".Wyniki badań Freemana z największym oporem spotkały się w kręgu antropologów.Już w październiku 1983 roku podczas otwarcia w Chicago konferencjinaukowej pt. Margaret Mead: legenda i kontrowersje Paul Shankman10<strong>FRONDA</strong> 36


oświadczył, że mamy do czynienia z „największym sporem w historii antropologii".Porównywano kontrowersję Freeman versus Mead do wielkich sporów:Newton versus Leibniz, Wallis versus Hobbes czy Voltaire versus Needham.Z czasem jednak na polu bitwy (czytaj: w sferze nauki) pozostała tylkojedna strona.Ostateczny cios został zadany mitowi Samoa 12 listopada 1987 roku. Tegodnia zeznania pod przysięgą złożyła Fa'apu Fa'amu z wioski Ta'u - główna informatorkaamerykańskiej uczonej w 1926 roku. Mead w swej późniejszej książceBlackberry Winter (Jeżynowa zima) wyjaśniła: „Pisząc Corning of Age in Samoa, staranniezmieniłam wszystkie imiona, czasami zmieniając jeszcze szczegóły, abynie można było zidentyfikować konkretnej osoby". Drobiazgowe dochodzenieustaliło, że większość swej wiedzy na temat seksualnych obyczajów samoańskiejmłodzieży Mead czerpała od zaledwie dwóch młodych dziewcząt: Fa'apu i jejprzyjaciółki Fofoa. W 1987 roku sędziwa już Fa'apu Fa'amu przyznała, że obiecelowo oszukiwały Amerykankę, opowiadając jej najbardziej fantastyczne i nieprawdopodobnehistorie, w które tamta skwapliwie wierzyła. Wielu antropologówwzięło w obronę Margaret Mead, zauważając, że jako osoba naiwna i łatwowiernadała się wprowadzić w błąd przez swoje informatorki.W swej kolejnej książce pt. The Fateful Hoaxing of Margaret Mead (Brzemiennew skutki oszukanie Margaret Mead) Freeman zauważył, że badaniaAmerykanki w żaden sposób nie spełniały kryteriów naukowości, chociażbytych, jakie zdefiniował Karl Popper w swym klasycznym już dziele Logika odkrycianaukowego. Materiał badawczy był niesłychanie ubogi, brak było grupporównawczych, nie doszło do weryfikacji źródeł. Mead zadowoliła się relacjamidwóch nastolatek, a odrzuciła analizę praktyk seksualnych 66 pozostałychdziewcząt z wioski Ta'u. Na potwierdzenie panującej rzekomo na wyspachswobody seksualnej nie ma poza tym żadnych innych dowodów.Analiza korespondencji między Margaret Mead a Franzem Boasem doprowadziłaFreemana do wniosku, że amerykańska doktorantka wyruszała na Samoaze z góry założoną tezą o kulturowym relatywizmie, której zwolennikiembył jej promotor. W związku z tym Freeman pisze, iż należy starannie odróżnićbadania prowadzone w terenie od antropologicznych teorii wymyślonych w gabinetach.Studium Margaret Mead zalicza on do tej drugiej kategorii.Dodatkowe światło na całą sprawę rzucają badania Lowella Holmesa, któryjuż w 1957 roku udał się na Samoa śladami Margaret Mead. Wynikiem jegoWAKACJE 200511


podróży była opublikowana wówczas książka pt. Restudy of Manu'an Culture(Ponowne studia nad kulturą Manu). Holmes stwierdził w niej, że uzyskiwanieod Samoańczyków informacji o ich życiu płciowym jest niemal niemożliwe,gdyż seks jest „najtrudniejszym tematem rozmowy spośród wszystkichobszarów kultury Manu". Mimo wielokrotnych prób Holmesowi - jak pisze- „nigdy nie udało się pozyskać szczegółów doświadczeń seksualnych od niezamężnych(nieżonatych) informatorów".Autor nie był jednak takim autorytetem w sprawach naukowych jak Freeman,toteż jego uwagi przeszły niezauważone. Dopiero po sukcesie książkiFreemana Holmes powrócił do tematu i w roku 1987 opublikował nową pracępt. Questfor the Real Samoa (W poszukiwaniu prawdziwego Samoa), w którejstwierdził: „Nie mogę zgodzić się z Mead w sprawie stopnia swobody seksualnej,jaką rzekomo cieszyli się młodzi ludzie w wiosce Ta'u".12 <strong>FRONDA</strong> 36


Zdemaskowanie fałszywości badań Mead przez Freemana zostało rozpowszechnionew Stanach Zjednoczonych dzięki filmowi dokumentalnemu,nakręconemu w 1989 roku przez Franza Heimansa. Jako jedna z bohaterekowego obrazu występuje wspomniana już informatorka amerykańskiej antropolog- Fa'apu Fa'amu.Dlaczego więc twierdzenia Margaret Mead tak długo przyjmowane byłyna wiarę, bez sprawdzania ich prawdziwości? Dlaczego zyskały tak powszechnąakceptację zarówno w świecie naukowym, jak i poza nim? Jak zauważaamerykański antropolog, profesor Martin Orans, „czasami informacja niesionaprzez media trafia na odbiorców tak chętnych do jej przyjęcia, że skłonnisą odsunąć wszelki krytycyzm i przyjąć przesłanie jako własne przekonanie.Tak właśnie było ze słynnym Corning of Age in Samoa".Zdaniem komentatora tygodnika „Time", który 14 lutego 1983 roku omówiłodkrycia Freemana, „Mead stała się naturalnym sprzymierzeńcem dlatych, którzy opowiadali się za swobodną edukacją, poluźnionymi normamiseksualnymi i zielonym światłem dla rodzicielstwa, co w zamierzeniu miałodoprowadzić do tego, by młodzież amerykańska przechodziła przez okres dojrzewaniabez kłopotów, jak to było z młodzieżą samoańską".Jak napisał George Marcus, Mead „zmistyfikowała Samoa, by zdemistyfikowaćAmerykę". Dokonała „defamiliaryzacji poprzez międzykulturowe podstawienie".Zgodnie z powiedzeniem Franza Boasa, że „antropologia jest nauczycielkążycia", antropologiczne wnioski płynące z lektury książki o Samoakształtować zaczęły najpierw życie akademickie, a następnie życie społecznew Stanach Zjednoczonych i innych krajach.Książka Mead była darem niebios zwłaszcza dla krytyków cywilizacji zachodnieji religii chrześcijańskiej. Dawała naukową podbudowę pod relatywizacjęzachodniego pojęcia „moralności", czyniła etykę seksualną względnąi zależną od kręgu kulturowego, torowała w ten sposób drogę „rewolucji seksualnej"z jej postulatem „wolnej miłości".Dopiero kilkadziesiąt lat później okazuje się, że ten naukowy fundamentjest w rzeczywistości antropologiczną fikcją. Jak zauważył Jan Paweł II w swejencyklice Centesimus annus, o upadku komunizmu zadecydowała przede wszystkimfałszywa antropologia, czyli nieprawdziwa wizja człowieka, leżąca, u podstawtej ideologii. Można przypuszczać, że - analogicznie - antropologicznybłąd, leżący u podstaw rewolucji seksualnej, doprowadzi do jej krachu.WAKACJE 200513


Warto też zacytować słowa Jana Pawła II z innej jego encykliki - Fides etratio: „W życiu człowieka nadal o wiele więcej jest prawd, w które po prostuwierzy, niż tych, które przyjął po osobistej weryfikacji. Któż bowiem byłbyw stanie poddać krytycznej ocenie niezliczone wyniki badań naukowych, naktórych opiera się współczesne życie? Któż mógłby na własną rękę kontrolowaćstrumień informacji, które dzień po dniu nadchodzą z wszystkich częściświata i które zasadniczo są przyjmowane jako prawdziwe?".W encyklice papież dochodzi do wniosku, że człowiek jest istotą, którejżycie opiera się na wierze - nie tylko wierze w Boga, lecz również wierze w to,co mówią do nas inni ludzie. Rzeczy do wierzenia podają nam nie tylko księża,lecz również nauczyciele, naukowcy, dziennikarze. Niestety, zdarza się, żesą ludzie, którzy tej wiary nadużywają i celowo wprowadzają nas w błąd.Odkrycia Dereka Freemana spowodowały, że naukowcy na całym świeciezaczynają podchodzić krytycznie do dorobku Margaret Mead. Świadectwemperyferyjności i zaściankowości polskiej nauki może być fakt, że w naszymkraju dogmat o nieomylności amerykańskiej antropolog utrzymuje się nadal.Studenci w dalszym ciągu czytają Dojrzewanie na Samoa i chłoną podawane imdo wierzenia treści niczym prawdy objawione.ESTERA LOBKOWICZ


Standardy kanonizacyjne wypracowane przez JeanaPaula Sartre'a zaczęły obowiązywać najpierw wśródlewicowych intelektualistów, a następnie w kulturzemasowej. Urzędem kanonizacyjnym popkultury zostałHollywood, w którym produkuje się hagiografienowych świętych. Główny nurt beatyfikacyjnyobejmuje męczenników polityki, takichjak np. Che Guevara czy Ewa Peron, ale niebrak także błogosławionych wyniesionychna ekrany za heroiczność niecnot, takich jakLarry Flint czy Alfred Kinsey.ŚWIĘTYALFREDKINSEYSONIASZOSTAKIEWICZW 1947 roku Albert Camus napisał swą najgłośniejszą powieśćpt. Dżuma. Jeden z najczęściej komentowanych fragmentów tegoutworu to rozmowa dwóch bohaterów: Rieuxa i Tarrou:- Krótko mówiąc - powiedział Tarrou z prostotą - chciałbym wiedzieć,jak stać się świętym; tylko to mnie interesuje.- Ale pan nie wierzy w Boga.- Właśnie. Znam dziś tylko jedno konkretne zagadnienie: czymożna być świętym bez Boga.<strong>FRONDA</strong> 36


Mistyk GenetPięć lat później Jean Paul Sartre napisał książkę, która była odpowiedzią na topytanie. W 1952 roku światło dzienne ujrzała ponad 600-stronicowa rozprawapt. Święty Genet, autor i męczennik. Owa analiza osobowości twórczej skandalizującegodramaturga była - zdaniem Paula Johnsona - wynikiem tęsknotytej strony charakteru Sartre'a, która po odrzuceniu Boga potrzebowała jakiegośsurogatu wiary religijnej. Zastępcze sacrum francuski egzystencjalista odnalazłw twórczości Jeana Geneta.Kim był ten zapomniany dziś nieco autor? Oddajmy głos samemuSartre'owi, który tak charakteryzuje swego idola: „Jest dzieckiem porzuconym.Od najmłodszych lat wykazuje złe instynkty, okradając biednych wieśniaków,którzy go zaadoptowali. Kary nie odnoszą skutku, ucieka z domu poprawczego,gdzie trzeba go było zamknąć, kradnie w najlepsze, a ponadtooddaje się prostytucji. Żyje w nędzy, z żebraniny, z drobnych kradzieży, sypiającze wszystkimi i każdego zdradzając; nic jednak nie może go powstrzymać.W tym właśnie momencie postanawia z całym rozmysłem oddać się złu; podejmujedecyzję, iż czynić będzie we wszelkich okolicznościach to, co najgorsze,a ponieważ uświadomił sobie, że największą zbrodnią nie jest wcale czynieniezła, lecz manifestowanie zła, pisze w więzieniu dzieła, które stanowiąapologię zła i popadają w konflikt z prawem".To jest właśnie istota „nowej świętości". Jak zauważał Georges Bataille,Genet zatracał się bez reszty w złu, podobnie jak mistyk w czasie ekstazy zatracasię w Bogu. Podniecało to Sartre'a, który pisał: „Doświadczenie Zła jest władczymcogito odkrywającym przed świadomością jej wyjątkowość w obliczu Bytu.Chcę być potworem, huraganem, wszystko, co ludzkie, jest mi obce, przekraczamwszystkie prawa ustanowione przez ludzi, pogardzam wszystkimi wartościami,nic z tego, co jest, nie może mnie określić ani mnie ograniczyć; a jednakistnieję, będę tym lodowatym podmuchem, który unicestwi wszelkie życie.Jestem więc ponad istotą: robię to, co chcę, czynię siebie tym, czym chcę".Dla Sartre'a, który wiarę w Boga uważał nie tylko za absurd, lecz wręczza podłość, rzeczywistością sakralną okazywała się ciemna strona istnienia.Tak jak święty pragnie Boga ze względu na Niego samego, tak też - jak piszeSartre - „człowiek zły winien pragnąć Zła dla niego samego i w przerażeniuZłem powinien odkrywać swój pociąg do Grzechu".WAKACJE 2005


Ideałem Geneta była zbrodnia niewybaczalna, hańba, której się nie da odkupić.Wspomniany już Georges Bataille, który żywot świętego Geneta spisanyprzez jego hagiografa Sartre'a uważał za „jedną z najbogatszych książeknaszych czasów", a nawet za „arcydzieło", dowodził, że „sacrum oznacza to,co zabronione, co jest gwałtowne, niebezpieczne i samo jego dotknięcie groziunicestwieniem: jest to Zło".Jest zastanawiające, jaki kształt owa manifestacja zła przybiera w literaturze.Krzysztof Zabłocki tak charakteryzował Madonnę kwietną, jedną z najbardziejznanych powieści Geneta: „Więzienna codzienność i wspomnieniaz paryskiego półświatka przechodzą w uduchowioną fantasmagorię, nasyconywulgaryzmami i skatologią język łączy się z wyszukaną poetycką metaforą,wirtuozowskie kadencje przekształcają onanistyczne rojenia w podniosłąmszę w intencji utraconych kochanków. Odór ekskrementów łączy się z wonnościąkadzideł: to, co nędzne i brudne, ulega transfiguracji w promieniującepiękno: Genetowska rzeczywistość okazuje się sacrum".Co zastanawiające, najmocniejszym wyrazem zatracenia się w Złu jestw literaturze pomieszanie z jednej strony elementów perwersji seksualnej,z drugiej zaś tego, co w religii najświętsze, co w rezultacie prowadzić musido pornograficznego bluźnierstwa. Najdobitniejszą tego ilustracją może byćgłośne opowiadanie cytowanego tu Georgesa Bataille'a Historia oka.Prorok de SadeTen ostatni nie ukrywał swej fascynacji twórczością markizade Sade'a. Nie jest chyba też przypadkiem, że ponowne odkryciespuścizny XVIII-wiecznego arystokraty zbiegło się weFrancji w czasie z aktywnością twórczą Sartre'a, Geneta, Bataille'ai innych pisarzy zauroczonych złem. W pewnym sensie miał racjęApollinaire, prorokując na początku ubiegłego stulecia, że wiekXX będzie wiekiem markiza de Sade'a. Zdaniem Jeana Paulhanacała współczesna literatura jest silnie uwarunkowana właśnieprzez francuskiego markiza.To de Sade jako pierwszy powiązał boskość i sacrumz erotyzmem, przemocą i śmiercią. Jak zauważył PierreKlossowski, tak jak dusza chrześcijanina zyskuje świado-18 <strong>FRONDA</strong> 36


mość samej siebie w obliczu Boga, tak dusza człowieka sadystycznego zyskujesamoświadomość dzięki drugiej osobie, którą zamienia w przedmiot, by jązniszczyć.Bataille pisze: „Sade postawił się poza ludzkością i w swoim długim życiumiał jedno tylko zajęcie, które go pociągało, polegało ono na wyliczaniu aż dowyczerpania możliwości zniszczenia istot ludzkich, na niszczeniu ich oraz nacieszeniu się myślą o ich śmierci i ich cierpieniu".Wszystkie skrupulatnie wyliczane perwersje, zboczenia, zbrodnie, aktygwałtu, przemocy i tortur służą zniszczeniu nie tylko człowieka, lecz przedewszystkim istoty człowieczeństwa, czyli wszelkiej idei Boga w człowieku.Chodzi o uśmiercenie ludzkiej duszy. De Sade pisze: „Zabójstwo odbiera tylkopierwsze życie jednostce; trzeba by móc odebrać jej drugie".Nienawiść markiza wzbudza samo istnienie świata, który pragnie zniszczyć.Sam wyznawał: „Mam wstręt do natury... Chciałbym przeszkodzić jejplanom, pokrzyżować jej ruchy, zatrzymać koło gwiazd, wstrząsnąć ciałaminiebieskimi unoszącymi się w przestrzeni, zniszczyć to, co jej służy...Moglibyśmy może zaatakować słońce, odebrać je światu albo nim świat podpalić,to dopiero byłaby zbrodnia...".Nieprzypadkowo najbardziej znany utwór markiza to Sto dwadzieścia dniSodomy. Istotą grzechu sodomskiego nie było współżycie ze zwierzętami,jak się dzisiaj powszechnie uważa. Nie był nią również homoseksualizm,jak sądzono w ubiegłych wiekach. Chodziło o coś znacznie poważniejszego.Rewolucja seksualna sodomitów polegała na tym, że chcieli oni zgwałcićanioły. A ponieważ anioły są teofaniami, czyli objawieniami się Boga, chodziłoo zgwałcenie samej Boskości, o splugawienie świętości.Kreśląc alegoryczny portret markiza de Sade'a, jeden z jego licznych wielbicieli,Algernon Swinburne, pisał: „Zbliżcie się, a usłyszycie, jak w tej błotnisteji krwawej padlinie pulsują arterie duszy powszechnej, żyły, w którychpłynie boska krew. Ta kloaka jest cała przeniknięta lazurem, w tych latrynachjest coś z Boga".Urzędnik KinseyR.C. Lacombe w swej książce pt. Sade i jego maski dowodził, że XVIII-wiecznyarystokrata francuski był „pionierem rewolucji seksualnej", który „przygoto-WAKACJE 200519


wał drogę dla raportów Kinseya". Porównanie pism de Sade'a i Kinseya jest0 tyle zasadne, że stanowią one katalogi różnych perwersji, dewiacji i zboczeń.O ile jednak w wypadku markiza mają one charakter wyzwania rzuconegoNiebu, o tyle u Kinseya są wyrazem nie tyle „nowej świętości", ile raczej„nowej normalności". Amerykanin zmienił bowiem obowiązujące do tejpory w nauce pojęcie normy, stwierdzając, że „w seksie nienormalne jest tylkoto, czego nie można fizycznie wykonać". Tym samym normalne stały sięhomoseksualizm, pedofilia, sadomasochizm, kazirodztwo, fetyszyzm, zoofilia,nekrofilia - wszystko to można bowiem wykonać fizycznie. Kinsey ironizowałzresztą, że „istnieją tylko trzy dewiacje seksualne: abstynencja, celibat1 odroczona data ślubu", dowodząc, że pojęcie wyższej motywacji niż czystozwierzęca było mu obce.De Sade i Kinsey piszą właściwie to samo. O ile pierwszy ogarnięty jestjednak duchową misją, o tyle dla drugiego jest to już tylko kwestia technicznejklasyfikacji. Margaret Mead, która fascynowała się wymyślonymi historyjkamierotycznymi z Samoa, zawiedziona była raportami Kinseya, którym zarzucała,że w ani jednym miejscu nie pojawia się w nich wzmianka o tym, żeseks może być przyjemny. Kinseyowskie opisy stosunków płciowych i dewiacjiseksualnych przypominają raczej instrukcje montażu mebli i są nudne jakdłubanie w nosie. Ujawnia się w nich prawdziwa pasja Kinseya, którego specjalizacjąbyła taksonomia, czyli systematyzacja roślin i zwierząt, zwłaszczazaś os galasówek. Pochyla się on nad badanymi przez siebie osobami z chłodnądrobiazgowością, jak entomolog pochyla się nad owadami.Używając terminologii Karla Mannheima, można przyjąć, że de Sade reprezentujecharyzmę i utopię, a Kinsey rutynę i instytucjonalizację tego samegozjawiska. O ile pierwszy jest prorokiem rewolucji seksualnej, o tyle drugijest jej urzędnikiem, biurokratą zboczeń w zarękawkach. Można powtórzyćza Hannah Arendt, że jak istnieje banalność zła, tak samo istnieje banalnośćzboczeń.


Przypomina się w tym miejscu wizyta w kopenhaskim kinie pornograficznym,opisana przez Gustawa Herlinga-Grudzińskiego w Dzienniku pisanymnocą. Wybrał się on na film prezentujący stosunki młodej duńskiej zoofilki zezwierzętami, z których „najbardziej znudzoną minę ma byk". Po spektaklu pisarzobserwuje widzów: „Wszyscy wychodzą osowiali i skapcanieni z minamibyka z pierwszej części".Prawdę mówiąc bezbrzeżna nuda panuje również w utworach markizade Sade'a. Zdaniem Bataille'a to właśnie nużące, nie kończące się wyliczaniekolejnych perwersji i zbrodni otwierało przed nim obszar próżni - pustki,do której lgnęła jego dusza. Podobnie uważał Klossowski, który porównywałnudne, inkantacyjne wyliczanie przez markiza zboczeń do litanii z książeczkido nabożeństwa. W zestawieniu z tym rejestr dewiacji opisany przez Kinseyajest równie fascynujący co książka telefoniczna.Ze swoją banalnością Kinsey z powodzeniem zasługuje na miano nie tyleRosenberga, ile raczej Eichmanna rewolucji seksualnej. Z taką samą obojętnością,pozbawioną jakiejkolwiek wrażliwości moralnej, relacjonuje zło czynionena niewinnych. Jedno z najważniejszych „osiągnięć" Kinseya, polegającena odkryciu orgazmu dziecięcego, opierało się w największej mierzena relacjach dwóch osób: oficera SS Fritza von Ballusecka, który w Dachaui innych obozach koncentracyjnych gwałcił uwięzione dzieci, oraz seryjnegogwałciciela Reksa Kinga, skazanego za 800 przestępstw seksualnych, m.in. nadzieciach i zwierzętach.Kinsey doszedł do wniosku, że „mimo bólu, płaczu i agresywnych reakcjichłopcom w wieku od dwóch miesięcy do 15 lat podobało się stymulowanieich manualnie lub oralnie". Nie szczędzi on opisów takich stosunków:„Ekstremalne napięcie z gwałtownymi konwulsjami [...] wykrzywioneWAKACJE 200521


usta [...] wysunięty język [...] spazmatyczne skurcze [...] wytrzeszcz oczu[...] zaciskające się dłonie [...] pulsowanie lub drganie penisa [...] szloch lubgwałtowny płacz, czasem z obfitymi łzami, szczególnie u młodszych dzieci[...] bronią się przed partnerem i mogą podjąć gwałtowne wysiłki, aby uniknąćorgazmu, chociaż czerpią niewątpliwą przyjemność z tej sytuacji".Skąd Kinsey wiedział, że dzieci, a nawet dwumiesięczne niemowlęta,czerpią przyjemność z gwałcenia ich przez dorosłych? Sam w swej pracy pisał,że nie pytano o reakcje dzieci, tylko opierano się na sprawozdaniach dorosłych(„niektórzy z tych dorosłych są technicznie przeszkoleni, mają pamiętnikilub inne zapiski, które zostały przekazane do naszej dyspozycji"). Takwięc jako główne autorytety naukowe w badaniach Kinseya wystąpili pedofile,którzy interpretowali stany doznawane przez dzieci.Odkrycie kulisów Kinseyowskich badań jest przede wszystkim zasługądr Judith A. Reisman, której 10-letnia córka zgwałcona została przez pedofila.Po tym wydarzeniu amerykańska badaczka postanowiła zająć się problememszerzenia się pedofilii we współczesnym społeczeństwie. W ten sposóbdotarła do raportów Kinseya, który nie tylko uznawał stosunki seksualne dorosłychz dziećmi za normę, lecz również dawał im naukową podbudowę.Analiza metod pracy zoologa, uchodzącego za guru dzisiejszej seksuologii,doprowadziła Reisman do porażających wniosków. Raporty Kinseya, którezmieniły oblicze kulturowe i obyczajowe XX-wiecznej Ameryki, okazałysię zwykłym oszustwem. A wynikało z nich chociażby to, że aż 95 proc. dorosłychAmerykanów ma za sobą takie akty płciowe, jak homoseksualizm,gwałt czy molestowanie nieletnich, 90 proc. zdradziło własną żonę, a tak naprawdęwszyscy jesteśmy biseksualistami.Szczegółowe omówienie fałszerstw zawartych w tych raportach znajdujesię w kilkusetstronicowej pracy Judith A. Reisman i Edwarda W. EichelaKinsey - seks i oszustwo. Do identycznych wniosków doszedł też James H. Jones,autor biografii Kinseya Zycie publiczne/życie prywatne. W świetle tych badańamerykański magazyn medyczny „Lancet" stwierdził, że „raporty Kinseya sąnieetyczne i nic niewarte z naukowego punktu widzenia". W rzeczywistościprace zoologa, który został seksuologiem, więcej mówią o jego osobistychmaniach niż o amerykańskim społeczeństwie.Najtrudniej prawda ta przebija się jednak do środowiska seksuologów.Zbigniew Lew-Starowicz podkreśla, że wychował się na Kinseyu, i uważa go22<strong>FRONDA</strong> 36


za twórcę nowoczesnej metodyki badań. W innym miejscu pisze, że „AlfredKinsey stal się symbolem nieugiętego naukowca, pasjonata, niezrozumianegooraz niedocenionego, poświęcającego spokój i stabilizację życiową walceo prawdę". Oto więc mamy - portret męczennika.Jean Genet - zdaniem Sartre'a - też był nie tylko świętym, lecz równieżmęczennikiem, gdyż doświadczał odrzucenia ze strony społeczeństwa, którenie było w stanie zaakceptować jego przestępstw i dewiacji. Podobna historiaspotkała także Kinseya. Lewicowe elity zadbały jednak o aureolę świętościdla obu.Standardy kanonizacyjne wypracowane przez Sartre'a zaczęły obowiązywaćnajpierw wśród lewicowych intelektualistów, a następnie w kulturze masowej.Urzędem kanonizacyjnym popkultury został Hollywood, w którym produkujesię hagiografie nowych świętych. Główny nurt beatyfikacyjny obejmujemęczenników polityki, takich jak np. Che Guevara czy Ewa Peron, ale nie braktakże błogosławionych wyniesionych na ekrany, według kanonów Sartre'a, zaheroiczność niecnot. Należy do nich np. skandalista Lany Flint - bohater filmupod tym samym tytułem. Reżyser ma prawo traktować go jak prawdziwegomęczennika, ponieważ pornograf ten, wielokrotnie ścigany przez prawo, zostałpostrzelony przez swojego przeciwnika, na skutek czego wylądował na wózkuinwalidzkim. Na plakatach reklamujących żywot nowego świętego Flint wisiw pozycji ukrzyżowanego, zamiast krzyża widzimy jednak damskie majtki.Hagiografią jest także film Billa Condona Kinsey, który wszedł niedawnona ekrany naszych kin. Tytułowy bohater przedstawiony został jako normalnyczłowiek, który głosi normalne poglądy. Jak stwierdził pewien kaznodzieja,„święci to normalni ludzie, którzy głoszą Królestwo Niebieskie". Gdyby naświecie zrealizowane zostały ideały Kinseya, dla którego normą były homoseksualizm,pedofilia czy zoofilia, dewiacją zaś - abstynencja, celibat i odroczonadata ślubu, to rajem na ziemi, do którego powinniśmy dążyć, byłaby Sodoma.SONIA SZOSTAKIEWICZ


Uganda jest państwem, które osiągnęło największe naświecie sukcesy w zwalczaniu AIDS. Nic więc dziwnego,że naukowcy z całego świata zaczęli zjeżdżać do tego kraju,by dociec źródeł fenomenu tamtejszej profilaktyki.Trzej heretycyZENONCHOCIMSKINie tylko wielkie religie, lecz również świat laicki posiada swoje dogmaty, podawanedo wierzenia przez nowy Urząd Nauczycielski ludzkości, jakim jest dzisiaj„czwarta władza", czyli władza nad umysłami. „Nowym objawieniem", naktóre powołują się media, jest oczywiście nauka, która ze swą empiryczną metodologiąposiada autorytet niepodważalny i niekwestionowany przez nikogo.Zdarzają się przypadki badaczy, którzy postanawiają dostarczyć nowychnaukowych dowodów na prawdziwość obowiązujących dogmatów. Podczasbadań zamieniają się jednak z prawowiernych wyznawców w krytycznych heretyków.Okazuje się bowiem, że prawdy, do których dochodzą, sprzeczne sąz panującą w świecie laickim ortodoksją.judith S. Wallerstein (Berkeley)Profesor Judith S. Wallerstein z Uniwersytetu w Berkeley nie ukrywała, żejest gorącą zwolenniczką rozwodów. Drażniły ją argumenty przeciwników,24<strong>FRONDA</strong> 36


którzy uważali, że rozejście się małżonków odbija się ujemnie na późniejszymrozwoju dzieci z rozbitych rodzin. Uważała, że kryzys jest krótkotrwały,a skutki rozwodu dla dzieci porównywała do grypy. Aby udowodnić, że krytycyrozwodów nie mają racji, postanowiła przeprowadzić pierwsze na świecielongituidalne badania naukowe, w których prześledziła od dzieciństwaaż do dorosłości los wielu dzieci, zarówno z domów rozbitych, jak i z rodzinpozostających w jedności. Najbardziej interesowało ją, czy rozwody przynosządzieciom również skutki długoterminowe, dlatego też jej badania trwaływiele lat. Rozpoczęła je w 1971 roku, a ich rezultaty opublikowała dopierow 2000 roku w książce pt. The Unexpeted Legacy oj Dworce (Niespodziewaneskutki rozwodów).Raport Judith Wallerstein nie pozostawia najmniejszych wątpliwości: dzieciz rozbitych domów mają gorsze wyniki w nauce, częściej porzucają szkołę,są nadreprezentowane w grupach osób pozbawionych wykształcenia, są statystyczniebiedniejsze i bardziej narażone na poczucie bezdomności, częściejchorują i łatwiej stają się ofiarami wypadków. W większym stopniu nadużywająalkoholu i narkotyków oraz mają większe trudności z kształtowaniem dobrychrelacji w założonych przez siebie rodzinach. Z badań wynika też, że aż85 proc. przestępstw kryminalnych popełnianych jest przez dzieci z rozbitychrodzin, 80 proc. seryjnych morderców wywodzi się z takich właśnie domów,także 80 proc. pacjentów szpitali psychiatrycznych to dzieci, których rodzicesię rozwiedli, popełniają one 75 proc. wszystkich samobójstw, taki sam ich odsetekuzależnia się od narkotyków. Takie dzieci wcześniej od swoich rówieśnikówprzechodzą inicjację seksualną, rzadziej się pobierają i częściej rozwodzą- w ten sposób przekazując swoje problemy kolejnemu pokoleniu.Judith Wallerstein przyznaje, że przeprowadzone przez nią badania nietylko zmusiły ją do zmiany swoich poglądów, lecz również otworzyły jejoczy na olbrzymi problem społeczny, z którego nie zdawała sobie sprawy.Dziś uważa, że masowość rozwodów stała się źródłem społecznej traumy,gdyż osiągnięcie szczęścia w dorosłym życiu przez dzieci z rozbitych domówzmniejsza się do minimum.Według amerykańskiej uczonej „główne zranienie wynikłe z rozwodu rodzicówobjawia się dopiero w dorosłości, kiedy to uwewnętrznione obrazymatki, ojca i ich wzajemnych relacji kształtują wybory życiowe ich dorosłychjuż dzieci". Nawet jeżeli ostatecznie uda im się przezwyciężyć traumę rozwo-WAKACJE 200525


du rodziców, to często dzieje się to po o wiele dłuższym czasie, niż wcześniejsądzono, i kosztuje wiele popełnionych w życiu błędów.Wallerstein porównywała także traumę, jaką wywołuje śmierć jednego z rodziców,z nieszczęściem wynikłym z rozwodu. Okazało się, że dzieci są w staniełatwiej i mniej boleśnie pogodzić się z tympierwszym niż z drugim.Z powodu swego stanowiska amerykańskaprofesor atakowana jest przez feministki,które nie podważają jednak wyników jejbadań, lecz bronią rozwodów jako zdobyczyruchu wolnościowego. Rezultatami badańuczonej z Berkeley coraz bardziej natomiastzainteresowani są ekonomiści. Wallersteinsporządziła nawet specjalny raport dlaLondon School of Economics, w którym wyliczanie tylko społeczne, lecz również ekonomicznekoszty rozwodów, takie jak np. obciążenie budżetu przez większe wydatkina pomoc społeczną czy system penitencjarny. Nic więc dziwnego, że postulatywzmocnienia roli rodziny w społeczeństwie płyną dziś coraz częściej ześrodowisk ekonomistów.Robert L. Spitzer (Columbia)Profesor Robert L. Spitzer jest wykładowcą psychiatrii na Uniwersytecie Columbiaw USA. Kiedy w 1973 roku Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne ogłosiłowśród swoich członków głosowanie, czy należy wykreślić homoseksualizm z rejestruzaburzeń psychicznych, Spitzer odpowiedział twierdząco. Po latach przyznał,że sam w swojej ówczesnej praktyce nie spotkał się z homoseksualizmem,nie stykał się z pacjentami o takiej orientacji i nie miał żadnej wiedzy na ten temat.Mimo to głosował za tym, by nie traktować dłużej pederastii jako zaburzenia.Podobnie głosowała większość jego kolegów, chociaż - tak jak on - nie miałabezpośrednich doświadczeń z homoseksualistami.Takie były wówczas nastroje w środowisku psychiatrów i ogólny klimatpolityczny w Stanach Zjednoczonych. Silny lobbing prowadziły też National26 <strong>FRONDA</strong> 36


Gay Task Force (Grupy Uderzeniowe Homoseksualistów). W rezultacie użyciademokratycznego głosowania jako metody rozstrzygania, co jest prawdąnaukową, za wykreśleniem homoseksualizmu ze spisu zaburzeń opowiedziałosię 58 proc. członków Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego(5854 głosy za, 3810 przeciw).Profesor Spitzer dopiero po pewnym czasie zorientował się, że decyzja tanie była poparta żadnymi nowymi odkryciami naukowymi. Było to już jednakw okresie, gdy sam zaczął prowadzić praktykę psychiatryczną dla osób0 skłonnościach homoseksualnych. Wyniki swoich badań przedstawił poraz pierwszy w maju 2001 roku w Nowym Orleanie na corocznej konferencjiAmerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, opublikował zaś w październiku2003 roku na łamach magazynu „Archives of Sexual Behavior".Spitzer zaprezentował wyniki próby reorientacji 200 homoseksualistów - 143mężczyzn i 57 kobiet, przeprowadzonej zgodnie z najlepszymi procedurami obowiązującymiw nauce. Otóż przed terapią 41 proc. pacjentów akceptowało swą homoseksualność;35 proc. kobiet i 37 proc. mężczyzn miało poważne myśli samobójczez powodu własnego homoseksualizmu; 47 proc. kobiet i 43 proc. mężczyzncierpiało na depresję; 92 proc. kobiet i 94 proc. mężczyzn miało fantazje homoseksualne;a 26 proc. kobiet i 9 proc. mężczyzn miało fantazje heteroseksualne.Po dwuletniej terapii reorientacyjnej 93 proc. badanych wyraziło zadowoleniez podjęcia kontaktów heteroseksualnych; 87 proc. mężczyzn odczułozadowolenie z bycia bardziej męskimi, a kobiet z bycia bardziej kobiecymi;44 proc. kobiet i 66 proc. mężczyzn miało udane życie heteroseksualne; tylko1 proc. mężczyzn i 4 proc. kobiet miało jeszcze depresję, co jest wskaźnikiemporównywalnym z przeciętną dla całego społeczeństwa; znacząco wzrósł odsetekfantazji heteroseksualnych - do 72 proc. wśród kobiet i 69 proc. wśródmężczyzn; zmalał natomiast odsetek fantazji homoseksualnych - do 18 proc.u kobiet i 45 proc. u mężczyzn.Profesor Spitzer udowodnił więc, że możliwa jest skuteczna reorientacjahomoseksualistów, nawet wśród tych, którzy akceptują swą orientację, alechcą ją zmienić, np. pod wpływem otoczenia. Co więcej, pokazał on, że terapiataka może podnieść ich komfort życia i zapobiec zaburzeniom psychicznymzwiązanym z nieakceptowanym homoseksualizmem.Wyniki badań Spitzera starali się zakwestionować dwaj nowojorscy psychologowie:Ariel Shidlo i Michael Schroeder. Przebadali oni 202 homosek-WAKACJE 2005 27


sualistów pici obojga, którzy w latach 1995-2000 także przeszli podobną terapię,i ustalili, że w przypadku zaledwie sześciu osób leczenie zaowocowałoudaną reorientacją, 18 pacjentów straciło zainteresowanie seksem, a w odniesieniudo aż 178 osób próba zakończyła się niepowodzeniem i pozostali onidalej homoseksualistami.Zastanawiając się nad przyczynami tak dużych rozbieżności w wynikachbadań, zwrócono uwagę na odmienną reprezentatywność obu grup. O ileSpitzer rekrutował swoją grupę badawczą głównie spośród ludzi pochodzącychze środowisk religijnych o konserwatywnych przekonaniach, o tyleShidlo i Schroeder badali ludzi ze środowisk liberalnych i mniej zaangażowanychw życie religijne. Niektórzy liderzy gejowscy zarzucili z tego powoduSpitzerowi nienaukowość i uznali, że jest to problem religijny.A jednak ta różnorodność grup badawczych pokazuje, że wyniki jednychbadań nie muszą wcale zaprzeczać drugim. Analogicznie sytuacja wyglądabowiem w terapii alkoholizmu czynarkomanii, gdzie znacznie lepszerezultaty osiągają osoby o głębokiejmotywacji religijnej. Widać tozwłaszcza wyraźnie na przykładzienarkomanów - najbardziej efektywnedziś na świecie ośrodki leczącez uzależnień od narkotyków (mająwskaźniki nawet kilkakrotnie większeniż w innych miejscach) to instytucjeo charakterze religijnym,takie jak: Cenacolo we Włoszech,Fazenda Esperanza w Brazylii czy De Hoop w Holandii. Nikt jednak z powoduich nieosiągalnych dla innych ośrodków sukcesów w leczeniu narkomaniinie mówi, że narkomania to problem religijny.Edward C. Green (Harward)Profesor Edward C. Green, antropolog z Uniwersytetu Harwarda, jest jednymz najwybitniejszych na świecie specjalistów, zajmujących się profilak-28<strong>FRONDA</strong> 36


tyką AIDS. Zdeklarowany liberał, przez lata był zwolennikiem prewencjiopartej na korzystaniu z prezerwatyw. Na początku XXI wieku zaintrygowałgo przykład Ugandy.Uganda jest bowiem państwem, które osiągnęło największe na świeciesukcesy w zwalczaniu AIDS. Jeszcze w 1994 roku 25 proc. ludności tego państwazarażonych było wirusem HIV. Prognozy Światowej Organizacji Zdrowiaprzewidywały, że do 1997 roku ponad 60 proc. ugandyjskiej populacji umrzena AIDS lub będzie nosicielami HIV. Tymczasem po kilku latach odsetek zarażonychśmiertelnym wirusem nie tylko nie wzrósł, lecz nawet zmalał do12 proc. Epidemiolodzy zauważyli także ogromny spadek zakażeń HIV wśródkobiet ciężarnych - o ile w 1991 roku było ich aż 21,6 proc, o tyle w roku2000 już tylko 6,1 proc.Kazus Ugandy był o tyle zadziwiający, że Afryka podzwrotnikowa jest najbardziejzagrożonym przez AIDS regionem na świecie. Prognozy UNICEF dlatej części świata nie są optymistyczne - do 2010 roku aż 25 proc. wszystkichdzieci (czyli ok. 50 min) w krajach na południe od Sahary może zostać sierotamipo zmarłych na AIDS.Nic więc dziwnego, że naukowcy z całego świata zaczęli zjeżdżać doUgandy, by dociec źródeł fenomenu tamtejszej profilaktyki. Jednym z nich byłwłaśnie wspomniany prof. Edward C. Green. Owocem jego długotrwałych badańjest wydana w 2003 roku praca pt. Rethinking AIDS prevention. LearningfromSuccesses in Developing Countries (Przemyśleć prewencję przeciwko AIDS. Naukawyciągnięta z sukcesów krajów rozwijających się). Green przyznaje, że poprzeprowadzeniu badań przestał być zwolennikiem strategii profilaktycznychopartych na stosowaniu prezerwatyw. Doszedł mianowicie do wniosku, żegłówną przyczyną sukcesu Ugandy stało się nie masowe używanie kondomów,lecz promocja wstrzemięźliwości seksualnej oraz wierności małżeńskiej, cospowodowało w społeczeństwie pozytywną zmianę zachowań seksualnych.W ciągu dekady aż o dwa lata (z 15 do 17 lat) opóźnił się w kraju tymwiek inicjacji seksualnej młodzieży oraz trzykrotnie zmniejszyła się liczbapartnerów seksualnych posiadanych przez osoby niezamężne. Poza tym10 proc. mężczyzn i 7 proc. kobiet w wieku 15-50 lat zadeklarowało pełnąabstynencję seksualną.Warto dodać, że do takich samych wniosków co Green doszli naukowcyz Uniwersytetu Cambrigde - Rand Stoneburner i Daniel Low-Beer.WAKACJE 2005 29


Zdaniem Greena ojciec ugandyjskiego sukcesu to prezydent YoweriMuseveni, który zgodził się na współpracę z międzynarodowymi organizacjamicharytatywnymi, ale na warunkach swoich, a nie narzuconych przezZachód. Wspólnie z lokalnymi wspólnotami religijnymi (głównie katolickimi,anglikańskimi i muzułmańskimi) skoncentrował się na promowaniu wstrzemięźliwościi wierności seksualnej.Ugandyjskie wzory z powodzeniem zaczął naśladować zamieszkanyw większości przez muzułmanów Senegal. Największa epidemia AIDS panujenatomiast w krajach, które postawiły na profilaktykę opartą na prezerwatywach,np. w Botswanie zarażeni to 36 proc. populacji, a w Zimbabwe- 25 proc.Zdaniem naukowców przyczyn tego stanu rzeczy jest kilka. Po pierwsze- Zachód wysyła do Afryki wybrakowane prezerwatywy, np. w 1999 rokuFundusz Ludnościowy ONZ wydał aż 10 min dolarów na transport doTanzanii kondomów, które okazały się wadliwe. Po drugie - mimo ogromnychkosztów organizacje międzynarodowe dostarczają na Czarny Ląd i takzbyt mało prezerwatyw - średnio 7 sztuk rocznie na jednego Afrykańczyka.Po trzecie - skuteczność kondomów w zapobieganiu zarażeniu HIV wynosi85-87 proc, co oznacza jednak ich nieskuteczność na poziomie 13-15 proc.Jak zauważa brytyjski naukowiec John Ritchen, kampania profilaktyczna,aby była skuteczna, musi nie tylko dostarczać informacji, lecz również motywowaćdo określonego zachowania. Kampanie oparte na promocji prezerwatywzachęcają do współżycia seksualnego, a więc do zachowań ryzykownychz punktu widzenia epidemiologicznego. W odróżnieniu od nich kampanieoparte na propagowaniu wierności i wstrzemięźliwości motywują do unikaniaryzykownych zachowań, a tym samym przyczyniają się do wyhamowaniaepidemii AIDS.W swej pracy Edward C. Green zastanawia się nad przyczynami, którespowodowały, że prewencja przeciwko AIDS oparta jest dziś głównie na prezerwatywach,a nie na zalecaniu zachowania czystości seksualnej. Otóż epidemiatej choroby zaczęła się głównie w środowiskach homoseksualistóww Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej. Propagowanie wiernościmałżeńskiej czy wstrzemięźliwości seksualnej nie miało w tych kręgach większegosensu ze względu na prowadzony styl życia. Wybrano więc jako najbardziejadekwatne dla tej konkretnie grupy rozpowszechnianie prezerwa-30<strong>FRONDA</strong> 36


tyw. Błąd polegał na tym, że metodę, którą uznano za dobrą w odniesieniu dopewnego specyficznego środowiska, rozciągnięto wraz z globalnym rozwojemepidemii na całe społeczeństwo. Poza tym wielkie koncerny, które produkująśrodki antykoncepcyjne, nie są zainteresowane promowaniem wstrzemięźliwościseksualnej, ponieważ to nie przynosi im zysków.Tak się składa, że to właśnie te firmy są najczęściej głównymi sponsoramii patronami różnych międzynarodowych konferencji na temat AIDS.Korzystając ze swej roli, nierzadko starają się wyeliminować z programów takichimprez wszelkie wystąpienia, które podważają dobroczynną funkcję prezerwatyw.Z taką reakcją - przemilczania i ignorowania - zetknął się również prof.Green, który ze swych badań wyciągnął logiczny wniosek: jeżeli ludzkość mazahamować epidemię AIDS, to prewencja nie może się koncentrować wokółprezerwatyw.ZENON CHOCIMSKI


Z wyjątkowo specyficzną sytuacją mamy do czynieniaw obowiązującym obecnie ustawodawstwie w Japonii- dana osoba w stanie tzw. śmierci mózgowej jestuznawana za żywą lub zmarłą w zależności od zapisu,który znajduje się w jej Donor Card (karta dawcy przeszczepów).Jeśli więc osoba ta zgadza się być dawcą,jest uznawana za zmarłą, jeśli zaś nie - japońskie prawotraktuje ją jako osobę żyjącą.ŚMIERĆ MÓZGOWAjako użyteczna fikcja, czyli czywolno zabijać dawców organów,by ratować biorców?O. JACEK NORKOWSKI OPI. Postawienie zagadnieniaCo to jest śmierć mózgowa? Kto w Polsce zapytany o to na ulicy odpowie prawidłowo?Kto słyszał definicję tego pojęcia? Komu wyjaśniono, o co w nimchodzi? Chyba nie trzeba nikogo przekonywać o tym, iż pojęcie to nie jestw Polsce szeroko znane. Dlaczego jednak teoria śmierci mózgowej jest czymśważnym nie tylko dla wąskiego grona specjalistów, lecz dla całego społeczeństwa?Na te pytania chcę odpowiedzieć w poniższym tekście.Temat słuszności bądź niesłuszności nowych kryteriów śmierci człowiekajest w polskich mediach praktycznie nieobecny. Nie pojawia się on w czasopismach,które skądinąd chętnie publikują artykuły na tematy naukowe. Sięgając do32<strong>FRONDA</strong> 36


tych periodyków, możemy sporo się dowiedzieć na temat różnych problemówmedycznych. Wiemy sporo o transplantacji, słyszymy o sukcesach tego typu operacji.Wiemy też, że wielu chorych czeka na zabieg przeszczepu jakiegoś narządu.Nie wiemy jednak, iż z zagadnieniem tym wiąże się pewien arcyważny problem.Chodzi o to, że aby mieć narządy potrzebne do dokonywania przeszczepów,trzeba je najpierw pobrać od tych, których określa się mianem dawców.Aby zaś można było zrobić to w sposób nie naruszający zasad etycznychobowiązujących w medycynie, trzeba być pewnym, że dawcy ci już nie żyją.Wszystkich potencjalnych dawców zapewnia się o tym, że ich narządy będąpobrane od nich dopiero po ich śmierci. Nie mówi im się jednak, że nie chodzitu o śmierć w zwykłym znaczeniu, lecz o tzw. śmierć mózgową. Problempolega na tym, iż śmierć mózgowa ma niewiele wspólnego ze śmiercią w potocznymrozumieniu oraz że - według sporej części autorów zajmujących siętym zagadnieniem - nie jest ona w ogóle śmiercią.Pora więc odpowiedzieć na pytanie, czym jest śmierć mózgowa i czymróżni się ona od śmierci w znaczeniu, które utrwaliło się we wszystkichkulturach świata, czyli tak jak się ją wszędzie normalnie rozumie. Mówiącnajprościej, czym jest śmierć w zwykłym znaczeniu, wiemy wszyscy i wszyscymamy jakieś doświadczenie zetknięcia się z ciałem człowieka zmarłego.W medycynie za moment śmierci uznawano tradycyjnie moment nieodwracalnegoustania czynności oddychania i akcji serca. Pomimo swej umowności,wynikającej z tego, że dość wcześnie zdano sobie sprawę z faktu, iż śmierćmusi następować w jakiś czas po wystąpieniu owych symptomów, ta klasycznadefinicja śmierci była powszechnie akceptowana.Śmierć mózgowa natomiast jest koncepcją, która w Polsce i wielu innychkrajach weszła do słownika pojęć medycznych i prawnych na zasadzie pewnychrozporządzeń administracyjnych. Nie było żadnej społecznej dyskusji naten temat, ba, nawet w środowisku lekarskim temat ten praktycznie nie zaistniałw żadnej debacie. Tymczasem zasługuje on na znacznie większą uwagę.Na temat śmierci mózgowej łatwiej jest bowiem, z medycznego punktuwidzenia, stwierdzić, czym ona nie jest, niż czym jest. Na pewno nie jest onastanem śmierci w zwykłym znaczeniu i różni się od niej w sposób zasadniczy.Człowiek w stanie śmierci mózgowej jest ciepły, a nie zimny, jego krew krąży,jego płuca pobierają tlen, ma miejsce przemiana materii, zabliźniają się ranyi działa układ immunologiczny. Działają też wszystkie narządy ciała i są oneWAKACJE 2005 33


w dobrym stanie - z wyjątkiem mózgu,który jest uszkodzony, co powoduje, iżdana osoba nie może odzyskać świadomościi nie może samodzielnieoddychać. Aby takiego człowiekauznać za martwego, trzeba nie ladaekwilibrystyki pojęciowej, mającejzatrzeć dojmujące wrażenie, iż człorówjest to stan bliski śmierci, nie zaś stan śmierci jużwiek taki po prostu żyje. Nie chodzitu o stwierdzenie, że jest on zdrowy i nicmu nie dolega. Stan takiego chorego, jeślijest on prawidłowo zdiagnozowany, na pew-no jest bardzo ciężki, jednak według wielu auto-zaistniałej. Mówienie o śmierci człowieka, którego ciało jest żywe, jest bowiemczymś, czemu zawsze będzie się sprzeciwiał tzw. zdrowy rozsądek.Powstaje wobec tego pytanie: komu przeszkadzała stara definicja śmierci,że ją zmieniono? Co nowego wnosi koncepcja śmierci sprowadzająca ją dośmierci samego mózgu, a w gruncie rzeczy tylko do pewnych jego fragmentów?Czy ma ona dostateczne podstawy naukowe?Odpowiedzi na te pytania nasuwają się same. Chodzi o to, że nowa definicjaśmierci człowieka umożliwia wykorzystanie do przeszczepów zdrowych narządówpacjentów z uszkodzonym mózgiem i pozbawionych świadomości. Właśnieta dysproporcja pomiędzy stanem mózgu a stanem pozostałych narządów u chorychw tzw. stanie śmierci mózgowej stała się przyczyną wprowadzenia prawneji medycznej definicji śmierci opartej na kryteriach mózgowych. Dopóki obowiązywałastara definicja śmierci, oparta na kryteriach krążeniowo-oddechowych,chorzy w stanie określanym obecnie jako stan śmierci mózgowej byli, z prawnegopunktu widzenia, żywymi osobami z pełnią przysługujących im praw. Abyto zmienić, wprowadzono nowe, alternatywne kryteria śmierci, odwołujące sięwyłącznie do stanu mózgu człowieka, nie zaś do stanu układu oddechowegoi układu krążenia. Taką prawną i medyczną definicję śmierci mózgowej wprowadzononajpierw w stanie Kansas w USA w 1972 roku, potem w innych stanachtego kraju i wielu krajach Europy i świata, w tym także w Polsce. Przyjrzyjmy siętemu zagadnieniu.34 <strong>FRONDA</strong> 36


II. Aspekty prawne teorii tzw. śmierci mózgowejZacznijmy od przypomnienia, że aż do roku 1968 na całym świecie posługiwanosię niepodważaną przez nikogo prawną definicją śmierci, która odwoływałasię do dwóch głównych jej symptomów, takich jak ustanie akcjiserca oraz oddechu. Prawo amerykańskie na przykład definiowało śmierć jako„zatrzymanie krążenia krwi oraz związane z tym ustanie funkcji życiowychtakich jak oddychanie, bicie serca" itp. Prawo dodawało również, iż „śmierćma miejsce wtedy, gdy kończy się życie, i nie można jej stwierdzić aż do momentuustania akcji serca oraz oddechu. Śmierć nie jest zjawiskiem ciągłym,lecz ma miejsce w jakimś ściśle określonym momencie".Rozwój techniki medycznej, w tym wejście w użycie respiratorów, spowodowałjednak, iż pojawiły się wątpliwości co do słuszności takiej definicjiśmierci. Argumentowano, że pacjent, który od dłuższego już czasu nie odzyskujeświadomości, pomimo obecnej u niego akcji serca i nieprzerwanego(choć na ogół wspomaganego przez respirator) oddychania, w rzeczywistościjuż nie żyje i działania lekarzy tylko ten fakt maskują. Postulowano więcnową, prawną definicję śmierci, opartą na bardziej adekwatnych kryteriachmedycznych.Wnioski te nie pozostały bez echa. W roku 1968 specjalna komisja powołanana Uniwersytecie Harwarda (Harvard Ad Hoc Committee) zaproponowałauznanie śmierci całego mózgu za kryterium do orzekania śmierci danejosoby. Takie kryterium - jak już wspomniano - zastosowano po raz pierwszyw ustawodawstwie amerykańskim, w stanie Kansas w 1972 roku. Przyjętatam definicja uczyniła możliwym orzeczenie śmierci danej osoby wyłączniena podstawie stanu jej mózgu. Brzmi ona następująco:Osoba będzie uważana za zmarłą z medycznego i prawnego punktu widzenia,jeśli, zgodnie z opinią lekarza, opartą na uznanych standardachsztuki lekarskiej, nie stwierdza się samodzielnie wykonywanej funkcjioddychania i akcji serca, z powodu choroby lub jakichś czynników,WAKACJE 2005 35


lub:które spowodowały, w sposób bezpośredni lub pośredni, ustanie tychczynności lub [jeśli] z powodu dystansu czasowego od momentu ustaniatych czynności wszelkie wysiłki w zakresie resuscytacji są uważaneza nie rokujące żadnej nadziei; w tym wypadku śmierć będzie miałamiejsce w momencie, gdy ustały te czynności;Osoba będzie uważana za zmarłą z medycznego i prawnego punktu widzenia,jeśli, zgodnie z opinią lekarza, opartą na uznanych standardachsztuki lekarskiej, występuje u niej brak samoczynnego działania mózgu;i jeśli, zgodnie z uznanymi zasadami sztuki lekarskiej, w trakcieprzeprowadzanych prób podtrzymania lub przywrócenia samoczynnejczynności krążenia i oddychania okazuje się, iż dalsze próby resuscytacjibądź wspomagania czynności organizmu nie odniosą sukcesu,śmierć będzie miała miejsce w momencie, gdy te warunki wystąpią poraz pierwszy. Śmierć musi być orzeczona, zanim jakikolwiek ważny dlażycia narząd będzie usunięty w celu transplantacji.Jak widać, nowa prawna i medyczna definicja śmierci jest alternatywna: na jejpodstawie lekarz może orzekać śmierć pacjenta zarówno na podstawie kryteriówdotychczasowych, tj. ustania krążenia i oddechu, jak i nowych - ustaniaczynności mózgu. W większości krajów świata przyjęte zostało ustawodawstwowzorowane na zacytowanym powyżej. Jeden szczegół nie powinien ujśćnaszej uwagi: w nowej definicji śmierci mówi się po raz pierwszy o pobieraniunarządów do przeszczepów. Można więc odnieść wrażenie, iż definicja tazostała wprowadzona w tym celu, aby praktykę tę zalegalizować (pierwszetransplantacje serca miały miejsce, zanim przyjęto nową definicję śmierciczłowieka). Autorzy, którzy popierali wysiłki zmiany prawa w tym kierunku,nie ukrywali zresztą, że o to im właśnie chodziło.Zakładali oni, że:[argument I (A)] w wypadku nieodwracalnego ustania wszelkich czynnościmózgu mamy do czynienia ze śmiercią człowieka,[argument I (B)] ustanie wszelkich czynności mózgu da się wykazać w sposóbniezbity za pomocą odpowiednich testów medycznych,[argument I (C)] istnieje na ten temat konsensus w środowiskach służbyzdrowia i w całym społeczeństwie.3 <strong>FRONDA</strong> 36


Początkowo wydawało się, że ta nowa definicja śmierci nie wzbudzipoważniejszych kontrowersji. Tak rzeczywiście było aż do lat 90. zeszłegostulecia. Polski Kodeks Etyki Lekarskiej odzwierciedla zmiany prawne, które,podobnie jak w innych krajach, dokonały się w tym zakresie w Polsce. Odjakiegoś czasu jednak glosy przeciwne nowej definicji zaczęły się pojawiaćcoraz częściej. Krytyce poddawane są wszystkie trzy wymienione wyżej założenia,na których oparto nową definicję śmierci. Okazuje się więc, że:ad I (A): nie jest pewne, iż nawet całkowite ustanie działania mózgu oznaczaśmierć osoby ludzkiej,ad I (B): nie możemy stwierdzić całkowitego i nieodwracalnego ustaniawszelkich czynności mózgu na podstawie testów, które są w tym celu przewidziane;ponadto u ogromnej większości pacjentów z uszkodzeniami mózguspełniającymi kryteria tzw. śmierci mózgowej stwierdza się objawy działaniaprzynajmniej niektórych części mózgu,ad I (C): na temat słuszności bądź niesłuszności teorii tzw. śmierci mózgowejnie ma zgodności opinii w wielu różnych środowiskach, a szczególnie wśródlekarzy.III. Aspekty medyczne teorii tzw. śmierci mózgowejDaje się zauważyć, iż to właśnie w środowiskach lekarskich w USA, WielkiejBrytanii i Japonii protest przeciwko teorii śmieci mózgowej (brain death) jestnajsilniejszy. Kryteria śmierci mózgowej są najtrudniejsze do obrony właśniez lekarskiego punktu widzenia. Doszło nawet do tak paradoksalnej sytuacji, że27 proc. kardiochirurgów, którzy dokonują pobrania serca ludzkiego do przeszczepu,jest przekonanych, że zabijają żyjącego jeszcze człowieka. Dlaczegotak jest? Musimy tu powrócić na moment do zarzutu na argument B.Wielu autorów poddaje miażdżącej krytyce medyczne kryteria śmiercimózgowej. Ich zdaniem są one pobieżne, nieadekwatne i w żaden sposób nieinformują nas o stanie całego mózgu pacjenta. W trakcie dyskusji na ten tematprzyznali to nawet sami zwolennicy teorii śmierci mózgowej. U wszyst-WAKACJE 2005 37


kich chorych, u których wystąpiły objawy tzw. śmierci mózgowej, można bowiemzaobserwować niektóre przynajmniej objawy świadczące o aktywnościpewnych części mózgowia. Zalicza się do nich:1) wydzielanie hormonów przez przysadkę mózgową, stwierdzane w przypadkuod 13 do 62 proc. chorych, co zabezpiecza organizm przed niekontrolowanymwydalaniem moczu,2) pozytywny wynik EEG u 20 proc. chorych, u których badanie to robionometodą klasyczną, i u znacznie wyższego odsetka chorych, u których użytoelektrody wprowadzonej bezpośrednio do komory mózgowej,3) występowanie u wielu chorych, od których pobierano serce do przeszczepu,reakcji na nacięcie skóry w postaci przyśpieszonej akcji serca, wzrostu ciśnieniakrwi i gwałtownych ruchów kończyn (objawy te świadczą o funkcjonowaniu pniamózgu i mogą świadczyć o tym, iż dana osoba czuje ból),4) uznanie konieczności - w związku z występowaniem opisanych powyżejreakcji u dawców - poddawania dawców zabiegowi znieczulenia ogólnego,jak do „zwykłej" operacji (praktyka rutynowa w wielu krajach, w tym takżew Polsce).Wielu autorów podkreśla ponadto możliwość znacznego (nawet powyżejroku) przedłużenia życia chorych zdiagnozowanych jako zmarli w myśl kryteriówśmierci mózgowej, jeśli będzie zastosowana odpowiednia terapia. Znanyw literaturze medycznej jest również fakt, iż w kilku przypadkach kobietybędące w ciąży, po wpadnięciu w stan określany jako śmierć mózgowa, byływ stanie jakiś czas później wydać na świat zdrowe dzieci. Zauważono równieżwystępowanie przynajmniej częściowej kontroli temperatury ciała przez chorych,u których stwierdzono objawy śmierci mózgowej, oraz powrót czynnościautonomicznego układu nerwowego po ustąpieniu fazy ostrej, tzw. szoku rdzeniowegotowarzyszącego wystąpieniu objawów śmierci mózgowej. Opisany jestrównież przypadek odzyskania świadomości przez pacjenta w stanie śmiercimózgowej po stymulacji struktur mózgowia odpowiedzialnych za budzenie sięprzy pomocy elektrod implantowanych do mózgu. Wielu autorów zajmującychsię problematyką śmierci mózgowej przytacza pewien fakt, wręcz wstrząsającyw swej wymowie. Chodzi o przypadek dziecka, u którego doszło do zniszczeniacałego mózgu w wyniku przebytego zapalenia opon mózgowych. Dziecko to,spełniając wszelkie obowiązujące kryteria śmierci mózgowej, przeżyło w tymstanie 14 lat, rosło i weszło w okres dojrzewania.38 <strong>FRONDA</strong> 36


Wszystkie te fakty są pomijane przez zwolenników koncepcji śmiercimózgowej. Uważa się ją za poprawną przy ocenie stanu zdrowia choregoz uszkodzonym mózgiem, gdy po wykonaniu pobieżnych testów uznaje siętakiego chorego za osobę nieżyjącą na podstawie obowiązującego prawa.Jednak dla wielu lekarzy obeznanych z tym problemem teoria śmierci mózgowejjest czystą fikcją. Stąd też biorą się protesty w różnych krajach. Wedługreprezentujących to stanowisko lekarzy stan chorych klasyfikowanych jakonieżyjący z powodu zaistnienia śmierci mózgowej może być co najwyżejuznany za bliski śmierci (near death syndrom), lecz na pewno nie za stan śmiercijuż zaistniałej.Poza tym zauważono też, że wielu chorych pozytywnie reaguje na nowesposoby leczenia uszkodzeń mózgu. Zastosowanie terapii polegającej naobniżeniu temperatury mózgu do 33°C w wielu przypadkach umożliwiauniknięcie rozwinięcia się u chorego z uszkodzonym mózgiemstanu definiowanego jako śmierć mózgowa. Dlatego teżnie można zgadzać się z praktyką wdrażaniaprocedur przygotowawczych do pobranianarządów u chorych jeszcze żyjącychi odmawiania im stosownego leczenia,co sygnalizują lekarze praktycy(Nilges, Watanabe, Abe, Evans,Hill) z wielu ośrodków w różnychkrajach. Należy przy tym pamiętać,iż niektóre testy i badania, np. celowezatrzymanie oddechu bądźdokonywanie angiografii u chorychz uszkodzonym mózgiem, powodujepogorszenie ich stanu i przyśpieszawystąpienie zespołu objawów określanychjako stan śmierci mózgowej. Niektórzy krytycyteorii śmierci mózgowej proponują w związku z tymwycofanie samego pojęcia „śmierć mózgowa" (brain death) i zastąpieniego określeniem „dysfunkcja mózgu" (brain failure), co wydajesię propozycją ze wszech miar uzasadnioną. Nie da się więc stwierdzić, iżpostulat (B) ma wystarczająco mocne podstawy naukowe.WAKACJE 200539


Jednym z autorów od lat zajmujących się zagadnieniem śmierci mózgowejjest dr Alan Shewmon, neurolog pracujący na Uniwersytecie Kalifornijskimw Los Angeles. Należy on do grupy specjalistów, którzy w trakcie swej praktykizawodowej gruntownie zmienili poglądy na temat śmierci mózgowej.Początkowo Shewmon uważał, iż o śmierci człowieka decyduje śmierć jegokory mózgowej. Potem uznał, że takim kryterium musi być śmierć całegomózgu. W końcu zaś stwierdził, iż w ogóle nie da się obronić samej koncepcjiśmierci mózgowej jako sprzecznej z danymi empirycznymi. Jeśli bowiemstwierdza się funkcjonowanie przysadki mózgowej w przypadku od 13 do62 proc. chorych spełniających przyjęte wyżej kryteria śmierci mózgowejoraz obecność fal czynnościowych w ich mózgu (dodatni zapis EEG) u ponad20 proc. chorych - to wówczas trudno obronić tezę, iż mamy do czynienia zezjawiskiem całkowitej śmierci mózgu.Alan Shewmon jest więc przykładem naukowca, którego poglądy na tematśmierci mózgowej ewoluowały od początkowej akceptacji tej teorii ażdo jej zdecydowanej negacji. Przebycie tej długiej drogi opisał on w książcepod znamiennym tytułem Recovery from „Brain death": A neurologist's Apologia.Zarzuca w niej neurologom, że są „mózgowymi szowinistami", którzy majątendencje do redukowania osoby ludzkiej do jej umysłu, umysłu - do mózgu,ciała zaś do czegoś w rodzaju opakowania służącego mózgowi do przenoszeniasię z miejsca na miejsce i do kontaktowania się z innymi mózgami.Myślenie takie jest bliskie wielu ludziom, w tym także lekarzom. Jest onorównież coraz bardziej obecne w europejskim kręgu kulturowym. Wielu ludziwyobraża sobie, że osoba to w istocie umysł czy też duch luźno związanyz ciałem, w którym aktualnie przebywa. Mamy w tej wizji człowieka silneprzeciwstawianie duszy i ciała, z równoczesną reifikacją ich obu. Shewmonuważa, że w neurologii dominuje myślenie kartezjańskie. W odniesieniudo problemu świadomości można je streścić następująco: kora mózgu jestmiejscem, w którym należy wyłącznie lokalizować zawartość świadomości,natomiast pień mózgu jest odpowiedzialny za proces budzenia się. Koramózgowa, a nie całe ciało, jest tu „tkanką wcielającą umysł" ludzki. Na tychzałożeniach opierano przekonanie, iż pacjenci z uszkodzoną korą mózgowa,nawet jeśli mają zachowane czynności, za które odpowiada pień mózgu, takiejak np. oddychanie, w istocie nie są już żywymi osobami ludzkimi. Stan takiz.ostał określony w medycynie jako przewlekły stan wegetatywny. Sama nazwa40<strong>FRONDA</strong> 36


miaia sugerować, iż ludzie ci nie mają wyższych czynności mózgu, czyli że niemogą wytworzyć świadomości. Podobne rozumowanie stosowano wobec tzw.dzieci bezmózgowych, odmawiając im cech człowieczeństwa. Shewmon jakoneurolog dziecięcy wypowiada się często na ten temat w swoich pracach.Rysując ogólne, filozoficzne tło omawianych wyżej zagadnień, Shewmonpoddaje dokładniejszej analizie również problem śmierci mózgowej i zadajesobie pytanie, jakich argumentów używa się i jakie przyczyny spowodowały,że powszechnie zaakceptowano tezę, iż śmierć jednego, określonego narządu,którym jest mózg, oznaczać ma śmierć człowieka jako taką. Shewmon dzielite powody na trzy kategorie, odpowiadające trzem sposobom rozumieniaśmierci: socjologiczną, psychologiczną oraz biologiczną.Według koncepcji socjologicznej śmierć polega na utracie nadanegoczłonkostwa w społeczeństwie; jej definicja jest relatywna w stosunku dokultury panującej w danym społeczeństwie. Tak się złożyło, że w większościwspółczesnych społeczeństw definicję tę oparto na kryteriach mózgowych(warto zauważyć, że śmierć staje się tutaj czymś rozumianym jako rodzajumowy społecznej).W myśl koncepcji psychologicznej śmierć polega na utracie osobowościz uwagi na utratę zdolności do wykonywania jakichkolwiek funkcji umysłowych;mózg zaś jest organem umysłu.Według koncepcji biologicznej śmierć oznacza utratę fizjologicznej, antyentropicznej(a więc przeciwstawiającej się niekontrolowanemu narastaniuchaosu) jedności organizmu; mózg jest tu uważany za hierarchicznie najwyższynarząd ciała, który ma funkcję integrującą.Z tych trzech koncepcji śmierci biologiczna stała się standardowym,niemal oficjalnym rozumieniem śmierci jako takiej. Oznacza to, iż oficjalnieuznano, że ani sama umowa społeczna, ani utrata świadomości nie są per sedecydującym czynnikiem, który mógłby oznaczać śmierć człowieka. Oznaczato, innymi słowy, iż uznano, że jeśli ciało jest żywe, to żywa jest również osoba,nawet jeśli byłaby ona pozbawiona świadomości w sposób trwały.Centralnym zagadnieniem w myśl tej koncepcji śmierci jest więc fakt,iż mózg nie tylko sprawuje kontrolę nad całym organizmem, lecz jest takżetym czynnikiem, bez którego istnienie samego organizmu nie jest możliwe.Jeśli jednak funkcjonowanie organizmu jako całości zależy wyłącznie od mózgu,wtedy jego śmierć oznacza po prostu, iż organizmu już nie ma - to, coWAKACJE 2005 41


z niego pozostało, jest tylko zbiorem w istocie niezależnych od siebie organówi tkanek. Czy rzeczywiście mózg jest takim „centralnym integratorem ciała",który nadaje całemu ciału jedność i bez którego jest ono bezładnym chaosemnarządów i tkanek, jak chcą tego zwolennicy teorii śmierci mózgowej?To pytanie podejmuje Shewmon w wielu swoich publikacjach i odpowiadana nie negatywnie. Twierdzi on, iż mózg nie jest tak rozumianym czynnikiemintegrującym organizm. Trzeba przypomnieć, że chodzi tu o opinię neurologa,który jest zarazem klinicystą, wykładowcą i naukowcem. OdpowiedźShewmona na tak postawione pytanie jest więc bardzo zdecydowana, a zarazemrzetelnie uzasadniona.Amerykański neurolog wymienia całą litanię integracyjnych funkcji organizmu,które nie są sterowane przez mózg i które daje się zaobserwowaću pacjentów w stanie śmierci mózgowej. Należą do nich takie czynnościorganizmu, jak: krążenie, odżywianie się i oddychanie w sensie procesówmetabolicznych zachodzących w organizmie, utrzymywanie homeostazy,eliminacja szkodliwych produktów metabolicznych, w tym funkcjonowanienerek, utrzymywanie równowagi energetycznej organizmu, które wymagawspółpracy pomiędzy wątrobą, układem endokrynowym, mięśniami i tkankątłuszczową, podtrzymywanie temperatury ciała (choć na niższym niż normalniepoziomie), zabliźnianie się ran, odporność na infekcje i reagowanie na niegorączką, reagowanie pobudzeniem sercowo-naczyniowym i hormonalnymna chirurgiczne nacięcie powłok ciała, podtrzymanie ciąży, a nawet processeksualnego dojrzewania i wzrostu w sensie zwiększania rozmiarów ciała.Te funkcje organizmu, które są niewątpliwie funkcjami integracyjnymi, niesą sterowane przez mózg - mózg jedynie moduluje ich wykonywanie przezorganizm.Shewmon zauważa, że jeśli mózg byłby jedynym narządem odpowiedzialnymza funkcjonowanie i samo istnienie organizmu jako całości, wtedyodcięcie organizmu od wpływu mózgu, niezależnie od przyczyny, która byto powodowała, oznaczałoby dezintegrację organizmu jako całości i zarazemjego zanik. Dla naszego rozumowania nie ma znaczenia, czy brak mózgowejkoordynacji ciała jest spowodowany brakiem mózgu, czy też po prostu jegoczynnościowym odcięciem od ciała. Otóż w neurologii znane są różne zespołypolegające właśnie na przerwaniu łączności pomiędzy mózgiem a resztąciała. Patofizjologia tych stanów chorobowych może więc rzucać światło na42 <strong>FRONDA</strong> 36


sytuację chorego w stanie śmierci mózgowej. Shewmon wybiera do swojejanalizy porównawczej przypadek chorego w stanie śmierci mózgowej orazchorego, u którego doszło do przerwania rdzenia kręgowego na odcinku szyjnymi to w jego części położonej bardzo wysoko, bo na wysokości pomiędzypierwszym a trzecim kręgiem kręgosłupa szyjnego. Naukowiec zauważa, iżpomiędzy tymi grupami chorych zachodzi ogromne podobieństwo, niemalidentyczność objawów, natomiast różnice są niewielkie. Zainteresowanychszczegółami odsyłam do pracy Alana Shewmona. Wynikają z niej niezwykleinteresujące wnioski.Otóż dotychczasowe próby wyjaśnienia statusu chorych w przypadkuśmierci mózgowej podejmowano, wychodząc z założenia, iż mamy do czynieniaz utratą jedności i zintegrowania organizmu, oraz przypisując ten stanzniszczeniu wielu ośrodków integrujących, znajdujących się w pniu mózguoraz w podwzgórzu. Shewmon jest innego zdania i twierdzi, że efekt ten niejest spowodowany per se przez zniszczenie pewnych ośrodków w mózgu, leczraczej przez odcięcie mózgu od wpływu na ciało, obojętnie z jakich powodówto nastąpiło. Podobieństwo somatycznych efektów powodowanych przezuszkodzenie rdzenia kręgowego w odcinku szyjnym do tych, które występująw wypadku śmierci mózgowej, jest uderzające.Shewmon nazywa pacjenta z zespołem śmierci mózgowej przypadkiemA, pacjenta zaś z uszkodzeniem rdzenia kręgowego - przypadkiem B. Statusciała pacjenta A i ciała pacjenta B, jeśli chodzi o ich stan fizjologii, możemyuznać za identyczny. Jeśli uznajemy, iż pacjent A jest martwy, jak to czynimyw wypadku kogoś z zespołem śmierci mózgowej, to to samo powinniśmyorzec również w stosunku do pacjenta B z zespołem uszkodzenia rdzeniakręgowego. Jeśli jednak twierdzimy, iż pacjent B jest żywy (a trudno twierdzićinaczej, skoro ma on zachowaną świadomość), to również w stosunku do pacjentaA powinniśmy stwierdzić, że jest on żywy jako organizm biologiczny.Taka konkluzja niszczy jednak całe uzasadnienie poprawności utożsamianiaśmierci mózgowej ze śmiercią biologiczną i ze śmiercią człowieka jako osoby.W takim razie domniemanie śmierci pacjenta A, co jest konieczne, aby mógłbyć on dawcą narządów do przeszczepów, nie może się opierać na argumencieśmierci biologicznej. To właśnie chcieliśmy wykazać.Jeśli już jednak uznamy, że organizm pacjenta w stanie śmierci mózgowejjest żywy, wtedy pozostaje nam poszukać innego uzasadnienia jego domnie-WAKACJE 2005 43


manej śmierci. Pozostaje nam jedynie argument socjologiczny lub psychologiczny.Są to jednak argumenty słabe i prowadzące do sprzeczności, o czymbędzie mowa poniżej. Wiodą one bowiem do wniosku, iż osobę ludzką możnakonceptualnie oddzielić od jej ciała i to wtedy, gdy to ciało niewątpliwie żyje.Do tego bowiem wniosku uprawnia nas przedstawiony przez Shewmonaargument, oparty na porównaniu patofizjologii, czyli stanu organizmu charakterystycznegodla śmierci mózgowej i uszkodzenia rdzenia kręgowego,a także inne liczne obserwacje stanu klinicznego chorych w stanie tzw. śmiercimózgowej.Na podstawie przytoczonych opinii ewidentny jest brak konsensusu natemat śmierci mózgowej wśród samych lekarzy. Tym samym podważony jestrównież argument I (C) spośród trzech wymienionych na początku, na którychopiera się uzasadnienie tzw. śmierci mózgowej. Pozostał nam jeszczedo rozważenia argument I (A). Jest on przykładem spotkania się problemówmedycyny i filozofii z przewagą ciężaru zagadnienia po stronie tej ostatniej.Dlatego też pragnę go omówić w osobnym rozdziale.IV. Analiza filozoficzna i etyczna zagadnienia1. METAFIZYKA ŚWIADOMOŚCIZagadnienie (A) jest na pewno najciekawsze od stronyfilozoficznej. Nie może być ono rozwikłane za pomocą argumentówjedynie medycznych, ale wymaga wyboru jakiejświzji antropologicznej. Dochodzimy w nim bowiem do pytania o samą naturęczłowieka. Profesor Joseph Seifert, jeden ze znawców zagadnienia, podkreśla,iż koncepcja śmierci zależy w sposób konieczny od koncepcji ludzkiego życia,ludzkiej osoby i ludzkiego umysłu. W tym znaczeniu zagadnienie to niemoże być uważane wyłącznie za domenę nauk empirycznych, lecz równieżza zagadnienie filozoficzne. Seifert zauważa, że jeśli życie ludzkie jest uwa-44<strong>FRONDA</strong> 36


żane za życie całego ludzkiego organizmu rozumianego jako zintegrowanacałość, wtedy śmierć oznacza koniec życia cielesnego (śmierć tej konkretnejcielesnej istoty). Jeśli jednak życie jest interpretowane w kategoriach wyższejświadomości, myśli, woli działania, mowy itd. - musimy wybierać pomiędzydwiema możliwościami. Albo (1) ontologicznym podłożem ludzkiego umysłujako podmiotu ludzkiej wyższej świadomości jest mózg (lub jego część),albo też (2) umysł ma zdolność do istnienia sam z siebie i mózg jest jedyniewarunkiem koniecznym do zaistnienia ludzkiej świadomości, lecz nie jejgłówną przyczyną.Zwolennicy poglądu (1) sądzą, że kora mózgowa jest „siedzibą, źródłemi podmiotem myśli", podczas gdy ci, którzy uważają za prawdziwy pogląd (2),utrzymują, iż ludzki umysł jest różny od materii i do niej niesprowadzalny.W myśleniu zwolenników poglądu (1) zauważa Seifert materializm, czyliaprioryczne założenie filozoficzne, iż człowiek jest istotą czysto materialną.Ponadto daje się w tym rozumowaniu zauważyć również błąd, który Seifertnazywa aktualizmem. Błąd ten polega na utożsamianiu zdolności do działania,a więc jakiegoś przymiotu i funkcji osoby ludzkiej, z samym podmiotem,czyli właśnie z osobą ludzką. Jeśli więc rozważamy problem świadomości, totrzeba przede wszystkim zauważyć, że jest ona funkcją, czynnością organizmuludzkiego. Człowiek, który żyje, może świadomość wytworzyć lub nie.Może to wynikać z różnych przyczyn: zbyt wczesnej fazy rozwojowej organizmu(zygota lub zarodek człowieka we wczesnej fazie nie mają świadomości),niedorozwoju układu nerwowego lub jego uszkodzenia. Wszystko to nieuprawnia nas do utożsamiania świadomości z człowiekiem, który ją posiada,tak jak nie utożsamiamy oglądanego przez nas filmu z projektorem, który gowyświetla.Seifert i inni autorzy, tacy jak Jones czy Shewmon, dokonują też precyzyjnegorozgraniczenia kompetencji pomiędzy medycyną jako nauką empirycznąa filozofią. Podkreślają oni brak koniecznego związku pomiędzy stwierdzeniemśmierci mózgu a śmiercią danej osoby ludzkiej. Aby taki związek zachodziłw sposób logicznie konieczny, trzeba przyjąć dodatkowe założeniemówiące, iż istnienie osoby ludzkiej jest koniecznie związane z istnieniemdziałającego mózgu i funkcjonowaniem świadomości na poziomie pozwalającymna aktywny, a nie czysto bierny kontakt z otoczeniem. Innymi słowy,jest to przyjęcie filozoficznego założenia, że jedyną „tkanką wcielającą umysł"WAKACJE 200545


jest kora mózgowa. To założenie filozoficzne, mające, jak powiedzieliśmy jużwyżej, korzenie platońsko-kartezjańskie, nie jest jednak prawdą empiryczną,i jako takie, na gruncie nauk przyrodniczych, udowodnić się nie da.W sprawie śmierci mózgowej kompetencje lekarza ograniczają się dostwierdzenia stanu mózgu pacjenta i ewentualnego stopnia uszkodzenia tegonarządu, nie uprawniają go zaś do decydowania, czy oznacza to śmierć danejosoby, czy też nie. Nawet jeśli doszłoby do całkowitego zniszczenia mózgu,co - jak wynika z przedstawionych wyżej danych - nie zdarza się prawie nigdyu pacjentów klasyfikowanych jako nieżyjący z powodu śmierci mózgowej,lekarz może w sposób kompetentny zbadać jedynie to, czy taki fakt (całkowitegozniszczenia mózgu) miał miejsce. Czy to oznacza śmierć osoby ludzkiej,jest pytaniem leżącym poza zasięgiem medycyny jako nauki empirycznej.2. TEORIA MÓZGU JAKO CENTRALNEGO NARZĄDU INTEGRUJĄCEGO?Wielu autorów broni poprawności koncepcji śmierci mózgowejczłowieka za pomocą mózgu jako centralnego narząduintegrującego. Teoria ta ma wyjaśniać rolę, jaką mózg odgrywaw stosunku do ciała jako całości. Głosi ona, że mózg jest tym narządem,który integruje ciało i powoduje, iż jest ono jednym żywym organizmem.Jeśliby więc mózg został tak uszkodzony, iż nie mógłby spełniać tej funkcji,organizm przestawałby być zintegrowaną całością, a stawałby się zespołemczysto mechanicznie ze sobą powiązanych narządów i tkanek. Tym samymnie byłoby podstawy biologicznej koniecznej do istnienia człowieka, którąjest organizm. Tam, gdzie nie ma żywego organizmu ludzkiego, trudno przecieżmówić człowieku jako żywej osobie.Argument odwołujący się do teorii mózgu jako centralnego narządu integrującegojest stosowany przez wielu zwolenników teorii śmierci mózgowej.Należą do nich również ci, którzy usiłują prezentować ją jako zgodną z nauczaniemKościoła katolickiego. Problem ten jest istotny z uwagi na to, żeakceptując argument mówiący, iż śmierć mózgowa jest tożsama ze śmierciąosoby ludzkiej, Kościół katolicki nie sprzeciwiał się pobieraniu narządów doprzeszczepów od osób będących w stanie śmierci mózgowej.Uzasadnienie koncepcji śmierci mózgowej w oparciu o teorię traktującąmózg jako główny, a praktycznie jedyny narząd integrujący organizm człowie-46<strong>FRONDA</strong> 36


ka, wydaje się bardzo logiczne i dlatego zostało szeroko zaakceptowane. Niezmienia to jednak faktu, iż przy dokładniejszej analizie okazuje się ono fałszywe.Przeczy mu analiza faktów empirycznych, które dla medycyny i innychnauk przyrodniczych są zawsze koniecznym punktem wyjścia we wszelkichrozumowaniach. Obszerne uzasadnienie tej tezy znajduje się w rozdziale III.Zwróćmy uwagę na to, iż twierdzenie o konieczności funkcjonowaniapnia mózgu lub całego mózgu dla życia organizmu jest problemem z zakresuwiedzy doświadczalnej opartej na obserwacji, tak jak każdy inny problemmedyczny, i nie może być twierdzeniem a priori, jak je w praktyce ujmujązwolennicy teorii śmierci mózgowej. Najpierw musimy wykazać, na podstawiefaktów empirycznych, że organizm chorego w stanie śmierci mózgowejjest rzeczywiście martwy, a dopiero później formułować jakiekolwiek teoriena ten temat.Dane obserwacyjne dotyczące chorych w stanie tzw. śmierci mózgowejinformują nas natomiast o czymś całkowicie przeciwnym. Jak wspomnieliśmyjuż wyżej, ciała tych chorych kontrolują swą temperaturę, ciśnienie krwi, krążenie,procesy asymilacji pokarmu, produkcji moczu, mechanizmy odpornościna infekcje i zabliźniania ran. Również oddychanie, rozumiane jako procesmetaboliczny, jest kontynuowane (respirator zastępuje tylko działanie przepony).Są to zaś funkcje, które wykonują nie poszczególne narządy niezależnieod siebie, lecz cały organizm jako zintegrowana struktura. Wspomnianarównież wyżej całościowa, silna reakcja na nacięcie powłok ciała, powodującanawet konieczność stosowania znieczulenia ogólnego podczas pobieraniaserca do transplantacji, jest dalszym potwierdzeniem faktu, iż w przypadkutakiego chorego mamy do czynienia z organizmem zintegrowanym, to jest żywym.Wypada tylko powtórzyć za Shewmonem, Seifertem, Jonesem i innymiautorami wypowiadającymi się na temat śmierci mózgowej w swoich pracachzawartych m.in. w książce pt. Beyond Brain Death, iż staje się coraz bardziej widoczne,że uszkodzenie, a nawet śmierć całego mózgu, nie jest równoznaczneze śmiercią organizmu jako całości.Autorzy ci zauważają, iż integracja organizmu jest jego dziełem jako funkcjonującejcałości, nie zaś efektem działania jakiegoś pojedynczego narządu,nawet jeśli jest nim mózg. Stąd też śmierć ciała nie może być utożsamianaze śmiercią żadnego pojedynczego narządu, lecz jest efektem zaprzestaniadziałania i zniszczenia całych układów, od których zależy funkcjonowanieWAKACJE 2005


organizmu. Jeszcze raz powtórzmy, że ciała osób, u których stwierdzonowystępowanie objawów śmierci mózgowej, są żywe, a nie martwe.3. KARTEZJAŃSKI DUALIZMCała teoria śmierci mózgowej opiera się w istocie na kartezjańskiejantropologii filozoficznej, choć stosunkowo niewieludyskutantów zdaje sobie z tego sprawę. Myślenie w tychkategoriach ułatwia wielu ludziom akceptację teorii śmierci mózgowej pomimofaktu, iż oficjalnie uzasadnia się ją innym argumentem. W polskim prawiezakłada się, że ciała osób w stanie śmierci mózgowej są martwe pomimooczywistych symptomów życia, jakie można u nich zaobserwować. Jedynymwyjaśnieniem tego braku konsekwencji musi być to, że w istocie zakłada się,iż dana osoba zmarła w chwili, gdy utraciła świadomy kontakt z otoczeniem.Alan Shewmon dostrzega związek pomiędzy kartezjanizmem jako nurtemmyślowym a sposobem interpretowania zagadnienia śmierci mózgoweji jemu podobnych. Istnieje tendencja do utożsamiania człowieka z jego świadomościąoraz do wykluczania wszystkich, którzy są jej pozbawieni, ze światażywych. Może to przybierać formę pozornego dyskursu naukowego w medycynie,w istocie pozostając apriorycznym myśleniem wziętym z dziedzinyfilozofii, nie zaś z dziedziny nauk empirycznych.Zadajmy jeszcze raz pytanie, czy rzeczywiście nie można twierdzić w sposóbuprawniony, że śmierć osoby ludzkiej nie musi być równoznaczna ześmiercią jej ciała? Czy osoba nie może umrzeć, zanim umrze jej ciało? Czyludzkie żyjące ciało jest naprawdę zawsze „zamieszkiwane" przez osobę, którajest jego właścicielem? Zagadnienie to dotyczy nie tylko osób w stanie śmiercimózgowej, lecz również będących w podobnym do niej tzw. przewlekłymstanie wegetatywnym oraz dzieci bezmózgowych. Odnośnie do tych właśnieprzypadków twierdzi się często, że dane ciało człowieka jest wprawdzie żywe,ale sama osoba ludzka już nie. To kartezjańskie niemal całkowite oddzielenieosoby od jej ciała wydaje się dla wielu koncepcją bardzo interesującą. Możeona służyć za argument na rzecz prawdziwości teorii śmierci mózgowej i nieoficjalniewprawdzie, ale rzeczywiście jest ona używana. Wypada nam jednaki tutaj zadać pytanie, czy kartezjanizm jako stanowisko filozoficzne jest racjonalnieuprawniony.4 <strong>FRONDA</strong> 36


Jak wiemy, Kartezjusz przedstawił w swojej filozofii niezwykle dualistycząkoncepcję człowieka. Uważał on, że człowiek jest przede wszystkim myślą(stąd sławne cogito ergo sum), co we współczesnym języku należy rozumiećjako świadomą refleksję towarzyszącą działaniu. Według słów samegoKartezjusza jest więc człowiek rzeczą myślącą (res cogitans) połączoną z rzecząrozciągłą (res extensa), którą jest ciało. Warto zauważyć, że ciało jest tuniejako poza samym człowiekiem, skoro ten ostatni jest tożsamy z myślą.Ciało nie służy tu istotnym działaniom myślącego podmiotu, czyli samej myśli,ponieważ taka czynność jest niejako poza jego zasięgiem. Ciało jest więcdla Kartezjusza tylko mechanizmem, który pozwala człowiekowi funkcjonowaćwśród innych mechanizmów. Dla samej myśli czy - jak byśmy to dziśpowiedzieli - dla świadomości ciało nie ma zgodnie z tą koncepcją żadnegoznaczenia. W swojej tak dwubiegunowej wizji człowieka Kartezjusz musiałjednak uznać, że człowiek ma ciało i że łączy się ono jakoś ze sferą rozumui myśli. Według tego wpływowego myśliciela połączenie miało mieć miejscew szyszynce w mózgu.Myślenie kartezjańskie, tak przecież paradoksalne i zarazem dalekie odsposobu myślenia potocznego, choćby ze względu na specyficzny język, któregoDescartes używał, wcale nie jest jednak obce ludziom naszego kręgukulturowego. Można nawet powiedzieć, że w pewnej prostszej językowoformie jest ono całkiem popularne. Wydaje się, że od niepamiętnych czasówludzie, myśląc o sobie, traktowali swój element duchowy, obojętnie jak bygo nazywali, jako pewną „rzecz", względnie niezależną od innej „rzeczy",którą jest ciało. Jest to widoczne w szamanizmie, który należy przecież donajstarszych kulturowych tradycji ludzkości. Z tradycji tej musiał, pośredniooczywiście, czerpać też Platon i cały wywodzący się od niego nurt myśli greckiej.Kartezjanizm można wiec interpretować jako skrajną formę pewnegosposobu myślenia o człowieku, stale obecnego w naszej kulturze. Ta pozornienieważna sprawa ma dla naszej dyskusji na temat śmierci mózgowej całkiemduże znaczenie.Shewmon podkreśla, że ciało jest w tej koncepcji czymś mechanicznymi podłączonym do duszy za pomocą niewielkiej „wtyczki", jaką jest znajdującasię w mózgu szyszynka. Jeśli więc mózg zostanie uszkodzony, dusza traci tojedyne połączenie z ciałem i oddziela się od niego. W tej koncepcji możliwejest żywe ciało bez duszy - można więc mówić o śmierci osoby bez śmier-WAKACJE 200549


ci jej ciała. Jest to w istocie argument psychologiczny, według klasyfikacjiShewmona, który dominuje w całej dyskusji dotyczącej śmierci mózgowejpomimo oficjalnego powoływania się na argument biologiczny.Wydaje się, że wielu studentów medycyny i lekarzy myśli w takich kategoriach,nawet jeśli nigdy nie słyszeli o Kartezjuszu. Uważają oni ponadto, żejest to pogląd naukowy, oparty na wynikach badań empirycznych. Niewieluz nich zdaje sobie sprawę z tego, iż jest to teza filozoficzna, platońska w swoichkorzeniach, której nie da się udowodnić na gruncie nauk przyrodniczych.Nawet mikroskop elektronowy nie wykryje nam przecież obecności czy teżnieobecności duszy w ciele.4. TRADYCJA ARYSTOTELESOWSKO-TOMISTYCZNATradycja arystotelesowska oraz bazująca na niej myśl św. Tomaszaz Akwinu w dziedzinie antropologii filozoficznej znacznieróżni się od myśli Kartezjusza. Relacja pomiędzy duszą i ciałemczłowieka jest w tej tradycji ujmowana w ramy ogólnej teorii bytu, w myślktórej w każdej rzeczy można wyróżnić akt i możność, których odpowiednikamiw odniesieniu do przedmiotów materialnych są forma i materia pierwsza, doczłowieka zaś - dusza i ciało. Dodajmy tu, iż Kościół katolicki przyjął punkt widzeniawypracowany przez św. Tomasza za swój.Akwinata podkreśla głęboki związek pomiędzy duszą i ciałem człowieka.Według tego myśliciela ciało nie może istnieć i wykonywać żadnych funkcjijako zintegrowana całość bez duszy, która odgrywa w stosunku do niego rolęformy substancjalnej. Jeśli więc ciało danego człowieka jest żywe i, co za tymidzie, zintegrowane, to znaczy, że jest w nim zasada jego istnienia i działania,zwana duszą rozumną. Nie jest więc możliwe to, co stanowi rzeczywiste,choć nieoficjalnie przyjmowane rozumowe tło dla koncepcji śmierci mózgowej,a więc sytuacja, gdy ciało człowieka żyje, a jego właściciel już nie.Reasumując trzeba stwierdzić, iż daje się często zaobserwować w myśleniuróżnych autorów pewien charakterystyczny błąd polegający na redukowaniuczłowieka do jego umysłu, a następnie do samego mózgu (lub nawettylko jego części) utożsamianego z myśleniem i świadomością. Zycie osobyludzkiej jest przez nich redukowane do życia i funkcjonowania jej mózgu.Rozumują tak również często ludzie wierzący, którzy umiejscawiają duszę,50 <strong>FRONDA</strong> 36


zgodnie z myśleniem Kartezjusza, wyłącznie w mózgu, nie zaś w całym cieleczłowieka. Wiemy jednak, iż tradycja filozoficzna związana z Arystotelesemi św. Tomaszem z Akwinu inaczej rozwiązała problem wzajemnej relacji pomiędzyduszą i ciałem. W myśl tej tradycji dusza jest formą ciała i jako takajest związana najpierw z ciałem jako całością i jest cała w każdej jego części;dopiero wtórnie dusza łączy się z poszczególnymi częściami ciała, nie wyłączającz tej reguły mózgu. Trzeba tu podkreślić, iż to twierdzenie filozoficznejest w całej naszej dyskusji twierdzeniem pierwszorzędnej wagi.Człowieka nie można uważać za umysł (czyli duszę) funkcjonujący w obcymniejako dla niego środowisku, jakim jest kartezjańskie ciało-maszyna,lecz należy go rozumieć jako pewien byt, w którym umysł (dusza) i ciałowchodzą w bardzo głęboki związek wzajemnej zależności, w którym umysł(dusza) spełnia funkcję formy substancjalnej, ciało zaś - materii. Nie możnaWAKACJE 200551


owiem utożsamić osoby ludzkiej z jej myślą czy świadomością, nie popadającprzy tym w logiczne sprzeczności. Człowiek odkrywa swoje istnieniei rozwija swą świadomość oraz ma poczucie swojej tożsamości właśnie (choćnie wyłącznie) dzięki temu, że ma ciało. Hampshire poświęcił temu tematowicałą książkę, której przeczytanie wszystkim polecam. Podkreśla on, że ludzkaświadomość jest budowana na odkryciu, iż jesteśmy ciałami pośród innychciał, i że zawsze jest ona jakby „materialna", tj. zanurzona w czasoprzestrzeni,w której przebywamy właśnie jako konkretne ciała pośród innych ciał. Jużzresztą boecjańska definicja osoby jako jednostki natury rozumnej (personaest rationalis naturae individua substantia) zwracała uwagę na cielesny aspektosoby jako należący do jej natury. Nie wydaje się więc czymś słusznym, jeśliaspekt cielesny jest marginalizowany w opisie osoby oraz funkcjonowania jejświadomości. Tak właśnie czynią jednak wszyscy, którzy osobę ludzką sprowadzajądo jej świadomości, pomijając fakt, że samo istnienie żywego ciałajest już dowodem na to, iż musi być w nim obecny czynnik, który je ożywia.V. Nieusuwalne sprzeczności,jakie pociąga za sobą koncepcja śmierci mózgowejJeśli więc chodzi o problem śmierci mózgowej, trzeba powiedzieć, że mamydziwną sytuację. Teoria śmierci mózgowej jest konceptualnie niedopracowana,jednak realnie obowiązująca. Kryteria, na mocy których orzeka się śmierćmózgową w Polsce i innych krajach, zostały zaakceptowane bez żadnej dyskusji,choćby w środowisku lekarskim, pomimo że z łatwością można wykazaćich braki. Lekarzom każe się wierzyć, iż ciało chorego wykazujące szereg objawówżycia jest martwe, i nazywa się je zwłokami. Czyni tak polski KodeksEtyki Lekarskiej.Bądźmy jednak uczciwi i odpowiedzmy na następujące pytania. Czy możnaznieczulić zwłoki? Jeśli nie, to dlaczego ciała dawców do przeszczepów określasię tym mianem, a następnie wśród procedur wymaganych przed pobraniemnarządów umieszcza się znieczulenie ogólne? Kolejne pytanie: dlaczego w ogó-52<strong>FRONDA</strong> 36


le należy robić znieczulenie dawcy? Czy nie należy przyznać, że robi się takdlatego, iż owe „zwłoki" mogą wykonywać gwałtowne ruchy rąk i nóg czynawet próbować usiąść w momencie rozpoczęcia operacji pobierania serca doprzeszczepu? Czy w takim razie są to na pewno zwykłe ludzkie zwłoki?Oddzielenie śmierci osoby ludzkiej od śmierci jej ciała prowadzi dodalszych paradoksów. Jeśli osoba w stanie śmierci mózgowej już nie żyje,natomiast jej ciało pozostaje żywe, czemu de facto nie można zaprzeczyć, toco oznacza śmierć tego ciała? Trudno bowiem uznać, że żyjące ludzkie ciałomoże zakończyć swoją egzystencję inaczej niż przez proces zwany śmiercią.Czy można jednak przyjąć, że osobno umierała osoba ludzka, a osobno jejciało? Jeśli zgodzilibyśmy się na to, wtedy będziemy musieli uznać, że danyczłowiek umierał dwa razy:1) wtedy, kiedy orzekano, iż nastąpiła jego śmierć, na podstawie kryteriówśmierci mózgowej (oficjalnie, na mocy prawa i decyzji lekarza),2) wtedy, kiedy umarło jego ciało (biologicznie, czyli rzeczywiście).Trudno przecież zaprzeczyć, że ciało każdego człowieka, nawet tego,o którym stwierdzono, że jest w stanie tzw. śmierci mózgowej, jest nadalciałem przedstawiciela gatunku homo sapiens. Co oznacza więc w tej sytuacjiśmierć „tego oto" ciała? Czy można ją nazwać inaczej niż tylko śmiercią „tegooto" człowieka? Innymi słowy, czy można równocześnie przyznać, że umieraludzkie ciało, i twierdzić, że nie jest to śmierć człowieka? Czyż wszystkie tetrudności, które usiłujemy tu rozwikłać, nie ukazują sztuczności całej koncepcjitzw. śmierci mózgowej, która próbuje oddzielić śmierć osoby ludzkiejod śmierci jej ciała?Prawna akceptacja teorii śmierci mózgowej doprowadziła jeszcze do wieluinnych sprzeczności i paradoksów. Mamy więc sytuację, w której dana osobajest żywa w myśl prawa obowiązującego w jednym kraju, zmarła zaś w myślprawa przyjętego w innym. Bierze się to stąd, iż kryteria orzekania śmiercimózgowej, przyjęte w poszczególnych krajach, znacznie różnią się międzysobą. W Japonii zaś mamy do czynienia z sytuacją wyjątkowo specyficzną,gdyż dana osoba w stanie tzw. śmierci mózgowej jest uznawana za żywą lubzmarłą w zależności od zapisu, który znajduje się w jej Donor Card (karta dawcyprzeszczepów). Jeśli więc osoba ta zgadza się być dawcą, jest uznawana zazmarłą, jeśli zaś nie - prawo japońskie traktuje ją jako osobę żyjącą. Ponadtolekarze, którzy są zobowiązani do podejmowania decyzji odnośnie do stanuWAKACJE 200553


chorych cierpiących z powodu uszkodzenia mózgu, są poddawani ogromnejpresji ze strony ekip dokonujących pobrania narządów do transplantacji, abytych chorych klasyfikować jako osoby nieżyjące. Te problemy na poziomieprawa potwierdzają tezę, iż teoria śmierci mózgowej prowadzi nieuchronniedo jakiegoś ślepego zaułka nie tylko w dziedzinie medycyny, lecz także prawa,filozofii oraz moralności.Jak należałoby ocenić koncepcję śmierci mózgowej od strony etycznej?Czy da się ją obronić? Zwolenników tej koncepcji można podzielić na dwiegrupy:(1) tych, którzy starają się wykazać, iż człowiek rzeczywiście umieraw momencie wystąpienia zespołu nazwanego śmiercią mózgową,(2) tych, którzy uznają, iż człowiek w stanie tzw. śmierci mózgowej nawetjeśli żyje, może być potraktowany jako dawca organów do przeszczepówze względu na większe dobro, które dzięki temu jest osiągane.Do grupy (1) zaliczają się obrońcy teorii śmierci mózgowej po stronie katolickiej.Uważają oni, iż teoria ta ma wystarczająco mocne podstawy naukowe,aby ją uznać za słuszną. Natomiast do grupy (2) należą wszyscy ci, którzyuznają utylitarystyczną zasadę, mówiącą, iż dany czyn jest dobry, jeśli sumadobra w świecie jest skutkiem tego czynu powiększona. Ponieważ zaś uważasię, że osoby w stanie tzw. śmierci mózgowej nie mają szans na przeżycie i ichżycie nie ma już większej wartości, sądzi się również, iż wolno przyśpieszyćich śmierć ze względu na dobro innych osób. Jest to w istocie zgoda na zabicieżyjącego, niewinnego człowieka.54 <strong>FRONDA</strong> 36


Jeśli jednak osoby w stanie tzw. śmierci mózgowej są osobami żyjącymi,na co wskazują przytoczone powyżej argumenty, jest rzeczą bezdyskusyjną, iżinstytucja taka jak Kościół katolicki nie może zaakceptować traktowania tychosób jako dawców organów do przeszczepów. Akt pozbawienia życia każdejtakiej osoby jest przecież z moralnego punktu widzenia czymś gorszym odeutanazji. Eutanazję, jak wiemy, próbuje się uzasadniać dobrem cierpiącejosoby, którą tym sposobem uwalnia się od cierpienia, w wypadku zaś zabiciaosoby żyjącej w celu pobrania jej organów do transplantacji nie można mówićo jakimkolwiek dobru tej osoby płynącym z takiego działania.VI. Uwagi odnośnie do dyskusji na temat śmierci mózgowejod lat 90. ubiegłego wieku do terazPrzyjrzyjmy się jeszcze raz całej sytuacji. Śmierć człowieka na mocy kryteriówmózgowych ma miejsce wtedy, gdy nastąpią w jego mózgu zmiany, które określasię jako śmierć mózgu. Orzeka o tym specjalista na podstawie określonychbadań i w momencie, gdy stwierdza on zaistnienie śmierci mózgowej. Ktoś,kto znajduje się w tym stanie, przestaje być pacjentem z medycznego punktuwidzenia i osobą z punktu widzenia prawa. Staje się wyłącznie dawcą narządówdo przeszczepów i ma ten sam status prawny co ludzkie zwłoki. Można więc legalnieprzystąpić do pobierania od niego narządów. Można to zrobić, choć ciałotakiego człowieka na pewno nie jest martwe, lecz żywe (inaczej cała ta operacjapo prostu nie miałaby sensu; jej celem jest przecież pozyskanie żywych narządówdo przeszczepów i próżno ich szukać w martwym ciele).Nie można się zgodzić z terminologią zawartą w Kodeksie EtykiLekarskiej, gdzie ciało dawcy nazywane jest zwłokami. Przyjęcie bowiemtakiej terminologii albo zmusza nas do odrzucenia oczywistych faktów mówiącycho tym, iż ciało to jest żywe, albo też prowadzi do koncepcji „żywegotrupa" (living cadaver lub beatig heart cadaver - pojęcia szeroko dyskutowanew literaturze przedmiotu w języku angielskim), co chyba niespecjalnie zadowalakogokolwiek, kto nie chce być na bakier ze zdrowym rozsądkiem.WAKACJE 2005 55


Mamy więc sytuację, w której wszystko wskazuje na to, iż ciało danegopacjenta jest żywe, sam pacjent zaś uznany za martwego. Sytuacja to nowaw medycynie i dla wielu pracujących w tym fachu - mało komfortowa.Szczególnie trudna jest ona dla tych, którzy pracują w zespołach pobierającychnarządy od dawców. To oni muszą pogodzić się z faktem, iż ciało człowieka,który znalazł się na stole operacyjnym, jest żywe przed operacją, którą mająprzeprowadzić, ale nie będzie już takie po niej. Ten fakt jest tak oczywisty,że, jak już wspominaliśmy powyżej, 27 proc. tych, którzy przeprowadzają teoperacje pobrania narządów do przeszczepów, uważa, że w ich trakcie zabijażyjącego jeszcze człowieka.Ktoś mógłby się oburzyć i powiedzieć, że przecież sprawa ta jest doskonaleznana specjalistom i że na pewno nie zachodzi tu żadne niebezpieczeństwopobierania narządów od żywych jeszcze ludzi, a wszystko, o czym jest mowaw tym artykule, to nieprawda. W jednym z numerów „Newsweeka" z kwietniazeszłego roku wypowiadali się nasi polscy sportowcy, gotowi oddać pośmierci swoje narządy do przeszczepów. Ich stwierdzenia wykazywały całkowitezaufanie wobec oficjalnej wersji problemu, która mówi, że dawcy narządówdo przeszczepów nie żyją. Czy na pewno jednak sportowcy ci wiedzieli,0 czym mówią? Czy zdawali sobie sprawę z tego, na jak kruchych podstawachopiera się przekonanie, iż dawcy organów są już osobami zmarłymi?Sprawa ta nie jest bynajmniej oczywista dla wielu lekarzy, filozofów i teologów.Tak się składa, że w roku 2002 miałem okazję być na sesji papieskiejAcademia Pro Vita w Rzymie, w czasie której debatowano na temat śmiercimózgowej. Dla wyj aśnienia dodam, że Academia Pro Vi ta j est powołaną przezWatykan instytucją zajmującą się problemami etycznymi, pojawiającymi sięw obrębie medycyny, które analizowane są z punktu widzenia teologii katolickiej.W sesji, o której mówię, brało udział kilkudziesięciu lekarzy, teologów1 filozofów z całego świata, zajmujących się bioetyką. W gorącej dyskusji, którawywiązała się na temat śmierci mózgowej, przeważał pogląd, że nie jest tośmierć człowieka, lecz tylko stan poważnego uszkodzenia mózgu, który możeprowadzić do śmierci, ale który jeszcze śmiercią nie jest.Piętnastego lutego br. „Gazeta Wyborcza" doniosła o dyskusji na tentemat, jaka miała miejsce podczas posiedzenia Papieskiej Akademii Nauk.Wywołało ją posłanie Jana Pawła II do członków Akademii, w którym papieżz jednej strony poparł ideę „dobrowolnego i bezinteresownego darowania na-56<strong>FRONDA</strong> 36


ządów na przeszczepy", z drugiej podkreślił jednak, że w takich przypadkachkonieczna jest „moralna pewność śmierci". Większość zgromadzonych byłazdania, że stan tzw. śmierci mózgowej nie spełnia tego drugiego warunku.Niektórzy z nich zresztą już przed paru laty podpisali się pod listem otwartym120 naukowców z 19 krajów, w którym odrzucili definicję śmierci mózgowej,nazywając ją „nieprzyjacielem życia i prawdy". Jednym z sygnatariuszyowego listu był m.in. dr Paul Byrne, były przewodniczący amerykańskiegoStowarzyszenia Lekarzy Katolickich. Podczas spotkania Papieskiej AkademiiNauk powiedział on, że „śmierć mózgowa nie jest żadną śmiercią". Co ciekawe,Byrne wspólnie z kilkoma biskupami katolickimi z USA wydał niedawnoksiążkę, w której znalazło się stwierdzenie, że jedyną moralnie dopuszczalnąformą transplantacji jest przeszczep nerki, ponieważ nie powoduje śmiercidawcy; w innych wypadkach dochodzi do zamachu na życie.Nie trzeba chyba tłumaczyć, co taka konkluzja oznacza dla wszystkich,którzy zajmują się pobieraniem narządów do przeszczepów. Oznacza po prostu,iż pozbawiają oni życia człowieka, od którego narządy te są pobierane.Niektórzy z autorów zajmujących się tą problematyka twierdzą ponadto, iżdawcy mogą odczuwać ból podczas operacji pobrania narządów do przeszczepu.Czy jednak nasi młodzi sportowcy kiedykolwiek się o tym dowiedzą?VII. Jak interpretować przypadek Terri Schiavo i jemu podobne?Chciałbym poruszyć jeszcze kwestię przypadków chorobowych podobnychdo przypadku śmierci mózgowej. Chodzi mi przede wszystkim o tzw. przewlekłystan wegetatywny. Odnotowano już kilka wypadków odzyskania kontaktuz otoczeniem przez pacjentów, którzy byli w tym stanie przez wiele lat.Jednym z nich jest Massimiliano Tresoldi, młody Włoch, który odzyskał takikontakt po 11 latach. Stało się to w czasie mojego pobytu w Rzymie i miałemokazję czytać na ten temat artykuły w prasie włoskiej. Okazało się, iż przezcały ten okres 11 lat Massimiliano był świadomy tego, że opiekuje się nimduża grupa ludzi, i pragnął nawiązać z nimi kontakt, lecz w żaden sposób nieWAKACJE 2005 57


mógł tego dokonać. Pewnego dnia stało się to jednak możliwe. Zdołał poruszyćręką i objąć nią swoją matkę, która przy nim była. Nie trzeba chyba dodawać,jakie wywołał tym wrażenie. Przypomnijmy tu jedną, podstawową dlanas rzecz. Wszystko to dotyczy kogoś, kto - według poglądów dominującychw neurologii - powinien był już na zawsze utracić zdolność do jakichkolwiekświadomych aktów.Głośny ostatnio przypadek Terri Schiavo wydaje się zbliżony do przewlekłegostanu wegetatywnego, jednak nie jest z nim identyczny. Z relacji osóbbędących w jej otoczeniu, w tym kapłana, który udzielił jej Komunii świętej,wynika, że zachowała ona, może niezupełny, ale świadomy i czynny kontaktz otoczeniem.Podobną klęską dla niektórych rzekomych pewników w neurologii, jakąbył niewątpliwie przypadek Massimiliana Tresoldiego i jemu podobne, bo zanotowanoich więcej, okazały się przypadki tzw. dzieci bezmózgowych. Dziecite rodzą się z wrodzonym niedorozwojem mózgowia, polegającym na prawiezupełnym niewykształceniu się jego kory. Według poglądów powszechnieprzyjętych w neurologii świadomość należy przypisywać wyłącznie korzemózgu, a więc dzieci bezmózgowe nie powinny nigdy uzyskać świadomości.Alan Shewmon opisuje szok, jakim było dla niego odkrycie, iż dzieci w tymstanie, jeśli nie zabraknie im odpowiedniej opieki, mogą uzyskać kontaktz otoczeniem i rozpoznawać osoby, które się nimi opiekują, oraz bawićsię z nimi i okazywać im przywiązanie. Fakty te mają szczególną wymowęw sytuacji, gdy obu tym kategoriom pacjentów, tj. tym, którzy znajdują sięw przewlekłym stanie wegetatywnym oraz dzieciom bezmózgowym, a prioriodmawiano cech ludzkich i próbowano zaliczyć ich do grupy dawców organówdo przeszczepów.Według wielu autorów podobna pomyłka ma miejsce w odniesieniu dokategorii przypadków określanych jako ludzie będący w stanie śmierci mózgowej,a więc właśnie ci, od których pobierane są narządy do przeszczepów.Różnica, jaka zachodzi pomiędzy tą grupą chorych a przypadkami, do którychnależał wspomniany wyżej Massimiliano, określanymi jako stan wegetatywny,polega na tym, że chorzy będący w stanie śmierci mózgowej nie mogąsamodzielnie oddychać i czynią to przy pomocy respiratora. Również w stosunkudo tej grupy chorych daje się zauważyć aprioryczność myślenia. Sądzisię, że chorzy w stanie śmierci mózgowej nie mogą być już osobami ludzkimi,5 <strong>FRONDA</strong> 36


ponieważ mają znacznie uszkodzoną korę mózgową i można mówić w ichwypadku o śmierci mózgu jako całości. Stan ten określa się więc jako odpowiednikśmierci całego mózgu, która ma pociągać za sobą śmierć organizmuludzkiego jako zintegrowanej całości i śmierć człowieka jako osoby. Problemtylko w tym, że - jak to wykazaliśmy powyżej - jest to nieprawda.VIII. PodsumowaniePomimo swojej sugestywności pojęcie, czy nawet paradygmat, tzw. śmiercimózgowej stało się już w latach 90. ubiegłego wieku przedmiotem corazostrzejszej krytyki. Coraz większa liczba autorów zauważa, iż nie ma onodostatecznych podstaw naukowych. Skąd bierze się ta zmiana nastawienia?Wydaje się, iż powody są te same, które zwykle powodują zmianę paradygmatujako utrwalonego kanonu naukowego myślenia i działania w określonejdziedzinie. Jest to narastająca liczba danych empirycznych, które nie dają sięwyjaśnić w ramach przyjętego dotychczas paradygmatu. Doświadczenie klinicznewykazało bowiem, iż ciała osób dotkniętych stanem określanym jakośmierć mózgowa, nie muszą ginąć w terminie kilku dni wskutek zatrzymaniaakcji serca, jak uważano poprzednio, lecz mogą żyć przez miesiące, a nawetlata, nie wymagając więcej niż podstawowej opieki, możliwej do zapewnienianiekiedy nawet w warunkach domowych. Przyjęto też do wiadomości, że jeśliciała tych ludzi zdradzają tyle objawów życia, takich jak zachowanie funkcjiserca, metabolizm, termoregulacja, działanie nerek, układu trawiennego, immunologicznego,zabliźnianie się ran, utrzymanie niektórych funkcji mózgu,a nawet zdolność do podtrzymania ciąży - to musi to oznaczać jedną podstawowąrzecz: ciała te funkcjonują jako zintegrowane całości, są więc żywe.Wszystko to zaprzecza słuszności teorii śmierci mózgowej. Wspomnianywyżej prof. Seifert podkreśla, że jedyną rzeczą, którą na gruncie medycynymożna w sposób kompetentny powiedzieć na temat chorych będących w stanieśmierci mózgowej, jest to, że mają oni uszkodzony mózg i że nie mająkontaktu z otoczeniem. Stwierdzenie śmierci w przypadku człowieka, które-WAKACJE 2005 59


go ciało jest żywe, przeczyzasadom sztuki lekarskiej i wywiedziećlekarz, nie przekraczającgranic kompetencjikracza poza jej kompetencje. Medycyna jest nauką empiryczną i musi trzymaćsię przede wszystkich danych obserwacyjnych. Koncepcja śmierci mózgowejnie daje się pogodzić z tymi danymi i dlatego nie może być uznana za zgodnąz zasadami medycyny. O jej wprowadzeniu w życie nie zadecydowało nic innegoniż zapotrzebowanie na narządy do przeszczepów i swoisty utylitaryzmw myśleniu wielu ludzi, którzy skłonni są zaakceptować zabójstwo żyjącegojeszcze i być może w niektórych przypadkach możliwego do wyleczeniapacjenta jako dawcy organów dla kogoś innego. Sama z siebie, koncepcjaśmierci mózgowej, która stawia znak równości pomiędzy uszkodzeniemmózgu prowadzącym do utraty świadomości a śmiercią osoby ludzkiej, niejest twierdzeniem opartym na faktach empirycznych, lecz konstruktem filozoficznymopartym na swoistej i błędnej wizji człowieka.Osobiście zgadzam się z tymi autorami, którzy nie wahają się określićakceptacji dla pobierania narządów do przeszczepów od ludzi, co do którychmożemy sądzić, że są jeszcze żyjącymi osobami - jako zgody na współczesnąformę kanibalizmu. Uważam, że teoria śmierci mózgowej jest tylko zasłonąpozwalającą ukryć ten stan rzeczy i jest nie do zaakceptowania z naukowegoi moralnego punktu widzenia.W powyższej pracy starałem się najpierw wykazać, iż teoria tzw. śmiercimózgowej jest nie do utrzymania od strony naukowej. Dane, jakich dostarczanam na ten temat medycyna, wyraźnie takiej teorii zaprzeczają. Nie da się udowodnićna podstawie wiedzy, jaką dysponuje ta nauka, że ludzie, którzy znajdująsię w stanie śmierci mózgowej, naprawdę nie żyją. Jedyne, co może po-dyscy-


pliny, którą reprezentuje,to to, iż u ludzi tych stwierdzasię znaczne uszkodzenia mózgu. Nie oznacza to jednak, iż mózg tak uszkodzonyzaprzestał wykonywania wszystkich swoich funkcji. Przeciwnie, u chorychtych stwierdza się z reguły wiele objawów świadczących o istniejącejnadal aktywności mózgu. Uznanie więc ich za nieżyjących przeczy zasadomsztuki lekarskiej.Zaakceptowanie teorii tzw. śmierci mózgowej zrodziło również wieleproblemów od strony prawnej. Uznanie kogoś za osobę żyjącą bądź zmarłązależy od przyjętych kryteriów śmierci mózgowej, które są różne w różnychkrajach. Prawo stało się więc arbitralne w tak ważnej dziedzinie, jaką jestsprawa życia i śmierci człowieka.Przyjęcie teorii śmierci mózgowej na podstawie tak chwiejnych kryteriównaukowych stało się możliwe niewątpliwie tylko dzięki zaakceptowaniu pewnychzałożeń filozoficznych, które redukują osobę ludzką do jej świadomości.Trwała utrata świadomości została uznana de facto za dowód śmierci człowieka.Stanowisko to przeczy dorobkowi myśli chrześcijańskiej w dziedzinieantropologii filozoficznej, w której kładzie się nacisk na jedność osoby ludzkieji ważność jej wymiaru cielesnego. Jeszcze ważniejszy jest jednak fakt, iżczłowiek współczesny ma skłonność do myślenia w kategoriach moralnegoutylitaryzmu. Wielu ludzi uważa, iż można poświęcić życie osoby ciężkochorej i nie rokującej nadziei na poprawę (w tym wypadku osoby z zespołemtzw. śmierci mózgowej) dla dobra innych chorych. Ta właśnie postawa tłumaczybierność wielu środowisk i niepodejmowanie dyskusji w tak ważnejsprawie, jaką jest słuszność bądź niesłuszność teorii tzw. śmierci mózgowej.Nie bez znaczenia jest istnieniew poszczególnych krajach


swoistego lobby transplantacyjnego, które poddaje moralnej presji cale społeczeństwa,tak aby zaakceptowały pobieranie narządów do przeszczepów odosób będących w stanie tzw. śmierci mózgowej, i tłumi dyskusję na tematproblemów moralnych z tym związanych.W powyższej sprawie konieczne staje się wypracowanie przez Kościółkatolicki jasnego stanowiska. Dotychczas jeszcze to nie nastąpiło. Występujetu nawet zaskakujący brak zgodności poglądów wśród różnych autorytetów.Niektórzy spośród hierarchów Kościoła katolickiego zabrali już jednak głosw tej sprawie. Należy do nich m.in. arcybiskup Kolonii, kardynał JoachimMeissner, który wyraźnie odrzucił teorię śmierci mózgowej jako niezgodnąz zasadami nauki Kościoła. Również papież Jan Paweł II w encykliceEvangelium vitae napisał:Nie możemy też przemilczeć istnienia innych, lepiej zamaskowanych,ale nie mniej groźnych form eutanazji. Mielibyśmy z nimi do czynieniana przykład wówczas, gdyby w celu uzyskania większej ilości organówdo przeszczepów przystępowało się do pobierania tychże organów oddawców, zanim jeszcze zostaliby uznani według obiektywnych i adekwatnychkryteriów za zmarłych.Słowa te nie wymieniają wprawdzie pojęcia tzw. śmierci mózgowej, jednakpośrednio do niego się odnoszą. Niniejsza praca została napisana w celuzwrócenia uwagi na taki właśnie problem moralny ukryty w koncepcji tzw.śmierci mózgowej.Na zakończenie chciałbym oddać głos jednej z uczestniczek dyskusji natemat śmierci mózgowej, dr Tomoko Abe z Japonii. Napisała ona:Jest prawdą, że najnowsze osiągnięcia nauki i technologii przyniosływiele korzyści. Równocześnie jednak spowodowały one przeniesieniedo naszych społeczeństw bezprecedensowej dezorientacji i zamieszaniaobecnych w filozofii i kulturze. Z powodu destruktywnychtendencji obecnych czasów staje się coraz ważniejszym postulatemustanowienie społecznych standardów w celu ochrony najsłabszychczłonków społeczeństwa, takich jak małe dzieci i pacjenci pozbawieniświadomości, którzy nie mogą się bronić sami. Tak więc konkluduje-2 <strong>FRONDA</strong> 36


my, iż obecne kryteria diagnostyczne śmierci mózgowej powinny byćzniesione oraz powinien być wprowadzony obowiązujący na całymświecie zakaz dokonywania przeszczepów od osób z zespołem tzw.śmierci mózgowej.Doktor Abe nie jest osamotniona w swoim dążeniu do obalenia teorii tzw.śmierci mózgowej i uznania jej kryteriów za nienaukowe. To samo postulująliczni inni autorzy. Głos Kościoła katolickiego w tej sprawie należy niewątpliwiedo najważniejszych. Jako największy w świecie autorytet w sprawachmoralności i praw człowieka nie może on pominąć wyjaśnienia kwestii tzw.śmierci mózgowej w swoim nauczaniu. Powyższy pogląd podziela cała grupalekarzy, filozofów i teologów w Stanach Zjednoczonych, w Wielkiej Brytanii,Japonii oraz w innych krajach. Również w Polsce powinna zacząć się toczyćna ten temat publiczna debata.O. JACEK NORKOWSKI OP


Historie wszystkich przełomowych odkryćw dziedzinie nauk medycznych - w rodzajukrążenia krwi, bakteryjnego tła występowaniachorób zakaźnych, roli mózguw atakach epileptycznych itp. - możnaprześledzić, cofając się w czasie aż do przełomowegoprzypadku, eksperymentu czyspostrzeżenia. Idąc tym tropem, sięgnąłem po literaturęprzedmiotu na temat śpiączki (komy) i trwałegostanu wegetatywnego, mając nadzieję na posuwaniesię „w dół drzewa bibliograficznego" aż do momentudotarcia do jego „korzeni", czyli do kluczowego w skutkachartykułu lub cyklu publikacji, w których zostałbystwierdzony ponad wszelką wątpliwość fundament występowaniaświadomości związany z korą mózgową. Popewnym czasie okazało się jednak, że nie istnieje żadnamonografia, przypadek czy artykuł tego rodzaju.ŚMIERĆ MÓZGOWA:ozdrowienieczy odwrót od doktryny?PRZEDMOWAWiększość debat toczonych na temat śmierci mózgowej podejmuje to zagadnieniew sposób analityczny, przybierając postać systematycznego wywodu.Niniejszy tekst ma charakter odmienny - napisałem go, odwołując się doswojej biografii i do ewolucji moich poglądów w ciągu 20 lat. W dalszym64<strong>FRONDA</strong> 36


ciągu pracuję jednak nad przedstawieniemwłasnych przekonań w sposób jaknajbardziej systematyczny.Jestem konwertytą w dwojakimznaczeniu tego słowa: przed laty odrzuciłemateizm, stosunkowo niedawno zaś- koncepcję śmierci mózgowej. Moje zainteresowanieneurologią podczas studiówmedycznych podsycane było przezfakt pierwszej konwersji; jako młodyneurolog byłem z kolei zaciekawionyzjawiskiem śmierci mózgowej, zarównoze względu na moje filozoficzne zainteresowaniestosunkiem między umysłema ciałem, jak też praktyczną potrzebąoceny statusu moich pacjentów, do których byłem wzywany w celu stwierdzenia,czy można w ich przypadku mówić o śmierci mózgowej. Specjaliściw dziedzinie medycyny i prawa gotowi byli utrzymywać, że osoby takie sąmartwe; ku takiej ocenie skłaniała się też większość filozofów i teologów rozpatrującychto zagadnienie. W istniejących opracowaniach nie byłem jednakw stanie doszukać się ani syntezy, która obejmowałaby medyczny i filozoficznywymiar śmierci, ani też przekonującego wytłumaczenia, dlaczego śmierć jednegoz organów - mózgu - miałaby tym samym stanowić o śmieci osoby ludzkiejz biologicznego lub filozoficznego / teologicznego punktu widzenia.W trakcie poszukiwań ostatecznej przejrzystości pojęciowej uznawałemza stosowne dzielić się swymi przemyśleniami i wnioskami z innymi osobami,które mogły być tym zainteresowane. Po wielu badaniach, rozważaniachi lekturach zacząłem publikować i wykładać na ten temat, z czasem zyskującsobie opinię eksperta w interesującej mnie dziedzinie. W miarę jak zagłębiałemsię w rozważania nad koncepcją śmierci mózgowej, zmieniało się mojepostrzeganie jej istoty - początkowo krok za krokiem, następnie w sposóbsystematyczny, ostatecznie zaś - radykalny. Początkowo przyjmowałem (wrazze zdecydowaną większością obserwatorów), iż śmierć mózgowa jest w swojejistocie śmiercią. W związku z tym założeniem doszedłem do wniosku, że„śmierć nowej kory neuronalnej" (neokorteksu) należy uznać za śmierć jakoWAKACJE 20055


taką. Kilka lat później jednak doświadczenia kliniczne skłoniły mnie do odrzuceniatego wniosku. Po upływie następnych kilku lat dalsze doświadczeniauzyskane w pracy zawodowej sprawiły, że poczułem się zmuszony odrzucićrównież koncepcję śmierci mózgowej w całości.Wziąwszy pod uwagę zarówno daleko idące konsekwencje przyjęcia takiegostanowiska, jak też opinię, jaka wytworzyć się mogła na mój temat,postanowiłem na jakiś czas uchylić się od udziału w debacie publicznej w tejkwestii - przynajmniej do chwili, gdy uznam swe spostrzeżenia za ostateczniedojrzałe i skrystalizowane. W ciągu kolejnych kilku lat zarówno lektury,jak i praktyka kliniczna oraz obserwacje o charakterze socjologicznym przyczyniłysię do umocnienia we mnie przekonania, iż śmierć mózgowa, w każdejze swych licznych odmian neuroanatomicznych (i w każdej z licznychdefinicji, nieraz igrających z semantyką) - nie jest śmiercią jako taką, leczraczej stanem głębokiej i nieodwracalnej utraty świadomości u pacjenta, któregokondycja uległa wprawdzie dramatycznej zmianie, lecz który pozostajeprzy życiu. Nadeszła zatem, w moim przekonaniu, pora zarówno na oficjalneprzedstawienie mojego stanowiska w tej sprawie, jak i na opisanie przyczyn,które mnie do niego doprowadziły.Wydaje się zrozumiałe, że rozwaga podyktowała mi pewną zwłokę. Blisko20 lat zajęło mi bowiem rozpoznanie u siebie pragnienia, by podawać w wątpliwość,a w ostatecznej konsekwencji - odrzucić pewne na pozór stwierdzoneponad wszelką wątpliwość i niekwestionowane „fakty" z zakresu neurologii orazneuroanatomii i „oduczyć się" ich. Poddawanie pod dyskusję faktów bądź twierdzeń,które niemal wszyscy uczeni z mojej dziedziny (w tym wielu wybitnychspecjalistów, przewyższających mnie talentem i posiadających więcej doświadczenia)przyjmują z góry lub uznają za fakt oczywisty, mogłoby zostać z łatwościązinterpretowane jako szczególnie jaskrawy przejaw pychy, opętania lub demencjistarczej - a może nawet mieszaniny tych trzech przypadków. [...]I. POCZĄTKI SPORU1. RELACJE MIĘDZY UMYSŁEM A MÓZGIEMW wieku 18 lat, jako student drugiego roku muzykologii na Harwardzie, zostałemnagle, niemal natarczywie, nawrócony z ateizmu na teizm, słuchając na- <strong>FRONDA</strong> 36


grania Chopinowskich Trois Nowelles Etudes w wykonaniu Artura Rubinsteina.To ważkie doświadczenie po raz pierwszy rozbudziło we mnie niejasne jeszczezainteresowanie neurologią - tym bowiem, co najbardziej zdumiewało mniew owym czasie, była istota ludzkiego umysłu oraz istota piękna. Jako materialistai ateista byłem przekonany, że ludzkie myśli i doznania sprowadzająsię ostatecznie do określonych typów aktywności elektrycznej w mózgu; żedoznanie piękna w ostatecznym rachunku da się zredukować do swoistegoepifenomenu na pograniczu elektrostatyki i fizjologii. Dla muzyka, za jakiegosię wówczas uważałem, redukcjonizm tego rodzaju nie był ani szczególniepociągający, ani inspirujący w sensie artystycznym, wydawał się jednak nieuchronnąkonsekwencją przyjęcia światopoglądu materialistycznego. Byłemwówczas pewien, że - w nieznanej bliżej przyszłości i w nieprzewidywalnydziś sposób - Nauka odkryjei wytłumaczy, jak sięsprawy mają.W chwili nawrócenia, zasprawą ogarniającego mniedoznania łaski, dostrzegłemz niezwykłą jasnością,że głębokie, oczywistepiękno odtwarzanego właśnieutworu Chopina wykraczapoza wszelkie zjawiskaz zakresu „drgań powietrza",napięć elektrycznych,obecnych w moim mózgu,jak również wszelkich innychelementów rzeczywistościfizycznej, za którejpośrednictwem pięknoto trafiało do mojego umysłu.Jednocześnie, a zarazem w następstwie tych doznań, byłem w stanie dostrzec,iż mój własny umysł, w tej chwili doskonale świadom doznawanego niematerialnegouniesienia, przekraczał fizykalne, przestrzenne ograniczenia, warunkującematerię. Tkwiłem tu i teraz, dwudziestolatek na Harwardzie, u proguWAKACJE 20057


kariery - w łączności duchowej z polskim kompozytorem, który nie żył odponad 100 lat! „Niematerialność" mojego doświadczenia, odbieranego z całąwyostrzoną świadomością, stała się tak oczywista, że można było niemalstwierdzić namacalnie jej obecność.Z czasem dopiero dowiedziałem się, że z istnienia tego istotnego wymiaru„duchowości" duszy ludzkiej w żaden sposób nie wynika dualizm, na tematktórego zwykli pokpiwać materialiści, uznając go za jedyną jakoby alternatywędla materializmu: kartezjańską, karykaturalną koncepcję duszy jakoczegoś w rodzaju komiksowego niemal „ducha", oddziałującego na czystomechaniczny twór, jakim jest ciało. Tymczasem wydaje się, że ciało ludzkiejest wielowymiarową jednią (jednością), w której ujawnianie się i manifestowaniew przyrodzonej człowiekowi postaci czysto duchowych przymiotów,takich jak intelekt i wola, w ogromnej mierze zależy od prawidłowego funkcjonowaniaciała, szczególnie zaś umysłu; i odwrotnie, przymioty te wpływająna kondycję ciała, szczególnie zaś mózgu. Mózg jest organem koordynującymwszystkie zmysły zewnętrzne. Zmiany w mózgu bądź jego urazy mogąodmienić lub osłabić sposób postrzegania świata, pamięć, wyobraźnię czyprocesy myślowe jednostki ludzkiej. Kiedy ktoś decyduje się na dokonaniejakiejś czynności aktem woli, to ruchy ciała, podejmowane w trakcie tegohybrydalnego, dwoistego, materialnego / niematerialnego działania organizowanesą przez mózg. Ktoś, kto doznał rozległego udaru prawej półkulimózgowej, może pragnąć unieść swe lewe ramię, nie pociągnie to jednak zasobą żadnego działania, mimo że dusza znajduje się w całym jego ciele, takżewe wspomnianym ramieniu.Chociaż duszy nie sposób umiejscowić w żadnym konkretnym organie czymiejscu - jest ona obecna w całym ciele - mózg z pewnością odgrywa tu szczególnąrolę, a to ze względu na wyższe funkcje i przymioty duszy. Zgłębiając,jako katolik-konwertyta, metafizykę Arystotelesa i tomizm, zacząłem przyjmowaćza swoje przekonanie, że dusza ludzka, choć pozostaje bytem duchowym,nie jest nim bez reszty; jest raczej substancjalną formą (lub też „zasadą ożywiającą")ciała, fundamentem jednoczącym duchowy, emocjonalny, czuciowo--ruchowy i wegetatywny wymiar każdej żywej osoby ludzkiej (por. Akwinata,Beningnus, Brennan, Gilson, Koren, Maritain, Mclnerny). Tym samym od początkumojej kariery medycznej udzieliła mi się niesłabnąca z latami fascynacjarelacjami łączącymi umysł z mózgiem oraz duszę z ciałem.68<strong>FRONDA</strong> 36


W konsekwencji już podczas studiów medycznych starałem się dowiedziećjak najwięcej o funkcjonowaniu mózgu. Podczas swego stażu podyplomowegona oddziale pediatrycznym zauważyłem, jak duże zainteresowanierodzą we mnie pacjenci ze schorzeniami neurologicznymi; biorąc to poduwagę, zdecydowałem się specjalizować w neurologii dziecięcej.2. DWA DOGMATY NEUROLOGICZNEKażdy student medycyny podczas wstępnego kursu neurologii poznaje podstawowyzestaw prawd na temat mózgu. Dwie z nich mają kluczowe znaczeniedla problemu śmierci mózgowej:1. Mózg jest centralnym organem integrującym funkcjonowanie ciała.2. W kwestii świadomości:a) półkule mózgowe (w szczególności zaś nowa kora neuronalna, neokorteks)są odpowiedzialne za formowanie się świadomości, podczas gdyb) pień mózgu (zwłaszcza zaś wstępujący system siateczkowy) jest odpowiedzialnyza rozbudzenie (przebudzenie).Zasady te są zarazem tak podstawowe i tak powszechnie przyjęte, iżstwierdzono w sposób wykluczający wszelkie wątpliwości, że ich prawdziwośćprzyjmowana jest w środowiskach zawodowych jako coś oczywistego.Jako sumienny student Akademii przyjąłem tę doktrynę za swoją. Kilka latpóźniej, podczas stażu podyplomowego na oddziale neurologii, moja wiaraw nią pogłębiła się jeszcze i doznała wzmocnienia, skoro przekonałem się,jak mocno zakorzeniona jest w Pismach (tj. literaturze przedmiotu) i Tradycji(tj. w przekazie ustnym powszechnie szanowanych specjalistów).3. MÓZG JAKO CENTRALNY ORGAN INTEGRUJĄCY FUNKCJONOWANIE CIAŁAU źródeł doktryny „centralnej jednostki integrującej" stoi spostrzeżenie, iżpraktycznie nie sposób znaleźć milimetra sześciennego naszego ciała, którynie byłby gęsto unerwiony. Centralny układ nerwowy otrzymuje dane odwszystkich części ciała, w tym od wszystkich organów postrzegania zmysłowego;co więcej, znajdujące się u podstawy mózgu podwzgórze za pośrednictwemreceptorów hormonalnych, w które wyposażone są jego neurony,nadzoruje stan układu dokrewnego. Mózg otrzymuje, scala i przetwarzaWAKACJE 200569


wszystkie te informacje, wysyłając w odpowiedzi sygnały zwrotne, zarównoza pomocą odśrodkowych nerwów wegetatywnych (autonomicznych) i odcinkowych,jak też przysadki mózgowej, koordynując niejako działalność wszystkichorganów i tkanek w ten sposób, by działalność ta służyła organizmowijako całości, który to cel wykracza poza „horyzont działania" poszczególnychorganów i układów. Nawet aktywność układu odpornościowego, co do któregoprzez dłuższy czas przypuszczano, że zachowuje znaczną autonomięw obrębie organizmu, okazuje się moderowana przez mózg, zwłaszcza zaśprzez układ podwzgórza (limbiczny); stwierdzenie tego faktu dało początekodrębnej, wąsko zdefiniowanej dziedzinie znanej jako psychoneuroimmunologia.Mózg można by tym samym przyrównać - z należnym uznaniem dlareszty ciała - do kompozytora, który jest w stanie przekształcić zbiór solistóww utalentowaną orkiestrę.Tym samym przyjąć można, że gdyby doszło do „wybiórczego"zniszczenia mózgu, nie sposób byłoby dłużej uważać ciała,w którego obrębie doszłoby do śmierci mózgowej, zajednolity, spójny organizm; ściśle rzecz ujmując, niebyłoby to już ciało, lecz raczej zbiór lub zestaworganów, które przez pewien czas mogą pozostawaćw stanie współoddziaływania (interakcji),w rzeczywistości jednak przechodzą właśnie początkowyetap dezintegracji (w literalnym, bliskimłacińskiemu pierwowzorowi znaczeniu tegosłowa). Stąd też termin „śmierć mózgowa"tradycyjnie rozumiany jest w medycynie nadwa sposoby: jako „śmierć mózgu" (jako organu)i „zgon ciała" - te dwa zjawiska postrzegane są jakowarunkujące się nawzajem.Pogląd taki wyrażony został po raz pierwszy w roku 1972, kiedy Caproni Kass sformułowali na łamach jednego z periodyków prawniczych tezę, iżciała, w których obrębie doszło do śmierci mózgowej, są pod względem fizjologicznymidentyczne z pozbawionymi tętna zwłokami - sztuczne podtrzymywaniekrążenia i funkcji oddechowych powoduje jedynie, że dochodzi do„ukrycia" bądź „zamaskowania" tradycyjnych objawów zgonu. Publikację tęmożna uznać za symboliczny moment narodzin wielu inicjatyw ustawodaw-70<strong>FRONDA</strong> 36


czych zmierzających do zrewidowania prawnych definicji zgonu. Ruch tenpierwsze zwycięstwo odniósł w stanie Kansas w roku 1972, nie minęło jednakwiele czasu, gdy większość stanów USA, Kanada i szereg państw europejskichprzyjęły, że z prawnego punktu widzenia śmierć zdiagnozować można,biorąc pod uwagę kryteria neurologiczne lub płucno-krążeniowe. [...]II. FENOMEN KLINICZNY- ŚMIERĆ MÓZGOWA JAKO CAŁKOWITY ZAWAŁ MÓZGUSkoro ukazaliśmy powyżej stałość powszechnej zgody środowiska lekarskiegow kwestii obu stanowisk dotyczących śmierci, wróćmy do młodego medyka,świeżo po zakończeniu stażu podyplomowego, który w 1981 roku wszedłdo grona pracowników naukowych Wydziału Lekarskiego UCLA (Universityof California). Gdy pełniłem swoje obowiązki w klinice, niejednokrotnieproszono mnie o konsultacje w przypadku głębokiej śpiączki (komy) lub podejrzewanejśmierci mózgowej. Ta ostatnia stanowi skrajny przypadek w rozbudowanejgrupie urazów mózgu. Dla przyczyn, które wyłuszczam poniżej,przypadek śmierci mózgowej zdarza się ponadprzeciętnie często, jak na takskrajny, „graniczny" punkt całego spektrum urazów.Mózg zamknięty jest w czaszce, która - wyjąwszy przypadek niemowląt- nie jest w żaden sposób rozszerzalna. Tymczasem mózg, którydoznał jakiegokolwiek urazu, zaczyna - podobnie jak każda innatkanka - reagować obrzękiem. Początkowo objętośćmózgu może się zwiększać kosztem wypieranejkrwi i płynu mózgowo-rdzeniowegozawartego w komorach mózgu. Jeślijednak obrzęk jest zaawansowany, dochodzido szybkiego wzrostu ciśnieniawewnątrzczaszkowego. Mechanizmregulacyjny dążący do zachowaniaukrwienia mózgu powoduje, że dochodzido wzrostu ciśnienia tętniczego; po przekroczeniupewnego momentukrytycznego mechanizm tenzaczyna zawodzić i następujeWAKACJE 2005


spadek przepływu krwi w naczyniach mózgu. Ten stan niedokrwienia staje sięprzyczyną dalszego, postępującego uszkodzenia mózgu, powodując zaawansowanieobrzęku. Co więcej, częstokroć dochodzi również do urazu śródbłonkanaczyniowego naczyń włosowatych (np. w następstwie niedotlenienia i niedokrwienia),co prowadzi do zamknięcia światła naczyń, nawet niezależnie odgwałtownego wzrostu ciśnienia śródczaszkowego.W ten sposób dochodzi do uruchomienia fatalnego w skutkach procesu,gdzie spadek ukrwienia mózgu i jego narastający obrzęk wpływają wzajemniena swoje umocnienie aż do chwili, gdy krew przestaje docierać do jamy czaszkii dochodzi do przepukliny mózgu, wpuklającego się do otworu wielkiegokości potylicznej i wywierającego nacisk na namiot móżdżku. W momenciegdy proces ten przekroczy pewien próg, dochodzi, praktycznie rzecz biorąc,do samozniszczenia mózgu. Ze względu na to, że mamy tu do czynieniaz dodatnim sprzężeniem zwrotnym, proces samozniszczenia zwykł prowadzićaż do ostatecznego rezultatu: „całkowitego zawału mózgu" (SwedishCommittee, 1984). (Dodać jednak należy, że jeśli sekcja zwłok zostanieprzeprowadzona bezpośrednio po zgonie, na poziomie tkankowym, fakt, żemartwica dotknęła całości tkanki mózgowej, bywa jeszcze niemożliwy do zaobserwowania).Jedno z możliwych, bezpośrednich znaczeń terminu „śmierćmózgu" odnosi się zatem do zjawiska z zakresu neuropatologii, jakim jest„martwa (obumarła) tkanka mózgowa", co samo w sobie w żaden sposób niewiąże się ze statusem przyżyciowym osoby, o której mózgu mowa.Fatalny w skutkach mechanizm sprzężenia zwrotnego, o jakim mowa powyżej,może zostać uruchomiony przez jakikolwiek nieswoisty uraz mózgu:uraz głowy, zakażenie, nowotwór (guz) mózgu, wylew, zatrzymanie krążeniaitd. Wiele z tych przyczyn nie powoduje znacznych uszkodzeń innych narządów(lub wręcz pozostawia je w nienaruszonym stanie), co sprawia, żenadają się one do celów transplantacyjnych. Nawet w przypadku wstrzymaniaakcji serca ze względu na fakt, że mózg jest organem najbardziej wrażliwymna niedokrwienie, jeśli w wyniku reanimacji uda się przywrócić akcję sercastosunkowo prędko, lecz niewystarczająco prędko jak na potrzeby mózgu- jedynie ten ostatni organ dozna uszkodzenia. Stąd też tak stosunkowo częstymzjawiskiem na oddziałach intensywnej opieki medycznej są przypadkimartwego mózgu (martwicy mózgu) przy jednoczesnym braku poważnychuszkodzeń innych części ciała pacjenta. Należy też w tym miejscu nadmie-72<strong>FRONDA</strong> 36


nić, że proces „samozniszczenia" mózgu nie zawsze zostaje doprowadzonydo końca. Często - najpewniej za sprawą nierównomiernego rozkładu ciśnieniaśródczaszkowego oraz faktu zasilania mózgu przez boczne naczyniazewnątrzczaszkowe, zachowane zostają ogniska uszkodzonej, lecz wolnejod martwicy tkanki mózgowej. Stad też nawet w obliczu niewątpliwej przepuklinymózgu i zastoju krążenia śródczaszkowego w dalszym ciągu mogąwystępować poszczególne, izolowane funkcje mózgowe, w tym: funkcjepodwzgórzowo-przysadkowe; utrzymywanie (regulowanie) stałej temperaturyorganizmu, ciśnienia krwi i częstotliwości akcji serca; występowanieposzczególnych odruchów pnia mózgu, w rodzaju odruchu żuchwowego lubodruchu nosowego; szczątkowa aktywność elektroencefalograficzna; wywoływanekrótkoterminowe zmiany potencjału ukrytego.Niejednokrotnie, mimo masywnej przepukliny mózgu, zachowane zostająnawet wyższe, bardziej znamienne funkcje neurologiczne; zwykle ichwystępowanie przypisuje się aktywności rdzenia kręgowego, nadal jednakpozostaje przedmiotem dyskusji, czy nie występują one po części za sprawąudziału pnia mózgu. Są to: odpowiedź sercowo-naczyniowa i wydzielnicza(hormonalna) na nacięcie chirurgiczne dokonywane z zamiarem pobraniaorganu; przemijające, nieskuteczne, spontaniczne odruchy przypominająceruchy oddechowe; występowanie gęsiej skórki i dreszczy, spontanicznychdrgań kończyn, napadów prężenia odmóżdżeniowego, obecność napięciamięśniowego; ruchy złożone, np. zaplatanie rąk na piersi, odruch siadania(często określany nieformalnie jako „objaw Łazarza").Niezależnie od tego, czy występowanie takich funkcji zaprzecza tezie o całościowymcharakterze zawału mózgu, czy też nie, należałoby je przynajmniejuwzględniać, dyskutując nad pojęciem śmierci mózgu rozumianego jako organlub przynajmniej tzw. „śmierci całomózgowej, rozumianej jako „śmierć / obumarciecałego mózgu bez reszty". [...]III. DOŚWIADCZENIE OSOBISTE - POCZĄTEK LAT 80.Na początku lat 80., kiedy rozpoczynała się moja kariera akademicka, piśmiennictwona temat śmierci mózgowej odzwierciedlało „trzęsawisko sprzecznychopinii", z których każda wydawała się zawierać element prawdy, lecz równieżdomieszkę słabości koncepcyjnej, a nieraz nawet jawnych sprzeczności. ŻadneWAKACJE 200573


z uzasadnień na rzecz zrównania śmierci mózgowej (niezależnie od tego,wedle jakich kryteriów definiowanej) ze śmiercią jako taką nie było do końcaprzekonujące, wiążące bądź ostateczne. Sytuację pogarszał jeszcze fakt, iż nietylko większość uczestników tej debaty, lecz nawet specjaliści wysokiej klasy, odktórych należałoby oczekiwać większych kompetencji, wydawali się dość gołosłowniepodtrzymywać koncepcję śmierci mózgowej, zachowując jednocześniewewnętrzne przekonanie, iż pacjenci, u których ją zdiagnozowano, w rzeczywistościżyją. Niewielu jednak też było oponentów wobec koncepcji śmierci definiowanejna podstawie kryteriów neurologicznych; wywodzili się oni głównieze środowisk filozofów (Currie, Jonas), ortodoksyjnych wyznawców judaizmu(Bleich, Mendelsohn, Soloveichik),radykalnych ewangelików(Heather) i osóbzwiązanych z ruchami obronyżycia (Byrne, Quay, Lincoln,Grimstad, Mendelsohn, Nilges,Senander). Ich wywodyrównież nie wydawały misię zbyt przekonujące, jawiłysię bowiem jako oparte bądźna szczególnej, subiektywnejinterpretacji Pisma Świętego,bądź też odwoływały się doodległej tradycji, nieprzystawalnej do współczesnejmedycyny, wykorzystującej najnowsze zdobycze techniki, bądź wreszcie donazbyt uproszczonego, zbyt jednoznacznego rozumienia pojęć „życia" i „śmierci",w sposób, który nie uwzględniał hierarchizacji zjawisk fizjologicznychw organizmach żywych. Wyznawcy takiego poglądu odrzucali sytuację, w której„życie" zostaje zachowane na poziomie komórek, organów i tkanek, lecz niekonieczniejuż na poziomie organizmu rozumianego jako całość.Jako człowiek nawrócony na katolicyzm, pragnący uszanować transcendentalnągodność osoby ludzkiej i świętość ciała starałem się zapoznać zarównoz orzeczeniami Magisterium Kościoła, jak i opiniami ortodoksyjnych teologówi filozofów, dotyczącymi zajmującej mnie kwestii. Dość zrozumiały jestfakt, że Kościół nie wydał oficjalnego orzeczenia w kwestii śmierci mózgowej,74<strong>FRONDA</strong> 36


pozostawiając zdefiniowanie klinicznych symptomów śmierci specjalistomw dziedzinie nauk medycznych. Na poziomie dyskursu filozoficznego kwestiata została poruszona tylko raz, i to jedynie w sposób pośredni, w przesłaniuskierowanym w 1957 roku przez papieża Piusa XII do Światowego KongresuAnestezjologów, w którym nawiązał on do rozróżnienia między życiem całegoorganizmu a życiem jedynie poszczególnych komórek. Chociaż papież nieporuszył wówczas w szczególny sposób kwestii śmierci mózgowej, uznanieprzezeń możliwości analogicznego [w sensie filozoficznym - przyp. red.]rozumienia terminu „życie" oraz istnienia hierarchizacji funkcji fizjologicznychw obrębie żywych organizmów pozostawiało przestrzeń do rozważańuwzględniających argument odwołujący się do „utraty integralności przezorganizm".Z czasem zacząłem coraz pełniej zdawać sobie sprawę z tego, jak daleceformułowane przez teologów definicje śmierci, rozumianej jako „oddzielenie"ciała od duszy, bywają opacznie rozumiane lub interpretowane w duchu platońsko-kartezjańskim,w którym dusza postrzegana jest jako „czysty duch"w luźny jedynie sposób związany z ciałem lub wręcz w nim uwięziony. Takainterpretacja w żadnym razie nie może być uznana za stanowisko Kościoła,który przez wieki odwoływał się do tomizmu. Św. Tomasz, za Arystotelesem,postrzegał duszę jako zasadę życiową, zasadę immanentnego dynamizmui jedności, jako „substancjalną formę" ciała. Co więcej, takie rozumienieroli duszy wobec ciała zyskało nawet sankcję dogmatyczną po przyjęciu gow roku 1312 przez Sobór w Vienne, zasiadający po przewodnictwem papieżaKlemensa V. Zgodnie z tym, z teologicznego punktu widzenia, obecność lubnieobecność duszy ściśle odpowiada obecności lub nieobecności immanentnegodynamizmu i jedności na poziomie organizmu postrzeganego z biologicznegopunktu widzenia. W słowach papieża Jana Pawła II z 1989 roku,śmierć „ma miejsce wówczas, gdy zasada duchowa, która zapewnia spójnośćjednostki, nie jest już dłużej w stanie wypełniać swych funkcji w organizmiei wobec niego, wobec czego elementy składowe organizmu, pozostawionesame sobie, ulegają dezintegracji".Mimo że tak zdefiniowany stan ożywiony kończy się w sposób oczywistynajdalej w kilka godzin po zatrzymaniu akcji serca i krążenia, prace teologicznenie mówią praktycznie nic o stosunkowo nowym i złożonym choćbyz funkcjonalnego punktu widzenia zjawisku śmierci mózgowej. WiększośćWAKACJE 200575


filozofów i teologów orientacji katolickiej, którzy podejmowali rozważaniana ten temat, zasadniczo akceptowała przekonanie, że śmierć mózgowa jestśmiercią ze względu na fakt, iż jest tożsama ze zniszczeniem centralnegonarządu integrującego funkcjonowanie organizmu; zgoła poprawnie uznająoni za faktyczną przesłankę dla orzeczeń przedstawicieli świata lekarskiego(Grisez, Boyle, Moraczewski, Showalter), chociaż odnotowano też godneuwagi odstępstwa od tego stanowiska (o. Quay, Byrne). Opublikowanew roku 1983 przez Krajową Konferencję Biskupów Katolickich Resource Paper(Noty naukowe) traktowały jako otwartą kwestię, w jakim stopniu całkowitezniszczenie tkanki mózgowej może oznaczać śmierć, choć zarazem wyrażałypoważne zastrzeżenia wobec tego, jak koncepcję śmierci mózgowej rozumianow praktyce i jakie wyciągano z tego wnioski. Uznanie śmierci mózgowejza śmierć jako taką nie oznacza bynajmniej przyjęcia za swoją kartezjańskiejkoncepcji duszy, tyle że „umiejscowionej" raczej w mózgu niż - jak chciałautor Rozprawy o metodzie - w szyszynce; z takiego założenia wynika jedynie,że od chwili, gdy w trakcie rozwoju embrionalnego doszło do rozwinięciasię mózgu, który zaczął odgrywać rolę „organu integrującego" funkcje ciała,integralność mózgu pozostaje niezbędnym warunkiem do tego, aby ciało było„w możności" do bycia siedzibą duszy.W roku 1985 Papieska Akademia Nauk powołała pierwszą wielodyscyplinarnąGrupę Roboczą do spraw sztucznego podtrzymywania życia ludzkiegoi precyzyjnego ustalenia momentu śmierci. Grupa ta wydała pojednawczeoświadczenie, w którym uznała równowartość „śmierci całomózgowej"ze śmiercią. Była to tylko opinia konsultantów Akademii, która nie nosiłacharakteru Magisterium; jednak gotowość Watykanu do opublikowania dokumentupowstałego pod jego auspicjami upoważnia przynajmniej do wniosku,że nie sposób mówić o zasadniczym sprzeciwie Stolicy Piotrowej wobec„mózgowych" kryteriów śmierci.Ze względu na liczne sytuacje z zakresu orzecznictwa klinicznego, gdziebyłem zaangażowany, wydawało mi się niezbędne rozstrzygnięcie, choćbywe własnym umyśle i na własny użytek, kwestii „statusu metafizycznego"pacjentów, których mózgi uległy zniszczeniu. Czy byli oni nadal żywi, tyle żepozostający w stanie głębokiej śpiączki, czy też martwi? Czy można im byłopodać sakrament namaszczenia chorych, czy też było już na to zbyt późno?W którym momencie należało umiejscowić moment zgonu - w chwili, gdy <strong>FRONDA</strong> 36


następowało ostateczne zniszczenie mózgu, czy wówczas, gdy przerywanopracę respiratora, w następstwie czego dochodziło do wstrzymania akcjiserca? Najbardziej ważka, najbardziej nie cierpiąca zwłoki była jednak kwestiamoralnej dopuszczalności transplantacji organów niezbędnych do życia:czy wycięcie nadal bijącego serca z ciała, którego mózg był już martwy, byłowprost aktem zabójstwa, czy też nie?Aby znaleźć odpowiedzi na te pytania, niezbędne było w pierwszej kolejnościprecyzyjne wyjaśnienie zagadnień czysto medycznych w zgodziez najlepszą wiedzą z zakresu fizjologii i logiki. Jeśli ostatecznym wynikiemdociekań miało być stworzenie spójnej definicji śmierci, koniecznym zadaniemwydawało się także przezwyciężenie przepaści metodologicznej i terminologicznejrozdzielającej nauki biologiczne i filozoficzne. Uważając się zaw pewnym stopniu kompetentnego w obu tych dziedzinach, zdecydowałemsię podjąć tego zadania. [...]IV. INTERLUDIUM KLINICZNE - CISZA PRZED BURZĄUporawszy się - jak mi się przynajmniej wówczas wydawało - z problememmetafizycznym, skupiłem z kolei swoją uwagę na bardziej klinicznych aspektachśmierci mózgowej, szczególnie na trafności diagnostycznej i ustanowieniukryteriów diagnostycznych, które byłyby możliwe do zastosowaniaw przypadku dzieci. W roku 1984 zostałem mianowany członkiem nowo powołanegoChild Neurology Socjety - CNS (Komitetu Etycznego TowarzystwaNeurologii Dziecięcej). Jednym z żądań Komitetu było sformułowanie wskazóweki zaleceń w kwestii diagnozowania śmierci mózgowej u niemowląti młodszych dzieci. [...]Zastanawiając się, jak zaprojektować program badawczy, którego wynikimiałyby wystarczającą „moc" statystyczną, by pozwoliła ona wypracować wartościowekryteria śmierci mózgowej, uświadomiłem sobie, że kwestie etycznezwiązane z jej diagnozowaniem stwarzały istotne wyzwania metodologiczne.Każdy skłonny jest się zgodzić, iż kryteria diagnostyczne pozwalające orzekaćo śmierci powinny być moralnie jednoznaczne: ryzyko błędu pozytywnego(tj. wzięcia żywego pacjenta za martwego) powinno być nieskończenie małe,z jednoczesnym tak samo niewielkim ryzykiem błędu negatywnego (wzięciamartwego pacjenta za żywego). Tymczasem wszystkie kryteria diagnostyczneWAKACJE 200577


przybierały następującą postać (i tak jest do dziś): „nieobecność określonychfunkcji fizjologicznych przez określony okres" z dodaniem (lub wyłączeniem)określonego arbitralnie zestawu testów „potwierdzających" (których przeprowadzeniezwykle nie jest obowiązkowe i które nie zawsze można uznaćza rzeczywiście „potwierdzające"). Stało się dla mnie oczywiste, że wartośćżadnego zestawu kryteriów diagnostycznych, łącznie z tymi, które zostałyzaproponowane przez Komisję Prezydencką, nigdy nie została potwierdzonaempirycznie przy zastosowaniu reguł statystycznych. Fakt, że diagnozowanośmierć zazwyczaj na podstawie niepotwierdzonych standardów orzekania,miał dla mnie niebagatelne znacznie.Rozważając, jakie podejście metodologiczne powinno być wymagane, bymóc w sposób prawomocny orzekać we wspomnianych kwestiach, sam byłemzaskoczony, wypracowawszy wiosną 1986 roku dowód matematyczny na to,iż stworzenie takiej metodologii jest praktycznie niemożliwe. Zasadniczoudowodniłem, że po to, aby stwierdzić, iż jakikolwiek zestaw kryterióworzekania śmierci mózgowej może pociągnąć za sobą możliwe do pominięciaryzyko błędu pozytywnego (pomijając już niełatwą kwestię skwantyfikowaniaprzy użyciu aparatu matematycznego kategorii „możliwe do pominięcia")- należałoby podjąć decyzję o badaniach populacji zakrojonych szerzej niżjakiekolwiek możliwe do wyobrażenia badania statystyczne. Co więcej, wymagany„czas obserwacji" w tego rodzaju badaniu okazałby się kilkakrotniedłuższy, niż byłoby to dopuszczalne z punktu widzenia użyteczności organówdo ewentualnego przeszczepu. [...]Nabrałem wówczas przekonania, że jeśli standardowe kryteria, stosowaneprzy orzekaniu śmierci u dorosłych i starszych dzieci, okazały się w rzeczywistościnie tylko nieprawomocne (uwalidated), lecz wręcz niemożliwedo uprawomocnienia, próby rozszerzania ich stosowalności na małe dzieci,których system nerwowy nie został w pełni rozwinięty, są posunięciem nieuzasadnionymz punktu widzenia empirycznego i mocno dyskusyjnym moralnie.Przekazałem swoje uwagi do wiadomości Zespołu Specjalnego, jednakze względu na fakt, że byłem klinicystą bez akademickiego „certyfikatu"w dziedzinie statystyki i że kopia mojego artykułu nie została jeszcze przyjętado druku w żadnych z czasopism fachowych, moje zastrzeżenia zostałyzlekceważone. Co więcej, streszczenie mojego ówczesnego artykułu, mimojego potencjalnej wagi i - wydawałoby się - aktualności, zostało odrzucone<strong>FRONDA</strong> 36


przez komitet programowy podczas dorocznego posiedzenia CNS w październiku1986 roku. W chwili, gdy mój tekst zyska! rangę akademicką za sprawąopublikowania go latem 1987 roku - jako głównego materiału numeru- w czasopiśmie zajmującym się statystyką medyczną, było już za późno, bymógł on wywrzeć jakikolwiek wpływ na kształt kryteriów przyjętych do orzekaniao śmierci mózgowej niemowląt i młodszych dzieci. W okresie międzyczerwcem a sierpniem tego roku zostały bowiem opracowane i zatwierdzoneprzez Zespół Specjalny „Wskazówki", które opublikowano na łamach pięciuczołowych czasopism medycznych. Wszystko, co mogłem w tym momenciezrobić, sprowadzało się do zestawienia swych zastrzeżeń w krótkim artykule,który po 17 miesiącach debat, uwag i wprowadzania zmian ostatecznie ukazałsię w grudniu 1988 roku w postaci „listu do redakcji", skontrowanego przez- dość bezbarwną - odpowiedź przedstawiciela Zespołu Specjalnego. W tymczasie udało mi się również opublikować kilka innych „listów do redakcji",w których dawałem wyraz swymwątpliwościom, ustosunkowującsię do drukowanych w tym czasieartykułów. Rozprawa o statystycestała się również punktem wyjściadla dwóch dalszych artykułów o rokowaniachw przypadku głębokiejśpiączki. [...]Równolegle pojawił się kolejnypowód skłaniający do zwiększeniaostrożności w kwestiach związanychz orzekaniem śmierci. Jesienią1986 roku jeden z kalifornijskichsenatorów złożył projekt ustawy (SB 2018), pozwalającej zdefiniować noworodki urodzone z bezmózgowiem jako ipso facto „martwe"co pozwoliłoby na uprawomocnienie pozyskiwania ich organów w chwiligdy zachowana byłaby jeszcze sprawność oddechowa i ruchowa tych dzieciOficjalne uzasadnienie wnioskodawców głosiło, iż noworodki te, mimo iżżywe w sensie biologicznym, były „pozbawione mózgu" (w rzeczywistości- zauważmy - były one jedynie „pozbawione półkul mózgowych"), a tymsamym ich status był jednakowy z osobami znajdującymi się w stanie śmierciWAKACJE 200579


mózgowej. Tak daleko idące niezrozumienie terminu śmierć mózgowa mogłonie zaskakiwać w przypadku odwołującego się doń polityka; rzecz w tym, żeoddawało ono dość wiernie tok myślenia części środowiska lekarskiego, któryw błyskawicznym tempie zaczął być przyswajany w całym kraju - tok sprowadzającysię do deprecjonowania, z wąsko utylitarnych racji, wartości życiaosób ciężko upośledzonych lub znajdujących się w stanie daleko posuniętejniepełnosprawności; uzasadniano to przy pomocy mieszaniny chaotycznych,nieprzekonujących lub nawet wewnętrznie sprzecznych twierdzeń z pograniczamedycyny i filozofii. Problem dzieci z wodogłowiem w sposób bardziejstanowczy niż kiedykolwiek przedtem ujawnił zakres i głębię dezorientacjipanującej w środowisku lekarskim co do istoty śmierci mózgowej i argumentówna rzecz jej utożsamiania ze śmiercią jako taką. Dezorientacja ta pozostawałaukryta pod pozorami konsensusu, który okazał się osiągnięty jedyniena poziomie codziennej praktyki, słów i frazesów, z pewnością jednak nie napoziomie zrozumienia i opanowania problemu.W tym czasie mniej byłem zatroskany perspektywą nieznacznego skróceniażycia kilkorga dzieci z bezmózgowiem niż dalekosiężnymi konsekwencjamitego rodzaju nieobliczalnej mieszanki wąsko utylitarnych motywów i niespójnychargumentów. Kwestia dzieci z wodogłowiem wydawała się stanowićzaledwie jeden z wielu „frontów" ofensywy progresistów skierowanej przeciwtradycyjnej etyce judeochrześcijańskiej, ofensywy obozu, który z czasem będziecoraz częściej określany mianem „cywilizacji śmierci". W październiku 1986roku wraz z Aleksandrem Capronem mieliśmy okazję wypowiedzieć się podczasotwartego forum dyskusyjnego przeciw projektowi ustawy; projekt tenzresztą w jakiś czas później szczęśliwie dokonał żywota w kuluarach jednejz podkomisji senatu. Rok później na zaproszenie redakcji „Los Angeles Times"podjąłem się współautorstwa otwierającego dziennik editorialu dotyczącego tejkwestii i coraz częściej zaczęły do mnie trafiać zaproszenia na odczyty.Nieco później napisałem dla „Hastings Center Report" artykuł o medycznychaspektach bezmózgowia, podkreślając niektóre niedoceniane zazwyczajlub lekceważone fakty, które podważały będące zwykle w obiegu uzasadnieniadla określania dotkniętych tym dzieci jako „martwych". Tekst ten posłużył miz kolei jako punkt wyjścia do artykułu, zamieszczonego ostatecznie na łamach„JAMA", we współautorstwie z dr. Capronem i dwoma innymi kolegamiz UCLA, w którym staraliśmy się przedstawić zarówno etyczne, jak i medyczne <strong>FRONDA</strong> 36


argumenty, nie pozwalające na stosowanie wobec dzieci z bezmózgowiem zasady,iż są one wyjątkiem od kryteriów śmierci mózgowej oraz od zasad transplantologicznych,uznających za potencjalnych dawców wyłącznie osoby zmarłe(dead donor rule). Pierwotną wersję artykułu złożono do druku już w roku1987, została jednak znacznie okrojona w kolejnych recenzjach wewnętrznych,przede wszystkim ze względu na sprzeciw opiniujących ją redaktorów wobec„wyraziście konserwatywnego etycznie stanowiska"; ostateczna, uzgodnionawersja ukazała się zatem drukiem dopiero w marcu 1989 roku. [...]V. KOREKTA DOTYCHCZASOWYCH ROZWAŻAŃNA TEMAT „KOROWEGO FUNDAMENTU" ŚWIADOMOŚCI1. ŚWIADOMOŚĆ W PRZYPADKACH BEZMÓZCOWIAPewnego pamiętnego dnia w lipcu 1989 roku jeden z moich przyjaciół zapytałmnie o zdanie w kwestii artykułu - „historii, jakich wiele" - któryjednak przyciągnął jego uwagę na tyle, że mój przyjaciel wyciął go z gazety.Artykuł zatytułowany Chłopiec urodzony z „bezmózgowiem" robi durnia z lekarzy.Szczęśliwe urodziny pięcioletniego Andrzejka wydawał się bez reszty utrzymanyw poetyce „National Enąuirer", z dużym niedowierzaniem przeczytałem więcreportaż o pięciolatku urodzonym z wodogłowiem, który został scharakteryzowanyjako dziecko zdolne do życia towarzyskiego, posiadające świadomość,współdziałające z otoczeniem i przystosowujące się do niego. Wiedziałemz całą pewnością, iż z powodu całkowitej nieobecności kory mózgowej dzieciz wodogłowiem, mimo zachowania pnia mózgu, znajdują się w przewlekłymstanie wegetatywnym. Stanowczo stwierdziłem, że artykuł jest nonsensem:typowe dziennikarstwo najniższego rzędu, na każdym kroku doszukujące sięsensacji. Możliwe były tylko dwa wyjaśnienia: albo postawiona na wstępiediagnoza „wodogłowia" była nieprawidłowa, albo też matka i/lub reporterprzesadzali, opisując uzdolnienia i możliwości dziecka. W jakiś czas późniejjednak znajomy z innego miasta przesłał mi utrzymany w podobnym tonie artykuł,traktujący o tym samym chłopcu; w tym momencie uznałem, że sprawazasługuje na to, by przynajmniej się z nią zapoznać.Ponieważ w artykule wymieniono nazwisko matki, która adoptowałachłopca, i nazwę zamieszkiwanego przez nich miasta, byłem w stanie jąWAKACJE 2005


odszukać. Po kilku minutach rozmowy gotowa była potwierdzić wszystkieinformacje, które znałem już z prasy, dodając kolejne. Jak się okazało, Andrewbył w stanie „wędrować" po domu na plecach, odpychając się nogami, niezawadzając o meble; w lecie był w stanie „zawędrować" w ten sposób przezotwarte drzwi wejściowe na werandę. Najwyraźniej nie tylko posiadał świadomość,lecz zachował przynajmniej w elementarnym stopniu zdolność postrzeganiai zdolność wykonywania świadomych (wolicjonalnych) ruchów.Co więcej, okazało się, że jego niezwykła matka - była pielęgniarka, specjalizującasię w opiece pediatrycznej - z całą miłością adoptowała nie tylkoAndrew, lecz aż troje dzieci z wodogłowiem. Jedno z nich było jeszcze zbytmałe, by można było wyrokować o zakresie jego uzdolnień i możliwości, drugiez nich jednak - 12-letnia dziewczynka - zostało scharakteryzowane przezswoją matkę jako świadome, podobnie jak Andrew. Chociaż jej zdolnościwidzenia były bardziej ograniczone niż w wypadku jej pięcioletniego brata,z większą łatwością i w sposób bardziej zdecydowany rozróżniała między znajomymijej osobami a „przybyszami z zewnątrz", prawdopodobnie posiłkującsię słuchem, zmysłem dotyku, a być może również węchem. Dwoje dziecirozróżniało swoje ulubione fragmenty muzyczne i reagowało w „normalny"sposób na utwory o różnym zabarwieniu emocjonalnym, co wyrażało sięw mimice twarzy, śpiewie (wokalizacja) towarzyszącym odtwarzaniu utworówi ruchach ciała. Ich matka była w oczywisty sposób dumna, wyliczającich liczne możliwości poznawcze i ruchowe; w przeszłości lekarze zapewnialiją, że ich wystąpienie jest niemożliwe. Wszelkie uporczywe wątpliwości, jakiemogłem jeszcze w tym momencie żywić, rozwiały się na wiadomość, żeneurologiem dziecięcym, który opiekuje się całą trójką, jest niezwykle przezemnie szanowany kolega ze szpitala dziecięcego w Bostonie, dr GregoryHolmes. Za zgodą matki skontaktowałem się z nim bezzwłocznie; potwierdziłze swej strony zarówno nie pozostawiającą wątpliwościdiagnozę, jak teżwszystko, co matka przekazałami o możliwościachpoznawczych i ruchowychswoich dzieci. Byłem zszokowany,uświadomiwszy sobie,że tak niewątpliwy „fakt<strong>FRONDA</strong> 36


medyczny", jak konieczność występowania kory mózgowej dla pojawieniasię świadomości, okazał się w sposób ewidentny nieprawdziwy przynajmniejw niektórych przypadkach. Zwykle aby podważyć ogólnie obowiązującą regułę[w naukach empirycznych - przyp. red.], wystarcza jeden przypadek - tumieliśmy do czynienia z dwoma!Dlaczego w licznych przypadkach wodogłowia nie udaje się zaobserwowaćczęściej takich wyników? Najprawdopodobniej dzieje się tak, ponieważinformacja, iż dziecko znajdować się będzie w stanie wegetatywnym, rutynowoprzekazywana rodzicom, staje się zazwyczaj samospełniającą się przepowiednią.Tymczasem dwoje rodzeństwa, o którym mowa, obdarzone byłostałą miłością i opieką, w odróżnieniu od większości dzieci z wodogłowiem,które zazwyczaj pozostawiane są same sobie i którym poświęca się uwagęjedynie sporadycznie i powierzchownie. Nawet dzieci w pełni ukształtowanepod względem neurologicznym, jeśli są lekceważone i pozbawione emocjonalnegociepła, mają trudności z rozwojem, szczególnie w relacjach ze światemzewnętrznym. Czy może zatem zaskakiwać fakt, że ciężko upośledzonenoworodki mogą nigdy nie wykroczyć poza „stan wegetatywny", jeśli odchwili narodzin postrzegane są i traktowane jako po prostu „rośliny"?Odkrycie, jakiego dokonałem, było dla mnie tak doniosłe, że rok późniejudałem się w podróż, aby osobiście zapoznać się z całą trójką; doświadczenie to,które okazało się bardzo poruszające, potwierdziło zarazem w pełni to, o czymdowiedziałem się już wcześniej. Złożyliśmy wizytę wspólnie z pediatrą i przeciwnikiemkoncepcji śmierci mózgowej, dr. Paulem Byrne'em, z którym, bezwzględu na dzielące nas różnice poglądów, zdążyliśmy się już wcześniej zaprzyjaźnići który już w przeszłości potwierdził drogą badań zdolności poznawczedzieci. Dr Holmes i ja złożyliśmy następnie sprawozdanie o dwóch wspomnianychwyżej przypadkach podczas kongresu Międzynarodowego StowarzyszeniaNeurologii Dziecięcej w Tokio w roku 1990, rozważając możliwość, że w przypadkuwrodzonego braku kory mózgowej „plastyczność rozwojowa" pozwala, bypień mózgu przejął niektóre funkcje mózgu, uznawane zazwyczaj za „korowe".2. ROZWAŻANIE PRZYPADKÓW PVS: „BRAK DOWODÓW" NIE JEST „DOWODEM BRAKU"Poznanie dwojga dzieci z wodogłowiem wpłynęło na tok mojego myśleniaw nadzwyczaj dogodnym czasie. W tym bowiem okresie punkt zainteresowa-WAKACJE 20053


nia bioetyków zaczął przesuwać się z zagadnienia śmierci mózgowej na przewlekłystan wegetatywny (persistent vegetative state - PVS). W latach 80. wyrokisądowe nakazujące zaprzestania sztucznego dożywiania zgłębnikiem pacjentówz PVS szerzyły się niczym pożar. W roku 1981 Rada ds. Orzecznictwa(Judicial Council) Amerykańskiego Stowarzyszenia Medycznego (AMA) orzekła,iż rezygnacja ze wszystkich środków sztucznego podtrzymywania życiajest etyczna „w tych przypadkach, gdy śpiączka, w jaką zapadł nieuleczalniechory pacjent, jest nieodwracalna" (w 1986 roku fraza „nieuleczalnie chory"została usunięta z tego podrozdziału kodeksu etyki lekarskiej). W roku 1983Komisja Prezydencka poruszyła te kwestie w obszernej monografii Graniceopieki medycznej podtrzymującej życie, która wywołała duży rezonans stwierdzeniem,iż decyzje dotyczące opieki medycznej w przypadkach PVS powinnyspocząć nie w rękach sądów, lecz krewnych i spadkobierców, i że przerwaniewszelkiej opieki, w tym rezygnacja ze sztucznego odżywania i nawadniania,stanowi jedno z prawomocnych rozwiązań. [...]Pod koniec lat 80. opracowania z zakresu medycyny, prawa i bioetyki zaczęłyobfitować w kwestie związane ze sztucznym odżywianiem i nawadnianiem.Mimo ogromnego zróżnicowania wyrażanych opinii wszystkie one przyjmowałyjako nie podlegającą dyskusji przesłankę, iż pacjenci z obszernymi uszkodzeniamikory mózgowej są tym samym nieprzytomni, nieświadomi i niezdolnido odczuwania bólu i cierpienia; ich nieskoordynowane ruchy, grymasy twarzyi wydawane odgłosy miały stanowić jedynie rodzaj samoczynnych, automatycznychodruchów. Skąd ta pewność? Ponieważ tak orzekła oficjalna neurologia.Przypadek dzieci z wodogłowiem stanowił tymczasem dowód na to, że„korowa doktryna świadomości" okazała się, przynajmniej w przypadku wad84 <strong>FRONDA</strong> 36


wrodzonych, po prostu nieprawdziwa. Przypadki te jednak, choć ważne dlarozwoju neurologii dziecięcej, niekoniecznie znosiły bądź unieważniały „dogmat"korowy w przypadku starszych dzieci i dorosłych; wydawało się wysoceprawdopodobne, że jedyny w swoim rodzaju „wyjątek od reguły", opisany powyżej,związany byl z plastycznością rozwojową nie w pełni ukształtowanegoukładu nerwowego. (W tym też tonie, z nielicznymi wyjątkami, utrzymanabyła reakcja słuchaczy, gdy jakiś czas później przedstawiłem te przypadkipodczas seminarium poświęconego „dylematom etycznym" podczas zjazduAmerykańskiej Akademii Neurologii w roku 1992). Co do mnie, nie przestawałemw tym czasie zachodzić w głowę: jeśli byliśmy w stanie mylić się takfatalnie w kwestii tak powszechnie uznawanego „faktu" w przypadku wadywrodzonej, to jakie istnieją gwarancje, że nie popełniamy analogicznego błęduw kwestii podobnego zjawiska u osób dorosłych? Jakie istniały dowodyempiryczne na to, że w przypadku osób dorosłych cały „fundament" świadomościumiejscowiony jest w korze mózgowej i że w sytuacji zniszczenia tejkory nie może być mowy o jakichkolwiek stanach świadomości?Historie wszystkich przełomowych odkryć w dziedzinie nauk medycznychw rodzaju krążenia krwi, bakteryjnego tła występowania chorób zakaźnych, rolimózgu w atakach epileptycznych itp. można prześledzić, cofając się w czasie ażdo przełomowego przypadku, nowatorskiego eksperymentu czy spostrzeżenia.Idąc tym tropem, sięgnąłem po literaturę przedmiotu na temat śpiączki (komy)i przewlekłego stanu wegetatywnego, mając nadzieję na posuwanie się „w dółdrzewa bibliograficznego" aż do momentu dotarcia do jego „korzeni", czyli dokluczowego w skutkach artykułu lub cyklu publikacji, w których zostałby ponadwszelką wątpliwość stwierdzony „korowy" fundament występowania świadomości.Po pewnym czasie okazało się jednak, że równie dobrze mógłbym szukaćwiatru w polu: nie istnieje żadna monografia, przypadek czy artykuł tego rodzaju.W połowie lat 50. można było się natknąć na szereg dość chaotycznie rozrzuconychpo czasopismach artykułów z zakresu neuroanatomii rozważających,w czysto hipotetycznym tonie, problem umiejscowienia „ośrodka świadomości";w latach 70. do teorii „fundamentu korowego" nawet cieszący się największymszacunkiem eksperci zaczęli się odwoływać tak powszechnie i w sposób tak zdecydowany,że z czasem zaczęto ją przyjmować jako już udowodnioną.Po krytycznej analizie „dowody" na jej prawdziwość okazały się wątłei oparte wyłącznie na zaprzeczeniu, a mianowicie na fakcie, że pacjenci z roz-WAKACJE 2005 85


proszonymi uszkodzeniami kory mózgowej w trakcie badania klinicznego nieprzejawiali samoświadomości ani świadomości otoczenia. Nie sposób uznaćza „pozytywny" dowód faktu, że pacjenci tacy „wewnątrz siebie" nie zachowująświadomości. Co więcej, zdałem sobie sprawę, że w obliczu tego rodzajuzmian przeprowadzenie empirycznego dowodu na nieobecność subiektywnejświadomości jest ze swej natury niemożliwe, nawet gdyby fakt taki rzeczywiściemiał miejsce. Rozlane uszkodzenia kory mózgowej objawiają sięspastycznym porażeniem czworokończynowym i porażeniem pseudoopuszkowym,apraksją (zaburzeniem wykonywania ruchów) w tych wszystkichprzypadkach, gdzie została zachowana reszta kontroli nad mięśniami ruchowymi,całkowitą afazją (zaniemówieniem), otępieniem (demencją), ślepotąkorową itd. W jaki sposób ktoś dotknięty tak poważnymi urazami byłbyw stanie zademonstrować na zewnątrz fakt posiadania świadomości, nawetgdyby rzeczywiście się ona zachowała? Dodatkowo należy zwrócić uwagę nato, że każdy, kto byłby świadom, w jakim stanie się znalazł (a prawdopodobnierównież uświadamiając sobie, że przez swych opiekunów traktowanyjest jak „warzywo"), znalazłby się również w stanie przygnębienia bądź depresji,pozbawiającej go motywacji bodaj do podejmowania prób nawiązaniakontaktu.Neurolodzy - za nimi zaś reszta profesji lekarskiej - za sprawą nieznajomościlub złej pamięci tych faktów padli ofiarą błędnego rozumowania, uznając,że brak dowodu stanowi zarazem dowód braku. Nikt nie wydawał sięzaniepokojony faktem, że być może w następstwie uszkodzenia kory mózgowejutracona zostaje raczej możliwość manifestowania świadomości niż samaświadomość; innymi słowy, to, co określane bywa mianem „przewlekłegostanu wegetatywnego", być może w rzeczywistości zasługuje raczej na miano„stanu całkowitego zamknięcia". Taka interpretacja stanowiłaby wiarygodniebrzmiącą alternatywę wyjaśniającą; zachowanie rygorów naukowości wymagałobyjej całkowitego wykluczenia, zanim uznałoby się hipotezę „korową"za udowodnioną. Dowodu takiego nigdy jednak nie przeprowadzono; z samejnatury rzeczy, przy obecnym stanie wiedzy, nie byłoby to też możliwe.Im dłużej jednak zastanawiałem się nad problemem lokalizacji świadomości,tym częściej zdawałem sobie sprawę, że właściwie nie sposób nawetmówić o braku dowodów na istnienie (zachowanie) świadomości. By odwołaćsię tylko do jednego przykładu, wszystkie opracowania na temat neurofizjolo- <strong>FRONDA</strong> 36


gii bólu przywoływały „szlak" przekazywania bodźców bólowych od skórnychreceptorów bodźców bólowych w stronę centralnego układu nerwowego; szlakten kończy się jednak, według wszelkich opracowań, nie na poziomie kory, leczwzgórza. Pacjenci po udarze mózgowym, który objął część kory odpowiedzialnąza bodźce somatyczne (somatosensory), tracą zdolność rozróżniania dotykowego(tactile discrimination) i zmysł położenia (joint position sense), zachowująjednak zdolność odczuwania i lokalizacji bólu. Nie istnieje też żaden obszarkory mózgowej, którego stymulacjawywołuje subiektywne uczuciebólu. Tymczasem uraz wzgórzaniejednokrotnie powoduje dojmująceuczucie bólu. W literaturzeprzedmiotu poświęconej doznawaniubólu panuje powszechneprzekonanie, że rola kory mózgowejw procesie odczuwania bólu jest jedyniepośrednicząca (modulacyjna)i że samo doznanie przekazywanejest podkorowo; w opracowaniachpoświęconych przewlekłemu stanowiwegetatywnemu fakty te sąjednak systematycznie ignorowane.Pacjenci w stanie PVS często reagujągrymasem na bodźce bólowe i demonstrująpierwotne odruchy wycofania. Zwolennicy teorii korowej odrzucajątego rodzaju objawy, uznając je za odruchy pnia mózgu lub rdzenia; tego rodzajulekceważący stosunek bardziej oparty jest jednak na założeniu a priori niż nawynikach przeprowadzonego dowodzenia.Warto dodać, że istnieją również liczne doznania na poziomie trzewnym,które nie wydają się w żaden sposób reprezentowane na poziomie korowym(a przynajmniej nie znikają w przypadku jakichkolwiek uszkodzeń kory mózgowej,nie udaje się ich też wywołać drogą jej stymulacji). Należą do nich:głód, pragnienie, mdłości, poczucie sytości, ból brzuszny (trzewny) itp. Jakzatem można uzasadnić konkluzję, że rozproszone uszkodzenia kory mózgowejpozbawiają pacjenta zdolności odczuwania tego rodzaju doznań?WAKACJE 200587


Dwoje dzieci z wodogłowiem, o których była mowa na wstępie tego rozdziału,nie tylko zmusiło mnie do odrzucenia „dogmatu korowego" w przypadkuwrodzonych wad systemu nerwowego. Ich przypadek przyśpieszył krytycznąocenę wszystkiego, czego uczono mnie dotąd na temat „fundamentu"i lokalizacji ośrodków świadomości w układzie nerwowym. Pozostawało miprzyznać, że w trakcie tej ponownej oceny rzucił mi się w oczy nie tylko brakdowodów na prawdziwość „doktryny korowej", lecz także szereg pośrednichdowodów, które wydawały się jej zaprzeczać.3. OD „ŚMIERCI KOROWOMÓZGOWEj" DO „ŚMIERCI CAŁOMÓZGOWEj"- PAPIESKA AKADEMIA NAUK (1989)Wkrótce po scharakteryzowanym wyżej zasadniczym zwrocie w moich przekonaniachzostałem zaproszony przez Papieską Akademię Nauk do udziałuw drugim z kolei posiedzeniu Grupy Roboczej, zajmującej się określeniemkryteriów śmierci mózgowej i jej relacją do śmierci osoby ludzkiej, gromadzącejprzedstawicieli różnych dyscyplin, która obradowała w Watykaniew dniach od 10 do 14 grudnia 1989 roku. Moje stanowisko, które miałemtam okazję przedstawić, nie różniło się zbytnio od dotychczasowego - z jednymwyjątkiem: odrzuciłem definicję „śmierci korowomózgowej", ale dalejtrzymałem się wersji „śmierci całomózgowej", która nadal wydawała mi sięzachowywać sens: osoba jako taka z pewnością umiera w chwili, gdy obumierajej dotąd żywy mózg, choćby nawet pozostawał odizolowany od ciała, niezaś wówczas, kiedy bezmózgie już ciało doznaje wstrzymania akcji serca.Śmierć można z całą pewnością utożsamić ze śmiercią „mózgu jako całości"na tej podstawie, iż mózg jako całość pełni funkcję zarówno organu integrującego(scalającego) funkcjonowanie całego organizmu, jak też „pośrednika",za sprawą którego manifestuje się świadomość. [...]Mój akt zrównania śmierci jako takiej ze „śmiercią całomózgową" nieodbiegał w tym momencie od większości interpretacji; szczególnie bliskipozostawał argumentacji takich autorów, jak Bernat, Ingyar, Bergentz orazKomitetu Szwedzkiego i ustaleń zasiadającej w roku 1985 Grupy RoboczejPapieskiej Akademii Nauk. Kompromisowe oświadczenie tej ostatniej zostałow ogólnym zarysie podtrzymane i rozwinięte w naszym, również kompromisowym,orzeczeniu Grupy Roboczej z roku 1989. Swoje votum separatum zgło-88<strong>FRONDA</strong> 36


sił wówczas „odszczepieniec", prof. Joseph Seifert, z którym po raz pierwszymiałem okazję spotkać się osobiście i który, nie mogąc zgodzić się ze mnąw pełni, wyraził jednak swoje głębokie zadowolenie z racji niedawnego odstąpieniaprzeze mnie od koncepcji „śmierci korowomózgowej".Rankiem, w dniu posiedzenia końcowego Grupy Roboczej, nasz zespółzaszczycony został spotkaniem z kardynałem Ratzingerem oraz audiencjąspecjalną u Jego Świątobliwości Jana Pawła II; obaj przejawiali życzliwei dogłębne zainteresowanie przedmiotem prac Grupy Roboczej i płynącymiz nich wnioskami. Ojciec Święty przypomniał nauczanie moralne Kościoła,na które składa się z jednej strony pochwała miłości bliźniego, która prowadzido oferowania do przeszczepu organów ratujących życie, z drugiejzaś strony - bezwarunkowy sprzeciw wobec jakiejkolwiek formy zabójstwa,a w konsekwencji - konieczność i waga każdorazowego ustalenia z absolutnąpewnością moralną faktu śmierci dawcy przed pobraniem od niego organówniezbędnych do życia. Wydało mi się znaczące, że papież pominął kluczowąw tym momencie dla zebranych kwestię tego, czy śmierć mózgowa może byćz całkowitą pewnością moralną uważana za śmierć jako taką.Na mocy szczęśliwego i nieoczekiwanego przeze mnie trafu miałem możliwośćspotkania Ojca Świętego jeszcze raz w tym dniu, po zakończeniu Mszyświętej, którą odprawił dla ludzi nauki. Kiedy przypomniałem mu w rozmowie,że spotkaliśmy się już przed kilkoma godzinami, rankiem, wraz z całąGrupą Roboczą obradującą nad zagadnieniem śmierci mózgowej, podziękowałmi za udział w jej pracach, dodając, że przedmiot naszych dociekań jest„niezwykle istotny"; następnie, po krótkiej, lecz wymownej chwili ciszy, dodałz głęboką powagą, odbiegającą od jego dotychczasowej pogody: „i niesłychaniezłożony". Nigdy nie zapomnę tego zdania i atmosfery ponadczasowej,odwiecznej mądrości, obecnej w momencie, gdy je wymawiał. Wydawało się,jakby w tych trzech słowach Jan Paweł II zawarł myśl, którą dałoby się wyrazićw następujący sposób: „Szczerze doceniam wysiłek i dobrą wolę członkówGrupy Roboczej, którzy ofiarowujecie swoje doświadczenie i wiedzę nausługi Kościoła. Nie zapominajcie jednak, że historia nauk przyrodniczychniejednokrotnie ukazała, iż konsensus, jaki grono uczonych zdołało osiągnąćw danej kwestii, z czasem okazywał się błędem. Chociaż teraz pozostająPaństwo przekonani co do swoich wniosków, Kościół nie zamierza zająć oficjalnegostanowiska w kwestii śmierci mózgowej. Proszę, abyście w dalszymWAKACJE 200589


ciągu prowadzili swoje dociekania w duchu pokornego poszukiwania prawdy,i niech Bóg was błogosławi".VI. POWRÓT DO WCZEŚNIEJSZYCH ROZWAŻAŃ:TEORIA „CENTRALNEGO ORGANU INTEGRUJĄCEGO"W OGNIU KRYTYKI1. NARASTAJĄCE WĄTPLIWOŚCIKrótkie spotkanie z Ojcem Świętym było dla mnie przejmującym doznaniemi skłoniło mnie do dalszych rozważań: jeśli dopiero co zmieniłem swoje „stanowcze"zdanie w kwestii „śmierci korowomózgowej", co pozwala mi byćpewnym, że nie mylę się obecnie, obstając przy koncepcji „śmierci calomózgowej"?A co, jeśli wraz z gronem ekspertów, z którymi zgodziliśmy się w tejkwestii, przeoczyłem jakieś zaprzeczające jej argumenty o zasadniczej wymowie?Czy posiadam absolutną, moralną pewność, że śmierć mózgowa jestśmiercią jako taką, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że niewielka mniejszośćinteligentnych i doświadczonych badaczy w rodzaju Jonasa, Quaya, Byrne'ai Seiferta zachowuje odmienne zdanie, mimo że odwołujemy się do tych samychfaktów doświadczalnych? Tym samym zaś, czy posiadam wystarczającąpewność moralną, by zaryzykować - w przypadku, jeśli się mylę - współudziałw aktach zabójstwa dawców serca? W chwili, gdy sformułowałem tęwątpliwość, zrozumiałem, że brak mi jednoznacznej odpowiedzi. [...]Przypomniałem sobie argument, po jaki sięgnięto w artykule opublikowanymw piśmie „Thomist" przeciw koncepcji „śmierci pnia mózgowego";przywołano tam działania Hasslera, usiłującego przywracać świadomośću pacjentów, którzy znaleźli się w stanie śpiączki w następstwie urazów pniamózgu; wewnętrzna logika doktryny „śmierci pnia mózgowego" w pośrednisposób prowadzi do absurdalnej możliwości istnienia obdarzonych świadomością„zwłok". [Eksperyment Hasslera dotyczył osób w stanie śmierci mózgowej,orzeczonej na podstawie kryteriów, odwołujących się do stanu rdzeniaprzedłużonego w mózgowiu. Kryteria te nota bene obowiązują także w Polsce.Są to tzw. przypadki śmierci rdzeniowej (brain-stem death). Hassler drażniłokolice mózgu powyżej uszkodzonego rdzenia przedłużonego i uzyskał efektwybudzenia się pacjenta, który rozpłakał się na widok członków swojej ro-90<strong>FRONDA</strong> 36


dżiny. Dlatego Shewmon nazywa taki przypadek „przytomnymi zwłokami"(conscious corps) - przyp. J.N.].Przywołałem ten przykład również po to, by zilustrować zasadniczerozróżnienie między tym, co uważałem za „wewnątrzpochodną" oraz „zewnątrzpochodną"nieodwracalność utraty jednej lub kilku funkcji mózgu.Ta pierwsza odwołuje się do fizycznych uszkodzeń (zwykle następującychw wyniku zawału mózgu) istotnych struktur neuronalnych, podczas gdy tadruga do (teoretycznie) potencjalnie odwracalnego zaprzestania wykonywaniaswych funkcji przez nienaruszone struktury neuronalne (sytuacja takama miejsce np. w przypadku zaprzestania wykonywania funkcji korowychw obliczu uszkodzenia pnia mózgu). Jedynie „wewnątrzpochodną" nieodwołalnośćzmian ma znaczenie w przypadku definicji śmierci odwołujących siędo zjawisk neurologicznych.W miarę jak pracowałem nad przejrzystym wyłożeniem swej polemikiz koncepcją „śmierci pnia mózgu" w szkicu przeznaczonym dla Akademii,uświadamiałem sobie jednak, że zagrażała ona również mojemu aksjomatowidotyczącemu „zbieżności" obu wymiarów śmierci ludzkiej. Oto, co wówczasnapisałem:To [możliwość uzyskania świadomych półkul mózgowych mimo zniszczeniapnia mózgu] wydaje się pociągać za sobą niespójność międzydwoma zasadniczymi sposobami traktowania zagadnienia, odwołującymisię do koncepcji „zintegrowanej całości" i „istotnych cech",prowadząc nas do jednego z trzech wniosków: (1) należy zrezygnowaćz koncepcji konwergencji tych dwóch interpretacji; (2) brak integracjipodstawowych funkcji życiowych, będący wynikiem zniszczenia pniamózgu jest zbyt niewystarczający, by prowadzić do utraty spójnościorganizmu, a w konsekwencji śmierci; lub (3) izolowane zniszczeniepnia mózgu sprawia, że ciało zredukowane zostaje (na poziomie dyskursufilozoficznego) do półkul mózgowych.Pierwsze z tych rozwiązań zagraża samym podstawom realizmu metafizycznego,które w moim przekonaniu powinny być traktowane jakobardziej oczywiste i nienaruszalne niż jakiekolwiek wtórne wnioskiw kwestii definicji śmierci odwołującej się do zjawisk neurologicznych.Drugie z nich podważa koncepcję „śmierci całomózgowej" i wydaje sięWAKACJE 20059f


sprzeczne z intuicją w świetle moich poprzednich rozważań. Tym samympozostaje trzecia opcja, za którą się opowiadam.Najwyraźniej już pisząc to, nie byłem szczególnie usatysfakcjonowany perspektywą„trzeciego rozwiązania", czułem się jednak zobowiązany przyjąć je,choć z wahaniem, w następstwie procesu eliminacji mylnych hipotez, choćbyze względu na niemożność jednoczesnego poddania krytyce aksjomatu „podwójnegowymiaru śmierci" i teorii centralnego organu integrującego.W miarę upływu czasu coraz bardziej doskwierał mi brak satysfakcji, jakiodczuwałem na myśl o sporządzonej analizie. Początkowo było to jedyniepodświadome przekonanie, że fakty, które mogłyby ewentualnie podważyćmoją tezę, nie zostały zawczasu przedyskutowane należycie dogłębnie.Nie przydawałem im zbytniego znaczenia, ponieważ przekonany byłem, żejeśli tylko zagadnienie to będzie musiało być kiedykolwiek dyskutowanew kolejnej rozprawie traktującej o śmierci mózgowej, zostanie do tego czasuwypracowane przekonujące usprawiedliwienie dla „trzeciego rozwiązania"- samoistne, nie zaś wynikające jedynie z odrzucenia dwóch poprzednich.Stopniowo jednak zacząłem sobie zdawać sprawę z faktu, że usprawiedliwienieto było bardziej ulotne, niż mi się wydawało, i że naleganie na zachowaniew tym domniemanym scenariuszu związku między „istotnymi cechami osobyludzkiej" a „zintegrowaną całością" zagrażać może samej teorii organu integrującego,a wraz z nim śmierci mózgowej. [...]2. NATURALNA SYMULACJA EKSPERYMENTU MYŚLOWEGO:FUNKCJONALNE „ODŁĄCZENIE" MÓZGU - RZYM (1992)W czasie, gdy nadal zmagałem się z powyższym problemem, zostałem w 1992roku ponownie zaproszony do Rzymu, aby wystąpić na międzynarodowej konferencjidotyczącej opieki nad umierającymi, zorganizowanej przez CentrumBioetyki przy Katolickim Uniwersytecie Najświętszego Serca Jezusowego. Mójwykład dotyczył diagnozowania śmierci noworodków i małych dzieci w warunkachklinicznych. Skupiłem się w nim na wadze posiadania moralnej pewnościw przypadku stwierdzania śmierci z wykorzystaniem diagnozy opartej na kryteriachneurologicznych; podkreślałem też celowość podejścia klinicystycznego,które uczyni praktycznie niemożliwym ryzyko błędu pozytywnego (uznania92<strong>FRONDA</strong> 36


żywej osoby za martwą), ograniczając zarazem do możliwego minimum prawdopodobieństwostosunkowo mniej dotkliwego ryzyka błędu negatywnego(uznania martwej osoby za żywą).Mimo że przedmiot mojego wystąpienia dotyczył raczej kwestii klinicystycznychi diagnostycznych niż teoretycznych, we wstępie pozwoliłem sobiena wyartykułowanie - podejmując tym samym ryzyko podcięcia gałęzi, najakiej siedziałem w owym czasie - kwestii, którą w pośredni sposób poruszyłw rozmowie ze mną papież przed dwu i pół laty, a mianowicie problemuprawdopodobieństwa popełnienia, choćby potencjalnie, błędu pozytywnego.Jaka bowiem korzyść płynie z moralnej pewności, z jaką orzekamy w warunkachklinicznych całkowity zawał mózgu, jeśli nadal istnieje trudne do zlekceważeniaprawdopodobieństwo, że stan ten nie jest tożsamy ze śmiercią? Jakiejest prawdopodobieństwo, że konsensus dotyczący śmierci mózgowej jestniesłuszny? Prawdopodobieństwo to nie może wszak wynosić „zero", skoroczęść doświadczonych specjalistów w dalszym ciągu gotowa jest odrzucać„obowiązującą linię partii"; ale czy jest ich jednak rzeczywiście tak niewielu,a ich argumenty są na tyle niespójne, że prawdopodobieństwo popełnieniabłędu pozytywnego w dowodzeniu może być uznane za możliwe do zlekceważeniapod względem moralnym? Swoje rozterki sformułowałem wówczasw sposób następujący:Wydaje się w tej sytuacji niejasne, jak można oszacować wielkość(skalę) ryzyka błędu pozytywnego, a przynajmniej określić, czy jestono dostatecznie duże, aby było istotne z moralnego punktu widzenia.Z historii nauk przyrodniczych, a szczególnie medycyny, wynika jednakw sposób jednoznaczny zarówno fakt, że całkowita jednomyślnośćnie gwarantuje osiągnięcia prawdy, jak to, że niepełny, nie obejmującywszystkich uczestników debaty konsensus nie musi tym samym prowadzićdo nieusuwalnej nierozstrzygalności roztrząsanych dylematówani do niemożności osiągnięcia subiektywnej pewności moralnej.Osobiście przekonany jestem, że wielu z badaczy, którzy posiadająwewnętrznie sprzeczne poglądy w kwestii śmierci mózgowej, jestw tej sytuacji ze względu na brak wystarczającej liczby badań w tejdziedzinie. W moim przekonaniu argumenty odwołujące się do utratyjedności (spójności) organizmu oraz do utraty istotnych cech osobyWAKACJE 2005 93


ludzkiej stanowią wspólnie rację nie do odparcia, przemawiającą zauznaniem równoważności całkowitego zniszczenia mózgu oraz śmiercijako takiej. I odwrotnie, zwyczajowe argumenty przeciw tego rodzajurównoważności zwykle odwołują się do kartezjańskiego dualizmui wynikają z niedostatecznego rozumienia neurofizjologii. Wydawałobysię, że od badacza nie można oczekiwać więcej niż konsekwentnegodziałania w zgodzie z jego sumieniem. Tam, gdzie wśród ekspertówistnieje szerokie porozumienie o charakterze moralnej pewności, wydajesię właściwe, by społeczeństwo uznało definicję śmierci opartą nakryteriach neurologicznych. Z kolei w przypadku społeczności, gdzietego rodzaju kwestia pozostaje przedmiotem sporów (jak np. w Japoniiczy w Danii) wydaje się właściwe, by nadal obowiązywał zakazprzeszczepiania niezbędnych do życia narządów do chwili, gdy uda siętam wypracować większe porozumienie w fundamentalnej kwestiiznaczenia samego pojęcia śmierci. Nie sposób przecenić wagi tego, byosoba kierująca się własnym sumieniem posiadała dość wiarygodnychinformacji do podjęcia decyzji.Po tym zastrzeżeniu przyjmijmy dla dobra dalszej debaty, że tzw.neurologiczna definicja śmierci, przynajmniej na poziomie koncepcji,nie nastręcza moralnych wątpliwości, i przejdźmy do rozważenia różnychźródeł nadal zdarzających się pozytywnych błędów diagnostycznychi tego, jak można ich uniknąć.Była to w tym czasie najlepsza odpowiedź, jaką potrafiłem sformułować napostawione przez siebie samego pytanie retoryczne, i nie czułem zbytniej satysfakcjiwewnętrznej, wygłaszając ją. Wydawała się ona raczej stanowić unik,„podstawiając" niejako w miejsce moralnej pewności decyzji relatywizm kulturowyi wagę stanowiska większości. Niezadowolenie było tym większe,że po blisko trzech latach poszukiwań nadal nie byłem w stanie znaleźćwłaściwego rozwiązania dylematu, związanego ze „zwłokami obdarzonymiświadomością". [...] Chociaż moje wystąpienie na konferencji zostało dobrzeprzyjęte, pozostawałem niespokojny. Czy przypadkiem nie „wyszarpnąłemspod siebie dywanika", nie podciąłem gałęzi, na której siedziałem, nie podważyłemwłasnych koncepcji? Czy nadal mogę z czystym sumieniem wygłaszaćpochwały precyzyjnego orzecznictwa w pracy klinicznej, dotyczącego śmierci94<strong>FRONDA</strong> 36


mózgowej, w sytuacji, gdy sam nie posiadam pewności moralnej w kwestiidefinicji śmierci?W tych okolicznościach skorzystałem z pożytku, jaki pociągnęła za sobą decyzjao zorganizowaniu konferencji w Rzymie, aby trafić do wspaniałej KaplicyNajświętszego Sakramentu w bazylice św. Piotra i długo modlić się o znalezieniepomyślnego rozwiązania dla mych rozterek, szczerze prosząc o łaskę zrozumienia.Bardzo intensywnie poszukiwałem jakiegoś dowodu empirycznego,który stawiałby teorie „mózgu jako centralnego narządu integrującego organizm"w równie nowym świetle, jak spotkanie z dziećmi dotkniętymi wodogłowiem- teorię „świadomości umiejscowionej w korze mózgowej". Odpowiedźnadeszła rychlej, niż mogłem się spodziewać. Po kilku minutach skupieniaprzyszło mi do głowy nieobecne w niej wcześniej rozwiązanie, narzucające sięw sposób oczywisty.Teoria, z którą tak się zmagałem, ukazałaby się w zupełnie nowym świetle,gdyby istniało jakieś schorzenie bądź zwyrodnienie, które na poziomiefunkcjonalnym prowadziłoby do przerwania komunikacji całego mózguz resztą ciała - swego rodzaju „eksperyment natury", który wiódłby do rozdzieleniaciała i mózgu. [...] Czy w takiej empirycznie możliwej sytuacji ciałopacjenta, wobec braku „wpływu integrującego" ze strony mózgu, stałoby sięjedynie zbiorem poszczególnych organów, podczas gdy jego rzeczywiste „ciało"(w sensie filozoficznym) zostałoby w tym czasie zredukowane do mózgu,w którym zachowana zostałaby świadomość? Jeśli odpowiedź brzmiałaby„tak", wówczas istnienie „jedności somatycznej" okazałoby się bez znaczeniadla sporów o istotę śmierci. Jeśli jednak byłaby przecząca, oznaczałoby to, żemózg, wbrew wszelkim przywoływanym dotąd dowodom, nie stanowi „narząduintegrującego organizm".Otóż w rzeczywistości istnieją schorzenia lub patologie, które powodujątego rodzaju konsekwencje. Pierwszym przychodzącym do głowy przykłademjest uraz powodujący przecięcie rdzenia kręgowego w odcinku szyjnym(aby dowód przeprowadzić do końca, przyjmijmy, że jednocześnie dokonanoobustronnej wagotomii i mamy do czynienia z niedoczynnością przysadki).Jeszcze bardziej interesujące może być przywołanie schorzenia, jakim jestsyndrom Guillain-Barrego (ciężkie zapalenie wielonerwowe połączone z rozpademotoczek mielinowych), którym mogą być dotknięte zarówno nerwyrdzeniowe, jak też czaszkowe i somatyczne, i autonomiczne. W najbardziejWAKACJE 200595


zaawansowanej postaci choroby żadne informacje nie dostają się do centralnegoukładu nerwowego ani też nie mogą się zeń „wydostać" do nerwówobwodowych - tym samym mamy do czynienia z syndromem całkowitego„uwięzienia", zewnętrznie przypominającym przypadek śmierci mózgowej.Dotknięci tym schorzeniem pacjenci wydają się pozostawać w stanie śpiączki,choć jednocześnie zapis ich elektroencefalogramu jest zasadniczo normalnyi - jak wykazują późniejsze wywiady - zachowują świadomość „wewnętrzną"[całkowicie lub prawie całkowicie, ale bez możliwości wyrażenia jej na zewnątrz- przyp. J.N.]. Wraz z upływem czasu stan zapalny słabnie i większośćchorych odzyskuje - w różnym stopniu - siły motoryczne i zdolność odbieraniabodźców.W chwili, gdy choroba osiąga apogeum, chorzy potrzebują jednak dalekoposuniętego wspomagania podstawowych czynności życiowych - a więcoddychania, regulowania ciśnienia krwi, odżywiania i nawadniania, regulowaniarównowagi elektrolitycznej organizmu itd. Aby analogię z sytuacjąśmierci mózgowej uczynić możliwie pełną, wyobraźmy sobie na dodatek, żepacjent dotknięty syndromem Guillain-Barrego cierpi na niedoczynność przysadkii wymaga hormonalnej terapii zastępczej (wspomagania) hormonamiprzysadkowymi. Neurolog lub anestezjolog zajmujący się takim pacjentemz pewnością nie będzie postrzegał swej pracy jako „luksusu" i niepotrzebnychdziałań, „trwonionych" na opiekę nad zwłokami - mimo że hipotetycznypacjent, o którym mowa, pozbawiony jest „integrujących funkcji mózgu"w takim samym stopniu jak ciało, w którego obrębie doszło do śmierci mózgowej.W rzeczywistości pozbawiony jest tych funkcji w znacznie większymstopniu: funkcji integrujących nie spełnia nawet rdzeń kręgowy. A jednak bezwątpienia pozostaje dla nas istotą żywą.Wynika z tego w sposób oczywisty, że mózg nie jest jednak „centralnym integratorem"ciała. Zastanawiając się nad dalekosiężnymi konsekwencjami dlateorii śmierci mózgowej, wynikającymi z omówienia przypadku ciężkiej postacisyndromu Guillain-Barrego i innych przypadków, gdy dochodzi do funkcjonalnegorozdzielenia ciała od mózgu, uświadomiłem sobie w pewnym momencie,że w gruncie rzeczy liczba funkcji integrujących działalność organizmu jako całości,które pozostają całkowicie niezależne od mózgu, przewyższa liczbę funkcji„mózgowozależnych". Funkcje integracyjne (lub integrujące), które wspomaganesą lub zastępowane przy pomocy urządzeń u pacjentów znajdujących <strong>FRONDA</strong> 36


się na oddziałach intensywnej opieki medycznej, zarówno w przypadku ofiarsyndromu Guillain-Barrego, jak i śmierci mózgowej, są stosunkowo nieliczne:jedno z urządzeń zastępuje pracę przepony i mięśni międzyżebrowych (trudnonawet w tym przypadku mówić o „funkcji integrującej działalność organizmu"w ścisłym znaczeniu tego słowa), płyny i substancje odżywcze dostarczane sądożylnie (czasem w „bardziej naturalny" sposób, tj. za pośrednictwem nozdrzydo żołądka); czasem konieczne jest aplikowanie szeregu medykamentów, pozwalającychna utrzymanie właściwego ciśnieniakrwi i równowagi płynowej. Pacjent jest przewracanyz boku na bok, aby uniknąć odleżyn,i odsysany, aby nie dopuścić do zapalenia płuc.Wobec standardów technologicznych obowiązującychdziś w ośrodkach opieki medycznejtrudno uznać to za wygórowane zaangażowaniewysokich technologii; w rzeczywistościznacznie bardziej rozbudowanej i zaawansowanejtechnologicznie pomocy wymagająinni pacjenci znajdujący się na oddziałach intensywnejopieki medycznej, którzy jednak,mimo swego „uzależnienia" od urządzeńtechnicznych, pozostają bez wątpienia żywi.Ciała pacjentów, o których mowa, same wykonują ogromną większośćfunkcji. Serce bije miarowym rytmem i bez konieczności wspomagania,płuca dokonują wymiany gazowej, zaopatrując organizm w tlen i usuwając zeńnadmiar dwutlenku węgla. Jeśli nie doszło do uszkodzenia rdzenia kręgowego(do czego nieraz dochodzi w przypadkach śmierci mózgowej), neurony przedzwojowe,znajdujące się w sznurze pośrednio-bocznym rdzenia, są w staniespowodować wystarczająco wysokie napięcie naczyniowe w układzie współczulnym,by możliwe było utrzymanie odpowiedniego obwodowego ciśnieniakrwi bez konieczności uciekania się do środków farmakologicznych. Jeśli przewódpokarmowy zachowuje swą motorykę i drożność (dodać jednak należy, żew wielu przypadkach śmierci mózgowej jego czynności ulegają zakłóceniu),trawiony będzie również pokarm dostarczany drogą nosowo-żołądkową;w przeciwnym wypadku konieczne będzie dożywianie pozajelitowe. W obujednak przypadkach krążąca samoczynnie krew rozprowadza substancje od-WAKACJE 200597


żywcze po całym ciele, gdzie komórki przyswajają je sobie, używając ich jakoźródła energii i budulca; ta sama krew gromadzi produkty przemiany materii,wytwarzane przez komórki. Wątroba oczyszcza krew z substancji toksycznychi utrzymuje organizm w stanie niezwykle skomplikowanej równowagi homeostatycznej;nerki utrzymują w tym czasie równowagę elektrolityczną (czasemkonieczne jest podawanie w tym celu DDAVP lub wazopresyny). Systemodpornościowy rozpoznaje ciała obce i zwalcza infekcje. Rany się goją. Wielefunkcji układu dokrewnego wykonywanych jest w dalszym ciągu, bez pomocyze strony podwzgórza. Ciała kobiet, które znajdują się w stanie śmierci klinicznej,są w stanie utrzymać ciążę. [...]Mówiąc więc ściśle, wydaje się, że jeśli chodzi o problem integracji somatycznej,mózg odgrywa raczej rolę modulującą, pośredniczącą czy „dostrajającą"(fine tuning) wobec strukturalnie i metabolicznie jednolitego ciała, niżstanowi coś w rodzaju „centralnego narządu integrującego", pod którego nieobecnośćciało traci swą integralność i przestaje być „ciałem". Rośliny i embrionyw początkowych stadiach swego rozwoju w dobitny sposób ukazują,że nie każdy rodzaj integracji biologicznej wymaga „organu integrującego";procesy integracji mogą się sprowadzać do współoddziaływania licznych tkaneki układów narządowych. Tym samym zmuszony byłem przyznać, że ciała,w których obrębie doszło do śmierci mózgowej, nie są martwe, lecz żywe,jakkolwiek znajdują się w stanie głębokiej, trwalej śpiączki i są podatne nazgon w przypadku niezapewnienia im stosownej opieki medycznej. Być możezatem Jonas, Byrne, Seifert i kilku innych „wołających na puszczy" przeciwkoncepcji śmierci mózgowej w ostatecznym rozrachunku mieli rację? [...]VII. PRZEGRUPOWANIEByło dla mnie szalenie ważne, by - przed „ujawnieniem się" i powrotem doudziału w debacie publicznej po kilkumiesięcznych „rekolekcjach", spędzonychna rozważaniu istoty śmierci mózgowej - zrozumieć, kiedy i w jakichokolicznościach koncepcja śmierci mózgowej zdobyła sobie prawo obywatelstwa,by z czasem zakorzenić się na dobre w praktyce medycznej i w prawie,gdy w rzeczywistości opierała się ona na fałszywych założeniach neurofizjologicznych.Zależało mi również na zaproponowaniu rozsądnej, „pozytywnej"alternatywy dla obowiązującego sposobu diagnozowania śmierci, w sposób,98<strong>FRONDA</strong> 36


który nie oburzy ani nie nastawi nieprzyjaźnie środowiska transplantologów;było to dla mnie szczególnie istotne w sytuacji, gdy byłem (i pozostaję dodziś) pracownikiem naukowym jednego z większych ośrodków transplantacyjnychw Stanach Zjednoczonych, gdzie kierowani są na zabieg lub konsultacjęliczni chorzy. Moje odrzucenie koncepcji śmierci mózgowej, którenastąpiło tak niedawno, nie było i nie powinno było być rozumiane jako zeswej istoty skierowane przeciw samej koncepcji transplantacji. Jeśli tylko istniałabydopuszczalna etycznie możliwość pobierania nieparzystych organówbez odwoływania się do prawnej fikcji śmierci mózgowej, stanowiłoby toogromny krok naprzód.1. POCZĄTKI HISTORYCZNE KONCEPCJI ŚMIERCI MÓZGOWEJZdecydowałem się zatem na gruntowne przebadanie dziejów koncepcjiśmierci mózgowej, skupiając się w sposób szczególny na jej początkach, abymóc przekonać się, kiedy i w którym momencie doszło do „wykolejenia się"tej koncepcji. Mimo iż neuropatologia przyswoiła sobie koncepcję całkowitegozawału mózgu już w roku 1902 (Cushing), a jego pełną charakterystykękliniczną opracowano w roku 1959 (Fischgold, Mathis, Jouvet, Mollaret,Goulon, Wertheimer), żaden z badaczy nie zrównał opisywanego przez siebiezjawiska ze śmiercią jako taką. Sam termin „śmierć mózgowa" nie pojawiałsię w piśmiennictwie (a już z pewnością w debacie publicznej) aż do połowylat 70. - wówczas zaś stało się to niejako w reakcji na błyskawiczne postępyw dziedzinie transplantologii.Szczególnie wiele światła rzuca na owo zjawisko dokument, jakim jestsprawozdanie z obrad międzynarodowego sympozjum, poświęconego etycetransplantologicznej z roku 1966, sponsorowanego przez Ciba Foundation.Uważna lektura ujawnia kilka uderzających faktów: (1) badacze opowiadającysię za nową definicją śmierci, odwołującą się do zmian zachodzącychw mózgu, postrzegali tę definicję jako nie tyle uściślenie, pozwalające naudoskonalenie dotychczasowych metod diagnostycznych, ile radykalnie nowądefinicję śmierci jako takiej. (2) Uzasadnieniem, do którego odwoływano siępodczas tej debaty, zarówno wprost, jak w pośredni sposób, nie był fakt, żedestrukcja mózgu stanowi przyczynę śmierci biologicznej lub (przynajmniej)utratę jedności i integralności przez organizm; w zamian przypominano, żeWAKACJE 2005 99


destrukcja ta wiąże się z trwałą utratą świadomości i „osobowości" jako takiej(jednocześnie, co należy odnotować, nikt nie pokusił się o systematycznezdefiniowanie, odwołujące się do pojęć filozoficznych, tak rozumianej „osobowości").(3) Wielu ekspertów obecnych podczas obrad zachowało rezerwęwobec argumentów na rzecz utożsamienia destrukcji mózgu ze śmiercią.(4) W krótkim czasie chirurdzy - transplantolodzy, którzy początkowo odrzucalikoncept śmierci mózgowej, zaczęli przeprowadzać pierwsze operacjepobrania serca i wątroby, odwołując się w uzasadnieniach swych działańwłaśnie do tej koncepcji. Jednym z nich był dr Thomas Starzl, który stwierdziłw roku 1967:Nie wydaje mi się, by ktokolwiek z członków naszego zespołu transplantologicznegobył w stanie uznać jakąkolwiek osobę za martwąw momencie, gdy możemy zaobserwować bicie jej serca... W sytuacjiprzeszczepów nerkowych błąd w ocenie statusu „żywych zwłok"niekoniecznie prowadzić musi do śmierci dawcy, biorąc pod uwagę,że możliwe jest przeżycie z jedną nerką. Co jednak stałoby się, jeślizostałoby usunięte serce lub wątroba? Czy jakikolwiek lekarz gotówbyłby pobrać nieparzysty, niezbędny do przeżycia organ, zanim ustałobykrążenie?Mimo tej deklaracji rok później ten sam dr Starzl zyskał sobie niemal z dniana dzień światową sławę, dokonawszy pierwszej w dziejach transplantacji wątroby,uwieńczonej sukcesem, tj. długotrwałym jej funkcjonowaniem; dawcatego organu spełniał wszelkie kryteria definicji „śmierci neurologicznej". Tensam rok 1967 przeszedł do annałów medycyny za sprawą pierwszej udanejtransplantacji serca u człowieka, dokonanej przez dr. Christiana Barnardaz Cape Town w RPA; pobrał on organ do przeszczepu u młodej kobiety, u którejneurochirurg orzekł uprzednio stan śmierci klinicznej. Warto odnotować,że w obu tych przypadkach dokonujący zabiegów chirurdzy czekali aż dochwili wstrzymania akcji serca, która następowała po odłączeniu respiratoraw sali operacyjnej; dopiero wówczas przystępowali do pobrania przeszczepianegoorganu, pragnąc uniknąć spornych kwestii prawnych oraz niezrozumieniaopinii publicznej. Tego rodzaju praktyka doprowadziła ostatecznie doprzyjęcia tzw. Protokołu Pittsburskiego i innych ustaleń dotyczących pobie-100 <strong>FRONDA</strong> 36


anią organów od tak zwanych „dawców znajdujących się w stanie śmierci,u których nie stwierdzono bicia serca" (non-heart-beating-cadaver-donors). Kilkakolejnych lat można by bez trudu scharakteryzować jako okres wolnej amerykankiw dziedzinie transplantacji. W tym czasie najpoważniejsze ośrodkimedyczne na świecie rywalizowały za wszelką cenę o pierwszeństwo i jak najszerszyzakres dokonań, działając w całkowitej próżni filozoficznej, prawneji etycznej, w której nic nie regulowało kwestii statusu i możliwości stwierdzeniażycia / śmierci dawców, coraz częściej też pozbywano się skrupułów,które kazały pionierom w tej dziedzinie czekać na wstrzymanie akcji serca.W chwili, gdy sytuacja ta osiągnęła apogeum, w roku 1968 opublikowanyzostał słynny raport powołanego na Harwardzie Doraźnego Komitetu ds.Definicji Śmierci Mózgowej (Ad Hoc Committee to Examine the Definitionof Brain Death). Raport ten uważany jest dziś za pierwszy (tym samym zaś,w wyrozumiałych oczach naszych współczesnych, skrajnie zachowawczy)zestaw półoficjalnych kryteriów diagnostycznych, definiujących stan śmiercimózgowej; jest on raczej podaniem przyczyn, za sprawą których zdecydowanosię w tym czasie na przyjęcie nowej definicji śmierci, odwołującej się dokryteriów neurologicznych. Miały one dwojaki charakter i ich celem było:(1) ułatwienie decyzji o odłączeniurespiratora bez obawy uznania tegoza błąd w sztuce lub postępowanienaganne albo (2) stworzenie prawnegouzasadnienia dla dokonywaniaprzeszczepów niezbędnychdo życia nieparzystych organów.Z perspektywy lat wydaje się godneodnotowania, że żadna z tych przyczynnie wymagała w swej istociezredefiniowania pojęcia śmierci.Nawet przed rokiem 1968 uznawano za posunięcie w pełni uzasadnioneodłączenie respiratora, jeśli jego stosowanie można było zakwalifikowaćjako „uciekanie się do środków nadzwyczajnych"; sam wyżej wspomnianyKomitet Harwardzki posunął się aż do przytoczenia w tej kwestii (w sposóbdość selektywny) adhortacji papieża Piusa XII z roku 1957, zatytułowanejO środkach przedłużania życia. Pominięto natomiast, jak wykazuje to ByrneWAKACJE 2005101


ze swymi współpracownikami w 1979 roku, wszelkie fragmenty adhortacji,które wyrażały choćby w zawoalowanej postaci zastrzeżenia wobec koncepcjiśmierci mózgowej. Koncepcja ta nie była też w żaden sposób niezbędna transplantologom,jak wykazać miały z czasem protokoły, regulujące pobieranieorganów od dawców, u których ustała akcja serca.Jak się wydaje, w raporcie Komitetu Harwardzkiego najistotniejsze okazałosię nie tyle sformułowanie pierwszych standardów diagnostycznych pozwalającychna orzekanie śmierci mózgowej, ile płynące z samego faktu przyjęciaprotokołu „namaszczenie" nowej, redukcjonistycznej i zideologizowanejwizji „osoby ludzkiej", przyjęte w obliczu niejednoznaczności, jakie stwarzałyistniejące kryteria diagnostyczne. Tytuł raportu, który brzmiał Definicja stanunieodwracalnej śpiączki, nie był owocem przejęzyczenia. Terminu „śpiączka" niesposób stosować wobec zwłok. Z lektury całego raportu wynika w sposóbjednoznaczny, że Komitet zachowywał przekonanie, iż pacjenci, o którychtraktuje dokument, pozostają przy życiu, znajdując się jedynie w stanie głębokiejśpiączki, że ich nie pozostawiające nadziei rokowania usprawiedliwiaływyrażenie zgody na ich śmierć i że ich stan stałej i trwałej nieświadomościusprawiedliwiał określanie ich z prawnego punktu widzenia jako „mar-102<strong>FRONDA</strong> 36


twych", szczególnie jeśli miałoby to służyć celom transplantacyjnym. Chcącuwolnić czytelników od wszelkich rozterek w tym względzie, przewodniczącyKomitetu, dr Henry Beecher, wyjaśnił w dołączonych do tekstu głównego komentarzach,iż (1) śmierć jest procesem, nie zaś jednorazowym zdarzeniem;(2) to, w którym momencie trwania tego procesu przyjęta zostanie dla celówprawnych granica, jest decyzją podejmowaną arbitralnie i uwarunkowanąkulturowo; wreszcie (3) utylitarna motywacja ratowania życia pacjentów zapomocą przeszczepiania organów stanowi dobrą i wystarczającą przyczynędla przyjęcia, że punktem, w którym można wyznaczyć wyżej wspomnianągranicę, jest śmierć mózgowa.Być może równie poruszający, co powyższe wywody, był w tym czasiefakt, że chirurdzy, którzy podejmowali się wówczas jako pierwsi transplantacjiserca, mieli co najmniej niejednoznaczne odczucia i przekonania w kwestii„statusu" pacjentów, których bijące serca pobierali; w najgorszym wypadkużywili oni jednoznaczne przekonanie, że dokonują zabójstwa dawców, co pozostawałojednak w ich oczach usprawiedliwione przez fakt ocalania w tensposób czyjegoś innego życia.Byłem zdumiony dowiedziawszy się, że obowiązujące obecnie „oficjalnie"uzasadnienie śmierci mózgowej (tj. utrata jedności i integralności somatycznej)stanowi w rzeczywistości „racjonalizację dokonaną post factum praktyki,która została już uznana przez prawo i wielokrotnie stosowana w rzeczywistościza sprawą utylitaryzmu i redukcjonistycznej teorii osobowości.Koncepcja „integralnej jedności" organizmu wegetowała na marginesachdyskursu medycznego do chwili opublikowania w 1981 roku kilku kolejnychcieszących się dużym rezonansem artykułów przez Bernata wraz ze współpracownikami(Culver, Gert) oraz przełomowego wydarzenia, jakim stało sięwydanie drukiem raportu Komisji Prezydenckiej w 1981 roku. Stało się toprzeszło 10 lat po tym, jak społeczeństwo zaczęło w sposób nierozerwalnyprzywiązywać się do koncepcji śmierci mózgowej jako synonimu śmierci.2. PSEUDOKONSENSUSCo więcej, jak to już miałem okazję wskazać w swym szkicu przeznaczonymdla Papieskiej Akademii Nauk, mimo 20 bez mała lat działań „oświeceniowych",podejmowanych przez establishment świata medycznego, w utoż-WAKACJE 20053


samienie śmierci mózgowej ze śmiercią jako taką gotowa była uwierzyćzaledwie garstka. Trudności z uwzględnieniem i wyważeniem złożonychi subtelnych kwestii są prawdopodobnie zrozumiałe przynajmniej u częścidziennikarzy i innych laików w kwestiach medycznych; warto odnotować, żewiększość lekarzy, nawet tych, którzy bezpośrednio zaangażowani są w pozyskiwanieorganów do przeszczepu, zachowuje mieszane uczucia odnośniedo koncepcji śmierci mózgowej lub wręcz przekonana jest, że mamy tu doczynienia z fikcją prawną. Prowadząc nieformalne, „sokratejskie" rozmowyz kolegami po fachu, uświadamiałem sobie z coraz większą jasnością, żenawet większość neurologów (by nie wspomnieć o innych specjalnościach)nie jest w stanie zaproponować spójnego wytłumaczenia, dlaczego właściwiecałkowity zawał mózgu miałby być traktowany jako równoważny ze śmiercią.Dla większości z nich śmierć mózgowa stanowi po prostu dyskusyjną, niejednoznacznąformułę, którą przyswoili w trakcie studiów, wyłącznie dlatego, żeprzyjmowali ją wszyscy wokół.Okazję do zweryfikowania tych luźnych wrażeń dało mi zaproszenie dowygłoszenia podczas zjazdu pediatrów na UCLA (University of Kalifornia)w Los Angeles w roku 1993 wykładu dotyczącego patofizjologii i kryteriówdiagnozowania śmierci mózgowej u dzieci. W pewnym momencie, kierującsię względami, które pozostały nieznane słuchaczom (a po części również dlaożywienia prelekcji), wykład swój zacząłem od swego rodzaju zaimprowizowanegobadania opinii publicznej: zapytałem, jak wielu obecnych jest zdania,że śmierć mózgowa jest równoznaczna z rzeczywistą śmiercią pacjenta, jakwielu zaś uważa, że stanowi ona jedynie rodzaj fikcji prawnej, stosowanej wobecpacjentów pozostających w stanie głębokiej śpiączki i mających głębokieobrażenia, nie stwarzających widoków na powrót do zdrowia, lecz niewątpliwieżywych? Około jednej trzeciej zebranych opowiedziało się za drugimrozwiązaniem. Nie byli to - zauważmy - studenci pierwszych lat studiówmedycznych, którym należałoby wybaczyć brak doświadczenia; większośćz zebranych stanowili doświadczeni pediatrzy, z których wielu brało czynnyudział w przeszczepianiu organów w jednym z większych ośrodków transplantacyjnychw USA.Z czasem odkryłem również, że nawet najbardziej zapaleni rzecznicyśmiercj mózgowej niekoniecznie gotowi byli utożsamiać ją ze śmiercią biologiczną.Nie dalej jak w roku 1993 profesor neurochirurgii na Harwardzie,104 <strong>FRONDA</strong> 36


dr Peter Black, opublikował pracę poświęconą m.in. śmierci mózgowej,w której jeden z podrozdziałów zatytułowany był Kwestie filozoficzne związaneze stwierdzaniem śmierci mózgowej. Autor omówił szereg uzasadnień, do jakichodwołują się badacze gotowi uznać śmierć mózgową za równoznaczną ześmiercią, by ostatecznie uznać każde z nich za nieprawomocne; charakterystyczne,że kwestia „jedności i integralności ciała" nie została wśród nichnawet wymieniona. Jakkolwiek Black nie znalazł żadnego uzasadnienia przekonującegodla niego samego, zamknął swój wywód w następujący, praktycystycznysposób: „Śmierć mózgowa stanowi ten rodzaj diagnozy, po który powinnosię sięgać bez wahania na oddziałach intensywnej opieki medycznej".Jeden z najbardziej stanowczych przypadków zaprzeczenia równoważnościśmierci mózgowej ze śmiercią jako taką pochodzi od samego dr. RonaldaCranforda, znanego jako jeden z ekspertów od zagadnienia śmierci mózgoweji zagadnień z nią związanych, a zarazem wieloletniego przewodniczącegoKomitetu ds. Etyki Amerykańskiej Akademii Neurologii. W artykule,w którym opowiada się on za świadomością jako fundamentem osobowości,dr Cranford podsumowuje swoje poglądy na kwestie natury „przewlekłegostanu wegetatywnego" w następujący sposób:Wydaje się zatem, że pacjenci, którzy znajdują się w stanie trwalejnieświadomości, posiadają zarazem cechy osób martwych i żywych.Wydaje się obiecującą perspektywą, by zacząć ich określać mianemzmarłych, a następnie zastosować wobec nich kryteria orzekaniazgonu, tak jak stało się to ze śmiercią mózgową [podkreślenia- autor].Tego, że większość praktykujących lekarzy waha się w swym sumieniu w kwestiiuznania śmierci mózgowej za równoznaczną ze śmiercią, o ile nie wątpiw to głęboko - mimo ich stanowczych niejednokrotnie zaprzeczeń - wydajesię dowodzić fakt, iż nie są oni skłonni traktować ciał osób, które znajdująsię w stanie śmierci mózgowej, jako ciał martwych w innym kontekście niżtransplantacyjny. Jeśli osoby znajdujące się w stanie śmierci mózgowej byłybyrzeczywiście martwe, nic nie stałoby na przeszkodzie, by używano ich cialdo eksperymentów medycznych, na których wynikach mogłoby skorzystaćwielu ludzi, a które nieetycznie byłoby przeprowadzać na osobach żywych.WAKACJE 2005105


Można sobie wyobrazić ocenianie przy wykorzystaniu ciał osób ze zdiagnozowanąśmiercią mózgową możliwej toksyczności bądź wielkości dawki śmiertelnejnowych leków: możliwe byłoby badanie ich skuteczności w przypadkuróżnego rodzaju chorób, którymi zakażano by te ciała; można wyobrazić sobiedokonywanie wielokrotnych biopsji wątroby, nerek lub innych organów, którepozwoliłoby na ocenę patofizjologicznych skutków różnego rodzaju schorzeń,które wywoływano by sztucznie itd. Tymczasem, mimo iż w piśmiennictwienatknąć się można na odosobnione doniesienia, traktujące o wykorzystaniupacjentów ze zdiagnozowaną śmiercią mózgową jako przedmiotu badań, fakt,że postępowanie tego rodzaju nigdy się nie przyjęło - mimo narastającej faliprotestów społecznych przeciw eksperymentom na zwierzętach i oczywistejprzewagi (z metodologicznego punktu widzenia) prowadzenia tego rodzajudoświadczeń na organizmach ludzkich w miejsce zwierzęcych - każe przypuszczać,iż większość lekarzy zachowuje intuicyjne przekonanie, iż pacjencici mogą doznać krzywdy w inny sposób, niż doznają jej zwłoki. Kontynuującto rozumowanie, można zauważyć, że ciała osób znajdujących się w stanieśmierci mózgowej stanowiłyby dla studentów i stażystów nieporównanielepszy obiekt ćwiczeń z zakresu anatomii niż zakonserwowane zwłoki, uzygowejw wyjątkowo przygnębiającym przypadku dziesięciolatki, która zostałaskiwane z kostnic, a jednak nikt nieopowiada się za rozwiązaniami tegorodzaju. Dlaczego?Zdarzenie, które ostateczniew uderzający sposób przekonałomnie, iż społeczność lekarzy możeokazać się podatna na opinię, żeśmierć mózgowa tak naprawdę niejest śmiercią, miało miejsce jesienią1995 roku. Podczas dyżuru naoddziale zostałem wezwany w celupotwierdzenia diagnozy śmierci móz-potrącona przez pijanego kierowcę. Jednoznaczny obraz neurologiczny - silnyobrzęk mózgu z wpukleniem w głąb otworu wielkiego - w połączeniu ze spełnieniemwszystkich klinicznych kryteriów i obrazem elektroencefalograficznymodpowiadającym w sposób jednoznaczny śmierci mózgowej. Inne układy106 <strong>FRONDA</strong> 36


jej organizmu zachowywały jednak daleko posuniętą sprawność, wymagała teżstosunkowo niewielkiej opieki na OIOM-ie, na który trafiła. Żadnemu z moichkolegów na oddziale nie zdradziłem się jeszcze w tym czasie ze zmianą stanowiskaw kwestii śmierci mózgowej, choć zacząłem już przygotowywać grunt,starając się używać określenia „całkowity zawał mózgu" w miejsce śmiercimózgowej. Badanie pacjentki, o której mowa, przeprowadzaliśmy wraz z dyżurującymwraz ze mną internistą, dokonując próby bezdechu i wymieniając opiniena temat tragizmu tak niepotrzebnej i dramatycznej śmierci dziecka. Nagleinternista wyrzucił z siebie, najwyraźniej pod wpływem impulsu i nie zdającsobie sprawy, jak ważkie mają się okazać dla mnie jego słowa: „Czyż nie jest toniesamowite, jak doskonale jest w stanie funkcjonować organizm nawet pozbawionymózgu!?".3. KLINICZNE KRYTERIA ORZEKANIA ŚMIERCI - PRÓBA ZREWIDOWANIA STANOWISKAJeśli śmierć mózgowa nie jest równoważna ze śmiercią, czym jest w takimrazie - i jak we współczesnej praktyce klinicznej należy diagnozować śmierć?Definicja śmierci jako utraty jedności i integralności organizmu oraz jego immanentnegodynamizmu nadal pozostaje w mocy. Jeśli zmiany tego rodzajunie następują w przypadku destrukcji mózgu, z pewnością dochodzi do nichwówczas, gdy wszystkie najważniejsze układy narządowe, lub przynajmniejwystarczająca ich liczba, doznają nieodwracalnego zniszczenia w stopniuprzekraczającym punkt krytyczny. Niemal zawsze towarzyszy temu ostatecznewstrzymanie akcji serca; w konsekwencji następuje szybka i postępującadestrukcja wszystkich najważniejszych organów, dotkniętych niedotlenieniemi niedokrwieniem. Wkrótce dochodzi do przekroczenia punktu, poza którymdynamiczna jedność organizmu, skutecznie przeciwdziałająca entropii, jestostatecznie utracona i w szybkim tempie w niepowstrzymany sposób postępujedekompozycja (tj. wzrost entropii, której nie przeciwstawiają się już żadne siły).Zmiany te zachodziłyby nawet w przypadku sięgnięcia po wszelkie teoretyczniedostępne narzędzia i ruchy terapeutyczne, takie jak mechaniczne ukrwienieorganizmu natlenioną krwią, i nawet jeśli niektóre organy lub tkanki, takie jakskóra, kości czy rogówka, przez jakiś czas zachowywałyby żywotność.Chwila, w której dochodzi do nieodwracalnego przekroczenia owegopunktu i utraty równowagi dynamicznej, nie może być w sposób empirycznyWAKACJE 2005 107


określona z nieograniczoną precyzją. Jej pojawienie się zależy od zbyt wieluniepoznawalnych i/lub niemożliwych do skontrolowania czynników, w tymtemperatury ciała, uprzedniego podania leków osłaniających, stanu zdrowiaw okresie poprzedzającym agonię i wstrzymanie akcji serca, stanu poszczególnychorganów itp. W standardowych okolicznościach uznać można, żechwila ta następuje w 20 do 30 minut od chwili zatrzymania akcji serca.Sam jednak fakt, że nie sposób z empiryczną ścisłością ustalić dokładnegomomentu śmierci, nie oznacza jeszcze w żaden sposób, iż w rzeczywistościnie ma on miejsca w określonym momencie. Szereg objawów możliwych dostwierdzenia klinicznie pozwala nam zwykle określić, że śmierć nastąpiła jakiśczas temu lub że jeszcze nie nastąpiła, nie sposób jednak wyciągać z tegowniosku, iż jesteśmy w posiadaniu narzędzi, które w każdym poszczególnymprzypadku pozwalałyby nam stwierdzić, iż następuje ona... dokładnie w tejchwili!Tradycyjne w praktyce klinicystycznej kryterium orzekania śmierci, tj.uznanie za nią chwili ostatecznego wstrzymania akcji serca, jest niewątpliwiefikcją prawną. Jest to fikcja użyteczna, być może nawet przemawiają za niąpoważne względy społeczne, nie przestaje jednak przez to być fikcją. Śmierćrzeczywista, z filozoficznego punktu widzenia, następuje jakiś czas później.Jest to m.in. przyczyna, dla której duchowni mają prawo udzielać warunkowoostatniego namaszczenia i rozgrzeszenia w jakiś (niedługi) czas po tej chwili,gdy z medycznego punktu widzenia orzeczono już śmierć pacjenta, przedtemjednak, zanim pojawiają się jednoznaczne symptomy początków rozkładuorganizmu w rodzaju stężenia pośmiertnego.W tym punkcie naszych wywodów ważną rzeczą jest podkreślenie, iż niektórzypacjenci, u których zdiagnozowano śmierć mózgową, mogą być w tymmomencie rzeczywiście martwi, jednak nie ze względu na fakt, że doszłou nich do śmierci mózgu. Należą oni jedynie do licznej grupy tych chorych,zmierzających nieuchronnie, mimo intensywnej opieki medycznej, do zapaścisercowo-krążeniowej, której niejednokrotnie towarzyszą również objawyniesprawności innych organów. Ta „krzywa prowadząca w dół" odzwierciedlautratę jedności i integralności organizmu ze względu na przekroczeniekrytycznego stanu niesprawności licznych organów, nie wyłączając mózgu,będącego po prostu jednym z nich. Dzieje się tak szczególnie często w przypadkuschorzeń o niejasnej bądź „rozmytej" etiologii w rodzaju czasowego18 <strong>FRONDA</strong> 36


wstrzymania akcji serca, masywnego urazu, któremu towarzyszył wstrząs,itp. W sytuacji, w której mamy do czynienia z wewnątrzczaszkowymi przyczynamiurazu mózgu, inne układy organizmu pozostają najczęściej w nienaruszonymstanie, zachowana też zostaje jedność i integralność ciała. W chwiliobecnej brak jest wiarygodnych kryteriów klinicznych, które pozwoliłyby naodpowiednio wczesne rozróżnienie między martwym pacjentem pozostającymw stanie śmierci mózgowej a żywym pacjentem pozostającym w takimstanie. Wniosek taki można przeprowadzić jedynie post factum, z retrospekcji:tych pacjentów, których stan mimo stosowania intensywnej opieki medycznejpogarsza się raptownie i w sposób nieodwołalny, należało zapewne uznać zazmarłych; tych zaś, których stan przynajmniej przez kilka dni pozostaje stabilny,należałoby uznać za żywych.4. KWESTIE TRANSPLANTACJI ORGANÓWTego rodzaju pogląd na sprawę śmierci mózgowej pociąga za sobą bezpośredniei dogłębne konsekwencje w dziedzinie transplantacji. Przeszczepyorganów ocalające ludzkie życie należą bez wątpienia do wartościowychi szlachetnych działań, które należałoby popierać za pomocą wszelkich uzasadnionychśrodków. Jeśli jednak istniałyby jakiekolwiek wątpliwości w kwestiitego, czy potencjalny dawca nie pozostaje żywy, wówczas (by przytoczyćsłowa skierowane przez papieża Jana Pawła II do naszej Grupy Roboczej,zgromadzonej w Watykanie w roku 1989) „należny ludzkiemu życiu szacunekabsolutnie uniemożliwia nam jego bezpośrednie i aktywne poświęcaniego, nawet jeśli działoby się to z korzyścią dla innej istoty ludzkiej, któraw czyimś mniemaniu mogłaby zasługiwać na specjalne traktowanie". Zakazten został jeszcze wzmocniony w papieskiej encyklice Evangelium vitae: „Niewolno nam również zachowywać milczenia w przypadku mniej rzucającej sięw oczy, lecz nie mniej rzeczywistej i ważkiej postaci eutanazji. Może ona miećmiejsce na przykład wówczas, gdy w celu zwiększenia dostępności organów,które mogłyby zostać wykorzystane do transplantacji, pobiera się je, lekceważącobiektywne i stosowne kryteria, pozwalające orzec śmierć dawcy".Z całą pewnością ogromna większość specjalistów w dziedzinie transplantacjipostępuje z całkowicie czystym sumieniem, podobnie jak ja, neurolog,z czystym sumieniem orzekałem stan śmierci mózgowej u potencjalnychWAKACJE 2005 109


dawców i pisałem artykuły, w których opowiadałem się za utożsamieniemśmierci mózgowej ze śmiercią jako taką. Z drugiej strony, przynajmniej częśćz nich wydaje się zdezorientowana w kwestiach sumienia, zachowując niespójne,a nieraz wręcz wzajemnie sprzeczne poglądy w kwestii istoty śmiercimózgowej. Pielęgniarki pracujące na salach operacyjnych, które biorą udziałw operacjach przeszczepu, często doświadczają poważnych problemów psychologicznych,wypływających z tłumionych wątpliwości moralnych dotyczącychstatusu życiowego dawców organów. Znacznie bardziej niepokojący jestfakt, że niektórzy chirurdzy specjalizujący się w przeszczepach serca przyznalisię od odczucia, że w rzeczywistości zabijają oni dawców, która to czynnośćmiałaby być usprawiedliwiona ostatecznym celem ich działań.Jeśli śmierć mózgowa nie jest w rzeczywistości równoznaczna ze śmiercią,oznaczałoby to, że odczucia takie odzwierciedlają rzeczywistą sytuację,tj. fakt, że wiele operacji przeszczepu wiąże się z bezpośrednim zabójstwemdawcy; działoby się tak zwłaszcza w tych przypadkach, gdy dochodzi dousunięcia bijącego jeszcze serca. Takie działania byłyby obiektywnie złe,niezależnie od możliwego subiektywnego poczucia zachowania prawości su- <strong>FRONDA</strong> 36


mienia i braku jakiejkolwiek winy moralnej; to zaś z kolei pociągałoby za sobąnegatywne konsekwencje dla całości życia społecznego, przyczyniając się dopostępującej erozji szacunku dla życia ludzkiego. Tymczasem wszyscy mamyobowiązek formować swoje sumienia w zgodności z prawdą (Jan Paweł II).Jeśli zatem ktoś zaangażowany w działalność transplantacyjną zdecyduje sięna pogłębione studia w omawianych powyżej kwestiach i dojdzie do przedłożonychpowyżej wniosków, będzie zobowiązany do zaprzestania udziałuw działaniach, które pociągają za sobą niewielkie choćby ryzyko zabójstwadawcy bądź uczynienia mu innego rodzaju krzywdy. Co więcej, wydaje się,że każdy, kto zapozna się z powyższymi argumentami, nawet jeśli nie zostałcałkowicie przekonany, zmuszony będzie przyznać, iż istnieje znacząca,przynajmniej z moralnego punktu widzenia, możliwość, iż śmierć mózgowamoże nie być śmiercią - zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że osoby zaangażowanewe wprowadzenie do obiegu naukowego i przyjęcie nowej definicjiśmierci czyniły to z zamiarem zredefiniowania śmierci poprzez odwołaniesię raczej do kategorii utraty świadomości niż orzeczenia zakończenia życiabiologicznego danego organizmu. Oznaczałoby to tym samym, iż ryzyka pozytywnegobłędu myślowego przy orzekaniu śmierci na podstawie kryteriówneurologicznych w żaden sposób nie można uznać za „zaniedbywalne" czy„możliwe do pominięcia", wbrew mej opinii z roku 1992. [...]S. WYJŚCIE Z CIENIA - KUBA (1997)Moja decyzja, by „ujawnić się" z tego rodzaju poglądami w gronie kolegów,zbiegła się dla mnie z zaproszeniem do wygłoszenia jednego z wykładów programowychpodczas Drugiej Międzynarodowej Konferencji o Śmierci Mózgowej,jaka miała miejsce w Hawanie od 27 lutego do 1 marca 1996 roku. Organizator,dr Calbcto Machado, wyrażał się z uznaniem o moim wkładzie w prace PapieskiejAkademii Nauk i przekonany był, że dokonam dalszego rozwinięcia tematuw tym samym duchu. Zbyteczne jest dodawanie, że niemal nikt z obecnych niespodziewał się tego, co usłyszy podczas wykładu zatytułowanego Somatyczna integralnośći jedność: niemożliwa do utrzymania argumentacja na rzecz „śmierci mózgowej".Ku mojemu głębokiemu zadowoleniu, w następstwie referatu doszło do ważkiej,rzeczowej dyskusji; „niewidzialna tarcza", którą rad bym się zasłonić przed lawinąnadlatujących pomidorów, pozostała jedynie w mojej wyobraźni.WAKACJE 2005111


Kubańska konferencja okazała się zresztą fascynująca pod wieloma względami.W pewien sposób można by mówić o dwóch konferencjach odbywającychsię równolegle. Wiele bowiem krajów latynoamerykańskich dopierood niedawna przejmuje ustawodawstwo odwołujące się do koncepcji śmiercimózgowej, a ich lekarze zaczynają dopiero dostrzegać, jak poważne czekają nanich problemy diagnostyczne. Przysłuchiwanie się tym rozmowom przypominałoznalezienie się w ćwierćwiekowym wirze czasowym.Wśród moich współtowarzyszy podróży z Ameryki Północnej, być możeprawem kontrastu, narastała ku mojemu zdumieniu daleko posunięta zgodaz moją tezą, głoszącą, iż „integralność i jedność ciała" należało uznać za „trudnądo utrzymania przesłankę na rzecz koncepcji śmierci mózgowej". Dla długoletnichobrońców sformułowań mających odniesienia do wyższych pięter mózgunie było to niczym nowym; nawet jednak dawni orędownicy „śmierci całomózgowej"gotowi byli co najmniej inaczej niż dotąd rozłożyć akcenty w swojej argumentacji.Tak na przykład neurolog Julius Korein, który w roku 1978 scharaktewpośredni sposób ukazywała wagę moich argumentów (zarówno odwołującychryzował mózg jako „organo kluczowym znaczeniu"dla zachowania termodynamicznejintegralności ciała(podobnie zresztą jak umysłu),podczas hawańskiegosympozjum zwracał uwagęna znaczenie i wyjątkowośćmózgu niemal wyłączniew kontekście zachowaniaświadomości i osobowości,uznając aspekt integralnościcielesnej za „drugorzędny".Tego rodzaju gotowośćdo zmiany paradygmatusię do praktyki klinicznej, jak i do prawd neurofizjologii), podważających rolęmózgu jako centralnego narządu integrującego ciało.Druga Międzynarodowa Konferencja o Śmierci Mózgowej okazała siędla mnie w konsekwencji zarówno budującym, jak niepokojącym doświad-112<strong>FRONDA</strong> 36


czeniem: budującym, ponieważ okazało się, że wielu delegatów ze StanówZjednoczonych skłonnych jest podzielać moją argumentację, iż śmierć mózgowanie jest w ostatecznym rachunku tym samym, co śmierć rozumianegobiologicznie organizmu człowieka; niepokojącym ze względu na fakt, że takwielu z nich skłonnych było uznawać tę kwestię za drugorzędną dla zagadnieniaśmierci ludzkiej jako takiej. Ci ostatni gotowi byli zrównać śmierć mózgowąze śmiercią osoby ludzkiej, która w materialistycznej, redukcjonistycznej i zakorzenionejw relatywizmie kulturalnym perspektywie staje się abstrakcją, jakąz łatwością oddzielić można od biologicznego wymiaru życia ludzkiego.W jednym z referatów zaprezentowanych podczas konferencji KarenGervais, zagorzała zwolenniczka koncepcji „śmierci korowej i podkorowej"(higher-brain death), bez jakichkolwiek wcześniejszych uzgodnień wsparłamnie w wywodach dotyczących historii doktryny, zauważając, iż „w chwiliprzyjęcia kryteriów śmierci mózgowej jako wiążących w diagnozowaniuśmierci, my (społeczeństwo) milcząco przyjęliśmy nową koncepcję śmierciludzkiej, głoszącą, iż śmierć ludzka jest równoznaczna z trwałą i ostatecznąutratą świadomości". Przynajmniej wśród obywateli USA wydaje się występowaćszeroko rozpowszechniona akceptacja konkluzji, że „jeśli pacjentze zdiagnozowaną śmiercią mózgową jest martwy, to samo orzec możnao pacjencie z PVS (znajdującym się w przewlekłym stanie wegetatywnym)".Dzieje się tak dlatego, że jedyna istniejąca spójna argumentacja, dowodząca,iż śmierć mózgowa jest równoważna ze śmiercią jako taką - tj. przyjęcie zapunkt wyjścia trwałej utraty świadomości w połączeniu z przyjęciem radykalnienowej koncepcji śmierci i osobowości - w logiczny sposób odnosi sięrównież do pacjentów z PVS. Ze swej strony skłonny byłbym zgodzić się z powyższymstanowiskiem w zaprezentowanej, warunkowej postaci, dodając, że„jeśli pacjent ze zdiagnozowaną śmiercią mózgową nie jest martwy, to samoorzec można o pacjencie z PVS".Zrównanie „śmierci korowej i podkorowej" z utratą osobowości nie jest,niestety, jedynie błahym, pozbawionym konsekwencji teoretyzowaniem grupyakademickich filozofów. Jeden z kolejnych prelegentów przywołał zdumiewającewyniki badania, przeprowadzonego wśród 500 neurologów i osób kierującychdomami opieki na temat ich postaw wobec śmierci. Choć może się towydawać niewiarygodne, badania te wykazały, że połowa badanych skłaniałasię ku opinii, iż pacjenci ze zdiagnozowanym PVS powinni być uznani za mar-WAKACJE 2005 113


twych; blisko dwie trzecie uznało, że pobranie ich organów do transplantacjibyłoby posunięciem w pełni etycznym.EPILOGW miarę jak postępowały prace konferencji w Hawanie, stawało się coraz bardziejoczywiste, że fachowa, odwołująca się do rzeczowych argumentów debatadotycząca śmierci mózgowej ograniczona została praktycznie do jednej,nic zgoła nie mającej wspólnego z fizjologią kwestii koncepcji „osobowości".Warto jednak zauważyć, że spór w tej kwestii jest czysto metafizyczny (bądźnominalistyczny, jeśli przyjąć, że odnosi się jedynie do definicji) i nie sposóbgo rozstrzygnąć, odwołując się do danych empirycznych. SpołeczeństwaZachodu zdają się coraz bliższe etapu, na którym moment śmierci określanybędzie nie tyle przez obiektywne („mierzalne") zmiany zachodzące w organizmie,ile przez wyznawaną przez elity opiniotwórcze filozofię dotyczącąosoby ludzkiej. Jeśli tendencja ta się utrzyma, ostatecznie to filozofowie,nie lekarze, (nawet jeśli niebezpośrednio) przesądzać będą o chwili śmiercii decydować o kształcie i treści naszych orzeczeń zgonu. Do jakiej zaś będąoni należeli szkoły, zależeć będzie od wyniku trwającego obecnie „pełzającegometafizycznego zamachu stanu", skierowanego przeciw tradycyjnej etycejudeochrześcij ańskiej.Ostateczny wybór jednej z definicji „człowieczeństwa" („osoby ludzkiej")pociąga za sobą daleko idące konsekwencje nie tylko w kwestii śmierci mózgowej,lecz również w kwestii innych ważkich dylematów medycyny współczesnej,jak przewlekły stan wegetatywny, otępienie (demencja), niedorozwój umysłowy,aborcja i dzieciobójstwo. Ostatecznie w następstwie tej debaty decydujesię bezpieczeństwo bądź zagrożenie każdej formy życia ludzkiego, która możebyć uznana za mniej wartościową społecznie. Spór o definicję „człowieczeństwa"(„osoby ludzkiej") stał się jednym z najważniejszych frontów w wieloletnimkonflikcie między „kulturą życia" a „kulturą śmierci" (Jan Paweł II). To,czy społeczeństwo w ostatecznej konsekwencji uzna „oficjalnie" „człowieczeństwo"za cechę (rozumianą jako czysto fizykalny epifenomen i pochodną funkcjonowaniamózgu), czy też przyjmie, że świadomość jest cechą osoby ludzkiej(rozumianej jako coś substancjalnego i duchowego w swej naturze) - pociągnieza sobą niemal nieprzewidywalne konsekwencje dla przyszłości.114<strong>FRONDA</strong> 36


Niezależnie od tego, czy podoba się to orędownikom koncepcji śmiercimózgowej, czy też nie, w ostatecznej konsekwencji tego właśnie dotyczyrozpoczęta przez nich debata, która wytycza nowe szlaki bioetyki. Nie należywątpić, że prawda ostatecznie zwycięży. Pytaniem otwartym pozostaje jednak,jak wiele czasu upłynie do tej chwili i jak wielkie koszty ludzkie poniesionezostaną do tego czasu. Mogę tylko mieć nadzieję, że opisane powyżej dziejemojego „uzdrowienia" - i odwrotu od koncepcji śmierci mózgowej - mogąsię w niewielkim choćby stopniu przyczynić do ograniczenia zarówno owegoczasu, jak i kosztów.ALAN SHEWMON..LINACRE CjUARTERLY", LUTY 1997TŁUMACZYŁ: WOJCIECH STANISŁAWSKIKONSULTACJA MEDYCZNA: 0. JACEK NORKOWSK1 OP


Czy jesteśmy pewni, że pozbawionyczynności życiowych mózgnie może być do nich przywrócony?W 1977 roku Hassler wprowadził elektrody doniższych struktur mózgowych zwierząt doświadczalnych(oraz jednego pacjenta) i pobudził drogi nerwowe odpowiedzialneza proces budzenia się, wybudzając zwierzęta(i owego pacjenta) ze stanu śpiączki, ze śmierci mózgowej.Chociaż Hassler ogłosił swoje odkrycie w 1977 roku,nie podjęto żadnej poważnej próby kontynuowania tegoważnego studium. Dlaczego ignorowany jest potencjalnysposób odratowywania umierających pacjentów? Usuwanieserca i wątroby z organizmów tych osób bez wątpieniauniemożliwia ich odratowanie. Z pewnością powinnyistnieć „zasady ratowania" dla ludzi, tak jak istnieją onedla pieniędzy czy własności.Transplantacjanarządów,śmierć mózgowa i równia pochylaz perspektywy neurochirurga.W ubiegłym stuleciu, gdy autor pracował w swoim zawodzie, rozwinęła sięnajwyższa pogarda dla życia ludzkiego. Od człowieka „niewiele mniejszegood aniołów" (Ps 8, 6) przeszliśmy do człowieka umierającego, choć jeszcze116 <strong>FRONDA</strong> 36


nie martwego, „zwłok z bijącym sercem", źródła części zamiennych dlaszczęśliwych (choć zbyt często pod względem immunologicznym niezbytszczęśliwych) odbiorców narządów.Co za osobliwa dynamika napędzała to staczanie się w imię postępu,poświęcenia, odbierania szans jednemu człowiekowi, by nieznani inni mogliskorzystać z jej „anatomicznych darów"? Czy może to być nieprzemyślanymit, który pozostawił nam wiek XIX: „Świat podlega zmianom, może byćzmieniany, więc powinien być zmieniany" (Blanning, 1996, s. 1)? Ale czykażda zmiana to postęp?Ta dewaluacja kondycji ludzkiej może być nieświadomym odgrywaniemswoistego aktu oskarżenia Harlowa Shapleya z 1924 roku:Rzeczą, która mnie przeraża, nie jest wielkość wszechświata, lecz naszamałość. Na wszelkie sposoby jesteśmy mali - w naszej zdolności przewidywania,oschłości ducha, minimalności materii, z której się składamy,mikroskopijności dostrzeżonej przestrzeni, przelotności w powiewieczasu - mało ważni pod każdym względem..." (Barnes, 1965, s. 1105).To wizja ludzkości małej i nieważnej: Mozart i Beethoven, Michał Aniołi Leonardo mogliby równie dobrze nigdy nie istnieć. W pesymistycznej wersjinatury ludzkiej Shapleya wspaniałe dzieła tych ludzi są wręcz niczym w morzupogardy, pogardy wobec tego, o czym mówi Hamlet (akt II, scena II):„...a piece of work... Noble in reason!... Infinite in faculty!".Wizja ludzkości Shapleya stoi w ostrym kontraście do wizji Pascala z jegoMyśli:Człowiek jest tylko trzciną, najwątlejszą w przyrodzie, ale trzciną myślącą.Nie potrzeba, by cały wszechświat uzbroił się, aby go zmiażdżyć:mgla, kropla wody wystarczą, aby go zabić. Ale gdyby nawet wszechświatgo zmiażdżył, człowiek byłby i tak czymś szlachetniejszymniż to, co go zabija, ponieważ wie, że umiera, i zna przewagę, którąwszechświat ma nad nim. Wszechświat nie wie nic o tym.W terminologii współczesnej gospodarki czym stała się ta „myśląca trzcina",zdolna do zrozumienia świata? Według Richarda J. Barneta z WashingtonWAKACJE 2005117


Institute of Policy Studies ludzie są tylko zastępowalnymi jednostkami.Poniższy cytat jest, niestety, typowy dla wizji istoty ludzkiej prezentowanejprzez wielu naszych ekspertów:Zdumiewająco duża i coraz większa jest liczba ludzi niechcianych i niepotrzebnychdo produkcji dóbr i świadczenia usług, za które potencjalninabywcy mogliby zapłacić (Afteryears..., „Chicago Tribune", 1996).Czy skupiamy się tutaj na ludziach jako ludziach, czy na ich użytecznościz punktu widzenia wyniku finansowego? Czyż Barnet w swojej wizji człowiekanie skupia się na dolarach i centach zamiast na wspaniałych możliwościachumysłu każdego człowieka, czy wręcz, odważę się tu użyć tego słowa, duszykażdego z nich? Czy pierwsze miejsce zajmuje ekonomia, ciągnąca gdzieś zasobą istoty ludzkie, które nie są niczym więcej niż wymiennymi trybikami machinyspołecznej? Wymiennymi na bezcielesne głosy w słuchawkach telefonów,bezduszne roboty przy taśmie produkcyjnej czy komputery, które coraz częściejstanowią żywotne elementy naszego mechanistycznego społeczeństwa.Pod pojęciem „potencjalnego nabywcy" kryje się tu niebezpieczny elitaryzm.Szczególnie niebezpieczny, kiedy dotyczy opieki medycznej. Uściślając - to jestten sam „potencjalny nabywca", który może sobie pozwolić na wydatek rzędudwustu tysięcy czy nawet więcej dolarów za transplantację żywotnego organu,bez względu na to, czy płaci gotówką, czy koszt pokrywa ubezpieczenie. ReneeFox i Judith Swazey, badacze społeczni, którzy studiowali fenomen transplantacjiorganów prawie od jej początków (Fox od 1951, a Swazey od 1968 roku),zauważyli niesprawiedliwość w organ donation (Fox, Swazey, 1992, s. 197).Stwierdzają oni, że w badaniach nad transplantacją organów[...] raz po raz zauważamy, jak pewne wybrane osoby byty uprzywilejowanew przydzielaniu organów do transplantacji, wykorzystującw tym celu wszelkie dostępne im emocjonalne, medialne, politycznei ekonomiczne środki, włączając w to, za czasów prezydentury Reagana,władzę prezydencką (s. 200).Jest bardzo prawdopodobne, że zamożny człowiek, taki jak Bill Gates, jeśli,niech Bóg broni, potrzebowałby transplantacji serca, szybko znalazłby się na118<strong>FRONDA</strong> 36


początku listy czekających na „nowe" serce. Niektórzy mogliby twierdzić, żenie ma na to żadnych dowodów, szczególnie wielu bioetyków, którzy wydająsię nikim innym niż apologetami zespołów transplantacyjnych. Jednocześnieci sami „etycy" będą mieli poważny problem z wyjaśnieniem pojawienia sięMickey'a Mantle'a - który niewątpliwie przez cale lata nadużywał alkoholu(przez co występowało wysokie ryzyko odrzucenia transplantowanego organu)- na początku listy osób oczekujących na transplantację wątroby (Baseballloses..., „Chicago Tribune", 1995). W czasie, kiedy inni czekali, a niektórzyz nich zmarli, nie doczekawszy transplantacji, Mantle dostał nową wątrobę- i pomimo to zmarł.Oprócz problemu „bogatych i sławnych", wkraczających na czołówkilist transplantacyjnych, takie przypadki przywołują inny problem związanyz przeszczepami. Jesteśmy bezustannie bombardowani wspaniałymi „statystykami"długości życia po dokonaniu transplantacji żywotnego organu.Warto jednak zejść na poziom konkretnych przypadków i zastanowić się, jakdokładne są te „statystyki".Nawet w przeszłości, kiedy rezultaty transplantacji były naprawdę straszne,w czasach „dzikich" transplantacji w latach 60. i 70., dokonywanych bezżadnych skutecznych środków chroniących przed odrzuceniem immunologicznymczegoś, co w gruncie rzeczy stanowi „obce ciało" w organizmiebiorcy, mówiono nam, że te żywotne organy powinny zostać przeszczepioneowym nieszczęśnikom, co miało ich uleczyć. Było to kompletne oszustwo.WAKACJE 20059


Weźmy, na przykład, taką wypowiedź dr Olgi Jonasson z roku 1987, będącejwówczas przewodniczącą Komitetu Specjalnego ds. Transplantacji.Na pytanie dziennikarza dotyczące dotychczasowego postępu w dziedzinietransplantacji odpowiedziała: „Właściwie zajmujemy się dziedziną, która jakospecjalizacja ma dopiero jakieś 10 lat. A przez pierwszych 15-20 lat prac nadtą dziedziną w rzeczywistości dopiero się uczyliśmy".Podczas wszystkich wykładów, których wysłuchałem na ten temat w latach70., nikt mi nie powiedział, że transplantolodzy dopiero „się uczą". W tymokresie „koordynatorzy przeszczepów", szukając świeżych, ciepłych ciał jakodawców, szafowali wielkimi słowami wobec tych z nas, którzy byli neurochirurgami,a także wobec innych lekarzy w szpitalach rejonowych. Głosili, żechirurgia transplantacyjna jest czymś perfekcyjnym; istotnie, było to apogeumnowoczesnej chirurgii. Te przesadzone oceny dobrodziejstw przeszczepów zostaływypowiedziane 17 września 1979 roku na specjalnym spotkaniu ChicagoNeurological Society, poświęconym śpiączce, śmierci mózgowej i wspaniałości- nie zaś przygnębiającym wówczas rezultatom - transplantacji żywotnych organów(Nilges, 1981). Nie było mowy o „uczeniu się".W dalszym ciągu optymizm dotyczący dobrodziejstw transplantacji nieznajduje pokrycia w faktach. Pisząc o początkach transplantacji, ThomasStarzl (1987) przyznaje, że była ona „często postrzegana bardziej jako chorobaniż lekarstwo. Powikłania związane z immunosupresją, w większościwynikłe z przedawkowania sterydów, były częste, a nierzadko śmiertelne". Poraz kolejny takie trzeźwiące informacje zostały ukryte przed nami jako lekarzamiprowadzącymi dawców, przed najbliższymi dawców, przed potencjalnymibiorcami - poprzez propagandę sukcesu w mediach, której wielkość byłaodwrotnie proporcjonalna do rezultatów transplantacji. Znając owe ponureskutki, mamy dowody na to, że wielu orędowników przeszczepów po prostuwprowadzało nas w błąd.Renee Fox zauważyła coś, co nazwała „zawodowo ukształtowaną formązbiorowej negacji" wśród lekarzy transplantologów (Fox, 1996, s. 258). Odnosisię ona do określeń, których użyła wspólnie z Judith Swazey w swej poprzedniejpracy, by scharakteryzować owo podejście: „odwaga przegranej", „wielka śmiałość",„wspiąć się na szczyty", „musimy przezwyciężyć", „akcentować pozytywneefekty", „bezgraniczny postęp", „musicie uwierzyć" i „rozpaczliwy optymizm".Renee Fox pisze wręcz:120<strong>FRONDA</strong> 36


Dla antropologa Bronisława Malinowskiego byłby to przykład „rytualizacjioptymizmu", który traktował on jako istotę magii. A z moralneji duchowej perspektywy należałoby to potraktować jako zawodowozracjonalizowaną formę nieposkromionej pychy (s. 258).Niestety, takie podejście powodowało niepowodzenia tych, którzy uczciwiepodchodzili do badań nad transplantacją, próbując pokazać, że stanowi ona„transakcję wiązaną", która często niesie ze sobą więcej szkód niż pożytków.Fox zauważa, że praktyka transplantacji stała się „coraz bardziej niepowściągliwa",czego przejawem było to, iż niektórzy lekarze zdawali się „chętni doprzeprowadzenia bezgranicznej serii retransplantacji na pacjentach, na którychdokonali już pierwszej transplantacji" (s. 259). Pojawiło się coś w rodzaju„jakby misjonarskiego zapału do wymiany organów" (Fox, Swazey, 1992,s. 204), który odrzucał wszelkie ograniczenia i nie godził się na przyjęcie„nie" jako odpowiedzi, nawet jeśli wiedza i praktyka medyczna sugerowały,że „nie" jest odpowiedzią właściwą.II.Podstawowym kryterium określającym możliwość pobrania żywotnych organówdo transplantacji nie jest śmierć w zwykłym tego słowa znaczeniu (utratakrążenia krwi i oddychania), lecz śmierć mózgowa. W tym stanie jedyniemózg jest, jak się zakłada, martwy, lecz reszta ciała żyje: serce bije, krew krąży,oddychanie na poziomie płuc odbywa się tak długo, jak długo wentylatormechanicznie powoduje wdech i wydech. Nieszczęsne osoby w tym stanie niewyglądają na martwe ani nie przypominają zwłok w żadnym sensie: skóra jestróżowa i ciepła, a piękno czy powab ich twarzy pozostają niezmienione. Wydająsię spać. Nie są „zwłokami", pomimo że ludzie zaangażowani w proces transplantacjiczęsto nazywają ich, używając makabrycznego określenia - „zwłokamiz bijącymi sercami". Jak jednak zwłoki, takie, jakie można zobaczyć w prosektoriumlub podczas zajęć studentów medycyny z anatomii, mogą mieć bijąceserce? Ta niezbyt subtelna zmiana języka pcha nas w etyczną przepaść, coraz niżej,po równi pochyłej, niebezpiecznie zbliżając do niedobrowolnej eutanazji.Dlaczego potencjalny dawca musi mieć bijące serce? Dopływ krwi dożywotnych organów, takich jak serce czy wątroba, musi się utrzymywać, byWAKACJE 2005121


iorca mógł otrzymać żywe serce lub wątrobę. Po kilku minutach w temperaturzepokojowej komórki serca, podobnie jak wątroby, obumierają. Martweserce nie może być przywrócone do czynności, a martwa wątroba nie wznowidziałania. Stoi to w kontraście z mitem, w który za sprawą mediów wierzyspołeczeństwo, jakoby „wtyczka została wyjęta" na oddziale intensywnej terapii,serce się zatrzymało, a martwy dawca był wywożony na chirurgię w celuodzyskania organów, dawniej znanego pod bardziej znaczącym terminem harvesting,oznaczającym po angielsku zbiory lub żniwa. Nie tak to jednak wyglądaw wypadku ogromnej większości transplantacji. Podczas większościz nich twierdzi się, że mózg jest „martwy", ciało natomiast jestjak najbardziej żywe. Bijące serce czy żywa wątroba są wycinanez reszty ciała i zanurzane w zimnych płynach, któremają utrzymać je w stanie ożywienia, dopóki nie zostanąprzeszczepione. Wówczas nie ma już wątpliwości, żemartwa jest reszta ciała, a nie tylko mózg.Ale czy śmierć mózgowa jest naprawdę śmiercią?Kiedykolwiek pojawia się to pytanie, niektórzy teologowiedają cokolwiek poetycką odpowiedź: „Kiedy mózg umiera,dusza ucieka". Kto wie jednak, kiedy dusza opuszcza ciało,zwłaszcza gdy ci sami teologowie nie dopuszczają nawetistnienia duszy w innym kontekście? Ci, którzy, podobnie jakautor niniejszego tekstu i kilku innych, odważyli się zakwestionowaćrzeczywistość śmierci mózgowej czy choćby wspomniećo możliwości jej niepoprawnego zdiagnozowania, byliniezmiennie uciszani za pomocą znajomego refrenu: „Około50 tys. ludzi co roku wpisuje się na listę oczekujących na organy,podczas gdy jedynie nieco ponad 18 tys. je otrzymuje"(Organ debatę..., „Chicago Tribune", 1995). Innymi słowy,ktokolwiek kwestionuje śmierć mózgową - podstawę dla transplantacji - możebyć odpowiedzialny za niedobór organów do przeszczepu, a tym samym zaśmierć tysięcy ludzi czekających na serca, wątroby, trzustki etc.Pierwszej „udanej" transplantacji serca dokonano w grudniu 1967 roku.Pacjent przeżył 18 dni. Niecały rok później (w sierpniu 1968 roku) komitetzłożony z wybitnych neurologów, neurochirurgów, prawników, filozofów i ane-122<strong>FRONDA</strong> 36


stezjologa opublikował tak zwane harwardzkie kryterium śmiercimózgowej (Beecher, 1968). Czy rozsądne byłoby przypuszczać, żeczas powstania raportu harwardzkiego był jedynie zbiegiem okoliczności?Nie tylko chronologia sugeruje, że tak nie było; są jeszcze dwapowody, dla których raport przyjął kryterium śmierci mózgowej.Pierwszym z nich były nowoczesne środki podtrzymywania życia,z mechanicznymi respiratorami wymuszającymi oddech. Zwiększyłyone liczbę pacjentów w stanie śpiączki, których życie podtrzymywanebyło ogromnym kosztem na oddziałach intensywnej terapii. Chociażrespiratory i inne urządzenia niezbędne do utrzymania takich pacjentów przyżyciu były używane od lat 50., to nikt wcześniej nie miał chęci, by „wyciągnąćwtyczkę" i przeprowadzić tych ludzi na tamten świat. Dlaczego zmieniło sięto nagle po grudniu 1967 roku?To sugeruje, że drugi argument na rzecz nowych kryteriów śmierci, to jestdostarczanie organów do przeszczepu, był rzeczywistą motywacją raportu harwardzkiego.To, że motywacją Komitetu Harwardzkiego było wykorzystanie„wygodnej fikcji" (śmierci mózgowej), sugeruje bardzo wyraźnie tytuł artykułu:Definicja nieodwracalnej śpiączki. Jak bowiem martwa osoba, nawet ta w stanieśmierci mózgowej, może być w stanie śpiączki? „Śpiączka" sugeruje, że osoba tajest żywa i znajduje się w stanie śpiączki. Kiedy jesteś martwy, nie jesteś w śpiączce- jesteś po prostu martwy. Zatem, poprzez wygodne kłamstwo i błąd częstopopełniany podczas debat o kryterium śmierci, Komitet Harwardzki pomyliłdiagnozę, czyli zgon, z prognozą, która mówi, że ktoś, kto jest w „nieodwracalnejśpiączce", nigdy nie wróci do zdrowia. U ludzi w takim stanie nie stwierdzanooczywiście zgonu na podstawie żadnego kryterium sercowo-naczyniowego, ponieważich serca biły. Według członków Komitetu Harwardzkiego i innych orędownikówtransplantacji było to dobre rozwiązanie, ponieważ serca „martwychmózgowo" pacjentów wciąż biły i można je było przeszczepić, by mogły bić dlainnych. Sytuacja ta była idealna dla zwolenników transplantacji organów, gdyżpozwalała przykrawać definicję śmierci w taki sposób, by umożliwić moralnąakceptację przeszczepu żyjącego serca. Wyjmowanie bijącego serca z ciała niejest równoznaczne z odbieraniem niewinnego życia, jeśli tylko „mózgowo martwych"pacjentów „zdefiniujemy" jako martwych.Grupa harwardzka zdefiniowała jednak ścisłe kryteria śmierci mózgowej:stwierdzenie poważnego uszkodzenia mózgu lub wylewu, brak reakcji naWAKACJE 2005 123


odźce, brak ruchów, brak samodzielnego oddychania (po odłączeniu respiratora),brak odruchów, a wreszcie „płaski" elektroencefalogram (EEG).Ostatni wymóg oznaczał, że nie ma być żadnej stwierdzalnej elektrycznej aktywnościkory mózgowej, „myślącej" części mózgu, części, która określa osobęjako istotę ludzką kontaktującą się ze światem zewnętrznym. Te badaniamiały być powtórzone po 24 godzinach. W praktyce szpitalnej czas potrzebnyna badania, próby terapii i wreszcie stwierdzenie spełnienia kryteriów śmiercimózgowej dawał 48-godzinny „okres łaski" poważnie, a być może śmiertelnierannym czy chorym ludziom.Kolejnym błędnym mniemaniem grupy harwardzkiej było stwierdzenie,że „brak funkcji oznacza śmierć (z praktycznego punktu widzenia)" (Beecher,1968, s. 85). Ale czy tak jest w rzeczywistości? Samochód jest bezużyteczny,gdy stoi zaparkowany ze zgaszonym silnikiem. Ale jeśli przekręcimy kluczyk,to silnik parska i wraca do życia. Czy jesteśmy pewni, że pozbawiony czynnościżyciowych mózg nie może być do nich przywrócony? R. Hassler (1977)wprowadził elektrody do niższych struktur mózgowych zwierząt doświadczalnych(oraz jednego pacjenta) i pobudził drogi nerwowe odpowiedzialneza proces budzenia się, wybudzając zwierzęta (i owego pacjenta) ze stanuśpiączki, ze śmierci mózgowej (Byrne, Nilges, 1993). Chociaż Hassler ogłosiłswoje odkrycie w 1977 roku, nie podjęto żadnej poważnej próby kontynuowaniatego ważnego studium. Dlaczego ignorowany jest potencjalny sposóbodratowywania umierających pacjentów? Usuwanie serca i wątroby z organizmówtych osób bez wątpienia uniemożliwia ich odratowanie. Z pewnościąpowinny istnieć „zasady ratowania" dla ludzi, tak jak istnieją one dla pieniędzyczy własności (Black's Law Dictionary, 1957, s. 1472).Jakkolwiek byłbym krytyczny wobec „harwardzkiej definicji śmierci",mogłem z nią żyć i pozwolić umierać moim „mózgowo martwym" pacjentomwedług kryteriów harwardzkich. Miałem 48 godzin na zdiagnozowanie,próby leczenia przez usunięcie zakrzepów krwi lub przez kurację redukującąobrzęk mózgu, na właściwe stwierdzenie śmierci mózgowej i powtórzenietego badania, na zrobienie EEG i powtórzenie go, aby upewnić się, że byłoono i pozostało absolutnie „płaskie". Wszystkie te kroki były pomyślane,aby upewnić się, że mózg nie dawał mi żadnego sygnału, iż pozostawał(tak jak pacjent) ciągle żywy. Rodzina miała 48 godzin, aby zaakceptowaćsytuację z pomocą doradcy, księdza czy szafarza eucharystii. Mieli oni czas124<strong>FRONDA</strong> 36


na dokonanie spokojnej decyzji, czy chcą, by ich „ukochany" „podarował"serce czy wątrobę i przekazał „dar życia" innemu, nieznanemu człowiekowi.(Warto zwrócić uwagę na słownictwo, jakim posługuje się społeczność osóbzaangażowanych w przeszczepy, takie jak „podarować" czy „dar życia". Tesłowa pozbawione są jakiegokolwiek realnego znaczenia. Jaką autentycznąpociechę ma rozpaczający członek rodziny z wiedzy, że jakiś obcy maserce czy wątrobę jego męża, żony, syna czy córki i cieszy się życiem, jegoradościami i smutkami, podczas gdy „ukochany" jest pozbawiony serca czywątroby i leży w zimnym grobie?).Istnieją racje etyczne na rzecz tego, co technicznie jestokreślane mianem „tutioryzmu" - to znaczy, by zawszekierować się nadmiarem ostrożności (Walton,1980, s. 21). Odniesiona do śmierci mózgowej, zasadata implikuje, że powinno się zawsze działać narzecz życia, jeśli jest chociaż najmniejsza wątpliwość, czypacjent jest żywy, czy martwy. Ścisłe kryteria harwardzkiepozwalały mi, tak dalece jak to jest po ludzku możliwe,uciszyć wątpliwości w mojej głowie czy w głowach członków rodziny, że ich„ukochany" znajduje się rzeczywiście w stanie śmierci mózgowej i że wkrótcewystąpią inne objawy śmierci, takie jak ustanie pracy serca czy zanik krążenia.Jeśli rodzina pacjenta chciałaby wtedy „podarować" ciągle bijące serceczy ciągle funkcjonującą wątrobę, niech tak będzie. To ja, nie zaś koordynatortransplantacji, decydowałem o momencie przedłożenia prośby o „darowiznę".Zwolennicy przeszczepów nie byli jednak usatysfakcjonowani. Skradalisię coraz bliżej, kiedy ja i inni neurochirurdzy jako lekarze prowadzący dawcówspaliśmy lub kiwaliśmy głowami nad naszym „wolno gasnącym płomieniem"pełnego zaangażowania na rzecz dobra naszych pacjentów. Wciąż redukowaliwymagania diagnostyczne odnośnie do śmierci mózgowej. Ponieważ20 proc. jednostek znajdujących się w stanie śmierci mózgowej wykazywałoWAKACJE 2005 125


aktywność rejestrowaną przez elektroencefalografy (Evans, Hill, 1989), zaangażowaniw przeszczepy i ich sojusznicy jako pierwsi podali w wątpliwośćznaczenie tej aktywności. Czy były one artefaktami? Ich odpowiedź, co niejest zaskakujące, była taka, że te niewielkie odchylenia widoczne na EEGbyły artefaktami. Wart uwagi jest tytuł artykułu wskazującego na istnienietakich aktywności, odnotowanych przez EEG: Paradoksalne zjawiska dotycząceEEG w trakcie przedłużającego się umierania (Spudis, Penry, Link, 1984). Pewneaktywności EEG „niskiego napięcia", dotyczące kobiety znajdującej się w stanieśmierci mózgowej, wywołały wątpliwości wśród obsługi medycznej, czyrzeczywiście była ona w tym stanie. Utrzymywano ją przy życiu przez sześćmiesięcy, co w 1984 roku kosztowało 166 tys. dolarów. Bazując na tym przypadku,autorzy doszli do oczekiwanego w sumie, praktycznego wniosku, żewszystkie aktywności EEG poniżej pewnej określonej amplitudy powinny byćignorowane. Zamiast pozostawać w błędzie po bezpiecznej stronie, po stronieżycia mózgowego, podjęto decyzję pragmatyczną, by oszczędzić personel,sprzęt i pieniądze. Wbrew ich stanowisku twierdzę, że ta kobieta nie znajdowałasię naprawdę stanie śmierci mózgowej, ponieważ nie zmarła po kilkudniach czy tygodniach po rzekomo kompletnej utracie funkcji mózgowych(innych niż „artefaktowe" aktywności wykazywane przez EEG), jak to sięzwykle dzieje z pacjentami, których funkcje życiowe są podtrzymywane przezrespiratory lub inne formy pomocy medycznej. Ostatnio wymóg badań EEGzostał zupełnie wyeliminowany (Revised criteria..., „Columbia PresbyterianDiagnosis", 1995, s. 10).Kryminaliści w USA skazani na śmierć za ciężkie zbrodnie mają całe latana apelację. Dla ludzi zaangażowanych w transplantację organów czas jestczynnikiem najbardziej naglącym. Im krótszy czas, w którym podtrzymujesię życie pacjenta w stanie śpiączki, tym bardziej świeże i odpowiednie doprzeszczepu są organy. Biorca będzie miał wtedy zdrowszy organ i być może126 <strong>FRONDA</strong> 36


przeżyje dłużej. Z tego powodu ekipy transplantacyjne stale naciskały na corazkrótszy czas potrzebny do stwierdzenia śmierci mózgowej i zezwolenia napobranie organu. Żałowano 24-godzinnego wymogu zgodnego z kryteriamiharwardzkimi. Silnie negowano mój „spokojny" 48-godzinny czas wyczekiwania,zanim stwierdzałem śmierć mózgową moich pacjentów - pacjentów,którym byłem oddany, za których byłem odpowiedzialny. Do 1981 roku zredukowanoczas do minimum sześciu godzin (Black, Zervas, 1984).Do 1993 roku (albo i wcześniej) owo minimum mogło być już zmniejszonedo jednej godziny. Rozważmy na przykład następujący raport na tematsprawy sądowej dotyczącej niedopełnienia przez lekarza jego obowiązków:„W ciągu godziny od przybycia na oddział intensywnej terapii u pacjenta,który został postrzelony w głowę, ekipa neurochirurgów stwierdziłaśmierć mózgową" (Immunity granted..., „IllinoisMedicine", 1993). Jest to zastraszający przypadek,bo w ciągu jednej godziny możnaorzec śmierć mózgową pacjenta i jego organymogą zostać zabrane do transplantacji. Bezjakiegokolwiek stosownego procesu sądowegopacjent może być potraktowany jako martwy, jeślineurochirurg tak oświadczy, nawet jeśli natychmiastowapomoc neurochirurgiczna mogłaby uratowaćżycie pacjenta. Byli przecież pacjenci, którzy przeżyliz raną od kuli, jaka przeszła przez środek mózgu, a przetrwalidzięki natychmiastowemu oczyszczeniu drogi, którą przeszedł pocisk,oraz usunięciu skrzepów krwi (Kaufman, 1990). Cokolwiek zaskakujące,przynajmniej dla mnie, było to, że pozew sądowy nie dotyczył nieuzasadnionegopośpiechu w stwierdzeniu śmierci mózgowej, lecz pobrania sercai nerek bez stosownej zgody krewnych. Tak wielkie było pragnienie świeżychorganów, że serce i nerki zostały usunięte, zanim siostra zdążyła przyjechaćWAKACJE 200527


do szpitala. Charakterystyczne jest to, że podobnie jak we wszystkich sprawachsadowych przeciwko ekipom transplantacyjnym - osoba wnosząca pozewprzegrała (Immunity granted..., „Illinois Medicine", 1993).W swoim wywodzie skupiłem się głównie na pacjencie, na dawcy będącymw stanie domniemanej śmierci mózgowej. Byłem przede wszystkim lekarzemdawców. Byłem odpowiedzialny za konkretnego pacjenta jako pacjenta, a niejako dawcę organów. Świadomie unikałem mówienia o pacjentach znajdującychsię na listach oczekujących na przeszczep, potrzebujących serc, wątrób,nerek i umierających w trakcie czekania. O ich trudnym położeniu dość jestw literaturze medycznej i popularnej. Wystarczająco wiele było moralnych niedopowiedzeń.Dość ślizgania się po zasadach moralnych, dość uzasadniania niesprawiedliwościwobec małej grupy potencjalnych dawców, by zapewnić przedłużenieżycia większej grupie ludzi potrzebujących przeszczepu. Wiktor Hugow swojej Historii zbrodni (1877) zapisuje taką wiele znaczącą konwersację:- Zło popełnione w dobrym zamiarze pozostaje złem.- Nawet jeśli zamiar się powiedzie?- Przede wszystkim jeśli się powiedzie.<strong>FRONDA</strong> 36


Innymi słowy, cel nigdy nie uświęca środków, zwłaszcza jeśli uda się ten celzrealizować.III.Będąc oddanym, tak jak byłem, pacjentom z ciężkimi obrażeniami i bardzochorym, pozostającym pod moją opieką, czy byli oni w stanie śmierci mózgowej,czy też nie, musiałem dosłownie walczyć z zespołami transplantacyjnymi.Jeden z przypadków, który sobie przypominam, miał miejsce, kiedy zespółtransplantacyjny został wezwany do naszego szpitala rejonowego bez mojejwiedzy, zanim byłem gotowy, by stwierdzić śmierć mózgową nieprzytomnegopacjenta, który doznał poważnego urazu głowy w wypadku na motocyklu.Reagował wyprostem rąk i nóg na stymulację bólową. W związku z tym niemożna było mówić o braku reakcji na bodźce, chociaż jego ruchy nie były jużpod kontrolą jego woli. Jego źrenice słabo reagowały na światło. Nie spełniałżadnego z kryteriów śmierci mózgowej. Szorstko odprawiłem koordynatorawraz z jego „zespołem". Kontynuowałem leczenie obrzęku mózgu pacjenta.Wyszedł ze szpitala i powrócił do szkoły.W wypadku pacjentów bliższych śmierci mózgowej walka była jeszczebardziej bolesna. Zespół transplantacyjny odsłonił swoje pełne oblicze.Koordynator podważył moją metodę dwóch płaskich EEG w odstępie 24godzin. Przytoczyłem jego żądanie w artykule: „Doktorze Nilges, nie potrzebujepan kolejnego elektroencefalogramu jutro. Dzisiejszy jest płaski. Proszęstwierdzić zgon już dziś" (Nilges, 1983). Oczywiście nie stwierdziłem śmiercitego dnia. Poczekałem dzień dłużej na kolejne EEG, zanim stwierdziłemśmierć mózgową i niechętnie powierzyłem ciało pacjenta transplantologom.Pomimo że moje oczekiwanie mogło zmniejszyć szanse skutecznego pobraniaserca czy nerki, byłem odpowiedzialny za pacjenta, którym się zajmowałem.Dlatego musiałem być tak pewien, jak to tylko możliwe, że jest on w stanieśmierci mózgowej, zanim pozwoliłem na pobranie organów: bijącego serca,wątroby, nerek wraz z naczyniami en bloc.Narastało moje znużenie konfliktami z transplantologiami, zwłaszcza żeich żądania były tak bardzo sprzeczne z interesami moich pacjentów. By zachowaćsprawną nerkę do transplantacji, zespół transplantacyjny żądał, abymzgadzał się na dożylne wprowadzenie nadmiaru płynów, które miały podtrzy-WAKACJE 2005 129


mać jej sprawność (Nilges, 1987). Odmawiałem,czasami cierpliwie, a czasami niecierpliwie,wyjaśniając, że nadmiar płynów spowodujewiększy obrzęk i tak już uszkodzonego mózgui może spowodować, że mózg pacjentaobumrze wcześniej. Moje zaangażowanie leżałopo stronie mojego pacjenta, a nie anonimowego „społeczeństwa"wraz z kolejnym nieznanym (mi) pacjentemna liście oczekujących. Medycyna opiera się na kontakciedanego lekarza z danym pacjentem w danym momencie.Lekarze nie są socjologami ani księgowymi.Walka z ekipami transplantacyjnymi była stosunkowołatwa w porównaniu z tym, co się stało wtedy, gdy ciągłebicie w bębny propagandy w mediach na rzecz przeszczepówprzeniknęło w końcu do umysłów członków rodzinmoich potencjalnie „martwych mózgowo" pacjentów.Najbliżsi krewni zaczęli się domagać, abym zakończył„cierpienia drogich im osób" (tak jakby osoba w śpiączcemogła cierpieć) i pozwolił na pobranie ważnych dla życianarządów w celu przeszczepu, „tak aby mogło z tegowyniknąć jakieś dobro". To stawiało mnie przed niemożliwymdo rozwiązania dylematem moralnym. Mimowszystko powinienem liczyć się z życzeniami rodzin, ich„autonomią", nawet jeśli nie byłem w pełni przekonany,że mój pacjent jest już w stanie śmierci mózgowej, jakkolwiekjego szanse na powrót do zdrowia są nieskończeniemałe. Nie widziałem wyjścia z tego dylematui w roku 1984 poszedłem na emeryturę, rozstając sięz moja ukochaną neurochirurgią, dziedziną, z którąpołączyłem się niemalże małżeńską więzią na 37lat, dziedziną, którą w poetyckich słowach opisałbymjako przewodniczkę mojego serca i umysłu domózgów moich pacjentów, w celu ratowaniaich przed śmiercią lub inwalidztwem,KU 130<strong>FRONDA</strong> 36


jako wyprawę w kierunku „różowego przedświtu"w umysłach moich śpiących pacjentów.Z żalem poszedłem na emeryturę w wiekulat 64 zamiast 75, jak poprzednio planowałem.Teraz, gdy mam lat 80, mogę tylko patrzećz przerażeniem na to, jak zbliżamy się do końca bardzośliskiej etycznej równi pochyłej. W rzeczywistości byłynawet dwie równie pochyłe, które powstały w momencie,gdy w 1968 roku Komitet Harwardzki utożsamiłśmierć mózgową ze śmiercią osoby ludzkiej. Powyżejopisałem pierwszą z tych równi pochyłych: w miaręwzrostu zapotrzebowania na świeże narządy kryteriaśmierci mózgowej były stale rozluźniane. Doszliśmy domomentu, w którym trzeba się zastanowić, czy w chwiliobecnej pojęcie śmierci mózgowej cokolwiek jeszczeoznacza.Druga równia pochyła jest jeszcze bardziej niepokojąca.Jest nią odwrót od „etyki świętości życia", rozpoczętypod koniec lat 60. wraz ze świetlanymi obietnicamispecjalistów od przeszczepów, że niektórym ludziomuda się przedłużyć życie, ale tylko pod warunkiem ofiaryinnych ludzi. Przyznaje to bioetyk Peter Singer, którystanowczo odrzuca moje poglądy na temat świętości życia.Singer twierdzi, że raport Komitetu Harwardzkiegoz 1968 roku był główną przyczyną upadku tradycyjnejetyki, podkreślającej znaczenie świętości życia, którąto etykę zastąpiła etyka twierdząca, iż niekiedy życieludzkie nie jest warte tego, aby istnieć (Singer,1994). Zgodnie z tą nową etyką życie,które jest ciężarem, może być zakończonew sposób moralnie dobry,zwłaszcza jeśli oznacza tojakąś korzyść dla innych.WAKACJE 2005131


To nastawienie jest dzisiaj ewidentne. Niemalże akceptujemy, a już na pewnonie bardzo chcemy potępiać „samobójstwo z asystą lekarza". Tyle mówiliśmyna temat „godnej śmierci", że może to być jednym z powodów wzrostu0 36 proc. liczby samobójstw wśród osób starszych w latach 1980-1992(After years..., „Chicago Tribune", 1996). Starzy i niepotrzebni są zachęcanido samobójstwa lub do „godnej śmierci" za pomocą dyrektyw z propozycjamiskracania przeciętnej długości życia, zmniejszania ciężaru dla społeczeństwa1 ubezpieczeń społecznych, eliminowania nieużytecznych gąb i nieproduktywnychrąk. Gdy pozwolimy jeszcze na niedobrowolną eutanazję i na „zniszczeniażycia niewartego tego, aby istniało" - będziemy już na samym dnie(Binding, Hoche, 1992).RICHARD C. NILCESTŁUMACZYŁ: MARCIN MŚCICHOWSKIWSPÓŁPRACA: 0. JACEK NORKOWSKI OPWYKORZYSTANA BIBLIOGRAFIAAfter years of dedine, suicide rate among elderly rises 36%, „Chicago Tribune", 1996, January 12, s. 14.An economy „disconnected": Corporations thrwe; Worker'sfearsgrow, „Chicago Tribune", 1996, January 13,s. 1, 9.H.E. Barnes, An Intellectual and Cultural History of the Western World, t. 3, From The Nineteenth Centuryto the Present Day, Dover Publications, New York 1965.Baseball loses all-American hero: Doctors' melations revive controversy over transplant, „Chicago Tribune",1995, August 14, s. 1, 4.H.K. Beecher, A defmition of irreversible coma: Report of the Ad Hoc Committee of the Harvard Medical Schoolto examine the defmition of brain death, 1968, JAMA 205, nr 6, s. 337-340.K. Binding, A. Hoche, Permitting the destruction of unworthy life, „Issues in Law and Medicine" 8,nr 2, 1992, s. 11-265.Black's Law Dictionary, wyd. 4, West Publishing Company, St. Paul (Minnesota) 1957.RM. Black, N.T. Zervas, Declaration of brain death in neurosurgical and neurological practice, „Neurosurgery"15, nr 2, 1984, s. 170-174.T.C.W. Blanning (red.), Oxford History of Modern Europę, Oxford University Press, New York 1996.RA. Byrne, R. Nilges, The brain stem in brain death: A critical review, „Issues in Law and Medicine" 9,nr 1, 1993, s. 3-21.D.W. Evans, D.J. Hill, The brain stems of organ donors are not dead, „Catholic Medical Ojuarterly" 40,nr 3, 1989, s. 113-119.R. Fox, Afterthoughts: Continuing reflections on organ transplantation, w: SJ. Youngner, R. Fox,LJ. 0'Connell (red.), Organ Transplantation: Meanings and Realities, The University of Wisconsin Press,Madison (Wisconsin) 1996.R.C. Fox, J.P. Swazey, J.C. Watkins, Spare Parts: Organ Replacement In American Society, Oxford UniversityPress, New York 1992.132 <strong>FRONDA</strong> 36


R. Hassler, Basal ganglia systems regulating mental actńity, „International Journal of Neurology" 12,1977, s. 53-72.V. Hugo, History of a Crime, RF. Collier and Son, New York 1877.Immunhy granted in organ donation case, „Illinois Medicine" 5, nr 18, 1993, September 24, s. 6.O. Jonasson, Organ transplantation, „Illinois Medical Journal" 17, nr 5, 1987, s. 301-307.H.H. Kaufman, The acute care of patients with gunshot wounds to the head, „Neurotrauma Medical Report"4, nr 1, 1990, s. 1-2.R.G. Nilges, Letter to the editor, „Neurosurgery" 8, nr 4, 1981, s. 510-511.R.G. Nilges, A morał dilemma for doctors, „Chicago Tritrtine", 1983, May 21, op-ed page.Organ debatę getting aggressne, ghoulish, „Chicago Tribune", 1995, June 14, s. 1,4.B. Pascal, The Provincial Letters, Pensees. Scientific Treatises, za: W.F. Trotter, Encyclopedia Britannica,Chicago 1955.Revised criteria for the determination of brain death eliminates EEG reąuirement, „Columbia PresbyterianDiagnosis" 5, nr 8, 1995, November 10.R Singer, Rethinking Life and Death, St. Martin's Press, New York 1994.E.V. Spudis, K. Penry, A.S. Link, Paradoxical contributions of EEG during protracted dying, „Archives ofNeurology" 41, nr 2, 1984, s. 153-156.T. Starzel, Introduction w: L.H. Toledo-Pereyra (red.), Complications of Organ Transplantation, M. Dekker,New York 1987.D.N. Walton, Brain Death: Ethical Considerations, Purdue University Press, West Lafayette (Indiana)1980.


Przyjechał kiedyś do mnie prosty chłop, pracownik spółdzielnirolniczej i mówi: „Panie profesorze, jutro mampodpisać zgodę na dawcę narządów, ale ja wiem, że mojacórka żyje". On przeżywał straszną tragedię, był w takimstanie, że nie potrafił powiedzieć, jak się nazywa, jaknazywa się córka i w jakim szpitalu leży. Ja go pytam,po czym on poznaje, że jest żywa, jeśli lekarze są innegozdania? Odpowiedział: „Słyszałem bicie jej serca".Walczę do końcaROZMOWA Z PROFESOREM JANEM TALAREMProfesor JAN TALAR, kierownik Kliniki Rehabilitacji Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.Collegium Medicum w Bydgoszczy.Pierwszego pacjenta wybudził Pan ze śpiączki 30 lat temu. Do dzisiejszegodnia uratował Pan od śmierci 200 osób. Dlaczego tak konsekwentnie walczyPan o'ludzkie życie?<strong>FRONDA</strong> 36


Dlatego, że jestem przygotowany, aby stawiać opór przestarzałym teoriom.Uczono mnie kiedyś, że jeśli człowiek ma uraz pnia mózgu, to jest to wyrokśmierci i nie ma sensu się takim człowiekiem zajmować. Los go tak pokarał,że musi umrzeć. Ale jeśli dzieje się, że ludzie z takim urazem mogą odzyskaćprzytomność, psychikę, pamięć, mogą chodzić, podjąć naukę czy pracę - tosytuacja się zmienia. Gdyby się dało wyleczyć tylko jedną osobę, to można byto traktować jako cud, przypadek czy zrządzenie losu; jeśli jednak w przypadkuśpiączek urazowych mamy 90 proc. pozytywnych wyników, to czy ja mogęo tym nie mówić? Czy mam moralne prawo milczenia? Nie!Czy Pana terapia jest autorska? Na czym polegają jej metody?Trudno jednoznacznie powiedzieć, bo wszystkie metody, które stosujemy, sąznane fizjoterapeutom i rehabilitantom. Brakuje odwagi na ich stosowanie,bo po co brać sobie na głowę ludzi w ciężkim stanie? Chorych, którzy mająrurkę tracheostomijną, gastrostomię, cewnik w drogach moczowych, odleżyny...Czy warto się zajmować takim „problemem"? Napisałem książkę pt.Urazy pnia mózgu, aby inni lekarze podchwycili tę nową strategię postępowania.Myślę również o nowej książce, gdzie będzie opisane krok po kroku, jakpostępować z chorym wybudzonym ze śpiączki.To, co Pan mówi, brzmi jednak dość tajemniczo. Na czym polega nowatorstwoterapii, którą Pan stosuje?To nie jest tajemnica. Po pierwsze, chorego w takim stanie, w jakim do nastrafia, zwykle pacyfikuje się po to, aby leżał bez ruchu, bez stymulacji czyrehabilitacji. I wtedy ten człowiek autentycznie obumiera - tak, jak ulegajązanikowi mięśnie w kończynie włożonej w gips. Jeżeli się nie powie, że trzebawykonywać ruchy, ćwiczenia izometryczne, to powstają potworne zaniki i zostajew efekcie kość i wisząca skóra.Drugie założenie strategiczne jest takie, że rehabilitant musi byćcierpliwy, bo uraz może być tak wielki, a przy tym mogą być też wtórnepowikłania, że nie wystarczy jeden pobyt w szpitalu, lecz trzeba go powtarzaći to jest swego rodzaju nowość w postępowaniu z takimi chorymi naświecie.WAKACJE 2005 135


Moja metoda opiera się na tym, aby każdemu człowiekowi dać szansę,i nie ma sytuacji, aby nie było poprawy po jednym pobycie u mnie. To nasmobilizuje, aby przyjąć takiego człowieka ponownie. Jeśli przez wiele, wielegodzin pracujemy nad chorym, to widać efekt wysiłku, który jest w tę pracęwkładany. My go pobudzamy, chociaż on jest bierny. Ten wysiłek jest porównywalnynp. do przeniesienia 40 ton węgla z ulicy do piwnicy. My wchodzimyz tym bardzo ostro i po tym on musi odpocząć. Nowość polega na tym, żebierzemy pacjenta po raz kolejny do szpitala, aby uzyskać lepszy efekt. To sątajemnice, które nie chcą być zaakceptowane przez innych, a właśnie to stanowiklucz do sukcesu. Klinika, w której pracuję, traktuje chorych jak swoichnajbliższych. Każdy chory to człowiek z naszej rodziny, która się powiększa.Medycyna na świecie wybiera raczej umieranie w śpiączce, a nie wybudzanie...Na świecie w latach 90. przyjmowano, że cztery tygodnie śpiączki powodująstan, z którego już nigdy chory się nie odrodzi. Jeśli nawet się wybudzi, tobędzie bezmyślną istotą, tworem bez uczuć, jak mówiono o Teresce Schiavo,który nie czuje już niczego: bólu, miłości, nie ma potrzeb psychicznych. Napoczątku 2002 roku postawiono tezę, że wystarczą dwa tygodnie śpiączki,aby zakończyć życie człowieka. Po co przedłużać agonię - argumentowano.A ja pytam: jak chory ma się wybudzić w ciągu dwóch tygodni, skoro jest nalekach sedatywnych, czyli jest sztucznie wprowadzany w śpiączkę?135 <strong>FRONDA</strong> 36


Jeśli lekarz daje choremu tak małą szansę i mówi jego rodzinie, że sięstara, ale to nie przynosi żadnej poprawy, i musi już zakończyć terapię - tojest w błędzie. Moim zdaniem jeśli człowiek żyje, to nigdy nie można mówić0 skończonej terapii.Ile czasu trwa wybudzanie?Gdy człowiek odzyska przytomność, to chce chodzić. Kiedy zaczyna chodzić,to chce odzyskać pamięć. Gdy ona wróci, wówczas chce rozwiązywać zadania1 te procesy myślowe trzeba w nim pobudzić. To jest nieustanna walka i niemożna powiedzieć, że czas wybudzania trwa jeden czy kilka miesięcy. On sięodbywa również latami.Czy ma Pan świadomość, że wyrywa pacjenta z rąk śmierci?To zależy. Do nikogo nie podchodzę tak, jakby był śmiertelnie uszkodzony.Miałem ostatnio pacjentkę, o której życie walczyliśmy przez miesiąc i ona wewrześniu będzie szła do klasy maturalnej. Więc trudno powiedzieć, że takaosoba nie powinna żyć. Inni moi pacjenci, których już „skazano", studiują,a jeden nawet na dwóch kierunkach. Gdy przywieziono ich do mnie, mówiono,że oni nie mają żadnych szans. Wystarczyła pomocna dłoń.Wielu lekarzy kwalifikuje stan chorego w śpiączce jako beznadziejny. Panmówi, że jest to stan bardzo trudny. Dlaczego te diagnozy tak bardzo różniąsię w skutkach?Jeżeli raz nie dano szansy i człowiek zmarł, wtedy bardzo łatwo powiedzieć,że inny chory w śpiączce też nie ma żadnej szansy. Ci, którzy ferują takie wyroki,po prostu nie przekonali się, że można inaczej. Moi pacjenci odwiedzająośrodki i szpitale, w których już postawiono na nich krzyżyk. Mimo to nadalmetodom takim jak moja nie daje się wiary.Skoro lekarze są nauczeni, że w momencie wypadku zapadł już wyrok, toczy nie czuje się Pan jak samotny rycerz, walczący o życie tych, którychprzekreślono?WAKACJE 2005 137


Wiem, że muszę zmienić błędne myślenie o takich chorych. Nie można traktowaćczłowieka jak nieczłowieka. Ale nie czuję się osamotniony. Wspierająmnie rodziny chorych, które widzą, że oddajemy im zdrowe dzieci, które sięśmieją, które chcą żyć.Inni lekarze dalej są obojętni, gdy widzą takie postępy w Pana klinice.Pewna zmiana polega na tym, że oni zaczynają już mówić rodzinom chorych,że jeśli chcą spróbować ratować swoich bliskich, to niech jadą do Bydgoszczy.To spowodowało, że w warunkach, jakimi obecnie dysponuję, nigdy niespełnię życzeń i marzeń ponad 500 osób, które czekają na pomoc. To trzebarozwiązać systemowo, zwiększać, a nie obcinać etaty. Naszymi chorymi trzebasię przecież opiekować przez całą dobę.Musi Pan też naprawiać btędy innych kolegów?Tak. Wielu chorych, którzy do mnie trafiają, zostało „zdeptanych" podczaswcześniejszych pobytów w szpitalach. Zostali zakażeni najróżniejszymi infekcjami- przez co są niewrażliwi na antybiotyki. Już sama taka terapia drogokosztuje. Gdyby nie same te zakażenia, to spokojnie patrzyłbym w przyszłość,że zmieszczę się w limitach finansowych. Może w przyszłości uda się stworzyć133 <strong>FRONDA</strong> 36


np. Centralną Klinikę Wybudzeń. Chorzy po wypadkach byliby tu przewożenihelikopterami. Na początku przecież nie są oni jeszcze zainfekowani i mimostłuczenia pnia mózgu oraz poważnych uszkodzeń narządów wewnętrznychsą na swój sposób zdrowi.Dlaczego chciał Pan ratować życie Terry Schiavo?Chciałem stworzyć szansę innego spojrzenia na nią, chciałem, aby dogadałysię strony przeciwne. Jeśli toczy się zażarta wojna, to usunięcie ofiary z polawalki mogłoby uspokoić sprawę. A poza tym ona żyła i trzeba było robićwszystko, aby ją ratować. Mówiono, że ona nic nie czuje, a przecież w przekazachtelewizyjnych widać było, że się cieszy, kiedy ktoś się do niej zbliża.Trzeba było patrzeć na nią jak człowiek, a nie jak jakiś oprawca.Jedną z Pana pacjentek była 26-letnia Magdalena, która przez siedem latżyła w śpiączce. Co robi dzisiaj?Kiedyś leżała jak kłoda. Była u mnie w szpitalu dwa razy i zaczęła wydobywaćz siebie nieartykułowane dźwięki, czego przez siedem lat w ogóle nie robiła.Rodzice są szczęśliwi, bo ona jest obecnie inną dziewczyną.Czy takich przykładów, gdy ratował Pan ludzi zakwalifikowanych jako wegetującerośliny, których fragmenty nadają się tylko na przeszczepy, jest więcej?Przyjechał kiedyś do mnie prosty chłop, pracownik spółdzielni rolniczeji mówi: „Panie profesorze, jutro mam podpisać zgodę na dawcę narządów,ale ja wiem, że moja córka żyje". On przeżywał straszną tragedię, był w takimstanie, że nie potrafił powiedzieć, jak się nazywa, jak nazywa się córka i w jakimszpitalu leży. Ja go pytam, po czym on poznaje, że jest żywa, jeśli lekarzesą innego zdania? Odpowiedział: „Słyszałem bicie jej serca".Jaka była Pana najtrudniejsza bitwa o ludzkie życie?Był u nas mały Mariuszek, który przybył z bardzo odległej wioski. On byłnajdłużej leczony i gdybym go wysłał do domu jak innych, to on by już doWAKACJE 2005139


mnie nie wrócił, umarłby. Był w śpiączce osiem miesięcy, a teraz jest szczęśliwy.Była też 18-letnia Madzia, piękna jak laleczka, ofiara wypadku samochodowego.Uderzył w nią pijany kierowca, przeleciała kilkanaście metrów i niebyło już czego zbierać. Ona każdego dnia umierała, była w długotrwałymstanie agonii.Przywrócić życie to nie wszystko. Trzeba jeszcze dać choremu radość życia,a nie produkować Frankensteinów. Naszym celem nie jest samo uratowanieżycia, ale realizowanie pomocy do końca. Wielu chorych po wybudzeniumyśli tylko o samobójstwie, bo ich życie się skończyło, i nie pomagają mojesłowa, że oni też mogą być szczęśliwi. Madzia zadała mi pytanie, czy ktoś jąjeszcze pokocha. Proszę sobie wyobrazić, jaki musiał być ból w tym dziecku,skoro o to pytała. Powiedziałem jej, że jest takim klejnotem, że nie opędzi sięod chłopaków. Po tych słowach odpowiedziała, że jeśli tak, to będzie żyła.Co Pan czuje, kiedy stoi Pan przed wyborem: kogo wybrać do leczenia, a kogonie? Przecież spośród wielu ludzi musi Pan wybrać tego, kto będzie żył.Nie ma gorszej rzeczy niż dokonywanie takiego wyboru. Każdemu powinnosię podać rękę. Jaki klucz mam przyjąć? Jeśli czekałoby w kolejce pięć czydziesięć osób, to pomógłbym każdej z nich, ale jeśli czeka wiele setek? Wtedynie ma już sprawiedliwości, nie ma. Choć można się pokusić o kryterium, bou nas najlepiej pomagamy osobom w śpiączkach pourazowych. W drugiej kolejnościsą śpiączki w przebiegu nagłego zatrzymania krążenia. Ale czy możnapostawić znak równości między młodym chłopakiem, który miał wypadekna motocyklu, a młodym księdzem, który został potrącony przez samochód?Każdy z nich powinien mieć przecież szansę. I ja przed takimi wyborami,niestety, stoję. Ja nie mam sposobu, a zawsze będę podpatrywany, dlaczegozostał przyjęty ten a nie inny człowiek.Wiele osób uważa, że dokonuje Pan cudów w znaczeniu potocznym, przywracającumarłych do życia. Miał Pan doświadczenie cudu w swojej pracy?Nie, nie... To, co uzyskujemy, to wynik największego zaangażowania w pracę,dawania siebie, zmobilizowania całego zespołu. To jest korzystanie ze wszyst-4 <strong>FRONDA</strong> 36


kich możliwych dróg stymulacji chorego. To sukces, a nie cud. A na ten sukcesmusimy naprawdę mocno zapracować.Jeśli wybudza Pan chorych z taką skutecznością, to dlaczego w Pana klinicesą tylko 32 łóżka?Z przyczyn finansowych.Czy nie uważa Pan, że w obecnym czasie, po śmierci Jana Pawła II, gdy takwiele mówi się o „żywych pomnikach" papieża w postaci zgody na przeszczepwłasnych organów, nikt głośno nie mówi o tym, aby te pomniki tobyli ludzie, których ratuje się ze śpiączki, spod kosy eutanazyjnej machinyśmierci?Powiem tak: narządy chorych w śpiączce można oddawać tylko po ustalonymbadaniami definitywnym zgonie, a tego się, niestety, nie robi.Mówi Pan wprost to, co łatwiej przemilczeć. Przełożeni powołali ostatniodla Pana specjalną komisję. Jaki jest jej cel?Ma ona ocenić postawę etyczną, formalno-prawną i merytoryczną w zebranymmateriale medialnym, czyli w moich publicznych wypowiedziach.Problem stanowi to, że ująłem się za ludźmi w śpiączce i mówiłem o osobachżyjących, kierowanych na dawców narządów, którym nie daje się szansy nauratowanie życie. Komisja, według słów przełożonych, ma mi pomóc w rozwiązywaniutrudnych problemów ludzi w śpiączce.ROZMAWIAŁ: JAROSŁAW WRÓBLEWSKIBYDGOSZCZ, 28 KWIETNIA 2005


Syndrom fałszywych wspomnień polega na tego typuoddziaływaniu na psychikę, które mieści się w kategoriimanipulacji mentalnych, dlatego też „wpadnięcie"w ów syndrom dla osoby poddawanej terapii jest niezauważalne.syndromfałszywychwspomnieńBARBARA BOŻENA CUJSKA142<strong>FRONDA</strong> 36


144<strong>FRONDA</strong> 3 6


Fenomen zaczęto określać jako syndrom fałszywych wspomnień (FalseMemory Syndrom - FMS). W miarę narastania problemu stwierdzono, żewyrządza on liczne szkody pacjentom, wpływa na zmianę przepisów prawa,prowadzi do rozbicia wielu rodzin oraz przyczynia się do wzrostu fałszywychoskarżeń o molestowanie seksualne.W centrum uwagi badaczy znalazła się psychoterapia „odzyskiwania"wspomnień. Uznano, że z nastaniem lat 90. XX wieku wielu źle wyszkolonychterapeutów, nie znających sposobu funkcjonowania ludzkiej pamięci, dało sięzwieść teorii, że dostatecznie zaangażowane podejście terapeutyczne możeodkryć dokładny zapis traumatycznych wydarzeń z dzieciństwa ich klientów.Poza tym wielu z nich było przekonanych, że pewne dosyć powszechniewystępujące u dorosłych objawy i skargi (np. bóle głowy, niska samoocena,niewyjaśniony niepokój) wskazują na historię urazów z dzieciństwa i tymsamym usprawiedliwiają nieustanne żądanie wobec klienta, by przypominałsobie traumatyczne wydarzenia. Przekonani pewnością i uporem terapeuty,a ponadto swobodnym stosowaniem procedur takich, jak trans hipnotyczny,liczni klienci w końcu „przypominają sobie" podobne incydenty, potwierdzającopinie „eksperta".J. Hochman, amerykański psychiatra i konsultant naukowy FundacjiSyndromu Fałszywych Wspomnień w Filadelfii (fundacja zrzeszała pod konieclat 90. ubiegłego wieku ponad 7 tys. członków), jako jeden z pierwszychspecjalistów opisał dokładniej nowy fenomen psychologiczny dotyczącyspecyficznych zaburzeń pamięci, który dotknął pacjentów (głównie kobiety),korzystających z usług terapeutów przekonanych, że przeżycia seksualnez dzieciństwa są przyczyną problemów psychicznych i fizycznych pojawiającychsię w życiu dorosłym. Terapeuci ci promują tezę, że warunkiem odzyskaniapełnego zdrowia jest przywrócenie takich przeżyć, tłumionych zazwyczajz powodu ich zbyt bolesnego charakteru. Skutkiem jej aplikowania jestzaburzenie pamięci określane jako syndrom fałszywych wspomnień (FMS).Syndrom, ogólnie mówiąc, powstaje pod wpływem sugestywnego, nierzadkohipnotycznego przekazu doszukującego się przyczyn obecnych problemówpsychicznych czy niepowodzeń życiowych w doznanych urazach seksualnychw okresie dzieciństwa. Osoba dotychczas nie sygnalizująca żadnych problemówzwiązanych z traumatycznymi przeżyciami w dzieciństwie nagle „odzyskuje"takie wspomnienia.WAKACJE 2005145


Niektóre kobiety (zdaniem Hochmana najczęstsze ofiary syndromu), oglądającprogramy telewizyjne bądź czytając w popularnych pismach kobiecych o przypadkach„wypartej pamięci" ludzi, którzy w dzieciństwie byli molestowani seksualnie,zaczynają podejrzewać, że one też mogły paść ofiarą podobnego zdarzeniai w miarę upływu czasu wzrasta ich motywacja do jego „odnalezienia". Kierująsię więc do odpowiedniego terapeuty. Wśród technik „pomagających" klientceodnaleźć utracone wspomnienia wymienia się najczęściej: hipnozę, wyobrażeniaza pomocą rysunku, słuchanie bądź czytanie „odzyskanych" wspomnień innychkobiet jako inspiracji, oglądanie albumu rodzinnego.Ponieważ przywracane „wspomnienia" muszą dotyczyć bliskiego otoczeniapacjenta, bywa, że sugestie terapeuty nakierowane są na rodzinę, np.w trakcie przeglądania fotografii rodzinnych. Terapeuta świadomie i celowowyszukuje zdjęcia pasujące do negatywnego obrazu rodziny. W ten sposóbpotwierdza prawdziwość swojej hipotezy i kształtuje odmienny od dotychczasowegowizerunek bliskich pacjenta. Jeżeli uda mu się wzbudzić w pacjencienieufność do nich i wzmocnić przekonanie o fakcie molestowania seksualnegow dzieciństwie, dochodzi do zakodowania nowego wzorca myślowegoi uznania sugestii terapeuty za prawdziwe. Tego typu oddziaływania na psychikęmieszczą się w kategorii manipulacji mentalnych, dlatego też „wpadnięcie"w syndrom dla osoby poddawanej terapii jest niezauważalne.Oto krótkie opisy przypadków FMS:Przypadek I: Melody Gavigan, 39-letnia mieszkanka Long Beach, zgłosiłasię do lokalnego szpitala psychiatrycznego z powodu długotrwałej depresji.Podczas pięciu tygodni terapii zajmujący się nią często specjalista sugerował,iż jej depresja wywodzi się z przemocy seksualnej, której doznała w dzieciństwie.Mimo że pacjentka początkowo nie miała tego rodzaju wspomnień,terapeuta obstawał przy swojej teorii. W efekcie Melody zaakceptowała prezentowanąwizję. Zaczęła wierzyć, że wyparła wspomnienia ze świadomości.Pod wpływem terapeuty „przypomniała" sobie fakt molestowania przez ojcaz pierwszego roku życia, a także sceny gwałtów z późniejszego dzieciństwa.Zgodnie z sugestią terapeuty wyraziła swoje oskarżenia wobec ojca i zerwałaz nim kontakty. Napisała książkę o swoich przeżyciach w dzieciństwie, w którejszczegółowo zrelacjonowała krzywdy, jakich doznała od ojca. Przekonanieo prawdziwości odkrytych wspomnień nie trwało długo. Uczestnicząc w kursiepsychologii, zaczęła dokładniej analizować swoje wspomnienia i uznała,146<strong>FRONDA</strong> 36


że nie są one prawdziwe. Próbowała odnowić kontakty z ojcem i oskarżyłaszpital psychiatryczny o spowodowanie cierpień jej rodziny.Przypadek II: Inna młoda kobieta, Eileen Franklin, zeznała w sądzie, żeprzed 20 laty widziała, jak jej ojciec zgwałcił i zamordował jej ośmioletniąkoleżankę. Choć twierdziła, że była świadkiem morderstwa, nie pamiętałatego wydarzenia aż do momentu, gdy będąc już osobą dorosłą, przypadkowo„odzyskała" wspomnienia.Przypadek III: W 1993 roku 34-letni Steven Cook zaskarżył rzymskokatolickiegokardynała Chicago Bernardina oraz innego księdza o to, że 17lat wcześniej wykorzystywali go seksualnie. Twierdził również, że na wielelat zapomniał o molestowaniu i „odzyskał" wspomnienia dopiero podczasterapii. Później wycofał swoje oskarżenia, obawiał się bowiem, że „wspomnienia",które odżyły w jego pamięci, mogły nie być prawdziwe, i nawetosobiście przeprosił kardynała Bernardina za zarzuty, jakie mu postawił.Przypadek IV: W 2000 roku, 32-letnia Lidia M., mężatka i matka 7-letniegochłopca, została przyjęta do szpitala psychiatrycznego z powodu nasilającejsię nerwicy. Tam poddano ją psychoterapii, którą prowadził młody lekarzpsychiatra. W trakcie jednej z wizyt oświadczyła mężowi, że dzięki terapiiuświadomiła sobie, iż „w dzieciństwie była molestowana seksualnie, jednaknie może sobie przypomnieć przez kogo". Po opuszczeniu szpitala Lidia M.zaczęła regularnie korzystać z pomocy psychoanalityka poleconego przez dotychczasowegoterapeutę. Oprócz regularnych sesji analityk zalecił jej słuchaniew domu kaset z jego nagraniami. Sytuacja rodzinna zaczęła się pogarszać.Mąż zaobserwował dziwne zmiany w zachowaniu żony. Dochodziło do corazostrzejszych konfliktów w sprawach dotyczących wychowania syna, którymczęsto opiekowała się jego matka. Po kilku miesiącach Lidia M. oskarżyłateściową o molestowanie seksualne wnuka. Biegły psycholog wydał opinięwskazującą na występowanie u chłopca „zespołu cech dziecka molestowanegoseksualnie". Zszokowany ojciec dziecka wraz ze swoją matką zaczęli szukaćpomocy. Sprawa została skierowana do sądu. W wyniku konfliktu doszłodo rozpadu rodziny. Mimo uniewinniającego wyroku, jaki zapadł po dwóchlatach procesu, Lidia M. nadal jest przekonana, że zarówno ona, jak i jej synpadli ofiarą nadużyć seksualnych.Na skutek rozwoju terapii odzyskanych wspomnień gwałtownie zaczęłarosnąć w Stanach Zjednoczonych liczba procesów wytoczonych przez osobyWAKACJE 2005147


przekonane, że w dzieciństwie były molestowane seksualnie. Na początkupsychiatrzy i psychologowie ignorowali fenomen fałszywych wspomnień,a tym bardziej nie byli zdolni go wytłumaczyć. Znacząca część przedstawicieliwymiaru sprawiedliwości popierała „odzyskane" wspomnienia, nawet gdywiedza w tym zakresie wypływała od terapeutów mało wiarygodnych, czasamizwiązanych ze sfanatyzowanymi środowiskami feministek.BARBARA BOŻENA CUJSKAPowyższy tekst stanowi fragment książki pt. Syndrom fałszywych wspomnień. Rzecz o nowym fenomeniepsychologicznym i jego skutkach społecznych, która wkrótce ukaże się nakładem „Frondy".


Podczas rozprawy w sądzie w Cincinnati wyszło na jaw,że Steven Cook i jego adwokat nie dysponują najmniejszymidowodami winy kardynała. Cook przyznał, żeo incydencie z Bernardinem przypomniał sobie w czasieseansu terapeutycznego. Terapeutka natomiast uzupełniła,że jedyną podstawą jej psychologicznegowykształcenia jest kilkugodzinny kurs hipnozy.OSKARŻONYSAMUELBRACŁAWSKIDwa lata temu amerykańskim Kościołem wstrząsnął niesłychany skandal. Jegoskalę trudno nawet opisać. W jednej tylko archidiecezji bostońskiej zarzutmolestowania seksualnego nieletnich postawiono co dziesiątemu kapłanowi.W jednym tylko roku 2002 z posługi duchownej zrezygnowało lub zostałoWAKACJE 2005149


usuniętych 177 amerykańskich księży. Później ze swoich urzędów ustąpilibiskupi (w tym metropolita Bostonu, kardynał Bernard Law), którzy wiedząc0 molestowaniu dzieci przez swoich podwładnych, tolerowali ich zachowania1 przenosili ich z parafii na parafię, umożliwiając krzywdzenie kolejnych nieletnich.W takiej sytuacji Jan Paweł II nie mógł nie zabrać głosu. I zabrał. W tradycyjnymwielkoczwartkowym Liście do Kapłanów z 2002 roku napisał: „Jakokapłani jesteśmy osobiście głęboko wstrząśnięci grzechami niektórych naszychbraci, którzy sprzeniewierzyli się łasce otrzymanej w Sakramencie Święceń,ulegając najgorszym przejawom mysterium iniąuitatis, jakie dokonuje się w świecie".W końcu kwietnia tego samego roku w przemówieniu wygłoszonymdo amerykańskich kardynałów dodał: „Wyrażam moją głęboką solidarnośći współczucie wszystkim ofiarom i ich rodzinom, gdziekolwiek się znajdują".A młodzież podczas spotkania z nią w Toronto prosił: „Kochajcie Kościół. Niezniechęcajcie się grzechami i upadkami niektórych jego członków".Głębia tego skandalu i dramat wielu młodych ludzi, którzy zostali skrzywdzeniprzez swoich duszpasterzy, nie może jednak przesłaniać faktu, że zostałon wykorzystany do... walki z tradycyjnym nauczaniem katolickim, a nawetz samym Kościołem. Wstrząsająca książka pt. Zdradzony Bóg, napisana przezreporterów „Boston Globe", kończy się, a jakże, rozdziałem, w którym dziennikarzezabierają się do naprawiania Kościoła. Postulują w nim odejście odcelibatu, odrzucenie prymatu papieskiego, a nawet porzucenie tradycyjnejmoralności chrześcijańskiej (tak jakby księża molestujący dzieci byli tej moralnościwierni). Podobne postulaty można było znaleźć także w publicystycetamtych bolesnych dni.Philip Jenkins, publicysta i historyk uważnie śledzący przejawy antykatolicyzmuw Stanach Zjednoczonych, jest wręcz głęboko przekonany, że histeriarozpętana wokół pedofilii jest w dużej mierze wynikiem wrogości wobecKościoła, jaką żywi spora część amerykańskich elit intelektualnych. „Skandaleseksualne w Kościele katolickim nie są częstsze niż w innych kościołach czywśród nauczycieli" - podkreślał Jenkins i dodawał: „Pedofilia jest przerażającązbrodnią, musi być ukarana, ale... nie można nią manipulować!".Manipulacja danymi czy wywoływanie antykatolickiej histerii to jednaknie jedyna metoda dyskredytowania Kościoła. Przeciwnicy posunęli się dobardziej występnych metod. Najbardziej znanym tego przykładem była sprawakardynała Josepha Bernardina, arcybiskupa Chicago.150<strong>FRONDA</strong> 36


Akt 1: Dawno temu w AmeryceSprawa kardynała Bernardina rozpoczęła się rzekomo jeszczew latach 80. To wtedy młody kleryk Steven Cook miał zostaćwykorzystany seksualnie przez jednego z wychowawców seminaryjnych.Gdy poprosił o pomoc przełożonych, ci nie tylkozignorowali jego skargę, ale wręcz doprowadzili do usunięciago z seminarium pod zarzutem homoseksualizmu. Wiele latpóźniej, już jako aktywny homoseksualista chorujący na AIDS, spotkał adwokata,który przekonał go, że może uda mu się uzyskać spore odszkodowanie za molestowanie.Aby stało się to możliwe, trzeba było jednak oskarżyć arcybiskupa.Po rozmowie z prawnikiem chory 30-latek poddany został kontrowersyjnejterapii hipnozą. W jej trakcie wmówiono mu, że przypomniał sobie, jakobyprzed laty był molestowany przez ówczesnego biskupa Cincinnati. Był nimpóźniejszy kardynał Joseph Bernardin. Był to, o ironio, człowiek, który jakopierwszy wprowadził jasne i surowe zasady postępowania z duchownymioskarżonymi o molestowanie seksualne. Na jego normach prawnych i metodachpostępowania wzorowały się inne diecezje. Gdyby wszystkie wprowadziłygo w życie, nie byłoby skandalu w 2003 roku. Ale to nie postawa wobecmolestowania była powodem oskarżenia kardynała. Zdaniem większościobserwatorów tamtych wydarzeń hierarcha naraził się zdecydowaną obronążycia poczętego i sprzeciwem wobec aborcji. Oskarżenie o homoseksualizmi molestowanie miało załatwić kardynała na dobre.Akt 2: 10 listopada 1993 roku- przygotowanie scenyKardynał Bernardin spędził ten dzień na UniwersytecieColumbia. Od lat zaangażowany w dialog międzyreligijny,miał tam wygłosić wykład poświęcony dziełu ThomasaMertona. Zatrzymał się u swojego przyjaciela, kardynałaJohna 0'Connora. To on powiedział mu, że po Stanachkrążą niepokojące plotki: jakiś bliżej nieokreślony z nazwiskadostojnik Kościoła miał być oskarżony o molestowanie seksualne. Nicwięcej tego dnia nie było wiadomo. Ale skandal wisiał w powietrzu.WAKACJE 2005 | 5 |


Akt 3: 11 listopada 1993 roku i dni następneOd rana pod siedzibą kardynała zaczęły się gromadzićfurgonetki z ekipami telewizyjnymi. Na żywo spodrezydencji nadawano wstrząsające relacje: „KardynałBernardin został oskarżony o zmuszenie do stosunkuseksualnego Stevena Cooka" - informowali reporterzyz całego świata. Taka gratka nie zdarza się co dzień: jedenz najważniejszych hierarchów świata oskarżony jest o molestowanie kleryka.Czy dowodzi to hipokryzji całego Kościoła? Czy powinien on znieść celibat?Ile jeszcze takich tajemnicy kryje życie tej wspólnoty? Tak dramatyczne pytaniazadawali stojący przed siedzibą kardynała dziennikarze.On sam odbierał dziesiątki telefonów od przyjaciół, którzy informowaligo, że news o molestowaniu seksualnym kleryka obiegł już cały świat. CNN,znana z nieprzychylnego stosunku do Kościoła, co godzinę emitowała reklamówkęz wielkim napisem „Upadek". Inne stacje nie pozostawały w tyle.Kardynał klęknął do modlitwy. Jak sam wspominał, podczas różańca zadałBogu dramatyczne pytanie: „Dlaczego pozwoliłeś, by spotkała mnie takakrzywda?". A potem już spokojniej, rozważając mękę Chrystusa, dodał: „Żyjęjuż 65 lat, ale dopiero teraz naprawdę pojąłem, jaki ogrom bólu spadł naCiebie tamtej nocy".Czas jednak naglił. Komentarze stawały się coraz bardziej nieprzychylne.Doradcy naciskali, by kardynał spotkał się z mediami. Tak też się stało.Bernardin uznał, że prawda jest zbyt mocna, by mogła przegrać. Stanął przeddziennikarzami i jasno zadeklarował, że będzie mówił prawdę. „Czy ksiądzkardynał prowadzi aktywne życie seksualne?" - pada pytanie. Sala milknie.Wszyscy czekają na odpowiedź i szykują złośliwe komentarze. „Zawsze żyłemw czystości i celibacie" - odpowiada kardynał. I choć dziennikarze często niewierzą w takie deklaracje, nasłuchali się już setek takich wypowiedzi, tym razematmosfera nieco się rozrzedza. Po konferencji jeden z reporterówdeklaruje nawet w prywatnej rozmowie: „Wiem, że ksiądzkardynał mówi prawdę, ale my musimy zadawać takie pytania".Padały one zresztą jeszcze wielokrotnie. Kardynał Bernardinuczestniczył w 15 konferencjach prasowych.152<strong>FRONDA</strong> 36


Akt 4: SądKardynała stać było na to, by bronili go najlepsi adwokaciw Stanach Zjednoczonych. Jednak świadomość, że jestniewinny i obawa przed zgorszeniem, jakim napawaćmoże wiernych fakt wykorzystania kościelnych pieniędzydo obrony hierarchy przez zarzutami, były tak mocne, żezrezygnował z takiej możliwości. Natychmiast kilka prestiżowychkancelarii adwokackich zadeklarowało darmową pomoc.Okazała się ona jednak zbędna. W sądzie w Cincinnati wyszło na jaw, żeSteven Cook i jego adwokat nie dysponują najmniejszymi dowodami winykardynała. Cook przyznał, że o incydencie z Bernardinem przypomniał sobiew czasie seansu terapeutycznego. Terapeutka natomiast uzupełniła, że jedynąpodstawą jej psychologicznego wykształcenia jest kilkugodzinny kurs hipnozy.Inne dowody również okazały się pozbawione wartości. Na zdjęciu, któredokumentować miało akt molestowania, dostrzec można było arcybiskupaw otoczeniu kleryków, a książka z autografem, którą hierarcha miał podarowaćofierze upojnej nocy, nie zawierała autografu.Ostatecznie 28 lutego 1994 roku Cook wycofał oskarżenie.Akt 5: PojednanieNa tym jednak historia się nie kończy. Kardynał Bernardin postanowiłdowiedzieć się, kto stał za tą sprawą. „Wiedziałem,że Steven to zagubiona owca, a ja - jako pasterz - musiałemją odnaleźć" - wspominał już na łożu śmierci. Zgłosił sięwięc do matki swego oskarżyciela, a ta zdecydowała się skontaktowaćgo ze swoim ciężko chorym synem.Do spotkania obydwu mężczyzn doszło w grudniu 1994 roku. Hierarcha przebaczyłCookowi i zapewnił go o swojej o modlitwie. Potem odprawił w intencjichorego Mszę świętą, a po spowiedzi udzielił mu rozgrzeszenia. Jeszcze długopóźniej obaj utrzymywali ze sobą kontakt, pisząc do siebie listy i wzajemnie się zasiebie modląc. Przyjaźń ta przetrwała aż do śmierci Cooka, który we wrześniu 1995roku zmarł na AIDS. Rok później na traka trzustki zmarł kardynał Bernardin.SAMUEL BRACŁAWSKI


Pod oknami ks. Vianneya rozbrzmiewała kocia muzyka.Kamieniami wybito szyby na plebani, na ścianachpojawiły się plakaty wyszydzające księdza, do biskupaw Belley zaczęły przychodzić anonimy z oskarżeniamipod adresem kapłana z Ars. Proboszczowi przestanokłaniać się na ulicy. Nawet najwierniejsi parafianiestracili zaufanie do księdza i odwrócili się od niego.MIĘDZYSAMOBÓJCZYNIĄ,BĘKARTEMI PLEBANEMALEKSANDERBOCIANOWSKINie sprzeciwiajcie się złu.Poniższa historia rozpoczęła się jesienią 1826 roku w malej francuskiejwiosce Ars, gdzie proboszczem był ks. Jean-Marie Yianney. Pewnego dnia154<strong>FRONDA</strong> 36


wezwano go do umierającej kobiety, której córka, Christine Martin, bawiła sięw tym czasie w miejscowej oberży „Pod czarnym koniem". Po wyspowiadaniukonającej i udzieleniu jej ostatniego namaszczenia kapłan udał się do oberży,by powiedzieć pannie Martin, że jej matka umiera, i zabrać ją do domu.Chociaż był Adwent, impreza trwała w najlepsze. Tańczono, śpiewanoi pito. Pojawienie się księdza, który wyciągnął stamtąd młodą dziewczynę,skwitowano docinkami, że klecha przyszedł po swoją kochankę.Kilka miesięcy później okazało się, że Christine jest w ciąży. W tamtychczasach samotne matki spotykały się z ostracyzmem otoczenia. Kiedy dziewczynaurodziła dziecko, odwrócili się od niej nawet najbliżsi. Najbardziej weznaki dawali jej się jednak bywalcy miejscowej oberży - urządzali po jej oknamidrwiące występy lub wybijali szyby kamieniami.Jedynym człowiekiem, który brał ją publicznie w obronę, był ks. Vianney.On też ochrzcił dziecko, nadając mu imię Bernard. Postawa proboszcza spowodowała,że niektórzy zaczęli nazywać go obrońcą dziwek, a nawet sugerować,że Christine jest jego kochanką.Pewnego dnia młoda matka znikła bez śladu. Jej zwłoki wydobyto z Saony,nieopodal Villefranche, trzy dni później. Chociaż samobójcy byli wówczaschowani w niepoświęconej ziemi, ks. Vianney zdecydował się urządzić jejpogrzeb na parafialnym cmentarzu. Uznał bowiem, że dziewczyna nie byłaprzy zdrowych zmysłach, a do samobójczego kroku popchnęła ją nienawiść zestrony sąsiadów.Dla wielu mieszkańców Ars decyzja proboszcza oznaczała zbezczeszczeniecmentarza. Nie mogli zrozumieć, dlaczego pochował on w poświęconejziemi osobę, która popełniła grzech śmiertelny. Pogłoska o tym, że zmarłabyła kochanką księdza, zaczęła trafiać na coraz bardziej podatny grunt.Wkrótce okazało się, że nikt nie chce zaopiekować się osieroconym niemowlęciem.Jedynym, który zdecydował się przygarnąć małego BernardaMartina, był znowu ks. Vianney. Umieścił on niemowlę w prowadzonymprzez siebie Domu Opatrzności. Była to założona przez niego szkoła dladziewcząt połączona z internatem.WAKACJE 2005155


Postępowanie proboszcza spowodowało, że pogłoskom o tym, iż jestojcem dziecka, zaczęło dawać wiarę coraz więcej mieszkańców Ars. Tak jakniedawno pod oknami Christiny Martin, tak teraz pod oknami ks. Vianneyarozbrzmiewać zaczęła kocia muzyka. Kamieniami wybito szyby na plebani,a na ścianach pojawiły się plakaty wyszydzające księdza, do biskupa w Belleyzaczęły przychodzić anonimy z oskarżeniami pod adresem kapłana z Ars.Proboszczowi przestano się kłaniać na ulicy. Nawet najwierniejsi parafianiestracili zaufanie do księdza i odwrócili się od niego.Atmosferę podgrzewało milczenie ks. Vianneya. Wójt wielokrotnie namawiałgo, by publicznie z ambony bronił swego dobrego imienia, a oszczercówpozwał przed sąd. Kapłan jednak odmawiał, mówiąc, że prędzej woli byćpozbawiony probostwa i osadzony w więzieniu: „Jakże mógłbym się bronićprzed krzyżem, który mi Pan Bóg włożył na ramiona? Nie, nie będę się bronił.Błogosławię mój krzyż".Wiele rodzin zabrało swoje córki z Domu Opatrzności. Istnienie placówkistanęło pod znakiem zapytania, bo dotychczasowi darczyńcy przestali nanią łożyć. Stawiali jeden warunek - wznowią dofinansowanie, jeśli z zakładuzostanie usunięty bękart Bernard Martin. Proboszcz pozostawał jednak nieustępliwy.Sprawa stała się tak głośna w całej diecezji, że biskup Devie z Belley zmuszonyzostał do interwencji. Zaproponował, że skoro ks. Vianney nie możeudowodnić swej niewinności, niech prosi o przeniesienie do innej parafii. Takteż proboszcz postanowił uczynić.Zanim do tego jednak doszło, dziekan z Trevoux zdecydował się zorganizowaćw Ars misje parafialne. Do wsi zjechała grupa kaznodziejów z Lyonu.Przez trzy dni głosili oni w kościele kazania, broniąc przy okazji znieważanejczci ks. Vianneya. Ich homilie spotykały się jednak z szyderstwami, a w najlepszymrazie - z obojętnością wiernych.Trzeciego dnia misji wydarzył się wypadek. Jeden z parobków pana FleuryTreve, który publicznie najgłośniej oskarżał ks. Vianneya, został tak mocno kopniętyprzez konia, że posłano po księdza, by przybył do umierającego. Misjonarz156<strong>FRONDA</strong> 36


z Lyonu, który wyspowiadał parobka, kazał natychmiast wezwać wójta oraz kilkuinnych mieszkańców wsi do konającego mężczyzny. Jako pokutę kapłan wyznaczyłumierającemu publiczne ujawnienie jednego z grzechów. Na łożu śmierciparobek przyznał się, że to on jest ojcem Bernarda Martina. Dodał też, że samwyznał to w konfesjonale ks. Vianneyowi, więc ten ostatni, związany tajemnicąspowiedzi, nie mógł ujawnić prawdziwych okoliczności całego wydarzenia.Mężczyzna poprosił Boga i proboszcza o przebaczenie i wkrótce potem skonał.Jeszcze tego samego dnia wezwano do kościoła ludność Ars i odczytanojej oświadczenie podpisane przez wójta i pozostałych świadków śmierci parobka.W czasie gdy mieszkańcy wsi dowiadywali się o niewinności swegoproboszcza, ks. Vienney przygotowywał się do przenosin do Fareins. Do tegoparafianie postanowili już jednak nie dopuścić. Nazajutrz wysłali delegację doordynariusza Belley, który cofnął dekret o przenosinach księdza.Zachowała się modlitwa proboszcza, gdy ten dowiedział się o wszystkim:„Panie, zdjąłeś ze mnie krzyż. Czy jesteś ze mnie niezadowolony, skoro nieuznałeś mnie godnym, abym go dalej dźwigał?".ALEKSANDER BOCIANOWSKIPS Dnia 8 stycznia 1905 roku papież Pius X ogtosit Jeana-Marie Vianneya btogostawionym, a dnia21 maja 1925 roku papież Pius XI wyniósł go na ottarze jako świętego.


Dzięki naszym ogłoszeniom uratowano życie dziesięciorgadzieci: dwóch Karolin, Damiana, Briana, bliźniątSandry i Patryka, Wiktorii, Martynki i Magdy.NUMERŻYCIAROZMOWA Z O. PIOTREM IDZIAKIEM SJ, KATARZYNĄ WYCZYNSKĄ,ANNĄ AMBROŻAK, MARCINEM KOŚCIELNYM,HANNĄ PIEKUT, KATARZYNĄ POŹNIAK, ANETĄ KOCUN,JOANNĄ MARJAŃSKĄ, ACNIESZKĄ TYLMAN- PRZEDSTAWICIELAMI DIAKONII ŻYCIA DUSZPASTERSTWAAKADEMICKIEGO „ARKA" W BYDCOSZCZY„Brak miesiączki? Możemy pomóc" - takie ogłoszenie ukazuje się cyklicznieod dwóch lat w „Expressie Bydgoskim", a od kilku miesięcy w „Gazecie Pomorskiej".Skąd wziął się pomysł, aby za pomocą takiego ogłoszenia w prasieratować nienarodzone dzieci?Do jezuitów zgłosił się Polak mieszkający w USA, który ofiarował pewnąsumę pieniędzy na konkretny cel - ratowanie życia poczętego. To był takizamyślony, lekko smutny człowiek, który przyszedł jak skruszony grzesznik.Mówił, że ofiarę tę chce dać właśnie zakonnikom, bo ma do nich duże zaufanie,że faktycznie będzie przeznaczona na ten cel. Skojarzyłem to sobie z pokutą,która miała być zadośćuczynieniem za zaniedbanie czy udział w aborcji.Próbowałem przez prawie dwa lata sam dotrzeć do takich ludzi. W gablotachprzed kościołem były na plakatach ogłoszenia następującej treści: „Jeśli jesteś158<strong>FRONDA</strong> 36


w stanie błogosławionym, jeślijesteś w trudnej sytuacji, boiszsię, czujesz trwogę - przyjdź,pomożemy ci". Przychodziłyjednak osoby, które już miałydzieci i chciały otrzymać wsparciepieniężne. Przez ten czasnie zgłosiła się do mnie żadnakobieta, która byłaby w staniebłogosławionym i potrzebowałapomocy. Byłem załamany. Jednakgenialne natchnienie, jak dojśćdo tych ludzi, otrzymała Kasia Wyczyńska; do tych, którzy w tak trudnejsytuacji w ogóle nie szukają pomocy w kościołach, tylko chcą jak najszybciejrozwiązać problem.Gdy ojciec Piotr ogłosił, że mamy pieniądze i trzeba dotrzeć do tych osób, tow ciągu kilku godzin wpadł mi do głowy pomysł. To było działanie Ducha Św.Kiedyś na przełomie lat 1989 i 1990 próbowałam bawić się w dziennikarstwo,wcielić w zdesperowaną kobietę, która jest w ciąży i chce się spotkać z lekarzemginekologiem. Chciałam napisać reportaż o takiej sytuacji. Gdy zadzwoniłampod numer z gazety, lekarz zadał mi kilka fachowych pytań, kazał zrobićtest ciążowy i przyjść z wynikiem. Nie byłam jednak na tyle sprytna, aby cośwymyślić i spotkać się z lekarzem. Nic nie wyszło z artykułu, ale pamiętamte niesamowite emocje, kiedy dzwoniłam, udając kobietę spodziewającą siędziecka, pamiętam, ile wtedy myśli kłębiło mi się w głowie.Kto rozmawia z matkami przez telefon?Pierwsze pytanie kobiet brzmi: „Ile to kosztuje? Ile pigułka antykoncepcyjna,ile aborcja?". Nam po prostu zależy na tym, aby to dziecko się urodziło, abynie zostało zabite. Upoważniona do rozmów jest tylko jedna osoba z nas- Kasia, która używa określenia „zabicie dziecka", a nie „aborcja" czy „zabieg".Pyta wprost: „Chce pani zabić swoje dziecko?".WAKACJE 2005159


Ile telefonów odbierasz?Teraz mniej, ale zdarzało się, że dwa, trzy dziennie. Wiele kobiet, które dzwoniły,mówiło, że potrzebowały takiej właśnie rozmowy, takiego wsparcia. Dzwoniąteż mężczyźni, którzy mówią, że nie żona, nie dziewczyna, ale „pewna pani" maproblem. Mówią, że mają jedno, dwoje czy czworo dzieci i już wystarczy. Są teżkobiety zdradzone, pozostawione same sobie. Zdarzają się również takie sytuacje,że dorastające córki mówią swoim 40-letnim matkom, które zaszły w ciążę, że towstyd. Motywacje są różne. Kiedyś dzwoniła matka kobiety, która była w ciążyz trojaczkami. Babcia tych dzieci dzwoniła, bo chciała otrzymać tabletki poronne;twierdziła, że „nie będzie w stanie utrzymać córki i jej bękartów". Zdarzają sięteż chamskie, agresywne telefony z wyzwiskami czy krzykami.Mamy, które dzwonią, łączy brak wsparcia i pomocy ze strony otoczenia. Sąsłabe, osamotnione i nie wiedzą, co robić.Jak walczycie o dzieci?W naszej diakonii życia jest 19 osób i każdy ma przydzielony dzień, w którymofiarowuje swoją modlitwę.Każdy wylosował sobie dzień tygodnia. Mój to środa i odmawiam dziesiątkęróżańca w intencji tych kobiet, które dzwonią w środę.Można również ofiarować Mszę św. w ich intencji, dobrowolne postanowienie,post czy umartwienie.Tak naprawdę to modlitwa jest podstawą pomocy. Jeśli jej nie ma, to wszystkosię sypie. W ostatnim czasie spadła liczba osób, które dzwonią, i my sięzastanawiamy, czy to jest nasza wina, bo się mniej modlimy, czy jest to wynikwzrostu świadomości w społeczeństwie.Jeśli był trudny telefon w ciągu dnia, to Kasia dzwoni do nas z prośbą, abyśmysię intensywniej modlili. Wtedy ofiaruje się np. cały dzień w intencji tejkonkretnej osoby czy sprawy.160<strong>FRONDA</strong> 36


Oprócz modlitwy są spotkania..,Spotykamy się z matkami w stanie błogosławionym i z tymi, które urodziłydziecko. Spotykam się np. z Iwoną, która urodziła małą Wiktorię. Ta kobietaprzyznała się wprost, że chciała zabić dziecko, że miała przed sobą pigułkę,gazetę i szukała pomocy. Powiedziała, że kiedy teraz patrzy na swoją córkę, towie, że mogło jej nie być. Z reguły jednak kobiety nie poruszają z nami takichproblemów. Nie pytają, kim jesteśmy, i nie wracają do telefonu.Umawiamy się z taką mamą na rozmowę w jakimś miejscu. Zdarza się, żeczekamy wytrwale dwie godziny, a ona jednak nie przychodzi. W rozmowieprzekonujemy, żeby się nie bała, że nie jest już sama, a najważniejsze jestżycie jej dziecka.Spotykamy się też co dwa tygodnie i dzielimy tym, co się dzieje, czy odbyłosię jakieś spotkanie, jaki przyniosło efekt.Unikają nas ojcowie dzieci. Chyba trudno im przyjąć pomoc od nas.Czasami mówią, że potrzebują pomocy materialnej. Każde dziecko otrzymujeod nas wyprawkę z pieniędzy przeznaczonych na ratowanie życia.Co znajduje się w waszej wyprawce?Pampersy i pieluchy tetrowe, śpiochy, kocyk, kosmetyki, wanienka, wózek...wszystko, co potrzebne. Wózek i łóżeczko są używane. Dajemy również gazety,z których można się dowiedzieć, jak należy się opiekować małym dzieckiem.Dostajemy też wózki od innych. Ludzie sami przynoszą takie rzeczy do kościoła.Ile dzieci udało się wam już uratować?Dziesięcioro: dwie Karolinki, Damiana, Briana, bliźnięta Sandrę i Patryka,Wiktorię, Martynkę i Magdę, która została oddana do adopcji. Pozostałe matkiprzyjęły swoje dzieci. Najstarsze w grudniu skończyło roczek.WAKACJE 2005161


Staramy się pamiętać o urodzinach dzieci, o świętach. Chcemy, aby matkiwiedziały, że pamiętamy o nich również po urodzeniu dziecka.To jest niesamowite, że najpierw modlimy się o dziecko, a potem możemywziąć je na ręce. To wzruszające przeżycie.Matki też czekają na nasze odwiedziny. Cieszą się, gdy przychodzimy.Naszą inicjatywą podzieliliśmy się w Inowrocławiu i z tego, co mi wiadomo,udało się już tam uratować jedno dziecko.Wśród nas jest również położna, która udziela bezcennych rad na temat sposobukarmienia czy opieki nad dzieckiem.


Jeśli jakaś kobieta myśli o oddaniu dziecka do adopcji, to informuję ją o procedurzeadopcyjnej, wybieram się razem z nią do ośrodka albo przekazuję po prostutelefon. W ośrodku psycholog odpowiada na wszystkie pytania, uświadamia konsekwencjei nieodwracalność tej decyzji (po szóstym tygodniu po narodzinachdziecka). Pomaga również w załatwieniu spraw formalnych i informuje szpital,w którym zamierza rodzić kobieta, o przewidywanym terminie porodu.Czy namawiacie rodziców, aby ochrzcili dziecko?To robi ojciec Piotr, który stara się kierować tych ludzi na drogę życia chrześcijańskiego.Opiekuję się z koleżanką bliźniakami i mogę powiedzieć, że u nas jest bardzodobrze. Byłyśmy na chrzcie i „roczku", zostałyśmy bardzo serdecznie przyjęte.Wcześniej, dwa miesiące przed porodem, przyjechałyśmy z wyprawką i obiestrony czuły się trochę niezręcznie, ale potem już sytuacja się zmieniła. Dziecisą otoczone troską i miłością, chociaż ich ojca nigdy nie udało nam się poznać.Z Asią jeździmy do pewnej kobiety, która żyje w związku niesakramentalnym.Próbowaliśmy ją przekonać, żeby wybrać na rodziców chrzestnych ludzi, którzybędą się modlić za dziecko, będą przyjmować komunię św. w jego intencji,ale wybrano takich rodziców, którzy również żyją w związkach niesakramentalnych.Dziecko nie jest ochrzczone, mimo że minęło już pół roku. O tymtrzeba rozmawiać bardzo delikatnie, bo inaczej ten temat wywołuje dużezdenerwowanie.Trudno jest poruszać temat Boga w rozmowach z mamami. Na pewno łatwiejbyło po śmierci Jana Pawła II. Z Dorotką staramy się nie zaniedbywać modlitwyw takich domach. Gdy odmawiałyśmy dziesiątkę różańca, powiedziałyśmymamie, że teraz modlimy się za jej córeczkę, i spytałyśmy, czy się z namipomodli. Podeszła do tej modlitwy ze szczerą chęcią.Jeśli urządzamy urodziny, to też się staramy, aby prezenty w jakiś sposóbnawiązywały do Pana Boga. Kupiliśmy np. Biblię dla maluchów, aby dzieci wzrastaływ Bożej miłości. Cieszy nas to, że czytają ją również matki.WAKACJE 2005163


Podejmujecie inne inicjatywy w obronie życia?Zbieraliśmy podpisy przeciwko projektowi ustawy o świadomym rodzicielstwie.Staliśmy pod kościołami po niedzielnych Mszach Św., chodziliśmy z listempo akademikach i udało nam się zebrać blisko cztery tysiące podpisów.Trochę obawialiśmy się reakcji studentów, ale były one bardzo przychylne.Mówili, że dobrze robimy, zajmując się tą sprawą. Rozdawaliśmy też naszeulotki.Przy naszej diakonii powstało też w styczniu tego roku Bydgoskie StowarzyszenieObrony Życia i Godności Człowieka. Zachęcił nas do tego inż. Antoni Ziębaz Krakowa. Główną przyczyną było to, że w naszym regionie brakuje takich stowarzyszeń.Mamy sporo pomysłów. Chcielibyśmy stworzyć biuro informacji, abypomagać załatwiać ubogim młodym matkom zasiłki rodzinne, dodatki, a takżeorganizować debaty, dyskusje.Roznosiliśmy też po gabinetach ginekologicznych i przychodniach książeczkiPomóż ocalić życie bezbronnemu, wydawane przez Polskie StowarzyszenieObrońców Życia.Zasypuję ulotkami i książeczkami swoją uczelnię i widzę, że czytają je równieżwykładowcy.Kiedy roznosiłam nasze ulotki, podeszła do mnie dziewczyna z roku.Powiedziałam jej, co robimy. Odpowiedziała, że jest jej bardzo przykro, bojej koleżanka dwa tygodnie temu dokonała aborcji. I ona nie wiedziała, jakjej pomóc.Bierzemy udział w kursie Naturalnego Planowania Rodziny, prowadzonymprzez ginekologa. Po jego ukończeniu będziemy się starać o to, aby uzyskaćtytuł nauczyciela NPR.Jest też taka nasza inicjatywa, z którą wychodzimy do całej Polski, aby 18maja połączyć urodziny papieża Jana Pawła II i jego naturalną śmierć w nabożeństwow obronie życia. Aby o godzinie 21.37 spotykać się na placach czy1£4 <strong>FRONDA</strong> 36


w kościołach i zatrzymać się nad słowami papieża odnośnie do ratowania życia.Aby pokazać młodym ludziom, jak można pięknie żyć, jaki owoc przynosiżycie. Stanąć po stronie życia - to jest prezent dla papieża.Co te inicjatywy wnoszą w wasze życie?Możemy dawać świadectwo. Mama, którą się opiekujemy, miała krwotoki,istniało zagrożenie życia dziecka. Ojciec Piotr odprawił szybko Eucharystięw jej intencji. To był piątek, od razu nastąpiła duża poprawa i kobieta jużw poniedziałek wyszła ze szpitala. Pamiętam, że wieczorem otworzyłamPismo Święte i dostałam słowo o tym, jak Jezus uzdrowił kobietę cierpiącą nakrwotok. Od tego momentu wszystko było z dzieckiem w porządku.To jest taki łańcuszek, pomagamy jednej osobie, a wiele innych z tego korzysta.Dla nas jest niesamowitym doświadczeniem móc uczestniczyć w takimwydarzeniu. Ważne jest też, aby nie sobie przypisywać te zasługi, aleJezusowi. Bóg działa przez ludzi.Aby uratować życie człowieka, trzeba włożyć dużo wysiłku, przede wszystkimmodlitwy.Trzeba po prostu głosić w świecie ewangelię życia.ROZMAWIAŁ: JAROSŁAW WRÓBLEWSKIBYDGOSZCZ, 28 KWIETNIA 2005


Jeśli przyjąć m.in. za bratem Efraimem, że ojciec jestw rodzinie figurą Boga, a matka symbolizuje DuchaŚwiętego, to okaże się, iż Bóg-ojciec w filmie Sofii Coppolistracił panowanie nad swoją rodziną, a Duch Święty-matka,zamiast ogarniać miłością, ograniczył się domoralistycznego stawiania wymagań.OCZAMI DZIEWICMAREKHORODNICZYDuch krępowany jest przez oczy.Izydor z SewilliMyślę, że można się zgodzić co do tego, że fundamentem popkultury jestprzekaz „obrazkowy". To na nim wychowuje się już trzecie pokolenie ludziżyjących w kręgu oddziaływania cywilizacyjnego Europy Zachodniej i USA.Spektrum zainteresowań kultury masowej wyznaczały od lat 40. StanyZjednoczone. To dzięki gigantycznym inwestycjom Wuja Sama najpierwkino, a potem telewizja i Internet, stały się głównym pożywieniem statystycznegoobywatela Metropolis. Procesowi zmiany środowiska kulturowegotowarzyszyło tworzenie nowej mitologii i systemu wierzeń stymulowanegof <strong>FRONDA</strong> 36


przez treść przekazu medialnego. Od razu należy podkreślić, że owe mitologiei wierzenia ze swej natury były na tyle „głębokie", na ile pozwalała na toforma filmu, programu telewizyjnego, komiksu czy artykułu zamieszczonegow tabloidzie. Powiedzieć, że świat kreowany i opisywany takimi narzędziamijest uproszczony czy wręcz stereotypowy, to za mało. Jest to zwyczajnie światnieprawdziwy. Naturalnie, wyjątki zwykle potwierdzają regułę - zdarzają sięwybitne filmy czy komiksy. Problem w tym, że to właśnie one, stanowiącawangardę miernoty, są jakimś estetycznym - i ostatecznym! - punktem odniesienia.Wystarczy tutajwspomnieć dyskusjęwokół kontekstu Shoahspowodowaną przez publikację komiksuMaus czy egzaltowane debaty nadhumanistycznym ujęciem dziesięciorgaprzykazań po filmowym cyklu Dekalog Krzysztofa Kieślowskiego. Nie bezznaczenia jest także współdziałanie różnych „megafonów" popkultury w kreowaniuwydarzeń lub promowaniu nowych autorytetów: np. równie ważneco wyjście po pracy do kina na najnowszy film Luca Bessona staje się przeczytaniew gazecie wywiadu z reżyserem i obejrzenie w „Vivie" czy „Gali" zdjęćaktorki grającej w filmie główną rolę ubranej od stóp do głów w ciuchy Dolce& Gabana. Takie wielokanałowe oddziaływanie gwarantuje totalne zagospodarowanieczasu i wyobraźni odbiorcy. Daje również poczucie uczestnictwaw czymś ważnym. Stosunkowo często mamy także do czynienia z jednoczesnymwprowadzaniem w obieg kultury masowej kilku „wypowiedzi artystycznych"o podobnym wydźwięku ideowym. Prawdopodobnie nie jest to wynikświadomej kalkulacji - raczej wyczucia koniunktury na dany problem. Takbyło z kilkoma filmami poświęconymi przemocy w mediach (m.in. Urodzenimordercy OHviera Stone'a i Funny Games Michaela Heneke). Tak jest dzisiajw odniesieniu do problemów z zakresu bioetyki - Za wszelką cenę ClintaEastwooda, Vera Drakę Mike'a Leigh czy W stronę morza Alejandra Amenabara.Machina rozrywkowa posługuje się dzisiaj tak różnorodnymi środkamiwyrazu, że daje widzowi iluzję wyczerpania tematu z wszelkich możliwychstron. Sporo racji ma też Wojciech Wencel, który poruszył podobny problemw odniesieniu do biznesu wydawniczego: „Była moda na feminizm - pojawiłaWAKACJE 2005167


się Katarzyna Grochola, mówiło się o narkotykach - jak spod ziemi wyrósłTomasz Piątek, święcił triumfy temat dresiarzy - karierę zrobiła DorotaMasłowska, zupa okazała się za słona - wypłynął Wojciech Kuczok, warszawkazachłysnęła się słowem dubbing - miała swoje pięć minut AgnieszkaDrotkiewicz, zwrócono uwagę na lewacki antykonsumpcjonizm - z kapeluszawyskoczył Sławomir Shuty, teraz jest moda na camp, queer i gender studies,więc Witkowski po prostu musiał zostać zauważony. Kolejność zawszejest ta sama: najpierw pojawia się „moda intelektualna", potem książka"(http://yass.art.pl/przesuw/wencel/).Jak prezentuje się na tak opisanym popkulturowym tle film Sofii CoppoliVirgin Suicides (w Polsce promowany pod tytułem Przekleństwa niewinności)?Zacznijmy od samej reżyserki - córka Francisa Forda Coppoli, autora m.in.Czasu Apokalipsy, Draculi i Ojca chrzestnego, wpływowej postaci w świecieHollywood; od jakiegoś czasu dziewczyna najbardziej „kultowego" reżyseraostatnich lat - Quentina Tarantino (o czym można przeczytać w kolorowejprasie). Do tego, zanim jeszcze pojawił się jej pierwszy pełnometrażowy film,w świat poszła fama o wybitnych zdolnościach Sofii. Wizerunku dopełniawspółpraca reżyserki z mocno promowanym duetem francuskiej muzyki easy--listening - AIR. To oni napisali niezwykle sugestywną muzykę do Samobójstwdziewic, która zresztą ukazała się na płycie i została doskonale przyjęta przezkrytykę. Wiemy już zatem, że młoda artystka należy do elity świata filmowegoi trzyma rękę na pulsie najnowszych estetycznych mód. Słowem - możemymieć pewność, że jej dzieła będą przyjmowane w sposób szczególny.A film Przekleństwa niewinności nie jest obrazem wybitnym. Wpisuje się zato w donośny wielogłos, kontestujący podwaliny chrześcijańskiej wizji świata.Jest amerykańską odpowiedzią m.in. na wypaczający sens świętości filmPrzełamując fale Larsa von Triera czy Tańcząc w ciemnościach tego samego reżysera.W tym drugim filmie główny ideolog Dogmy dodatkowo stworzył sugestywnąapoteozę ludzkiej woli, która jako żywo przypomina Crowleyowskąkoncepcję satanizmu (główna bohaterka - grana przez Bjórk - świadomie<strong>FRONDA</strong> 36


zmierza ku śmierci, mogąc swobodnie wybrać życie). Coppola dla odmianykrytykuje w swoim filmie opresywny - jej zdaniem - charakter katolickiegowychowania, który symbolizuje w filmie popadająca w „skansen" amerykańskarodzina. Do takiej interpretacji filmu upoważnia „nadobecność"narratora, który prowadzi widza za rękę, nie pozwalając choćby na mały krokwbrew nieubłaganej logice fabuły. Sztywna konstrukcja wymusiła na reżysercepozbawienie bohaterów psychologicznej prawdziwości. Postacie obrazująjedynie punkt widzenia artysty. Oto w na pozór przykładnej katolickiej rodzinie(tata - nauczyciel, mama wychowująca w domu pięcioro dzieci) dochodzido koszmaru. Córki - począwszy od najmłodszej 13-letniej Cecylii- popełniają zbiorowe samobójstwo. Zanim jednak do tego dojdzie,obserwujemy, jak bezduszne zakazy i nakazy prowadzą rodzinędo katastrofy.Początek filmu przynosi atmosferę złowrogiej normalności,przywołując na myśl inspiracjęMiasteczkiem Twin Peaks DavidaLyncha. Coś wisi w powietrzu.Już za chwilę dowiadujemysię, że chodzi o najmłodszącórkę państwaLisbon, która próbujepożegnać się z życiem, podcinając sobie w wannie żyły. Tutaj następujekluczowy moment filmu - w porę odnalezionej dziewczynce wypada z rękiobrazek przedstawiający Matkę Boską. Dezawuowanie katolickiej koncepcjidziewictwa przyjmuje odtąd formę otwartej wojny. Zaczyna dominować cynizm,ośmieszenie, a wreszcie próby wykazania bezsensowności kultywowaniacnoty. W świecie hiperkonsumpcji wychowanie do czystości - rozumianejoczywiście nie tylko jako wstrzemięźliwość seksualna - musi według Coppolisprowadzać się do bezdusznego egzekwowania zakazów i powinności. Niesposób znaleźć - zdaje się mówić artystka - dobrych argumentów za chrześcijańskimstylem życia. Pozostaje tylko zimny rygor. Chrześcijaństwo jestod środka wypalone. Jeśli przyjąć m.in. za bratem Efraimem, że ojciec jestw rodzinie figurą Boga, a matka symbolizuje Ducha Świętego, to okaże się, iżfilmowy Bóg-ojciec stracił panowanie nad swoją rodziną, a Duch Święty-matka,zamiast ogarniać miłością, ograniczył się do moralistycznego stawianiawymagań.WAKACJE 200569


Możliwe, że dziewictwo w małym świecie sióstrLisbon jest właściwie niemożliwe. Oto odratowanaCecylia na pytanie lekarza, dlaczego chciała popełnićsamobójstwo, odpowiada: „Pan nigdy nie był 13-letnią dziewczynką, doktorze".Może być to aluzja do modnego ostatnimi czasy problemu molestowania seksualnego.W istocie pan Lisbon jest człowiekiem wyalienowanym, kompletnieniemającym kontaktu z rzeczywistością. Nie znamy przeszłości dziewczynek.Ze sposobu prowadzenia narracji wynika jednak jakaś tajemnica ich dzieciństwa...Nigdy nic nie wiadomo - przecież na podjecie decyzji o samobójstwiemogło mieć wpływ takie traumatyczne doświadczenie. Klimat moralny wokółrzeczonego zjawiska jest w USA wyjątkowo surowy, tak więc podobna aluzjapada tam na znacznie bardziej podatny grunt niż w Polsce.Dom, w którym odbywa się gros akcji filmu, wyposażony jest we wszystkieatrybuty tzw. płytkiej religijności - krzyże, święte obrazy, różańceitp. Wszystko to stanowi scenografię do demaskowania hipokryzjirodziców. Kiedy Cecylia po raz drugi - tym razem skutecznie - targasię na życie, skacząc z okna na zwieńczone ostrymi palikami ogrodzenie,rodzice wmawiają sobie, że dziewczynka wypadła z okna. W związkuz tym trzeba przestawić plot, żeby w przyszłości uniknąć tragedii...Dziewczęta rozpaczliwiepróbują wyrwać sięz krępujących okowównakazanej cnoty. Atmosfera w domu staje się nieznośna - palenie płyt gramofonowychz muzyką rockową (jako kara za nieprzyjście na noc do domunajstarszej z sióstr - Lux), szlaban na wychodzenie z domu i całkowity zakazkontaktowania się ze światem. Lux, nie mogąc regularnie spotykać się zeswoją szkolną sympatią, na złość rodzicom każdej nocy spółkuje na dachudomu-twierdzy z przypadkowymi chłopcami. Pozostałe siostry popadająw melancholię, marząc o normalnym życiu według amerykańskich standardów.W końcu - zrozpaczone - popełniają samobójstwo. Całą rozciągniętąw czasie tragedię oglądamy oczami sympatycznych chłopaków z sąsiedztwa,którzy są zafascynowani, a jednocześnie przerażeni tajemniczym światempięknych sióstr. Ucieleśniają oni w filmie zdrowy amerykański mit - potańcówki,przejażdżki „kanapami na resorach", futbol i swobodny styl życia. Tow konfrontacji z takim światem przegrywa owa dysfunkcyjna, fanatyczna ro-170 <strong>FRONDA</strong> 36


dżina. Kropkę nad „i" stawia pojawiający się w kluczowych momentach filmumotyw umierającego wiązu - drzewa stojącego na posesji państwa Lisbon.Przeznaczonego do wycinki symbolu zakorzenienia bronią własnymi ciałamisiostry. Nie do końca zdają sobie jednak sprawę z tego, co robią. Wygląda nato, że jest to jakiś element ich świata, jakiś fundament, którego jednak niesposób wybronić. W końcu drzewo zostaje ścięte...Film Coppoli jest jednym z elementów popkultury, rozumianej jako stymulowanaprzez konsumpcję iluzja. Iluzja o tym, że w medialnym hipermarkeciemożna dostarczyć towarów wyczerpujących religijne potrzeby człowieka.Popkultura skutecznie wypiera wartości bądź zmierza do zbrukania rzeczydotąd uznawanych za święte. Problem leży już w samej formie przekazu, niewspominając o „zawartości koszyka". Towar o nazwie Przekleństwa niewinnościopakowano w doskonały papier, ustawiono na półce w ekskluzywnym sklepie,a ostrze reklamy skierowano w przeciętnego inteligenta. Efekt jest taki, że nawetśrednio wyrobiony widz dostrzeże w filmie nie tylko frontalny atak na religię.Zobaczy również, a może przede wszystkim, smutny i nudny światotaczający dom państwa Lisbon, świat wypełniony ludzką wegetacją.Zobaczy ekspansję kolorowych paciorków, krucjatę plastiku i multipleksu,które to mają zastąpić autentyczne doświadczenie religijne. Ujrzy nakoniec, że to m.in. ten sztuczny świat zabił w rodzicach dziewcząt-samobójczyńEwangelię, która jako jedyna jest w stanie dać życie kulturze. Czy SofiaCoppola zdaje sobie sprawę z takiego wydźwięku jej filmu?MAREK HORODNICZYPrzekleństwa niewinności (Virgin Suicides),reż. Sofia Coppola. film prod. USA. 1999


W 1957 roku w piaskach Turkmenii odnaleziono chłopca,nazwanego Dżumoj Dżumajewem, który pięć latprzeżył w gromadzie wilków. Kiedy w pełni przystosowałsię do środowiska ludzkiego, dziennikarz zapytałgo, czy odnalazł wśród ludzi takie samo wzajemnezrozumienie, taką samą czułość, troskliwość, jak wśródwilków. W oczach chłopca pojawił się szczery ból. „Nieznalazłem" - odrzekł i opowiedział o delikatnościmamy-wilczycy i troskliwości taty-wilka.powrótkacprahauseraLEONTIAWIŁOWStarochrześcijański pisarz łaciński Arnobiusz pisał, że człowiek, który wyrósłw warunkach izolacji od ludzi i który znalazł się w społeczeństwie ludzkimw wieku 20 lat lub później, będzie głupszy od zwierzęcia, nawet jeśli jestpotomkiem Platona lub Pitagorasa. Ujawni on nie więcej uczuć niż drzewo172<strong>FRONDA</strong> 36


czy kamień, nie będzie znal ni lądu, ni gwiazd, ni meteorów, ni roślin, nizwierząt.W 1920 roku doktor Sing odkrył w wilczym legowisku razem z młodymiwilkami dwie dziewczynki. Jedna z nich miała około 7-8 lat, druga zaś dwa lata.Młodsza niebawem zmarła. Starsza zaś, Kamila, przeżyła pod obserwacją lekarza10 lat. W wieku 17-18 lat rozwój umysłowy Kamili był na poziomie przeciętnegoczterolatka. Darujmy sobie dalszy przegląd podobnych przypadków.Jednakże w 1828 roku w Norymberdze pojawił się na ulicy szczególnyszesnastolatek. Nie mówił i nie rozumiał, co się do niego mówi, bał się światła,lecz dobrze widział po ciemku i miał ostre powonienie. Nie przyjmowałżadnych pokarmów oprócz chleba i wody. Okazało się, że całe życie spędziłw ciemnej lepiance. Kiedy spał, ktoś przynosił mu kawałek chleba i naczyniez wodą. Woda bywała gorzkawa w smaku. Wypiwszy ją, znowu zasypiał,a budząc się, odkrywał na sobie czystą koszulę. Kilka razy udawało mu sięzobaczyć opiekuna, lecz jego twarz zakrywała maska.WAKACJE 2005 j 73


Młodzieńcowi nadano imię Kacper Hauser. Jego los opisany został w powieściJakoba Wassermanna Dziecię Europy, czyli Kacper Hauser. Kiedy chłopieczaadaptował się w społeczeństwie i mógł co nieco opowiedzieć o swoim życiu,w Norymberdze pojawił się człowiek w masce, który go zabił. Na grobieKacpra Hausera widnieje napis: „Tutaj pochowana jest zagadka stulecia. Jegonarodziny okryte były tajemnicą, tajemnicza pozostaje także jego śmierć".W encyklopedii Brockhausa przywołana jest jedna z krążących w tamtychczasach wersji: ofiara to syn wielkiego księcia Badenii z pierwszego małżeństwa,a zatem następca tronu. Druga żona księcia, pragnąca zapewni przyszłośćswojemu synowi, skazała Kacpra na izolację, a następnie na śmierć.Jeśli ta wersja jest prawdziwa, to tragedia Kacpra Hausera dała począteknarodzinom pogardy kobiet dla ich naturalnej roli i dążeniom do symbolicznych(iluzorycznych) wartości. Pisarz Walentyn Rasputin określił ten proces„pandoryzacji" jako przemianę słabej płci, jej moralną mutację.Dyplomata francuski Jackolliot, przez długi czas mieszkający w Indiach,pisał, że nigdy nie spotkał Hindusa, który mówiłby o swojej matce bez dającegosię zauważyć wzruszenia. Za to nasze media bombardują nas informacjamio zabijaniu dzieci przez rodziców i vice versa, a proces ten niechybnie się rozwija.Dlaczego?Pytanie jest retoryczne, ponieważ po zamianie naturalnego przeznaczeniana priorytety symboliczne - szczęścia osiągnąć nie sposób. Jako pouczającyprzykład jawi się tutaj los amerykańskiej aktorki Sharon Stone.Przyglądając się jej folderom reklamowym, bardzo wiele młodych przedstawicielekpłci pięknej marzy o osiągnięciu takich samych sukcesów, nie podejrzewającnawet skutków. Ona sama w wywiadzie ujawnia, jak do tego wszystkiegodojść: „Najważniejszy jest upór. To był bój tytana: wygrałam... Uwielbiampopularność. Eskorta motocykli z syrenami. Krzyki wielbicieli. Żeby dojść tam,gdzie jestem dziś, musiałam się wdrapywać jak wariatka... i nieważne, że ktoinny zostanie zniszczony... Należę do tych, którzy zawsze chcą być więksi i lepsi.Deficyt uporu w moim zawodzie równa się wyrokowi śmierci".I tak, wleczona niepohamowanym poczuciem samowystarczalności i nieokiełznanąchciwością, dosięgła wyżyn emancypacji, stawszy się ostatecznie,by użyć tu wyrażenia świętego Hieronima, „wybranym naczyniem diabła".Czy można więc tytułować ją kobietą w znaczeniu dzieła Boga (natury)?Oczywiście nie, pomijając już jej popularność i pozorne szczęście. Zerknijmy174 <strong>FRONDA</strong> 36


teraz na odwrotną stronę jej sławy: „Pusta, histeryczna, rozgoryczona"- w ten sposób dziennikarze opisują jej stan psychiczny. „Zawsze chciałamsię uwolnić od przykrej etykietki «symbol seksu» i stać się wreszcie matką- skarży się aktorka... - Bez przerwy przechodzę z jednego planu filmowegona drugi, żeby nie zastanawiać się nad sobą. Co widzę w lustrze? Samotnąkobietę pod czterdziestkę bez dziecka i bez mężczyzny". Stała się ona natyle egoistyczną i okrutną istotą, że należy wątpić w to, iż poruszy ją widok(a może nawet wzbudzić satysfakcję) życiowych porażek wielu tysięcy niedoświadczonychkobiet podążających jej śladami.Wyzyskiwacze wszystkich czasów i narodów byli żywotnie zainteresowanizwiększeniem liczby robotników, wtłaczając w proces pomnażania swojegobogactwa wszystkie warstwy ludności, w tym kobiety w ciąży i matki karmiące,a następnie dzieci. Stanowisko takie zajęli również marksiści-leninowcy,czego konkretnym przykładem jest aktywna uczestniczka wydarzeń rewolucyjnych,a co za tym idzie czołowa działaczka partii bolszewickiej, AleksandraKołłontaj. Niejeden artykuł poświęciła ona takiej organizacji życia, żebyuwolnić kobiece siły do pracy w fabryce: „Dla każdego będzie czymś oczywistym- pisała ona - że robotnica-matka, spędziwszy noc nad kołyską niemowlęcia,zmuszona cały czas wolny poza miejscem pracy poświęcać kuchni,domowi, rodzinie, będzie gorszym, mniej uważnym pracownikiem aniżeli jejmąż" („Komunistka", nr 10/1921).Do głowy jej nawet nie przychodzi myśl o konieczności stworzenia kobiecieoptymalnych warunków do realizacji wielkiego daru, jaki otrzymałaod przyrody - misji macierzyństwa. Widzi ona kobietę jedynie w roli robotnicy.Macierzyństwo zaś w wielu dyskusjach nazywa „kobiecym krzyżem".Kwestią wychowania powinno się zajmować państwo, a nie rodzina. Dlategoim szybciej przybywa najemnej pracy kobiecie, tym prędzej postępuje rozpadjej rodziny. Jako ilustrację szczęśliwego życia, stanowiącego urzeczywistnieniepowyższych idei, Kołłontaj kreśliła taką oto wizję: „W społeczeństwiewyzwolonym z kajdan małżeństwa i rodziny zrodzi się nowa forma miłości- «Skrzydlaty Eros», pojawią się «Miłość-Koleżeństwo», «Miłość-Solidarność»i inne". W naszych czasach to wszystko określa się mniej romantycznie, leczza to bardziej adekwatnie do tego, czym jest: „Gruppen-sex".Współpracownica Centralnego Instytutu Doskonalenia Lekarzy, doktorBotniewa, mówi: „Jeśli mama nie trzyma dziecka na rękach do lat trzech,WAKACJE 200575


a szybko zostawia w żłobku, żeby uwolnić swoje ręce, to jej uczucia wyższeulegają stępieniu. To znaczy, traci ona zdolność współodczuwania, troskliwość,następuje zerwanie więzi z własnym dzieckiem, mężem... Istnieje termin«bezmamina mama», czyli taka, która wyrosła bez kontaktu, bez emocjonalnejbliskości z mamą. I one dokładnie tak samo wychowują swoje dzieci".Z dawien dawna funkcjonuje potwierdzone w życiu, lecz niewyjaśnialneprzeświadczenie o tym, że im mocniej się rodzice wzajemnie kochają, tymzdrowsze i ładniejsze mają dzieci. Tajemnica tego zjawiska tkwi w tym,że rozwój dziecka odbywa się w pozytywnym biopolu (klimacie moralno--psychologicznym). Natomiast nieustanne dramaty rodzinne, zły nastrój,wzajemna nieprzyjaźń rodziców i tym podobne fakty kształtują niezdrowąpsychikę dziecka, co odbija się też na jego stanie fizycznym.W „postępowych" krajach w rezultacie kolejnej fazy moralnego upadku,zwanej rewolucją seksualną, rodzina jest uważana za anachronizm i powyżej35 proc. dzieci rodzi się z „wolnych" związków. Coraz więcej dzieci zostajew ogóle bez rodziców i mimo najbardziej dogodnych warunków, jakie oferująprzytułki, spędza dzieciństwo na bezowocnych marzeniach o własnej mamiei własnym tacie. Kształtowanie psychiki odbywa się u nich bynajmniej niew dogodnych warunkach - ono, zgodnie z regułą, się opóźnia, kanał współczuciajest dość osłabiony, o ile w ogóle nie pozostaje nieobecny.W 1957 roku w piaskach Turkmenii odnaleziono chłopca, nazwanegoDżumoj Dżumajewem, który pięć lat przeżył w gromadzie wilków. Kiedyw pełni przystosował się do środowiska ludzkiego, dziennikarz zapytał go,czy odnalazł wśród ludzi takie samo wzajemne zrozumienie, taką samą czułość,troskliwość, jak wśród wilków. W oczach chłopca pojawił się szczeryból. „Nie znalazłem" - odrzekł i opowiedział o delikatności mamy-wilczycyi troskliwości taty-wilka.Pozbawiając dziecko miłości i troski, w pierwszej kolejności rodzice pozbawiająje przyjęcia tego, co duchowo pierwotne i co odgrywa istotną rolęnawet w świecie zwierząt, dlatego nietrudno pojąć, że wspomniany Dżumauznał wyższość stosunków w wilczej gromadzie.Świat cywilizacji w tym kształcie, w jakim obecnie istnieje, to jest zmierzchludzkości, ogromna tragedia w rozwoju istot myślących, a jako przyczyna tejtragedii jawi się odrzucenie przez ludzkość praw natury. Istniejąca piramidawładzy, przyciągająca ku sobie chciwe jednostki, to sztuczna konstrukcja.17 <strong>FRONDA</strong> 36


Ona się wciąż rozrasta, ale prędzej czy później runie, jak każda gigantycznabudowla wznoszona na kruchym fundamencie. Przy tym może ona przygnieśćswoich architektów i budowniczych, tworzących jej cywilizację. Lecz jeśli ludziebędą potrafili zwyciężyć swoje skłonności do egocentryzmu, a następnieskierować się ku Panu naszemu Jezusowi Chrystusowi i zwrócić wrodzonydar Miłości dzieciom, wychować je na uczciwych, pracowitych, szlachetnychludzi, rozróżniających wartości prawdziwe i fałszywe, to piramida władzy,zapewniająca ucisk większości przez mniejszość, zacznie topnieć, podobniejak góra lodowcowa, zaciągnięta przez prądy w tropiki.LEONTIJ AWIŁOWTŁUMACZYŁ: FILIP MEMCHES


Tłok powinienposuwać się w cylindrze,a nie w rurze wydechowej.Czyhomoseksualizm jest zgodnyz prawem naturalnym?W różnych publicznych dyskusjach na temat homoseksualizmu, jakich częstoprzychodzi mi wysłuchiwać, pada stwierdzenie, że stosunki jednopłciowesą czymś normalnym i zgodnym z naturą. Autorzy takich sądów traktują najwidoczniejprawo naturalne jako coś abstrakcyjnego lub subiektywnego alboteż stosują się do definicji Alfreda Kinseya. To właśnie bowiem guru rewolucjiseksualnej przedefiniował pojęcie zachowania naturalnego w sferze seksu.Otóż Kinsey uznał za naturalny każdy akt, jaki zdarza się w przyrodzie. Miarąnormy stało się więc samo istnienie danego zjawiska. Tej właśnie argumentacjiużywają zwolennicy uznania zachowań homoseksualnych za zgodne z naturą- skoro pederaści odczuwają pociąg do osób tej samej płci, to znaczy, żeich uczucie jest naturalne.178<strong>FRONDA</strong> 36


Trzeba przyznać, że większość z nich nie wykazuje w tym jednak takiej konsekwencji,jaką przejawia! Kinsey. Logicznie uznawał on bowiem za całkowicienormalne takie zachowania, jak pedofilia, zoofilia czy kazirodztwo, ponieważsą one również spotykane w rzeczywistości. Niewiele osób ma jednak dziś odwagębyć konsekwentnymi i przyznać rację Kinseyowi, tak jak robi to np. prof.Peter Singer, szef katedry etyki na Uniwersytecie Princeton, który uważa zakazzoofilii za międzygatunkowy rasizm i humanistyczną ksenofobię.Tymczasem żeby rozpoznać, czy stosunki homoseksualne są czymś normalnym,a więc zgodnym z prawem naturalnym, należy przede wszystkimzrezygnować z abstrakcji i wrócić do przyziemnej rzeczywistości. Należy wrócićdo natury - bo do tego przecież odsyła nas pojęcie prawa naturalnego.Nie będziemy przy tym wysuwać wielokrotnie przywoływanego argumentu,że stosunki homoseksualne nie są w stanie zapoczątkować nowegoistnienia ludzkiego. Argument ten, niesłusznie zresztą, został w publicznejdyskusji oderwany od biologii i przypisany do arsenału środków światopoglądowych.Znana jest też odpowiedź rzeczników homoseksualizmu: celem aktywnościpłciowej niekoniecznie musi być prokreacja, lecz osiąganie przyjemności.Skoncentrujmy się raczej na kwestii, czy natura przystosowała organizmludzki do stosunków homoseksualnych. Zanim jednak do tego przejdziemy- mała dygresja. Można wyobrazić sobie scenę, że ktoś wbija gwoździe aparatemfotograficznym. Czy jednak jest to normalne? Czy aparat fotograficznyzostał skonstruowany po to, by wbijać nim gwoździe? Czy używanie go niezgodniez jego przeznaczeniem nie doprowadzi z czasem do jego zepsucia?Czy przez sam fakt, że ktoś wbija aparatem gwoździe, możemy uznać, że jestto wykorzystanie go takie samo, jak robienie nim zdjęć? Być może Kinsey naostatnie pytanie odpowiedziałby twierdząco, ale nikt nie widział go, by zamiastwidelca używał np. szczotki klozetowej.Po tej dygresji przejdźmy do sprawy zasadniczej, mianowicie do fundamentalnejróżnicy między fizjologiczną budową pochwy a budową odbytu.Otóż odbytnica została ukształtowana w ściśle określonym celu - wydalaniakału z organizmu. Jej ścianki są zbudowane tak, by maksymalnie ułatwić defekację,a więc ruch fekaliów w jednym, ściśle określonym kierunku.Odwrotnie jest w wypadku pochwy, której budowa została ukształtowanatak, by ułatwić penetrację przez penisa. Ścianki waginy zbudowane sąWAKACJE 2005179


z grubego, łuskowatego, wielowarstwowego nabłonka, składającego się ażz trzech leżących na sobie warstw mięśni oraz pokrytego grubą warstwą komórek.Ta mocna budowa chroni skutecznie waginę przed urazami mogącymipowstać podczas stosunku, zapobiega pęknięciom i neutralizuje bakterie.Pochwa została uformowana w taki sposób, by wytrzymać nie tylko penetracjęczłonka, lecz również tak wielkie napięcie, jakim jest poród dziecka.Naczynia krwionośne waginy i guzki limfatyczne znajdują się głęboko pod jejpowierzchnią, co zapobiega przedostawaniu się wirusów do układu krwionośnegoi limfatycznego. Dodatkowym ułatwieniem podczas stosunku seksualnegojest duża rozciągliwość ścianek pochwy oraz wydzielanie śluzu, któryzapewnia naturalną wilgotność podczas stosunku seksualnego.W odróżnieniu od niej ściany odbytnicy zbudowane są z pojedynczej warstwynabłonka kolumnowego, który nie tylko nie stanowi ochrony przedurazami, lecz nawet sprzyja wchłanianiu zawartych w spermie antygenów.Dodatkowo wokół jelita grubego skupione są guzki limfatyczne, co ułatwiaatakowanie przez wirusy bezpośrednio układu odpornościowego. Warto dodać,że ściany odbytu nie są tak rozciągliwe jak w pochwie i nie wydzielająśluzu. Stosunek analny odwraca naturalny kierunek nacisku, przez co ściankirectum stają się bardziej podatne na uszkodzenie. Rozszerzenie kanału odbytnicymoże spowodować rozerwanie jego tkanki wyściełającej, a nawet krwawepęknięcia zwieracza odbytu.Nic więc dziwnego, że wśród homoseksualistów uprawiających seks analny,szczególnie pełniących podczas stosunków rolę bierną, często spotykanymischorzeniami są: ropne owrzodzenie okolic odbytu, mięsak Kaposiego,łuszczyca znana jako syndrom Kobnera, zapalenie jelita grubego czy brodawkiweneryczne.U homoseksualistów, zwłaszcza w podeszłym wieku, osłabienie zwieraczaodbytu jest tak duże, że często następuje mimowolne popuszczanie stolca.W związku z tym wielu z nich musi na co dzień nosić bieliznę z obcisłymigumkami, uniemożliwiającą gubienie wydzielin.Obserwuje się wśród nich również większe osłabienie systemu immunologicznego,co wiąże się z obecnością w spermie substancji obniżających odpornośćorganizmu. W przypadku stosunku dopochwowego budowa kobiecychnarządów płciowych sprawia, że plemniki nie przedostają się do krwioobiegu,tak jak ma to miejsce w przypadku stosunku doodbytniczego, gdy sperma180<strong>FRONDA</strong> 36


łączy się z florą bakteryjną odbytnicy. Ponieważ organizm mężczyzny nie jestprzystosowany do przyjmowania spermy, następuje reakcja immunologicznaprzeciw własnemu układowi immunologicznemu. Dochodzi do nadmiernegowydzielania przez organizm limfocytów B, które atakują limfocyty T i w rezultacienastępuje rozregulowanie systemu odpornościowego.Każdy lekarz pierwszego kontaktu, który ma wśród swoich pacjentów zarównohetero-, jak i homoseksualistów, może stwierdzić, że ci drudzy zdecydowanieczęściej mają słabszą odporność na różnego rodzaju infekcje czy choroby.Rozdarcia, pęknięcia i perforacje ścianek odbytu ułatwiają także przenoszeniesię drogą płciową różnych chorób zakaźnych, tym bardziej że bakteriei wirusy trafiają wprost do układu limfatycznego. Tym tłumaczyć można takdużą wśród aktywnych homoseksualistów liczbę zachorowań na żółtaczkę(zarówno typu A, jak i typu B), opryszczkę, cytomegalię, amebozę, lambliozęczy zakażenie pałeczkami Shigella. Nie jest też przypadkiem, że w swojejpierwszej fazie epidemia AIDS najszybciej rozwijała się właśnie w środowiskachhomoseksualistów. Początkowo zresztą choroba nazywała się GRID- Gay Related Immunodeficiency, jednak z czasemdokonano zmiany nazwy, gdyż stygmatyzowałaona zbytnio tę mniejszość seksualną.Chociaż wśród tej ostatniej najbardziej rozpowszechnionesą stosunki analne, warto dodać,że w przypadku stosunków oralnych wystarcząnawet niewielkie rany dziąseł, ust czyjamy ustnej, by wywiązały się choroby weneryczneust i gardła, trudne do wyleczenia przezdługie miesiące. Za szczególnie niebezpiecznez punktu widzenia epidemiologicznegonależy natomiast uznać praktykowane równieżstosunki oralno-analne. Zgodnie z teoriąKinseya one także powinny zostać uznaneza naturalne, według zaś innego gururewolucji seksualnej, Wilhelma Reicha, stanowiąszczyt seksualnego doskonalenia sięczłowieka.181


Dla ułatwienia współżycia płciowego wielu homoseksualistów, zwłaszczaw Stanach Zjednoczonych, używa azotanu amylowego, zwanego potocznie„afrodyzjakiem gejów" lub poppers, który rozluźnia mięśnie gładkie odbytu.Środek ten został w 1988 roku oficjalnie zakazany w USA jako wysocetoksyczny, rakotwórczy i niszczący układ immunologiczny, jednakże w środowiskachgejowskich jest nadal rozpowszechniany. Przyczynia się on do corazwiększego obniżania odporności wśród ludzi, których układ odpornościowyi tak w dużym stopniu jest już nadwerężony.Fizjologia odbytnicy, której budowa nie jest przystosowana do penetrowaniaprzez ciała obce, oraz analiza szkodliwych skutków, jakie wiążą sięz uprawianiem tego rodzaju stosunków, pozwalają jednoznacznie stwierdzić,że akty homoseksualne nie są zgodne z naturą ludzkiego organizmu. Do odwrotnychkonkluzji prowadzi natomiast analiza stosunków heteroseksualnych- męskie i żeńskie organy płciowe są jakby dla siebie stworzone.Kiedy mówią nam więc, że stosunki homoseksualne są zgodne z naturą,odpowiedzmy, że gdyby tak było, to nasze odbyty powinny wydzielać wazelinę,tak jak pochwa wydziela śluz. Możemy też dodać - za pewnym publicystą- że tłok powinien posuwać się w cylindrze, a nie w rurze wydechowej.SAMUEL COHENTŁUMACZYŁ: DARIUSZ KOWAL


Uznanie, że homoseksualizm jest zdeterminowany biologicznie,stawia tę orientację poza wszelką krytyką,a nawet poza wszelką dyskusją.O GEJACHI GENACHWBEN LEVINopinii publicznej coraz bardziej zakorzenia się przekonanie, że przyczynyhomoseksualizmu mają charakter bądź dziedziczny, bądź wrodzony,bądź uwarunkowany genetycznie lub hormonalnie. Tymczasem sądutakiego nie potwierdza żadne badanie naukowe. Od czasu do czasu w me-184<strong>FRONDA</strong> 36


diach pojawiają się sensacyjne informacje o nowych odkryciach badaczy, którzydonoszą o biologicznych źródłach homoseksualizmu. Często wiadomościte wybijane są na czołówkach gazet, opatrywane dużymi tytułami i poświęcasię im dużo miejsca. Łatwo zapadają więc w pamięć.Problem polega na tym, że kiedy później - a zawsze jest to znacznie później,gdyż na rzetelne badania potrzeba sporo czasu - wyniki te są weryfikowanei podważane przez kolejnych naukowców, media już o tym nie informująalbo donoszą w małych uwagach petitem na dole którejś z końcowych stron.Dzieje się tak z kilku powodów. Po pierwsze, przewidziany prawem prasowymokres na zamieszczanie sprostowań już upłynął. Po drugie, w świetleobowiązujących we współczesnym dziennikarstwie standardów taka korektainformacji sprzed jakiegoś czasu nie jest newsem. Po trzecie wreszcie, politycznapoprawność każe blokować pewnego rodzaju wiadomości.Warto wspomnieć więc o trzech opracowaniach naukowych, których nagłośnienieprzez media popularne w największym stopniu przyczyniło się dotakiego a nie innego postrzegania przyczyn homoseksualizmu w społeczeństwachzachodnich.WINAH31991 roku w sierpniowym numerze miesięcznika „Science" ukazałasię praca pt. A Difference In Hypothalamic Structure Between Heterosexualand Homosexual Men. Jej autor Simon LeVay twierdził, że za zachowania seksualnemoże być odpowiedzialna grupa neuronów o nazwie INAH3 znajdującasię w podwzgórzu mózgowym. Okazało się, że u heteroseksualistów ta grudkaw mózgu jest dwukrotnie większa niż u homoseksualistów.Kiedy przyjrzano się jednak bliżej badaniom LeVaya, stwierdzono, żewszyscy badani przez niego homoseksualiści byli chorzy na AIDS i wkrótcepotem umarli. Wiadomo zaś nie od dziś, że choroba ta powoduje takżezmiany w mózgu. Okazało się też, że zaobserwowane przez LeVaya zjawiskonie było przypadłością powszechną - w przypadku 17 proc. badanych byłoodwrotnie: to homoseksualiści mieli znacznie większą od przeciętnej grupęneuronów, a heteroseksualiści znacznie mniejszą. Sama grupa badawcza niebyła zresztą reprezentatywna, gdyż obserwacjom poddano zaledwie 35 osób.Wyszło przy tym na jaw, że naukowiec nie sprawdził orientacji wszystkichWAKACJE 2005 185


adanych przez siebie mężczyzn, lecz z góry przyjął na ten temat założenie.Nie przedstawiono również żadnego dowodu na to, by wspomniana grupaINAH3 miała jakikolwiek wpływ na seksualność człowieka.Pod wpływem tej krytyki trzy lata później sam LeVay, który nota bene nieukrywa swojej homoseksualnej orientacji, zmuszony był przyznać: „Ważnejest podkreślenie, czego nie znalazłem. Nie dowiodłem, że homoseksualizmjest uwarunkowany genetycznie, ani nie znalazłem genetycznych przyczynbycia gejem. Nie wykazałem, że geje są gejami od urodzenia. To jest największybłąd, jaki popełniają ludzie wyjaśniający moje badania. Nie znalazłemtakże centrum odpowiedzialnego w mózgu za homoseksualizm".To wyjaśnienie LeVaya nie znalazło się już jednak na czołówkachgazet, tak jak jego „odkrycie" sprzed trzech lat. Komunikat, który dziękimediom poszedł w świat i nie doczekał się sprostowania, brzmiał: homoseksualiścimają inną budowę mózgu niż heteroseksualiści i to jest źródłem ichorientacji.Cen of gayrzy miesiące po pracy LeVaya, w grudniu 1991 roku, na lamach„Archives of General Psychiatry" ukazało się studium Johna M. Baileyai Richarda Pillarda pt. A Genetic Study of Małe Sexual Orientation. Jego autorzyprzeprowadzili badanie na występowanie orientacji homoseksualnej wśródbraci, z których przynajmniej jeden odczuwał pociąg seksualny do osób tej samejpłci. Okazało się, że najwięcej przypadków, iż obaj bracia są homoseksualistami,zanotowano wśród bliźniąt jednojajowych (52 proc), mniej wśródbliźniąt dwujajowych (22 proc), najmniej zaś w przypadku rodzeństwa niebędącego bliźniakami (9 proc). Na podstawie tych wyników naukowcy doszlido wniosku, że homoseksualizm jest uwarunkowany genetycznie.Interpretacja ta spotkała się jednak z krytyką innych badaczy. Dowodzilioni, że czynnik genetyczny nie może mieć wpływu na występowanie zachowańhomoseksualnych, skoro aż 48 proc. badanych braci jednojajowych- a więc posiadających identyczne wyposażenie genetyczne - różniło sięorientacją seksualną. Gdyby decydowały o tym geny, wówczas odsetek tenmusiałby wynosić 100 proc. Naukowcy nie ustrzegli się też pewnych błędówmetodologicznych, np. osoby do badań były rekrutowane za pośrednictwem186<strong>FRONDA</strong> 36


prasy gejowskiej, a więc w środowisku, gdzie istnieje większe prawdopodobieństwo,że obydwaj bracia będą mieli wspólną orientację. Badaczomzarzucano też, że nie próbowali poznać innych czynników, mogących miećwpływ na pojawienie się homoseksualizmu, np. wykorzystania seksualnegow okresie dzieciństwa.Pierwotnej tezy nie dało się więc obronić. Wspomniany już przez nasSimon LeVay musiał stwierdzić, że badania nad bliźniętami zaprzeczają teorii,iż homoseksualizm jest wrodzony - a to dlatego, że „nawet bliźniętajednojajowe nie zawsze mają tę samą orientację seksualną". W końcu jedenz autorów owych badań, John M. Bailey, deklarujący się zresztą oficjalnie jakogej, przyznał, że nie da się wyjaśnić zjawiska homoseksualizmu wśród bliźniątinaczej niż przez wpływ środowiska.Genetyczne uzasadnienie homoseksualizmu zostało więc odrzucone, aleznów przyznanie się naukowców do pomyłki nie spotkało się już z takimnagłośnieniem w mediach jak pierwsza, fałszywa interpretacja badań. W pamięciutkwił przekaz, że o orientacji homoseksualnej decydują geny.WXq28lipcu 1993 roku w miesięczniku „Science" ukazał się tekst DeanaHamera pt. A Linkage Between DNA Markers on the X Chromosome and MałeSexual Orientation. Hamer przebadał 40 par braci homoseksualnych i aż u 33z nich odkrył szczególną sekwencję genetyczną wewnątrz chromosomu Xq28.Jego zdaniem właśnie to miało decydować o takiej a nie innej opcji seksualnej.Badania te wywołały jednak zdecydowaną krytykę innych naukowców. Popierwsze, zauważono, że nie było żadnej grupy porównawczej. Hamer nieprzebadał braci heteroseksualnych, więc nie wiadomo, czy także wśród nichnie występuje podobna budowa chromosomów jak wśród homoseksualistów.Po drugie, nie udowodniono żadnego związku między chromosomem Xq28a sferą seksualną człowieka.W 1995 roku zespół naukowców z Kanadypostanowił powtórzyć doświadczenia Hamerai okazało się, że wynik badań, jaki wówczasotrzymano, nie potwierdził jego odkryć sprzeddwóch lat. Jakby tego było mało, jeden zeWAKACJE 2005


współpracowników Hamera, John Organ, ujawnił w listopadzie 1995 roku nałamach „Science America", że przyznający się do swej orientacji homoseksualnejHamer zataił pewne dane, które obalały tezy jego badań. Sam zainteresowanywyznał zresztą w 1998 roku, że „te geny nie powodują, iż ludzie stają sięhomoseksualni".Podobnie jak w poprzednim przypadku, opinia publiczna została już jednakwcześniej przyzwyczajona do myśli, że naukowcy odkryli „gen homoseksualizmu".MPoza krytyką, poza dyskusjąożna podać jeszcze inne przykłady podobnych „odkryć", które narobiłysporo szumu w mediach, ale ich akademicka i naukowa krytykaw specjalistycznych pismach nie doczekała się już takiego nagłośnienia, np.twierdzenie B.A. Glaudego, że u homoseksualistów istnieje pewien wzorzecreakcji hormonalnej pośredni między kobietami a heteroseksualnymi mężczyznami,czy też sugestia Laury Allen i Roberta Górskiego, że za pociąg dotej samej płci odpowiada spoidło przednie, czyli wiązka włókien nerwowychłączących płaty czołowe mózgu, która u homoseksualistów miała być rzekomowiększa niż u kobiet i u heteroseksualistów. Żadne z późniejszych badańkontrolnych nie potwierdziło takiej współzależności, a nawet gdyby owaczęść mózgu była rzeczywiście większa u pederastów, to i tak nie stwierdzono,by była ona związana z zachowaniem seksualnym.Wobec tego rodzi się pytanie: dlaczego tak usilnie - nawet kosztem faktów- usiłuje się udowodnić z góry założoną tezę, że homoseksualizm jestuwarunkowany biologicznie, a nie środowiskowo, że jest raczej wynikiem genówczy hormonów niż wychowania? Odpowiedź jest prosta: jeżeli orientacjahomoseksualna nie jest wrodzona, lecz nabyta, wówczas osoba taka możezdecydować się na zmianę i „oduczyć się" się zachowania, którego „nauczyłasię" w trakcie socjalizacji. Byłaby to jednak prawda zbyt niewygodna dla corazbardziej wpływowego dziś lobby gejowskiego.To jednak nie wszystko. Uznanie, że homoseksualizm jest zdeterminowanybiologicznie, stawia tę orientację poza wszelką krytyką, a nawet pozawszelką dyskusją. W naszym kręgu kulturowym nie można bowiem krytykowaćkogoś z powodu jego przyrodzonych, a nie wybieranych składników toż188 <strong>FRONDA</strong> 36


samości. Nie można z tego powodu wydawać nawet sądów wartościującychna jego temat. Tak jest w przypadku atakowania kogoś ze względu na jegopleć, kolor skóry czy przynależność etniczną. Taki się przecież urodził (albojak mówią wierzący: „Bóg go takim stworzył") i nie miał na to żadnego wpływu.Inaczej ma się rzecz z naszym światopoglądem, preferencjami, orientacjami,a nawet z wyznawaną religią - ponieważ nie są one nam przyrodzone,mogą podlegać podważaniu, wartościowaniu i krytyce.Próbując uzasadnić homoseksaulizm czynnikami biologicznymi, w rzeczywistościstawia się więc znak równości między tzw. homofobią a rasizmem.Wówczas z takim samym potępieniem spotykają się zarówno ci, którzy krytykująpraktyki homoseksualne, jak również ci, którzy chcą pomóc homoseksualistom,np. oferując im terapię zmiany opcji seksualnej.Fakty przeczą, co prawda, teoriom lobby gejowskiego, ale - jak mawiałHegel - „tym gorzej dla faktów".BEN LEVINTŁUMACZYŁ: JANUSZ DĄBROWSKI


Wybrałem „Gazetę Wyborczą" - której z pewnościąnie można oskarżyć o brak „postępowości" i w którejwypadku nie może być mowy o żadnej homofobii- i przeanalizowałem wszystkie teksty z roku 2004,w których pojawiały się takie wyrazy, jak „pedofil"lub „pedofilia".czyliopowieśćotym jak„GazetaWyborczadołączyła do hoofobówSTANISŁAW P.AUCUSTYNDziesiątego stycznia br. Polska Agencja Prasowa podała, że zdaniem pederastów,lesbijek i transwestytów część podręczników do wychowania do życiaw rodzinie zawiera nieprawdziwe informacje na temat homoseksualizmu:przedstawia tę orientację jako dewiację albo też stawia ją na równi z pedofilią.190<strong>FRONDA</strong> 36


W specjalnym raporcie przygotowanym przez stowarzyszenie Lambda zrzeszającetzw. mniejszości seksualne przedstawiono nawet listę podręczników„szczególnie krzywdząco ukazujących kwestię mniejszości seksualnych".„Chcemy rzetelnej edukacji. Podręczniki szkolne powinny być obiektywne.Homoseksualizm nie jest chorobą" - powiedziała, cytowana przez PAP,Yga Kostrzewa z Lambdy.Zdaniem Kostrzewy oburzający jest fakt, że w jednym z podręczników(Wędrując ku dorosłości Teresy Król - PAP) homoseksualizm wymieniany jestna równi z pedofilią czy kazirodztwem. „To potęguje homofobię. Sprawia, żedzieci, które zauważyły u siebie takie skłonności, są jeszcze bardziej przerażone"- podkreśliła.„Szacuje się, że w każdym społeczeństwie homoseksualiści stanowią od2 do 6 proc. A to oznacza, że w każdej klasie jest przynajmniej jedna osobao tej orientacji. Warto sobie to uświadomić, że zły podręcznik czy nieobiektywnynauczyciel może zrobić krzywdę konkretnemu dziecku" - zaznaczyłaGrażyna Bienias, również cytowana przez PAP współautorka jednego z podręczników,prowadząca w szkole zajęcia z wychowania do życia w rodzinie.No cóż, nie chcę się kłócić o procenty, choć te 6 proc. cytowane przez„współautorkę podręczników" to chyba jakieś nieporozumienie - nawet radykalneorganizacje pedałów i lesbijek na Zachodzie twierdzą, że statystyczniew każdym społeczeństwie 2 do 4 proc. mężczyzn to homoseksualiści, a 1 na25 kobiet jest lesbijką.Najszerzej zakrojone badania na ten temat przeprowadzone przez sprzyjającyhomoseksualistom Instytut Alana Guttmachera w Stanach Zjednoczonych orazprzez doktora Wellingsa w Wielkiej Brytanii wykazały, że w tym pierwszym krajuodsetek tego typu mężczyzn wynosi 1 proc, w drugim zaś - 1,5 proc.Ale przyjmijmy nawet te 6 proc. Gdyby rzeczywiście przyjąć - jak chcetego Lambda - że homoseksualizm nie ma żadnego związku z pedofilią, tonależałoby się spodziewać, że odsetek homoseksualistów wśród przestępcówseksualnych popełniających pedofilię będzie taki sam jak w „grupie referencyjnej"(czyli w całym społeczeństwie) i będzie wynosił około 6 proc.A jak jest w rzeczywistości? Próbowałem dotrzeć do wiarygodnych danychna ten temat, okazało się jednak, że z powodu tzw. politycznej poprawnościani policja, ani prokuratura nie prowadzi statystyk, z których możnaby się dowiedzieć, jaki odsetek pedofilów „homoseksualnych" odnotowujeWAKACJE 2005191


się w porównaniu do wszystkich przestępstw seksualnych popełnianych nanieletnich.Postanowiłem zatem dokonać „ekstrapolacji" tej niepoprawnej polityczniestatystyki na podstawie publikacji prasowych. Oczywiście pojawił sięproblem wiarygodnego (zwłaszcza dla tzw. środowisk postępowych) medium,które nie podlegałoby homofobii. Wybrałem wiec „Gazetę Wyborczą"- której z pewnością nie można oskarżyć o brak „postępowości" i w którejwypadku nie może być mowy o żadnej homofobii - i przeanalizowałemwszystkie teksty z roku 2004, w których pojawiały się takie wyrazy, jak„pedofil" lub „pedofilia". Po odrzuceniu tekstów dotyczących tych samychwydarzeń udało mi się wyodrębnić 66 „zdarzeń" związanych z pedofilią (są toraporty dotyczące samych przestępstw, zatrzymania sprawców przez policjęlub wyroków sądowych).Oto wyciąg z tej kwerendy (wytłuszczone fragmenty dotyczą pedofiliihomoseksualnej):23/12/2004 GLIWICE: Policja zatrzymała wczoraj mężczyznę,który przez dwa lata molestował swoje dziewięcioletniewnuczki i zmuszał je do oglądania filmówpornograficznych.15/12/2004: 18-letni Łukasz B. z Siemianowic Śląskichco najmniej dwa razy molestował dziewczynki.10/12/2004 OSTRÓW WLKR: Na cztery lata więzieniaskazał Sąd Rejonowy w Ostrowie Wlkp. 69-letniegomężczyznę oskarżonego o czyny lubieżne wobec swoichnieletnich wnuczek.10/12/2004 GORZÓW: Na siedem lat więzienia skazałsąd pedofila, który w tym roku w Gorzowie napadł i molestowałseksualnie trzy dziewczynki.03/12/2004 ŻAGAŃ: Sześć dziewczynek padło ofiarami[3] pedofilów. Najmłodsza miała zaledwie 5 lat.192<strong>FRONDA</strong> 36


01/12/2004 LUBLIN: Za seksualne molestowanieczteroletniego wnuczka 62-letni mężczyzna trafił natrzy miesiące do aresztu.26/11/2004 KATOWICE: Marcin J., który brutalniezgwałcił siedmioro dzieci, został skazany na 15 lat więzienia.To on wiosną tego roku brutalnie zgwałcił małądziewczynkę, a jej kuzyna zmusił do seksu oralnego.25/11/2004 GDAŃSK: Na sześć lat więzienia skazałgdański sąd pedofila-homoseksualistę. [...] Ofiarą34-letniego Rafała W. padło co najmniej trzech chłopcóww wieku 10-13 lat. Pochodzą z różnych miast,wszyscy - z rodzin ubogich i patologicznych. Rafał W.to stosunkowo zamożny absolwent Wydziału PrawaUniwersytetu Warszawskiego. Zajmował się handlempirackimi nagraniami. Podróżował od miasta do miasta,trasą Warszawa - Gdynia - Koszalin - Szczecin.Zaufanie małoletnich pozyskiwał prezentami.19/11/2004 POZNAŃ: Dyrygował policyjnym chórem,a w swojej szkole molestował uczennice.05/11/2004 LUBLIN: Sąd nie zgodził się, żeby ks. ZbigniewS. z parafii w Połoskach (Lubelskie) oskarżonyo molestowanie sześciu dziewczynek dobrowolnie poddałsię karze.02/11/2004 ŁÓDŹ: Łódzki sąd rejonowy aresztował32-letniego łodzianina, któremu prokuratura zarzucawykorzystywanie seksualne 11-letniej córki.30/10-01/11/2004 SZCZECIN: Sąd aresztował sześciumieszkańców Szczecina podejrzanych o pedofilię.Według policji deprawowali 12-letnich chłopców, za seksWAKACJE 2005193


dawali grosze albo jedzenie [...]. Chłopcy, którzy mielipaść ofiarami pedofilów, są teraz w wieku 14 i 15 lat.Kiedy zetknęli się z podejrzanymi, byli 12- i 13-latkami.Każdy z nich miał już do czynienia z policją - byli karanim.in. za kradzieże. Według ustaleń policji kontakt z pedofilaminawiązali w podobny sposób: uciekali z domualbo ośrodka wychowawczego i szukali miejsca, gdziemogliby się zatrzymać. Oczywiście nie mieli pieniędzy.Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, jeden z nich poznałswojego „opiekuna" w pobliżu dworca kolejowego. - Niemasz gdzie spać, to ja cię przenocuję - zaproponowałmężczyzna. Chłopiec poszedł do jego domu. Za noclegi jedzenie zgodził się na współżycie albo seks oralny.Potem już regularnie się prostytuował. Chłopcy zarabializa stosunek 10-20 zł. Polecali sobie mężczyzn wzajemnie,a mężczyźni przekazywali sobie chłopców. Procedertrwał z przerwami od 2000 r. Aresztowani mają 35-65lat. Jeden prowadzi własną działalność gospodarczą,a pozostali są na rencie albo emeryturze. Nie przyznająsię do winy. Tłumaczą, że są homoseksualistami, alez dziećmi nigdy nie współżyli. U jednego z nich policjaznalazła jednak w komputerze i na płytach CD-ROM nagraniafilmów pornograficznych z udziałem dzieci.30/10-01/11/2004 ŁÓDŹ: Policjanci z Bałut zatrzymalimężczyznę, podejrzanego o to, że wykorzystywał seksualniecórkę. Dziewczynka ma 11 lat, ojciec - 32.27/10/2004 WROCŁAW: Akt oskarżenia przeciwko21-letniemu pedofilowi trafił do sądu w Lubinie. Zazgwałcenie 11-łatki grozi mu 10 lat więzienia.27/10/2004 TARNOWSKIE GÓRY: 50-letni palaczz urzędu pocztowego w Tarnowskich Górach zaciągał dokotłowni małe dziewczynki i uprawiał z nimi seks oralny.194<strong>FRONDA</strong> 36


21/10/2004 CZĘSTOCHOWA: Za seksualne molestowanie13-letniego chłopca aresztowano 49-letniegomieszkańca Myszkowa. Okazało się, że już dwukrotnieodsiadywał wyroki za pedofilię. W poniedziałekmieszkanka myszkowskiego osiedla Wierzchowinazauważyła mężczyznę obnażającego się przed chłopcem.Zadzwoniła po policję. [...] 49-latek trafił dotymczasowego aresztu. Policja nie wyklucza, że ofiarmogło być więcej. Zwłaszcza że pedofila skazywanojuż dwukrotnie. W lipcu ub. roku wyszedł z więzieniapo odsiedzeniu 4,5 roku.19/10/2004 BYDGOSZCZ: Prokuratura postawiDariuszowi N. - wychowawcy z Ośrodka dla DzieciSłabo Słyszących i Niedosłyszących w Fordonie - zarzutmolestowania seksualnego nastolatka. Gehennaniesłyszącego Dawida, dziś osiemnastolatka, trwałatrzy lata. „Pan Darek", bo tak kazał na siebie mówićDariusz N., zabierał chłopaka do swojego domu,a tam ocierał się genitaliami o jego twarz, spał z nim,kazał się bić po całym ciele. Ojciec pedofila to emerytowanypolicjant, zachowanie syna nie wzbudziło jednaku niego podejrzeń. Dariusz N. miał tyle tupetu,że wykorzystywał Dawida w jego rodzinnym domu,w Ciechocinku. Chodził po mieszkaniu w samychslipach, kładł chłopaka na dywan i siadał na niegookrakiem. To zachowanie wzbudziło niepokój rodzicówi wychowawców.13/10/2004 WARSZAWA: Po 16 miesiącach procesuw sprawie tzw. pedofilów z Centralnego zamiastwyroku zwrot w sprawie - sąd chce wyjaśnić,gdzie podziały się protokoły przesłuchań jednegoz ważnych świadków. Proces dziewięciu mężczyznoskarżonych m.in. o obcowanie płciowe z trzemaWAKACJE 2005195


14-, 16-letnimi chłopcami zakończyć się miał wczorajmowami prokuratora i obrońców. Oskarżeni- Waldemar X, Włodzimierz P., Tomasz D., DariuszB., Andrzej P., Dariusz T., Mikołaj S., BogumiłD., Wojciech M. - wchodzili na salę rozpraw, zasłaniająctwarze teczkami, kurtkami, czym tylko mogli.12/10/2004 ZABRZE: Starsi mężczyźni zapraszali dosiebie 10-letnie dziewczynki, które za pieniądze miały imsprzątać mieszkania. Za każdym razem kończyło się toseksem. Wczoraj policja zatrzymała pięciu zamieszanychw proceder pedofilów.07/10/2004 SZCZECIN: Na 15 lat więzienia skazałw środę zwyrodniałego pedofila kołobrzeski sąd.Mężczyzna wielokrotnie gwałcił czwórkę dzieci. Wedługaktu oskarżenia od marca do listopada ubiegłego rokuwielokrotnie gwałcił czwórkę dzieci (dwie dziewczynkisześcio- i ośmioletnią, dwóch chłopców: pięcioi10-letniego), z którymi jest spokrewniony. Zdaniemprokuratora działał ze szczególnym okrucieństwem, używającprzemocy i gróźb.01/10/2004 KATOWICE: Dwóch pedofilów aresztowałysądy w Rudzie Śląskiej i Wodzisławiu. Kilka dni temupolicjanci z Rudy Śląskiej otrzymali informację o wykorzystywaniuseksualnym trzyletniego chłopca przezznajomego matki dziecka. Zatrzymali 39-letniegomężczyznę, a zgromadzone dowody potwierdziły faktmolestowania chłopca. Pedofil z Wodzisławia Śląskiegowpadł dzięki spostrzegawczości strażnika miejskiego.Parę dni temu zauważył on z okna swojego mieszkaniamężczyznę, który wykorzystywał seksualnie małą dziewczynkę.196<strong>FRONDA</strong> 36


30/09/2004 ŁÓDŹ: Policja zatrzymała wczoraj 47-letniegoproboszcza ze wsi Lututów (Łódzkie) podejrzewanego0 molestowanie seksualne dzieci w latach 2003 i 2004.28/09/2004 ZIELONA GÓRA: Trzej mieszkańcySulechowa kilkakrotnie gwałcili upośledzoną 10-letniądziewczynkę. Inny mężczyzna wykorzystywał seksualnie8-letnie dziecko. Do sądu trafił akt oskarżenia. Akt oskarżeniaskierował wczoraj do sądu prokurator rejonowyw Świebodzinie. Prokurator oskarżył trzech mężczyznw wieku od 40 do 45 lat. Jak ustaliła prokuratura, dwóchmieszkańców Sulechowa siłą wciągało do samochoduupośledzoną 10-letnią dziewczynkę. Po raz pierwszyzgwałcili ją w ub.r., później powtórzyli to na wiosnę tegoroku. W trakcie śledztwa wyszło na jaw, że pedofilewykorzystywali też 12-letniego chłopca.25-26/09/2004 BIELSKO-BIAŁA: Bielska policjazatrzymała dwóch pedofilów wykorzystujących nieletnichchłopców. W ich mieszkaniu znaleziono takżesporo materiałów pornograficznych. Obaj to mieszkańcypowiatu bielskiego, mają 38 i 51 lat. Młodszybył już karany za taki sam czyn, starszy również jestznany policji. W ich mieszkaniach znaleziono nagranena płytach CD materiały pornograficzne, gazety i akcesoria.Po wstępnych przesłuchaniach ustalono, żedo seksu zmuszani byli czterej chłopcy w wieku 151 16 lat z Bielska.25-26/09/2004 JELENIA GÓRA: Przez dwa miesiące46-letni jeleniogórzanin molestował seksualnieczterech nastolatków. Sprawa wyszła na jaw, gdyjeden z chłopców powiedział o wszystkim rodzicom.Molestowani chłopcy mają od 11 do 15 lat. Pedofilpoznał ich przez syna swojego sąsiada. Podczas wa-WAKACJE 2005197


kacji czterej chłopcy kilka razy przychodzili do jegomieszkania. Wyświetlał im filmy pornograficzne, częstowałpiwem i winem, żeby przełamać ich opór.16/09/2004 ŁÓDŹ: Łódzcy policjanci zatrzymali 46-letniegołodzianina, podejrzanego o dokonanie czynów lubieżnychna 6-letniej dziewczynce. [...] To już drugaosoba podejrzana o pedofilię zatrzymana w ciągu miesiącaw Łagiewnikach. W sierpniu 66-letni mężczyzna zaatakowałpo kąpieli w stawie dwie 9-letnie dziewczynki,gdy poszły do przebieralni. Zaproponował im słodyczei podwiezienie do domu. Potem zaczął dzieci obmacywać.Jedna z dziewięciolatek wybiegła, aby wezwać pomoc. Topedofila spłoszyło i zaczął uciekać.21-22/08/2004 ŁÓDŹ: Na trzy miesiące aresztował łódzkisąd 37-letniego Mieczysława R, który przed kilkomadniami zgwałcił w swoim mieszkaniu dziewczynkę.17/08/2004 DĄBROWA: 33-letni mężczyzna kilka lattemu miał zmuszać dziewięcioletnią pasierbicę do oglądaniafilmów pornograficznych, a potem ją wielokrotniegwałcił.16/08/2004 RZESZÓW: Ojciec 13-letniej dziewczynkizłapał mężczyznę, który chciał zgwałcić jego córkę.14-15/08/2004 SZCZECIN: 36-letniego obywatelaSzwajcarii, który napastował dziewięcioletnią dziewczynkę,zatrzymała w czwartek policja w miejscowościMiłowo koło Stepnicy (powiat goleniowski).13/08/2004 ŁÓDŹ: Łódzka policja zatrzymała 66-letniegomężczyznę podejrzewanego o molestowanie dwóch9-letnich dziewczynek.198<strong>FRONDA</strong> 36


07-08/08/2004 OSTRZESZÓW: Do 10 lat więzieniagrozi pedofilowi z Ostrzeszowa, który wykorzystywałseksualnie 13-letnią dziewczynkę.31/07-01/08/2004 GORZÓW: Policjanci złapali pedofilów.Obaj są mieszkańcami Gorzowa. Jeden siłą zmuszał12-letnie dziewczynki do czynów lubieżnych. Drugizwabiał ofiary do swojego mieszkania, gdzie organizował„party u dziadziusia".28/07/2004 GDAŃSK: Trzy miesiące spędzi w areszcieKamil G. podejrzany o zgwałcenie dwóch chłopcówi młodej kobiety - zdecydował wczoraj SądRejonowy w Gdańsku. Dziewiętnastolatka schwytalipolicjanci w sobotę wieczorem. Zdaniem prokuraturyKamil G. w ciągu zaledwie kilkunastu godzin zgwałciłmłodą kobietę, a później dwóch braci w wieku 10i 13 lat. Chłopcy przyszli do mieszkania na Zaspie,bo chcieli oddać błąkającego się przed blokiem psa.Nastolatek wciągnął ich do mieszkania, a następnie,grożąc nożem, zgwałcił. Aresztowany wczorajKamil G. wyszedł przedterminowo z więzienia, gdziesiedział za rozbój.28/07/2004 ZIELONA GÓRA: Zielonogórski pedofilznowu zaatakował. Rok temu sąd nakazał zamknięciego w szpitalu psychiatrycznym za napastowanie dziesięcioletniejdziewczynki. Ale nikomu nie zależało, żeby gozamknąć.27/07/2004 KATOWICE: Nauczyciel ze szkoły muzycznejw Zabrzu przez co najmniej pół roku gwałciłswojego ucznia. Wmówił mu, że ma raka krtanii jedynym ratunkiem dla niego są seksualne seanseWAKACJE 2005199


ioenergoterapeutyczne. Swoje wyczyny skrupulatnieopisywał w pamiętniku. Przypuszczamy, że ofiarąnauczyciela mogło paść co najmniej kilku uczniów.Mimo wakacji będziemy starali się dotrzeć do wszystkichjego podopiecznych, których uczył grać na altówcei wiolonczeli - zapowiada jeden z wysokich rangąoficerów śląskiej policji. Pochodzący z Chorzowa36-letni nauczyciel kilka dni temu został zatrzymanyprzez policję. Jego żona i dwójka dzieci były zszokowanewizytą funkcjonariuszy. - Jednak zebrane przeznas dowody były tak mocne, że sąd nie miał żadnychwątpliwości, iż mężczyzna powinien trafić za kratki- ujawnił wczoraj komisarz Piotr Palion, oficer prasowyKomendy Miejskiej Policji w Rudzie Śląskiej.Aresztowany nauczyciel nie przyznaje się do winy,ale policja zabezpieczyła pisany przez niego pamiętnik.Wynika z niego, że na początku zeszłego rokuz premedytacją postanowił „uwieść" mającego wtedy15 lat ucznia. Zaczął odwiedzać go w domu i zapewniał,że ma nieprzeciętny talent. Rodzice chłopca bylizachwyceni nauczycielem. Cieszyli się, kiedy tenzabierał ich syna na koncerty i długo z nim ćwiczył.- We wrześniu pedagog wyjawił uczniowi, że maraka krtani i umiera. Pokazał mu nawet sfałszowanąprzez siebie opinię lekarską. Jedynym ratunkiem dlaniego miała być terapia polegająca na przekazywaniuodżywczej młodzieńczej energii - mówi osobaznająca sprawę. Zszokowany uczeń postanowił zrobićwszystko, żeby pomóc swojemu „mistrzowi".Początkowo nauczyciel tylko się do niego tulił. Pojakimś czasie pokazał mu kolejne sfałszowane wynikilekarskie, z których wynikało, że terapia przynosiskutek. Wtedy też powiedział uczniowi, że najwięcejenergii jest w spermie i przez kilka miesięcy go gwałcił.- Wszystko odbywało się w hotelach i pensjona-<strong>FRONDA</strong> 36


tach w całej Polsce. Rodzice nastolatka niczego niepodejrzewali, bo nauczyciel wmawiał im, że zabierasyna na koncerty - dodaje osoba związana ze sprawą.Chłopakowi było żal nauczyciela, dlatego nie mówiłnikomu, co ten z nim wyprawia. Dopiero kilkanaściedni temu w czasie wyjazdu wakacyjnego ujawnił kolegom,w jaki sposób ratuje życie „mistrza". To oniuświadomili mu, że najzwyczajniej w świecie jestwykorzystywany seksualnie. Chłopak powiedział rodzicom,a ci natychmiast skontaktowali się z dyrekcjąszkoły i policją. - Nauczyciel nie pracuje już w zabrzańskiejszkole. Po konfrontacji z rodzicami ucznia,tuż przed aresztowaniem, sam poprosił o zwolnienie- mówi jeden z policjantów. Trzy dni temu funkcjonariuszedotarli do innego ucznia szkoły muzycznej,któremu nauczyciel miał uskarżać się na raka skóry.24-25/07/2004 POZNAŃ: Były dyrektor PolskichSłowików skazany. Surowego wyroku wysłuchałz kamienną twarzą. Do końca zaprzeczał zarzutom.Osiem lat więzienia i sześć lat zakazu pracy z dziećmidla dyrygenta za pedofilię - to wyrok, jaki sąd wydałw piątek na Wojciecha K. Od początku tej głośnejaferze pedofilskiej towarzyszyły kontrowersje. Wielurodziców małoletnich chórzystów nie chciało uwierzyćw jego winę. Zatrzymanie dyrygenta w czerwcu2003 r. było szokiem: znany i szanowany człowiek,autorytet dzieci, wykorzystywał je seksualnie. I choćjego homoseksualizm był tajemnicą poliszynela,a pierwsze podejrzenia o pedofilię pojawiły się już 25lat temu, to nikt nie miał odwagi powiedzieć o tymgłośno. Dopiero jeden z chórzystów oskarżony o pedofilięwyznał na przesłuchaniu, że był molestowanyprzez Wojciecha K. Wówczas w środowisku poznańskiejelity pękła zmowa milczenia.WAKACJE 2005201


21/07/2004 ŁÓDŹ: Znany łódzki adwokat, kandydatdo europarlamentu, i jego kolega są podejrzanio wykorzystywanie seksualne 14-letniego chłopca.Policję zawiadomiła matka nastolatka. Jak ustalilipolicjanci, adwokat, 59-letni Edward D., oraz jegokolega, przedsiębiorca Józef D. (58 lat), poznalichłopca w kawiarence internetowej. - Zatrudnialiprzy drobnych pracach domowych, później zaproponowalikontakty homoseksualne za pieniądze.Dawali chłopcu na drobne wydatki od 10 do 60 zł- opowiada nadkomisarz Mirosław Micor, rzecznikłódzkiej policji. Adwokatowi postawiono zarzutjednorazowego seksualnego wykorzystania 14-latka.Józef D. miał współżyć z chłopcem od półtora roku.Podczas przesłuchania przyznał się do wykorzystywaniadziecka. Obaj zatrzymani trafili do aresztu.Edward D. to znany łódzki adwokat specjalizujący sięw sprawach gospodarczych. Startował w wyborach doeuroparlamentu z listy Konfederacji Ruchu ObronyBezrobotnych. Z jego materiałów wyborczych wynikateż, że prowadził zajęcia w jednym z łódzkich liceów.Policja nie potwierdza tej informacji. Trzecim podejrzanymw sprawie będzie 36-letni kolega aresztowanych,obywatel Niemiec Markus L. Został zatrzymanymiesiąc temu w Warszawie pod zarzutem pedofilii.Według policji L. także współżył z 14-latkiem. Micor:- Sprawdzamy, czy podejrzani wykorzystywali innedzieci i czy współdziałali z innymi osobami.21/07/2004 CZĘSTOCHOWA: Za seksualne wykorzystywanienieletnich do aresztu trafił przedsiębiorcaz Koziegłów.16/07/2004 GNIEZNO: W ciągu ostatniego tygodnia202<strong>FRONDA</strong> 36


gnieźnieńska policja zatrzymała dwóch pedofilów. Sąpodejrzani o seksualne wykorzystywanie 11-letniegochłopca i 7-letniej dziewczynki. W środę gnieźnieńskapolicja zatrzymała 48-letniego mężczyznę podejrzanegoo pedofilię. Jego ofiarą padł 11-letni chłopiecspecjalnej troski. Mężczyzna był przyjacielem rodzinyi prawdopodobnie od końca 2003 r. molestowałchłopca w swoim mieszkaniu na Starym Mieście.- Mężczyzna jest przesłuchiwany i zostanie wobecniego zastosowany areszt tymczasowy - mówi kom.Mariusz Łozowiecki, rzecznik policji w Gnieźnie.14/07/2004 LUBLIN: Chełmski sąd aresztował 58-letniegopedofila. Prokuratura zarzuciła mężczyźnie molestowanienastolatek.08/07/2004 WARSZAWA: Andrzej S. przyznał się do stawianychmu zarzutów o seksualne obcowanie z dziećmi- poinformowała wczoraj oficjalnie prokuratura.03-04/07/2004 BIAŁYSTOK: Krzysztof Bukacz,oskarżony o podwójne zabójstwo, molestowanie seksualnechłopców i kradzieże, resztę życia spędzi w więzieniu.Wyrok Sądu Okręgowego podtrzymał wczorajSąd Apelacyjny. Sąd Apelacyjny w Białymstokurozpatrywał wczoraj odwołanie Bukacza od wyrokuSądu Okręgowego, który w styczniu skazał gona dożywocie. - Decyzja była jednogłośna, nie byłożadnych wątpliwości - uzasadniała wyrok sędziareferent Alina Kamińska. Sąd uniewinnił mężczyznęod zarzutu molestowania jednego chłopca (pozostałopięciu). Wszystko dlatego, że w trakcie trwania procesuzmienił się kodeks karny [chłopak przestał byćmałoletnim w myśl kodeksu i godził się na stosunek- red.]. Była to - jak to określił sąd - „zmiana kosme-WAKACJE 2005203


tyczna", która nie wpłynęła ostatecznie na wyrok. Jakprzytoczyła w uzasadnieniu sędzia Kamińska, całyproces był bardzo szczególny i nie mieścił się w żadnychkanonach prawnych. Wszystko dlatego, że nieznaleziono ciał zamordowanych osób. Sąd jednak zawiarygodne uznał zeznania chłopców, którymi „opiekowałsię" mężczyzna. - Skazany skrzywdził małoletnieosoby podwójnie. Raz były już skrzywdzoneprzez życie, a oskarżony, przyjmując je pod swój dach,stwarzał nadzieję na lepsze. W rzeczywistości mamiłich alkoholem i słodyczami, żeby wykorzystywać seksualniei mieć pomocników do dokonywania włamańi kradzieży. Nie wiadomo, jakie ślady pozostawi tow ich psychice. Zdaniem sądu Bukacz jest na tylezdemoralizowany, że nie rokuje nadziei na poprawę.Dlatego też powinien być na zawsze odizolowany odspołeczeństwa. Wyrok jest prawomocny.29/06/2004 WROCŁAW: Sąd Okręgowy obniżyłwczoraj z ośmiu do pięciu lat więzienia karę dlaSebastiana P., oskarżonego o molestowanie seksualnemłodych chłopców. Dwoma z nich opiekowałsię, gdy ich matka umierała na raka. Sebastian P. ma27 lat. W 2001 roku, kiedy trafił za kratki, kończyłstudia na Politechnice Wrocławskiej. Był bardzodobrym studentem. 9-letniego Adriana i jego o dwalata starszego brata Damiana poznał w lecie 2000roku, kiedy pracował jako wychowawca na koloniachw Kołobrzegu. Po wakacjach przyjechał do Wrocławiana studia i odwiedził chłopców, żeby oddać jednemuz nich dokumenty. Szukał stancji. Matka braci zaproponowałamu, żeby za niewielką opłatą zamieszkału niej. Miał się opiekować chłopcami i dawać im korepetycje.Szybko okazało się, że mama dzieci cierpina nowotwór. Od stycznia 2001 roku to Sebastian204<strong>FRONDA</strong> 36


przejął opiekę nad dziećmi. Ich matka była corazbardziej chora. We wrześniu trafiła do hospicjum,gdzie zmarła. Sąd uznał, że od września 2000 roku dogrudnia 2001 student molestował seksualnie Adrianai Damiana - dotykał ich w miejsca intymne i robiłpornograficzne zdjęcia. Molestował też ich dwóchkolegów, którzy odwiedzali ich w domu. Chłopcyopowiedzieli o tym rodzicom. Ale dopiero kiedy babciaDamiana i Adriana zauważyła, że jej wnuki jakośdziwnie się zachowują, sprawa wyszła na jaw. Braciaopowiedzieli, co robi Sebastian, a ich babcia w grudniu2001 roku zawiadomiła policję. Sebastian P. przyznałsię tylko do molestowania seksualnego dwóchbraci. Dlaczego to robił? Prawdopodobnie wstydziłsię kobiet i poprzez kontakty z nieletnimi chłopcamizaspokajał swoje potrzeby seksualne. W lipcu 2003roku Sąd Rejonowy Wrocław Fabryczna skazał pedofilana osiem lat więzienia. Wczoraj Sąd Okręgowyobniżył tę karę o trzy lata, uznając, że jest zbyt surowa.Za to przestępstwo grozi do dziesięciu lat pozbawieniawolności. Sędzia podkreślał, że Sebastian P.nie odbywał stosunków seksualnych z chłopcami, aleograniczał się do dotykania intymnych sfer ich ciał.Opiekował się nimi z oddaniem i nie można powiedzieć,że zbliżył się do nich podstępem tylko po to,żeby wykorzystać ich seksualnie. Sąd Okręgowy nakazałumieścić Sebastiana P. w takim więzieniu, gdziejest prowadzona terapia dla pedofilów.19-20/06/2004 ŁÓDŹ: Łódzcy policjanci zatrzymali21-letniego pedofila podejrzanego o gwałcenie dzieci.Do ostatniego gwałtu doszło w środę w parku nadrzeką Jasień na Widzewie. 21-letni Sebastian Ch.zaczepił na ulicy 14-letniego chłopca. Zainteresowałnastolatka telefonem komórkowym i zaprowadziłWAKACJE 2005205


w ustronne miejsce. Tam - grożąc chłopcu pobiciem- brutalnie zgwałcił i uciekł. Policjanci natychmiastprzekazali rysopis pedofila do wszystkich komisariatówi radiowozów. Komunikat usłyszeli policjanciz VII komisariatu. Rysopis był tak charakterystyczny,że natychmiast skojarzyli sprawcę z Sebastianem Ch.,którego już wcześniej typowali jako podejrzewanegoo pedofilię. Zboczeniec już w 2001 roku odpowiadałbowiem przed sądem za pedofilię - wówczas nie trafiłjednak do więzienia, otrzymał karę pozbawieniawolności w zawieszeniu. 21-latek został zatrzymanyw mieszkaniu swojej rodziny. Na komisariacie zostałrozpoznany przez swoją ofiarę. Podczas przesłuchaniaSebastian Ch. przyznał się do dwóch innych gwałtówna chłopcach w wieku od 10 do 14 lat. Do obydwudoszło na Widzewie w zeszłym roku: w parkuprzy ul. Czajkowskiego i niedaleko stacji benzynowejStatoil przy ul. Przybyszewskiego. Łódzki sąd rejonowyaresztował Sebastiana Ch. na trzy miesiące. Zazarzucane czyny grozi mu kara do 10 lat pozbawieniawolności.15/06/2004 CHORZÓW: 14-letnia dziś dziewczynkaprzez trzy lata była gwałcona przez 35-letniego mężczyznęi jego ojca.08/06/2004 OPOLE: Do Sądu Rejonowego wpłynął aktoskarżenia. Michał Ł. zamieszkał z konkubiną i jej dziećmiw lipcu ub.r. Nie pracował, więc opiekował się często maluchami:dwiema dziewczynkami (półtora roku i cztery lata)oraz sześcioletnim chłopcem. Kiedy tylko nie było kobietyw domu, mężczyzna wykorzystywał seksualnie strasządwójkę. Robił to również pod pretekstem kąpieli czy układaniado snu. Po kilku miesiącach zaczął również napastowaćtrzylatka z sąsiedztwa. Nikt z opiekunów nie206<strong>FRONDA</strong> 36


zauważył, by z dziećmi było coś nie tak. Sprawa wyszła najaw, kiedy w przedszkolu trzyletniemu Kubusiowi chcianościągnąć bieliznę. Malec zaczął się wzbraniać, płakać i wymiotować.Przedszkolanka wezwała od razu lekarza. Tenstwierdził, że są to objawy molestowania.07/06/2004 LUBLIN: Mieszkańca Parczewa, który zgwałcił14-letnią dziewczynkę zatrzymali policjanci.20/05/2004 KRAKÓW: Prawie 30 dzieci wykorzystał seksualnie65-letni mieszkaniec Krakowa, przeciw któremuprokuratura skierowała wczoraj do sądu akt oskarżenia.Proceder trwał osiem lat, zanim policja trafiła na ślad pedofila.Starszy mężczyzna od śmierci żony mieszkał samw bloku na jednym z krakowskich osiedli. Według prokuraturyzwabiał okoliczne dzieci do swojego mieszkaniana gry komputerowe. Częstował je słodyczami, dawałpieniądze, robił herbatę, podsuwał do oglądania czasopismapornograficzne. W śledztwie ustalono, że 29 razymolestował seksualnie nieletnich gości (chłopcówi dziewczynki). Niektóre dzieci - w wieku od kilku do 15lat - nakłonił do odbycia stosunków. Stefan P. trafił doaresztu w kwietniu 2002 r. po tym, kiedy nowy chłopiecodwiedził go za namową kolegi. Wystraszonedziecko uciekło z mieszkania, gdy gospodarz zaczął jeobmacywać. Chłopiec o wszystkim opowiedział starszemubratu, który natychmiast zawiadomił policję.Wysłani na miejsce funkcjonariusze zastali dwoje dziecizamkniętych w pokoju oraz zbiór pornopism.26/04/2004 ŁÓDŹ: Śródmiejska prokuratura oskarżyła49-letniego Stanisława R, pracownika gospodarczegospecjalnego ośrodka szkolno-wychowawczego w Łodzi,o seksualne wykorzystywanie dzieci i robienie im zdjęćpornograficznych.WAKACJE 2005207


22/04/2004 PIŁA: Mężczyzna, który płacił za seksnieletnim chłopcom, został wczoraj aresztowany.Według prokuratury 27-letni mężczyzna od jesieniubiegłego roku do kwietnia tego roku wielokrotniewykorzystywał seksualnie dwóch chłopców w wieku12 i 14 lat, płacąc im średnio 10 zł za każde spotkanie.Prawdopodobnie nieletnich pokrzywdzonychprzez niego jest więcej.05/04/2004 KATOWICE: Zarzut gwałtu ze szczególnymokrucieństwem postawiono 22-letniemu pedofilowiz Siemianowic Śląskich, którego w piątek ujęła policjaw Zbąszynie k. Nowego Tomyśla. Pedofilowi grozi 12 latwięzienia. Badania DNA potwierdziły, że to zatrzymanymężczyzna dwa tygodnie temu w katowickiej dzielnicyNikiszowiec zgwałcił 11-letnią dziewczynkę, zmusiłdo seksu oralnego jej kuzyna i napastował czternastolatkę.01/04/2004 POZNAŃ: Na 5 lat trafi do więzieniaAndrzej Z., który we wtorek został skazany przez SądRejonowy w Pile za seksualne wykorzystywanie swojej12-letniej pasierbicy.24/03/2004 OLSZTYN: Policjanci z Lidzbarka Warmińskiegozatrzymali wczoraj mężczyznę podejrzewanego o seksualnewykorzystywanie dwunastoletniego dziecka.18/03/2004 RZESZÓW: Mężczyzna, który jest oskarżonyo molestowanie kilkulatków, nie przyznaje siędo winy. - Chciałabym, żeby ta sprawa jak najszybciejsię skończyła, a sprawca został osądzony - mówimama dwóch skrzywdzonych chłopców. Nie zgodzęsię, żeby synowie jeszcze raz w sądzie mówili o tym,co im się przydarzyło. To, co mieli do powiedzenia,208<strong>FRONDA</strong> 36


zeznali w trakcie poprzedniego procesu. Psychologpotwierdził, że mówili prawdę, niczego nie zmyślili.Dzieci bardzo to przeżywały. Synowie są terazzamknięci w sobie, nieufni wobec obcych - mówimama Romka i Adasia. Jej synowie i trzej ich koledzyz podwórka stali się ofiarami pedofila. Wczoraj poraz drugi rozpoczął się proces w tej sprawie.Oskarżonym jest mieszkający na Śląsku Ryszard S.W poprzednim procesie został uniewinniony, sądna jego korzyść rozstrzygnął wątpliwości. Proceszostał wznowiony po apelacji prokuratury. Trzylata temu do pięciu chłopców bawiących się na jednymz rzeszowskich osiedli podszedł mężczyznai zaproponował im słodycze, jeżeli pójdą z nim podpobliski most. - Najmłodszy miał wtedy cztery lata,najstarszy dziewięć. Zgodzili się - opowiada kobietabędąca oskarżycielem posiłkowym, którą wspomagaobrońca z urzędu. Mężczyzna dopuścił się czynówlubieżnych wobec chłopców. Dzieci mówiły, że zdarzyłosię to tylko jeden raz, ale psycholog, któryich badał, nie wykluczył, że takich spotkań mogłobyć więcej. Sprawa wyszła na jaw przypadkowo.- Sąsiadka zauważyła, że jej dwaj synowie dziwniesię bawią, ściągają sobie slipki. Zaczęła z nimi rozmawiaći chłopcy się wygadali - opowiada. Zatrzymaniemężczyzny to również przypadek. Kilka dni po tym,jak wyszło na jaw, że byli molestowani, chłopcyrozpoznali swojego prześladowcę w mężczyźnie siedzącymna ławce. Wtedy ich matka zaalarmowałapolicję. Ryszard S. został wczoraj przesłuchany. - Nieprzyznał się do winy. Twierdzi, że to nie chłopcy gorozpoznali, ale ich mamy - mówi oskarżyciel posiłkowy.Ze względu na dobro dzieci proces toczy sięza zamkniętymi drzwiami. Ryszardowi S. grozi 10 latwięzienia.WAKACJE 2005209


08/03/2004 LUBLIN: Chełmscy policjanci zatrzymali37-letniego mężczyznę. Jest podejrzany o molestowaniepięcioletniej córki - poinformowała wczoraj policja.08/03/2004 SZCZECIN: 20-letniego Emiliana Ż. złapalimieszkańcy jednej z podsławieńskich miejscowościw chwilę po tym, jak zgwałcił dziewięcioletniegochłopca. Policja (z uwagi na dobro pokrzywdzonego)nie podaje nazwy miejscowości. Nie podaje też miejscowości,z której pochodzi Emilian Z. Wiadomo, żesprawca nie znał chłopca wcześniej. Tuż po godz. 15w sobotę zwabił go do opuszczonych zabudowań.Tam, grożąc mu śmiercią, zgwałcił go. - Gdy obajwychodzili z tych zabudowań, zachowanie chłopcawydało się mieszkańcom podejrzane - relacjonujeAnna Lewandowska-Kasprzycka z biura prasowegoKomendy Wojewódzkiej Policji w Szczecinie.- Dlatego zatrzymali mężczyznę i zadzwonili napolicję. Dzięki temu już o godz. 17 Emilian Z. byłprzesłuchiwany w komisariacie w Sławnie. Jak sięokazało, miał ponad jeden promil alkoholu we krwi.Chłopca odwieziono do szpitala. Lekarze potwierdzili,że został zgwałcony. Po przebadaniu dziewięciolatekwrócił z rodzicami do domu. Policja zaoferowałarodzinie poszkodowanego pomoc psychologa.06-07/03/2004 ZIELONA GÓRA: Policja schwytałamłodego mężczyznę, któremu zarzuca napaść na pięćdziewczynek w wieku 10-13 lat05/03/2004 LUBLIN: Pedofil, który nad ZalewemZemborzyckim usiłował zgwałcić 12-latka, trafi naosiem lat do więzienia - zdecydował lubelski sąd. 27czerwca 2002 r. chłopiec wypoczywał nad ZalewemZemborzyckim. Kiedy po kąpieli wycierał się ręczni-210<strong>FRONDA</strong> 36


kiem, podszedł do niego 56-letni Andrzej N. Zacząłszarpać chłopca, wykręcił mu ręce i zaciągnął w zarośla.Tam najpierw usiłował go zgwałcić, a późniejkazał chłopcu masturbować się na jego oczach.Krzyki przerażonego dziecka usłyszeli dwaj przechodzącyobok mężczyźni. Widząc ich, Andrzej N. uciekł.Policja nie miała jednak większych kłopotów z odszukaniemgo - chłopiec doskonale zapamiętał charakterystycznetatuaże zdobiące ciało pedofila.16/02/2004 GDAŃSK: Pedofil podejrzany o przynajmniejcztery napady na dzieci został wczoraj aresztowany przezgdański sąd.10/02/2004 GNIEZNO: Mężczyzna w wieku ok. 30-40lat zaczepił w środę uczennicę klasy VI. Pokazywał jejzdjęcia pornograficzne. Dziewczynce udało się uciec, aleopowiedziała o wszystkim rodzicom, a ci następnego dniazawiadomili policję.22/01/2004 OPOLE: - Już dobrze - mówiła na korytarzudo swojego małego synka Grażyna J. z Opola.Półtora roku temu chłopiec stał się ofiarą pedofila.Wczoraj przed sądem rejonowym miał składać zeznania.Na sali natknął się na podejrzanego. Procesjest utajniony. Oskarżony jest ojcem czwórki dzieci.Według prokuratury dwoje z drugiego związku padłotakże ofiarami jego praktyk. Córkę miał molestowaćprzez 10 lat, kilkuletniego syna - przez trzy. Pierwsząofiarą był 3,5-letni Patryk. Włodzimierz Ś. zabrał goz podwórka do swojego mieszkania. Potem chłopiecopowiedział o wszystkim matce, która powiadomiłapolicję. Według prokuratury Włodzimierz S. zastraszałdzieci, mówiąc, że zje je diabeł.WAKACJE 2005211


09/01/2004 OLSZTYN: Właściciela lokalu gastronomicznegopod Braniewem, który wykorzystywał zatrudnioneu siebie nastolatki, zatrzymała policja.Tak więc w 26 wypadkach (na 66 opisywanych przez „Gazetę Wyborczą")mieliśmy do czynienia z elementami pedofilii homoseksualnej (wyłącznielub przynajmniej częściowo). Daje to prawie 40-procentowy (!!!) udział pederastówwśród przestępców dopuszczających się gwałtu lub molestowanianieletnich. Jeśli przyjąć za prawdziwe dane rozpowszechniane przez lobbygejowskie o ich sześcioprocentowym udziale w społeczeństwie - mamy doczynienia z blisko sześciokrotną „nadreprezentacją" homoseksualistówwśród sprawców przestępstw seksualnych przeciwko nieletnim (w porównaniuz ich odsetkiem w społeczeństwie). Jeśli z kolei przyjmiemy dane takichpoważnych instytucji badawczych, jak życzliwy homoseksualistom InstytutAlana Guttmachera, który szacuje ich odsetek na 1 proc. społeczeństwa,wówczas ta „nadreprezentacją" będzie ogromna, bo aż 40-krotnie większaniż wśród heteroseksualistów.W tej sytuacji - niezależnie od tego, który z powyższych szacunków jestprawdziwy - rzeczywiście należałoby zgodnie z postulatami Lambdy zmienićtreść podręczników szkolnych. Na przykład na taką: „Daje się zauważyćwyraźny związek pomiędzy homoseksualizmem a innymi dewiacyjnymizachowaniami seksualnymi, na przykład pedofilią. Odsetek homoseksualistówwśród pedofilów jest kilkakrotnie wyższy niż ich odsetek w społeczeństwie".STANISŁAW P. AUGUSTYN


Kiedy na czacie Onet.pl zapytano Witkowskiego: „Dlaczegonie pokażesz tej, nazwijmy to, «lepszej stronygejostwa»?" - literat odpowiedział: „Bo ja nie wiem, coto jest ta lepsza strona gejostwa [...] nie wiadomo, czyto jest ich lepsza czy gorsza strona".witajcieW CIOTOGRODZIEADAM SOKOŁOWSKINic mnie tak nie wzrusza,jak prosta fujara pastusza.Jarosław IwaszkiewiczKiedy na XX Zjeździe KPZS w 1956 roku Nikita Chruszczow w tajnym referacieujawnił zbrodnie Stalina, spotkało się to ze zdecydowaną krytyką JeanaPaula Sartre'a. Francuski egzystencjalista uważał, że każdy, kto śmie mówićo istnieniu sowieckich łagrów, „odbiera nadzieję robotnikom z Rambouillet".Ten, kto ujawnia prawdę o Gułagu, jest zbrodniarzem, gdyż powstrzymujetym samym nadejście komunizmu w krajach kapitalistycznych.214 <strong>FRONDA</strong> 36


Homosocrealizm0 reakcji Sartre'a przypomniałem sobie, czytając w polskiej prasie recenzjez wydanej niedawno książki Michała Witkowskiego Lubiewo. Dla niezorientowanychuwaga: jest to powieść o wrocławskich pederastach, pełna wulgaryzmów1 agresji, opisów brudu i upodlenia, przesiąknięta seksualnymi obsesjami i turpizmem.Autor, deklarujący się jako aktywny homoseksualista, staje po stronieswoich bohaterów - pedalskich ciot, dla których najlepszy seks to ryzykownyseks, taki, gdzie można złapać AIDS lub zostać pobitym przez „heteryka", botaki seks przynosi największy dreszcz emocji. W tym świecie największą wartościąjest obciąganie (czy też drutowanie) lujów - „luj to sens naszego życia,luj to byczek, pijany byczek, męska hołota, żulik, bączek, chłopak, który czasemwraca przez park albo pijany leży w rowie, na ławce na dworcu".Skąd wzięło się więc skojarzenie z Sartre'em i Chruszczowem? Otóż niektórzykrytycy literaccy zarzucili Witkowskiemu, że pisząc prawdę o pederastach,zepsuje na zewnątrz wizerunek środowiska. Paweł Dunin-Wąsowicz martwisię w „Lampie", że przesłanie książki „może zostać odebrane jako fatalne publicrelations dla społeczności homoseksualnej. Umacnia bowiem stereotyp «pedała»zniewieściałego, lubieżnego (stąd tytuł książki), nastawionego wyłącznie na doraźnąprzygodę, zwykle wbrew woli przypadkowego partnera-luja". Jeszcze dalejw wyrażaniu swej troski o gejów idzie Dariusz Nowacki w „Gazecie Wyborczej",który oskarża Witkowskiego, że jego powieść „wspiera homofonię". Po co w ogólebyło pisać o tym, zastanawia się recenzent „Wyborczej", dając do zrozumienia,że homoseksualistów nie powinno się przedstawiać w taki sposób.Oczywiście, tak pisać nie wolno! Słowo gay znaczy wesoły, a Lubiewo przesiąkniętejest nie tylko złem, lecz również smutkiem, rozpaczą, strachem i samotnością.Najlepiej pisać powieści homosocrealistyczne. Nie wolno przecieżodbierać nadziei licealistom z Torunia czy Zamościa.Pamiętnik z powstania pedalskiegoAleksander Kaczorowski przewidywał w „Polityce", że komu jak komu, alehomoseksualistom powieść Witkowskiego „się nie spodoba, utrwala bowiemnajbardziej nieprzyjazne dla nich stereotypy". I co się okazało? Środowiskogejowskie w Polsce przyjęło książkę entuzjastycznie, a jej autor stał się dla nichWAKACJE 2005215


prawdziwym bohaterem. Wystarczy przejrzeć gejowskie strony internetowe, byprzekonać się, jak wiele zachwytów wywołało Lubiewo.Kiedy na czacie Onet.pl zapytano Witkowskiego: „Dlaczego nie pokażesztej, nazwijmy to, «lepszej strony gejostwa»?" - literatodpowiedział: „Bo ja nie wiem, co to jest ta lepszastrona gejostwa [...] nie wiadomo, czy tojest ich lepsza czy gorsza strona".W swym wirtualnym posłowiu do Lubiewa,zatytułowanym Pedalstwo a DominującyDyskurs Medialny, Witkowski pisze:„Gazety, tygodniki i TV, słowem - wysokonakładowemedia raz na jakiś czaschcą pokazać, że przestrzegają zasadpolitical correctness, i publikują jakiśartykuł o gejach. Sprawa jest atrakcyjna,bo temat fikuśny, a przyokazji można pokazać trochęładnych ciał, nie mającychwiele wspólnego z autentycznymżyciowymmięsem. Nigdy jeszcze,czytając czy oglądająctego typu materiały,nie miałem wrażenia,że czytam o sobiei swoich problemach.Są to artykuły nudnei całkowicie zrytualizowane,jak najdalszeod życiowego doświadczenia,zideologizowanei upolitycznione.Realizacja tematuograniczona zostajew nich do zasygnalizowa-216<strong>FRONDA</strong> 36


nia haseł takich jak akcja «Niech nas zobaczą», małżeństwadla homoseksualistów, adopcja, Holandia,rzadziej - AIDS, seks z gumą itd.".Witkowski żali się, że „w konsekwencji zamiasto sobie czytam o akcjach, paradach, rzucaniu kamieniami",bo „w mediach mówi się o czymś, co zostałoprzez te media wykreowane, a w życiu mówi sięo... obciąganiu!". I właśnie z tego poczucia niedosytu,z przeświadczenia, że jego własny pedalski świat nie został przedstawiony, wziął siępomysł napisania książki. Autor postanowił oprzeć się nie na medialnym szumie,tworzonym przez lobby gejowskie, lecz na własnym doświadczeniu i osobistychhistoriach swoich znajomych. Nawiązując do twórczości Mirona Białoszewskiego,określił swą powieść mianem „Pamiętnika z powstania pedalskiego".Charakterystyczny jest też używany przez Witkowskiego język. O ile w wysokonakładowychmediach samo użycie słowa „pederasta" zaczyna już byćuważane za przejaw homofobii, a preferuje się afirmatywne określenie „gej",o tyle autor Lubiewa nie ma problemów z pisaniem o ciotach, pedałach czy pedziach.W wywiadzie dla jednej z gejowskich witryn internetowych oświadczyłwprost: „Jestem ciotą", uzasadniając, że jest to „fajny sposób na życie". W tejsamej rozmowie, mówiąc o relacjach seksualnych, dodał: „Ja w wierność niewierzę", co może być odczytane jako deklaracja homoseksualnej rozwiązłości,która w mediach jest raczej problemem świadomie przemilczanym.Heteromatnia, heteromatriksŚrodowisko homoseksualne nie tylko chwali Witkowskiego, lecz równieżatakuje tych recenzentów, którzy wyrażali obawy, że Lubiewo może się nieprzysłużyć gejom w Polsce. Jacek Kochanowski, czyniąc aluzję do uwag PawłaDunin-Wąsowicza, pisze na stronach homoseksualnego portalu internetowego:„Teza, że Lubiewo robi «zły PR» gejom, jest anty-queer, jest koniec końcówobrzydliwa". Jeśli kogoś oburza odmalowany w powieści obraz życia pederastów,to - zdaniem Kochanowskiego - ktoś taki „siedzi po uszy w heteromatni,heteromatriksie". Zamiast tego proponuje więc inne wyjście: „Kopnąć tękulturę w tłusty zad, olać Normy i Wartości i żyć z godnością. Po swojemu. Pogejowsku, po ciotowsku, po pedalsku, po lesbijsku, wszystko jedno".WAKACJE 2005 217


Zachwycając się Lubiewem jako przejawem subkultury queer, Kochanowskipisze: „Queer to poetyka krwi menstruacyjnej, odbytu, starego, pomarszczonegociała. Queer to antyestetyka, antyliteratura, antynauka". I dodaje, że„ąueer jest nam potrzebny - bo musimy nauczyć się tego, że mamy prawochrzanić system, chrzanić piękno, dobro, Normy i Wartości i być ciotą w najbardziejprzegiętym, ciotowskim, pikietowym wydaniu".Jeszcze mocniej niż Dunin-Wąsowiczowi dostaje się wspomnianemujuż recenzentowi „Gazety Wyborczej" Dariuszowi Nowackiemu, któregona lesbijskich stronach internetowych Ewa Tomaszewicz demaskuje jako„fałszywego przyjaciela". Nie chodzi nawet o to, że nazywa on zamieszczonew książce metody podrywania „heteryków" - „plugawymi i podstępnymi".Problem polega na tym, że krytyk „Wyborczej" ośmiela się nie „apoteozowaćsadomasochistycznego, rynsztokowego i agresywnego homoseksualizmu".Mało tego, pisze na końcu swej recenzji, że bohaterowie Lubiewa są niesympatycznii za żadne skarby nie chciałby się z nimi zaprzyjaźnić.Ewa Tomaszewicz dochodzi więc do wniosku, że Nowacki (który ostrzegał,iż powieść Witkowskiego wspiera homofobię) sam demaskuje się jakoczystej wody homofob. Jego akceptacja dla homoseksualistów dotyczybowiem tylko abstrakcyjnych gejów z middle class, nie zaś konkretnych pederastów.Nowacki miałby więc tolerować jedynie tych homoseksualistów,którzy odpowiadają jego wyobrażeniom o kulturalnych gejach, odwracać sięzaś z niesmakiem od „odrażających, brudnych, złych" pedałów, takich, jakimisą w rzeczywistości („coś mi się wydaje, że najbardziej to obciąganie lujomNowackiego przeraziło" - domyśla się Tomaszewicz).218<strong>FRONDA</strong> 36


Jeżeli recenzent „Gazety Wyborczej" nie chce więc uchodzić za homofoba,lecz za człowieka w pełni tolerancyjnego, powinien nie tylko przewartościowaćswój sąd o „ciotach", lecz również udowodnić czynem, a nie jedyniesłowami, że jest na nich otwarty. Niech nie przesadza tylko z wazeliną.PostscriptumHistoria lubi się powtarzać: Sartre, chociaż bronił dobrego wizerunku komunizmu,został przez sowieckiego literata Aleksandra Fadiejewa nazwany „szakalemz maszyną do pisania, hieną z wiecznym piórem"; Nowacki, chociażwyrażał troskę o dobry image homoseksualizmu, został zdemaskowany przezaktywistkę lesbijską jako homofob.ADAM SOKOŁOWSKIMichał Witkowski. Lubiewo,Korporacja Ha!Art. Kraków 2005


Splot uczuć pomiędzy czterema homoseksualnymi bohateramijest głównym tematem filmu Almodóvara.Ów splot składa się prawie wyłącznie z emocji negatywnych,destrukcyjnych, niszczących. Pomiędzy bohateraminie ma właściwie ani jednego pozytywnegouczucia - takiego, jakiego przeżycia życzylibyśmy sobiesamym.Zły filmBARTŁOMIEJKACHNIARZO Złym wychowaniu, najnowszym filmie hiszpańskiego reżysera PedraAlmodóvara, wypada pisać dopiero teraz, kiedy obraz przeszedł już przezekrany i, posłuszny żelaznym prawom rynku, nie wróci - poza niszowymi kinamidla miłośników staroci.Złe wychowanie to film z jednej strony oczywiście i niezaprzeczalnie piękny.Każdy, kto ma choć trochę wrażliwości estetycznej, będzie porwany muzyką,świetnymi zdjęciami, mistrzowską kompozycją poszczególnych scen czy kolorami,które grają na ekranie jak pod ręką malarza. Nawet sama opowieść poprowadzonajest w sposób zagadkowy i ciekawy, na kilku w różnym stopniuzmyślonych poziomach jednocześnie. Reżyser podaje nam historię mocno za-220 <strong>FRONDA</strong> 36


gmatwaną, którą tylko z wysiłkiem możemy roz^pleść na poszczególne wątki i dojść, która scena jest prawdziwa, która zmyślona, a któradzieje się w filmie kręconym przez jednego z bohaterów. Almodóvar pokazał,że na swoim rzemiośle zna się jakmało kto.Film opowiada historięczterech ludzi: Enriąue i Ignacia- dwóch wychowankówkatolickiej szkoły dlachłopców, ich nauczyciela - księdza Manolo oraz Juana, brata IgnaciaWszyscy czterej połączeni są homoseksualnyminamiętnościami - i o tych to właśnie namiętnościachopowiada film. Także o wzajemnym wykorzystywaniu,kłamstwie, przemocy, wreszciezbrodni. Splot uczuć pomiędzy czterema bohateramijest głównym tematem filmu.Ów splot składa się prawie wyłącznie z emocjinegatywnych, destrukcyjnych, niszczących.Pomiędzy bohaterami nie ma właściwie ani jednegopozytywnego uczucia - takiego, jakiego przeżyciażyczylibyśmy sobie samym.W filmie też nie ma właściwie ani jednej postacikobiecej - z wyjątkiem ciepłej, epizodycznej roli matkiJuana i Ignacia. Wszystkie relacje zachodzą wyłączniemiędzy mężczyznami, poczynając od szkoły, na dorosłymświecie kończąc. Zdaje się, że bohaterowieAlmodóvara nie mają żadnego powodu, by w ogóle naco dzień czy od święta stykać się z kobietami. Lepszapołowa ludzkości w świecie przedstawionym nie występuje- chyba że jako element tła.Relacje między bohaterami oparte są na kłamstwach,wzajemnym poniżaniu i wykorzystywaniu. Może zabrzmiWAKACJE 2005221


to zdumiewająco, ale właśnie Almodóvar jest najlepszą odtrutką na propagandęgejowskich lobbies, tłumaczących prostemu ludowi, że homoseksualiści o niczyminnym nie marzą, jak tylko o normalnym związku pana z panem, o domkupod miastem, wspólnych śniadaniach przy kawie i wierności aż do grobowejdeski. Almodóvar obrazek ten rozbija i pokazuje,że świat homoseksualistów jest w ścisłym tegosłowa znaczeniu perwersyjny. Gdyby taki obrazwyszedł spod ręki np. Jana Pospieszalskiego czyWojciecha Cejrowskiego, autor z całą pewnościąbyłby wyzwany od homofobów i faszystów. A tu- nie, przeciwnie, mawia się, że ta okrutna opowieśćjest atakiem na Kościół i księży.Chociaż reżyser stara się uderzać w Kościół, tojedynym sensownym zarzutem sformułowanymw filmie wobec księży jest nie to, że są księżmi, aleto, że są homoseksualistami. Najbardziej przerażającascena to ta, w której ojciec Manolo narusza niewinnośćseksualną młodego chłopca, w szamotaniniedziecko upada i uderza się w głowę. Przełom,jaki następuje w głowie chłopca, jest symbolicznieprzedstawiony jako wielkie pęknięcie, rozszerzają-ce się na cały ekran. Scena ta pokazuje olbrzymią odpowiedzialność spoczywającąna tych, którzy mają za zadanie formować dzieci - zwłaszcza cudze. I jednocześniepokazuje, że pułapką, w którą może wpaść wychowawca, jest przenoszenie nadziecko własnych nierozwiązanych problemów, w szczególności homoseksualnychpożądań.Pedro Almodóvar jest reżyserem o wielkim talencie i wielkiej mocy narracji.Widz jest przekonany, że reżyser zna się na tym, o czym opowiada, żeświat homoseksualistów ze wszystkimi jego ciemnymi stronami nie jest muobcy. Przekonuje o tym precyzja, sięgająca aż po szczegóły techniczne, które„zwykłym" ludziom są zazwyczaj całkowicie nieznane.Miarą wielkości artysty jest to, w jakim stopniu oddaje w dziele prawdęo ludzkim sercu. Artysta prawdziwie wybitny po prostu musi prawdę tę przekazywać;nie jest w stanie jej zatamować dla jakiegoś interesu, czy to własnego,czy to grupy nacisku, z którą sympatyzuje. Jeżeli próbuje naginać prawdę222 <strong>FRONDA</strong> 36


dla swoich pozaartystycznych celów, w opowieści natychmiast wyczuwa sięfałszywy ton, który nie pozwala brać dzieła poważnie. Przykładem klinicznymbył piękny skądinąd francusko-kanadyjski film Wdowa iw. Piotra, któremuśmiertelny cios zadał sam reżyser, wmontowując nachalnie propagandowąscenę przeciwko karze śmierci. Bez tej sceny film i tak miałby wymowęmocno abolicjonistyczną, ale chyba nie czułoby się w ustach przykrego smakutektury.Chcąc nakręcić film przeciwko Kościołowi, Almodóvar tworzy dzieło opowiadająceo środowisku homoseksualnym. Próbując ostrzec przed zgubnymwpływem Kościoła, ostrzega jedynie: „Uważajcie, żeby was Kościół nie przerobiłna podobnych do mnie i moich kolegów!".Homoerotyczne praktyki są grzeszne. W Złym wychowaniu kończą się zbrodnią- i to pomimo że ojciec Manolo zdążył już porzucić strój duchowny.Z/e wychowanie (La Mala educacion).reż. Pedro Almodóvar. film prod. hiszp. 2004BARTŁOMIEJ KACHNIARZ


Postanowił się wyspowiadać i zrzucić z sumienia największygrzech życia. Otrzymał rozgrzeszenie, ale sercenie wytrzymało ciężaru - jeszcze tego samego dnia dostałzawału i umarł.Jerzym,co byłsumieniemnarodu,Stasiu,którypłakałw kącikuZOFIAKASPRZAKZnakomita książka Joanny Siedleckiej Obława. Losy pisarzy represjonowanychprzynosi reporterskie portrety kilkunastu twórców prześladowanychw PRL-u. Dzięki prywatnemu śledztwu oraz materiałom uzyskanymz Instytutu Pamięci Narodowej autorka mogła odtworzyć mechanizmy niszczeniaprzez służby specjalne niewygodnych literatów. Wśród tych ostatnichbyli tacy, którzy próbowali iść z komunistami na kompromisy, tacy, którzyprowadzili własną grę z władzą, próbując ją przechytrzyć, a także tacy, którzynie szli z „czerwonymi" na żadne układy. Wszyscy oni jednak - niezależnieod postawy, jaką przyjmowali - stawali się w mniejszym lub większym stopniuofiarami systemu.224<strong>FRONDA</strong> 36


Przyznam jednak, że po lekturze tej książki najbardziej zapadła mi w pamięćinna ofiara - postaci trzecioplanowej, nie będącej literatem, zapomnianejprzez ludzi i historię. Stanisław Trębaczkiewicz budzi moje największewspółczucie, gdyż - w odróżnieniu od przedstawianych pisarzy - został ofiarąjuż jako dziecko, mimo że nigdy nie próbował rzucać systemowi żadnegowyzwania.Jego los na zawsze splótł się z życiem Jerzego Zawieyskiego, działaczakatolickiego i zarazem peerelowskiego dygnitarza. Zawieyski był nie tylkopłodnym prozaikiem, eseistą i dramaturgiem, którego twórczość jednak małokogo dziś obchodzi, lecz także po 1956 roku prominentną postacią światapolityki i kultury - członkiem Rady Państwa (jako pierwszy w PRL-u katolikna tak wysokim stanowisku), posłem Koła Poselskiego „Znak", wiceprezesemPEN-Clubu i Związku Literatów Polskich, a także prezesem KlubówPostępowej Inteligencji Katolickiej i przewodniczącym Towarzystwa PrzyjaciółKatolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. W wielu opracowaniach historycznychprzedstawiany jest jako sumienie narodu, gdyż w 1968 roku jako jedynyposeł w polskim parlamencie zaprotestował przeciw represjom władz wobecstudentów. Jan Turnau w „Gazecie Wyborczej" pisze 0 Zawieyskim, że „popaździerniku 1956 jawi się jako wzór moralny".Tajemnicą poliszynela był jego homoseksualizm. W odróżnieniu odJuliana Greena czy Whittakera Chambersa, którzy po nawróceniu na katolicyzmzaprzestali praktyk homoseksualnych, Zawieyski z jednej strony występowałpublicznie jako człowiek Kościoła, z drugiej zaś uwodził młodychchłopców. Wiadomo, że wśród osób niewierzących wywoływało to zgorszenie,czego wyrazem mogą być zapiski w dzienniku Jerzego Kornackiego.Zawieyski był jednak nie tylko pederastą, lecz również pedofilem.W Stanisławie Trębaczkiewiczu zakochał się, kiedy ten miał zaledwie12 lat. Staś pochodził z biednej, prowincjonalnej, wielodzietnej rodziny, dlaktórej niesłychany awans społeczny stanowiło to, że znany pisarz ze stolicychce wziąć chłopca do siebie na wychowanie. Rodzice nie domyślali się,że Zawieyski zrobi sobie z ich syna kochanka. Zdominował całkowicie malcai postanowił zaprogramować mu życie. Później często lubił się chwalić znajomym,że to on ustawił życiowo Stasia.Chociaż chłopiec chciał zostać aktorem, pisarz skierował go na studia psychologiczne.Załatwił mu później prowadzenie zajęć na KUL-u, gdzie miałWAKACJE 2005225


dobre znajomości. Stanisław męczył się strasznie podczas tych zajęć, gdyżstudenci mieli większą od niego wiedzę na temat psychologii. Zawieyski wysyłałgo też na stypendia naukowe do Francji, chociaż ten nie znał francuskiego.Nużyły go częste wizyty gości Zawieyskiego, którzy dyskutowali do późnaw nocy na skomplikowane tematy, a on nie potrafił się włączyć do rozmowy.Kiedy jego opiekun zamęczał go czytaniem swoich utworów, Staś, choć niewielez nich rozumiał, zawsze mu przytakiwał i mówił, że jest pod wielkimwrażeniem.Generalnie Trębaczkiewicz nie czuł się szczęśliwy, chciał wyjechać do małegomiasteczka, ożenić się i założyć rodzinę. Kilkakrotnie próbował rzucićZawieyskiego, ten jednak odgrywał przed nim sceny rozpaczy, padał na kolana,płakał, błagał i szantażował, że bez Stasia nie będzie w stanie pełnić swejdziejowej misji pośrednika między władzą a Kościołem.Jak opowiada o Trębaczkiewiczu jedna ze znajomych Zawieyskiego, „niepotrafił z nim zerwać, był mimo wszystko bardzo mu oddany, a poza tymzbyt słaby, bierny, zdominowany. Zniszczony po prostu przez Jerzego, któryzawładnął dzieckiem i zdawał sobie z tego sprawę, bo gdy pytaliśmy, cou Stasia, mówił - jak zwykle, to znaczy płacze w kąciku".Po śmierci Zawieyskiego nie było już przeszkód, by zacząć nowe życie.Trębaczkiewicz zdecydował się ożenić z kobietą, którą poznał jeszcze za życiaswojego mentora. Przed ślubem postanowił się wyspowiadać i zrzucić z sumienianajwiększy grzech życia. Otrzymał rozgrzeszenie, ale serce nie wytrzymałociężaru - jeszcze tego samego dnia dostał zawału i umarł.Bardzo często można usłyszeć, że po upadku komunizmu w społeczeństwiepolskim nastąpił także upadek moralny. Przypadek Zawieyskiego zdaje siętemu zaprzeczać. Okazuje się bowiem, że seksualne preferencje Zawieyskiegonie stanowiły żadnego sekretu w środowiskach, w których się obracał. Nie wywoływałyjednak towarzyskiej dezaprobaty czy ostracyzmu. Pedofilia, któraw PRL-u była tolerowana w środowiskach katolickich, dopiero w III RP doczekałasię potępienia i to nie tylko przez chrześcijan, lecz przede wszystkim przezśrodowiska laickie, często dalekie od Kościoła.ZOFIA KASPRZAKJoanna Siedlecka. Obława.Losy pisarzy represjonowanych,wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2005


Ceną za odnowienie Patriarchatu Moskiewskiego byłojego całkowite podporządkowanie się Stalinowi i...obietnica wiernej pracy na niwie komunistycznej rewolucji.Sobór przyjął decyzje pozwalające pozbawićstanu duchownego każdego, kto zdecydował się wystąpićprzeciwko władzy sowieckiej, jako „przeciwnikaKrzyża Pańskiego".HEREZJAPOLITYCZNASERGIANIZMUTOMASZ P. TERLIKOWSKIJedenaście lat po wyzwoleniu Rosji ze szponów komunizmu patriarchaMoskwy i Wszechrusi Aleksy II zdecydował, że cerkiew św. Sofii - MądrościBożej zostanie kościołem parafialnym Federalnej Służby BezpieczeństwaRosji, spadkobierczyni sowieckich służb specjalnych. Świątynia ta jest cha-228<strong>FRONDA</strong> 36


akterystyczna dlatego, że znajduje się na terenie Łubianki i można się do niejdostać jedynie przez wejście do budynków dawnego KGB. Ten akt jest, możnapowiedzieć, symbolem współpracy spadkobierców komunistycznych służbspecjalnych z Rosyjską Cerkwią Prawosławną. Symbolem, który przypomina,że większość (jeśli nie wszyscy - jak sugerują niektórzy duchowni schizmatyckichwobec Patriarchatu Moskiewskiego niezależnych cerkwi prawosławnych)biskupów prawosławnych w okresie komunizmu współpracowała zesłużbami zwalczającymi Kościół i religię lub wręcz była oficerami NKWDczy później KGB. Symboliczny jest także fakt, że poświęcenia tej świątynidokonał człowiek, który sam oskarżany jest o to, iż swą karierę w Cerkwirosyjskiej zawdzięcza temu, że był oficerem KGB.Agent „Drozdów"Aleksy Rydygier pochodzi ze starej petersburskiej rodziny, w której żyłachpłynęła niemiecka i szwedzka krew. Urodził się w Estonii (jeszcze wówczasniezależnej) w 1929 roku w rodzinie duchownego prawosławnego Michaiła.W 1945 roku został zakrystianinem w katedralnym soborze św. AleksandraNewskiego w Tallinie. Dwa lata później wstąpił do leningradzkiego seminariumduchownego, od razu na trzeci rok. Później częściowo zaocznie (zostałbowiem mianowany diakonem, a z czasem proboszczem w Jychwi) kontynuowałnaukę w Akademii Duchownej. W 1953 roku ukończył akademię z wyróżnieniemi tytułem doktora teologii. Krótko przed święceniami wziął ślubz córką proboszcza cerkwi Narodzenia Bogarodzicy w Tallinie. O tym jednakmilczą oficjalne biografie patriarchy. Małżeństwo nie trwało długo, bo za radązwierzchników (nie jest do końca jasne, czy chodziło o hierarchię kościelną,czy raczej państwową) Aleksy zdecydował się porzucić żonę i przyjąć ślubymnisze. To otworzyło przed nim drogę do nominacji na biskupa Tallina, którąotrzymał w 1961 roku w wieku zaledwie 32 lat 1 .Zdaniem wielu rosyjskich publicystów i duchownych tak szybką karieręAleksego Rydygiera można wytłumaczyć tylko, powołując się na Sprawozdaniez pracy agenturalno-operacyjnej V wydziału KGB przy Radzie Ministrów EstońskiejSRS za rok 1958. W notatce tej zapisano: „Agent «Drozdow», rok urodzenia1929, duchowny Cerkwi prawosławnej, z wyższym wykształceniem, doktorteologii, doskonale włada rosyjskim i estońskim, słabo - językiem niemiec-WAKACJE 2005229


kim. Zwerbowany 28 lutego 1958 roku, na bazie uczuć patriotycznych,do wykrycia i rozpracowywania elementu antyradzieckiego wśród duchowieństwaprawosławnego, z którym ma on kontakty, będące przedmiotemoperacyjnego zainteresowania organów KGB". Analiza listy duchownych ówczesnejdiecezji tallińskiej jasno wskazuje, że „Drozdowem" mógł być tylkoks. Aleksy Rydygier 2 .Od momentu podpisania lojalki Rydygier ofiarnie donosił na swoich parafianczy przyjaciół księży. Z czasem, gdy prawdopodobnie dzięki wsparciu towarzyszyz KGB został biskupem, krąg jego zainteresowań znacznie się poszerzył. W 1964roku został arcybiskupem oraz członkiem Synodu przy patriarsze Aleksym I i zacząłzarządzać sprawami administracyjnymi Patriarchatu Moskiewskiego. Czterylata później Rydygier był już metropolitą. Niezwykłą aktywność „Drozdów"wykazywał na arenie międzynarodowej. Świadczą o tym sprawozdania z działalnościV wydziału KGB za rok 1969, gdzie wspomina się o udziale „Drozdowa"w posiedzeniach Konferencji Kościołów Europejskich (i znowu jedyną osobą,do której pasują te przecieki, jest Aleksy). Od 1972 roku działalność zagranicznaagenta jeszcze się nasiliła. Podróżuje on do Genewy, Zurychu, Sant Fallen,Frankfurtu nad Menem, Kopenhagi, Monachium czy Marsylii. Jego podróże miałyna celu nie tylko informowanie na bieżąco zwierzchników w KGB o sytuacjiw ruchu ekumenicznym, lecz także, co bardzo prawdopodobne, inspirowaniepewnych zachowań na zachodzie Europy. Już w latach 40. przyjęto bowiemprogram, według którego Rosyjska Cerkiew Prawosławna miała być autorytetemmoralnym przeciwstawianym Stolicy Apostolskiej i inspiratorem rozmaitychdziałań wewnątrz ruchu ekumenicznego (choćby poprzez popieranie w jegoramach działalności inicjatyw „pokojowych" ZSRS). Program ten realizowano doostatnich dni istnienia Związku Sowieckiego 3 .Do upadku ZSRS trwała też współpraca Aleksego Rydygiera i służb specjalnych.W 1988 roku otrzymał on nawet w związku z trzydziestoleciemwspółpracy agenturalnej i tysiącleciem chrztu Rusi honorowy dyplom KGB.W czerwcu 1990 roku został natomiast nowym patriarchą moskiewskim 4 .Oczywiście sam Aleksy nigdy nie przyznał się do współpracy, w jednymz wywiadów zasugerował tylko, że niektórzy hierarchowie, „biorąc grzech naduszę, ratowali w ten sposób Cerkiew".Takie zachowanie Aleksego Rydygiera nie było w warunkach rosyjskiegoprawosławia niczym nadzwyczajnym. Wielu historyków podkreśla, że z wła-23 <strong>FRONDA</strong> 36


dzami komunistycznymi współpracowali niemal wszyscy biskupi oficjalnieuznawanego Patriarchatu Moskiewskiego. Zdaniem licznych prawosławnychteologów, należących do schizmatyckiej Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnejpoza Granicami Rosji, ta swoista uległość (by nie powiedzieć wprost zdradakrzyża) związana jest z herezją sergianizmu. Polega ona na uznaniu przezRosyjską Cerkiew Prawosławną systemu komunistycznego za legalny i usprawiedliwionyteologicznie. W zamian Cerkiew otrzymała możliwość instytucjonalnegotrwania.Złamany patriarcha?Rosyjscy komuniści od początku, w zgodzie zresztą z teorią marksizmu, zapowiadaliwalkę z religią. Sam Lenin nigdy nie znajdował dla religii innych określeń niż „tumanieniemas", „tępota" czy „obskurantyzm i kołtuństwo". W liście do Gorkiego z 1913roku napisał nawet: „Każda religia jest [...] niewysłowioną ohydą" 5 . Postawa takamiała swoje konsekwencje prawne. Jużw styczniu 1918 roku Sownarkom wydałdekret o rozdziale państwa i Cerkwioraz szkoły i Cerkwi. Dekret ten proklamowałwolność sumienia i równouprawnieniewszystkich obywateli.Wbrew deklaracjom owo „wszystkich"nie obejmowało jednak duchownych,byłych ziemian i posiadaczy większejwłasności. „Zaliczono ich bowiem do«liczeńców», czyli osób pozbawionychpraw wyborczych i innych" 6 - wyjaśnianaturę sowieckiego prawa ks.Roman Dzwonkowski SAC. W tym samymczasie rozpoczął swoje działaniaUrząd Likwidacji Instytucji Religijnych.Trzydziestego września 1918 roku bolszewicywydali instrukcję, która zawierałaprzepisy wykonawcze do styczniowegodekretu. Podporządkowała onaWAKACJE 2005


wszystkie wyznania religijne przepisom o stowarzyszeniach prywatnych. Ich majątekzostał znacjonalizowany. Budynki kościelne od tego momentu mogły być jedyniedzierżawione od państwa do celów kultowych 7 .Wojna domowa była także świetną okazją do mordowania duchownychprawosławnych. Mimo oświadczenia patriarchy moskiewskiego Tichona, którydeklarował polityczną bezstronność prawosławia, bolszewicy zabijali duchownych,widząc w nich agentów „białych". Po zakończeniu walk prześladowaniate nie zelżały. Za ich usprawiedliwienie miała tym razem służyć walkaz wielkim głodem na Powołżu. To wtedy hierarchia prawosławna z inicjatywyTichona dokonała ogromnej zbiórki środków finansowych na rzecz głodujących.Leninowi to jednak nie wystarczyło i zażądał zwrotu i przetopienianaczyń liturgicznych używanych w cerkwiach. Na to prawosławni zgodzić sięnie mogli. Odmowa posłużyła do rozpoczęcia masowej fali prześladowań podzarzutem odmowy pomocy głodującym. Lenin w liście do Mołotowa wskazywałwówczas, że akcja ta doprowadzić ma do zamordowania jak największejliczby duchownych 8 . Tak też się stało. „Kampania ta zaowocowała całymciągiem procesów sądowych nad duchownymi i świeckimi prawosławnymi.W rezultacie tylko w 1922 roku zginęło prawie 8 tys. duchownych, w tymmetropolita piotrogradzki Beniamin (Kazański)" 9 - wskazuje G. Mitrofanow.W wyniku tej akcji aresztowany został także patriarcha Tichon.Do zwalczania religii wprzągnięte zostało również prawo. Zakazywałoono nauczania religii nawet przez rodziców (groziła za to kara do roku łagrów),praktyk religiijnych osób do lat 18 czy zbiorowych praktyk religijnychw domach prywatnych 10 . Za tego rodzaju przestępstwa skazano na karę więzienia,zesłania lub nawet śmierci tysiące prawosławnych.Komuniści doprowadzili także do rozłamu w Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej,tworząc zależny od siebie ruch „odnowieńców" (najbardziej znaną jego częścią byłatzw. Żywa Cerkiew) 11 . Najsłynniejszymi jego przedstawicielami byli AleksanderWiedeński czy biskup Antoni Granowski. Grupa ta uaktywniła się po zamknięciuw areszcie domowym 6 maja 1922 roku patriarchy Tichona. Rozpoczęli oni przekonywaniewiernych, że Tichon jest kontrrewolucjonistą, działającym z pobudekegoistycznych. Niespełna rok później 29 kwietnia 1923 roku „odnowieńcy" zwołaliwłasny „sobór". „Odśpiewali na nim «Sto lat» sowieckim władzom, przyjęlirezolucję popierającą sowiecki model ustrojowy socjalizmu, potępili kontrrewolucyjneduchowieństwo oraz skierowali życzenia do Lenina, «bojownika za wielką232<strong>FRONDA</strong> 36


socjalistyczną prawdę», pod nieobecność uwięzionego patriarchy - osądzono wówczastakże i jego, usuwając go nie tylko z godności patriarchy, ale nawet ze stanumniszego" 12- analizował postanowienia „łże-soboru" Dmitrij Pospielovskij.Rozłamowcy nie ograniczyli się tylko do postanowień politycznych,lecz wprowadzili również sporo zmian doktrynalnych: usankcjonowali np.prawnie małżeństwa biskupów, rozwody duchownych (jeden z przywódcówruchu, Wwiedeński, był kapłanem-rozwodnikiem, który powtórnie wziąłślub), a także faktycznie znieśli istnienie klasztorów (były one dopuszczalnewyłącznie w miastach wolnych od głodu, i to jako komuny pracownicze).Postanowień tych nigdy nie uznała żadna Cerkiew prawosławna. Ruch niecieszył się także popularnością w Rosji (mimo iż większość pracującychwówczas duchownych i otwartych cerkwi należała właśnie do nich, to nigdywiększość prawosławnych nie chciała ich popierać).Trudno jednak nie zauważyć, że już samo spowodowanie rozłamu było dużymsukcesem władz komunistycznych. Tym bardziej że załamany uwięzieniem,szkalowaniem go w prasie i kolejnymi decyzjami Żywej Cerkwi patriarcha Tichonzdecydował się na skierowanie do władz państwowych listu z zapewnieniamio swojej obywatelskiej lojalności wobec władzy sowieckiej oraz z wyrazamiżalu z powodu zajmowanego przez niego w okresie przedrewolucyjnym antysowieckiegostanowiska 13 . Po takiej deklaracji Sąd Najwyższy 25 czerwca 1923roku zwolnił go z aresztu. Patriarcha zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach7 kwietnia 1925 roku, w pozostawionym zaś testamencie (niektórzy historycyprawosławia uważają, że został on sfałszowany) prosił wiernych, aby wspieralireżim sowiecki i się za niego modlili 14 .Postawa Tichona (nawet po deklaracji lojalności) wcale nie oznaczała jeszczecałkowitego podporządkowania Cerkwi prawosławnej (kanonicznej) władzy sowieckiej,jak sugeruje to Józef Maria Bocheński. Krótko przed śmiercią Tichonodmówił np. odprawienia nabożeństw żałobnych w cerkwiach w intencji Lenina(zgodziła się na to wiernopoddańcza Żywa Cerkiew, której duchowni wspominaliw kazaniach „wodza rewolucji" jako „z natury chrześcijanina") 15 .Dylematy metropolity SergiuszaDeklaracje lojalności nie zmieniły jednak sytuacji Rosyjskiej CerkwiPrawosławnej. Nadal nie miała ona osobowości prawnej i podlegała surowymWAKACJE 2005233


prześladowaniom. Po śmierci patriarchy Tichona władze uniemożliwiły powołanienowego patriarchy czy choćby czasowego zarządu Cerkwi. Przewidująctaką sytuację, Tichon przed swoją śmiercią, jeszcze w styczniu, zarządził, żegdyby niemożliwy był wybór nowego patriarchy, funkcję Strażnika TronuPatriarszego spełniać ma jeden z trzech wskazanych przez niego metropolitów:kazański - Kirył, jarosławski - Agafangieł lub kruticki - Piotr. Jednak już trzymiesiące później dekret był w dużym stopniu nieaktualny, w więzieniu przebywalibowiem zarówno Agafangieł, jak i Kirył. Wolność metropolity Piotrarównież nie trwała długo. Został aresztowany 10 grudnia 1925 roku. Zanim sięto jednak stało, zdążył mianować na swoich zastępców trzech metropolitów:niżegorodskiego - Sergiusza, kijowskiego - Michaiła oraz piotrogradzkiego- Josifa. Postanowienia były nie do końca zgodne z kanonami cerkiewnymi,które zakazują mianowania przez biskupa swoich następców. Wykorzystały tooczywiście władze sowieckie, które zaczęły wywoływać wokół tych sporów chaos.Pogłębił się on, gdy po objęciu przez metropolitę niżegorodskiego Sergiusza(Stragorodskiego) funkcji zastępcy Strażnika Tronu Patriarszego, uwięzionyjuż metropolita Piotr skierował pod przymusem władz list, w którym mianowałtymczasowym zwierzchnikiemKościoła biskupa jekatierinburskiegoGrigorija, znanego ze swojej prosowieckiejpostawy. Wywołało tokolejną schizmę w łonie rosyjskiegoprawosławia 16 . Zakończyła się onapo śmierci Grigorija i po spotkaniumetropolitów Sergiusza i Piotra,kiedy wyszło na jaw, że biskup zdobyłsobie zaufanie Strażnika Tronupoprzez kłamstwo 17 . Niemal w tymsamym momencie GPU namówiłouwolnionego z więzienia metropolitęAgafangieła, aby przypomniało swoich prawach do władzy nadCerkwią rosyjską. W późniejszymokresie uznał on wprawdzie władzęmetropolity Sergiusza, jednak<strong>FRONDA</strong> 36


do końca życia zachował poczucie niesprawiedliwości. Rosyjska CerkiewPrawosławna cały czas borykała się wówczas także z uznaną i wspieraną oficjalnieprzez sowieckie władze schizmą „odnowieńców".Dodatkowym problemem był fakt, że - uznany ostatecznie przez większośćprawosławnych hierarchów w Rosji - zastępca Strażnika Tronu PatriarszegoSergiusz mógł być w każdym momencie aresztowany i skazany na długoletniewięzienie (jak większość ówczesnych biskupów). Przedsmak takiej sytuacjidały trzykrotne aresztowania Sergiusza w 1926 roku. Obawa przed całkowitymzniszczeniem i rozpędzeniem kanonicznej hierarchii prawosławnej skłoniłametropolitę Sergiusza do podjęcia rozmów z władzami komunistycznymi.Doprowadziły one do podpisania słynnej deklaracji lojalności Cerkwi wobecwładzy sowieckiej. „Chcemy być prawosławnymi, a jednocześnie uznawaćZwiązek Sowiecki za naszą ojczyznę, której radości i troski są naszymi radościamii troskami" 18- napisał w posłaniu Sergiusz. Dodatkowym argumentemza podpisaniem posłania w takiej formie była groźba rozstrzelania siostrySergiusza oraz kilkudziesięciu więzionych biskupów prawosławnych w wypadkuniepodpisania dokumentu. W ten sposób Cerkiew prawosławna w Rosjioficjalnie podporządkowała się całkowicie władzy sowieckiej.Deklaracja lojalności oznaczała w praktyce (a także w teorii) uznanie, żeustrój socjalistyczny jest najlepszym z możliwych, a nawet że wypływa onz Ewangelii. Zakazywała jakiejkolwiek krytyki reżimu sowieckiego zarównoprzez duchownych, jak i świeckich prawosławnych. Oznaczało to sprowadzeniereligii wyłącznie do rytów liturgicznych, pozbawienie jej jakichkolwiekodniesień społeczno-politycznych. Zycie społeczne, rodzinne, wychowaniemłodzieży za zgodą Cerkwi znalazło się poza sferą działalności prawosławnej.Wcześniej też tak było, ale nie było na to zgody hierarchii. Deklaracja metropolitySergiusza, jak przypomina Boris Talantov, oznaczała również zgodęna powszechne kłamstwo, więcej - stała się uczestnictwem w powszechnymkłamstwie. Gdy w 1930 roku papież Pius XI zaprotestował publicznie przeciwkoprześladowaniom chrześcijan w Związku Sowieckim, Sergiusz równieżpublicznie zaprzeczył, by jakiekolwiek represje miały miejsce. Według niegow ZSRS nie prześladowało się chrześcijan ze względu na ich wiarę, ale z powoduich kontrrewolucyjnej działalności lub przekonań 19 .Co szczególnie ciekawe, mimo ogromnej ceny moralnej, jaką Cerkiewzapłaciła za podpisanie deklaracji lojalności, wcale nie przyniosła ona pra-WAKACJE 2005 235


wosławnym jakichś szczególnych korzyści. Prześladowania chrześcijan, mordowanieduchownych czy aresztowania biskupów trwaiy nadal. Nadal niepozwalano zwołać synodu czy wybrać nowego patriarchy 20 . Jedyną korzyścią,jaką odniosła Cerkiew, było to, że przetrwała jej struktura biskupia, oraz to,że po złożeniu deklaracji władze przestały wspierać energicznie ruch „odnowieńców"(nie byli już oni potrzebni w sytuacji, gdy ich rolę zaczęła odgrywaćoficjalna, kanoniczna Cerkiew).Deklaracja lojalności metropolity Sergiusza nie została jednak przyjętaprzez wielu duchownych i świeckich prawosławnych. Mnisi soiowieccystwierdzili, że jest niedopracowana oraz w wielu miejscach niezgodna z kanonamiprawosławnymi. Mimo to nie uznali jej jednak za powód do zerwaniaz Sergiuszem wspólnoty ołtarza. Na taki krok zdecydował się natomiast metropolitaleningradzki Josif, który wraz ze sporą grupą duchowieństwa leningradzkiegooraz ogromną rzeszą wiernych ze wszystkich diecezji (niektóredane świadczą o tym, że za „josifowcami" poszło około 80 proc. wiernychniektórych parafii oraz 17 proc. biskupów) uznał, że decyzje Sergiusza sąbezprawne, a jego wezwanie do modlitwy za władze sowieckie niezgodnez zasadami prawosławnej wiary. Ostatecznie prześladowania, które dotknęłyzarówno zwolenników, jak i przeciwników Sergiusza, skłoniły większośćbiskupów do pogodzenia się z nim. Wielu z nich uczyniło to jednak dopieropo śmierci tego ostatniego i wyborze na stolicę patriarszą Aleksego I. Licznepodziemne, katakumbowe parafie przetrwały jednak aż do dnia dzisiejszego.Niektóre z nich upodobniły się do staroobrzędowców (z braku kapłanów),inne przyjęły jurysdykcję Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej poza GranicamiRosji 21 .Czas męczeństwa i podłościKoniec lat 20. i początek 30. był dla Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej czasemszczególnym. Mimo iż prześladowania trwały już od dekady, a wspólnoty religijne(nie tylko prawosławna, bo bolszewikom udało się też doprowadzić doutworzenia Ludowej Synagogi) wstrząsane były inspirowanymi przez służbyspecjalne schizmami, to jednak życie religijne wcale nie zostało unicestwione.Wierzący tamtych czasów wspominali, że to właśnie wtedy zaczęli odkrywaćszczególne znaczenie wiary prawosławnej i poczucie soborności - prawdziwej23 <strong>FRONDA</strong> 36


wspólnoty między często ukrywającymi się biskupami a świeckimi. Trwającaprzez 10 lat propaganda również nie przyniosła jeszcze efektów i większośćspołeczeństwa Rosji sowieckiej była nadal wierząca, a prześladowana Cerkiewbyła dla niej jedynym autorytetem (i to nawet niezależnie od deklaracji lojalnościmetropolity Sergiusza).Na taką pozycję Cerkwi Stalin, budujący państwo totalitarne, w którymjedynym bogiem miał być on sam, nie mógł się zgodzić. Dlatego na początkulat 30. rozpoczęła się kolejna fala okrutnych prześladowań, która do momenturozpoczęcia wojny sowiecko-niemieckiej niemal rozwiązała „problem wierzących".W jej efekcie w ciągu 10 lat (do początku lat 40.) zaginęło, zostałozamordowanych lub zmarło 80-85 proc. duchowieństwa prawosławnego.W tym samym okresie zginęło 670 biskupów (280 należących do patriarchatui 370 „odnowieńczych"), z czego przynajmniej 300 zmarło na skutekużycia bezpośredniej przemocy 22 . Linia metropolity Sergiusza nie uratowałanawet jego najbliższych współpracowników. W 1938 roku nie istniał już nawetSynod patriarszy: trzech z jego ośmiu członków zostało rozstrzelanych.Biskupi, z wyjątkiem czterech, przebywali w więzieniach czy na zsyłce 23 .A mimo to stanowisko Sergiusza się nie zmieniło. Nadal wzywał on dolojalności i modlitwy za władze sowieckie, a w publicznych wystąpieniach dozagranicznych dziennikarzy przekonywał, że w Związku Sowieckim nie maprześladowań religijnych. Zdarzało się także, że dodawał do tego, iż ofiarymasowych mordów zostały skazane za działalność kontrrewolucyjną. Trudnookreślić to inaczej niż zdradą własnej owczarni. Co gorsza, jedne ustępstwawobec stalinowskiej władzy nieuchronnie pociągały za sobą następne. A subtelnamyśl metropolity Sergiusza (który starał się ustępstwami uzyskać przetrwanieCerkwi w czasach, jak sądził, ostatecznych) doprowadziła do tego,że wspieranie interesów politycznych państwa sowieckiego przez Cerkiewprawosławną stało się nie smutną koniecznością, ale normą, równieżw latach 50. i 60. 24 .Przykład metropolity oraz konieczność rejestracji (a zatem również kontroli)legalnie działających parafii prawosławnych (było ich na początku lat40. niewiele ponad 100) powodowały, że większość z nich była pod ścisłąkontrolą NKWD. Pracujący w nich duchowni mieli obowiązek donoszenia naswoich wiernych (również, niestety, łamali w ten sposób tajemnicę spowiedzi),a także na siebie nawzajem. Dlatego w każdej parafii było dwóch księży,WAKACJE 2005 237


tak aby nikt nie pozostawał bez kontroli. Wszystko to doprowadziło do załamaniazaufania do duchowieństwa, a często i do odchodzenia od wiary 25 .Biurokratyczne szykany oraz wzmagający się terror natomiast nie skłoniływcale Rosjan do odchodzenia od wiary. Nie mogąc praktykować legalniei jawnie, zaczęli przyłączać się do niewielkich cerkwi katakumbowych (wielez nich było częścią Patriarchatu Moskiewskiego, ale działającą niezgodniez prawami państwowymi). „Zycie duchowe w cerkwi katakumbowej, podziemnejbyło znacznie ciekawsze niż w oficjalnej, a zatem znacznie bardziejkontrolowanej przez władze. I tak np. ona kontynuowała katechizację, cow warunkach cerkwi oficjalnejnie było możliwe. [...] W miejscezamkniętych przez władze klasztoróww latach 30. pojawiło sięwiele tajnych mniszych wspólnot,niektóre ukryte w głębokiej tajdzesyberyjskiej, inne w miastach, np.w Smoleńsku. [...] Mnisi i mniszkipróbowali także zakładać sowchozyi kołchozy, które były dla nichkamuflażem, pod którym ukrywanomnisze wspólnoty. Taki „sowchoz"na południowym Kaukaziemiał najlepsze wyniki produkcyjnew całym tym regionie. ProfesorKripton opisuje także pewien tajnymonastyr żeński w Leningradzielat 30., w którym modlitwy odmawianebyły szeptem, aby sąsiedzinie usłyszeli. Monastyr posiadałkilka oddziałów w leningradzkichmieszkaniach. Działały takżepodziemne seminaria duchowne.Jedno z nich zostało przez władzeodkryte w 1938 roku w Moskwie.[...] Kiedy biskup Piotr, tajnie wy-<strong>FRONDA</strong> 36


święcony jeszcze przez patriarchę Tichona, wyszedł po długim zamknięciuz więzienia w 1936 roku, wierzący wykopali mu tajną ziemiankę nieopodalOrenburga, gdzie z niewielką grupą uczniów żył i modlił się. W 1937 rokuzaczęło go poszukiwać NKWD, jednak przesłuchania setek ludzi do niczegonie doprowadziły, choć utrzymywał on kontakty z wieloma osobami w całymkraju. Gdy w 1943 roku położenie cerkwi poprawiło się, biskup Piotr uciekłw Tien-Szan i założył tam tajny monastyr, w którym wyświęcił ponad trzystumnichów. [...] W 1951 roku zauważono klasztor z helikoptera i aresztowanowszystkich mnichów, biskup zmarł lub został zamordowany w więzieniu" 26- opisuje Pospielovskij.Na służbie u StalinaPrześladowania zakończyły się (czy dokładniej zostały przerwane na jakiśczas) dopiero wraz z początkiem wojny sowiecko-niemieckiej. Już 22 czerwca1941 roku (w dniu napaści, a zatem tydzień przed pierwszym publicznymwystąpieniem Stalina na ten temat) metropolita Sergiusz wydał list pasterskiw dniu Wszystkich Świętych Ziemi Rosyjskiej, który został rozesłany (wbrewprawu) do wszystkich prawosławnych parafii. W liście tym nie wspomina0 władzy sowieckiej, wzywa natomiast wszystkich Rosjan do obrony ojczyzny.„Prawosławna nasza Cerkiew zawsze podzielała losy narodu [...]. Nie pozostawigo również i obecnie" - napisał Sergiusz. Wezwał także duchownychprawosławnych do aktywnego zaangażowania się w walkę o wolność Rosji1 uznał, że nawet myślenie o „możliwych wygodach po drugiej stronie frontubyłoby zdradą zarówno ojczyzny, jak i pasterskich obowiązków" 27 .Wystąpienie to stało się początkiem aktywnej działalności społeczno--politycznej metropolity Sergiusza. W październiku, gdy Niemcy dochodzilijuż do Moskwy, zwierzchnik rosyjskiego prawosławia wydał kolejny list,w którym potępił wszystkich duchownych, którzy zaczęli współpracowaćz Niemcami. Jednak listy i antyniemiecka postawa metropolity nie spowodowaływzrostu zaufania komunistów do prawosławnych i już w dniu wydanialistu władze zdecydowały, że mimo choroby Sergiusz powinien zostaćewakuowany do Uljanowska. Stamtąd 11 listopada hierarcha wydał następnąodezwę. „Postępowa ludzkość wydała świętą wojnę Hitlerowi w obroniechrześcijańskiej cywilizacji i wolności sumienia i wyznania" 28- pisał wów-WAKACJE 2005239


czas. Nietrudno zauważyć, ze obrońcą cywilizacji chrześcijańskiej miał byćw myśl tego listu - Józef Stalin. Jednak i ten list nie zmienił w sposób znaczącypołożenia Cerkwi (prześladowania zostały złagodzone, ale raczej z powoduzawieruchy wojennej).W 1942 roku, by zamanifestować całkowitą lojalność wobec Stalina,Sergiusz wydał (w kilku zachodnich językach) książkę Prawda o religii w Rosji.Ogłaszał w niej, że ludzie wierzący cieszą się w Ojczyźnie Proletariatu całkowitąwolnością. Sytuacja Cerkwi jednak się nie poprawiła. Dopiero powymianie telegramów ze Stalinem (chodziło o przyznanie Cerkwi prawado posiadania własnego konta bankowego, z którego można by przelewaćpieniądze potrzebne dla Armii Czerwonej) stosunki prawosławno-sowieckiezaczęły się polepszać. Znany chirurg i biskup prawosławny Łukasz (Wojno-Jasienieckij), znajdujący się wówczas w areszcie domowym, ale pracujący jakogłówny chirurg w szpitalu wojennym, otrzymał np. wówczas zgodę na powrótdo posługi biskupiej 29 .Trzeciego września 1943 roku doszło natomiast na daczy Stalina do spotkaniagospodarza, Ławrientija Berii, Wiaczesława Mołotowa i czterech wysokichoficerów NKWD z metropolitami Sergiuszem, Aleksiejem i Mikołajem.Opracowano wówczas plan odrodzenia Patriarchatu Moskiewskiego i całkowitegopodporządkowania go organom państwowym z Radą ds. RosyjskiegoKościoła Prawosławnego na czele (jej przewodniczącym został Grigorij Karpow,były seminarzysta, pułkownik NKWD, który wsławił się krwawymi represjamiw czasie Wielkiej Czystki). Krótko po tym spotkaniu udało się sporządzić listyżyjących jeszcze biskupów, później 19 lojalnych wobec władzy sowieckiejbiskupów obwołało się (w sposób całkowicie niekanoniczny) soborem i wybrałometropolitę Sergiusza na patriarchę. Ceną za odnowienie patriarchatubyło jednak absolutne podporządkowanie się Stalinowi i... obietnica wiernejpracy na niwie komunistycznej rewolucji 30 . Sobór bowiem poza wyniesieniemSergiusza do godności patriarchy przyjął także decyzje pozwalające pozbawićstanu duchownego, jako „przeciwnika Krzyża Pańskiego", każdego, kto zdecydowałsię wystąpić przeciwko władzy sowieckiej i opowiedzieć się po stronie„faszystowskiej". Podziękowano również Stalinowi za „głębokie współczucie,jakie odczuwa on wobec potrzeb Cerkwi prawosławnej" 31 .W ten sposób Rosyjska Cerkiew Prawosławna weszła na służbę u Stalinai stała się wiernym wykonawcą jego polityki, szczególnie zagranicznej.240 <strong>FRONDA</strong> 36


„Z ujawnionych po 1991 roku dokumentów KGB wynika, że już w 1943roku Stalin nakazał NKWD przygotowanie planów wykorzystania rosyjskiejCerkwi do opanowania innych Kościołów prawosławnych. W pierwszej kolejnościchodziło o zakwestionowanie prymatu Patriarchatu Ekumenicznegow Konstantynopolu [trudno nie zauważyć skutków tej polityki równieżw obecnych stosunkach między Konstantynopolem a Moskwą - przyp.T.RT.] i przeniesienie światowego centrum prawosławia do Moskwy. Nadcałością działań czuwał płk G. Karpow. W ciągu dwóch lat pod przewodnictwemPatriarchatu Moskiewskiego, a faktycznie GPU, udało się zjednoczyćwiększość prawosławnych hierarchów z Europy Środkowej i Bałkanów.Prześladowani do tej pory rosyjscy biskupi rozjechali się teraz po świecie,aby głosić wielkość Stalina oraz chwalić jego pokojową politykę. [...] Celemoperacji było stworzenie struktury, którą obecnie historycy nazywają «prawosławnymWatykanem». Miał to być centralny ośrodek władzy, który mógłbybyć przeciwstawiony jako autorytet moralny dla wielu milionów wiernych nacałym świecie. Na polecenie NKWD podjęto także działania do stworzeniawspólnego frontu z innymi Kościołami, przede wszystkim anglikańskim orazinnymi kościołami protestanckimi. Tych zamiarów nie udało się zrealizować[...], lecz próby wykorzystania Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego przezpolicję polityczną miały miejsce do ostatnich dni Związku Radzieckiego" 32- podsumowuje Andrzej Grajewski.Sytuacji nie zmieniła także śmierć patriarchy Sergiusza i wybór na moskiewskąstolicę biskupią Aleksego I (wcześniej sprawował on godnośćStrażnika Tronu). Wybór ten dokonał się zresztą pod dyktando sowieckichsłużb specjalnych, na zwołanym w styczniu 1945 roku soborze, wbrew kanonicznymzasadom Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej (poprzedni patriarcha niema bowiem prawa wskazywać swojego następcy - a tak się stało, gdy Sergiuszwyznaczył Aleksego na tron patriarszy; nie jest również dopuszczalne, byw wyborach startował tylko jeden kandydat). Jedyny biskup, który zwróciłna to uwagę - Łukasz, nie został zaproszony na sobór. Krótko po objęciuswojego stanowiska nowy patriarcha został przyjęty przez Stalina. Tematemrozmowy był udział Cerkwi w obronie interesów państwa sowieckiego naarenie międzynarodowej 33 .Dzięki tej serwilistycznej polityce udało się do 1948 roku otworzyć ponownieprawie 22 tys. świątyń i 89 oficjalnie działających klasztorów. Cena,WAKACJE 2005241


jaką za to płacono, była jednak ogromna. W 1949 roku np. 73 biskupów podpisałolist gratulacyjny do Stalina. Kiedy zaś „wielki językoznawca" obchodziłswoje 70. urodziny, patriarcha Aleksy I opublikował dla niego specjalneżyczenia. „Jest przywódcą uznanym przez ludy całego świata - zachwalałprawosławny hierarcha jednego z największych morderców chrześcijan - nietylko przez ludy sowieckie, lecz także przez lud pracujący całego świata; onjest pierwszym spośród tych, którzy proponują pokój między narodami i broniąsprawy pokoju na całym świecie. Niech Bóg da mu długie życie w zdrowiuu steru swojego kraju" 34 .Chruszczowowskie prześladowaniaLojalność, by nie powiedzieć służalczość, wobec Stalina nie zdała się rosyjskiemuprawosławiu na wiele. Gdy bowiem do władzy doszedł NikitaChruszczow, powrócił on do starej bolszewickiej polityki wobec religii i zacząłnowe prześladowania Kościoła. Początkowo polegały one wyłącznie napowrocie do starych propagandowych metod promowania ateizmu. Z czasemjednak dołączono do nich nowe metody. Przerywano nabożeństwa (bardzoczęsto paschalne) wrogimi religii okrzykami, zrywano świąteczne ozdobyz kościelnych budynków, produkowano filmy antyreligijne, w magazynachsatyrycznych przedstawiono duchownych jako tłustych wyzyskiwaczy, a wierzącychjako zramolałych staruszków 35 .Tak „delikatne" środki nie wystarczyły jednak do zniechęcenia ludzi doreligii. Do wiary pod koniec lat 50. coraz częściej zaczęli się przyznawać nietylko chłopi czy robotnicy, lecz także inteligencja. Na to władza sowieckanie mogła sobie pozwolić, dlatego na początku lat 60. Chruszczow sięgnąłw walce z religią po przemoc. Władze zaczęły siłą zamykać przemocą cerkwie,domy modlitwy, klasztory i oczywiście seminaria. Tylko między 1957a 1964 rokiem zamknięto ponad 10 tys. świątyń 36 . Z 90 klasztorów istniejącychw połowie lat 50. dekadę przetrwało zaledwie 18. Monastyry zostałyobłożone ogromnymi, niemożliwymi do spłacenia podatkami, odbierano imich własność ziemską, a często również dobytek stały, w tym noclegowniedla pielgrzymów. Wszystkich młodych i dynamicznych mnichów starano siępowołać do wojska lub aresztować, a młodzieży w ogóle nie dopuszczano doklasztorów. Zdaniem Dymitra Pospielovskiego przyczyna tak zmasowanego242<strong>FRONDA</strong> 36


ataku na życie monastyczne byłaniezwykle prosta. „Klasztory tradycyjniebyły narodowymi centramiżycia duchowego, miejscami,do których masowo się pielgrzymowało.W monastyrach trudnobyło kontrolować czy ograniczaćkontakty z wierzącymi" 37- podkreślahistoryk.Chruszczow zakazał takżeprowadzenia jakiejkolwiek działalnościmisyjnej oraz wprowadziłścisłą kontrolę treści kazańgłoszonych w parafiach. W tymokresie wprowadzono także zakazsprawowania liturgii poza muramiświątyni oraz uczestnictwaw nabożeństwach dzieci i młodzieży.Duchowny nie miał prawarozpocząć nabożeństwa, dopókiw cerkwi znajdowali się niepełnoletni.Surowo karano także rodziców,którzy decydowali się najawne religijne wychowanie dzieci(często po prostu odbierano imprawa rodzicielskie). Powróconotakże do zasady rejestracji księży38 . Dzięki temu niepokornychlub zbyt aktywnych duchownych można było pozbawić prawa do nauczania,a w ich miejsce wprowadzić agentów służb specjalnych. Temu samemu celowisłużyły egzaminy, jakie przed wstąpieniem do seminarium musieli zdawaćprzed oficerami KGB kandydaci do stanu kapłańskiego.Hierarchia prawosławna, mimo iż wielokrotnie protestowała przeciwkoprześladowaniom, sama swoimi decyzjami często je ułatwiała. Dnia 18 czerwca1961 roku sobór biskupów podporządkował np. księży prawosławnychWAKACJE 2005243


tzw. trójkom, wybieranym przez ogól parafian i zatwierdzanym przez władzelokalne. Trójki te sprawowały nad duchownymi władzę porównywalnąniemal z władzą biskupią. To one bowiem powoływały na stanowisko proboszczówczy wikarych - biskup (za zgodą władz lokalnych) tylko ów wybórpotwierdzał 39 .Mimo prześladowań politykaRosyjskiej Cerkwi Prawosławnejwobec państwa się nie zmieniła.Nadal hierarchowie prawosławnistarali się wypełniać poleceniawładz i aktywnie włączać w budowaniemiędzynarodowej pozycjiZSRS. Gdy jednak po śmierci metropolitykrutickiego Mikołaja - odpowiedzialnegoza kontakty zagranicznePatriarchatu Moskiewskiegoi całkowicie oddanego reżimowi- jego miejsce zajął młody neofita,syn pierwszego sekretarza partiiw Riazaniu, stosunki te powolizaczęły się zmieniać. Nikodem próbowałniekiedy prowadzić samodzielnąpolitykę kościelną i sprzeciwiałsię nieustannym atakomna Watykan (według świadectwludzi mu bliskich widział w nimorganizację mogącą przeciwstawićsię totalitaryzmowi). Oczywiście próba samodzielności w polityce kościelnejnie mogła się wiązać z samodzielnością w polityce zagranicznej. Nikodem, jakwszyscy jego poprzednicy i następcy, zdecydowanie wspierał politykę zagranicznąZSRS i często w obronie dobrego imienia tego kraju nawet kłamał 40 .Byłoby jednak głęboką niesprawiedliwością uznanie, że wszyscy prawosławniw Rosji w tym czasie byli sługusami władzy państwowej. Legalnie,półlegalnie lub całkowicie nielegalnie duchowni prawosławni cały czas kontynuowaligłoszenie Słowa Bożego, starali się chrzcić dzieci czy udzielać ślu-244<strong>FRONDA</strong> 36


ów. Wielu z nich po odmowie rejestracji przez władze lub widząc współpracęswoich zwierzchników z władzami, przyłączało się do tzw. Cerkwi katakumbowej,nazywanej również Cerkwią Prawdziwie Prawosławną. W odróżnieniuod oficjalnej Cerkwi sergianistycznej - „prawdziwie prawosławni" odmawialiuznania władzy sowieckiej za teologicznie usprawiedliwioną. Uważali oni,że wraz z dekretem Sergiusza, nakazującym modlić się za władzę radziecką- oficjalna Cerkiew popadła w schizmę i jedyną drogą dla niej jest powrótdo prawdziwych źródeł prawosławia, jakie przetrwały w Kościele katakumbowym(niejasne jest ich stanowisko odnośnie do ważności sakramentówsergianistów - niektórzy uznawali schizmę za jedynie czasową, a sakramentyza ważne, inni zaś uważali, że straciły one swoje znaczenie) 41 .Najbardziej radykalni „prawdziwie prawosławni" odmawiali równieżposyłania dzieci do sowieckich, ateistycznych szkół, odcinali się od współczesnejim świeckiej kultury prawosławnej, a w latach 80. odmówili nawetprzyjęcia nowych dowodów tożsamości (określenie „obywatel ZSRS" pojakichś wyliczeniach okazało się dla nich równe liczbie apokaliptycznejBestii - 666) 42 . Spora część duchownych katakumbowych nigdy jednak nieprzyjmowała takich poglądów. Wielu z nich przyłączyło się do „prawdziwieprawosławnych", bo nie mogli sprawować swojej posługi w Cerkwi legalnej,gdy zaś stało się to możliwe - powrócili do Patriarchatu Moskiewskiego.Generał Pimen i jego oficerowiePrześladowania przerwano wraz objęciem władzy przez Breżniewa. Nadal represjonowanonieposłusznych duchownych, łamiących represyjne prawo wyznaniowe,jednocześnie zezwalano jednak na rozbudowę struktur diecezjalnych. Całyczas także, szczególnie po tym, jak patriarchą został Pimen, wykorzystywanorosyjskie prawosławie do walki z wrogami państwa sowieckiego (przykłademmoże być choćby włączenie się Pimena w nagonkę na Sołżenicyna). W pewnymmomencie nawet, gdy szefem KGB był Jurij Andropow, struktura ta uznawałaCerkiew za szczególnie ważny instrument sprawowania władzy, który wzmacniaimperium rosyjskie. To właśnie wtedy służby specjalne nadzwyczaj aktywniezabrały się za zwalczanie zachodnich wspólnot religijnych 43 .W latach 80. większość prawosławnych biskupów poszła na współpracęz KGB. „Każdy biskup prawosławny musiał być agentem" - podkreślał w roz-WAKACJE 2005245


maitych wypowiedziach o. Gleb Jakunin, wielokrotnie więziony prawosławnydysydent. Tajnymi współpracownikami sowieckich służb specjalnych byli,jak już wspominałem, obecny patriarcha Moskwy i Wszechrusi Aleksy II,patriarcha kijowski Filaret (zwierzchnik niekanonicznej Ukraińskiej CerkwiPrawosławnej Patriarchatu Kijowskiego), metropolici Pitrim czy Metody.Cena, jaką przyszło (i przychodzi nadal) za to zapłacić Rosyjskiej CerkwiPrawosławnej, jest ogromna. Do tej pory w niemal każdej sferze życia tejwspólnoty widać ślady sergianistycznego współdziałania władzy i państwa.Obecnie można wręcz mówić o fuzji dwóch aparatów (niestety, w wypadkuCerkwi nie jest to wyrażenie przesadzone) - politycznego i cerkiewnego.Patriarchat Moskiewski od lat 80. stopniowo zaczął zabiegać o monopolw sferze religijnej (dzięki wsparciu KGB i jego zwierzchników), doprowadzającjuż w latach późniejszych m.in. do zmiany korzystnej dla katolikówi innych chrześcijan ustawy o wolności sumienia. Duchowni prawosławnizaczęli być postrzegani jako kolejni urzędnicy państwowi, których głównymcelem jest służba rosyjskiej państwowości, a dopiero potem poszczególnymwierzącym. W efekcie prawosławie stało się państwowotwórczą ideologią,która zajęła miejsce marksizmu.Ideologia ta niewiele ma wspólnego z prawdziwą wiarą. Można być, zdaniemwielu Rosjan, prawosławnym ateistą. Taki światopogląd deklarował246 <strong>FRONDA</strong> 36


np. były prezydent Rosji Borys Jelcyn. Prawosławie czy cerkiewność w takiejformie oznacza wyłącznie przywiązanie do mocarstwowej pozycji Rosji, deklarowanąakceptację rosyjskiej tradycji politycznej i dystans wobec Zachodu(w tym również Kościoła rzymskokatolickiego czy wyznań protestanckich).To dlatego, mimo iż wiarę prawosławną deklaruje ponad połowa Rosjan - tylkokilka procent z nich regularnie chodzi na liturgię (w Moskwie w nabożeństwiewielkanocnym uczestniczy mniej niż jeden procent mieszkańców).Co gorsza, w Rosji nie nastąpiło oczyszczenie czy choćby próba rozliczeniasię z bolesną przeszłością. „Nie próbowano nawet pokajać się za kłamstwaw służbie tyrana Stalina, nie mówiąc już o bliższej przeszłości" - ubolewałna konferencji prasowej w Moskwie o. protojerej Michaił ze schizmatyckiejwobec Patriarchatu Moskiewskiego niewielkiej wspólnoty prawosławnej.Obecnie zaś do powiązań ze służbami specjalnymi dochodzą jeszcze oskarżeniao związki duchownych prawosławnych z wpływową w Rosji oligarchiąfinansową. Biskupi prawosławni otwarcie wspierają działania wielu wielkichfirm bankowych, ubezpieczeniowych czy naftowych. Patriarcha Aleksy wziąłnawet udział w reklamie koncernu naftowego Łukoil.TOMASZ P. TERLIKOWSKIPS Niniejsza praca nie jest próbą osądzenia Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej czy jej hierarchów. Jestjedynie próbą wskazania na skutki, jakie każdej wspólnocie kościelnej przynosi wiązanie się ze zbrodniczymisystemami politycznymi (i nie ma tu znaczenia, czy chodzi o zbrodniarzy z prawej, czy lewejstrony sceny politycznej) - określane przez niektórych teologów - herezją sergianizmu. Warto miećtakże świadomość, że herezją tą (w sensie ścistym, czyli współpracą z komunizmem i jego obroną)grzeszyli nie tylko prawosławni, lecz także katolicy czy protestanci w wielu krajach Europy Środkowo--wschodniej. Zanim więc osądzi się innych - warto dobrze oczyścić własne szeregi. Tym bardziejWAKACJE 2005 247


że i w Polsce znalazł się biskup, który w oficjalnym autoryzowanym wywiadzie wręcz szczycit sięspotkaniami z oficerem służb specjalnych po powrocie z Watykanu.PRZYPISY123456A. Żebrowska, Patriarcha zagadka, „Gazeta Wyborcza", nr 253 (28-29.10.2000), s. 23.M. Sitnikow, Agent Drozdów, „Indeks", nr 14/2002.A. Grajewski, Kompleks Judasza. Kościół zraniony, Poznań 1999, s. 164-165.A. Żebrowska, dz.cyt.J. Smaga, Rosja w XX stuleciu, Kraków 2001, s. 53.R. Dzwonkowski, Kościół katolicki w ZSRR 1917-1939. Zarys historii, Lublin 1997, s. 63.7 Tamże, s. 64.8 J. Smaga, dz.cyt., s. 55.91011121314l516G. Mitrofanow, Pravoslavnaja Cerkov' v Rossii i emigracji v 1920-gody, Sankt-Peterburg 1995,s. 23-24.R. Dzwonkowski, dz.cyt., s. 66.J.M. Bocheński, Lewica, religia, sowietologia, Warszawa 1996, s. 329.D.V. Pospielovskij, Russkaja prawslamaja Cerkov v XX veke, Moskva 1995, s. 71.Tamże, s. 73.J.M. Bocheński, dz.cyt., s. 330.D.V. Pospielovskij, dz.cyt., s. 67.J. Meyendorff, Oputiach Russkoj Cerkvi, w: Pravoslavie i sovriemiennyj mir, Klin 2002, s. 260-261.17 D.V. Pospielovskij, dz.cyt., s. 83-84.18 J. Meyendorff, dz.cyt., s. 262.19B. Talantov, The Moscow Patriarchate and Sergianism, w: I. Andrejev, Russia's Catacomb Saints,Platina 1982, s. 463-470.20J. Meyendorff, dz.cyt., s. 266.21D.V. Pospielovskij, dz.cyt., s. 147-156.22Tamże, s. 170-171.23J. Meyendorff, dz.cyt., s. 269.24Tamże, s. 270-271.25D.V. Pospielovskij, s. 182.26Tamże, s. 173-175.27Tamże, s. 184.28Tamże, s. 185.29Tamże, s. 187.30A. Grajewski, dz.cyt., s. 163.31D.V. Pospiełovskij, dz.cyt., s. 191-192.32A. Grajewski, dz.cyt., s. 164-165.33D.V. Pospielovskij, dz.cyt., s. 197, 200.34J.M. Bocheński, dz.cyt., s. 338-339.35D. Konstantinov, Gonimaja Cerkov. Russkaja Pravoslavnaja Cerkov w SSSR, 1999, s. 227-229.36Tamże, s. 268.37D.V. Pospielovskij, dz.cyt., s. 305.38D. Konstantinov, dz.cyt., s. 267.<strong>FRONDA</strong> 36248


3940414243D.V. Pospielcwskij, dz.cyt., s. 292.Tamże, s. 311-312.Metropolitan Theodosius, The Catacomb Tikhonite Church 1974, „The Orthodox Word",Nov.-Dec. 1974 (59), s. 235-246.D. Konstantinov, dz.cyt., s. 277.A. Grajewski, dz.cyt., s. 165.


Najbardziej czerwony Patriarchat za zasłoną działalnościteologiczno-religijnej był faktycznie komórką KGB.I właśnie dlatego, po tym jak pępowina wiążąca PatriarchatMoskiewski z jej macierzystą organizacją - czwartymoddziałem piątego wydziału KGB - w 1991 roku zostałazerwana, Rosyjska Cerkiew Prawosławna okazałasię niezdolna do samodzielnej posługi pasterskiej.OdTrzeciejMiędzynarodówkido Trzeciego RzymuO. GLEB JAKUNINW 1943 roku, w warunkach kryzysu wojennego, były kleryk seminarium tyfliskiego[tbiliskiego] Josif Dżugaszwili postanowił wobec sojuszników zagrać„kartą religijną". W dodatku Kreml zamierzał wykorzystać prawosławiedo zjednoczenia krajów obszaru postbizantyjskiego (Europa Wschodniai Bałkany) pod skrzydłami Rosji jako Trzeciego Rzymu, a jednocześnie, drogąodrodzenia ideologii imperialnej, ściągnąć do ZSRS dziesiątki milionówRosjan z zagranicy.Czwartego września 1943 roku na daczy Stalina odbyła się narada z udziałemBerii i innych wysokich funkcjonariuszy NKGB. Na tajne spotkanie za-250 <strong>FRONDA</strong> 36


proszono metropolitę Sergiusza (Stragorodskiego). Po ustaleniu podstawowychreguł działania nowej pseudocerkiewnej struktury, także wtedy, w nocyz 4 na 5 września, ocaleni aktywiści rozłamowego ugrupowania sergiańskiego:metropolici Sergiusz, Aleksy (Simański) i Mikołaj (Jaruszewicz) zostaliprzyjęci przez Stalina i Molotowa. Rozwój nowo narodzonego PatriarchatuMoskiewskiego nastąpił w iście bolszewickim tempie.Wódz wydzielił samolot rządowy i kazał zebrać ze wszystkich łagrów pozostałychprzy życiu lojalnych biskupów, żeby wybrać nowego sowieckiegopatriarchę. Szybko dokonano kilku święceń i w efekcie 19 ludzi ogłosiło siebiesamych jakby prawosławnym soborem, na którym obwołali SergiuszaStragorodskiego „Patriarchą Wszechrusi".Farsowy charakter „soboru" w 1943 roku dobrze ilustruje raport komisarzabezpieczeństwa państwowego, Mierkułowa, złożony generalissimusowi:„Jutro, 8 września, o godzinie 11 rozpoczną się obrady soboru biskupów,w czasie których metropolita Sergiusz zostanie wyniesiony do godnościPatriarchy Moskwy i Wszechrusi".Z punktu widzenia kanonów prawosławnych, odtworzenie administracjicerkiewnej byłoby ważne tylko na mocy obowiązujących wówczas reguł,to znaczy w zgodzie z postanowieniami Soboru Lokalnego z lat 1917-1918.I tylko w sytuacji zaistnienia okoliczności nadzwyczajnych Sobór, respektującte reguły, mógłby je zmienić. Tymczasem z naruszeniem wszystkich normkanonicznych przez wrogą Bogu władzę w latach 1943-1945 została stworzonacałkowicie nowa, obca tradycji prawosławnej organizacja religijna typutotalitarnego, z nowymi, wcześniej nie funkcjonującymi zasadami, ze strukturąadministracji kopiującą stalinowskie Biuro Polityczne („metropolitbiuro"),jak najbardziej pasująca do modnego dziś określenia „sekta totalitarna",nie mająca nic wspólnego ani z rosyjskimi, ani z powszechnymi regułamiprawosławia.Nowo powstałej organizacji religijnej - Patriarchatowi Moskiewskiemu- Stalin i Beria nadali również nową nazwę: Rosyjska (Russkaja) CerkiewPrawosławna (RCP) 1 .W zmianę charakteru terytorialnego na etniczny wpisana została tendencjarozwoju nowej struktury w kierunku narodowo-szowinistycznym.Określono jej rolę w walce z tak zwanym „kosmopolityzmem" i w utwierdzeniuwielkomocarstwowej ideologii. Według tradycji prawosławnej, ufun-WAKACJE 2005251


dowanej na powszechnym, ponadnarodowym pojmowaniu chrześcijaństwa,Cerkwie lokalne określały się i określają na podstawie kryterium terytorialno-państwowego,a nie etnicznego. Do Patriarchatu Moskiewskiego bardziejpasowałaby nazwa „Sowiecka Cerkiew Prawosławna", biorąc pod uwagę jegoproweniencję oraz zaangażowaną służbę władzy sowieckiej.I tak, Cerkiew, zrodzona na Rusi w wieku X, od 1943 roku istniała wyjątkowow katakumbach i na wygnaniu za granicą.Do realizacji wzajemnego oddziaływania organów państwa i ich komórkiwyznaniowej w tym samym roku powołana została specjalna Rada do sprawRCP. Rola oberprokuratora - przewodniczącego Rady została powierzonakierownikowi trzeciego oddziału NKGB, pułkownikowi bezpieczeństwapaństwowego (później generałowi-lejtnantowi) Grigorijowi Karpowowi.Były kleryk Karpow w latach 1937-1938 stał na czele pskowskiego oddziałuNKWD, gdzie (jak ustaliła to Komisja Kontroli Partyjnej po XX ZjeździeKPZS) „dokonywał masowych aresztowań niczemu niewinnych obywateli,stosował bestialskie metody prowadzenia śledztwa, a także fałszował protokołyzeznań aresztantów" (cyt. M.W. Szkarowski, Russkaja prawosławnaja cerkow'i Sowietskoje gosudarstwo w 1943-64 godach, Spb. 1995).Ów kat wybrany został na przyjaciela metropolity (a od 1945 roku - patriarchy)Aleksego (Simańskiego). Jak orzekł ten ostatni, z sadystą Karpowem„na zawsze" zadzierzgnął „najlepsze stosunki", które następnie przerodziłysię w „przywiązanie", a później w „niczym niezmąconą miłość". W porywiemiłości Aleksy I pisał do krwawego czekisty:Drogi Grigoriju Grigorijewiczu! Przesyłam Wam: 1) od D.S. - Opakowaniesłodu z Damaszku wraz ze wschodnimi słodyczami; 2) odemnie do Waszego gabinetu dywan - jak najbardziej perski; 3) poduszkęz życzeniem, żeby służyła Wam ona wiarą i prawdą. Myślę, że możnazrobić, by ona stała się bardziej miękka. Ona również pochodzi zeWschodu - z Kairu. Serdecznie oddany Wam P. Aleksy. 28. VI. 1945.W odpowiedzi Przyjaciel wysyłał patriarsze brokat, pudełka z malachitu,„cudowne wazy". W lutym 1945 roku „Wielki Wódz Josif Wissarionowicz,z takim zaufaniem i taką sympatią odnoszący się do całej pracy Cerkwiw naszym Związku [Sojuzie]" (z listu patriarchy Aleksego), postanowił nadać252<strong>FRONDA</strong> 36


nowo powstałej strukturze religijnej, kieszonkowej czerwonej sekcie, ogólnozwiązkowyzasięg i międzynarodowy autorytet i z budżetu państwa zorganizowałw Moskwie tak zwany Lokalny Sobór RCP. Porządek obrad i przeprowadzenieowego „soboru" nie miały nic wspólnego z obowiązującymi, przeznikogo nie zmienionymi regułami rosyjskiego prawosławia: organizatorzyzlekceważyli i żądanie obowiązujących reguł, i zasady soborów powszechnych.Przybyłych na „sobór" gości zagranicznych, głównie przedstawicieliwschodnich Cerkwi prawosławnych, Stalin przekupił dolarami i szczodrymiprezentami: dziesiątkami szat liturgicznych oraz ozdób ze złota i drogocennychkamieni, wydobytych z muzeów, wcześniej zagrabionych przez bolszewikówhistorycznej Rosyjskiej (Rossijskoj) Cerkwi Prawosławnej.Dnia 20 listopada 1947 roku patriarcha Aleksy I dzielił się refleksjąz G.G. Karpowem:Przy ideowym skłanianiu się ku Moskwie Patriarchat Antiocheńskiżywi nadzieję, że Cerkiew Rosyjska, a zwłaszcza Rząd Rosyjski - wznowidawną tradycję systematycznej pomocy materialnej dla biednejCerkwi Antiocheńskiej - dla szkól, świątyń, na konkretnych, będącychw potrzebie hierarchów itd. To właśnie samo, a nie za pośrednictwemCerkwi, w czasach przedrewolucyjnych subsydiowało na szeroką skalęCerkiew Antiocheńską, realizując państwowe przekonanie o koniecznościpodtrzymywania prawosławia na Wschodzie... M(etropolita)Eliasz podjął się być naszym półoficjalnym (oficjalnym bynajmniejnie) pośrednikiem między nami i P(atriarchami) Grekami; i tutaj, jegozdaniem, decydującym czynnikiem jawi się stopień naszej możliwościpchania im pieniędzy...W 1948 roku towarzysz Karpow donosił towarzyszowi Stalinowi: „W celusparaliżowania próby stworzenia bloku prawosławnych Cerkwi BliskiegoWschodu i ograniczenia sfery działań Cerkwi Greckiej celowe jest systematyczneokazywanie pomocy finansowej Prawosławnym Cerkwiom:Antiocheńskiej, Aleksandryjskiej i Jerozolimskiej ze strony Cerkwi rosyjskiej".Poparcie ze strony patriarchy Konstantynopola, Maksyma, długo opierającegosię pójściu na układ z „czerwoną Moskwą", kosztowało kierownictwoWAKACJE 2005253


sowieckie 50 tys. dolarów. Taka była cena „wszechprawosławnego uznania"Patriarchatu Moskiewskiego.Pod wpływem kosztownych prezentów, zjedzonego kawioru oraz wypitychkaukaskich win i koniaków, pośród głodu i zgliszcz po wojnie wydającychsię uczestnikom „soboru" z 1945 roku manną z nieba, zostałoprzyjęte „Tymczasowe Stanowisko w sprawie Administracji RCP", w pełniprzeciwstawne regułom rosyjskiego prawosławia. Stanowisko to przekształciłoPatriarchat Moskiewski w coś podobnego do totalitarnej sekty, w którejtrzech ludzi z tak zwanym patriarchą Moskwy i Wszechrusi na czele otrzymałowładzę większą aniżeli Sobór Lokalny oraz prawo administrowania wspólnotąwiernych jeszcze bardziej dyktatorsko niż było to w przypadku SynoduPiotra 2 . Lecz jeśli cesarze rosyjscy do 1917 roku uważani byli za prawosławnychchrześcijan, to teraz oficjalne struktury Cerkwi w pełni podporządkowywałysię woli wodzów wojującego z Bogiem reżimu. Takiego upadku nie znałydzieje chrześcijaństwa w ciągu dwóch tysiącleci.Na „soborze" 1945 roku został po zmarłym w 1944 roku Sergiuszu- poprzezniekanoniczne, jawne głosowanie, bez alternatywnych kandydatur- wybrany, a właściwie wyznaczony na „Patriarchę Wszechrusi" metropolitaAleksy Simański, najbliższy współpracownik Sergiusza Stragorodskiego, dyskredytującysiebie kolaboracją z władzą komunistyczną w latach 20. i 30. Zawierną i kontynuowaną służbę reżimowi sowieckiemu Aleksy Simański nieustannieotrzymywał swoje 30 srebrników: rządowe samochody, daczę, wypoczynekna Krymie, wycieczki na pełnych wygód statkach, wagon specjalnyw czasie podróży pociągiem, specjalne udogodnienia w zaopatrzeniu wewszelkie towary i korzystaniu z opieki medycznej. Do samego rozpadu ZSRSPatriarchat Moskiewski wyposażał się w delikatesy i alkohol z bazy kremlowskiej.Wszyscy kierownicy stalinowsko-breżniewowskiej hierarchii cerkiewnejnagradzani byli za zasługi w budowie komunizmu orderami, medalamii honorowymi wyróżnieniami, w tym i przez KGB ZSRS. Patriarcha AleksyI stał się wśród sowieckich prałatów rekordzistą, jeśli chodzi o ordery: czteryordery Czerwonego Znamienia Pracy! Zaiste, ojcowie Zwiezdonije! 3 .Jak pokazały archiwa, najbardziej czerwony Patriarchat za zasłoną działalnościteologiczno-religijnej był faktycznie komórką KGB. I właśnie dlatego,po tym jak pępowina wiążąca Patriarchat Moskiewski z jej macierzystą organizacją- czwartym oddziałem piątego wydziału KGB - w 1991 roku została254<strong>FRONDA</strong> 36


zerwana, Rosyjska Cerkiew Prawosławna okazała się niezdolna do samodzielnejposługi pasterskiej. Ziściły się słowa Chrystusa: „Nikt nie może dwompanom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego będzie miłował;albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi".W latach 1947-1948 Cerkiew stalinowska żywiła nadzieję na zwołaniewszechprawosławnego soboru, w trakcie którego, z pomocą obecnegow ukryciu KGB, patriarcha Moskwy zostałby wywindowany z piątej pozycjiw hierarchii patriarchów na pierwszą i zyskałby tytuł Powszechnego.Wtedy Moskwę znów obwołano by Trzecim Rzymem, a Józefa Stalina - drugimKonstantynem Wielkim. Jednak Bóg nie dopuścił takiego bluźnierstwawobec chrześcijaństwa.O. GLEB JAKUN1NTŁUMACZYŁ: FILIP MEMCHESPowyższy tekst jest rozdziałem z książki pt. Prawdziwe oblicze Patriarchatu Moskiewskiego, Moskwa 1996.PRZYPISY1 Zamiast tradycyjnego przymiotnika Rossijskaja (od nazwy kraju Rossija) nadano przymiotnikRusskaja (od nazwy narodu Russkije).2 Car Piotr I Wielki powotal w 1721 roku do życia Święty Synod. Na jego czele stanąi świeckiurzędnik - oberprokurator, który zająt miejsce patriarchy. Byt to krok w kierunku uzależnieniaCerkwi od władzy państwowej.3 Ojciec Zwiezdonij - postać z antyutopijnej powieści Władimira Wojnowicza Moskwa 2042,główny hierarcha komunistycznej Cerkwi.


Jest w Braku tchu jeden niesamowity fragment - taki,że podczas jego lektury ciarki chodziły mi po plecach.Oto George Bowling wybiera się, właściwie przypadkiem,na spotkanie lokalnego oddziału Klubu KsiążkiLewicowej, na którym ma przemawiać „znany antyfaszysta".I owszem, przemawia, a całe spotkanie jakożywo przypomina to, co kilka lat później w Roku 1984będzie miało postać Dwóch Minut Nienawiści. Oto bowiembez wątpienia szczery i oddany sprawie antyfaszystaprzypomina bohaterowi powieści... faszystę.dwa konserwatyzmydwie lewicedwa światyREMIGIUSZOKRASKAWhafs in the darknessMust be reyealed to lightWe're not here tojudge whafs goodfrom badBut to do the things that are right.Bob Marley. Pass it on256<strong>FRONDA</strong> 36


Czy można być sympatykiem ideałów konserwatywnych - doceniać rolę tradycjii sprawdzonych rozwiązań, nieufnie traktować idealistyczne projektyspołeczne i zbyt gwałtowne zmiany, nie wierzyć w „naturalną" dobroć człowiekai zły wpływ wyłącznie „systemu" - a jednocześnie nie przepadać zazideologizowanym konserwatyzmem?Wielkie słowa kontra mniejsi ludzieCzęsto odnoszę wrażenie, że w ideologicznym konserwatyzmie nie ma miejscana zwykłych ludzi, widzianych takimi, jakimi naprawdę są - z ich wadamii słabościami, wahaniami i rozterkami. Jest to tym bardziej dziwne,że konserwatyzm często odwołuje się do chrześcijaństwa, a przecieżono, dając nadzieję, jest jednocześnie naznaczone realistycznąoceną natury ludzkiej, dostrzega pierwiastek„rozkładowy" w człowieczym żywocie.W ideologicznym konserwatyzmie są jednaktylko Tradycja, Kultura, Cywilizacja, Prawda, Przeszłość,Dziedzictwo, Ojczyzna, Naród, Kościół, Wiara,Grzech, Prawo, Porządek, czasem jeszczeKról i Książę (ten od Machiavellego). W naturalnymkonserwatyzmie są po prostu złei dobre uczynki, radość i rozpacz, pamięć o tych,którzy byli tutaj wcześniej, lecz również i skłonność zapominaniao błędach poprzedników.W naturalnym konserwatyzmie oprócz kaszubskichczy podhalańskich wiosek oraz warszawskichsalonów są jeszcze blokowiska Bełchatowa,podsłupskie eks-PGR-y, brud i rozpad łódzkich Bałut,a także „Czerwone Zagłębie", które do niedawna na SLDgłosowało nie z powodu ateizmu i zamiłowania do aborcji, lecz dlatego, że taformacja jakoś mniej kojarzyła się tutaj z zamykaniem hut i kopalń, niż byłoto w wypadku różnych „etosowych" ekip.Ideologiczny konserwatyzm ma rozprawy de Maistre'a i Carla Schmitta.Naturalny konserwatyzm ma raczej wspominkowe Dzieci Jerominów ErnstaWiecherta i Na wysokiej połoninie Stanisława Yincenza. Ale najpiękniejszymWAKACJE 2005257


„manifestem" naturalnego konserwatyzmu jest prawdopodobnie Brak tchuGeorge'a Orwella.Orwell inaczejOrwell jest chyba jednym z najbardziej pokrzywdzonych powieściopisarzy,jakich zna historia literatury. Ogromnej popularnościjego dwóch książek towarzyszy znacznie słabszaznajomość pozostałej części dorobku. Na domiar złego, tepowszechnie znane - Rok 1984 i Folwark zwierzęcy - odczytywanow szczególnym kontekście historycznym, na siłęwpasowując w aktualne trendy polityczne i społecznezapotrzebowanie.Z jednej strony uczyniono więc z autora antykomunistę,z drugiej zaś niezłomnego lewaka-antystalinistę.Orwell dla prawicy to przeciwniktotalitaryzmu komunistycznego, odważniepiętnujący zamordyzm kompartii i propagandowemanipulacje politruków. Dla lewicy zaśjest tym, który walczył z błędami i wypaczeniami,w obronie czystościklasowej doktryny, tak mniejwięcej w stylu Trockiego (oczywiściew wyidealizowanej wersji tego niewątpliwego zbrodniarza i psychopaty).Oba te stanowiska to typowe myślenie życzeniowe, jeśli nie zręcznai świadoma manipulacja.Orwell był kimś zupełnie innym - „socjal-konserwatystą", obrońcą niższychwarstw społeczeństwa, ale jednocześnie człowiekiem, który wolał to,co sprawdzone, choćby było niedoskonałe, niż pochopne eksperymenty nażywym organizmie. Powieść Brak tchu, której polskie wznowienie ukazałosię niedawno, jest chyba najdobitniejszym wyartykułowaniem takiego światopogląduautora Roku 1984. Jest peanem na cześć zwykłych ludzi i ich prostego,ciężkiego życia, ale bez idealizowania, bez „chłopomanii", bez przymykaniaoka na ich wady i kreowania na niezłomnych rycerzy świetlanejprzyszłości.258 <strong>FRONDA</strong> 36


Facet z dużym brzuchemTo naprawdę prosta historia. Kilka tygodni z życia George'a Bowlinga, grubego,steranego i sfrustrowanego faceta z przedmieścia Londynu, ledwo wiążącegokoniec z końcem, utrzymującego żonę i dwoje dzieci z kiepskiej posadyw firmie ubezpieczeniowej. To powieść o człowieku, który w utworze innegoautora, w wersji pesymistycznej strzeliłby sobie w łeb (wariant sprzed kilkudziesięciulat) albo zaczął ćpać (wariant współczesny), w wersji optymistycznejzaś - analogicznie - wybrał drogę rewolucjonisty i dokonał udanegoprzewrotu lub stał się hedonistycznym szczęśliwcem po wygraniu miliardadolarów. Tymczasem bohater Corning Up for Air robi coś zgoła odmiennego.Zupełnie przypadkowo trafia mu się na wyścigach konnych wygranaw wysokości 17 funtów (wtedy, w latach 30., było to sporo pieniędzy) i postanawiawydać to na, za przeproszeniem, dziwkę. „Dobry mąż i ojciec kupiłbyHildzie (to moja żona) nową sukienkę, a dzieciakom buty. Ale,do cholery, ja byłem dobrym mężem i ojcem przez bite piętnaścielat i zaczęło mi to już z lekka wychodzić bokiem". I faktycznienie wydaje tych 17 funtów ani na sukienkę Hildy,ani na buty dzieciaków. Ani na dziwkę. Wydaje je naprzygotowaną i przeprowadzoną po kryjomu - żonawszak podejrzewa go, niebezpodstawnie zresztą,o skoki w bok - wyprawę do rodzinnego miasteczkaBinfield.I o tym właśnie jest cała książka. O faceciew średnim wieku, o facecie bez przyszłości. O facecie,który postanowił wrócić tam, skąd przybył,a gdy wrócił, to okazało się, że nie ma już do czegowracać. Więc trzeba dalej żyć, c'est la vie...Belle epoąue w strzępachBowling opowiada nam historię swego życia, które możnapodzielić na dwa zasadnicze okresy - belle epoąue i to, co nastałopo jej zniszczeniu. Dzieciństwo i dorastanie, pierwsza praca,pierwsza miłość - to było przed wojną, którą my zwiemy pierwsząWAKACJE 2005


światową. Służba w wojsku, bezrobocie, posada w firmie ubezpieczeniowej,trochę przypadkowe małżeństwo, dwoje dzieci, monotonna egzystencja w koszarowymdomku jednorodzinnym oraz widmo nadchodzącej kolejnej wielkiejwojny - to było później.W tle tej prostej, nieco nostalgicznej opowiastki jest jednak nie tylko - jakzwykle u Orwella - wiele profetycznych wizji i znakomitych obserwacji, lecztakże niewyartykulowany wprost, nie przybierający zideologizowanej formysprzeciw dwojakiego rodzaju: wobec upadku rzeczy wielkich, czyli obyczajówpolitycznych i tego, co nazywamy kulturą i cywilizacją, a także wobec upadkurzeczy małych, lecz równie, a może nawet bardziej istotnych, czyli kolorytui jakości życia codziennego.Brzydko wszędzie, straszno wszędzieGeorge Bowling, mimo pokaźnej tuszy przypisanej mu przez autora, znanegoze swej wręcz patykowatej sylwetki, wyraża poglądy George'a Orwella.Wyraża sprzeciw wobec totalizacji sfery politycznej, pojmowanej już nie jakościeranie się przeciwstawnych opinii dwóch obozów mających na uwadze dobrotego samego kraju i jednej wspólnoty, lecz jako realizacja leninowskiej zasady„kto kogo" załatwi - za wszelką cenę i przy użyciu każdej dogodnej metody.Wyraża także sprzeciw wobec tego, co nazywa się kulturą masową, a coinni nazywają scentralizowanym kapitalizmem, który - wbrew teoriom swoichzwolenników - za nic ma różnorodność oczekiwań i wciska wszystkim tęsamą tandetę, równając w dół, nigdy w górę.Konserwatyzm Orwella nie jest lamentem z powodu tego, że nie ma jużprawdziwych gwelfów i gibelinów, że zmieniono ryt mszalny, a król jest tylkopubliczną maskotką. Ten konserwatyzm to zdegustowanie, iż świat corazbardziej marnieje: brzydkie domy, wszechobecna tandeta, mdłe pożywienie,niszczone zabytki i krajobrazy. „Właściciele wpakowali całą forsę w wystróji na jedzenie niemal nic już nie pozostało. Nie podają tam prawdziwego jedzenia.W jadłospisie pełno jakichś dań o amerykańskich nazwach; wszystkoto świństwo, jakby wystawowe atrapy, bez żadnego smaku [...]. Wszystkowyjmują z kartonów i z puszek, wyciągają z lodówki, czerpią z kurków i wyciskająz tubek. Za grosz wygody, za grosz przyjemności". Albo tak, w iście chestertonowskimduchu: „Ciekawe, pomyślałem [...], jak te morderstwa zrobiły260 <strong>FRONDA</strong> 36


się dziś nudne. Sprawcę stać było tylko na rozkawałkowanie zwłok i rozrzucenieich fragmentów w różnych miejscach. Ani się to umywa do naszych dawnychafer trucicielskich, do sprawy Crippena, Seddona czy pani Maybrick,przyczyny widzę zaś takie: nie sposób popełnić dobrego morderstwa, jeśli sięnie wierzy, że karą za to będzie pobyt w piekle".Bez złudzeńNie chodzi jednak o żadne idealizowanie przeszłości, jak u, dajmy na to,Hamsuna, u którego prosty, surowy lud przechowywał pradawne cnoty, a zdegenerowanemieszczuchy degenerowały się jeszcze bardziej. Bowling/Orwell nieusiłuje nas przekonać, że dawniej po świecie chodzili herosi, o nie. Wspominającwojnę burską, tak portretuje swoich rodaków: „Wprawdzie byli Anglikami doszpiku kości i zarzekali się, że Wikcia jest najlepszą, ale to najlepszą monarchiniąna świecie, a cudzoziemcy to banda nędznych szubrawców, jednocześniejednak, jeśli tylko nadarzyła się okazja, nikt nigdy nie płacił żadnego podatku,choćby i za psa".Problem jest tu zupełnie inaczej postawiony - otóż dawne wady,w swej pierwotnej skali stosunkowo nieszkodliwe, dostały turbodoładowania.Przeszłość nie była wspaniała - przyszłość jest groźna: „Kiedy pomyślęo naszej kuchni, jej kamiennej posadzce, o pułapkach na karaluchy, o żelaznejkracie ochronnej przy kominku i osmalonym palenisku, stale pobrzmiewa miw uszach brzęk much, czuję też smród odpadków oraz woń Goździka, który,jak to pies, również niepięknie pachniał. Lecz Bogiem a prawdą, człowiek znaznacznie gorsze zapachy i dźwięki. Powiedzcie bowiem sami, co jest przyjemniejsze:brzęk muchy czy warkot silnika bombowca?".Ale nie myślcie sobie, że Bowling i twórca jego postaci to jacyś zapalczywirewolucjoniści a rebours. Nie, oni nie wierzą w „rewoltę przeciw współczesnemuświatu" ani w restaurację „właściwego" porządku. Nie napędza ichresentyment, brutalności rozpędzonej machiny nie chcą przeciwstawiać innejbrutalności. Nie chcą nawet tworzyć klubu zgorzkniałych wspominkarzy,pogrążonych w rojeniach o Brave Old World. Nad całą książką roztaczasię aura swoistej niemocy, pogodzenia się z biegiem rzeczy (jednakże bezpopadania w nihilizm czy zideologizowany pesymizm). Orwell jest realistą- nie w sensie umiejętnego oszacowania sił dwóch przeciwstawnych obozówWAKACJE 2005 261


i poddania się bez walki w obliczu przeważającej mocy wroga, lecz w tym znaczeniu,że dostrzega ograniczenia natury ludzkiej i ciemne strony duszy człowieka.Przyznacie, że to niecodzienna postawa jak na kogoś, kto cale życie bylsocjalistą (gdy to słowo oznaczało posiadacza nadziei na lepszą przyszłość,nie zaś osobnika wprawionego w inżynierii społecznej), walczył w hiszpańskiejwojnie domowej po stronie republikańskiej i przez lata współpracowałz radykalną prasą lewicową.Wojna i wędkowanieMomentem przełomowym było doświadczenie wojny. To ona wywróciławszystko do góry nogami. Nawet nie dlatego, że była niszcząca - raczej z tegopowodu, iż zdruzgotała to, co nazywamy cywilizacją, i otworzyła tamę zdziczeniui barbarzyństwu, nowoczesnemu, udrapowanemu w technologiczneszatki, ale barbarzyństwu. Kiedyś ludzie żyli biednie, nieraz smutno, ciężkoi bez wielu współczesnych wygód, robili głupstwa i świństwa, ale jednocześniemieli poczucie wewnętrznego spokoju, ciągłości i oswojenia makroimikrokosmosu. A później wysadzono ich z siodła. I nic już nie było takiejak przedtem.Nic. Nawet wędkowanie, będące w Braku tchu symbolem całego staregoświata:Pewno pomyślicie, że jestem, jak to się mówi, rąbnięty, jednak na rybywybrałbym się prawie bez wahania nawet i dziś [...]. Zapytacie dlaczego?Ponieważ, że się tak wyrażę, mam sentyment do dzieciństwa, przyczym nie myślę o własnym dzieciństwie, tylko o cywilizacji, w którejdorastałem i którą targają dziś ostatnie podrygi agonii. Łowienie rybdo tej cywilizacji należy. Zrozumcie, ilekroć przyjdzie wam na myślwędkowanie, myślicie również o sprawach i rzeczach obcych współczesnemuświatu. Już sam pomysł, że można przesiedzieć cały dzieńpod wierzbą, nad cichym stawem - no i jeszcze, że w ogóle możnaznaleźć taki staw - należy do przedwojennego świata, do świata sprzedradia, samolotów, sprzed Hitlera. Nawet nazwy pospolitych ryb słodkowodnych:płoć, wzdręga, jelec, ukleja, brzana, leszcz, kiełb, szczupak/kleń,karp, lin, tchną jakimś niezwykłym spokojem. To przedwo-<strong>FRONDA</strong> 36


jenne, rzetelne nazwy. Ludzie, którzy je wymyślili, nie znali karabinówmaszynowych, nie drżeli z lęku przed bezrobociem, nie łykali aspiryny,nie wiedzieli, co to kino, i nie kombinowali, jak uniknąć zesłania doobozu koncentracyjnego.Jeden z biografów Orwella, profesor Bernard Crick, stwierdził:Pisząc na przykład cotygodniowy artykuł dla „Tribune" podczas wojny,Orwell zastawia! pułapki z przynętą na czytelników. W jednymtygodniu poświęcił niemal całą kolumnę na wychwalanie świetnegozakupu róży za sześć pensów w sklepie Woolwortha. Po tym felietonienapłynęły listy oburzonych czytelników ze zwyczajowymi groźbamizerwania nieistniejących subskrypcji: „Gdy nasi wspaniali rosyjscyalianci walczą o życie pod Stalingradem, jak on śmie..." ; „Nie chcemytego..." ; „Drobiazgi nie warte wzmianki"; „Niepoważne". Orwell odpowiedział,że w jego przekonaniu sprawiedliwe, egalitarne, bezklasowespołeczeństwo to nie takie, w którym dyskutuje się tylko o wielkichsprawach, ale takie, w którym jest czas na to, by usiąść i przyjrzeć sięczemuś bliżej, by cieszyć się przyrodą i czasem wolnym. Uważał, żenie wolno zapominać o takich ideałach, zwłaszcza w chwilach śmiertelnychkryzysów.Niby głupstwo, jakieś tam wędkarstwo. Ale coś w tym jest. AnarchistkaEmma Goldman stwierdziła kiedyś, że jeśli w czasie rewolucji nie będzie mogłatańczyć, to nie będzie to jej rewolucja. Orwell stwierdziłby pewnie, że jeślipo rewolucji nie będzie można chodzić na ryby - a przecież Marks obiecał,że po południu będzie można wędkować do woli! - to psu na budę takarewolucja.Ekolodzy i hipisiWędkarstwo nie jest głupstwem. Główny bohater Braku tchu przez całe dorosłeżycie wspomina pewien staw, który odkrył we włościach opuszczonegodworu, będąc młodzieńcem. W zasadzie, gdy zafundował sobie „powrót doprzeszłości" w postaci potajemnej wycieczki do rodzinnej miejscowości, my-WAKACJE 2005263


ślał głównie o tymże stawie i widzianych tam przed laty olbrzymich rybach.W pewnym momencie ów staw jest niczym światełko w tunelu. Binfield okazujesię koszmarem - z małego, przytulnego miasteczka zamieniło się w koszmarnąaglomerację, dawna gospoda to sterylny hotel, lokalny browar wykupiławielka kompania i robi podłe piwo, pierwsza miłość okazuje się brzydkąi durną babą, w rodzinnym domu powstała jakaś kawiarnia urządzona zupełniebez gustu. I tylko ten staw wciąż ożywia wyobraźnię.Ale to, czego nie zniszczyła tandetna cywilizacja przemysłowa, padło łupemmiłośników „powrotu do Natury". Po dawnej, opuszczonej posiadłościrozplenili się zwolennicy „zdrowego stylu życia" - bezpłciowe androidy, wegetarianizm,„pozytywne afirmacje" i te sprawy. „Miłośnicy Natury", którychzresztą trafniej należałoby określić mianem miłośników własnegoego, nie omieszkali wyciąć większości bukowego starodrzewu,w jego resztkach urządzają schadzki zwolennicywolnej miłości, na uprzednio dzikim terenie zbudowano„zdrowe osiedle".A staw, ten sam, który przez lata zaprzątał wyobraźnięnaszego poczciwego grubasa? No cóż, natura naturą,ale żyć trzeba - na potrzeby ekskluzywnegoosiedla zamieniono go w... zbiornik asenizacyjny.Ideał sięgnął bruku. Pozostaje tylko gniew:A niech ich szlag trafi! Myślcie sobie, co chcecie, myślcie,że to głupota z mojej strony, że dziecinada i tak dalej, leczsami powiedzcie: czy nie chce się wam czasami rzygaćna widok tego, co wyczyniają z Anglią, na widoktych betonowych ptasich poidełek, gipsowych krasnali,wróżek, elfów, puszek od konserw i tego całegotałatajstwa, które pojawia się na miejscu bukowych lasów?Co, że niby jestem sentymentalny? Ze antyspołeczny? Ze nie uchodziprzedkładać drzewa nad ludzi? Słuchajcie, wszystko zależy od tego,jakie drzewa i nad jakich ludzi.W masowym społeczeństwie, w powojennym świecie, wszystko jest nie takie,jakie być powinno. Ale nie ma też żadnej Arkadii, do której można wracać,264 <strong>FRONDA</strong> 36


zamiast retrospektywnej sielanki otrzymujemy opis koszmaru. Wciąż jednakmożna i chyba należy robić swoje: być postępowcem i z tego powodu bronićświata przed absurdalnym postępem, być facetem z brzydkiego przedmieściai bronić swojego kraju przed zamianą w jedno wielkie koszmarne przedmieście,być miłośnikiem przyrody i bronić jej przed nowomodnymi „ekologami",być patriotą i bronić swego państwa przed rządem, który wpędza je w tarapaty.Bez złudzeń, że zbudujemy lub odtworzymy jakiś raj - może coś, przy odrobinieszczęścia i wytrwałości, ulepszymy, ale jeśli nawet nie, to wystarczy, żebędziemy mogli bez wstrętu spojrzeć w lustro. Być porządnym człowiekiem,wbrew wszystkiemu i wszystkim - to największy heroizm, największa rewolucja.I najtrudniejsza.Normalne jest wywrotoweNic dziwnego, że Anthony Burgess, znany krytykliteracki i pisarz, autor m.in. głośnej Mechanicznejpomarańczy, z pewną dezaprobatą i w duchu denuncjacji- nie on pierwszy zresztą - tak pisał o autorze Brakutchu: „Przeszłość dla Orwella ma w sobie cośdziwnie miłego, ciepłego, jak wiejska kuchnia,w której wędzą się szynki, jak zapach poczciwegopsa. Jako socjalista powinien się raczejbronić przed przeszłością. Skoro ktoś zaczyna tęsknić zauprzejmym policjantem, czystym powietrzem, gwaremswobodnej wymiany myśli w barze, zgodą w rodzinie,pieczenia wołową i puddingiem [...], swojskimzaduchem sali koncertowej, kończy się to flirtemz ziemiańskimi tradycjami". Czy rzeczywiście?Problem Orwella polegał nie na tym, że flirtował z tradycjamiziemiańskimi, lecz na tym, że współczesny mu świat w pewnym momenciestanął na głowie. Autor Folwarku zwierzęcego wierzył w ideały postępowei całym sercem pragnął poprawy wielu aspektów starego porządku, alemiał pecha żyć w epoce, w której postęp faktycznie doszedł do skutku. I niestety,zamiast realizacji idealistycznych mrzonek przyniósł on najpierw wyniszczającąwojnę niemal wszystkich ze wszystkimi, a później okazało się, iżWAKACJE 2005265


ma twarz Stalina i Hitlera. Orwell w pewnym momencie doszedłdo wniosku, że choć ludzie nie są diabłami, to jednak daleko im doaniołów, zwłaszcza ludziom wrzuconym w wirhistorii pędzącej przed siebie bez opamiętania.Jest symboliczne i nieprzypadkowe, że tworzącczęściowo autobiograficzną powieść i na samymsobie wzorując postać George'a Bowlinga, ucz,,,,*go - jak pisze - „torysem, potakiwaczem,wazeliniarzem". Wygląda na to, że wbrewradykalnej śpiewce, która w obliczu „błędówi wypaczeń" towarzyszących realizacjipostępowych zamierzeń, jako lekarstwo na nieproponowała jeszcze więcej postępu, Orwell stwierdził, żeczego jak czego, ale postępu już w zupełności wystarczy.Ze bunt i radykalizm polegają w postępowejepoce na krytyce postępowej ideologii,nawet jeśli same w sobie niektóre elementy tejżeideologii mają sens.Brak tchu kończy się podobnie, jak nieco wcześniej- szapowieść Orwella, Wiwat aspidistra! - porażką. O ile jednak George Bowlingbył zwykłym mieszczuchem - choć przyznajmy, że ponadprzeciętnie bystrym- o tyle Gordon Comstock, główny bohatertamtego utworu, stał się takowym dopiero po buncieprzeciwko mieszczańskiej cywilizacji,buncie zakończonym klęską.Ale była to zaiste szczególna klęska,którą trudno postrzegać w kategoriachpesymistycznych. „Nieźle byłobypoczuć się, gdyby to było możliwe,jednym z nich, kimś z szaregotłumu. Nasza cywilizacjaopiera się na chciwościi strachu, lecz w życiu prostychludzi chciwość i strach ulegajątajemniczej przemianie w coś szlachetniej-<strong>FRONDA</strong> 36


szego. Tacy drobnomieszczanie - za firankami, ze swymi dziećmi, zbieraninąmebli i z aspidistrami - z pewnością żyli według prawa pieniądza, a jednakudawało im się zachować przyzwoitość" - konkluduje Comstock i te słowasą chyba swoistym credo całej twórczości Orwella, wyrazem jego nietyle fascynacji, ile po prostu umiłowania ludzi takimi, jakimi są, bez drapowaniaich w jakiekolwiek pseudoszlachetne szatki. Bez złudzeń. I bezpesymizmu.Lewica plebejska czy pedalska?To umiłowanie zwykłych ludzi i daleko posunięta wyrozumiałość - aczkolwiek,jak sądzę, wypływająca z innych pobudek niż dzisiejsza „tolerancja"- wobec ich słabostek, są szczególnie uderzające na tle obecnych środowiskokreślanych mianem lewicowych. Orwell zwykłych ludzi szanował i lubił,gdyż ich znał, współcześni zaś neotrockistowscy „obrońcy robotników"wiedzę o tych ostatnich czerpią ze zdjęć w propagandowychbroszurkach lub w najlepszym razie z nasiadówekz tzw. aparatem związkowym. Realni robotnicy są więc dla nichczymś zupełnie obcym - zresztą z wzajemnością, bo owi robotnicyzamiast na spędy alterglobalistów wolą się wybraćna pielgrzymkę do Piekar, a nad feministyczną debatęprzedkładają macho-atmosferę osiedlowej knajpy.Jeszcze gorzej jest jednak w wypadku „nowej lewicy",która „motłochem" w ogóle nie jest zainteresowana,woląc „kulturalne" i „nowoczesne" towarzystwowszelkich możliwych dziwolągów, rzekomouciskanych i represjonowanych przez „milczącąwiększość". I to właśnie owa większość,ów „wyklęty lud ziemi", będący obiektemmiłości - często odwzajemnionej - starejlewicy, znika z pola zainteresowaniaśrodowisk nowolewicowych,które zdecydowanie bardziej niżrówność wolą swobodę (nie mylićz wolnością, która wszak w kla-WAKACJE 2005267


sycznych definicjach wiązała się z odpowiedzialnością i była ograniczana zarównowolą wspólnoty, jak i wolnością innych). Problem jednak w tym, żeowe mniejszości nie są w tzw. zachodnim świecie grupą poddaną szykanom,lecz uprzywilejowanym lobby. Są świętymi krowami, obdarzonymi licznyminieformalnymi prerogatywami, z których skwapliwie korzystają, m.in. piętnującwszelkich swoich przeciwników jako „faszystów" - a epitet ten oznaczadziś de facto śmierć cywilną i jest znacznie bardziej skutecznym narzędziemrepresji niż przypisanie komuś np. skłonności homoseksualnych czylibertyńskich.Nawet w kraju takim jak Polska, gdzie nie zaszło wiele z tzw. procesówmodernizacyjnych, dyskryminacja owych mniejszości jest w dużej mierze mitem,nie wykraczając poza polityczne pyskówki, mało dotkliwy społeczny dystans(bardziej zdziwienie niż dezaprobata) oraz sporadyczne akty przemocy,bez wątpienia godne potępienia i ukarania, lecz niczym się nie różniącew kwestii przyczyn i skutków od agresji wobec wielu innych odmian „inności",np. o charakterze subkulturowym. Jeśli takie zjawiska nie są wyolbrzymianedla celów propagandowo-politycznych, to bez wątpienia ich skała jestnieporównanie mniejsza niż np. autentyczne niedogodności i upokorzenia, najakie natrafiają w Polsce osoby niepełnosprawne ruchowo, dotknięte trwałymuszkodzeniem słuchu czy którąś z rzadkich chorób o specyficznych objawach.Jednakże nawet zdarzające się przejawy autentycznej dyskryminacji modnychmniejszości prawdopodobnie odejdą wkrótce w przeszłość, w miarę westernizacjiwzorców i postaw społecznych - wszak pracuje już nad tym cały legionzawodowców.Swoją drogą to ciekawe, że niektóre partie zwane są, z ironią i dezaprobatązarazem, np. związkiem zawodowym rolników, nikt zaś nie nazwie pewnychśrodowisk intelektualnych czy czasopism np. związkiem zawodowymhomoseksualistów (choć mam przesłanki, by sądzić, że akurat los tych ostatnichjest dla wielu członków owego „związku" najmniej ważny, służąc jedyniejako pretekst do wstrzelenia się w modne trendy oraz do ataków na wręczobsesyjnie znienawidzone „większościowe" wzorce kulturowe). Tak jakbypewne przywileje i interesy były godne potępienia, analogiczne zaś postawyinnej grupy należało traktować niczym wyraz daleko posuniętego idealizmui poświęcenia. Tak jakby tylko na postulatach podwyższenia cen skupu żywcamożna było zrobić medialną i polityczną karierę, na przewodzeniu zaś „mar-268 <strong>FRONDA</strong> 36


szom tolerancji", podpisywaniu „apeli intelektualistów" i publikowaniu ckliwychesejów traciło się szanse na lukratywne posadki i popularność w tym„ciemnym" i „faszystowskim" kraju...Anty-czyli-faszyzmWróćmy jednak do Orwella. Zagłada swoistego piękna i porządku dawnegoświata, to jedno. Zagłada cywilizacji i kultury, to drugie. Choć cała książka naznaczonajest pesymistycznym piętnem, jest to zaledwie przygrywka do tego,co czai się na horyzoncie. Mówię o II wojnie światowej, gdyż to ona napełniaGeorge'a Bowlinga panicznym strachem, to ona niczym ponury cień kładzie sięna jego życiu. I na dodatek jest to wojna, która rozpoczęła się, zanim oficjalnieogłoszono jej wybuch, zanim padły pierwsze strzały, a dywizje ruszyły w bój.O ile pierwsza wojna spadła na świat znienacka, przerywając swoistą idyllę,o tyle druga była już tylko logiczną konsekwencją uprzednio narastającego zdziczenia.Zanim Hitler ruszył do boju, tysiące małych Hitlerów wdarło się wewszystkie zakamarki świata i przyłożyło do każdej skroni symboliczny pistolet.Musimy pamiętać, że Orwell napisał tę książkę już po swoim pobyciew Hiszpanii, gdzie tylko dzięki wielkiemu szczęściu uniknął śmierci zarównoz rąk frankistów, jak i tej frakcji republikanów, która została zdominowana- by nie rzec sterroryzowana - przez stalinistów. Podczas pobytu tam,a zwłaszcza po powrocie z frontu, autor Folwarku zwierzęcego stał się obiektembrutalnych ataków ze strony brytyjskich poputczików, którzy nie mogli mudarować, że odważył się opisać to, co widział na własne oczy także po „słusznej"stronie barykady.WAKACJE 2005269


Jest w Braku tchu jeden niesamowity fragment - taki, że podczas jegolektury ciarki chodziły mi po plecach. Oto George Bowling wybiera się,właściwie przypadkiem, na spotkanie lokalnego oddziału Klubu KsiążkiLewicowej, na którym ma przemawiać „znany antyfaszysta". I owszem,przemawia, a całe spotkanie jako żywo przypomina to, co kilka lat późniejw Roku 1984 będzie miało postać Dwóch Minut Nienawiści. Oto bowiembez wątpienia szczery i oddany sprawie antyfaszysta przypomina bohaterowipowieści... faszystę.Nienawiść politycznie poprawnaPrelegent przemawia, wszyscy są zasłuchani w jego słowa. A George Bowling?On widzi kogoś, kto peroruje przeciw Hitlerowi, ale ma w sobie coś niepokojącego- coś z Hitlera właśnie. „Cóż on takiego właściwie mówi? Całkiemcelowo i otwarcie wznieca nienawiść. Cholernie się stara, żebyśmy znienawidzilipewnych cudzoziemców, zwanych faszystami. [...] Nic nie kłamie, każdejego słowo jest szczere. Pragnie wzniecić wśród słuchaczy nienawiść, leczta nienawiść ani się umywa do nienawiści, którą sam jest przepojony. Każdyslogan to dla niego ewangelia". Później zastanawia się nad fenomenem, jakimjest „zawodowy antyfaszyzm", a współczesnym polskim czytelnikomstaje przed oczami jakiś Pankowski czy inny ponury typ, który ze zwalczaniaurojonego faszyzmu uczynił sens i cel swego życia, tak właśnie kultywującnienawiść do wszystkich, których uzna za faszystów.


Warto jednak wspomnieć, że Orwell nigdy nie zajmował wygodnej pozycji„neutralnej". Kilka lat później dosadnie pisa! w eseju Wells, Hitler i państwoświatowe:Co w ubiegłym roku [mowa o niemieckiej ofensywie na Anglię - R.O.]utrzymało Anglię przy życiu? [...] głównie atawistyczne uczucie patriotyzmu,wrodzone przeświadczenie narodów anglojęzycznych, żecudzoziemcy są ludźmi od nich gorszymi. Jednocześnie od dwudziestulat najważniejszym celem działań angielskich lewicowych intelektualistówbyto zniszczenie tego poczucia; gdyby dopięli celu, zapewne uliceLondynu patrolowaliby dziś esesmani.Ale nie zmienia to faktu, że walcząc z faszyzmem, Orwell zdawał sobie sprawę,iż faszyzm nie wziął się znikąd, lecz jest immanentnym składnikiem cywilizacji.Jest nienawiścią skrytą pod cienką skorupą, którą nieopatrznie możnaw każdej chwili przekłuć, wypuścić dżina z butelki, i zaleje nas bez litości,wcielając się w tę czy inną ideologię.Tak, powtórzmy: w tę czy inną:Ujrzałem obraz, który on widział. I powiadam wam, wcale to wszystkonie było podobne do tego, o czym opowiadał. Bo faktycznie mówił tylkotyle: zagraża nam Hitler, toteż wszyscy musimy zebrać się w kupęi zdrowo go ponienawidzić. Nie wchodził w szczegóły. Wszystko


wyglądało przyzwoicie i elegancko. Stwierdziłem jednakowoż, że ówczłowieczek widzi coś zgoła innego. Widzi mianowicie samego siebiemiażdżącego łomem twarze bliźnich. Ma się rozumieć, faszystowskietwarze. Ja wiedziałem, że on widzi dokładnie to, a nie co innego. Trach!Tylko dobrze wycelować! Czaszka pęka, kości lamią się do wewnątrzniczym skorupka jajka i to, co przed chwilą było ludzką twarzą, zamieniłosię w wielką, rozpaćkaną bryłę truskawkowego dżemu. Bach!Następna! Właśnie o tym myśli na jawie i fantazjuje w snach, im zaśdłużej myśli, tym bardziej uśmiecha mu się ta robota. I wszystko jestokay, bo miażdży przecież faszystowskie twarze.I gdy po wystąpieniu jeden z obecnych na sali młodych lewicowców pytaBowlinga, czy przyłączy się, by razem „zmiażdżyć faszyzm", słyszy w odpowiedzi,że dosyć już tego miażdżenia. Dosyć.Martwi ludzie i żywe gorylePól biedy, gdyby świat składał się z iluś zastępów takich, którzy chcą miażdżyć.Jest jednak jeszcze gorzej - brutalnym postępowcom towarzyszą delikatnikonserwatyści, subtelni miłośnicy odległych epok, będący ponad to, co wyprawiasię pod ich bokiem. Kimś takim jest stary Porteous, którego Bowlingodwiedza po opuszczeniu antyfaszystowskiego spędu. Uśmiałem się setnie- choć był to gorzki śmiech - gdy pierwszy raz czytałem Brak tchu: Porteousto wypisz, wymaluj portret któregoś z miłośników „tradycjonalistycznej" błazenady.Wszystko jest u niego najwyższej jakości: maniery, styl życia, wystrójmieszkania, no i zanurzenie po uszy w świecie Greków i Rzymian, choć na codzień to tylko emerytowany nauczyciel.Na przykładzie jego postaci dobrze widać stosunek Orwella wobec tego,co na początku niniejszego tekstu nazwałem konserwatyzmem ideologicznym.Gdy George Bowling pomstuje na rzesze troglodytów zamieniającychjego świat w plastikowy śmietnik, jest w tym jakiś autentyzm, nawet jeślitrudno byłoby podejrzewać faktycznego prostaka o tak celne spostrzeżeniai dobry smak. Gdy jednak Porteous otacza się bibelotami z poprzedniej epoki,gdy czyta i cytuje z pamięci tych swoich antycznych klasyków, mam wrażenieobcowania z kimś o zwichniętej psychice, po prostu z dużym, rozkapry-272 <strong>FRONDA</strong> 36


szonym dzieckiem. Ale to nie byłoby jeszcze najgorsze. Najgorsze jest to, cow oczach ludzi podobnych Porteousowi uchodzi za szlachetne, mądre i „klasyczne"- postawa człowieka, który żyje w świecie wiecznotrwałych praw i takiegożporządku, a bieżące wydarzenia są mu obce, bo przecież nihil novi subsole, co tam jakiś Hitler czy Stalin...Tymczasem George Bowling, ten gruby, spocony jegomość, który zastanawiasię, czy zachomikowane 17 funtów przepuścić na igraszki z prostytutką,ma jednak Stalina i Hitlera cały czas przed oczami. I choć szanuje Porteousa,to jednak wie, że coś w postawie tego ideologicznego konserwatysty po prostunie gra. „Wszystkich porządnych ludzi tknął paraliż. Martwi ludzie i żywegoryle. I nic pośrodku".REMIGIUSZ OKRASKAGeorge Orwell. Brak tchu, tłum. Bartłomiej Zborski,Dom Wydawniczy Bellona. Warszawa 2004 (wyd. 1 Rachocki i S-ka, Pruszków 1997)


Różnica między dziełem Boskim i ludzkim polega natym, że dzieło Boskie nie może znaczyć więcej, niż zamierzyłBóg, a dzieło ludzkie musi znaczyć więcej, niżzamierzył człowiek.O WYOBRAŹNIfantastycznejGEORGEMacDONALDTo, że nie posiadamy angielskiego odpowiednika niemieckiego Marchen, zmuszanas do użycia słowa Fairytale („baśń"), mimo że sama opowieść może nie miećnic wspólnego zfairies (baśniowymi istotami). Gdyby jednak usprawiedliwienielub wymówka okazały się niezbędne i nie dało się ich uniknąć, można powołaćsię na dawne znaczenie słowa Fairy 1 , cofając się co najmniej do Spensera.Gdyby spytano mnie, co to jest baśń, odpowiedziałbym: „PrzeczytajcieUndine 2- to jest baśń, potem przeczytajcie jeszcze to i tamto, i będziecie wiedzieli,co to takiego". Gdyby dalej błagano mnie o opisanie baśni albo podaniejej definicji, odparłbym, że równie dobrze mógłbym chcieć opisać abstrakcyjnąludzką twarz lub określić, co składa się na istotę człowieka. Baśń jest poprostu baśnią, tak jak twarz jest po prostu twarzą, a ze wszystkich znanychmi baśni za najpiękniejszą uważam Undine.Niejeden człowiek, który nie odważyłby się podać definicji człowieka,mógłby mimo to próbować określić, czym człowiek być powinien; ja jednaknie odważę się na taką próbę względem baśni, bo moja długa praktyka w tejdziedzinie mogłaby okazać się złym przykładem lub bladą ilustracją moich dzisiejszych,dojrzalszych sądów. Wymienię jedynie kilka uwag, które mogą pomócw lekturze - z odpowiednim nastawieniem - takich baśni, jakie chciałbympisać lub miałbym ochotę czytać.Niektórzy myśliciele czuliby się wielce ograniczeni, gdyby mogli używaćtylko form istniejących w naturze lub tworzyć tylko rzeczy zgodne z prawami274 <strong>FRONDA</strong> 36


świata zmysłów; nie wyobrażajmy sobie jednak w związku z tym, że chcielibyuciec spod panowania prawa w ogóle. Nic, co bezprawne, nie ma powodu doistnienia, i w najlepszym razie przejawia zaledwie pozory życia.Świat naturalny rządzi się swoimi prawami i nikomu nie wolno ich naruszać- ani gdy je przedstawia, ani gdy z nich korzysta; prawa te jednakmogą sugerować istnienie innych praw i człowiek,jeśli ma ochotę, może stworzyć sobie małyświat rządzący się własnymi prawami.Jakaś część jego osobowości znajdujebowiem przyjemność w powoływaniudo życia nowych form - w ten sposóbbyć może upodabnia się on najbardziejdo swego Stwórcy. Gdy formy te są nowymujęciem starych prawd, nazywamyje wytworami Wyobraźni, gdy natomiastsą tylko nowymi pomysłami, choćby najpiękniejszymi,nazwałbym je dziełem Fantazji:w obu tych przypadkach ujawnia się niezawodnedziałanie Prawa.Gdy świat jest już wymyślony, zaczyna obowiązywaćnajwyższe prawo: zachowania harmonii pomiędzyprawami, dzięki którym nowy świat został powołany do istnienia- w procesie stwarzania twórca musi być im posłuszny. Jeśli zapomnio jednym, założenia samej baśni sprawią, że przestanie być wiarygodna.Aby w wymyślonym świecie dało się przeżyć choć chwilę, prawa jego istnieniamuszą pozostać nienaruszone. Jeśli zostaną złamane, wypadniemy na zewnątrz.Gdy tylko znika Prawo, nasza wyobraźnia, której działanie umożliwiapodporządkowanie się wyobraźni innej osoby choćby na chwilę, przestajefunkcjonować. Wyobraźmy sobie wdzięczne stworzenia zamieszkujące jakiśregion dziecięcej Krainy Czarów rozmawiające londyńskim cockneyem albodialektem gaskońskim! Czy baśń, choćby najpiękniej rozpoczęta, nie zniży sięod razu do poziomu burleski - najmniej szacownej ze wszystkich form literatury?Wynalazki człowieka mogą być głupie albo genialne, ale jeśli on samnie stosuje się do ich praw albo tworzy prawo niezgodne z innym prawem,przeczy sam sobie jako twórca i żaden z niego artysta. Albo nieodpowiednioWAKACJE 2005275


dobiera instrumenty - albo stroi je w różnych tonacjach. Umysł ludzki jestwytworem żywego Prawa; dzięki niemu myśli, w nim zamieszkuje, z niegoczerpie swój wzrost, a zatem tylko w zgodzie z prawem może skuteczniedziałać. Pozbawione harmonii, niespójne pomysły pojawiają się zawsze,ale jeśli człowiek próbuje któryś z nich wykorzystać, jego dzieło traciblask i on sam wkrótce odwraca się od niego znudzony. Tylko na glebie prawamoże wyrosnąć piękno. Ono zaś jest jedynąmaterią, w którą można przyoblecPrawdę. Wyobraźnię, jeśli chcecie, nazwijciekrawcem, krojącym jej ubrania na miarę,a Fantazję - czeladnikiem, zszywającymczęści ubrania lub co najwyżej obrębiającymdziurki do guzików. Twórca, którypracuje zgodnie z prawem, przypominaswojego Stwórcę, ale jeśli łamie prawa,jest podobny do głupca, który usypał stoskamieni i nazwał go kościołem.W świecie moralnym jest inaczej: tu człowiekowi wolno nadawać noweformy i w tym celu swobodnie używać wyobraźni, nie wolno mu jednak niczegowymyślać od nowa. Człowiek pod żadnym pozorem nie może odwracaćpraw świata moralnego do góry nogami. Nie wolno mu ingerować w związkiżywych dusz. Prawa ludzkiego ducha muszą obowiązywać nie tylko w tymświecie, lecz także w każdym, jaki człowiek jest w stanie stworzyć. Nie byłobyprzestępstwem założyć istnienie świata, w którym wszystko, zamiast przyciągać,odpychałoby się wzajemnie; byłoby jednak rzeczą niegodziwą napisaćhistorię, w której kogoś stale popełniającego zło nazywano by dobrym, a kogośstale czyniącego dobro - złym: taki pomysł sam w sobie jest absolutnymbezprawiem. W sprawach fizyki człowiek może sobie pozwolić na wynalazki;w sprawach moralności musi być posłuszny i przenieść obowiązujące w nichprawa także do świata, który sam stworzył.„Pisze pan, jakby baśń była czymś ważnym; czy każda baśń musi coś znaczyć?"Trudno, żeby nic nie znaczyła; jeśli zachowuje proporcje i harmonię, maw sobie żywotną siłę, a jej żywotną siłą jest prawda. W baśni prawda możebyć przyćmiona przez piękno, ale bez prawdy nie byłoby piękna, a wówczasbaśń nie sprawiałaby radości. Mimo to każdy, kogo poruszy treść baśni, od-276 <strong>FRONDA</strong> 36


czyta jej znaczenie zgodnie ze swoją naturą i rozwojem: jeden znajdzie w niejtakie znaczenie, a drugi inne.„Skoro tak, to skąd mam mieć pewność, że nie przypisuję baśni własnegoznaczenia, a odczytuję to, o które panu chodziło?"A po co ci taka pewność? Czynie lepiej, żebyś przypisał jej własne znaczenie?Może będzie to wyższa czynność twojego intelektu niż odczytywanie znaczenia,które ja zamierzyłem: ta sama rzecz może mieć dla ciebie głębsze znaczenie niżdla mnie.„Przypuśćmy, że dziecko zapyta mnie, co ta baśń znaczy. Co mam mu odpowiedzieć?"Jeśli nie wiesz, co znaczy, nic prostszego, niż to powiedzieć. A jeśli dostrzegaszw niej jakieś znaczenie, sam zdecyduj, czy je dziecku przekazać.Prawdziwe dzieło sztuki musi mieć wiele znaczeń; im prawdziwsza sztuka,tym więcej będzie znaczyć. Skoro jednak mój rysunek tak bardzo odbiega oddzieła sztuki, że trzeba pod nim umieścić napis: TO JEST KOŃ, po co przejmowaćsię tym, że ani ty, ani twoje dziecko nie pojmujecie jego znaczenia?Zadaniem dzieła sztuki jest nie tyle komunikować, ile budzić znaczenia. Jeślinie budzi nawet zainteresowania, wyrzuć je bez żalu. Może kryje się w nim jakieśznaczenie, ale nie jest przeznaczone dla ciebie. Jeśli natomiast patrząc nakonia, nie wiesz, co to takiego, podpis pod rysunkiem nie na wiele się przyda.W każdym razie zadaniem malarza nie jest nauczanie zoologii.A co do dzieci, to i tak raczej nie będą cię zamęczały pytaniami o znaczeniebaśni. Dzieci zazwyczaj same znajdują to, co mogą. Więcej mogłoby byćdla nich za wiele. Jeśli chodzi o mnie, to nie piszę dla dzieci, ale dla tych, którzysą jak dzieci - czy mają lat pięć, pięćdziesiąt, czy siedemdziesiąt pięć.Baśń nie jest alegorią. Może zawierać w sobie alegorię, ale nią nie jest.Ten, kto w dowolnym stylu potrafi stworzyć czystą alegorię, która nie jest nużącadla ducha, musi być naprawdę wybitnym artystą. Alegoria albo będziebezbłędna, albo stanie się bezładem.Baśń, tak jak motyl czy pszczoła, pożywia się wszędzie, spija nektar z każdegozdrowego kwiatu i żadnego nie niszczy. Prawdziwa baśń jest wedługmnie bardzo podobna do sonaty. Wszyscy wiemy, że sonata coś znaczy, i jeślipotrafimy wypowiadać się wystarczająco mgliście i dobierać do jej interpretacjiodpowiednio luźne metafory, myśl rozmówcy może dotknąć naszej myślii osiągniemy stan niemal harmonijnego współodczuwania. Ale gdyby dwóchWAKACJE 2005277


albo trzech ludzi usiadło i opisało, co dana sonata znaczy dla każdego z nich,czy zbliżyłoby to nas do jakiejś konkretnej idei? Raczej nie, i szczerze mówiąc,byłby to próżny wysiłek. Stwierdzilibyśmy zapewne, że sonata wzbudza podobne,jeśli nie identyczne odczucia, ale nie nasuwa żadnej wspólnej myśli.Czy należy ją zatem uznać za porażkę? Czy celem albo spodziewanym efektemsonaty miało być zakomunikowanie czegoś ściśle określonego, co do czegowszyscy byliby zgodni?„Ale słowa to nie muzyka; ich zadaniem jest komunikowanie konkretnychznaczeń i do tego są przystosowane!"Doprawdy niezwykle rzadko się zdarza, żeby komunikowały akurat to,co znaczą dla ich użytkownika! A jeśli nawet mogą służyć do komunikowaniaściśle określonych znaczeń, czemu nie miałyby komunikować czegoś więcej?Słowa są żywe i mogą być używane różnie, do rozmaitych celów. Możnanimi zakomunikować fakt naukowy, lecz także sprawić, że cień dziecięcegosnu padnie na serce matki. Można je składać razem jak kawałki pociętej mapy,lecz także rozmieszczać jak nuty na pięciolinii. Czemu miałaby się zmarnowaćdrzemiąca w nich melodia? Nie przyczynia się ona, co prawda, do precyzyjnościkomunikatu, ale czy z tego powodu należy ją lekceważyć? Słowa mająswoją długość, szerokość i kształt; czy nie mogą zatem mieć nic wspólnegoz głębią? Czy zawsze mają opisywać, a nigdy dostarczać wrażeń? Czy nic pozatym, co ściśle określone, nie ma prawa znajdować w nich wyrazu? Przyczynadziecięcych łez może być bardzo niejasna; czy zatem matka nie znajdzie sposobuna zażegnanie nieuchwytnego smutku? To, co nie ma wyraźnych konturów,może mimo to mieć wyraźne kolory. Gdy baśń, sonata, nadciągającaburza albo bezkresna noc ogarniają cię i unoszą ze sobą, czy natychmiast zaczynaszzmagać się z nimi i pytać, skąd ich władza nad tobą i gdzie zamierzającię nieść? Prawo każdej z nich tkwi w umyśle ich twórcy; w jednym wywołujeono takie uczucia, a w drugim inne. Dla jednego ta sama sonata jest światemzapachów i piękna, dla drugiego - jedynie spokoju i słodyczy. Dla jednegospotkanie chmur to dziki taniec podszyty grozą, dla drugiego - majestatycznyprzemarsz zastępów niebieskich, z których wnętrza Prawda wskazuje im kieruneki do czasu tłumi ich głos. Najpotężniejsze moce drzemią w królestwietego, co niepojęte.Posunę się jeszcze dalej. Najlepsze, co możesz zrobić dla bliźniego pozaożywieniem jego sumienia, to - zamiast mówić mu, o czym ma myśleć - obu-278 <strong>FRONDA</strong> 36


dzić to, co drzemie w nim samym, albo, inaczej mówiąc, sprawić, żeby zacząłmyśleć samodzielnie. Najlepsze, co może dla nas zrobić Natura, to wprawićnas w nastrój, który nasuwa nam istotne myśli. Czy jakikolwiek aspektNatury wywołuje zawsze jedną i tę samą myśl? Czy kiedykolwiek sugerujeona coś konkretnego i ściśle określonego? Czy sprawia, że dwóch ludzi w tymsamym miejscu i w tym samym czasie myśli o jednej i tej samej rzeczy? Czyzatem ponosi klęskę, bo jest nieokreślona? Czy to, że ożywia w nas coś głębszegoniż zrozumienie - siłę będącą podłożem myśli - nie ma żadnego znaczenia?Czyż nie wprawia w ruch uczuć, a przez to i myśli? Czy byłoby lepiej,gdyby dokonywała tego zawsze tak samo zamiast na wiele różnych sposobów?Natura rodzi nastrój, prowokuje do myślenia; taka właśnie powinna byćsonata, taka powinna być baśń.„Ale w takim razie człowiek mógłby wyobrażać sobie na podstawie pańskiegodzieła, co mu się żywnie podoba, a nie to, o co panu chodziło!"Nie to, co mu się podoba, ale to, na co go stać. Jeśli nie jest uczciwymczłowiekiem, nawet w najlepszych rzeczach dostrzeże coś złego; podejście takiegoczłowieka do dzieła sztuki nie powinno nas martwić! Jeśli zaśjest człowiekiem uczciwym, wyobraźnia podsunie mu rzeczyuczciwe; nieważne, czy miałem je na myśli, czy nie.Oto są, chociaż nie mogę przypisywać sobie zasługiumieszczenia ich w baśni! Różnicamiędzy dziełem Boskim i ludzkim polegana tym, że dzieło Boskie niemoże znaczyć więcej, niż zamierzyłBóg, a dziełoludzkie musi znaczyćwięcej, niż zamierzyłczłowiek.


Wszystko bowiem, co stworzył Bóg, kryje w sobie kolejne poziomy wstępującychznaczeń, a Jego myśl wyraża się w coraz wyższych odmianach tej samejmyśli. Człowiek ma do dyspozycji jedynie to, co pochodzi od Boga - Jegowcielone myśli, które modyfikuje stosownie do potrzeb, aby wyrazić własne.Nie może zatem nic poradzić na to, że słowa i postacie jego dzieła tworząw czyimś umyśle struktury, których on nigdy nie przewidział, skoro każdejmyśli towarzyszy tak wiele innych, w każdą postać wpisanych jest tak wielezwiązków, a każdy symbol nasuwa skojarzenia z tak wieloma faktami. Możesię z powodzeniem zdarzyć, że człowiek odkryje prawdę w tym, co sam napisał;od początku bowiem zajmował się rzeczami pochodzącymi z myśli większychniż jego własne.„Ale oczywiście wyjaśniłby pan swój zamysł komuś, kto by pana poprosił?"Powtarzam: jeśli nie potrafię narysować konia, nie będę pisał: TO JESTKON pod czymś, co w moim lekkomyślnym zamierzeniu miało go przedstawiać.Podobną, a może taką samą niedorzecznością jest dodawanie klucza dodzieła wyobraźni. Baśń stoi przed tobą nie po to, by coś ukrywać, lecz po to, bycoś pokazać. Jeśli nie pokazuje ci niczego przez okno, nie wpuszczaj jej drzwiami;niech zostanie na dworze. Prosić mnie o wyjaśnienia to jakby powiedzieć: „Róże!Nie chcemy ich, dopóki ich nie ugotujesz!". Moje baśnie może nie przypominająróż, ale nie mam zamiaru ich gotować.Dopóki jestem przekonany, że mój pies umie szczekać, nie siądę poddrzwiami i nie będę szczekał za niego.Gdy celem pisarza jest przekonanie czytelnika logicznym rozumowaniem,nie wolno mu zaniedbywać żadnych wysiłków logiki, nie tylko by zostaćdobrze zrozumianym, lecz także by nie zostać zrozumianym źle. Gdynatomiast jego celem jest wywoływanie wzruszeń siłą sugestii, rozbudzaniewyobraźni, lepiej niech smaga duszę swego czytelnika jak wiatr eolską harfę.Jeśli w moim czytelniku drzemie melodia, chętnie ją obudzę. Niech mojabaśń będzie uznana za robaczka świętojańskiego, który to błyska w ciemności,to znów gaśnie, ale może po chwili zaświeci znowu. Złapany przez kogoś,kto nie ma miłości do tego rodzaju stworzeń, zmieni się w jego ręku w małe,brzydkie stworzenie, które ani nie świeci, ani nie lata.Zdaje mi się, że najlepszym sposobem obcowania z muzyką nie jest próbazrozumienia jej silami intelektu, ale zatrzymanie się i pozwolenie na to,by oddziaływała na tę część nas, dla której została stworzona. Nasza intelek-280 <strong>FRONDA</strong> 36


tualna chciwość niweczy wiele skarbów. Ten, kto chce być człowiekiem, a niechce być dzieckiem, staje się - nic na to nie poradzi - małym człowiekiem,czyli krasnoludkiem. Nie trzeba go jednak pocieszać; niewątpliwie we własnymmniemaniu jest kimś naprawdę wielkim.Jeśli choć jeden ton mojej „urywanej melodii" sprawi, że oczy dziecka rozbłysną,a oczy jego matki zamglą się na chwilę, mój wysiłek nie okaże się daremny.GEORGE MacDONALDTŁUMACZYŁA: MAGDA SOBOLEWSKAPRZYPISY12W średnioangielskim zapożyczone ze starofrancuskiego słowo Faerie oznaczało czary, czarodziejskieistoty w ogóle lub krainę czarów.Utwór niemieckiego pisarza, barona Friedricha de la Motte Fouąue, z 1811 r.


Żyjemy w świecie postchrześcijańskim, a to oznacza, żewiększość dzisiejszych pogan wzdycha ze zniecierpliwieniemi złością: „O Jezu!", nie mając żadnego odniesieniado Osoby, którą tak poufale przyzywa.CUDOWNA DIETAMACDONALDAMAGDASOBOLEWSKAJesteście zmęczeni tym, co rozpętał niejaki Jackson, reżyser filmowy, wokółBogu ducha winnego pisarza i fantasty, Tolkiena? Macie dość walca kulturymasowej, który powoli, ale skutecznie miażdży wszystkie świętościSródziemia, przerabiając je na fosforyzujące szklanki z Nazgulem i złote pierścieniew co trzeciej paczce chipsów? Nie czekacie z utęsknieniem na kolejnyfilm o Harrym Potterze (kolejny rekordowy budżet) i nie ustawiacie się o północyw ogonku, żeby zdobyć następną biblię o rozczochranym mesjaszu-czarodzieju?Uff, a więc jednak nie jestem sama. Witajcie w klubie!282 <strong>FRONDA</strong> 36


Wszystkim, którzy z powyższych powodów bliscy są depresji i rozpaczy,proponuję błyskawiczną kurację: zamiast iść na produkt Jacksona i doszukiwaćsię tego, co „jednak mu się udało", albo z rozrzewnieniem wspominaćdawne czasy, kiedy Tolkien był „nasz", zażyjmy końską dawkę tego, czym odzawsze żyliśmy: wstecznictwa, sentymentalizmu, eskapizmu i zdziecinnienia.Przeczytajmy sobie bajkę. Albo jeszcze lepiej całą masę bajek.Nie próbuję namówić was do lektury Andersena ani braci Grimm. I kiedymówię, że chodzi mi o MacDonalda, nie myślcie od razu o hamburgerach.Autor kryjący się pod tym najpopularniejszym szkockim nazwiskiem nie manic wspólnego z fastfoodem, także literackim i duchowym (o, jaka szkodazmielonego na zgrabny kotlet J.R.R.!). To raczej strawa dla cierpliwych i dociekliwych,dla nienasyconych wielbicieli opowieści, które można czytać ciągleod nowa, bo głębia ich znaczenia nigdy się nie wyczerpie.Mowa o George'u MacDonaldzie, XIX-wiecznym Szkocie, mało znanymprzedstawicielu epoki wiktoriańskiej, który przez krytyków uznawany jestzgodnie za ojca nurtu angielskiej fantastyki chrześcijańskiej. W ten nurt wpisująsię najpierw G.K. Chesterton, a później właśnie J.R.R. Tolkien i C.S. Lewis,najzagorzalszy wielbiciel MacDonalda. Lewis, który jako szesnastolatek doznałolśnienia, przeczytawszy powieść MacDonalda Phantastes, tak pisał po latacho jej autorze: „Nigdy nie ukrywałem faktu, że uważam go za mojego mistrza;mam nawet wrażenie, że nigdy nie napisałem książki, w której bym gonie cytował". A G.K. Chesterton, poproszony o napisanie wstępu do biografiiMacDonalda, nie wahał się nazwać go „św. Franciszkiem z Aberdeen" i jednąz „gwiazd zarannych odzyskania jedności" wśród chrześcijan, (w przeciwieństwiedo tych, których protestanci nazywają „gwiazdami zarannymiReformacji"). Najoszczędniej o MacDonaldzie wypowiadał się Tolkien, którylubił jego książki w dzieciństwie, ale potem krytykował go zawzięcie za nieudolnepisarstwo - choć wiele wyobrażeń, zwłaszcza w Hobbicie, a także wielepoglądów wyrażonych w eseju O baśniach, przejął właśnie od niego.Co takiego miał w sobie ów ekscentryczny duchowny kongregacjonalista,którego rada parafialna usunęła z urzędu pastora, bo ośmielił się nie trzymaćkalwińskiej doktryny i wierzącym święcie w predestynację słuchaczom mówiło możliwości powszechnego zbawienia? Parafianie może i mieli słuszność, bodaleki od doktrynalnych utarczek MacDonald w wieku 36 lat przeszedł na anglikanizm.Jaką wartość mogą mieć dziś jego książki - wydał w sumie ponadWAKACJE 2005283


50 tomów fantastycznych i realistycznych powieści, esejów i kazań - pisanez myślą o utrzymaniu licznej i chorowitej rodziny? (Sam MacDonald już w młodymwieku zapadł na gruźlicę, która potem zabrała czworo z jego jedenaściorgadzieci). Co sprawiło, że ten niedoszły lekarz i nieudany pastor, wykładającyw żeńskim college'u literaturę, otrzymał doktorat honoris causa Uniwersytetuw Aberdeen, dożywotnią pensję od królowej Wiktorii i zaproszenie na tourneewykładowe po Stanach Zjednoczonych? Dlaczego do dziś uważany jest za jednegoz najoryginalniejszych myślicieli swojej epoki?Zaryzykuję prostą odpowiedź: ponieważ traktował poważnie nauczaniei osobę Jezusa Chrystusa, ponieważ za ważniejsze od szczegółów doktrynyuważał życie Ewangelią i ponieważ głębię swoich przekonań i przemyśleńpotrafił przekazać innym dzięki nietuzinkowej wyobraźni. Tak, właśnieWYOBRAŹNI, bo choć tematem wszystkich jego książek nie są zmyślenia,tylko rzeczywistość, jest to rzeczywistość duchowa, której nie można przekazaćwprost, w jej porażającej, nagiej jasności, a tylko poprzez odbicia, porównaniai przypowieści.I właśnie w przedstawianiu niewidzialnej rzeczywistości pod postacią zapadającychw pamięć i serce obrazów MacDonald był mistrzem. Chestertonwe wspomnianym już wstępie do jego biografii tak pisał o przeczytanejw dzieciństwie książce MacDonalda The Princess and the Goblin: „Wniosław całą moją egzystencję odmianę, dzięki której już od samego początku taka nie inaczej patrzyłem na świat; nawet najprawdziwsza rewolucja, jaką byłazmiana wyznania, w zasadzie tylko tę wizję potwierdziła i ukoronowała. Zewszystkich opowieści, jakie czytałem [...], ta jedna do dziś pozostaje najbardziejrealna, najbardziej realistyczna, w dosłownym znaczeniu tego słowa- najbliższa rzeczywistości".Fantastyka najbliższa rzeczywistości - to paradoksalne określenie chybanajlepiej tłumaczy siłę pisarstwa MacDonalda i jego następców. Siłę, którązachowało do dziś, bo rzeczywistość duchowa nie ulega zmianie tak szybko,jak powierzchowne sfery naszego życia; wystarczy zejść odpowiednio głęboko,żeby znaleźć te same pragnienia i obawy, jakie mieli ludzie w XIX, XVIII,XVI i I wieku. Pragnienia prawdy, piękna, dobra i miłości, obawy przed śmierciąi nicością. Najlepszą i niezastąpioną odpowiedzią na nie jest Ewangelia,Dobra Nowina o szczęściu, na które nie zasługujemy i które nigdy się niekończy. Problem jednak w tym, że ewangeliczne przypowieści - a wśród nich284 <strong>FRONDA</strong> 36


najważniejsza, ta o Zmartwychwstaniu - w wielu budzą odruchową niechęć,a niemal dla wszystkich przestały być tym, czym są w istocie: Nowiną - czymśzaskakującym i nieoczekiwanym.Żyjemy w świecie postchrześcijańskim, a to oznacza, że większość dzisiejszychpogan wzdycha ze zniecierpliwieniem i złością: „O Jezu!", nie mającżadnego odniesienia do Osoby, którą tak poufale przyzywa. Oznacza to równieżswoistą znieczulicę na słowa, obrazy i przenośnie biblijne, które weszłyna stałe do kulturowego obiegu. I nie łudźmy się, że problem ten nie dotyczytych, którzy słów Ewangelii słuchają uważnie i starają się brać je dosłownie.Fantastyka nie zastąpi człowiekowi Ewangelii, ale może, zgodnie z intencjamisamego MacDonalda, ożywić jego sumienie, a przynajmniej „obudzićto, co drzemie w nim samym, albo, inaczej mówiąc, sprawić, żeby zacząłmyśleć samodzielnie". Dla tych, którzy na zdrową wodę Ewangelii reagująalergicznie, może się okazać szczepionką, dzięki której będą mogli wrócić doźródła (CS. Lewis nazwał to kiedyś omijaniem „czuwających smoków", którewspółczesnemu człowiekowi zamykają drogę do wiary). A dla „letnich" wyznawcówchrześcijaństwa może stać się sposobem na odnowienie „pierwszejmiłości", odrzucenie zgorzknienia i rozpalenie serca.Hmm... Proponowane na wstępie lekarstwo dla przygnębionych miłośnikówTolkiena może okazać się panaceum na raka. Miejmy nadzieję, że nikt pokrojuJacksona nie spróbuje przerobić go na efekty specjalne i górę smoczego złota.MACDA SOBOLEWSKA


Gdyby myśli ludzi można było odczytać na ich czołach,nie byłoby życia towarzyskiego, a więzi rodzinne by sięrozpadły.ocenzurowaneaforyzmyMARIE VON EBNER-ESCHENBACHW serii „Biblioteczka aforystów" PIW w wydaniu Aforyzmów Marie vonEbner-Eschenbach z 1974 roku (w przekładzie i opracowaniu MarianaDobrosielskiego) znalazła się we wstępie tajemnicza uwaga: „Zaprezentowanew tym tomiku aforyzmy - to prawie wszystkie, jakie Eschenbach stworzyła".Dlaczego „prawie"? Co przeszkodziło wydać niewielki zbiór znakomitejautorki w całości? Naprawdę znakomitej, bo ta tradycyjna powieściopisarkao aparycji grzecznej panienki okazała w aforystyce bystrość sądu i zwięzłośćjęzyka bliską czołowym klasykom gatunku. Dlaczego zbiór skrócono?Tłumacz wyjaśnia: „Opuściłem nieliczne ckliwe czy sentymentalne i takie,których urok polega na ich nieprzetłumaczalności".Ale to nieprawda! Wydanie PIW było wyborem, pomijało bez wyjaśnieniaprawie połowę dorobku autorki i zaprezentowało jej myśli w porządkuodmiennym od oryginalnego. „Prawie wszystkie" aforyzmy to zaledwie380 (a właściwie 378, bo jeden się omyłkowo powtarza, a jedenpodzielono na dwa). Z tego część to powiedzenia nie występujące w wydaniuniemieckim, zapewne wyjęte z innych książek autorki. Tymczasem,gdy Marie von Ebner-Eschenbach za swego życia (1830-1916) wydawałaposzerzane kolejno Aphorismen (1880, 1884, 1890, 1893), ostatniez tych wydań zawierało 500 myśli plus motto. W wydaniu jej dziełw 1921 roku dodano 82 aforyzmy rozproszone. Następne 92 zebrano i wydanodopiero w roku 1974. Nowsze wydania niemieckie uwzględniają więc675 pozycji.286<strong>FRONDA</strong> 36


Poniżej podaję przekład aforyzmów brakujących, podzielony na trzy sekcje.Pierwsza zawiera 192 aforyzmy brakujące w wydaniu PIW względem wydaniaoryginalnego z 1893 roku, druga analogicznie 45 z dodatku z 1921 rokui trzecia - dodatek z 1974 roku (92). Nawet te przebrane myśli tworzą interesującąkolekcję.Zapytać jeszcze można, czy dezynwoltura tłumacza stanowiła jedynąprzyczynę skrótów w wydaniu polskim? Austriacka pisarka była religijna,a wobec problemów społecznych wcale nie zajmowała stanowiska bliskiegolewicy. Może niektóre aforyzmy brakujące względem wydań niemieckich niespodobały się socjalistycznej cenzurze?Jest to oczywiście wycinek problemu daleko szerszego. Nadal przecież powszechnieużywa się książek wydanych za PRL. W dziedzinie literatury polskiejautorzy i ich spadkobiercy mogli wydać potem wersje pełne. W dziedzinieprzekładów mało o tym słychać. Ocenzurowanie wyboru jest jeszczetrudniejsze do wykrycia. A przecież cenzura cięła wszystko, od dramatów klasykówgreckich, gdy krytycznie oceniały spędzanie płodu, po wątki chrześcijańskiew Winnetou...MICHAŁ WOJCIECHOWSKIAFORYZMYW pięknie widzialnym zawsze zachwyca nas to, co niewidzialne.Nikt jeszcze nie dokonał rzeczy zwyczajnej, jeśli nie pragnął dokonaćnadzwyczajnej.Pycha jest wadą plebejską.Najbardziej pobłaża się temu, w kogo się zwątpiło.Stać się starym, znaczy stać się przenikliwym.Chłodno myślący niczego nie wyszydza tak zaciekle, jak szlachetności,do której czuje się niezdolny.WAKACJE 2005 2 87


Nieśmiała głupota i wstydliwa bieda uchodzą u Boga za święte.Dobroduszność nikczemnych przypomina błędny ognik. Zaufasz jego błyszczącemublaskowi, a na pewno zawiedzie cię w bagno.Małżeństwa są zawierane w niebie, ale żeby się udały, tego się tam niezapewnia.Jednym z najrzadszych szczęśliwych trafów, jaki się nam może przydarzyć,jest sposobność do dobrze ukierowanego dobrodziejstwa.Biedny nigdy nie traktuje wspaniałomyślności bogatego jako cnoty.Jeśli ktoś potrafi robić rzecz, której zwykli ludzie nie umieją, pocieszają siętym, że z pewnością nie umie on niczego z tego, co umieją oni.Zawsze powinniśmy przebaczać, żałującemu ze względu na niego,nie żałującemu ze względu na nas samych.Motywem dobrego czynu jest nieraz nic innego, jak odczuta w porę skrucha.To, co uważasz za konieczne, jest tym, czego chcesz.Wiek uszlachetnia albo powoduje skostnienie.Natura jest prawdą, sztuka najwyższą prawdą.Zbyt późne zaspokojenie pragnienia już nie orzeźwia. Łaknąca duszapochłania je tak, jak rozpalone żelazo kroplę wody.Głupcy już wiedzą to, czego rozpaczliwie poszukuje mądry.Tylko to, co dla teraźniejszości jest za dobre, ledwo wystarcza dla przyszłości.288<strong>FRONDA</strong> 36


Umysł jest oparciem tymczasowym, dobroć - stałym.Od słynnego zwycięstwa żółwia nad zającem żółw uważa się za szybkobiegacza.Trudno poprzestawać na małym, a jeszcze trudniej na wielkim.Jeśli długo idziesz uczęszczaną drogą, w końcu idziesz nią sam.Wszystko będzie nam zwrócone, chociaż nie przez tych, którym pożyczyliśmy.Istnieje piękna forma udawania, zwycięstwo nad sobą, i piękna forma egoizmu- miłość.Nieudolne zrzędzenie, któremu towarzyszy bezczynność, stanowikarykaturę rezygnacji.Rodzicom najtrudniej wybaczyć dzieciom te błędy, których je sami nauczyli.Gdy szlachetny człowiek stara się naprawić popełnioną niesprawiedliwość,dobroć jego serca ujawnia się najczyściej i najpiękniej.Co durniowi po rozumnym? Ważną osobą jest dla niego inny dureń, którygo dowartościowuje.Gdzie zaczyna się próżność, kończy się rozsądek.Nawet takimi, jakimi jesteśmy najczęściej, nie jesteśmy zawsze.Dwie całkiem różne zalety mogą długo i zaciekle się zwalczać, aż do chwili,w której poznają, że są siostrami.Zdarzają się sytuacje, w których nie wolno wierzyć ludziom skądinądcałkiem wiarygodnym. Na przykład hojnemu, gdy mówi o swych wydatkach,albo skąpemu, gdy mówi o wpływach.WAKACJE 2005289


Myśl o przemijalności wszystkich rzeczy ziemskich jest źródłemnieustannego cierpienia, ale też nieustannego pocieszenia.Ludzie, którzy gonią za coraz większym bogactwem, żałując sobie czasuna korzystanie z niego, są jak głodni, którzy ciągle gotują, ale nie zasiadajądo stołu.„Podążać za myślą" to bardzo trafne określenie. Gonimy za nią, chwytamy ją,wymyka się nam i pogoń zaczyna się od nowa. Zwycięstwo należy w końcudo silniejszego. Jeśli jest nim myśl, nie daje nam spokoju, wciąż się wynurza,drażni, dręczy, drwi z naszej nieudolności przy chwytaniu jej. Jeśli natomiast siłanaszego umysłu zdolna jest ją opanować, wtedy z zaciętych zapasówwynika uszczęśliwiająca, nieodparta więź na śmierć i życie, a pochodzące z niejpotomstwo podbija świat.Moralność uszlachetnia obyczaje, a obyczaje - moralność.Także przyjmowania nowego szczęścia trzeba się nauczyć.Autorzy, których plagiatują, nie powinni się skarżyć, lecz cieszyć. Las,z którego nie kradną drewna, nic nie jest wart.Gdy ludzie prymitywni starają się ukryć przed nami tajemnicę, dowiadujemysię jej oczywiście, choćbyśmy mało mieli na to ochotę.Kto przy dzieciach drwi lub kłamie, popełnia zbrodnię godną kary śmierci.Mało zapalczywości, dużo serdecznego ciepła, rozum, wdzięk, naturalnaogłada, szacunek dla powagi, poczucie humoru - to się składa na bycie miłym.Sprzeczność z prawem natury to tylko rzadko się zdarzające zadziałanieinnego prawa natury.Myśl nie może się przebudzić, nie budząc innych.290 <strong>FRONDA</strong> 36


Najbardziej nieznośni obłudnicy to ci, którzy każdą odczutą przyjemnośćz poczucia obowiązku niosą do chrzu.„Pospolicie przyjęte" znaczy przyjęte przez pospolitych, a nierzadko również- nie do strawienia przez niepospolitych.W ciągu życia wszystko traci swój urok i swoje złe strony; jednego tylko nieprzestajemy się lękać - nieznanego.Mąż, któremu żona wykaże, że się myli, zaraz zaczynają przekrzykiwać - chcei może dowieść, że zawsze musi śpiewać pierwszym głosem, choćby fałszywie.Słabeusz gotów jest wyprzeć się nawet swoich zalet, jeżeli mogą wzbudzić sprzeciw.W przypadku konfliktu obowiązków, wybierz ten, który trudniej wypełnić.Pobudzająca książka - posiłek, który wzmaga głód.Rozum i serce bardzo dobrze się zgadzają. Często jedno wchodzi tak dokładniena miejsce drugiego, że trudno rozstrzygnąć, które z dwóch zadziałało.W obliczu naszych złych cech możliwa jest tylko albo ciągła walka,albo haniebny pokój.Chwała temu, co kocha tylko to, co mu wolno, i nienawidzi, co powinien.Wielkich się podziwia, z subtelnymi miło przestawać.Szanujcie oczywistości! Są one mądrością przez wieki nagromadzoną.Pokora to niepodatność na zranienie.Nie móc dokonać tego, co inni - rzecz do zaakceptowania. Już nie mócdokonać tego, do czego byłeś zdolny - rzecz rozpaczliwa.WAKACJE 2005 291


Jakaż różnica między tym, jak się robi, a tym, jak się zrobi!W każdej wielkiej radości obecna jest wdzięczność.Ludzie, u których rozum i uczucie sobie dorównują, późno dochodządo dojrzałości.Gdyby myśli ludzi można było odczytać na ich czołach, nie byłoby życiatowarzyskiego, a więzi rodzinne by się rozpadły.Nuda panująca w książce wychodzi jej nieraz na dobre; krytyk wznoszący jużmiecz do ciosu zasypia, zanim uderzy.Z zalet wrodzonych nie ma co być dumnym.Wartość ludzi i rzeczy można ocenić dopiero wtedy, gdy się zestarzeją.Życzliwy nie boi się nieżyczliwości.Mało byśmy się trudzili, gdybyśmy nigdy nie podejmowali trudów zbędnych.Nie tylko każdy Odyseusz znajduje swego Homera, również każdy Mahometswoją Chadżidżę.0 radościach, które przeżyliśmy lub mamy nadzieję przeżyć, myślimyzawsze jako o niezmąconych.1 poeta, i grafoman piszą krwią serdeczną, ale chodzi o jakość tego płynu.Im dalej sięga nasza wiedza o Bogu, tym dalej Bóg się od nas oddala.Wielkiemu poecie nie można brać za złe wysokiego mniemania o sobie.Temu, kto ze swego ducha stwarza ludzi, nie można odmawiać pewnegopodobieństwa do Boga.292 <strong>FRONDA</strong> 36


Skoro tylko moda się upowszechni, staje się przestarzała.Przyroda bywa rozrzutna; nawet to, co z pozoru niepotrzebne,koniec końców w niej się rodzi.Najmniejszy błąd, którego się ktoś wyzbędzie pod naszym wpływem, daje muw naszych oczach większą wartość niż największe zalety, które zyskał beznaszego udziału.Kto przedkłada przyjemność życia nad dobra idealne, jest jak właścicielpałacu, który urządza się w czeladnej, a sale reprezentacyjne zostawia puste.W ciągu życia zużywają się tak nasze wady, jak zalety.Gdybym nie musiał kazać, to bym się nie umartwiał, rzekł ksiądz weredyk.Nigdy nie nadejdzie chwila, w której bałwan przestałby uważać, że mądryzdolny jest powiedzieć nonsens lub zrobić głupstwo.Co warta sława, skoro pośmiertnej dożyć nie można?Iluż beztalenciom wolno mówić o dziełach utalentowanych,że wykonaliby je lepiej.Nawet jeśli nie dajemy wiary pochlebstwu, pochlebca nas jednakpozyskuje. Odczuwamy bowiem pewną wdzięczność wobec tego,który zadaje sobie trud, by miło nas okłamywać.Miłość bliźniego obcuje z tysiącami dusz, egoizm z jedną, i to żałosną.Późne radości są najpiękniejsze, stoją między mijającą tęsknotąa nadchodzącym pokojem.Małe różnice bywają nieraz przyczyną wielkich sporów.WAKACJE 2005293


Beznadziejna miłość czyni mężczyznę żałosnym, a kobietę godną pożałowania.Wszystkie rozczarowania są niewielkie w porównaniu z tymi, które samiprzeżywamy.Biada kobiecie, która w potrzebie jest niemęska.Arogancja, jakiej doświadczyli ludzie szlachetni, przemienia sięw uprzejmość, jaką świadczą.Kto jest jasnowidzem, nie musi obserwować.Rozsądnie byłoby uznać wroga naszych kaprysów za przyjaciela.Nawet najszlachetniejszy człowiek nie jest w stanie w pełni docenić czynu,którego sam w żadnym wypadku nie potrafiłby dokonać.Nasza duma z posiadania jakiejś dobrej cechy doznaje dotkliwego ciosu,gdy widzimy, jak dumni są inni z nieposiadania tejże dobrej cechy.Najbardziej zrównuje uprzejmość, znosi ona wszystkie różnice stanu.Gdyby każdy zechciał pomagać innym, wszyscy by otrzymywali pomoc.Póki się potrafi cierpieć, jest się młodym z usposobienia.W wielkim świecie nic tak się nie podoba, jak obojętność na podobaniesię mu.Spokój jest miłą formą pewności siebie.Pojmowanie - umysłowe zetknięcie. Ujmowanie - umysłowe przyswojenie.Gdy kobieta nauczyła się czytać, pojawiła się na świecie kwestia kobieca.<strong>FRONDA</strong> 36


Przy przebywaniu z umiłowanymi osobami oddzielenie się od nich równietrudno sobie wyobrazić jak śmierć.Rzecz wynalezioną można udoskonalać, stworzoną tylko imitować.Nikt nie jest tak gorliwy w zbieraniu nowych wrażeń jak ten, kto nie umieprzetrawić starych.Zmiana, jaka z upływem życia zachodzi w naszych cechach wrodzonych,wygląda nieraz jak przemiana charakteru.Zwyczaj, na którego obronę nie możemy przytoczyć żadnego innegoargumentu oprócz powszechności, już jest osądzony.Mali wytwarzają, wielki stwarza.Przypomnij sobie to, co zapomniane - wtedy otworzą się przed tobą światy.Wszelka władza ziemska polega na przemocy.Egoizm szczęśliwych jest lekkomyślny, nieświadomy siebie. Egoizmnieszczęśliwych jest zajadły, zgorzkniały i przekonany o własnej racji.Skoro w końcu wszystko sprowadza się do wiary, musimy przyznać każdemuprawo do wierzenia raczej w to, co sam uważa za słuszne, niż w to, co inniza takie uważają.Gdzie brakuje smaku, zawsze znajdzie się też trochę wulgarności.We własnym interesie należy być w pewnym stopniu bezinteresownym.Względy okazywane nam w świecie są najczęściej bliżej związane z naszymiroszczeniami niż z zasługami.WAKACJE 2005295


Kto pragnie władzy, musi pragnąć walki. Kto pragnie pożytku, też musipragnąć walki - ale o pokój.Ogień oczyszcza, przykryty żar wypala.Masz jedną dobrą myśl, pożyczą ci dwadzieścia.Istnieją ludzie w stylu eklektycznym, wiele udanych szczegółów, ale całośćnieciekawa.Ludzie staroświeccy są zarazem nowocześni, ale wczorajsi nie są dzisiejsi.Grubiaństwo dowodzi nieporadności umysłowej.Nie możemy się nigdy nadziwić, jak ważne są dla innych ich własne sprawy.Kiepska to krytyka, jeśli potrafi osądzić dzieło sztuki tylko wtedy, gdy znaokoliczności jego powstania.Temu, kto nam wyświadcza dobro, nigdy nie jesteśmy tak wdzięczni,jak temu, kto mógłby nam zrobić coś złego, ale tego zaniechał.Z władzy płynie siła, z miłości - moc.Artysta powinien naśladować samiczkę, która przestaje się troszczyćo pisklęta, gdy odlecą.Pokój mieć możesz tylko wtedy, gdy go dajesz.Wobec nawału pospolitości trudno nie popaść w poczucie wyższości.Jedyne niekwestionowane w świecie uznanie przyznawane kobiecieto refleks zaszczytów jej męża.296 <strong>FRONDA</strong> 36


Wielkie chwile, tak dobre, jak złe, to te, w których robiliśmy rzeczy, którychby się po nas nigdy nie spodziewano.Gdy przestają śpiewać słowiki, zaczynają terkotać świerszcze.Dowcipniś jest żebrakiem w królestwie ducha, żyje z jałmużny, którą ciskamu los - z pomysłów.Chwiejnych poręczy chwytamy się dwakroć mocniej.Najspokojniejsza miłość to miłość do dobra.Przy geniuszu wystarczy pozwolić mu działać, przy talencie trzeba wytężyć siły.Łatwiej zły zrealizuje dobry zamysł, niż ktoś dobry - zły.Los może nas kuć słabiej lub silniej; zależy, z jakiego jesteśmy materiału.Zadaniem pokoleń poetów nie jest nic innego niż utrzymanie zmysłóww gotowości.Jakiż pisarz śmiałby rzec, że myśl o płytkości gros czytelników jest dla niegozawsze przykra, a nigdy mimochodem pocieszająca?Miejsce bezstronnych znajduje się na ziemi między krzesłami, ale w niebiezasiądą po prawicy Bożej.Nikt nie wie, co w nim drzemie i wyjdzie na światło dzienne, gdy sytuacjago przerośnie.Wstydź się przed sobą, to początek wszelkiej doskonałości.Literaturę uprawia się dzisiaj najczęściej jako rękodzieło.WAKACJE 2005 2 97


Namaszczonego mądrością nie wolno podgrzewać, bo będzie kapało.Nie można wejść w posiadanie dóbr niezbywalnych, nie postradawszyczegoś z poczucia prawa.Skrucha u słabych prowadzi do zwątpienia, u silnych do świętości.Im ktoś mniej wykształcony, tym szybciej znajduje wymówkę.Najbardziej szalone ofiary podjęte bez najmniejszej potrzeby są jednakbliższe absolutnej mądrości niż najmędrsze działanie w imię tak zwanejusprawiedliwionej troski o siebie.„Rozsądek kształtuje się najczęściej kosztem uczucia". O nie, ale istniejewięcej uzdolnionych głów niż uzdolnionych serc.Pracownik powinien wykonać swoje obowiązki, a pracodawca więcej.U Hotentotów nawet Napoleon nie jest słynny.Czy narzędzie najpierw zawiodło, czy ręka, to wprawdzie całkiem co innego,ale na jedno wychodzi.Życie wychowuje ludzi wielkich, a małych puszcza wolno.Wdowi grosz jest przez Kościół z wdzięcznością kwitowany. Jeśli chceszto samo otrzymać w świątyni sztuki, musisz być Krezusem i przynieśćwszystkie majętności.Bezmyślna wesołość - morda w humorze.Nie uważa się przecież, że każdy, kto jest w stanie zapisać swój poglądna dzieło sztuki, już jest krytykiem.298 <strong>FRONDA</strong> 36


Znać człowieka to znaczy albo go kochać, albo się nad nim litować.Rany zadane naszej próżności są w połowie uleczone, jeśli się nam udaje ukryć.Ciesz się, jeśli każdy chwalący ciebie tylko jednego uczyni zazdrosnym.Co złośliwie krytykujesz, to straciłeś.Dobre wychowanie winne jest temu, że grubiaństwo tak dobrze radzi sobiew świecie.Gdybyście wiedzieli, że solidarnie odpowiecie za każdą popełnionąniesprawiedliwość, nie byłoby wam do śmiechu.Niejeden ma serce twarde jak żelazo, a kręgosłup miękki jak błoto.Opinią publiczną pogardzają i najszlachetniejsi, i najniżej upadli.Co się działo, jak świat światem, nie musi z tego powodu dziać siędo końca świata.Szczerość, prostota i skromność to także cnoty boskie.Ignorant nic nie wie, partyjny nie chce nic wiedzieć.Bezpretensjonalność to błogosławieństwo.Biedny dobroczyńca może się nieraz czuć bogaty, skąpy bogacz nigdy.Chlubą ludzi małych jest sukces.Powstały osobne zawody pośredników w sprawach, które tylko bezpośrednikontakt czyni żywymi.WAKACJE 2005 2 99


Kto jest całkiem wolny od uprzedzeń, musi być do nich uprzedzony.„Vornehmen" oznacza etymologicznie branie przed innymi - a zarazemszlachetną wyższość.Bohater - najświętsza powaga natury; bohaterka - żart natury.Obojętność i pogarda dla człowieka mogą w zestawieniu ze współczuciemi miłością bliźniego przybierać pozę intelektualnej wyższości.Wiele możemy spełnić ze względu na innych, ale obowiązek wypełniamyzawsze ze względu na nas samych.Gdy odpalono fajerwerk, nikt nie patrzy na gwiaździste niebo.Czego nie powierzylibyśmy najlepszemu przyjacielowi, wykrzykujemy przedpublicznością.Głównym celem pracy nad sobą jest zniszczenie w sobie próżności- bez której nigdy byśmy nad sobą nie chcieli pracować.Umiejętność rządzenia często pokrywa brak innych.Wierność jest czymś tak świętym, że konsekruje nawet nieprawe związki.Zanim się zdecydujesz na samotność, zastanów się, czy jesteś dla samegosiebie odpowiednim towarzystwem.Panujemy nad swoimi dobrymi skłonnościami, a złe wodzą nas za nos.Każdy ma klapki na oczach - pytanie, jak daleko od nich.Najdalej posuwają się w bezwzględności ci, którzy żądają od życia tylkotego, by przebiegało zgodnie z ich życzeniami.300 <strong>FRONDA</strong> 36


Nie możemy z wiekiem dojść do niczego piękniejszego niż do łagodnegoi skromnego kwietyzmu.Nic dotkliwszego, niż cenić tego, który nas nie ceni.Co słowo znaczyło, dowiadujesz się ze sprzeciwu, jakie wywołało.Coś stoi ponad naszą radosną myślą twórczą, co jest subtelniejsze i bardziejod niej przenikliwe. Przygląda się jej powstawaniu, czuwa nad nią,porządkuje ją i hamuje, gdy tka obrazy, łagodzi często kolory,oraz dyscyplinuje ją, gdy dochodzi do konkluzji. Ukształtowanie tegoczegoś zależy od naszych najszlachetniejszych uzdolnień. Samo w sobie niejest ono twórcze, ale gdzie go brak, nic trwałego powstać nie może; jest topewna siła moralna, bez której nasz duch wytwarza tylko schematy; jestuzdolnieniem do uzdolnienia, jego oparciem, okiem, sędzią - jest tosumienie artystyczne.Duma nie zawsze jest na miejscu, ale chciwość jest zawsze nie na miejscu.Wzdrygamy się przed cierpieniem, ale któż nie chciałby rzec, że cierpiał?Na ile nasze życie było bogate w odpowiednio wykorzystane okazjedo spotkania wybitnych ludzi, na tyle w ogóle było bogate.U celu swych pragnień odczujesz brak jednego: wędrówki do celu.Zaufanie uszczęśliwia tego, który je odczuwa, i tego, który je daje.Istnieje nie tylko charakter narodowy; charakter mają miasta i wsie;ma go każdy dom, każda chata ma swój wyraz.To nie widzący uważają się za jasnowidzów, lecz zawsze ślepi.WAKACJE 2005 30\


Rodzina dla młodego talentu jest najczęściej albo cieplarnią, albo gaśnicą.Wymagania surowej moralności nie zawsze dadzą się pogodzić z zawodem,nawet najbardziej wzniosłym.Nie żałuję niczego, powiada pycha, nie będę niczego żałować, powiada brakdoświadczenia.Szczęśliwy, kto może rzec: dzień siewu był dniem żniw.Potężny czuje potęgę i we własnych czterech ścianach.W zdolności do silnego i gorącego odczucia szlachetnego pragnienia jest jużcoś ze spełnienia.Wspólna aktywność duchowa wiąże silniej niż więź małżeńska.Wypełniaj swe obowiązki tak długo, aż staną się twoją radością.Każda wiedza wychodzi od wątpienia, by dojść do wiary.Małżeństwo jest dobre wtedy, gdy mąż rządzi, a żona ma rozum.[Trawestacja niemieckiego przysłowia: Komu Bóg da urząd, da i rozum].Nie możesz uchylić szczęściu furtki bez otwarcia wrót zmartwieniu.Kto nie grzeszy przeciwko mojej miłości, nie wierzy w nią.Wiele zdań było banalnych, zanim stały się aforyzmami.Co inni o nas myślą, mówi więcej o nich niż o nas.Nie byłoby problemów społecznych, gdyby bogaci od początku bylidobroczynni.3Q2 <strong>FRONDA</strong> 36


Gdy kobieta mówi „każdy", myśli „ktokolwiek". Gdy mężczyzna mówi„każdy", myśli o każdym z mężczyzn.Cieszycie się z potęgi prasy - a nigdy nie drżycie przed jej tyranią?Stale mimowolne uczenie się świadczy o geniuszu.Głupi wierzy w zło, w które nawet zły już nie wierzy.Szlachetni postrzegają swoje walory duchowe i dobra materialne jakopowierzone.Robić zawsze to samo, choćby bezmyślnie, to też jest jakaś metoda.Gromowi z nieba stawiam czoło, a ustępuję przed kupą śmiecia.Pogarda dla ludzi: pancerz podbity kolcami.Diamencie, pumeks też jest minerałem.Im nadzieje bardziej szalone, tym mocniejsze.Dowcip jest błyskotliwą latoroślą niepewnego pochodzenia.Mało jest niestety rodziców, których zachowanie jest błogosławieństwemdla ich dzieci.Wszelka obojętność jest nie do przyjęcia, nawet obojętność wobecsamego siebie.Biegacze są kiepskimi piechurami.Charakter człowieka to jego natura: albo ujęta w karby, ociosanai oszlifowana, albo swobodnie wybujała.WAKACJE 200533


Gdy w końcu osiągniemy upragniony spokój, nie będziemy go już potrzebowali.Gdyby ktoś wiedział, jak zaprowadzić równość, musiałby nauczyć sięgwałcić naturę.Nie trzeba wiele odwagi, by zawsze ganić albo zawsze chwalić.Z dumą zniesiona porażka też jest zwycięstwem.Tworzenie prowadzi do wiary w Stwórcę.Nawet najnędzniejsza istota ma haczyk, za który można przyczepić nićratunku.Wielka wiedza - wielka rozkosz.Co robi dziecko, nie powinno być traktowane jak czyn, ale jak objaw.Mężczyźni przewodzą we wszystkich dziedzinach, tylko na drodze do niebadają pierwszeństwo kobietom.Istnieje książka, której nie zna wielu umiejących ją na pamięć.Prawda ma dzieci, których się po pewnym czasie wypiera. Zowie się je prawdami.Małe uciążliwości życia nieraz pomagają nam znieść jego wielki ciężar.Góra, która rodzi mysz, wysila się przy tym niczym Wezuwiusz buchającyogniem pod niebo.Najgorętszego filantropa zniechęca często to, że napotykatylu potrzebujących, którym się pomóc nie da.304 <strong>FRONDA</strong> 36


Zarzuty nienawistnych niejednemu pomogły w zyskaniu uznania.Pragnienie jest matką nadziei.O ile mniej zajmuje się mądry błędami innych niż własnymi!Biedny nie chce uchodzić za biednego, bogaty za bogatego- pierwszy lęka się wzgardy, drugi wyzyskiwania.Przygany pierwszych lepszych trzeba po prostu cierpliwie znosić;gdy jednak pochodzą od tych, od których spodziewalibyśmy się pochwał,dobrze jest przyjrzeć się sobie dokładniej.Z rodzicami grzebiemy przeszłość, z dziećmi przyszłość.Bezpłodni nienawidzą twórczych, zwłaszcza gdy tworzą na ich oczach.„Jaki temat Pan podjął?", pytają poetę, zamiast: „Jaki temat podjął Pana?".Zasłużone zwycięstwo przychodzi prawie zawsze za późno.Upór - brak wykształcenia. Zazdrość - skąpstwo.Nie powinno się mówić o sztuce bycia szczęśliwym, lecz czucia się szczęśliwym.Tak często wspólne błędy dzielą ludzi, tak często wiążą ich wspólne słabości.Dla szerokiej publiczności książka rzadko bywa zbyt zła, a bardzo częstozbyt dobra.Żeby przeżywać niezmąconą radość, trzeba się nią podzielić z tymi, którychkochamy.Artysta - kapłan.WAKACJE 2005305


Nasza epoka jest pod pewnym względem bogatsza od klasycznej,a to dzięki miłosierdziu.Nie ma nic szlachetniejszego niż skromność.Miłość przemija, obojętność nie przemija.Żadne cierpienie tak nie potrzebuje współczucia jak zasłużone- i żadne go tak mało nie zyskuje.Każdy bogaty powinien traktować każdego biednego jak swego wierzyciela,ale nie każdy biedny każdego bogatego jak swego dłużnika.Taki jest mój pogląd, ale jeśli ktoś myśli inaczej, może jednak być mądry - rzekłmądry. Taki jest mój pogląd, ale jeśli ktoś myśli inaczej, jest głupcem - rzekł głupiec.Jeśli ktoś trzyma się drogi uczęszczanej przez stado, nie powiniensię chełpić, że nigdy nie zabłądził.Istniała kiedyś sprawiedliwość mściwa, ale musiała ustąpić karzącej.Niedaleki jest czas, gdy zakwestionowane zostanie także prawo do karania.Znajomość siebie jest niezawodnym lekiem na miłość własną.Pisarz powinien stale powiększać swój szacunek dla czystego papieru i dlafarby drukarskiej.Osioł nie może darować róży, że ta nie jest ostem.Partacz stworzył ładny wiersz. Dlaczegóż by nie? Nie nasmarowane kołonieraz wydaje głos podobny do ptasiego śpiewu.Powinniśmy żyć nie tylko tak, jak gdybyśmy mieli jutro umrzeć, leczrównież tak, jak gdybyśmy mieli żyć jeszcze sto lat.3 <strong>FRONDA</strong> 36


Jak i inne piękne kwiaty ludzkiej egzystencji więdnie z wiekiem takżeambicja; wiecznie przyczepiony pozostaje rzep próżności.Otwarte drzwi wywala się zwykle z trzaskiem. Trud otwierania zamkasztuki wymaga ciszy.Jeśli u danego artysty nic się nie podoba, znaczy to, że jemu też nic się niepodoba.Zanim coś wyniknie z twojego pisarstwa, musi coś wyniknąć z ciebie.Zdrowy rozsądek jest największym wrogiem wyobraźni, a zarazemnajlepszym jej doradcą.Przy małym talencie wychodzi źle, bez talentu nic.Idzie nam źle, a lepiej będzie dopiero wtedy, gdy nasi filozofowie dowiedząsię więcej o świecie, a świat o nich.Wśród mnogich ludzkich wad tylko jedna jest niewybaczalna: nie umiećwybaczać.Żenią żar z figurą woskową i przykazują młodej parze miłość i zgodę.Skupić się na rodzinie znaczy być rozproszonym.Błędy, których się najbardziej wystrzegamy, nie należą do naszychnajgorszych.Jak często nazwisko zyskuje sławę kosztem dobrego imienia!Sztuka służy ludzkości. Ma zadania wyższe niż samo przedstawianie tego,co cieszy i się podoba.WAKACJE 2005307


Starzejemy się, a nasza próżność młodnieje.Uwolnić się od przesądzania z góry - pierwszy warunek miłości bliźniego.Im prostszy problem, tym głębiej trzeba go ująć.Mówi się „w latach młodości" i „w dniach starości". Młodość ma lata,starość tylko dni.W sztuce wszystkie obrazy są kopiami.Co pobudzające, to przemijające, natomiast od piękna oczekujemy trwałości.Najnędzniejsi są ci, którzy nie potrafią dziękować.Śmierć jest wybawcą, cierpienie jest wrogiem.Przyjacielska więź jest wtedy najpiękniejsza, gdy obaj uważają za zaszczytbyć przyjacielem drugiego.Przed oszczercą czasami nawet Pan Bóg nie może się ustrzec.Któż nie ceni przyszłości mniej niż teraźniejszości? Któż się nie cieszy, gdyodciąży dziś kosztem jutra?Samotność nie jest szczęściem, ale samotność we dwoje bywa nieszczęściem.Przyznaj rację temu, co ją ma, uzna cię za sympatycznego; przyznaj ją temu,co jej nie ma, będzie cię uwielbiał.Nie chełp się, rzekła wada zalecie, gdy porównasz nasze genealogie,znajdziesz wielu wspólnych przodków.Jak długo leniwych jest więcej niż pracowitych, państwo socjalnepozostaje utopią.308 <strong>FRONDA</strong> 36


Ciągle się mówi „drogi przyjacielu", jak gdyby ktoś mógł dziś powiedzieć„drogi wrogu".Niekiedy trzeba oprzeć się pokusie bycia pomocnym.Mężczyzn rzeczą jest działanie, ale nie wytrwanie, kobiet odwrotnie.Niejeden skarży się na kłopoty, od których jednak nie chciałby zostać uwolniony.Szlachetne i wielkie cechy człowieka sprawiają od czasu do czasu radość,natomiast jego drobne mankamenty stale irytują.Obudzić śpiące sumienie - cóż za okrucieństwo.Pewnych rzeczy nie potrafi pojąć ograniczony, innych mądry.Cudowne dziecko to dziecko pozbawione dzieciństwa.Wielu mężczyzn i wiele kobiet rozsądnie postępuje w kontaktach z własnąpłcią, a głupio wobec płci odmiennej.Być nowoczesnym to znaczy być na drodze do stania się staroświeckim.Co się wpoi, trzyma się jak przyklejone - ale naklejka nieraz zarasta brudem.Talent to umieć wypowiedzieć wszystko, co się chce, i tak, jak się chce.Każde jagniątko pcha się dziś w nastroju bojowym na arenę.Najszlachetniejsze i najbardziej przychylne zrozumienie znajduje artystau zachowującego skromność dyletanta.Szkic mówi nam często więcej niż wykończone dzieło sztuki, gdyż zapraszanas do współpracy.WAKACJE 200509


Kto się nigdy nie zranił, nie uleczy drugiego.Hedonista tak się domaga przyjemności, jak biczownik chłosty.Tylko silny potrafi przebaczyć, słaby będzie żywił urazę.Można iść złą drogą i dojść nią do najwspanialszych punktów widokowych- ale naturalnie nie do celu.Udoskonalenie samego siebie osiągasz przez niezadowolenie z siebie.Najgorsze i najlepsze zdanie o mężczyznach mają stare panny.Nienawidzimy swoich wad, gdy spotykamy je u innych.Hojni skarżą się na niewdzięczność biednych. Zechciejmy być dobrzy bezwynagrodzenia.Nasza epoka jest epoką równości, a zarazem taką, w której każdy chceprześcignąć innych.Miłość ojczyzny stawia słupy graniczne, miłość bliźniego je obala.Gdyby nasze słabości nigdy nie przychodziły z pomocą naszym mocnymstronom, te często by słabły.Tak źle jak inni to i ja potrafię, rzekł matołek - i napisał książkę.Nigdy nie próbuj oczyszczać się od nieuzasadnionych podejrzeń,jest to albo zbędne, albo daremne.Najbardziej żałujemy błędów, których najłatwiej było uniknąć.Najobrzydliwsze jest wtrącanie się w cudze najgłębsze odczucia.3 <strong>FRONDA</strong> 36


Wspaniałomyślny jest bogaty, nawet jeśli ma tylko jeden kawałek chleba,którym może się podzielić z głodnym.Piękne to godziny, gdy już tylko bawimy się pracą, która kosztowała nasspokój naszych dni i sen naszych nocy.Gdy zostaje dokonany wielki czyn, czas wstrzymuje oddech i przez tę chwilęśmiertelne staje się nieśmiertelnym.MARIE VON EBNER-ESCHENBACHTŁUMACZYŁ: MICHAŁ WOJCIECHOWSKI


„Słyszeliście coś może o Katyniu?" - zaczął jak gdybyod nowego akapitu, podnosząc głos, by stać się słyszalnymtakże przy ostatnich stolikach, które jak zwyklebyły źródłem (nie)artykułowanych dźwięków, zakłócającychprzebieg stymulowanych dyskusji klasowych,„Spoko! To nowa płyta Kata?!?" - usłyszał z rzędu odokna, więc zapewne wyszczekany Obciach popisywałsię lingwistycznymi asocjacjami, być może nawet uczyniłprowokacyjną aluzję do muzycznych upodobańSymplicjusza, skoro jego heavymetalowe sympatiebyły w budzie tajemnicą poliszynela (dodać trzeba, iżta ewentualna jajcarska przymówka nie mogła rozluźnićwyraźnie spiętego historyka, jako że wszelkie satanistyczneklimaty budziły w nim jawną dezaprobatę,o czym hip-hopowa wataha zdawała się nie wiedzieć).STANISŁAWCHYCZYNSKINajpoważniejszym dowodem tego, że człowiek pochodzi od małpy, jest powszechnemałpowanie jednych przez drugich. Był to jego ulubiony aforyzm,wyczytany najprawdopodobniej w „Przekroju"' albo w opasłej antologii sentencjii maxym, przyobleczonej w pseudosafianową oprawę ze złocistymi literamii secesyjnymi zawijasami w narożnikach okładki. Sentencją ową lubiłpobudzać senny potok myśli, któremu groziło rychłe wyschnięcie pośródwybujałych zarośli apatycznego nastroju tudzież niepokojących przerostówdefetyzmu - tak charakterystycznego dla introwertycznych natur o skłon-312<strong>FRONDA</strong> 36


nościach do spazmatycznej przesady. Jako prowincjonalny nauczyciel historii,przyuczony na studiach do holistycznej oceny zjawisk z alternatywnychpunktów widzenia, z których OBIEKTYWNY cieszy! się prawdziwym nabożeństwemw gronie najszacowniejszych profesorów od antyku, mediewistykiczy dziejów najnowszych, Symplicjusz B. zmuszał swój nieruchawy intelektdo permanentnego taxowania stanów wewnętrznych swej, iście pokręconej,psyche oraz tego, co kolokwialnie nazywamy życiem, a co dla De La Barkibyło metafizycznym snem. „Pierdzielone perseweracje!" - sarkał na swoje obsesjelub wyrażał górnolotny dystans do obcej mu socjoprzestrzeni, nierzadkocytując ulubionych poetów: „Widać, że ten świat kurewski, tylko lipa, pici kanty" (Borowski). „Cloaca maxima" - dorzucał od siebie, powtarzając sięz regularnością temporalnych jednostek w juliańskim kalendarzu. Zwyczajwystawiania wszystkiemu wartościujących stopni, czyli mentalne pastwieniesię nad Ego et Universum, trącił kryptomasochizmem z jednej strony,a z drugiej zakrawał na moralnie podejrzaną dewiację zawodową. Pouczonyprzez Friedricha Nietzschego, nadambitny Symplicjusz uważał, że być myślicielemto znaczy „umieć rzeczy brać prościej, niż są", dlatego z metodycznąbezwzględnością Robocopa III dokonywał symplifikacji całego bogactwatzw. rzeczywistości, odrzucając każdy pozór neurotycznej komplikacji niczymodrażający efekt przyśpieszonej przemiany materii. Nobliwa pogoń za niepodważalnąPrawdą, czyli skądinąd heroiczne próby dotarcia do najgłębszegomeritum wszechrzeczy, przybierały u niego formę krytycznego dystansowaniasię głównie od własnych pragnień, aspiracji, osiągnięć, co w oczachkrewnych i przyjaciół uchodziło za niezdrowy objaw bezdusznej pedanterii.Trzydziestoletni sensat, wręcz ponurak, po prostu nienawidził swej małej operatywności;z całą brutalnością, na jaką było go stać, uważał się za życiowegonieudacznika, bo gdyby nim nie był, to dzisiaj chrapliwym barytonem gardłowałbydla jakiegoś TSA Evolution, szalejąc na dechach estrady w centrumfrenetycznych oklasków lub lasu rąk z pełgającymi ognikami zapalniczek,a już z pewnością nie traciłby zmysłów jako gimnazjalny bakałarz, przemykającykorytarzami wiejskiej tysiąclatki niczym al ter ego Józefa K. po otrzymaniukolejnego wezwania na Sąd Kapturowy. Ongiś marzył bowiem o rockowejkarierze na krajowym rynku, chciał zostać wokalistą ciężko brzmiącej kapelipod groźnym, posępnym szyldem, dajmy na to BLACKFIRE, pisał nawetpretensjonalne, manieryczne texty dla zaściankowej grupy RUINA, w którejWAKACJE 2005 313


sezonowo pogrywał na basie albo też zastępował na wokalu jej popędliwegoleadera, „chwilowo" przebywającego na odwyku w Bólowicach.już dzień się kończy dramat się zaczynabije sławetna dwunasta godzinaz czarnego zamku różne jęki słychaćkrzyki i wrzaski - piekielna muzykaWywodząca swą nazwę od lokalnego zabytku RUINA szybko popadła - nomenomen - w personalną ruinę, ale wyimki z jej grafomańskich, niedoszłychprzebojów przetrwały w pamięci nie tylko egzaltowanych blondynek, jakiehordami adorowały zespół w czasach krótkotrwałej świetności. Śnił też o jednejz nich, która miałaby nieszpetne, wyraziste rysy, biust jak mleczna krowa,nogi długie od pięt po pachwiny i która zechciałaby pokochać wokalistę in spemiłością szczerą jak pole i wieczną jak odpoczynek w mogile pod lasem.Ożenił się jednak z filigranową brunetką, wprawdzie o wyrazistych rysachi sympatycznej urodzie, lecz o piersiach w stanie atrofii, czego nie mogły odwrócićani intensywne masaże, ani kuracja hormonalna, ani wcale skutecznedobrodziejstwo ciąży - wbrew modelowym procesom, przedstawianym w poradnikachtypu „Świadome macierzyństwo". Nazywał ją pieszczotliwie„Vicki" - od delikatnego, instrumentalnego wstępu do ciężkawej balladyHomesick Again, kiedyś u nas niemal kultowej, ale już kompletnie zapomnianejszkockiej kapeli NAZARETH, albo uszczypliwie „Pysku", gdy nazbyt gorliwiewczuwała się w rolę domowej sekutnicy. Wiktoria była chodzącym zaprzeczeniemSymplicjusza, przede wszystkim w zakresie charakteru, temperamentu,mentalności, indywidualnych predyspozycji oraz nabytych upodobań, co wedlezasady o przyciągających się przeciwieństwach wróżyło im burzliwy, długotrwałyi udany związek. Była kobietą o silnej, władczej osobowości, więcszczęśliwie spełniała się na stanowisku wójta jednej z małopolskich gmin,która w okresie aktualnej transformacji ustrojowej przeżywała dotkliwe problemydemograficzne i gospodarcze, napędzające czarne chmury nie tylko nadposzczególne zagrody czy placówki handlowe, ale też nad postpeerelowskąsiedzibę miejscowych władz, jakiej beznadziejnie smutna elewacja z ranamiodpadającego tynku i liszajami rdzawych zacieków wystawiała odpowiednie,symboliczne świadectwo. „W sobotę mam spotkanie z przedstawicielami fun-314<strong>FRONDA</strong> 36


dacji EKOROZWÓJ, a w niedzielę jest wiejskie zebranie w Kopytówce, będzieszmusiał zostać sam z Patrykiem, rozumiesz..." - oświadczyła apodyktycznieprzy wtorkowej obiadokolacji, psując Symplicjuszowi potencjalnąwizję rozwijającego się właśnie tygodnia, jaki niczym szczególnym nie będziesię różnił od tysięcy poprzedników, składających się dla sfrustrowanego belfraw nieskończony ciąg pustych, ponurych, poplątanych korytarzy z przeciągaminudy i katakumbowym fetorem postępującego rozkładu. Akurat ta jej stałaabsencja przy domowym ognisku, usprawiedliwiona rzecz jasna nadmiaremdoniosłych, prospołecznych, altruistycznych obowiązków, ciążyła mu corazbardziej jak rozrastające się do monstrualnych rozmiarów brzemię emocjonalnegodyskomfortu, zdolne jakoby również świętego doprowadzić w końcudo wybuchu szewskiej pasji. Zapewne u podłoża jego wewnętrznej niezgodyna tak realizowany model rodziny leżał wstydliwy egoizm, ale przemęczonemutatusiowi w obliczu prostracji oficjalnie chodziło o dobro dziecka, ichukochanego trzylatka, który codziennie ryczał wniebogłosy za matką i czepiałsię jej spódnicy niczym przestraszona kapucynka w gromadzie krwiożerczychhien, jako zdeklarowany konserwatysta pan domu uważał bowiem, iż żadenzniewieściały baby-sitter czy wielkoduszny ojczulek nie zastąpi dziecku- w procesie kształtowania się jego pierwotnej osobowości - naturalnej matki.„Gdybyś się postarał i zajął małego czymś atrakcyjnym, mogłabym wyjśćbez tych wybuchów histerii!!!" - rzucała Wiktoria z ostentacyjną pretensjąw głosie i żuchwą lekko wysuniętą do przodu, który to grymas wśród ssakówczłekokształtnych jest ponoć zwiastunem potrzeby momentalnej dominacji,względnie wojowniczego rozdrażnienia, kończącego się przeważnie raptownymatakiem z użyciem kłów i pazurów. „Mam stanąć na głowie i strzelać palcami???"- zareplikował, czując, jak od wrzasku synka dostaje gęsiej skórkii błyskawicznego kataru kiszek, po czym przymierzył się do oderwaniaPatryka od matczynej nogi, którą był obłapiał kurczowo niczym Biedaczynaz Asyżu kolumnę romańską chylącej się ku upadkowi świątyni Pańskiej- jak to widać niekiedy na barokowych lub klasycystycznychfreskach w małomiasteczkowych kościołach.„A może ty go bijesz?" - bezpardonowo atakowałapani wójt, z drapieżnym błyskiem w oku,jednoznacznie sugerując, że manifestowana niechęćchłopca do pozostania z ojcem jest linearnymWAKACJE 2005


skutkiem przebytych tortur z ręki zwyrodniałego rodzica, który przecież nigdynie darzył pierworodnego głębokim i wylewnym uczuciem, skrywającswoje niecne skłonności za trudną do przeniknięcia także dla żony maskąprzysłowiowego pokerzysty, wykańczającego rywali bez najlżejszego mrugnięciazaczerwienioną od dymu i niewyspania powieką... „Zapytaj go!!!"- strzelał w obronie własnej, aczkolwiek ze świadomością chybionej argumentacji,jako że obydwoje wiedzieli doskonale, iż brzdąc częstokroć konfabulujejak mistrz Tolkien w trakcie pisania osławionej trylogii; „inteligentnychkobiet jest od groma, ale mądra kobieta to rzadkość", myślał sobiebesztany nauczyciel historii, sprowadzony do roli domowego agregatu, jakiwinien spełniać bez zakłóceń zaprogramowane funkcje, po wciśnięciu standardowegoklawisza z napisem „power". Analogiczne scenki rodzajowe przypominałymu się zawsze na hasło „Jutro mam popołudniową wizytację w terenie,musisz zostać z małym", dlatego teraz stracił resztki już i tak nikłegoapetytu: ziemniaki smakowały jak bulwy zeszłorocznego budyniu, sztukamięswydawał się twardy jak podeszwa góralskiego kierpca, kapusta przypominałazwarzone odrosty brunatnie, miał ochotę wbić sobie widelec do okalub walnąć czołem prosto w talerz, co w istocie byłoby incydentalnym naśladownictwemwybryków filmowego Rafała Wojaczka, więc poprzestał na plastycznymwyobrażeniu, gdyż nie cierpiał - jako się rzekło - małpowania, którejego zdaniem było żenującym świadectwem naszej przyziemnej filogenezy- zwierzęcość człowieka to wątpliwy powód do dumy... „Moda jest przykłademmałpowania, dlatego to, co wymyśli przywódca stada, od razu staje sięhitem sezonu", konstatację tę zachował wszelako dla siebie, ponieważWiktoria B. jako pani wójt - więc osoba publiczna numer jeden w partykularnymwydaniu - musiała reagować na kapryśne fluktuacje światowych trendów,dyktujących konieczność zamiany eleganckich, błyszczących czółenekz kwadratowymi obcasikami na kiczowate trzewiki z komicznie wydłużonyminoskami, by uniknąć wiadomych uśmieszków gminnych modniś tudzież posądzeńo burackie gusta - ze strony bystrookich a wąskoustych radnych.Symplicjusz klasycznym pantoflarzem nie był, przynajmniej tak mniemał, bochociaż zrezygnował z prowadzonej na początku wojny domowej, której kulminacjagroziła rozwodem, obecnie przeszedł do biernego oporu: konsekwentnymutyzm fantazyjnie przeplatał sukcesywną redukcją aktywności towarzyskiej- przy pierwszej lepszej okazji zaszywał się w najdalszym kącie316<strong>FRONDA</strong> 36


podwórza albo ucieka! na stryszek, gdzie z ordynarnej pakamery urządził sobiecoś w rodzaju prowizorycznego bunkra melomana - zachłannie karmiłduszę thrash metalem, aby przedwcześnie nie uległa starczemu uwiądowi.Sekowany przez Ślubną nawet po nocach, odstawiany od łożnicy na całe wieki,turbował się coraz bardziej, wyolbrzymiane krzywdy kompensując sobieabstrakcyjnymi wizjami wyrafinowanego i wystudiowanego (choćby z okultystycznychstarodruków) odwetu, bezsilną autoironię wyrażając w dowcipnejlokucji „Oto współżyję z żoną jak Izrael z Palestyną!". Każda akcja wywołujekontrakcję: owe samotne godziny muzykobrania stały się dla Vicki milowymkamieniem obrazy. „Jak można słuchać tak debilnego hałasu??? Czyżbyś jeszczenie wyrósł z krótkich majteczek? Od tego dostaniesz rozstroju, a późniejzwalisz wszystko na mnie! Poza tym odcinasz się od rodziny, to nie fair..."- brzmiało jak terkot naładowanego zarzutami kulomiotu, wypożyczonegoz muzeum „zimnej wojny", przeto Symplicjusz deliberował, czy aby nie powinienrobić teatralnych uników, których groteskowość mogłaby przyhamowaćździebko mentorskie zapędy jego lepszej polowy. „Małżeństwo to samotnośćwe dwoje..." - aluzyjnie ripostował głosem delikatnym, lecz nie bez uchwytnegodrżenia, co zdradzało skrywane zdenerwowanie zgorzkniałego belfrao cierpliwości postrzępionej przez rozwydrzonych gimnazjalistów, wprost- potarganej jakoby staroświecki paltot stracha na wróble, wystawiony nanieokiełzane porywy wichru i nieprzytomne gradobicia z wypiętrzonych cumulonimbusów.Faktem było, że krnąbrni i złośliwi uczniowie, wypasieniw bezstresowym ciepełku modnego permisywizmu - żeby nie powiedzieć antypedagogiki!- nie znosili szkolnego historyka do tego stopnia, że prześcigającsię, robili mu coraz głupsze kawały, a to stale dziurawiąc mapy przedmiotowe,a to łamiąc w drzazgi kolejne wskaźniki, a to rozwalając doniczkiz anemicznymi kwiatami pod progiem jego sali, a to wypisując niecenzuralneuwagi na futrynach i stołach, a to wrzeszcząc za plecami, gdy przechodził zatłoczonymkorytarzem et cetera. Niereformowalny pedagog nie poddawałsię uczniowskiej presji: chodził na skargę do wychowawców,żalił się pryncypałowi, wzywał rodziców,kropił niedostatecznymi jak celebrans na sumie,upierał się przy powakacyjnych poprawkach- „a wszystko w próżnię w próżnię w próżnię" jakby powiedział legendarny Sted, gdyby on prowadziłWAKACJE 2005


narrację tej niewesołej historii. Radykalnie przeobrażony, szkolny system wychowaniabył dziurawy jak sieć rybacka, dodatkowo pocięta pirackim pałaszemprzez pijanego wilka morskiego, który nagle postanowił zostać wojującymekologiem; nie dysponując praktycznie żadnymi środkami przymusubezpośredniego wobec kontestujących nastolatków, uczący mogli jedynie liczyćna dobrą wolę swoich podopiecznych łub co najwyżej apelować do ichrozsądku, który w tym wieku występuje w przyrodzie zaledwie pod postaciązalążkową. A wszystko ph. szkoły przyjaznej dla uczniów. Snadź twórcy przyjętegofrontu oświatowego kierowali się infantylnym założeniem, iż będąmieli do czynienia z potulnymi barankami, wśród których czarne owce udasię właściwie ukierunkować za pomocą kilku prestidigitatorskich chwytów,jakie wykoncypowała elita zamorskich teoretyków, aspirująca do trwałegomiejsca w dziejach humanistyki. Papierowe wymysły kreatywnych specjalistówod pobożnych życzeń, chociaż rozmijają się z trywialną empirią, paradoxalniepotrafią święcić społeczne tryumfy na bazie mody powszechnej - doczasu kosmicznego krachu w formie przyszłej hekatomby, dlatego zdesperowanySymplicjusz nie mógł znaleźć instytucjonalnej pomocy w zmaganiachz rozbestwioną młodzieżówką. Jego wpływowa połowica też nie mogła skuteczniezadziałać w tej sprawie, gdyż sławetne gimnazjum znajdowało sięw sąsiednim powiecie, gdzie dzielił i rządził adwersarz Wiktorii jeszcze z czasównasilonej działalności harcerskiej, wobec czego nasz bohater musiał nadalw pojedynkę użerać się z odpornymi na wiedzę i opornymi na życzliwośćuczniakami. Próbował choć wstępnie zainteresować przedmiotem bezmyślnejałówki z agrafkami w pępkach (celowo nosiły krótkie wdzianka, by cały światmógł podziwiać te kretyńskie ozdoby) i nadpobudliwych żulików z kolczykamiw nosach, przynosił na lekcje pamiątki historyczne ze swojej studenckiejkolekcji oraz frapujące lektury w rodzaju Przygód dobrego wojaka Szwejka lubFolwarku zwierzęcego, z nadzieją, iż może beletrystyka przyciągnie ich zblazowanąuwagę, zabierał na okazjonalne imprezy do GOK-u względnie na retrospektywnewystawy do Muzeum Regionalnego, aranżował spotkania z nietuzinkowymiludźmi, stanowiącymi uosobienie przeszłości narodu. Szczególnieboleśnie wspominał pewną lekcję o tematyce katyńskiej, na którą przygotowałzardzewiały bagnet z II wojny światowej oraz podhalański kapelusz khaki- ze srebrzystym orzełkiem i orlimi piórami, będący familijną relikwią po śp.wujku Stanisławie, który jako dwudziestosiedmioletni kapral zginął we318<strong>FRONDA</strong> 36


wrześniu 39 pod Majdanem Sitanieckim, w tajemniczych okolicznościach(może od sowieckiej kuli?) tuż po wkroczeniu Armii Czerwonej naZamojszczyznę. Nie licząc paru wyblakłych, sepiowych zdjęć dziarskich podhalańczykóww galowych mundurach, to właśnie były główne atrakcje, którymizamierzał skupić myśli wiecznie skorych do wygłupów trzecioklasistów.Po typowych ceregielach z nieprzygotowanymi i spóźnialskimi, po przepychankachz dowcipnisiami (siemanko, Cyngiel, pomyliłeś drzwi? Jurand magitowąkosę, pożyczył od kominiarzy! W cycuś, co nie? Ciszej, ciszej chłopcy!!!), po prezentacjiprzyniesionych pomocy naukowych mógł wreszcie przejść do głównegotematu, licząc na choćby rudymentarną znajomość zagadnienia u najpoważniejszych,najinteligentniejszych uczniów. „Słyszeliście coś może o Katyniu?"- zaczął jak gdyby od nowego akapitu, podnosząc głos, by stać się słyszalnymtakże przy ostatnich stolikach, które jak zwykle były źródłem(nie) artykułowanych dźwięków, zakłócających przebieg stymulowanych dyskusjiklasowych, „Spoko! To nowa płyta Kata?!?" - usłyszał z rzędu od okna,więc zapewne wyszczekany Obciach popisywał się lingwistycznymi asocjacjami,być może nawet uczynił prowokacyjną aluzję do muzycznych upodobańSymplicjusza, skoro jego heavymetalowe sympatie były w budzie tajemnicąpoliszynela (dodać trzeba, iż ta ewentualna jajcarska przymówka nie mogłarozluźnić wyraźnie spiętego historyka, jako że wszelkie satanistyczne klimatybudziły w nim jawną dezaprobatę, o czym hip-hopowa wataha zdawała się niewiedzieć). „Zajebista płytka!" - dorzucił bezczelnie, ryży jak marchewkowobananowykubuś, Bałagan, którego pseudo doskonale odzwierciedlało autentycznytalent do konstruktywnych wystąpień na forum publicum. „O, wciurności!ale przyśpiewka...", pomyślał zirytowany nauczyciel, uwielbiającystaropolskie przekleństwa zgodnie ze swoją pogardą dla wszystkiego, comodne i na topie; na samo brzmienie epitetu „zajebista" zjeżył się jak jeżozwierzindyjski pod wpływem silnej iluminacji w środku nocy, uważał bowiem,że popisywanie się rynsztokowym slangiem przez popularnych aktorów,artystów, arcymistrzów kultury to przejawtrywialnego snobizmu i wtórnego barbarzyństwa,które w końcu doprowadzi do upadku dumną cywilizacjęzachodnią. Po stosownej reprymendziezaczął pogadankę, starając się nadludzkim wysiłkiemopanować złowróżbne drżenie głosu: „Katyń,WAKACJE 2005


proszę was, nie ma nic wspólnego z epigońskim Katem, którego skądinąd nielubię. To krwawy symbol stalinowskiego reżimu, czyli nazwa miejscowościw Rosji, nad Dnieprem, niedaleko Smoleńska. Tamże, w kwietniu i maju 1940r., bolszewicy zamordowali ponad cztery tysiące jeńców polskich, głównie oficerów,dążąc do wyniszczenia najwartościowszych warstw społecznych naszegonarodu. Pokażę wam to na mapie..." - przerwał na chwilkę, by podejśćdo stojaka z pokaźnym rekwizytem. Wtem stanął na czymś, co chrupnęło i zapiszczałoprzeraźliwie, więc wzdrygnął się i spojrzał w dół, gdzie ku piramidalnemuzdumieniu ujrzał skaczące po wykładzinie podłogowej żaby płowew ilości sztuk kilku. Klasa hałaśliwie rechotała i biła brawo, a on stał chwilękompletnie oszołomiony, jakby potraktowany gazowym paralizatorem, poczym wzburzony wybiegł do dyrektora; było po lekcji. Żaby te przypominałymu się zawsze, kiedy wstawał od biurka, by podejść do tablicy czy też mapy,a nawet - gdy bez apetytu wiosłował łyżką w talerzu pełnym kartoflanki lubinszego jadalnego paskudztwa. Bodajbyś cudze dzieci uczył! - dopiero terazna własnej skórze odczuwał ezoteryczną moc starożytnej klątwy, jaką usłyszałpo raz pierwszy bodajże w siódmej klasie, w formie skargi z wykrzywionychcierpieniem ust sędziwego matematyka o wypłowiałych, wodnistych oczkachi śnieżnobiałych krzaczastych brwiach. Zbliżał się koniec roku szkolnego, słonecznikiwiernie odwracały ciemniejące tarcze w stronę słońca, pliszki siweuganiały się po ogrodzie pani wójt za pędrakami i rosówkami, Vicki prawie żejuż tylko nocowała w domu (całe dnie poświęcając pracy na rzecz społecznościlokalnej), Patryk budował w piaskownicy niezdarne zamki o koślawychwieżach, a nauczycielowi śniły się gigantyczne ropuchy zmierzające „highwayto heli", jawa zaś serwowała współczucia godne, wyblakłe i fragmentarycznepowidoki udręczonego oblicza starego matematyka. A mówią, że żywa pamięćto kapitał bardzo zawodny... Ostatni dzień w szkole odbił się traumatycznympiętnem na steranej jaźni wielbiciela historii, który od pierwszegotygodnia maja pragnął tylko jednego: mimo wszelkich przeszkód immanentnychi transcendentnych doczołgać się skutecznie do uroczystego rozdaniaświadectw, do upragnionych wakacji, do zbawiennego pobytu w sanatoriumdla nerwowo chorych! Po odebraniu cenzurek i kolorowych nagród absolwencigimnazjum postanowili wiekopomnym fajerwerkiem pożegnać znienawidzonegoSymplicjusza B., czyli mówiąc ich gwarą - Juranda. „Przytaszczymynaboje, sprawimy czadowom zadymę, zwiniemy sie do lasu i uchlejemy aż320<strong>FRONDA</strong> 36


czachy zadymiom!" - jak uradzili, tak zrobili, więc biedny Jurand omal nie dosta!zawału, kiedy przybiegła sprzątaczka z hiobową wieścią o wyczynie młodocianychhooligans, którzy zgnitymi jajami zbombardowali jego samochódna przyszkolnym parkingu. Podobno ta repulsywna amunicja pierwotnie byłaprzeznaczona dla niego, ale być może zapalczywej hołocie w ostatniej chwilizabrakło kurażu albo o nagłej zmianie planów zadecydowały jakieś późnowiosenneimponderabilia, nieobecne wszelako w najbardziej precyzyjnej, wieloaspektoweji długofalowej prognozie pogody dla meteoropatów. Na pozórprzyjął to ze stoickim spokojem (jak na zahartowanego rycerza przystało), alew środku rozsypał się w drobny mak. „Enter Sandman". Tej nocy śnił, że uciekaod rozsierdzonej Wiktorii i wrzeszczącego Patryka wprost przez mur zestarożytnych pustaków (!), gdzie utknął na wieki: za nim była arktyczna komnata,wypełniona po gotyckie sklepienie pretensjami i nienawiścią, a przednosem miał nieskończone głębie Kosmosu z szyderczo mrugającymi pulsarami.Odnalazł się dopiero z początkiem sierpnia, po tygodniowym pobyciew Tatrach, tutaj Bezwzględny uraczył go królewskimi panoramami od dalekiegoPilska po równie odległe Trzy Korony, od Gerlacha, Rysów i Wysokiej(na wschodzie) po Czerwone Wierchy, Bystrą i Rohacze (na zachodzie),a wszystko pod majestatycznym namiotem nieba i jaskrawą Żarową, rzeźbiącąw ożywczym, ostrym, oszałamiającym powietrzu fantasmagoryczne kształtyżlebów, turni i grani, rozpalające w duszy nadzieję na równie monumentalneprzeżycia, jakie czekają na optymistów za noetycznym horyzontemteraźniejszości. „Zawsze się zastanawiam, dlaczego te niepospolite kupy kamieniprzyciągają tak wielu turystów?" - pytał z żartobliwą przekorą spotykanychna szlaku wędrowców, co niechybnie oznajmiało powrót upragnionegospokoju i dobrego humoru. Albowiem tak wraca się do żywych. „Boże, jesteśkochany!", wołał w duchu Symplicjusz, stojąc niepewnie na szczycie Swinicy(2301 m) i symplifikując filozoficznie melanż euforycznego podnieceniaz dysforycznym, acz podświadomym lękiem przed alpejską skończonością,którego to zadziwiającego stanu biegli w psychologiiindywidualnej nie wahaliby się zakwalifikowaćdo lekkiej akrofobii. „Boże, jesteś Wielki, jak wielkiesą te góry na południowej rubieży Polski!".Skłonne do egzaltacji ego osoby nieprzeciętniewrażliwej na estetyczny wymiar jawy bywa nierzad-WAKACJE 2005


ko krynicą niebotycznych uniesień, lokujących człowiecze intuicje na najniższychprogach sacrum. Ot, zagadka: cóż może być piękniejszego od wysokichgór??? Jeszcze wyższe góry. „Flying High Again", powtarzał w myślach za niezapomnianymOsbourne'em, hardrockową kreaturą tyleż genialną, co idiotyczną,jadąc nocnym pociągiem relacji Zakopane-Warszawa, patrząc senniew granatowy prostokąt brudnego okna, za którym uśmiechały się do podróżnychrzęsiste neony bajkowych miast i seryjne latarnie przy drogach domrocznego dominium rusałek i nimfomanek... Po powrocie w dolinySymplicjusz poczuł się jak młody bóg, tym bardziej że w domu czekała na niegopiorunująca wiadomość: exkluzywne „Zabytki" wydrukowały jego artykuło eklektycznym, XIX-wiecznym zameczku w podkrakowskich Piekarach.Radość ma swój niepowtarzalny smak! Niestety, niestety - nazajutrz pojawiłsię obfity katar, później silny ból gardła i suchy, trzewiowy, męczący kaszel,a wieczorem gorączka, przekraczająca niebezpieczną granicę 39 stopni, jednakWiktoria zapowiedziała słabującemu mężowi, że jutro go czeka rutynowydyżur przy dziecku, ponieważ ona ma ważne spotkanie z redaktorami RadiaKraków. „Najbardziej zaniedbane pod względem wychowawczym są dziecinauczycieli", pomyślał dość przewrotnie, ale też wyjątkowo trafnie, gimnazjalnyhistoryk, ćwiczący ostatnio swój nadwerężony intelekt w pradawnejsztuce paradoxu. „Tato, tato, a są tlaktoly lajdowe? A ja pojadę na lajd wełnianympoczągiem! Tato, a są lakiety podfodne? Bo ja kiedysz leciałem z mamąpodmolską lakietą!" - on zostanie pisarzem, pocieszał się Jurand, pilnującfrytek na obiad, odbywających „infernalną" kąpiel we wrzącym oleju. Potrzech dniach gorączkowania i nasilającego się kaszlu, zdołowany i zmaltretowanypsychicznie Symplicjusz wybrał się wreszcie do lekarza pierwszego kontaktu,który odłożywszy stetoskop, postawił przewidywalną diagnozę: bronchitissimplex, i zaaplikował choremu głównie tabletki Rovamicine (3 minj.m.) dwa razy na dobę. Minęła kanikuła, odpust w pobliskiej Kalwarii zatonąłw przeszłości, zbliżał się pieprzony wrzesień (!), bociany Chełmońskiego szykowałysię do wcześniejszego odlotu, a bolejący miłośnik historii znajdowałsiebie coraz gorzej, więc snuł się po mieszkaniu jak conradowska smuga cienia.Pewnego wieczoru pożegnał się szczególnie czule z synkiem, baraszkującymjeszcze w przedsennych labiryntach, podszedł do żony, by pocałować jąw policzek, ale władza gminna ofuknęła go z wdziękiem zniecierpliwionejlwicy, „daj spokój, ojciec, na czułości cię wzięło?!? nie wkurzaj mnie, bo szy-322<strong>FRONDA</strong> 36


kuję oświadczenie dla prasy!", więc zmyl się niespiesznie do kuchni, gdzie zażyłpotrójną dawkę leku i popi! herbatą, do której drżącą ręką dolał ukradkiemszatańskiego płynu; konspiracyjna ostrożność była zbędną, zaaferowanaWiktoria i tak niczego nie mogła zauważyć. Szybko zapadł w nienaturalniemocny sen, alkohol zrobił swoje. Nieodwracalność pewnych procesów biofizycznychbywa specyficznym potwierdzeniem względności naszych punktówwidzenia, dla jednych stanowiąc ultymatywne dobrodziejstwo w obliczu totalnejklęski, dla innych stając się niemal rewanżystowskim przekleństwem.Na drugi dzień żurnaliści „Podbeskidzia" na próżno czekali w sekretariaciepani wójt, wesoło konwersując. W tym czasie zdenerwowana kobieta, jeszczew dezabilu, z włosami w nieładzie, histerycznie szlochając do słuchawki, prosiładyżurnego lekarza pogotowia, by wystawił „przyzwoite orzeczenie, którew żadnym wypadku nie powinno ją kompromitować". Na dworze przedwczesnajesień prezentowała pełnię swych uroków, zaczynało padać, wichersiłował się ze szpalerem żywotników, rzucił w szybę jakimś zogromniałymfarfoclem. „Oczywiście, proszę pani, rozumie się" - usłyszała w odpowiedzi.STANISŁAW CHYCZYŃSKIKALWARIA ZEBRZYDOWSKA. 13-15 PAŹDZIERNIKA 2004


Diabeł jest inteligentniejszą osobą od kogoś, kto podejmujez nim współpracę. Zasada jest prosta: wpierwuwieść ofiarę, dać jej poczucie mocy, nakarmić się niąduchowo do syta, a następnie porzucić. Wtedy zostajeobnażona nicość takiego człowieka. Pozostaje on całkowiciebezradny, tak jak Aleksander K.FILIPMEMCHESBohdanowi Cywińskiemu, Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowii wszystkim „zoologicznym antykomunistom"Drugi w kolejności chronologicznej prezydent Trzeciej Rzeczypospolitej jest najczęściejprzedmiotem dociekań z zakresu politologii, nauk społecznych, najnowszej historiiPolski, ewentualnie prawa karnego i psychologii uzależnień. Nikomu raczej nieprzychodzi do głowy, aby na Aleksandra K. spojrzeć oczami demonologa. A przecieżdroga życiowa dawnego peerelowskiego ministra sportu stanowi wręcz modelowyprzykład brzemiennego w skutkach kontraktu człowieka z siłami nieczystymi.Aleksander K. zbudował swoją karierę na kłamstwie. W przypadku tego politykafałszywe oświadczenia to nie są jakieś incydenty, lecz norma. Jako pezetpeerowskiaparatczyk K. uczestniczył w systemie, który legitymizował siebie przezkłamstwo. Transformacja ideologiczna polegająca na przeobrażeniu się wysokiegofunkcjonariusza reżimu Polski Ludowej w „socjaldemokratę" też była niczyminnym jak mydleniem oczu zdezorientowanemu społeczeństwu. K., kreując się324<strong>FRONDA</strong> 36


na lidera „demokratycznej lewicy" i zatem zrywającego z niechlubną przeszłością„autentycznego" miłośnika ludu, wziął tak naprawdę udział w gigantycznym przekręcie,jakim było uwłaszczenie peerelowskiej elity władzy.Kontynuacją polityki kłamstwa była prezydentura Aleksandra K. Począwszy odkampanii wyborczej w 1995 roku, a skończywszy na schyłku drugiej kadencji, dawnyaktywista młodzieżowy raczył całą Polskę rozmaitymi fantastycznymi wersjamiswojej biografii. Wystarczy chociażby wymienić bajki o posiadaniu tytułu magistraczy o braku jakichkolwiek znajomości w świecie przestępczości zorganizowanej.Przez wiele lat kłamstwa uchodziły K. na sucho, ale do czasu. Wraz z wybuchemRywingate pewne sprawy ujrzały światło dzienne i już nie można było ich ukryć.Dla prezydenta nadeszły trudne chwile.Dzisiaj coraz lepiej widać to, że Aleksander K. jest nikim. Tak zresztą było zawsze,tyle że dysponował on środkami, które prawdę tę zasłaniały. Teraz K. nerwypuszczają - kolejne, niekorzystne dla niego fakty wychodzą na jaw - co świadczydobitnie o jego bezradności. Oczywiście byłbym nieszczery, gdybym zaprzeczał, żeodczuwam z tego powodu satysfakcję. Nie łapiąc się na profity z „okrągłego stołu"i nie będąc beneficjentem „kapitalizmu politycznego", ciągle staję przed pewną pokusą.Usuwanie się gruntu spod nóg staremu komuchowi po prostu wyzwala wemnie radość, dzięki której mogę porzucić rolę ofiary. W głębi serca jestem sfrustrowanymfaryzeuszem i od resentymentów wobec sprawującego rządy celnika uwolnićsię nie umiem. A przecież nie o rewanż tu chodzi. Na K. trzeba bowiem spojrzećz perspektywy duchowej i metafizycznej.Święty Jan Ewangelista nazywa Diabła „ojcem kłamstwa". Charakterystycznydla środowisk postkomunistycznych sposób pojmowania służby publicznej mawięc swojego patrona. Aleksander K., wstępując do PZPR, znalazł się w organizacjibędącej „strukturą grzechu". Bankructwo ideologii komunistycznej utrwaliłowśród członków „przewodniej siły narodu" swoisty oportunizm. O ile fundamentemPolski Ludowej była importowana ze wschodu rewolucyjna przemoc, o tyleistotą ostatniej transformacji ustrojowej jest wielkie oszustwo.Aleksander K. miał w życiu do wyboru przyjęcie prawdy bądź jej odrzucenie.To pierwsze łączy się zawsze z pewnym ryzykiem. Dowiedzenie się o sobie, żejest się nikim, nie należy do rzeczy łatwych i przyjemnych. Peerelowski działaczmłodzieżowy był i jest - wbrew kilkunastoletniej propagandzie medialnej - człowiekiemz krwi i kości, czyli - nie bądźmy obłudni - takim jak każdy z nas - i Ty,Drogi Czytelniku, i ja - a więc pokładającym raczej nadzieję w wartościach nama-WAKACJE 2005325


calnych niż takich, które wymagają wiary. K. wystraszył się prawdy o upadku realnegosocjalizmu oraz o utracie legitymacji do sprawowania władzy przez PZPR.Postanowił więc podjąć dalszą współpracę z Diabłem, choć przecież - jak każdyskruszony grzesznik - mógł się zwrócić o pomoc gdzie indziej.Zło - jak zauważa święty Augustyn - nie jest jakąś alternatywną substancjąwobec dobra, ale brakiem tego ostatniego. Diabeł nie posiada więc atrybutówStwórcy, lecz pozostaje wielkim destruktorem. Człowiek jest nikim, jednak z ustSzatana słyszy coś wręcz przeciwnego. Tymczasem w efekcie zażyłości ze Złym stajesię wybrakowany całkowicie. I oddziela się od Osoby, która ów brak wypełniarzeczywistą a nie iluzoryczną treścią.Gdyby Aleksander K. zdecydował się na przyjęcie prawdy, to musiałby niechybnieporzucić politykierstwo i wziąć się za bardziej użyteczne zajęcie. Zobaczyłbywtedy, iż jest kompletnym zerem, również w takim sensie, w jakim święta Teresaz Lisieux określa każdego człowieka jako małe „nic". Gnostycy i egzystencjaliści,wchodząc w podobne doświadczenia, ulegają rozpaczy i demonizują rzeczywistość.Ratunku poszukują w jakimś mitycznym bóstwie „nie z tego świata" bądź w praktykachorgiastycznych i narkotycznych, a nawet w samobójczej śmierci. K. to jednakzupełnie inna kategoria bankrutów. Swoją nagość przykrył on nie intelektualnąekstrawagancją, lecz samozadowoleniem oraz układami, koneksjami, dealami,a zwłaszcza przynależnością do „towarzystwa".Diabeł jednak jest inteligentniejszą osobą od kogoś, kto podejmuje z nimwspółpracę. Zasada jest prosta: wpierw uwieść ofiarę, dać jej poczucie mocy, nakarmićsię nią duchowo do syta, a następnie porzucić. Wtedy zostaje obnażona nicośćtakiego człowieka. Pozostaje on całkowicie bezradny, tak jak Aleksander K.Bez „towarzystwa", błękitnych szkieł kontaktowych, speców od dietetyki i technikmanipulacyjnych prezydent może sobie co najwyżej szukać jakiegoś lepszegomiejsca na śmietniku historii. Pomimo tego wszystkiego orędzie świętej FaustynyKowalskiej pozwala wierzyć w to, iż dla Boga K. wciąż pozostaje kimś ważnym.Oczywiście jako Jego dziecko, a nie polityk.FILIP MEMCHESWIELKI TYDZIEŃ A.D. 2005


O pokorzeBARTŁOMIEJKACHNIARZPokora jest jedną z najważniejszych cnót chrześcijanina.Jeżeli nie mamy w sobie pokory, to nasze wysiłkina nic się nie zdadzą, bo będziemy sztuczni. Będziemysadzić się na nie wiadomo jak wspaniałe przedsięwzięcia,z których nic nigdy nie wyjdzie, bo są nie na nasząskromną miarę.Bez pokory będziemy tylko nadętymi bufonami,raniącymi innych i nie umiejącymi powstrzymać się odkąśliwej uwagi i pouczania. Jednocześnie brak pokoryuczyni nas przewrażliwionymi na punkcie własnej,mniemanie wielkiej wartości. Najłagodniejsza krytykabędzie pretekstem do długotrwałej wojny podjazdowej,która pozostawi nas zgorzkniałymi i zajadłymi,niezdolnymi do rutynowego przebaczania drobnych,codziennych przewin. Te drobne przykrości, któreprzyjść muszą, starannie katalogowane i pielęgnowanewyrosną w końcu w zapiekłą wrogość.Jako że jestem osobiście człowiekiem skromnym,ba, cnotę tę posiadłem w stopniu nieprzeciętniewysokim, postanowiłem podzielić się z innymi braćmi-chrześcijanami,uboższymi pod tym względem.Właśnie prowadzę rozmowy z Gwardią, żeby wynająćich halę i prowadzić tam seminaria ze skromności.Już to sobie wyobrażam - dwa tysiące ludzi, bilety po25 zł, a na środku ja z mikrofonem, przez wielkie głośnikitłumaczę tym prostym ludziom, jak być skromnym.Zainteresowanych proszę o kontakt z redakcją.BARTŁOMIEJ KACHNIARZ328<strong>FRONDA</strong> 36


Rozpacz,chrześcijaństwoi konserwatyzmSZCZEPANTWARDOCHFather, why are all the children weeping?They are merely crying sonO, are they merely crying, father?Yes, true weeping is yet to comeNick Cave. The weeping song1.Krótki tekst Estery Lobkowicz Konserwatyzm jako ślepy zaułek, zamieszczonywe „Frondzie" nr 33, będący polemiką z moim esejem Konserwatyzm jako klęska,z numeru 32, dzieli się wyraźnie na dwie części.Część druga jest zapewne skierowaną do młodych czytelników drwiną z młodzieńczegorozumienia konserwatyzmu. Taką niedojrzałą postawę, z jakiej au-330<strong>FRONDA</strong> 36


torka drwi, najlepiej ujmuje zdanie: „Ale co takiego jest np. w postkomunizmiealbo postmodernizmie, co warto zakonserwować?". Zgadzam się, że z takiegorozumienia konserwatyzmu należy szydzić, nigdy nie dosyć przypominania, żekonserwatyzm w żadnym wypadku nie polega na konserwowaniu tego, co jest.Mógłbym tylko dodać, że najlepszą analizę pojęcia konserwatyzmu przeprowadziłjuż prof. Ryszard Legutko i do jego książki należy odesłać tych, którzy twierdzą,że za konserwatystę można uznać każdego obrońcę status quo.Autorka jest jednak bezwzględna i ironicznie przytacza jeszcze rozważanialicealisty o tym, co może konserwować konserwatysta, gdy całe obszaryżycia społecznego nabierają cech patologicznych. Wypada więc tylko podziękowaćza popularyzowanie właściwego rozumienia pojęcia konserwatyzmi przejść do części pierwszej, w której autorka stawia tezę tyleż odważną, comocną i wartą przemyślenia oraz polemiki.Jako że sami redaktorzy „Frondy" przyznają, iż kwartalnik, który kiedyśzajmował się robieniem konserwatywnej rewolucji, dziś raczej zajmujesię przekazywaniem świadectw, pozwolę sobie na ton nieco bardziejosobisty, niż uważam za stosowne dla tekstów publicznie ogłaszanych.Usprawiedliwieniem będzie może dla mnie fakt, że na tle gorących i osobistychwyznań redaktorów „Frondy" ton mojego tekstu i tak okaże się pewniechłodny i kostyczny.Lobkowicz pisze, że rozpacz, którą grubo podszyty jest mój esej, zdaje sięnie do pogodzenia z chrześcijaństwem, rozpacz, która jest immanentna dlapostawy konserwatywnej, jeżeli konserwatyzm łączy się ze zdolnością do refleksji.Osłabię teraz siłę mojej polemiki, przyznając, że w zasadzie zgadzamsię z tezą Lobkowicz. Przyznaję też, że tekst Konserwatyzm jako klęska nie byłrównież tylko próbą dandysowskiej autokreacji, lecz zapisem przeżycia wewnętrznego.Trudno zaprzeczyć, że marny ze mnie chrześcijanin. Religijnośćuniżonego autora tych słów jest dla niego warunkiem zachowania równowagipsychicznej i jako taka nie przedstawia sobą zbyt wielkiej wartości - w końcunie liczy nam się za zasługę to, co czynimy pod przymusem. Odczuwamswoisty przymus wiary, czepiając się religii jako ostatniej deski ratunku. Bógpozwala zapomnieć o otaczającej marności i cieszyć się szczęściem, jakiejest autorowi dane przeżywać w zakresie życia prywatnego. Poniższe zapiskisą próbą twórczego rozwinięcia stanu ducha, który legł u podstaw esejuKonserwatyzm jako klęska.WAKACJE 2005 33|


W swoim świetnym eseju Prawdziwy koniec rewolucji francuskiej FrancoisFuret, diagnozuje, że jedyną słabością Dawnego ustroju i rewolucji Tocqueville'ajest wycinkowe skonceptualizowanie rzeczywistości. Spostrzeżenie Fureta,który pisze, że „między genezą a bilansem, między Ludwikiem XIVa Bonapartem istnieje biała strona, której Tocqueville nigdy nie napisał i naktórej widnieją pytania, które postawił, lecz na które nie dałodpowiedzi: dlaczego ów proces ciągłości między staryma nowym ustrojem obrał drogę rewolucji? I co w tych warunkachoznacza polityczne zaangażowanie rewolucjonistów?"- jest tyleż celne i trafne, ile niecozaciemniające rzeczywistość. Proces konceptualizacji,a więc w ogóle proces myślenia,pracy intelektualnej z konieczności- przecież mamy tylko jeden mózg - z zasadyjest wycinkowy. Nawet wielki Voegelin w swychmonumentalnych dziełach nie ustrzegł się przed„wycinkowością", czyniąc z gnozy nieomalżemanichejskiego Arymana, który zmaga sięz Ormuzdem chrześcijaństwa.Cóż więc dopiero autor tych słów!Wycinkowe postrzeganie rzeczywistościchrześcijaństwa i duchowości jest podstawowącechą poniższego tekstu. Oczywiście,nie oznacza to, że stawiam tezy fałszywe - takiedziałanie pozbawione byłoby sensu. Dla spokojuserca RT. Czytelników chcę po prostu zauważyć,że opis życia duchowego autora jest fragmentaryczny,jak fragmentaryczny byłby opis domu, zawierającysię w, stwierdzeniu „dom posiada dach", które jakkolwiekprawdziwe, zdaje się nie oddawaćw całości istoty sprawy. Autorma więc nadzieję, że jego duchoweodczytanie chrześcijaństwa, które naużytek tropicieli można określić odchyleniemkonserwatywno-nihilistycznym, stanie się frag-332<strong>FRONDA</strong> 36


mentem szerszego opisu. Nawiązując do użytej przed chwilą metafory opisywaniadomu - pozwolę sobie zająć się opisem klamki przy kuchennych drzwiach, znakomitszympozostawiając zarysowanie całego obrazu.2.Rozpacz nie jest stanem właściwym chrześcijaninowi. Rozpacz to przyjmującypostać kruka Szatan, który siada na naszym ramieniu i przez oczy wydziobujenam z duszy człowieczeństwo. Nihiliści nazwą go pustką, czyli właściwymzrozumieniem rzeczy.Rozpacz jest prawdą bez Boga, tak jak okrucieństwo jest bezbożną sprawiedliwością.Rozpacz nie jest, jak się niektórym zdaje, efektem głębokiegonamysłu i odsłonięciem tego, co schowane najgłębiej. Rozpacz jest prawdąprostą, pojmowalną intuicyjnie, stanem domyślnym. Rodzimy się, rozpaczając;a żyjemy tylko po to, aby rozpaczy pozbyć się przed śmiercią. Jednak życiejest bardzo krótkie i nie każdemu uda się ta karkołomna sztuka - ci umierająz tym samym szlochem, z jakim się narodzili, a całe ich życie jest ciągnącymsię rozpaczliwym zawodzeniem.Tłumić rozpacz można czerwonym winem lub czerwienią wsiąkającejw śnieg krwi pokonanego wroga. Można zagłuszać ją skręcającą duszę muzyką,można zasłonić obrazem Boscha lub magazynem pornograficznym.Można wołanie rozpaczy uciszyć, wtulając głowę między uda dziewczyny,można o niej zapomnieć w gnącym kręgosłup miłosnym spazmie.Można przegnać kruka, gnąc kolana przed krucyfiksem. Niezawodny jestChrystus w Kościele, jednak rozpacz zawsze powraca. Rozpacz jest podstawowymtworzywem naszej duszy, napędza nasze myśli. Dlatego ludźmiChrystusa jesteśmy tylko w tych krótkich chwilach, kiedy udaje nam się przekonaćkruka, aby wyrwał swe szpony z naszych ramion. Jednak nawet wtedykrąży nad nami, kracząc przeraźliwie.Grzech ochoczo i zalotnie zwraca się ku pustce. Jak wilgotne spojrzeniei zawijająca się na secesyjnych biodrach kochanki spódnica, tak grzech pociąga,bezgłośnie i nieubłaganie. Bez formy materia ma kształt pustki, nie odróżniąjej od niczego najwprawniejsze oczy. Formą są prawa, które przekraczamy,grzesząc. Przekraczamy, przecinając tę najcieńszą z linii, tę granicę bez posterunków,a kruk otacza naszą głowę swoimi skrzydłami i tuli do swej chudejWAKACJE 2005 333


piersi, ścierając nam z policzków łzy, aby zrobić miejsce na nowe. Abyśmy calimogli spłynąć po swoich własnych policzkach i stopić się z czernią jego piór,i zapaść się w nim na zawsze.Jezus jest Bogiem i człowiekiem. Nie mógłby dotknąć nawet skraju człowieczeństwa,gdyby nie poznał rozpaczy, więc przychodzi do niego na krzyżu,gdy podnosi swe człowiecze oczy do góry i krzyczy: czemuś mnie opuścił?Chrześcijanin musi odwrócić się do rozpaczy, pielęgnować te smugi i zapadniepustki, które składają się na bycie. Tam znajdzie szczęście, którego niemożna dojrzeć, jeżeli nie pamięta się o rozpaczy; tam jest miłość, która jesto tyle, o ile uleczyć może rany zadane przez rozpacz; tam jest Bóg. Odwracającsię, nie można jednak zapomnieć, bo Ona rzuca na nas cień i konstytuuje,przez zaprzeczenie, To, Co Jest. Gdy zapominamy o rozpaczy, ona nie zapominao nas. Szczęście jest jednym z jej odcieni, najjaśniejszym i najbledszym.Czy rozpacz jest Diabłem? Nie, chociaż ona również krąży i czeka, kogoby pożreć. Diabeł jest mniejszy od Rozpaczy. Wystarczy, że tylko przymkniemyoczy, wpatrzone w Chrystusa, a ona pojawia się na wewnętrznej stroniepowiek. Gdy odwracamy głowę, ona rozkłada dla nas swe skrzydła. Rozpaczjest stanem bez Boga, jest Jego zaprzeczeniem, jest Otchłanią, nad którą pojawiasię Jego Głos, jak Duch nad wodami.Rozpacz nie jest finałem i celem pracy intelektualnej, chociaż niektórzywielcy, jak Cioran, ją właśnie ujrzeli na końcu swej drogi. Jednak oni zatoczyliwielkie koło. Rozpacz jest na początku naszej egzystencji, jest medium naszegobycia, w niej jesteśmy zanurzeni i rozpuszczeni, krystalizując się dopieroku Temu, Który Jest.O tyle więc rozpacz jest chrześcijańska, ponieważ pozwala chrześcijaństwuistnieć, będąc punktem odniesienia. Tak jak bez zwątpienia nie byłobywiary, bez grzechu - świętości, tak rozpacz jest zaprzeczeniem chrześcijaństwa.I jak nie można dążyć do świętości, zaprzeczając istnieniu grzechu, taknie wyobrażam sobie chrześcijaństwa bez ostrych szponów wbijających sięw ramię i skrzydeł, które stale rzucają cienie na nasze życie. W końcu przecieżi tak nikt z nas nie zapracuje na swoje zbawienie.Rozpacz to świat bez Zbawienia. Najlepszą gwarancją zwrócenia się kuBogu jest pamięć o tym, co zostawiamy za sobą, odwracając się plecami do nicości.Można czasem rzucić okiem przez ramię, dlatego aby odświeżyć swojechrześcijaństwo, czytuję Ciorana.334 <strong>FRONDA</strong> 36


3.Konserwatyzm jest funkcją rozpaczy na niewielkim wycinku rzeczywistości,jakim jest cale spektrum spojrzeń i słów, którymi obdarzają się bliźni.Relacja króla z poddanym, seniora z lennikiem, sędziego z oskarżonym, mężaz żoną, syna z ojcem, kapłana z wiernymi w katedrze i cały szereg małych hierarchiiskładają się na kształt korytarzy, w których spotykają się ludzie. Niktich nie wytyczył, powstały, nakreślone na piasku barbarzyństwa boskim palcem.W nagłym akcie apostazji od Tego, Co Jest, uświęconym strugami krwi,spływającymi po szafotach ludzie w swojej wspólnotowości odwrócili się odmodelu, który był po ludzku ułomny, lecz boski w swym pozaludzkim pochodzeniu.O tyle, co po dwustu latach pracy intelektualnej mogłoby wydawaćsię oczywiste, konserwatyzm nie jest wcale relatywny. Nie odwołujesię do konkretnej rzeczywistości, w końcu nikt przy zdrowych zmysłach niejest „konserwatystą późnego Ludwika XIV", nikt nie wyznaje „konserwatyzmuHiszpanii z końca XV wieku". Konserwatyzm odwołuje się do tego, cow ludzkim wymiarze tego świata ponadludzkie, trwałe i boskie.WAKACJE 2005335


A co zostało nieodwracalnie utracone. I tutaj konserwatyzm spotyka sięz rozpaczą.Konserwatyzm, wielbiąc rzeczywistość o sankcji transcendentnej, z naturysprzeciwia się wszelkiej społecznej inżynierii. Konserwatywnego ładu niemożna wprowadzić dekretem, zamachem stanu czy odpowiednim zestawemreform. Nie można - bo się nie da, człowiek nie zbuduje sam czegoś, co jestponadludzkie. To jednoznacznie przekreśla konserwatyzm jako doktrynę polityczną.I jako taki, pozostaje raczej formacją intelektualną, sposobem myślenia,sposobem rozumienia rewolucji i systemu społecznego w ogóle. Nie jestto jedyny paradoks konserwatyzmu.Monarchia, jako system zakorzeniony w transcendencji, nie mogła zostaćpo prostu zniszczona przez człowieka, była czymś zbyt wielkim. Ile razy, patrzącna rewolucję, widzimy aktorów, ale nie widzimy siły sprawczej? W którymmiejscu pomiędzy Robespierre'em, Maratem, Dantonem, Napoleonemi całą resztą jest spiritus movens? Rewolucję stworzyła monarchia, nie człowiek,rewolucja jest kolapsem monarchii, monarchia zapadła się w rewolucję,sama ją wydala.Konserwatyzm przepełniony jest fatalizmem. Paradoksalnie, ten sam fatalizmmożna znaleźć tak u ultrasowskiego de Maistre'a, jak u liberalnegoTocqueville'a, którzy, sytuując się na przeciwnych biegunach temperamentu,stylu myślenia i zainteresowań, spotykają się zastanawiająco często w swoichdiagnozach. Dla de Maistre'a rewolucja jest konieczna. Wypływa nieuchronnieze skażonej ludzkiej natury - monarchia była odbiciem boskości, ale ludzkagrzeszność prędzej czy później musiała ją zniweczyć. Dla Tocqueville'a koniecznośćrewolucji wynika z wewnętrznego przyrostu ciężaru monarchii, któraw końcu zapada się w sobie. Co tak naprawdę znaczy dokładnie to samo.Będąc tak naprawdę zestawem paradoksów, konserwatyzm pozostaje intelektualniestymulujący, lecz dla politikon zoon, jakim jest najczęściej konserwatysta,to mało. Dlatego, nie mogąc przetłumaczyć de Maistre'a na rzeczywistośćXX czy XXI wieku, konserwatyści dokonują twórczych fuzji, tworzącamalgamaty konserwatyzmu z doktrynami w sposób oczywisty z konserwatyzmemsprzecznymi, lecz wydolnymi politycznie. Stąd mamy liberalne konserwatyzmylub konserwatywne liberalizmy, konserwatyzmy narodowe w styluMaurrasa, amalgamat konserwatyzmu z przykrytym fałszywą otoczką demokracjiimperializmem, jakim jest neokonserwatyzm amerykański, etc.336<strong>FRONDA</strong> 36


We wszystkich tych doktrynach konserwatyzm jest zapleczem intelektualnym,modelem myślenia, sposobem kategoryzowania rzeczywistości społecznej.Jednak narzędzia, konieczne do politycznego działania, charakterystycznesą już dla owych przymiotnikowych dodatków - konserwatyzm narodowy manarzędzia narodowców, konserwatyzm liberalny narzędzia liberałów etc.Nie mając temperamentu polityka, pozostaję przy konserwatyzmie bezprzymiotnikowym,zgadzając się na smutną konstatację, że system społecznyoparty na transcendencji w samym sobie nosi konieczność kolapsu, każdamonarchia kończy się rewolucją, lub, co jeszcze gorsze, degeneruje się do poziomukabaretowej rewii, jak współczesne monarchie europejskie. Co nie jestzbyt optymistyczne, ale nie kryterium przyjemności wyznawania (bo czyż liberalizm,czy myśl narodowa nie zapewniają przyjemnego poczucia integralności?)uważam za decydujące w procesie kształtowania światopoglądu.SZCZEPAN TWARDOCH


NOTY O AUTORACHSTANISŁAW P. AUGUSTYN (1967) pracownik firmy public relations. Mieszka podWarszawą.LEONTIJ AWIŁOW rosyjski publicysta. Mieszka w Pawłowskim Posadzie.ALEKSANDER BOCIANOWSKI (1972) przewodnik turystyczny. Mieszka podKrakowem.SAMUEL BRACŁAWSKI (1976) dziennikarz. Mieszka w Zielonce.ZENON CHOCIMSKI (1969) publicysta. Mieszka w Poznaniu.STANISŁAW CHYCZYŃSKI (1959) poeta, prozaik. Mieszka w Lanckoronie.SAMUEL COHEN (1935) emerytowany doktor proktologii. Mieszka w Los Angeles.MARIE VON EBNER-ESCHENBACH (1830-1916) austriacka poetka, dramatopisarka,aforystka.BARBARA BOŻENA CUJSKA (1947) współpracuje z Polskim Towarzystwem HigienyPsychicznej, od kilku lat zajmuje się zagadnieniem psychomanipulacji. Mieszkaw Warszawie.WAKACJE 2005 339


MAREK HORODNICZY (1976) mąż, ojciec dwojga dzieci, redaktor „Frondy", odroku autor i współprowadzący programu Świątek Piątek w TV PULS; publikował m.in.w „Nowym Państwie", „Christianitas" i „RuaH". Mieszka w Warszawie.O. GLEB JAKUNIN (1934) rosyjski ksiądz prawosławny, wyświęcony w 1963 roku.W 1965 roku wspólnie z innym księdzem, Mikołajem Eszlimanem, wysłał list otwartydo patriarchy moskiewskiego Aleksego I, zarzucając mu zdradę interesów Cerkwina rzecz władz komunistycznych; został za to ukarany zakazem sprawowania funkcjikapłańskich. W latach 60. i 70. był aktywnym obrońcą praw człowieka w ZSRR, dokumentujączwłaszcza represje komunistów wobec chrześcijan. Aresztowany w 1979 roku,spędził pięć lat w więzieniach i łagrach oraz dwa i pół roku na zsyłce w Jakucji. Wyszedłna wolność w 1987 roku dzięki amnestii i w tym samym roku Patriarchat Moskiewskiprzywrócił mu prawo wykonywania funkcji kapłańskich. W 1990 roku został wybranyna deputowanego do Rady Najwyższej Rosji. W latach 90. krytykował władze RosyjskiejCerkwi Prawosławnej za współpracę z KGB i brak rozliczeń z komunistyczną przeszłością.W roku 2000 został przez Patriarchat Moskiewski ekskomunikowany. Obecnie jestksiędzem prawosławnym podporządkowanym Patriarchatowi Kijowskiemu UkraińskiejCerkwi Prawosławnej. Mieszka w Moskwie.BARTŁOMIEJ KACHNIARZ (1975) prawnik, filister Arkonii, publikuje w „NajwyższymCzasie", żonaty. Mieszka w Warszawie.ZOFIA KASPRZAK (1975) anglistka. Mieszka w Szczecinie.BEN LEVIN (1958) psycholog, psychoterapeuta. Mieszka w Detroit.ESTERA LOBKOWICZ (1968) redaktor „Frondy". Mieszka w Krakowie.GEORGE MacDONALD (1824-1905) szkocki pisarz i poeta. Jego twórczość inspirowałam.in. CK. Chestertona, CS. Lewisa i J.R.R. Tolkiena.FILIP MEMCHES (1969) mąż i ojciec. Magister psychologii (niepraktykujący).Publicysta, tłumacz. Redaktor „Frondy". Pracuje w Muzeum Powstania Warszawskiego.Stale bywa - jako widz - w programie Warto rozmawiać (TVP Program 2). Mieszka naStarych Bielanach.340 <strong>FRONDA</strong> 36


RICHARD C. NILGES (1920) emerytowany profesor neurochirurgii. Mieszka w stanieIndiana w USA.O. JACEK NORKOWSKI OP (1957) absolwent Akademii Medycznej w Poznaniu.Po ukończeniu studiów medycznych wstąpił do zakonu dominikańskiego. Studia filozoficznei teologiczne odbywał w Krakowie, gdzie w 1989 roku otrzymał święceniakapłańskie. W 1990 roku uzyskał na Papieskiej Akademii Teologicznej tytuł magistraw dziedzinie filozofii za pracę na temat teorii powstawania i rozwoju świadomościu człowieka napisaną pod kierunkiem dr. Alfreda Gawrońskiego. W latach 1991-1992odbył staż w centrum bioetycznym Pope John XXIII Medical-Moral Research andEducation Center w Bostonie. Tu zainteresował się problemem kryteriów śmierciczłowieka, koniecznych do podejmowania decyzji dotyczących chorych w stanachterminalnych oraz dawców organów do przeszczepów. To zainteresowanie zaowocowałodalszymi studiami podjętymi w Rzymie i zakończonymi obroną na uniwersytecieAngelicum licencjatu poświęconego tematowi tzw. mózgowych kryteriów śmierci człowieka.Obecnie mieszka w Rzeszowie.REMIGIUSZ OKRASKA (1976) z wykształcenia socjolog. Opublikował kilkaset tekstów,od czasopism radykalnie lewicowych i anarchistycznych po radykalnie prawicowe,od prac naukowych po ziny. Autor książki W kręgu Odyna i Trygtawa. Neopoganizmw Polsce i na świecie - wczoraj i dziś (2001). Redaktor naczelny społeczno-politycznegodwumiesięcznika „Magazyn Obywatel". Działa w kilku inicjatywach obywatelskichi w ruchu ekologicznym. Przez lewaków uważany za faszystę, przez faszystów za lewaka.Obecnie mieszka na Podbeskidziu.ALAN SHEWMON profesor neurologii i pediatrii. Mieszka w Los Angeles.MAGDA SOBOLEWSKA (1968) anglistka, tłumaczka. Mieszka w Warszawie.ADAM SOKOŁOWSKI (1969) polonista. Mieszka we Wrocławiu.SONIA SZOSTAKIEWICZ (1971) redaktor „Frondy". Mieszka pod Warszawą.TOMASZ P. TERLIKOWSKI (1974) doktor filozofii, publicysta, szef działu Życie w tygodniku„Ozon", redaktor naczelny Ekumenicznej Agencji Informacyjnej „ekumenizm.pl".WAKACJE 2005 341


W tym roku nakładem „Frondy" ukazała się jego książka pt. Kiedy sól traci smak. Etykaprotestancka w kryzysie. Mieszka w Warszawie.SZCZEPAN TWARDOCH (1979) Ślązak, absolwent socjologii i filozofii, autor zbioruopowiadań pt. Obłęd rotmistrza von Egern. Mieszka w Pilchowicach koło Gliwic.JAROSŁAW WRÓBLEWSKI (1971) dziennikarz, sekretarz redakcji programu Wartorozmawiać (TVP Program 2). Mieszka w Markach.

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!