11.08.2015 Views

Lubuskie Pismo Literacko-Kulturalne

Cały numer 29 w jednym pliku PDF - Pro Libris - Wojewódzka i ...

Cały numer 29 w jednym pliku PDF - Pro Libris - Wojewódzka i ...

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.

<strong>Lubuskie</strong> <strong>Pismo</strong> <strong>Literacko</strong>-<strong>Kulturalne</strong>Pro Libris nr 4(29) – 2009Fotografie artystyczne wykorzystane w numerzeJan PoppenhagenCopyright byWojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. C. Norwida, Zielona Góra 2009Redaktor naczelnySławomir KufelZastępca redaktora naczelnegoGrzegorz GorzechowskiRedaktor graficznyMagdalena GryskaSekretarz redakcjiEwa MielczarekKorektaJoanna WawrykCzłonkowie redakcji:Ewa Andrzejewska, Anita Kucharska-Dziedzic, Czesław Sobkowiak, Maria Wasik, Grażyna ZwolińskaStali współpracownicy:Krystyna Kamińska, Tomasz Mróz, Ireneusz K. Szmidt, Andrzej K. Waśkiewicz, Jacek WesołowskiZdjęcie Kazimierza FurmanaCzesław ŁuniewiczWydawcaPro Libris – Wydawnictwo Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Cypriana Norwida,al. Wojska Polskiego 9, 65-077 Zielona GóraSkład komputerowyFirma Reklamowa GRAF MEDIA, tel. 068 451 72 78Druk i oprawaDrukarnia FILIPNakład – 350 egz.ISSN 1642-5995Nr indeksu 370754Adres Redakcji:WiMBP im. Cypriana Norwida w Zielonej Górze,al. Wojska Polskiego 9, 65-077 Zielona Góra (z dopiskiem Pro Libris);e-mail: Prolibris@wimbp.zgora.plhttp://www.wimbp.zgora.pl


Krystyna KamińskaDwanaścietomówwierszyKazimierzaFurmana„Na początku pisałem kryminały dla naszejlistonoszki” – wspominał Kazimierz Furman w chwiliszczerości. „Ona bardzo lubiła je czytać. Jednak nigdyich nie kończyłem. Kiedy miałem 15 lat, zakochałemsię w starszej od siebie o pięć lat dziewczynie.Napisałem do niej list miłosny, który ona spaliła.Później były już wiersze” 1 .Czy tamta listonoszka pamięta pisane dla niejkryminały? Czy starsza o pięć lat dziewczynazachowała wspomnienie o chłopaku z gorzowskiegoZawarcia, który z miłości do niej napisał poetycki list?Tego nie wiemy.Natomiast wierszy pozostawił Furman dużoi czytelników miał licznych. Teraz, gdy po jego śmierci(zmarł 14 października 2009 r.) wiemy, że już więcejnie napisze, warto przypomnieć 12 jego tomików.Tym bardziej że dotrzeć do nich niełatwo. Wydawanebyły w niewielkich nakładach, najczęściej przezsamego poetę, bez formalnego wydawcy,rozprowadzane wśród znajomych, sprzedawaneprzez autora, bez pośrednictwa hurtowni i księgarzy.Dopiero ostatnie mają numery ISBN, ale czy ichegzemplarze obowiązkowe dotarły do bibliotek,także nie wiadomo.Morawski – mistrz i Furman – jego uczeńZdzisław Morawski pozostawił zapis pierwszychkontaktów z Furmanem:„07.01.1974 – Przed wieczorem był u mnieFurman. Pisze wiersze i stale robi w tej dziedziniepostępy. Cieszy mnie, że moje uwagi nie są puszczanew próżnię.09.01.1974 – Furman przyniósł mi przepisanewiersze. W maszynopisie jeszcze lepiej wyglądają.A chłopak spieszy się, niecierpliwi, chce widzieć1 E. Szutowicz, Lamus Furmana [wywiad], „Ziemia Gorzowska” 1996, nr 20.8


nazwisko w gazecie. Nie wie, ile razy będzie gasiłswoją gorączkę o nieufny lub nieżyczliwy chłódotoczenia. Ale taka jest droga pisarza. Innej nie ma.19.05.1974 – W »Nadodrzu« ukazał się debiutFurmana. Ładny liryk, jaki dałem Koniuszowi. Tylkozdaje mi się, że ten chłopak ostatnio trochę zgłupiał.Cóż, za mądrość zdolnych do wierszowania ludzi niemogę brać odpowiedzialności” 2 .Wchodził więc Furman do poezji z błogosławieństwemgorzowskiego Księcia Poetów – ZdzisławaMorawskiego. „To, co on mi dał, zostało. A były tonaprawdę ważne rzeczy” 3 – powiedział znaczniepóźniej. Podkreślił też w wierszu Rzecz o schodachdedykowanym Zdzisławowi Morawskiemu:Wschodziłem po tych schodachPrzemierzałem je w poziom i w pionDeptałem ten betonAżeby słowu miano słowa nadaćBy wyjąć je z młyna byle jakich znaczeńI tak je położyć aby się znaczyło 4Morawski nauczył go świadomości dobieraniasłów, dyscypliny literackiej wypowiedzi. Szybko jednaktakie powinowactwo zaczęło Furmanowi ciążyć.Miał inną wrażliwość poetycką niż jego mistrz, musiałwięc wyzwolić się spod tego wpływu. NatomiastZdzisław Morawski swoje uznanie dla twórczościKazimierza Furmana zachował do końca. W 1995 r.ukazał się jego szkic pt. Gorzów w czasach Furmanajako wstęp do tomu Furmana pt. Wiersze. Jest tojeden wielki pean dla talentu i postawy KazimierzaFurmana w mieście, które mu do pięt nie dorasta.„Uważam, że wiersze Furmana będą w pełni czytelnedopiero w roku 2002” – konkluduje Morawski 5 .Powrót do osłupieniaPierwszą książkę wydał Kazimierz Furman w 1976 r.Jej tytuł – Powrót do osłupienia. Wydawcą byłoGorzowskie Towarzystwo Społeczno-<strong>Kulturalne</strong>,a wydrukowała Gorzowska Drukarnia Akcydensowa.Format A-6, stron 20, pomieszczono na nich tylko12 wierszy. Na okładce rysunek Andrzeja Gordona.W czasach cenzury i bardzo ograniczonego dostępudo papieru, taki debiut w nakładzie 300 egzemplarzymógł uchodzić za sukces. Dziś zauważamy nieudolnościtypograficzne składu, a i wiersze tam zamieszczonezaskakują poddawaniem się autora ówcześnieobowiązującej konwencji. Żadnego z wierszy z tejksiążki Furman nie powtórzył.Kształcenie pamięciDrugą książkę Furmana pt. Kształcenie pamięciwydało Gorzowskie Towarzystwo Kultury w 1980 r.Stron też 20, ale wierszy już 15. Projekt okładki –Bolesław Kowalski. Wydaniu książki na pewnopomógł także Morawski, jako że był we władzachstowarzyszenia, jednak jako redaktor podpisał jąceniony poeta warszawski Andrzej Tchórzowski.Związek to raczej inspirowany przez Morawskiegodla podniesienia prestiżu Furmana niż prawdziwy.Kilka tytułów wierszy z tego tomu zaskakujedeklaratywnością: Tacy jesteśmy, Do poetów listotwarty, Jesteś mi, Kraju, Do obywatela szarego. Aleobok: Kiedy wyzwolony z cienia, Bardzo prywatnymonolog, Jest w nas coraz mniej czasu. Aktualnalektura tych wierszy rodzi pytanie: jak mogły stanąćobok siebie utwory tak odmienne zarówno tematycznie,jak i ze względu na zawartość literackiego obrazowania?Może to wynik jakichś ustępstw, np. politycznych,a może ciągle brak samoświadomości autora.Tomik Kształcenie pamięci był rekomendowanyprzez redaktora jako bliski Stachurze i Milczewskiemu-Bruno.Z takim odczytaniem zdecydowanierozprawił się Andrzej K. Waśkiewicz stwierdzeniem:„Być może (podobieństwo) jest w postawie, w sposobieżycia. W twórczości wszakże – nie”. I dalej ostroo niespójności światopoglądowej Furmana: „Autorjak gdyby nie może się zdecydować, kim właściwiejest: jednym z »obywateli szarych«, posiadającym tensam co oni status, tyle że dysponującym wrażliwością,która pozwala głębiej i intensywniej doświadczaćrzeczywistość, czy też tej rzeczywistości diagnostą(co wymaga przyjęcia innej perspektywy poznawczej),czy wreszcie poszukiwaczem »światów ukrytych«,pragnącym »choć raz zdarzyć się w wierszu«. [...]2 Z niepublikowanych pamiętników Zdzisława Morawskiego. Tekst udostępniła Maria Morawska.3 E. Szutowicz, j.w.4 K. Furman, Rzecz o schodach, [w:] tegoż, Wiersze, s. 37.5 Z. Morawski, Gorzów w epoce Furmana, [w:] K. Furman, Wiersze, s. 6.Krystyna Kamiñska9


Najlepsze efekty osiąga Furman w tych wierszach,w których bez dystansu, choć z pewną dozą autoironiirejestruje przypadłości szeregowego uczestnikarzeczywistości”. Omówienie tomu kończy łagodniejsząkonkluzją, choć także sarkastyczną: „Furmanbędzie zapewne poetą »profesjonalnym«, wydatrzecią, czwartą książkę. Otrzyma legitymacje ZLP. Tewiersze bowiem doskonale mieszczą się w »średniejstatystycznej« młodopoetyckiego poezjowania. Tyleże wciąż nie potrafimy powiedzieć, na czym miałabypolegać indywidualność autora. Gdzie brzmi jegowłasny i tylko jego głos” 6 .Image - poetaW końcu lat 70. i na początku 80. Furman bardzodużo pisze. Z tych zasobów, a przede wszystkimz poetyckich pomysłów z tamtych lat będzie długojeszcze czerpał, czego nigdy nie ukrywał. Wierszejego publikowane są w wielu czasopismach, systematyczniewysyła je na konkursy, które wygrywa.Nigdy nie sporządził wykazu nagród, ale było ich natyle dużo, że poeta całkiem dobrze z nich żył. Jestcoraz bardziej popularny, mimo że znaczących jegoksiążek ciągle nie ma. Już miał zaakceptowany dodruku tom wierszy w jednym z warszawskichwydawnictw, ale kryzys końca lat 80. spowodował,że wydawnictwo odstąpiło od umowy.Tymczasem pracuje nad stworzeniem indywidualnegoimage. Zawsze będzie ubrany na czarno,zawsze z długim szalem, najpierw w różnychkolorach, potem wyłącznie białym. Zawsze miałczarne włosy, najczęściej dłuższe, wiązane w kitkę,a gdy czas przyprószy je siwizną – farbowane naczarno, czasami, od święta, nawet z czerwonymipasemkami. W uchu kolczyk, na nadgarstku wytatuowanalitera „U”, skrót od „ultio”, czyli „zemsta”,co mu pozostało z przelotnego kontaktu z satanistami.Najczęściej z papierosem i szklanką piwa. Mówiłkrótkimi zdaniami, często wyłącznie monosylabami,szybko, podczas mówienia szeroko gestykulował.Niewysoki, drobny, bardzo ruchliwy. Jeśli gdzieśpracował, to krótko, absolutnie nie angażując sięw obowiązki, które nie wiązały się z poezją. Swojesądy wypowiadał dosadnie, ostro, lekceważył autorytety,choć przecież je miał. Na przykład wysokocenił twórczość Tadeusza Różewicza, ale kiedyspotkał się z nim na scenie teatru, odnosił się doń –delikatnie mówiąc – nieobyczajnie. Można było golubić lub nie, on sobie z tego nic nie robił. Miejscei towarzyską pozycję określała jego poezja.Drzewo grzechuNastępny tomik poprzeczkę tę ustawił wysoko.A był nim wydany w 1989 r. przez GorzowskieTowarzystwo Kultury tom Drzewo grzechu. Redagowałgo Zdzisław Morawski, graficznie opracowałi zilustrował Andrzej Gordon. Stron też zaledwie 20,ale wierszy już 35. Tematycznie związane sąwyłącznie z miłością, kobietą, różnymi odcieniamiuczuć. Weszły tam wiersze pisane od 1974 do 1986 rokui nie jest ważne, czy inspirowane były przez jedną,czy kilka bliskich poecie kobiet. Ostre, gorączkowe towiersze, zarówno w uniesieniach, jak i w degradacjisiebie (poety), partnerki, ich uczucia. Wyraźne sąw tych wierszach lektury klasyków literackich,odniesienia do Biblii. Horyzont intelektualny tego„chłopaka z Zawarcia” zdecydowanie się rozszerzył.Książka ta nie doczekała się żadnej osobnej recenzji.Kalendarz polskiNa początku lat 90. w kraju się gotowało. Trudnowówczas było znaleźć wydawcę. Następny tomikzatytułowany Kalendarz polski liczy – jak wcześniejsze– 20 stron, ale zawiera tylko 12 wierszy. Niema formalnego wydawcy, ponieważ został – jakpodano w metryczce – „wydany staraniem BogdanaJ. Kunickiego dzięki bezinteresownej pomocy ZenonaKmiecika w 15 ponumerowanych bezpłatnychegzemplarzach autorskich”. Format B-6, papier kredowy,czarna obwoluta z naklejonym tytułem książki.Na stronie 3. wklejone zdjęcie Kazimierza Furmana,a w tle pomnik Adama Mickiewicza. W środkuartystyczne zdjęcie Zenona Kmiecia oraz kartonowawklejka z własnoręcznie przez Furmana napisanymwierszem *** (Sokrat zamyślony): drukowane,lekko pochylone litery, charakter pisma czytelny,staranny.Jako rok wydania podano 1993, natomiastw środku mamy wiersz datowany 24 kwietnia 1993 r.6 A. K. Waśkiewicz, Trzy tomiki, „Ziemia Gorzowska” 1981, nr 13.10


pt. Tak jestem jako najbardziej reprezentatywny dlanowego, bo ukazujący dysproporcję między wspomnieniemdnia Pierwszej Komunii a otaczającymdorosłego autora światem Judaszów. Główny jednaknacisk położył na owe 20 egzemplarzy nakładu,które nie mogą zagwarantować poznania wierszyprzez zainteresowanych. Pisze: „Gdyby Furmanmieszkał w Zielonej Górze, spokojnie mógłby rzeczwydać czy to w Pro Libris naszej BibliotekiWojewódzkiej, czy też w And Andrzeja Bucka.W naszym bowiem mieście nie tylko dba się o talenty,ale też stara się je odsłaniać. W Gorzowie – jakwidać – tego brak, choć to przecież dla władz miastaczy województwa żaden wydatek” 13 .Wiele racji ma Jan Kurowicki, bo na pewnotroska władz lokalnych o poetę mogłaby być większa.Tyle że on nigdy nie dopuszczał współpracyz władzami ani z żadnym wydawnictwem. W tejmierze także cenił sobie przede wszystkim niezależność.I jeszcze nic nie wiemNa styczeń 1998 r. datowany jest tomik I jeszczenic nie wiem wykonany zdecydowanie amatorsko,z informacją, że „wydano staraniem autora w 50 numerowanychegzemplarzach”. Format A-5, 28 stron,24 wiersze, szaro-zielonkawa kartonowa okładka.Natomiast na luty 1998 r. datowany jest tomikpod tym samym tytułem, ale całkiem inny. Tenz lutego ma pomniejszony format A-5, czerwoną,kartonową okładkę z czarną obwolutą, zastosowanomniejszą niż w poprzednim, ale pogrubioną czcionkę,ma 36 stron, zawiera 28 wierszy. Autor usunął jedenwiersz, a dodał pięć, także nieco zmienił ich układ.Drugą edycję wyróżniają przede wszystkim rysunkiMagdy Ćwiertni. Ten również „wydano staraniemautora w 50 numerowanych egzemplarzach”, aleautor dziękuję (pewnie za pomoc finansową) JazzClubowi „Pod Filarami”, Jurkowi Gawrońskiemu,Janowi Kaczmarkowi i P. J. Sierakowskim. Strona 18jest pusta, ma tylko niewielki nagłówek: „Od autora”.Dlaczego w środku książki i dlaczego autor nic nienapisał, dziś już nie wiadomo.Do obu włączył autor kilka wierszy publikowanychwcześniej w katalogu, o którym powyżej, aleprawie zawsze ze zmianami. Druga edycja tomu dałaautorowi możliwość dokonania zmian w stosunku dopierwszej, więc także z niej skorzystał. Wprowadziłkilka wierszy dotyczących własnej rodziny – ojcai brata.Analiza dwóch wersji tomu jest okazją, by skoncentrowaćuwagę na problemach warsztatowych.Porównajmy trzy wersje wiersza Załącznik do autobiografii(2): pierwszą z katalogu wystawyfotograficznej, drugą z tomiku ze stycznia i trzeciąz tomiku z lutego. Powyżej cytowany był jegopoczątek. Taki sam jest we wszystkich trzechwersjach. Ciąg dalszy też bez zmian: „Ale najczęściejstoję przy kościele / Z wyciągniętą ręką / Udającślepca”. Końcówka w pierwszej wersji wyglądała tak:„To przychodzi mi z łatwością / Znam przecież takieróżne sztuczki”. W drugiej i trzeciej wersji pozostałtylko jeden wers: „Znam przecież różne takie czary--mary”. Następna cząstka wiersza zaczyna się oddwuwersu identycznego we wszystkich wersjach:„Ludzie mną gardzą / Bo jestem życiowym nieudacznikiem”.W wersji pierwszej, tej z katalogu, ciągdalszy całostki ma aż siedem wersów: „Nie z własnejwiny! / I co On na to / W moim wieku powinienemmieć żonę syna / Zbudowany dom / Posadzonedrzewo / A nie włóczyć się po świecie / Czy bujaćw obłokach”. W wersji drugiej pozostały tylko czterywersy. Odrzucony został On (Bóg?), w styczniuformę bezokolicznikową autor zmienił na osobową,w lutym wrócił do bezokolicznika. W styczniu byłinny szyk słów w ostatnim wersie. Styczeń: „W moimwieku powinienem mieć dom żonę syna / Posadzonedrzewo / A ja włóczę się po świecie / W obłokach siębujam”. W lutym: „W moim wieku powinienem miećdom żonę syna / Posadzone drzewo / A nie włóczyćsię po świecie / Czy bujać w obłokach”. Zdecydowanejzmianie uległo zakończenie. W wersji pierwszejbrzmiało ono: „Mam już tego wszystkiegodość / Powieszę się / Bo przecież poznałem zamiaryczłowieka”. W wersjach książkowych autor wprowadziłtakie zakończenie: „Skazany na życie / Ukrywamprawdziwe imię i nazwisko”.Temat Chrystusa-człowieka był dla Furmana natyle frapujący, że pracował nad wierszem także pojego publikacjach. Odrzucił sformułowania banalne(„Mam już tego wszystkiego dość”), skondensował13 J. Kurowicki, Doświadczenie obecności, „Gazeta Lubuska” z 15-16 listopada 1997.Krystyna Kamiñska13


wypowiedź (zamiast: „Zbudowany dom” jest poprostu „dom”), a co najważniejsze, odrzucił ingerencjęBoga („On”). Natomiast najwięcej kłopotówmiał autor z pointą. W wersji pierwszej Chrystus poddajesię, bo „poznałem zamiary człowieka”, czyliuznaje swoją moc za niewystarczającą, aby miećprzewagę nad człowiekiem. W wersji książkowej –„Skazany na życie” Chrystus wtapia się w ludzi, stajesię anonimowy. Może jest wśród nas?Tom I jeszcze nic nie wiem zawiera w tytulestwierdzenie braku wiedzy (pewności, jasnościpoglądów?), ale i nadzieję na poznanie. Jest to tomważny w twórczości Kazimierza Furmana, borozpoczyna jego rozważania o śmierci i o Bogu.Żadna z wersji tomu I jeszcze nic nie wiem nie miałarecenzji.Odmienne stany obecnościTo pierwsza książka, której zarówno opracowanie,jak i zawartość były adekwatne do artystycznejpozycji autora. Format B-6, stron 60, obwolutaczarna z graficznym portretem autora z profilu,rysunki Magdy Ćwiertni, a tylko zszycie metalowymispinaczami obniża graficzną rangę. Książkę wydanow 500 egzemplarzach + 25 bibliofilskich.Wydrukował ją Zakład Usług Poligraficznych „Druk”z Gorzowa. Lista darczyńców, którzy złożyli się nawydanie książki, jest długa: obok wydziałów kulturyUrzędu Wojewódzkiego i Urzędu Miejskiego, wymienionoklub „Lamus”, pracownię architektoniczną„Dom” oraz Fundację Kresową „Polonia”. Fundacja tawystępuje również jako wydawca, numer ISBNpochodzi z jej puli wydawniczej.Wstęp napisany przez cenionego krytyka literackiegoAndrzeja K. Waśkiewicza kończy sięsłowami: „[Wiersze] niby proste, niby zwykły opisalbo konfesyjne wyznanie, a przecież rozbłyskująwewnętrznymi znaczeniami, sytuują się polemiczniewobec utartych (lub właśnie ucierających się) sądówo świecie. One nie chcą do niczego dołączać się anidopisywać. Są po stronie realności, rzeczywistościdoświadczanej aż do bólu” 14 .W książce pomieszczono 48 wierszy, ale jest tutylko 13 nowych, a 35 powtórzonych przedewszystkim z Kalendarza polskiego i z I jeszcze nic niewiem. Tytuł tomu przeniósł autor z wierszaz Kalendarza polskiego. Fraza kończąca ten wiersz:„Żyję / I jest to naprawdę kłamstwo / Kłamię / I jestto dopiero życie” tam obrazująca zakłamaniew sferze polityki, tu nabiera szerszego znaczenia.Wiersze dotyczą życia prywatnego (znakomity wierszZ życiorysu własnego matki), tradycji literackich,sztuki, wiary, śmierci, także szarej codzienności.„O czym jest nowy tom poezji Kazimierza Furmana?”– pyta w recenzji Jarosław Naus – „O wszystkimchyba, co najważniejsze. O potrzebie miłości,potędze uczuć i gorączkowym ich poszukiwaniu.O szaleństwie osamotnienia w świecie i potrzebiedzielenia się z kimś. O zgiełku i chaosie bezrozumnierozpędzonego świata. O nakręconym raz i nieodwołalniezegarze, odmierzającym czas ziemskichzmagań każdego z nas. O Tym, który ten zegarnakręcił. Ta poezja dotyczy nędzy ludzkiego ciałai potęgi ducha. Niedocieczonej zagadki śmiercii oswajania się z jej nieuniknionym przyjściem.Fikcyjności rzeczy doczesnych, bezcelowości nerwowej,ziemskiej krzątaniny i rzeczywistej wartościczłowieczeństwa. Piękna idei i pokraczności, przypadkowościpraktyki. Prawd zbudowanych nakłamstwie. Wielu jeszcze zagadnień ważnych i mniejważnych, fizycznych i metafizycznych, racjonalnychi irracjonalnych, umiejscowionych w czasie i pozostającychpoza nim” 15 .Natomiast Jan Kurowicki w omówieniu tomikuwskazuje na przyczyny ambiwalencji w różnychstanach autorskiej obecności: „Wszystkie te wierszełączy emocjonalność stanowiąca reakcję na brakzakorzenienia w świecie. Nie ma to nic wspólnegoz jakimś roztkliwianiem się nad sobą, lecz stanowiprzejaw świadomego wyboru niezgody na rzeczywistość”16 .W konkursie o Lubuski Wawrzyn Literacki tomOdmienne stany obecności uznano za najlepsząksiążkę wydaną na Ziemi <strong>Lubuskie</strong>j w 1998 r., za coKazimierz Furman otrzymał właśnie LubuskiWawrzyn. Był to pierwszy Wawrzyn dla autoraz Gorzowa i – jak sam wielokrotnie podkreślał –nagroda, którą cenił najwyżej. Do tej pory pozycjęFurmana w świecie literackim silniej niż dokonania14 A. K. Waśkiewicz, Doświadczać aż do bólu, [w:] K. Furman, Odmienne stany obecności, s. 4.15 J. Naus, Znów ze słowami w zmowie, „Arsenał Gorzowski” 1998, nr 12.16 J. Kurowicki, Cała obecność, „Gazeta Lubuska” 1998, nr 91.14


określał mit, który sam sobie zbudował. Teraz ten mitzostał poparty przez autorytety, a Furman otrzymałartystyczną legitymację.Autoportret z drugiej rękiJeszcze przed otrzymaniem Wawrzynu KazimierzFurman złożył w drukarni następną książkę, którawyszła w maju 1999 r. To dwujęzyczny Autoportretz drugiej ręki / Selbstporträt aus zweiter Hand.Najgrubsza, bo licząca 100 stron książka, w formacietakim jak poprzednia, także z czarną obwolutą, takimsamym liternictwem nazwiska i tytułu oraz z tymsamym graficznym portretem autora. Na pierwszyrzut oka może się mylić z Odmiennymi stanamiobecności. Książkę wydało Polsko-Niemieckie StowarzyszenieLiterackie „Prom”, a sfinansowałWydział Kultury Urzędu Wojewódzkiego w GorzowieWlkp. Wszystkie wiersze tłumaczyła cenionatłumaczka – Karin WolffTytuł podkreślający „drugą rękę”, tłumaczenie najęzyk niemiecki, układ z wierszami w języku polskimpo lewej (gorszej) stronie, a w języku niemieckim poprawej mogły sugerować, że jest to dokonany przezautora wybór dawnych wierszy. Tymczasem nie.Spośród 39 tylko 4 publikowane były we wcześniejszychtomikach, a żaden w Odmiennych stanach…Furman przygotował nowe wiersze, całkiem inne odpoprzednich także w temperaturze przekazu. Nie matu emocjonalności, która dominowała w poprzednimtomie, jest natomiast refleksja nad światem, nawetsarkazm i żal, że tak źle został urządzony.„Dopatrywałbym się w wierszach Furmana trududźwigania ciemnej, bolesnej, niekiedy bardzo tragicznej,nie dającej się oswoić, egzystencji” – pisałw recenzji tomu Czesław Sobkowiak. „Wysiłekdźwigania, a nie bunt. Jest to jeszcze jeden powód,dla którego cenię wiersze Furmana” 17 .Z tego tomu pochodzą ważne w dorobku Furmanawiersze jak poemat zaczynający się od słów „Tenwiersz mógłby napisać poeta Tadeusz Różewicz”, tujest rozrachunkowy poemat Nie odpływaj Amerykow historię, czy wreszcie nowe odczytanie relacjipolsko-niemieckich w wierszu Hans M. Enzensbergeroprowadza syna po mapie. Dzięki nie tylkopolskiemu, ale także niemieckiemu adresatowiFurman poszerza znacznie horyzont obserwacji,pisze o sprawach ważnych dla świata. O tych, któreon uważa za ważne dla świata. Żadna inna wiedzaani doświadczenie się nie liczą.Drzewo grzechu +W dwóch ważnych tomach, o których powyżej,tematyka kobiety, miłości, erotyki, zeszła na dalszyplan. Tymczasem Furman miał wiele dobrych wierszyz tego kręgu. W 2000 r. postanowił je wznowić.Książce nadał tytuł Drzewo grzechu +, nawiązującydo tomu wydanego w 1989 r. Do nowej edycjiwłączył wszystkie wiersze z pierwszego tomu, dodał14 wierszy już wcześniej publikowanych w innychtomach i tylko jeden całkiem nowy. Książkę wydałatakże Fundacja Kresowa „Polonia”, a sfinansowałWydział Kultury Urzędu Miejskiego. Ma format B-6,czyli taki jak dwa ostatnie, czarną obwolutę z tą samągrafiką Andrzeja Gordona, która zdobi pierwszeDrzewo grzechu (tam rysunek jest czarny na białymtle, tu biały na czarnym). Liczy 56 stron, nie marysunków Gordona, które były w tomiku z 1989 r.Druk – znów PUP „Druk”.W wierszach jest wiele kobiet życia Furmana: odmatki do ukochanej córki Aldy, a po drodze liczne(bez imion i nazwisk), które kochał, pożądał, odrzucił,znienawidził. Są rozmaite stadia miłości, ale mimoróżnorodności doznań dominująca okazuje sięsamotność. A przecież – jak podkreśla CzesławSobkowiak – „mimo wszystko są to wiersze jaśniejszew klimacie” 18 .BrzemięPo trzech tomach publikowanych rok po roku, nanastępny tom Kazimierz Furman kazał czekać ażdziewięć lat. W czerwcu 2009 r. ukazał się tomBrzemię w formacie takim samym jak Odmiennestany… i Autoportret…, także z czarną obwolutą, alez innym portretem graficznym. Książkę wydano dziękiwsparciu Wydziału Kultury Urzędu Miejskiegow Gorzowie oraz osób prywatnych: Anny Makowskiej-Cieleń,Pawła Sierakowskiego, LeszkaBończuka i Janusza Dreczki. Wiersze poprzedza szkicO twórczości Kazimierza Furmana autorstwa17 Cz. Sobkowiak, Poetyckie autoportrety Kazimierza Furmana, „Ziemia Gorzowska” 1999, nr 49.18 Cz. Sobkowiak, Piętno egzystencji, „Pro Libris” 2006, nr 1(14).Krystyna Kamiñska15


Grażyna ZwolińskaAutorytety a media,czyli brylowanie na ekranieNie pokazują cię w telewizji, więc cię nie ma.Pokazują, jesteś kimś. Oczywiście nie chodzio pokazywanie z czarnym paskiem na oczach czyw charakterze bohatera reportażu z tzw. głębokiegoterenu. Chodzi o brylowanie na ekranie w roliwygłaszacza opinii na aktualny temat. Polityczny,społeczny, kulturalny, wszystko jedno. Skoro ciędziennikarze pytają, to znaczy, że jesteś autorytetemw danej dziedzinie, że należysz do elity wiedzy,władzy, kultury. Skoro nie pytają, to znaczy, że niemasz nic do powiedzenia. Bo gdybyś miał, to przecieżby cię zapytali. Proste, jak audiotele, nazywaneteż pieszczotliwie „idiotentele”.Dzisiejszy świat to świat mediów, czy się tokomuś podoba, czy nie. Taki świat nie może istniećbez autorytetów medialnych. Autorytet medialny doautorytetu prawdziwego ma się często jak Doda doBeethovena. Co nie wyklucza tego, że autorytetamimedialnymi są niekiedy autorytety jak najbardziejprawdziwe. Ale tylko takie, które mają specyficznącechę, a mianowicie medialność. To umiejętność,która powala wpasować się w specyfikę telewizyjnegoprzekazu. Bez tej cechy można być geniuszem,a nie zaistnieć w świadomości telewizyjnej publiczności.Tym samym nie zaistnieć w świadomościnarodu, bo naród i telewizyjna publiczność to dziś jużniemal to samo. Niestety, albo „stety”.Skąd biorą się medialne autorytety? Czy ktoś jewyznacza, jak twierdzi felietonista Radia Maryja,Piotr Jaroszyński w felietonie Elity? Podkreśla on, żeelita dziś nie powstaje naturalnie, lecz jest kreowanaprzez mass media. Zaraz jednak dodaje, że media tesą pod szczególnym nadzorem polityków, ideologówi ludzi biznesu. W związku z tym – jak zaznacza –„mechanizm kreowania elit i w konsekwencji uzyskaniastatusu przynależności do elity wcale nie jestspołeczny, oddolny, ale jest zaprojektowany odgórnieprzez tych, którzy decydują o promowaniu kogośw mediach. Bez takiej promocji, nie będzie sięczłowiekiem powszechnie znanym, a tym samym niebędzie się należeć do elit”.Być może… Jednak niezbyt chce mi się w to odgórneprojektowanie wierzyć, choć nie wykluczam,że czasami tak się może zdarzyć. Prawda o tym, jakzostaje się autorytetem medialnym, jest chyba o wielebardziej przyziemna i mniej pachnąca polityczno--ideologicznym spiskiem niż sądzi radiomaryjnyfelietonista.Od wielu lat „robię w mediach”. Na swojąskromną skalę jestem ojcem (a właściwie matką)paru lokalnych medialnych autorytetów w różnychdziedzinach. Większość moich kolegów po fachu teżtakich ma. Właściwie trudno ich nie mieć, jeśli jest siędziennikarzem.Wyobraźmy sobie następującą sytuację. Jestgodz. 13.00, dziennikarz dostaje zlecenie, żebyzdobyć wypowiedź „jakiegoś rozsądnego lekarza” natemat szczepionek przeciw grypie. Wypowiedź ma18


się oczywiście już jutro ukazać w gazecie (w wydaniuinternetowym jeszcze szybciej). Co robi dziennikarz?Dzwoni do znajomego lekarza, o którym wie, że tennie tylko nie odmówi, ale od ręki zgodzi się na rozmowęprzez telefon, nie trzeba więc będzie tracićcennego czasu na dojazd. Poza tym w fotograficznymarchiwum redakcyjnym na pewno jest jegozdjęcie.Skąd dziennikarz tego lekarza zna? Na przykładstąd, że kiedy jakiś czas temu rozpaczliwie wydzwaniałdo różnych lekarzy z prośbą o wypowiedź na tenczy inny medyczny temat, a ci odsyłali go do diabłalub proponowali rozmowę we wtorek w przyszłymtygodniu, choć on musiał ją mieć natychmiast, tylkoten jeden lekarz się zgodził. Zrozumiał, jaki jestcharakter pracy w dzienniku? Lubi publicznie występować?Chce się kreować na autorytet w swojejdziedzinie? Nieważne. Dla dziennikarza istotne jestto, że mógł szybko zdobyć wypowiedź (zakładam,że rozsądną) i zająć się kolejnymi, równie pilnymitematami. Czy to dziwne, że dzwoni potem do tejosoby raz po raz, gdy musi uzyskać opinię „na już”?A w pamięci czytelników utrwala się określonenazwisko, jako kogoś, kto zna się na rzeczy, więc jestautorytetem, w tym przypadku medycznym.Inny przykład… Do szefostwa redakcji dotarłainformacja, że na uniwersytecie ktoś robi doktorat„z Woodstocku”. Festiwal właśnie trwa. „Pojedź,zrób krótką rozmowę” – słyszy dziennikarz. Szefinstytutu potwierdza, że taka praca jest przygotowywana.Czy on lub autor pracy zechcielibypowiedzieć czytelnikom gazety kilka słów na tentemat? „Tak, ale najszybciej za pół roku, jak autorbędzie miał gotowy pierwszy szkic” – pada odpowiedź.Za pół roku? Dla gazety codziennej pół roku towieczność, czarna dziura. Taka informacja właśnieteraz jest hitem. Zarówno szef instytutu, jak i doktoranttracą szanse na publiczne zaistnienie pozawąskim zawodowym środowiskiem. Gdyby sięzgodzili na krótką rozmowę, niewykluczone, żez czasem zostaliby medialnymi autorytetami, bodziennikarz zgłaszałby się do nich po opinięw sprawach dotyczących różnych socjologicznychzjawisk.Oczywiście ani lekarz, ani naukowiec nie mająobowiązku udzielania gazetom wypowiedzi, zwłaszczanatychmiast, od ręki. Co więcej, zadawanie sięz „redaktorzyną z lokalnej gazetki” mają prawo uznaćza rzecz poniżej ich naukowej godności lub po prostuza stratę czasu, który wolą – zapewne słusznie –wykorzystać na pisanie uczonych dzieł. Ale jeśli tak,to nie powinni potem mieć pretensji do kolegów pofachu, którzy na rozmowę z dziennikarzami się godzą.Godne psa ogrodnika są pretensje typu „a co toz niego za autorytet”, „przecież są lepsi, a gazetowepismaki ciągle zwracają się do tych samych”.Podobny mechanizm działa w przypadku autorytetówmedialnych, występujących w telewizjach.Każda stacja ma swoich stałych wygłaszaczy opinii.Jeśli w TVN 24 trzeba będzie skomentować cośzwiązanego z astronomią, można być niemalpewnym, że wypowie się pewien siwawy pan doktorz toruńskiego Centrum Astronomicznego. Jeśli trzebabędzie ustosunkować się do jakiegoś społecznegofaktu, zrobi to socjolog lub politolog znany nam z conajmniej kilkunastu wcześniejszych wypowiedzi.Zrobi to o każdej porze dnia i nocy, w świątek piątek.Wystarczy, że dziennikarz zadzwoni. Z czasem my,telewidzowie, zaczniemy go uważać za świetnegoznawcę tematu i nie zdziwimy się, gdy znówzobaczymy go na ekranie. Zdziwimy się raczej, kiedyzamiast niego, zobaczymy jakąś nową twarz.Chyba więcej racji, niż szukający spiskowychwyjaśnień zjawiska medialnych autorytetów PiotrJaroszyński, ma Wiesław Gałązka, niezależny publicystai nauczyciel akademicki, autor wystąpieniaAutorytety medialne czy polityczne wygłoszonegona konferencji Blaski i cienie polskiego marketingu,która odbyła się we Wrocławiu w 2005 r. Stwierdziłon tam m.in., że o przynależności do grona osóbpublicznych, a więc i do elity medialnej, w ogromnymstopniu decydują… same media. To dziennikarze,metodą prób i błędów, szukają rozmówcóww najróżniejszych środowiskach. Jak już jakiegośznajdą, eksploatują go do granic przyzwoitości.Z braku czasu, by szukać kogoś następnego?Z własnego wygodnictwa?Namaszczony ustawicznym przebywaniem naszklanym ekranie ekspert z danej branży zostajeprzez widzów uznany za autorytet. W myśl zasady,że skoro go ciągle proszą o wypowiedź, to znaczy, żema dużo do powiedzenia w swojej dziedzinie,a nawet nie tylko w niej, ale np. na temat tego, czy todobrze, że trawa jest zielona. I tak przez sam faktciągłego pokazywania lub cytowania wchodzi takaosoba do areopagu elity. Nic to, że telewizyjnej,wszak dla większości rodaków tylko ona taknaprawdę się liczy.Gra¿yna Zwoliñska19


Z politykami jest podobnie. Z parlamentarzystamiteż. Na ekranie pojawiają się wciąż te same twarze.To najwyżej kilkudziesięcioosobowa gromada. Całareszta stanowi anonimowe tło. Czy to znaczy, żeczłonkowie tego tła są mniej zdolni, mniej ambitniczy mniej pracowici? Niekoniecznie. Wielu „niewidzialnych”wykonuje sumiennie i odpowiedzialniemrówczą sejmową robotę. Niektórzy z nich (jeślichodzi o wiedzę) śmiało mogliby zastąpić „notorycznychekspertów”. A jednak nikt o nich szerzej niewie. Bo nie wypowiadają się (jak ich niektórzykoledzy) błyskotliwie na sejmowej mównicy w niekoniecznienajważniejszych sprawach. Bo nie trafiłdo nich w odpowiednim momencie dziennikarz. Albotrafił, lecz odmówili. Albo nie odmówili, ale szybkookazało się, że nie mają w sobie niezbędnej do brylowaniana ekranie cechy, wspomnianej wcześniejmedialności. Nie mogą więc zostać zaliczeni do gronapolitycznej medialnej elity, bo nie mają choćby czegośtakiego, jak umiejętność zawarcia tego, co chcąprzekazać w bardzo krótkim, spójnym i przy okazjiobrazowym komunikacie. Trudno więc się dziwić, żez kimś takim telewizyjny dziennikarz nie umówi się nasetkę. Dla niewtajemniczonych w arkana medialnegojęzyka: setka to nie to, o czym każdy w tym momenciepomyślał, ale krótka wypowiedź do kamery, którapotem „idzie” w serwisie. Dobrze, żeby było w niejbłyskotliwe sformułowanie lub porównanie. Merytorycznastrona wypowiedzi też jest ważna, ale czyz punktu wymogów telewizyjnej migawki rzeczywiścienajważniejsza? Wystarczy przyjrzeć się telewizyjnymkarierom choćby takich posłów jakCymański, Niesiołowski, Kłopotek, Wenderlich.Ciągłe szukanie przez dziennikarzy osób, którezechcą zasilić zestaw medialnych autorytetów (niektóreautorytety z czasem się zużywają i trzeba jezastąpić nowymi), to jedna strona medalu. Drugą jestto, że niektóre z osób uprawiających polityczne,naukowe czy kulturalne poletko, widząc, że dzisiejszyświat to świat mediów, za wszelką ceną do tychżemediów chcą się dostać. Proponują więc swoje usługiw mniej lub bardziej wyszukany sposób, byle tylkozaistnieć: na ekranie, na pierwszej stronie tabloidu.Dotyczy to zwłaszcza tych, którzy już wcześniejznaleźli się w gronie osób publicznych, lecz z różnychpowodów poszli w odstawkę. Klasycznym przykłademjest tu były premier Kazimierz Marcinkiewicz.Jak dobrze pamiętamy, ten głęboko wierzący w Bogai w Rodzinę (koniecznie przez duże „R”) politykzostawił żonę i czwórkę dzieci, by związać sięz panienką o nieznanym ilorazie inteligencji. Zamiastzapaść się pod ziemię ze wstydu i w domowymzaciszu pieścić nowe rodzinne szczęście, robił (i robi)wszystko, żeby media o nim nie zapomniały. Możnato oczywiście potępić, choć patrząc chłodno, Marcinkiewiczma rację, afiszując się ze swoją wybranką,robiąc sesje zdjęciowe dla tabloidów i kobiecychpism, pozwalając Isabel wpisywać swe debilne wierszykina jego blogu. Wie, że dzięki temu Polacy o nimnie zapomną, a dziennikarze przy okazji być możezapytają nie tylko o Isabel, ale i o to, czy nie dostałpropozycji powrotu do polityki, albo co sądzi np.o reformie emerytur mundurowych czy sytuacjiw służbie zdrowia. Będzie więc może z czasem miałszansę znowu zaistnieć jako autorytet medialny, poktórego opinie w poważnych państwowych sprawachznów zwracają się redaktorzy.Jest jeszcze całkiem inna grupa medialnych autorytetów.To osoby „robiące” w mediach telewizyjnych,czyli mających najszerszą publiczność, alboz tymi mediami silnie współpracujące.W tym momencie warto nawiązać do wyników,ogłoszonego w lipcu 2009 r. sondażu przeprowadzonegoprzez Millward Brown SMG/KRC. Bardzomłodzi ludzie w wieku od 13 do 24 lat poproszenizostali w nim o wskazanie osoby publicznej, któraprezentuje najbardziej przez nich cenione cechyosobowości i poglądy. I co się okazało? To, czegomożna się było spodziewać. Młodzi Polacy uznali zaautorytety głównie osoby znane w telewizyjnegoekranu. Zwyciężył Jerzy Owsiak. Na kolejnychmiejscach znaleźli się Kuba Wojewódzki, SzymonMajewski, Wojciech Cejrowski, Dalajlama, EwaDrzyzga, Robert Kubica. Dziesiątkę wybranych zamykałaMonika Olejnik. Na liście nie znalazł się ani jedenpisarz, naukowiec czy biskup, zaś Dalajlama międzyCejrowskim a Drzyzgą wygląda, jak wygląda.Wśród autorytetów młodych ludzi zabrakło teżJana Pawła II. Nie ma go w pierwszej wskazanej trzydziestce.Prof. Katarzyna Popiołek z UniwersytetuŚląskiego w Katowicach w „Rzeczpospolitej” z 16 lipca2009 skomentowała to, trochę sarkastycznie, tak:„W oczach młodzieży Jan Paweł II był też celebrytą,ale jak celebryta rok, dwa nie pojawia się w mediach,to o nim zapominamy”. W tym samym artykuledominikanin o. Maciej Kosiec, duszpasterz młodzieży,pociesza się, że dobrze się stało, że w zestawieniucenionych przez młodzież osób razem z postaciami20


z telewizji nie znalazł się nasz papież: „Lepiej, by byłceniony przez znajomość swego nauczania” – podkreśla.Cóż… Nie miejsce tu, żeby wypowiadać się o znajomościnauczania Jana Pawła II wśród młodychludzi, czy w ogóle wśród Polaków. Ale nie sposób nieprzypomnieć, że popularność papieża brała sięw ogromnym stopniu właśnie w tego, że posiadał darbycia osobą medialną. Telewizja ten dar znakomiciewzmacniała. Wystarczy wspomnieć o papieskichkremówkach. Powtarzano ten fragment papieskiejwypowiedzi w telewizji w nieskończoność. Na pewnobardziej zapadł w pamięć, także młodym Polakom,niż właściwe nauczanie.Przykre, ale prawdziwe: dziś trudno być autorytetem,jeśli nie ma się w sobie chociaż iskierkishowmana. Jan Paweł II nie iskierkę w sobie miał, alecałe ognisko.Czy więc z tego wszystkiego płynie tylko smutnywniosek, że – jako społeczeństwo – schodzimy napsy? A może nie warto drzeć szat pod hasłem, że„kiedyś było lepiej”, skoro to i tak niczego, pozastanem tychże szat, nie zmieni?21


Zbigniew CzarnuchO wieżach z kości słonioweji ich mieszkańcachIlekroć słyszę słowo „elita”, tylekroć pamięćzbrojna doświadczeniem, nie zawsze miłym, podsuwami symbol wieży z kości słoniowej zamieszkałejprzez Narcyza. Ściślej mówiąc całej osady takichwież, symboli miłości do siebie ukształtowanej nafundamencie pogardy wobec innych. Pogardy nietylko wobec prymitywnego „motłochu”, na którywieża pozwala nam lekceważąco patrzeć z góry.Także wobec swych sąsiadów bezpodstawnie pretendującychdo miana elity. Jakże ich bowiem nielekceważyć, gdy w swym zaślepieniu są przekonanio swej wyjątkowej urodzie, a ich naiwność i głupotakażą wierzyć, że przebywają w wieży zbudowanej zeszlachetnego tworzywa, podczas gdy – jak powszedniewiadomo – mieszkają w tandetnych podróbkach,jako że tylko moja jest zbudowana z prawdziwychszlachetnych ciosów słonia!Na potwierdzenie tej zarysowanej obrazowo tezywywołam z bagażu wspomnień kilka scenek.Obraz 1.Początek lat 70. Mieszkając w Warszawie,zdarzyło mi się współpracować z telewizyjnym programemdla dzieci i młodzieży, gdzie prowadziłemaudycję pod tytułem Sekretarzyk rodzinny. Byłemprzekonany o dużych pedagogicznych walorachskierowania uwagi pokolenia nastolatków na dziejeich rodów i docierałem do rodzin kultywujących tegotypu tradycje. Jako wielbiciel twórczości MelchioraWańkowicza, którego umieszczałem w czołówceświata polskiej literatury, znalazłem w którejś z jegoksiążek wspomnienie o gazetce rodzinnej, jaką jegocórki wydawały raz w roku na Boże Narodzenie.Dotarłem do pisarza z ekipą filmową i nagraliśmyjego wypowiedź na ten temat. Po zrealizowaniuzadania gospodarz podjął nas kawą. W czasiepogawędki mój niedościgły mistrz pióra, w któregodziełach podziwiałem sztukę wnikliwego i wszechstronnegorozpatrywania postaw bohaterów jegoreportaży, wyrażaną w pięknej polszczyźnie, wprawiłmnie w osłupienie, dając wyraz swemu głębokiemuprzeświadczeniu zamieszkiwania w jedynie prawdziwejwieży samouwielbienia w stopniu, z jakim dotądsię nie spotkałem. Nasz gospodarz z jej wyżynz rozbrajającą bezpośredniością cały ówczesnyliteracki parnas Warszawy scharakteryzował z największymlekceważeniem i pogardą, odwołując siędo najbardziej prostackich określeń. Jako niepoprawnynaiwniak z prowincji, wciąż patrzący naświat w różowych okularach idealisty zostałempowalony i zdruzgotany! Po powrocie do równowagii po przetrawieniu zaserwowanej duchowej strawy,doświadczenie z panem Melchiorem w skrytce mejpamięci ulokowałem obok niedawnych doznańwyniesionych z elitarnego środowiska uczonychpedagogów pewnej uczelni z innego miasta, gdzieśrodkiem konsolidacji badawczego zespołu była22


totalna negacja, lekceważenie i kpina z twórcówteorii konkurencyjnych. Oba światy oddzielał odsiebie tylko język. Naukowcy używali innej, bardziejwysublimowanej gamy epitetów. Pisarz – jak przystałona rasowego reportera – dał wyraz znajomościbogactwa języka naszego ludu kochającego walićmięsem między oczy. Dziś próbki tego stylu ujawniająprzecieki nagrań służb specjalnych, w całym majestacieprawa podsłuchiwanej elity naszych polityków.Obraz 2.Ryszard Peryt, jeden z filarów moich zielonogórskichMakusynów, późniejszy reżyser wszystkichoper Wolfganga Amadeusza Mozarta wystawianychw Warszawie, po ukończeniu szkoły teatralnejz grupą koleżanek i kolegów wyjechał do Puław,gdzie w domu kultury tamtejszych zakładówchemicznych założyli eksperymentalny teatr. Projektspotkał się z życzliwym zainteresowaniem prasy i doPuław zaczęli przyjeżdżać nie tylko recenzenciteatralni z redakcji licznych czasopism, ale takżeautokary rozbudzonej artystycznie młodzieży. Perytprzysłał mi zaproszenie na premierę jednej z reżyserowanejprzez niego sztuk i wybrałem się do Puław.Po premierze w mieszkaniu naszego dzielnegoi ambitnego twórcy spotkałem się z liczną grupągości, których gospodarz mi przedstawił jako elitęwarszawskiej młodzieży katolickiej. Oczekiwałem, żeten kwiat młodych intelektualistów stolicy oczarujemnie subtelną analizą problemów, jakie niosłodopiero co obejrzane dzieło Ryśka i jego grupy. Gdzietam! Nie to ich interesowało. Z pasją rozprawianowyłącznie o polityce. Z ust elity popłynęła rzekanajbardziej prymitywnych czarno-białych ocen aktualnejsytuacji przypominających mi słyszane na„falach eteru” polskiego radia na przełomie lat czterdziestych-pięćdziesiątychfelietony – agitki autorstwasłynnej Wandy Odolskiej. Oczywiście z odwróconymiznakami. Niczym pan Melchior zaprezentowali swąmiłość siebie, zionąc pogardą do innych w stopniu,który nijak nie mieścił mi się w głowie z pojęciem„elity młodzieży katolickiej”. Z ich ust i gestówzionęło przyprawione nienawiścią szyderstwo i wrogośćdo myślących tak, jak ja. Sterroryzowanyklimatem rozmowy nie odważyłem się nawetodezwać. Po raz kolejny słowo „elita” zderzyło sięw mej jednostkowej świadomości z doznaniem bardzoprzykrego zaskoczenia.Obraz 3.Po moim powrocie do Witnicy spotkałem kolegęz witnickiego gimnazjum, jakie istniało tu w latach1945-1948. W wyborze życiowych dróg, stojącwobec alternatywy „być czy mieć”, wybrał to drugie.Jako producent przetworów warzywnych zaliczanybył do elity ekonomicznej miasteczka. Zbudowałsobie wieżę z kości słoniowej w postaci willi z marmurowymischodami i z jej piętra ocenił mnie w kategoriachgodnego politowania życiowego bankruta,do którego słowo elita pasuje jak pięść do nosa:„I czego się dorobiłeś? Straciłeś życie! Jesteś nikim”.Skłonny jestem sądzić, że sedno problemu elittkwi w tym, że zarówno ja, jak i wręcz każdy innymieszkaniec mojego miasteczka uważa się takżeza mieszkańca takiej wieży. Czujemy się członkamiśmietanki towarzyskiej swego światka. Światka ludzinam bliskich.Każdy więc ma prawo do celebrowania swejgodności i z tego prawa korzysta. Nawet pan Kufelskistojący od rana z kolegami pod sklepem z prawemwyszynku, zarówno ze względu na swoją ponadprzeciętnąsilną głowę, jak i przejawianą zaradnośćw zdobywaniu środków, w swym środowisku zaliczanyjest do elity.A ja zaliczam się w mych oczach do elity inteligenckiejmojej Witnicy. Mogę to nawet udowodnić„czarno na białym” stosownymi dokumentami! Mamjednak pełną świadomość tego, że poza niewielkągrupą koleżanek i kolegów doceniających mojepoczynania, jest w mieście grupa inteligentów,których to, co robię, w ogóle nie interesuje, a u innychwywołuje wzruszenie ramion. Funkcjonują w innychstrukturach życia lokalnego i co innego jest dla nichwartością.Tak więc gdy zaliczamy się sami do kategorii elity,jakże często przekonani o swej wyższości wobecinnych, skłonni jesteśmy patrzeć na pozostałychz poczuciem w najlepszym wypadku tolerowania,jeśli nie lekceważenia ich zachowań, a gdy spadniez nas maska bon tonu i damy upust naszymzachowaniom spontanicznym, obdarzamy ich uczuciemmniej czy bardziej dosadnie wyartykułowanegotraktowania per nogam, według wzoru zaprezentowanegoprzez Lecha Wałęsę w znanej telewizyjnejdebacie z Aleksandrem Kwaśniewskim.Wspomnienie z Zielonej Góry z lat 60.: idę ulicamimiasta z redaktorem Leszkiem Zielińskim. Po drodzeZbigniew Czarnuch23


dostrzegam leżącego w rynsztoku kloszarda, naktórego zareagowałem żywiołowo: „Zeszmaconypijaczyna”. Leszek przystanął i skierowawszy na mnieostre spojrzenie, odparł, silnie akcentując słowa: „Tunie leży zeszmacony pijaczyna. Tu leży człowiek”. Tobyła bardzo ważna lekcja. Pamięć tego zdarzeniautrwaliła się we mnie na całe dalsze życie, nabierającrangi swoistego punktu odniesienia ilekroć nachodzimnie ochota łatwego ferowania ocen zachowańbliźnich. Wyjaśnia także tonację i akcenty występującew tym tekście.Dlatego nie lubię słowa elita. Ma ono dla mnieposmak samouwielbienia i chorobliwej miłości własnej.Traktuję je w kategoriach pofeudalnej czkawki.Ludzie zaliczający siebie do tej grupy zazwyczajuchodzą w swych oczach za współczesnych jaśniewielmożnych: arystokratów ducha i intelektu. W ichjaśniepańskim stosunku do swego otoczenia ukrywasię postawa łatwego, dyktatorskiego, autorytarnegonarzucania innym swych wartości, gustów, oceni poglądów. Postawa ideowo ubrana w szlachetniebrzmiące deklaracje szczerości i odwagi mówieniaprawdy. Bo taki jestem szczerzy, że co w głowie, to najęzyku! Bo prawda jest oczywiście po mojej stronie.Rozwój cywilizacji technicznej spycha na marginesspołecznego życia inteligencję z jej snem o potędzejako elity i sumienia milionów, o których rząd ongiwznosiła modły. Póki żywe były wzorce feudalizmuz jego uporządkowanym hierarchicznie społecznymświatem, poczucie zajmowania swego miejsca w szeregubyło respektowane. Dziś szlachcicem nazagrodzie równym wojewodzie jest każdy potencjalnywyborca i płatnik podatków. Wolę więc w opisieomawianego zjawiska w miejsce wartościującegopojęcia elity, w którym tylko o krok od odrzuceniai pogardy wobec tych, którzy się nie załapali na przydziałymieszkań w wieżach z kości słoniowej,posłużyć się opisową kategorią merytorycznego,duchowego czy ideowego przywództwa. Alboodwoływać się do określenia „osoba znacząca”w swym środowisku. Przywództwa z jego dynamizmemwzrostu i upadku. Przywództwa występującegona różnych poziomach grup społecznych:środowiskowych, lokalnych, regionalnych, krajowych,kontynentalnych. Przywództwa niedającegojednak prawa do lekceważenia innych z tytułuprzyznanego sobie, wywalczonego czy nadanegomiana olimpijczyka, lub przewodzenia grupiestatystycznie większej. Tak jak to na przykład mamiejsce w trwającym sporze o prawo zawieszaniakrzyży w szkołach publicznych, kiedy katolicypowołując na to, że stanowią większość, narzucająinnowiercom swą wolę. W imię współczesnego pojmowaniakategorii godności ludzkiej i praw każdegoczłowieka, wszelką próbę hierarchizowania tegoprzywództwa, które dawałoby prawo lekceważenialub pogardzania innymi dlatego, że reprezentująpoziom niższy, uważam za zło.Odnoszę także wrażenie, że nadchodzące czasywymuszają na dotychczasowych mieszkańcach wieżz kości słoniowej zejście z nich na ziemie. Zejście, by– odwołując się do wspomnianej terminologiigeodezyjnej – w miejsce sytemu osnowy wysokościowejjako paradygmatu opisu rzeczywistościi znalezienia sobie w niej miejsca na miarę przejawianychaspiracji, przerzucić się na system osnowypoziomej. Pozwoli to na zmniejszenie dystansuwobec innych. Dystansu tak sprzyjającego demonizacjiczy pomniejszania partnera interakcji czyuczestnika sporu. Zejście na ziemię sprzyja zdystansowaniusię wobec swych poglądów i czynów, couważam za podstawowy mechanizm procesuuczłowieczania siebie.W mym długim życiu nauczyciela i mieszkańca„prowincji” nauczyłem się patrzeć i opisywaćotaczający mnie świat przede wszystkim w perspektywieżabiej, w schemacie poznawczym znakówzbliżonych do owej geodezyjnej struktury poziomej.Nie rezygnując jednak z tego, by od czasu do czasudla zachowania proporcji spojrzeć na moich uczniówi sąsiadów bliższych i dalszych także z perspektywywieży naszego kościoła czy nawet z okna samolotu.I ta perspektywa nakazuje mi, bym „narcyzów” wziąłw obronę.Kiedyś oburzał mnie ich horyzont myślowyograniczony tylko do własnej rodziny i ogrodzonejpłotem ich zagrody i zupełnej obojętności na to, co zatym płotem się dzieje. Po latach mogłem stwierdzić,że ich dzieci w szkole były zadbane i dobrze sobieradziły z nauką. Mogłem stwierdzić także, iż ichwypielęgnowane samolubnym egoizmem chatyukładają się w szereg zadbanych ulic będących dumąmiasta.Moja ich obrona dotyczy także problemuposzukiwania odpowiedzi na pytanie: kto komu dajeprawo przybijania innym „stempelka na łeb”z piosenki Bułata Okudżawy z piętnem samolubówczy tępaków? Kto komu daje prawo podczas dyskusji24


używania kategorycznego, pełnego pychy zwrotunależnemu Wszechwiedzącemu w brzmieniu: „maszrację” zamiast „podzielam twój punk widzenia” czyvice versa?Nie mam więc w tych sprawach tyle pewnościsiebie, ile mieli i mają nasi poeci, duchowni czy politycywyrokujący tak łatwo i tak lekko miotający gromamipotępienia. Może jest to wynik mego „zamroczenia”starczym wiekiem? Z punktu widzenia poety, w jegozrozumieniu tego słowa bez wątpienia tak. Ja jednakwolę to nazwać zamroczeniem wyniesionym z doznanychlekcji. Zamroczeniem, które przystoi starościjako przejaw życiowej mądrości wyniesionejz doświadczenia epoki, w której tak dużo mieli dopowiedzenia apostołowie jedynych prawd formułowanychprzez elity kolejnych artystycznych mód,naukowych paradygmatów czy politycznych doktryn.Jeżeli już mam mówić o swoim zamroczeniu,rozumianym jako stan mych obecnych poglądówi przejawianych życiowych postaw, to było to zamroczeniedarem natury w postaci predyspozycji lubich braku. Zamroczenie wzorcami kultury, w której sięukształtowałem, osobowością i poglądami ludzi,których uznałem za moje autorytety. Było to zamroczeniepokoleniowymi doświadczeniami, wśródktórych był między innymi rok 1939 i rok 1945. Byłylata 1950, 1956, 1968 i 1989. Mogę powiedzieć także,iż zamroczył mnie Tadeusz Kotarbiński swąpochwałą filozoficznego relatywizmu – gwarantadystansu wobec siebie. Dystansu spełniającegofunkcję szczepienia ochronnego przeciw dyktaturzebrzemiennych zbrodnią i terrorem jedynych wykładnidobra, prawdy i piękna, których głoszenie prawemkaduka, prawem osobistej samowoli lub samowoligrupy odniesienia, elity sobie przyznawały. Gdyzatem zastąpię słowo elita pojęciem przewodzeniagrupie zwolenników, wyznawców czy fanów, wtedywobec łatwej weryfikacji tej kategorii pryska balonNarcyza z wieży z kości słoniowej, któremu do życianiepotrzebni są inni, by mógł prawdy o sobie szukaćw ich oczach. Wystarczy lustro.Więc z „wyżyn” tego starczego zamroczeniamogę już nie z pogardą i nie z lekceważeniem, alez pobłażliwością zabarwioną dozą smutku, że tak jużbyć musi, bo „świat już od dawna taki wszak”, pokiwaćgłową, gdy patrzę, jak nowe pokolenie młodychgniewnych wspina się na ową wieżę z apartamentamizarezerwowanymi dla świata elit, z basenemumożliwiającym pławienie się w rozkoszy samouwielbienia,z kluczem do sejfu wszechwiedzyi władzy miotania gromami potępienia. Smutku, żeprzez to, jak przez dziecięcą chorobę – odrę, każdyambitny człowiek musi przejść.Problem tylko w tym, by w niej nie zwapniałi w porę z niej czmychnął, rezygnując z funkcjonowaniaw systemie sieci osnowy wysokościowej, by nastałe umiejscowić się w strukturze osnowy poziomej.Wśród ludzi. Poskramiając w sobie tak głębokotkwiącą w pokładach miłości własnej pogardę doinnych. By miłość siebie harmonijnie połączyć niez ideami, w imię których tak wielu tak łatwoskłonnych jest traktować innych w kategoriach środków,ale by tę miłość siebie zespolić z dobrem swejgrupy. Oby nie pasożytniczej.Zbigniew Czarnuch25


Eugeniusz KurzawaPolska elita w wazeliniePisarz powinien stać po stronie słabszych. Tochyba stwierdzenie Borgesa. W każdym razieważne i uniwersalne. Poeta, intelektualista,dziennikarz, człowiek myślący, powinien stać postronie nie tylko słabszych, ale i rozsądku,rozumu. Posiadać minimum krytycyzmu.W tygodniku „Przegląd” opublikowano jakiś czastemu tekst pt. Noamowi Chomsky’emu na 80. urodziny.Bardzo dobrze, że redakcja zauważyła rocznicęi tę postać! Pokazała czytelnikom niezależnegointelektualistę światowego formatu, potrafiącegopublicznie głosić swe poglądy bez względu nakoniunkturę! W odróżnieniu od wielu naszychmędrków dyżurnych (podających się za członkówelit), błyszczących może w telewizjach, ale zaściankowychw swej postawie, gdyż ich horyzontyzamykają się w miejscu, gdzie kończą się wpływyUSA jako państwa i nośnika niektórych politycznychmód... Drugim ogranicznikiem horyzontu myślowegopolskich „elit” jest trzeźwy punkt widzeniaw sprawach Wschodu, Rosji, Chin; kwestia nie doprzeskoczenia. Pomiędzy tymi zewnętrznymi wyznacznikamiograniczeń jest bardzo solidna blokadawewnętrzna elit, a stanowi nią krytyczny stosunekdo niektórych pomysłów i postaw Kościoła rzymskokatolickiegow Polsce.Noam Chomsky – to tylko jeden z przykładówjego wyrazistych poglądów – głosi, iż StanyZjednoczone są czołowym państwem... terrorystycznym,„Powołując się przy tym – jak przytaczaautor publikacji, Stefan Zgliczyński – na definicjęterroryzmu sporządzoną przez armię amerykańską”.Czymże bowiem, jak nie terroryzmem, jest stosowaniegróźb wobec słabszych krajów, państwowyszantaż (przykład Jugosławii, Afganistanu, Iraku,Iranu, Korei Pn., krajów Ameryki Południowej etc.),wreszcie atak na wybrane państwa na podstawiewymyślonych zarzutów.Zgliczyński przytacza w swym tekście fragmentwywiadu Artura Domosławskiego z Chomskym(Ameryka zbuntowana, Warszawa 2007), którypokazuje też sposób myślenia także niektórycheuropejskich, w tym wielu polskich, pożal się Boże,intelektualistów (choć wypowiedź odnosi się do ludziz mediów amerykańskich). Chomsky powiada tak:„Niech pan spyta swoich kolegów z amerykańskichmediów czy przyszło im na myśl, że najeżdżając naIrak Stany Zjednoczone popełniły zbrodnię – jednąz tych, za które naziści zawiśli w Norymberdze. Niepomyślą też, że Stany Zjednoczone są jednymz głównych państw terrorystycznych, nawet jeśli(nie) zostały potępione przez innych członków RadyBezpieczeństwa za terroryzm”. I jako uzupełnieniekolejne zdanie: „Tam gdzie demokracja jest w zgodziez bezpieczeństwem i interesem Ameryki, tam StanyZjednoczone lansują demokrację. Jeśli zaś demokracjaściera się z innymi, ważniejszymi interesami, jestbagatelizowana, a nawet ignorowana”.Chomsky, człowiek z nazwiskiem i uznanymdorobkiem naukowym, jest piekielnie niewygodnynie tylko dla kolejnych rządów USA, ale i zaoceanicznejtzw. opinii publicznej, która niejednokrotniereaguje na rozmaite wydarzenia polityczne u siebiei w świecie niczym stado baranów (prowadzonychprzez wspomniane media). Zwykle „głos ludu”26


sprowadza się tam do popierania na arenie światowejposunięć rządu USA. Jakiekolwiek byłyby głupie,a nawet zbrodnicze. Lecz czy nasz „głos ludu” mocnosię różni od tego za Atlantykiem? Nie bardzo. Ówbrak krytycyzmu zawdzięczmy polskim mediom,polskim elitom, polskim rządom. Nie dziw, że w Europieprzylgnęła do Polski opinia „osła trojańskiego” USA.Opinie Chomsky’ego są trzeźwe i ostre jak brzytwa,dlatego strach (nie tylko za oceanem) o nichdywagować w głównym nurcie publicznym i lepiej niewspominać o nich w mediach. Szkoda, iż nie mamyswego Chomsky’ego. Być może na polskim grunciemożna Noama Chomsky’ego porównać do odważniewystępującego pod prąd wytartych sądów prof.Bronisława Łagowskiego z Krakowa, felietonisty„Przeglądu”, choć nie ma on tak medialnego nazwiska,jak profesor z USA. Na szczęście jest kilkorotrzeźwych ludzi w Polsce, na pewno można o nichpowiedzieć: prawdziwa elita. Zdecydowanie wypadaprzypisać im taki walor jak niezależność sądów,samodzielność myślenia. Tyle że nie zaprasza się ichdo studiów telewizyjnych, żeby za bardzo nienagłaśniać niewygodnych poglądów.Zastanawia, dlaczego polscy tzw. intelektualiści,od których z definicji wymaga się krytycyzmu,ostrości spojrzenia, mogą mieć aż tak zamglone oczy,że nie potrafią zobaczyć w pełnym wymiarzeróżnorakich zdarzeń (politycznych, historycznych,społecznych) i zdystansować się wobec nich.Dlaczego nie umieją zabrać krytycznego głosu, jakteż przewidzieć w porę przed niemądrym zdarzeniem,dalszego biegu sprawy (chodzi zwłaszczao decyzje polityków odnoszące się do całego kraju,powiedzmy – udziału Polski w wojnach). Przecieżprzenikliwość mieści się wśród cech elity intelektualnej.Weźmy taki przykład. Pamiętne było oburzeniepolskich mediów, zwłaszcza „świętej” „Gazety Wyborczej”(która ma zawsze pełne usta demokracji),gdy publicysta tygodnika „Nie” i wówczas poseł, PiotrGadzinowski (zdaje się, iż wspólnie z kimś), pojechałdo Jugosławii końca lat 90., żeby przyjrzeć się sytuacjiw tym kraju podczas lub po ataku NATO. Chciałpoznać punkt widzenia drugiej strony, zobaczyćskutki bombardowań z bliska. To chyba oczywiste,gdy chce się zabrać głos w skomplikowanej sprawie.W Polsce i w Europie serwowano wtedy jako jedynywiarygodny głos rzecznika prasowego NATO, pokazywanojego wystąpienia w licznych telewizjacheuropejskich.Po czasie okazało się, iż NATO i jego rzecznik,pani sekretarz stanu USA i jeszcze sporo innych osób„zamieszanych” w wojnę, mówiąc delikatnie, „mijałosię z prawdą”: nie było ludobójstwa Albańczykóww Kosowie, co stanowiło pretekst do agresji. Zapewnekoncernom zbrojeniowym i generałom paliłosię do wojny, chodziło „tylko” o wypróbowanieamerykańskiej broni (notabene – stosowano niedozwoloneśrodki), zaś cywilni politycy mogliudowodnić Jugosławianom „kto tu rządzi”.Gdzie w tym całym zamęcie wojennym, albochociażby już po wojnie, po ustaleniu podstawowychprawd, były nasze elity? Gdzie zapisano ich głos?Dlaczego (ponadto) nie domagały się ingerencjizbrojnej wcześniej, gdy deklaracje polityków europejskichspowodowały rozpad Jugosławii i wzajemnekrwawe napaści na siebie mieszkańców byłychjugosłowiańskich republik?Zadaniem elit jest myślenie i ocena; w powyższymwypadku należało przewidzieć, iż rozpadnajwiększego państwa w bałkańskim kotle spowodujewojnę domową. Czy do tych niedobrychdoświadczeń należało jeszcze dokładać brutalny atakzewnętrzny na jeden z krajów byłej Jugosławii?Przecież wiadomo, iż fizyczna napaść niczego niezałatwi. Poza zniszczeniami, poza utratą życiamieszkańców. A że siła była po stronie NATO, wynikataku był łatwy do przewidzenia. Po czyjej stroniepowinien być w tym momencie (i potem) intelektualista,członek elity? Powinien poprzećagresję wojskową?! A takie odczucia dominowaływ Polsce.Popatrzmy na skutki agresji. W efekcie tej awanturyserbski (czy wtedy jeszcze jugosłowiański) przywódcaMiloszewicz stanął przed sądem. A Clinton,inspirator ataku, winny setek zabitych – nie.Dlaczego? I co pozwoliło NATO (de facto USA)zaatakować Jugosławię? Domniemane ludobójstwo(to prawda, zabito ok. 400 Albańczyków, ale nietylko ich)? Można oczywiście przyjąć za międzynarodowązasadę, iż w razie ludobójstwa (czy innegocasus beli) NATO lub ONZ wkracza do akcji. Dlaczegojednak NATO nie wkroczyło między wyżynających sięHutu i Tutsi w Afryce Środkowej? Żeby przytoczyćjeden z dziesiątków możliwych przykładów.W tym momencie prawdziwy intelektualista,także krytyczny dziennikarz powinien publiczniezapytać się polityków, dlaczego stało się właśnie tak,jak się stało (w Jugosławii)? Czy to było potrzebneEugeniusz Kurzawa27


i sprawiedliwe? I rozsądne? Co przyniosło w efekcie?Trwały pokój? Lepszą Europę? Raczej nie. Wiadomo,ostatecznie utworzono atrapę państwa – Kosowo.Które spora część państw „proamerykańskich”uznała, ale część nie uznała. Pośrednim skutkiemposunięcia było utworzenie nowych państw naWschodzie – Abchazji i Południowej Osetii. Te organizmypaństwowe, jak wiadomo, „są niesłuszne”.Znowu pytanie: dlaczego?Dlaczego, zapytajmy zatem, nie sądzimy USA(nawet moralnie, w czym Polacy się specjalizują) zanapaść na Irak, na Afganistan, na dziesiątki innychkrajów. Za setki niemoralnych czynów? Za publicznekłamstwa, oszustwa? Cóż to za elity – mowa o polskich– co potrafią krytykować Rosję, Chiny i innekraje wskazane przez Wielkiego Białego Brata, a niewidzą belki w swoim oku?! Odpowiedź wydaje sięprosta: łatwiej, ba, lepiej, stać za silnymi. To nic niekosztuje, a wazelina może się przydać.Powyższy szkic, wbrew pozorom, nie zostałnapisany przeciwko USA. Po prostu jest to w tejchwili najsilniejszy kraj, który, co oczywiste, staje siępunktem odniesienia i krytyki w różnorakich (w tymtakże zawinionych przezeń) sytuacjach. Ponadtoegzemplifikacje „z udziałem” USA są dość jasnei wyraziste w kraju ponoć najbardziej proamerykańskimw Europie (a może i na świecie). No i jakodobry punkt wyjścia do dywagacji o elitach pojawiłsię amerykański uczony N. Chomsky. Ale to nieznaczy, iż nie ma innych pól, na których polska elitaprzegrywa swoją niezależność i siłę. To oczywiściekontekst Kościoła rzymskokatolickiego, który wymagałbyoddzielnych rozważań.W Polsce, niestety, wyraźnie brak ludzi, którzyzechcieliby stawiać niewygodne pytania i wchodzićw trudne problemy! Albo może delikatniej: nie widaćtakich osób. A może nie mają dostępu do środkówmasowego przekazu? Ani elity intelektualne, anidziennikarze, ani specjaliści nie zadali bowiem sobiei autorytetom, innym specjalistom, politykom trudurozwikłania podobnych jak przytoczone zagadnień.Chyba że zadali, lecz pytania, a odpowiedzi nieposzły w eter? Też możliwe. Wówczas jednaknależałoby oczekiwać ujawnienia (zwłaszcza w krajuprzecieków, jakim zdecydowanie jest Polska), ktozakazał emisji programu, kto kazał cenzurować„niezależne” stacje telewizyjne, prawda? Tego niedoczekaliśmy się.Co zatem myśleć o naszych elitach, o tzw. intelektualistach,którzy nawet bez wazeliny, hmmm...popierają władze (zwłaszcza te prawicowe) i cocharakterystyczne, bardziej może rządy USA niżwłasne? A także, bo to „oczywiste”, Kościół rzymskii jego różnorakie posunięcia oraz poglądy. Jak traktowaćautorytety, które nie potrafią się zdobyć najedno chociażby – ale publiczne – krytyczne zdaniewobec absurdów życia społecznego, idiotyzmówlansowanych przez media, wobec „chorych” postacisceny politycznej? Jak oceniać elity zgadzające się nato wszystko i jeszcze popierające wykrzywianie, niewiadomo w imię czego, naszej historii i świadomości?Ba, kłamiące w żywe oczy, nawet pod przysięgą.Mówić, że nie mają honoru? To raczej większości niedotyczy, choć stwierdzenie zapewne oburzy...A przecież można inaczej. Można byćwrażliwym, krytycznym, niezależnym. Są takieprzypadki. Zatem dzięki Bogu – gdyby takowy istniał– za Noama Chomsky’ego.5-7 listopada 200928


Rafał KrzymińskiNowe elity pieniądzaTrudno jest rozmawiać o elitach bez uwzględnieniaczynnika ekonomicznego. Trywialnym jest twierdzenie,że w gospodarce rynkowej decydującą rolę odgrywakapitał. Przedsiębiorcze jednostki, które potrafią gopomnażać, zajmują wyższe miejsce w hierarchiispołecznej. Jedną z lekcji realizmu gospodarczegoodebrałem ładnych kilka lat temu od merkantylnieusposobionej ciotki. Byłem wówczas początkującymstudentem. Podczas nudnego zjazdu rodzinnegowdałem się w dyskusję o roli pieniądza we współczesnymświecie. Wygłosiłem płomienne przemówienie,w którym podważyłem nośne społecznie tezyo konieczności gromadzenia dóbr materialnych.„Niektórzy ludzie żyją skromnie i są przy tym szczęśliwi”– spuentowałem na koniec. Ciotka zareplikowała,trawestując słowa znanej piosenki: „W życiu pięknyjest tylko szmal i bal”. Całą kwiecistą orację, obfitującąw wyrafinowane ozdobniki językowe i kunsztownemetafory, moja interlokutorka skwitowała banałemku uciesze większej części biesiadników, najwyraźniejzachwyconych jej „błyskotliwym” poczuciem humoru.Próbowałem się bronić, dezawuując populistyczneporzekadła ludowe. Natrafiając na murobojętności, sprowadziłem rozmowę na inne toryi pochwaliłem się własną twórczością literacką:„Spełniam się. Jestem szczęśliwy, kiedy piszę.Twórczość to katharsis dla duszy”. „A co ty z tegomasz? Ile ci płacą ze te twoje bajki?” – spytała ciotka.„Nic. Póki co tworzę dla przyjemności. Kto wie, możekiedyś coś na tym zarobię?” – odpowiedziałem.„Chyba guza. Elyta za dyche” – skonstatowałaciotka.Jej pogardliwa uwaga dała mi do myślenia.Pierwszy raz na poważnie podjąłem refleksję nad roląelit w życiu społecznym. Czyżby materialny statusdecydował o przynależności do grupy wybranych?Jaka jest jej struktura społeczna? Kto decyduje o tym,co jest, a co nie jest elitarne? Czy reprezentant elitymoże chodzić w podartych butach?Czy chcemy tego, czy nie, żyjemy w epoce materializmui hedonizmu, dlatego najważniejszą wartością,która nam przyświeca, jest pieniądz odmienianyprzez wszystkie przypadki. Tymczasem wedługostatnich badań grupy badawczej Synovate, współczesnamłodzież na pierwszym miejscu stawiarodzinę i miłość. Poza tym dla młodych liczy sięprzyjaźń, uczciwość, godność i bezpieczeństwosocjalne. Czyżby odwrót od wyścigu szczurów,w którym od dawna uczestniczą ich starsi koledzy?A może zarzewie nowej neohipisowskiej rewoltyprzeciw plastikowemu społeczeństwu hipermarketówi galerii handlowych? Może. Nie można jednakwykluczyć, że ów raport odrobinkę zafałszowujerzeczywistość i kreuje fakty w przestrzeni społecznej.Inne badania wykazały bowiem, że największymautorytetem wśród nastolatków cieszą się tzw.celebryci: Szymon Majewski i Kuba Wojewódzki.Obaj raczej nie korzystają z pomocy opieki społecznej.Telewizja kształtuje świadomość. Wobecdrobnych cwaniaczków, co dorabiają się na lewo,opinia publiczna na ogół jest łaskawa.Na szacunek ciężko za to zapracować niedocenianymnauczycielom. Na licznych forach internetowychprzedstawiciele, było nie było, elitarnegoRafa³ Krzymiñski29


zawodu nazywani są leniami (z uwagi na długiewakacje) i nieudacznikami (ze względu na niskiezarobki). Prawdą jest, że ostracyzm w sieci bywaokrutny także wobec pięknych i bogatych, a internetowetrolle – jak nazywani są szczególnie agresywniużytkownicy sieci – nie wyznaczają standardóww życiu publicznym. Nie mniej jednak stereotypsfrustrowanego belfra jest dość mocny. Trudnoszanować kogoś, kto nie zaszpanuje autem z górnejpółki. Stosunek do nauczycieli przekłada się na stosunekdo elit w ogóle. Dla przeciętnego Polaka: elitypolityczne są skorumpowane, naukowcy działają poddyktando biznesu, a artyści są niemoralni. Profesorowiewyższych uczelni uchodzą za przemądrzałych.Partia polskiej inteligencji, Unia Wolności, istnieje jużtylko w leksykonach politologicznych, bo dla politykówtej formacji vox populi nie był najwyższymnakazem. Polskie społeczeństwo mentalnie i ideologiczniejest antyelitarne. Mimo tego elity pieniądzatrzymają się mocno. Jak to możliwe?Sceptycy słusznie zauważą, że lud jest nieufnywobec klasy wielkich biznesmenów. Niechęć do prywatyzacjibyła przecież jedną z przyczyn opóźnieńwielkiego projektu modernizacji polskiej gospodarkipo 1989 r. Opinia publiczna jest też szczególniewrażliwa na afery korupcyjne. SLD po aferze Rywinanie może odzyskać dawnej pozycji na scenie politycznej.Kłopoty ma też rządząca obecnie PO. Jużsamo podejrzenie polityków tej partii o niejasną gręinteresów przy okazji prac nad ustawą o grachlosowych i zakładach wzajemnych spowodowałopolityczne trzęsienie ziemi. Elity pieniądza są odpornena bieżące zawirowania polityczne czy światowykryzys gospodarczy. Społeczeństwu na dorobkubez trudu narzuciły własną wizję świata. Zajęły niszę,która jest atrakcyjna dla narodu, który w skrytościducha wierzy w powtórkę American Dreamw polskim wydaniu. Promowany przez nie konsumcjonizmw największym uproszczeniu sprowadza siędo szaleńczej pogoni za karierą, sukcesem i coza tym idzie pokaźną kolekcją dóbr materialnych.Członkami tak zdefiniowanej elity są zarównomalarz pokojowy, prowadzący jednoosobową firmę,jak i prawnik. Elita ta nie ma żadnej formalnejstruktury, jej siła pochodzi z nas samych. Ulegliśmyfetyszowi mamony.Pasowanie na wzorowego konsumenta odbywasię jeszcze w brzuchu matki. Tuż przed przecięciempępowiny dziecko jest zapisywane do renomowanegoprzedszkola. Wyprawka dla potomka też musibyć z najwyższej półki. Szkoła podstawowa powinnazajmować wysokie miejsce w rankingach placówekedukacyjnych. W przeciwnym wypadku dzieckoa priori skazane jest na życiowe niepowowodzenie,bo nie odnajdzie się na rynku pracy za kilkanaście lat.Pierwsza Komunia to okazja do lansu. Trzeba pokazaćwysoko postawionym znajomym, że stać nas naquada, skuter czy laptopa, a może i przyjęciew hotelu Marriott. Liceum to już przepustka do światawielkich pieniędzy. Ewentualna porażka na tymszczeblu nauczania niechybnie wiązałaby się z perspektywąwyjazdu na popularny wśród absolwentówpolskich uczelni zmywak. A dalej to już rutyna:setki dodatkowych zajęć, trzy języki obce, taniec,jazda konna, gra na akordeonie i korespondencyjnykurs spadochrononowy. Modne studia na modnejuczelni lub kupiona magisterka na pseudouniwersytecie.Cel jest ten sam: ciepła posadka, domekz ogródkiem rozłożony na trzydzieści lat, wakacjew Egipcie i złota karta kredytowa. W wersji dla mniejobrotnych: dobrze wyposażone mieszkanie, urlopnad polskim morzem i dostęp do dziesiątek kartpłatniczych.Rzecz jasna nie ma nic złego w uczciwym zarabianiupieniędzy i dążeniu do samorealizacji. Nie chodzio oto, aby iść za głosem Henryka Goryszewskiego,działacza ZCHN, dla którego „Polska może byćbiedna, byle była katolicka”. Asceza i kult ubóstwawe współczesnym świecie też nie mają racji bytu.Można nawet dowodzić, że apologeci ideologii konsumpcyjnejnaśladują trendy globalne. Wydaje sięjednak, że na tzw. salonach nie może się przebićpogląd występujący w obronie alternatywnego stylużycia. A ci, którzy się wypowiadają z pozycji kontrsystemowych,uchodzą za nieszkodliwych wariatówalbo niespełnionych życiowo frustratów. Przecieżautsajderzy z branży muzyczno-rozrywkowej zawszekwestionowali porządek światowy. A ich protestsongi często służyły celom autopromocyjnym lubbyły formą artystycznej prowokacji. Alterglobaliści coprawda uwrażliwiają społeczeństwa na realne problemywspółczesności, chociażby dysproporcje w rozwojugospodarczym między Północą i Południem czyglobalne ocieplenie. Ale to niebezpieczni chuligani.Tak czy owak oszołomów i anarchistów nikt niesłucha, bo kto by słuchał ekstremistów? Intelektualiściteż powinni zamilknąć, bo ich czas minął.Wiara w postęp ma się dobrze. Rząd wysyła sześcio-30


latków do szkoły, aby nie były gorsze od swych europejskichkolegów.Przypomniała mi się koleżanka ze szkoły średniej.W dzieciństwie zaznała biedy, dlatego wciąż mówiłao pieniądzach. Śmiała się z biednych wykształciuchów,a chwaliła sąsiada z bloku, który po zawodówcedorobił się dobrego samochodu. To alegoria polskiegospołeczeństwa, tworzącej się klasy średniej. Jejaspiracje sięgają wyżej, znacznie wyżej. Celemdowartościowania dla potrzeb tego tekstu nazwałemją „elitą finansową”.Martin Luther King miał kiedyś wielki sen. Mniewczoraj przyśniło się państwo idealne, w którymsłowo elita odzyskałoby dawną moc i chwałę.W jej skład wchodziliby ludzie mądrzy. Tacy,co patrząc w gwiazdy, widzą nie tylko płatnąautostradę na drodze mlecznej. Chyba jestempięknoduchem.31


Stanisław TurowskiElity elitElity – o jakich by nie mówić – to temat „dostojny”.A i niewdzięczny. Kto należy do elity, czyli do osóbszczególnie szanowanych, w środowisku pracy,w otoczeniu społecznym szeroko rozumianym? Toosoba w danym skupisku ludzkim jaskrawowybijająca się pod jakimś względem, służąca innymza wzór, podziwiana. Myślimy wtedy o tych najlepszychz nas, którzy funkcjonują na najwyższympułapie, na uniwersytetach, na przykład na wysokichszczeblach władzy, w stolicy kraju, w dużych miastach,w aglomeracjach, o tych, co są faworyzowaniw mediach. W pierwszych chwilach – przy głośnymnazwisku – nie rozpatrujemy zasadności kreowania…ProwincjaW poniższych rozważaniach bliżej zajmiemy sięelitami terenowymi, gminnymi, powiatowymi.Takowe przecież też istnieją. Chociaż teraz posługiwaniesię określeniem „prowincja” w znacznymstopniu traci sens, bo po radiu, telewizji, telefoniekomórkowym, internecie odległość kilkuset kilometrówwydaje się przestrzenią „podwórkową”.I tysiące kilometrów nie stanowią problemu przykomunikacji lotniczej czy dla przesyłania dźwięku,obrazu. Obecnie prowincja (prowincjonalność) towłaściwie tylko miejsce zamieszkania, daleko (w kilometrach)od stolicy, od wielkich miast; ewentualniespecyficzna mentalność. Dla życia intelektualnegotego typu sytuacja ma coraz mniejsze znaczenie.Prowincję możemy tworzyć lub ją reformować, tam,gdzie akurat jesteśmy, w dowolnym punkcie naszegoglobu. Dla publikowania owoców wysiłku twórczego– „nadawanie” z prowincji to nie kłopot. Problemw tym, by z naukowcem, pisarzem, malarzemchciano współpracować. Prowincję mamy w sobie(lub jej już nie mamy, czasem prawie od zawsze –kwestia wychowania). W istocie – liczą się odległości,nie te fizyczne, kilometrowe; liczą się odległościduchowe, intelektualne.Na ile zasłużenie pewnym osobom przyznajemynadzwyczajne splendory? Gdzie są granice międzytalentem, solidnością, gigantyczną pracą, naddziełami, dla innych, heroicznym trudzeniem sięz sobą a blichtrem (też ważnego, ale czy najważniejszego…)pieniądza? Trudno zdecydowaniestanąć po jednej stronie. I pewnie nie jest tokonieczne. Może wystarczyłaby kwestia rozsądnychproporcji…Warunki elitarnościPrzy ocenianiu elit dopuszczamy się czasemnadużyć. Mimowolnie nieraz. Dla wielu z nas – ktośsię bardzo wyróżnia już wtedy, gdy ma wyższe wykształcenie,gdy solidnie pracuje, gdy z łatwościąnawiązuje kontakt ze środowiskiem. Nie zawsze tewskaźniki dają w miarę obiektywny obraz czyjejśosobowości. Znakomity nauczyciel, lekarz, adwokat,instruktor z placówki kulturalnej nie staje sięautomatyczne reprezentantem miejscowej elity.Zaszczytnej selekcji podlega dopiero wtedy, kiedypowstaje wokół niego, zazwyczaj po którymś roku,opinia, że osiąga sukcesy na miarę ponadlokalną,kiedy jest powszechnie wyjątkowo szanowany,również za postawę ogólną.32


BlefowanieZdarza się, iż czasem dokonujemy pewnego„zafałszowania”, ulegamy powszednim stereotypom.Jeżeli ktoś bywa w „wysokim” towarzystwie,jeśli cechuje się nienagannymi manierami, etykietą,to skłonni jesteśmy taką osobę kwalifikować donadzwyczajności, do elity właśnie. Jest tu dużomiejsca dla subiektywizmu. Zależy, kto ocenia, wedługjakich kryteriów, intencji, czy dysponuje dostatecznąorientacją na temat osiągnięć danej jednostki.Dla kogoś skromnego wykształceniowo, żyjącegoniewyskokowo, autorytetem wyjątkowym jestjuż ktoś, kto zajmuje kierownicze stanowisko, jeździdrogim samochodem, nosi ładne ciuchy. Dla kogośzaprawionego intelektualnie taka osoba nie musi być„adresatem” zachwytu. Oczywiście jest obiektemszacunku. Jak wszystko, co się składa na „pozytywność”człowieka.Można zatem powiedzieć, iż członkiem elity jestktoś, kto zbiera dużo uznania w oczach wielu ludzi,którzy sami wyróżniają się bogactwem dobrych cech,określoną niestereotypowością. Wartość danej indywidualnościjako członka elity po części „zależy” odwyrobienia intelektualnego jednostek kwalifikującychkogoś do miana tejże.Elity gminneOkreślone środowisko elitarne, elita to przynajmniejkilka osób w gminie, powiecie, mieście. Tagrupa indywidualności niejako wyznacza sposóbmyślenia, wypowiadania się, zachowania w różnychsytuacjach, interpretowania rozmaitych zjawisk,zdarzeń. Jest wspaniale, gdy w skład takiej grupywchodzą osoby autentycznie bogate wewnętrznie,a dzieje się fatalnie, kiedy elita składa się z ludzinazbyt skromnych, pod każdym względem.Autorytety ze szczytówTrzeba wspomnieć trochę szerzej o elitach z najwyższegopułapu, gdyż one wyznaczają popularnestandardy, akceptowane – bardziej lub mniej –w całym społeczeństwie. Najczęściej mówi sięo elitach politycznych. Trudno orzec, czy one dlaspołeczeństwa czynią więcej dobra czy zła. Idzie tuo środowisko parlamentarzystów i dziennikarzy zajmującychsię polityką.Niektórzy z tego środowiska społeczno-medialnegotrafili tam przez przypadek, co widać nieraz,jak obnażają się ze swą „dziurawą” wiedząi prostacką kulturą osobistą. Do wzorowania się tokiepski materiał.Awansowanie do elityWielu ambitnych ludzi bardzo pragnie wejść dogrona (raczej nieformalnego) elit, najczęściejmiejscowych, mimo że czasem rażąco nie spełniająwarunków intelektualnych. Trzeba ich wszakże zatakie dążenia cenić. Uprawiając duchową wspinaczkę,po drodze, stają się pod jakimś względem,doskonalsi, lepsi. Nawet gdy zdobywają – wśród„kapłanów” – miejsce najskromniejsze.W Polsce, tej „nadolnej”, terenowej – jak wszędziechyba w naszym wspaniałym kraju – jednocześnietrwa walka o prawo wejścia do gronanamaszczonych i eskalacja zazdrości, że wybrańcomsię udało. Często występuje dorabianie im gęby przezzawistników, że niby – w gruncie rzeczy – wcale niesą tacy nadzwyczajni. I na wszelkie sposoby utrudniaim się awans do elit wyższego szczebla, pomniejszającosiągnięcia liderów w danej dziedzinie,w rodzimej społeczności lokalnej. To są hamulceutrudniające awans cywilizacyjny i bytowy nie tylkojednostek, lecz całych zbiorowości ludzi. Gdyby sięudało policzyć straty społeczno-ekonomiczne z tegowynikające…Wchłanianie nowychElity wojewódzkie, „warszawskie” funkcjonująteż wskutek zasilania ich przez „nabytki” z prowincji.Z korzyścią również dla tych ostatnich. Z reguły wyżejsię dostają jednostki o szczególnych predyspozycjachdzięki życzliwemu zauważeniu ich przez górę. Jakąkarierę może zrobić zdolny naukowiec, lekarz,skrzypek, nie wyrywając się z małego miasteczka?Bez ingerencji z zewnątrz nie może być właściwiewykorzystany talent naukowy, techniczny, artystyczny,pedagogiczny. Człowiek nadprzeciętnychpredyspozycji w jakiejś dziedzinie nie może liczyć nasatysfakcje finansowe lepsze niż otrzymują inniw otoczeniu, bez błyskotliwych osiągów.Nasze elity, te ze stolicy i te z prowincji popełniająsporo grzechów. Przy konfesjonale w wielu przypadkachtrudno by było im się uczciwie rozliczyć. Nie jestStanis³aw Turowski33


tak, jak by się mogło wydawać, jak wynika czasemz obrazów telewizyjnych przykładowo, że nadpsutajest tylko góra elit. Podobne niedoskonałościi przewinienia trapią, bywa, liderów z gminy i z centrali.Za kondycję Polski, psycho-moralną, w decydującejmierze odpowiadają najtęższe umysły,mające do dyspozycji odpowiednie warunki finansowo-materialne.Pod adresem elit – z ogromnymszacunkiem co do ich zasług dla społeczeństwa –zgłosić można trochę pretensji.Oto wybrane z nich.Niektórzy członkowie elit są sprzedajni; wobecaktualnych władz nadgorliwie dyspozycyjni. Łatwoprzechodzą na służbę egoizmu i pieniądza, choćstarają się robić wrażenie, że cenią nade wszystkojakieś idee. Najbardziej kunktatorscy z nich, kiedymówią, że coś czynią bezinteresownie, to na pewnona takiej próbie szlachetności robią znakomity biznes,w najszerszym jego rozumieniu. Elity lokalne, subtelnymii mniej subtelnymi metodami często utrudniająwybicie się indywidualnościom z własnego środowiska.Ale w ten sposób i siebie „przytłumiają”, niezawsze sobie z tego dostatecznie zdając sprawę.Wybierają spokój. Wolą utrzymać to, co mają.W sensie materialnym także albo przede wszystkimw sensie materialnym – co teraz akurat może sięwyrażać w utrzymaniu (bądź otrzymaniu) miejscapracy.OstrożnośćNa tyle każdy jest inteligentny – i widzi, że wiodącymwłaśnie obecnym szefom elit wchodzićw drogę – to raczej kiepska kalkulacja. Liderzy, nietylko ci związani z władzą, bywają przewrażliwienii zbyt często dopatrują się zagrożeń tam, gdzie ichfaktycznie nie ma i przez to zbyt często nie dostrzegająwśród elit ogniw pomocnych im w karierze.Ktoś, kto boi się o utrzymanie wpływów, a dysponujeniezbędnym doświadczeniem i nieodzowną dziśodrobiną cwaniactwa, wie, iż lepiej trzymać z mniejzdolnymi, ale liczniejszymi…Błogosławiona konfliktowośćKorzyść z owej sytuacji jest taka, iż człowiekwyjątkowo utalentowany i pracowity dostaje się nawyżyny dzięki temu, że nabrał hartu w walce z przejawamizawiści, a szukanie narzędzi obrony rozwijainteligencję i tak przecież, tutaj, nadzwyczajną. Przyzderzeniu się z przeciwnościami narasta potrzebaczytania, zdobywania dodatkowej wiedzy, co czasembardzo pomaga we wspinaniu się po awanse. Jakbyna przekór „wrogom”, zazdrośnikom.Hamulce środowiskowo-lokalneW awansowaniu do elit silną przeszkodą bardzoczęsto jest to, że przy ocenianiu człowieka ambitnegodecydującą rolę odgrywa – wspominana już –zazdrość, a nie efekty pracy – zawodowej czyspołecznej. Jeżeli ktoś skutecznie zmierza kuwyżynom, to raczej nie z pomocą rodzimegośrodowiska. O awansie zbyt często decyduje niewiedza, a demokracja, poparcie większości. Wyżejidzie ten, kto ma bardziej zgranych kolegów. Możnazauważyć niechęć do sugestii z zewnątrz co dowartości „kandydata”. A przecież – im dalej od ocenlokalnych, tym więcej obiektywizmu. Także wśródosób o najwyższym poziomie inteligencji, będącychwzorem dla masowego otoczenia znajduje się sporomiejsca na cwaniactwo, cynizm. Są to, niestety,przymioty bardzo opłacalne. Minął czas, kiedy twórczyinżynier, znajdujący się w zagrożeniu, mógł liczyćna poparcie polityka czy urzędnika wysokiegoszczebla. Powoływanie się na „liczebność” poprawiasamopoczucie ludziom przeciętnym, przyzwoitymi spokojnym, ale nieraz mamy wtedy do czynieniai tak z dyspozycjami – zakamuflowanymi – naturyniedemokratycznej (np. manipulowanie większymiskupiskami osób, tym bardziej, gdy mają one szansepozyskania pewnych korzyści).Służby specjalneNa prowincji, podobnie jak w stolicy i aglomeracjach,obywatele mają swoje „służby specjalne”,wykorzystywane przez miejscowe elity. Wydawać bysię mogło, że w terenie „rozpracowywanie” przeciwnikówodbywa się tylko na oficjalnych zebraniach.Jak czegoś nie „przetrawia” centralna telewizja,skłonni jesteśmy sądzić, iż zjawiska nie ma. O nieszczęśliwejposłance, o ministrze zaraz głośno jest.Ale gdyby na małym ekranie przedstawiać wszystkiegrzechy wojewódzkie, powiatowe, kogo by to takbardzo interesowało? Więc w gminie, niewielkimmieście – tylko przypadkowo policja zatrzymujewicestarostę prowadzącego samochód po symbo-34


licznym „kielonku”… Że prezydent miasta molestowałpracownicę – wydało się całkiem niespodziewanie.Zjawiska służb specjalnych, tym bardziej(znowu) elitarnych zlikwidować się raczej nie da.Tego rodzaju struktury na usługach liderów„władzowych” funkcjonują co najmniej od starożytności.Tak jak stanowiska doradców. Wspomnianychciał, na razie przynajmniej (upłynie któraś dziesiątkalat), zlikwidować się chyba nie da. Trzeba więc umiećz tym żyć.Przykład trywialny. Przywódcy elit chętnie forsująposiadanie dużych, pięknych obiektów, bo te swoimogromem i bogactwem pomagają „w tłumach”budzić respekt i zaufanie, a poza tym – stanowiąnajlepsze zabezpieczenie majątkowe. Czasem funkcjonująelity wydmuszkowe. Ci z nas, najlepiej przygotowaniintelektualnie, świadomie lub mniejświadomie, przyłączają się do głosów o niefaworyzowaniupieniądza, czyli o zmniejszaniu społecznegoparcia na nieco większe „złocisze” (wyższe płace,emerytury, lepsza oświata, bardziej dostępna opiekazdrowotna). Poprawia to samopoczucie tych, comają ustabilizowaną sytuację bytową. Moralnyobowiązek elit – ileż razy wywodzących się z nizinspołecznych – to upowszechnianie świadomości, iżnie jest najlepszym wyjściem kult pieniądza; alezdobywanie go, posiadanie w niezbędnej ilościstanowi warunek zachowania bezpieczeństwa.Obawa przed narażeniem się obecnie panującemuustrojowi jest niezupełnie uzasadniona. Kto by niechciał kapitalizmu coraz lepszego pod każdymwzględem.Klasa elitElity każdy ma takie, jakie chce albo na jakiezasługuje. Na przykład te polityczne, które sobieorganizuje przy urnie wyborczej. Każdy z nas ma elityna miarę własnych oczekiwań. „Określ mi, kto dlaciebie jest elitą, a ja ci powiem, kim jesteś”. Nikt niema prawa ingerować w czyjeś gusta, sympatie,w ogóle w wartości wewnętrzne. Powstaje teżwrażenie, iż nieraz zbyt łatwo skupiska elitarne przyjmujądo swego grona ludzi nowych, mało znanych.Od tych indywidualnych wyobrażeń, od praktycznychgestów (dajmy na to – kogo sponsorować)zależy, jakie są elity elit, czyli jakimi ludźmi sąpierwszoliniowi liderzy w różnych dziedzinach.Narzekamy, tyle razy słusznie, na reprezentantówwielkomiejskiej, regionalnej śmietany społeczno-politycznej,ale wypadałoby chyba zauważyć naszą (naswszystkich) współwinę. Upraszczając rzecz nieco –powtórzmy: elity mamy takie, na jakie zasługujemy.Nadzieja, że na przykład przez modlitwę (nieistotnew jakiego rodzaju świątyni) spowodujemy dohumanizowanieczęści naszych elit, nie wydaje się całkiempewna. Pana Boga w te sprawy bym nie angażował.Elitarne zagrożeniaIstnieje dość zasadne przypuszczenie, że możenastąpić samozagłada elit, głównie intelektualnych.Z dwóch co najmniej powodów. Pierwszy – o charakterzeglobalnym. Ekonomiczny. Rozwój naukowo--techniczny sprawia, że coraz więcej ludzi będzie bezstałego zatrudnienia, z dużą ilością wolnego czasu(też na jakieś myślenie…) i nadal z ogromnymiróżnicami w poziomie bytowania w poszczególnychpaństwach i między krajami, kontynentami.Najwyższe elity są tutaj, tymczasem, dość bezradne.W dodatku, zdarza się, iż współpracują z korporacjamio dziwnych interesach.Drugi powód. O „wymiarze polskim”: corazbardziej masowe studia, prowadzące czasem doobniżania ich poziomu, niekiedy do „kupowania”wręcz prac kontrolnych, dyplomowych. Elity uniwersyteckie,przynajmniej na razie, jakby nie zauważają,że w tej sytuacji ubywa im autorytetu przezpowszedniejące przekonanie, iż uczelniane „patenty”można coraz częściej dostać za pieniądze. Porakończyć ten „traktat”. Wchodzimy na obszar etykiuniwersyteckiej kadry naukowo-dydaktycznej.Stanis³aw Turowski35


Andrzej BuckElity kulturalne na prowincji/w małej ojczyźnie?!(esej subiektywny o poszukiwaniu obecności)Być wśród elit.Lepiej teraz czy po śmierci?Niech się więc aktorowie śpieszą czym prędzej,Idź, zaleć im to i obchodź się z nimi przyzwoicie.Niechaj im na niczym nie zbywa;Znajdują się bowiem między nimi ludzie,Których szanować należy.Oni są żyjące kroniki wieku swojegoI lepiej byłoby dla ciebiemieć po śmierci niepochlebny nagrobek,niżeli za życia złą o tobie perorę.William Szekspir, Hamlet/przekład Bogusławskiego, 1798 rok/Pytanie jak najbardziej trafne. Cytat z Hamletarównież. Aktor bowiem to streszczona, żywa kronikanaszych czasów. Czy bycie w kanonie elit trwa zatemwiecznie? Bardzo często wkraczamy za życia dopanteonu elit, by później, po śmierci popaść w zapomnienie.Tym bardziej jeśli proces ten nie jestwynikiem dziedziczenia, a tylko efektem procesutworzenia.Zdarza się i zjawisko odwrotne. Za życia nieobecni,zapomniani, nieodkryci czy niedoceniani, po śmierciwkraczamy do owego panteonu. Spójrzmy na przykładyz historii <strong>Lubuskie</strong>go Teatru: Jerzy Zegalski,profesor, dyrektor Teatru w latach 1958-1960 dziśwymieniany jest w szeregu osób ważnych dla ZielonejGóry. Marek Okopiński, reżyser i dyrektor pozostajelegendą, choć do dzisiaj niezweryfikowaną artystycznie.Ale ważną, bo teatr takich legend zawsze potrzebowałi potrzebuje. Ryszard Żuromski, aktor, reżyseri dyrektor, dla pierwszego pokolenia studentów WSPbył teatralnym guru, i w jego – tego pokolenia –świadomości w takiej roli pozostaje.Po latach legendy, jako stały element elit kulturalnych,wietrzeją, ulegają degradacji, szczególniew świadomości młodego pokolenia.Kiedyś fascynowało mnie takie myślenie o literaturze,które zaszczepił w nas, ówczesnych krakowskichdoktorantach, Profesor Kazimierz Wyka.Sformułował ideę pokolenia literackiego, którew naszym wyobrażeniu urastały do rangi elit wirtualnych.Fascynowały mnie przez długi okres te elitywirtualne. Choćby Pokolenie Kolumbów z Baczyńskim,Gajcym, Trzebińskim, Stroińskim, Bojarskim,Pokolenie „Współczesności” z nieodżałowanymStanisławem Grochowiakiem, a też zespołemtygodnika „Po prostu”, Nowa Fala z Krynickim,Kornhauserem i Adamem Zagajewskim, i inne.36


Zastanawiam się dzisiaj, na ile to zauroczenie – jakbyto rzekł Erich Fromm – było coś warte....? Bo przecieżtrzeba było mieć wzorce, a one, te pokolenia i instytucje– z pewnością – taką rolę spełniały.Co to jest prowincja i jej elity?Z natury rzeczy nie uznaję określenia prowincjaw jego wartościowaniu pejoratywnym. Jeśli natomiastjest to kategoria geograficzna, to jest ona dlamnie porywająca. Jeśli jest mentalna, to tylko w rozumieniunegatywnym.Czy prowincja ma elity? Czy posiada elity kulturalne?Odpowiedź jest prosta. Posiada, bo posiadać musi.Prowincja jest ujmująca na przykład w rozumieniuBrunona Schulza. Chętnie spoglądałbym na Światz perspektywy jego Drohobycza. Chociaż Schulz niebył wcale prowincjuszem. W Wiedniu bywał częściejniż nam się zdaje – pisał Jerzy Jarzębski w szkicuProwincja – Centrum.Teraz przytoczmy kilka popularnych uwag natemat rozumienia elit: „Zespół ludzi wyróżniającychsię pod jakimś względem w swoim otoczeniu i na tejpodstawie uznany za wybrańców – takim mianemokreśla się elity. To różne gremia przywódcze,wyróżniające się na tle masy ogółu społeczeństwa,spośród których zostały wyłonione. Zbiór osób zajmującychkluczowe pozycje w strukturze władzy,których decyzje mają wpływ na całokształt życiadanej struktury. Autorytet, prestiż człowieka zależyod aktualnie posiadanej pozycji w danej elicie,oraz od pozycji w hierarchii istniejącego establishmentu.Zbiór osób zajmujących najwyższe miejscaw skali takich kategorii jak autorytet, prestiż.To z kolei wynikać może z aktualnie cenionychwartości i potrzeb lub reprezentowania tradycyjnychwartości charakterystycznych dla danego społeczeństwa.Elita to grupa uprzywilejowana. Elit może byćprzynajmniej tyle, ile cenionych wartości w danymspołeczeństwie. Elity dążą do sprawowania kontrolinad reprezentowanymi wartościami i co za tym idziedo hermetyzowania swojej elitarności.Wejście do elity to efekt procesu selekcji.Najpowszechniejszymi kryteriami selekcji są: mająteklub prawo dziedziczeniaJ. Ortega y Gasset, autor Buntu mas, zwracałszczególną uwagę na różnice jakościowe w pojmowaniuelit. Podkreślał, że należy zdawać sobiesprawę z istniejących różnic jakościowych pomiędzywszelkimi elitami, także elitami a społeczeństwem(zwanym masą ludzką). Ortega dzielił współczesnespołeczeństwo na dwa zasadnicze zbiory. Masę –czyli ludzi przeciętnych, będących jedynie powtórzeniemtypu biologicznego i społecznego. Tę masędefiniował raczej na podstawie indywidualnychodczuć jednostek do niej należących. Masa to ciwszyscy, którzy w żaden sposób nie wyróżniają sięi nie chcą się wyróżniać. Dobrze się z tym czują, czylisą to tzw. konformiści.Drugi zbiór to wybrana mniejszość czyli jednostkistawiające sobie duże wymagania, przyjmującewyzwania ponad przeciętną. To jednostki posiadająceświadomość swoich wartości i nie czujące sięosobnikami przeciętnymi”.Moje fascynacje prowincjąFascynuje mnie Kazimierz. Jeśli przesiadywałemw salonie w Kuncewiczówce, to czułem się, jakbymbył znajomym Marii i Jerzego. Jeśli robiłem w kuchnipisarki jajecznicę w październikowy jesienny poranek,to z pewnością czułem się kimś lepszym, a przynajmniejwyróżnionym. Jeśli jadłem w tejże kuchniz Janem Peszkiem kotlety schabowe, to przeżywałem– mówiąc żartobliwie – w pewnym sensie przynależnośćartystyczną do elit.Kazimierz też ma swoją elitę. Jej członkiem jestDaniel Olbrychski. Mieszka w Mięćmierzu i stamtądwzdłuż kamieniołomu przyjeżdża często konno nakazimierski Rynek. W Kazimierzu, jeszcze w międzywojniu,zderzały się przyjeżdżające elity z miejscowąludnością. Opisała to znakomicie w Dwóch księżycachMaria Kuncewiczowa. Zresztą asymilacja elitzaczęła się w momencie, kiedy architekt, profesorKarol Siciński zaczął przywozić z Warszawy domiasta studentów architektury.Fascynuje mnie też Lanckorona. Położonaniedaleko Kalwarii Zebrzydowskiej. Miejsce w którymdo dzisiaj sprawowane jest Misterium o ChwalebnymZmartwychwstaniu Pańskim. Ale w Lanckoroniemieszka też Wojciech Pszoniak i np. KazimierzWiśniak. Jeśli więc bywasz w Lanckoronie, tak jakPszoniak, to zbliżasz się do elit. W najstarszym,prowadzonym w Polsce rodzinnym pensjonacie„Tadeusz”, w Lanckoronie bywał przecież JózefPiłsudski. Lanckoroną zachwycał się Marek Grechuta.Napisał o niej piosenkę...Andrzej Buck37


Osobiście nie mogę żyć też bez Zwierzyńca.Kiedy pojawiam się w miejscowym warzywniaku,przy placu, który nazywam sobie rynkiem, napoczątku sierpnia właścicielka z właściwą sobie tylkoswadą, stwierdza: „O, Artyści przyjechali, zaczyna sięLetnia Akademia Filmowa”.Zastanawia mnie, czy osiadły na tymżeRoztoczu, niedaleko od miasteczka, autor Traktatuo łuskaniu fasoli Wiesław Myśliwski, to elita tamtejszejprowincji? Czy ja w takiej sytuacji staję sięcząstką elity kulturalnej?Miasta bardzo często dokonują absorpcji tzw. elitpotwierdzonych. Tak było ze Sławomirem Mrożkiemw Krakowie czy np. Leszkiem Mądzikiem w Lublinie.Czy grupa artystyczna tworząca w 1984 rokuTeatr Witkacego postrzegana jest w Zakopanemdzisiaj jako elita? Kiedy tworzyli go jako niezależnagrupa pod wodzą Andrzeja Dziuka, byli zjawiskiem.A teraz?Zatem pytanie: czy samo przebywanie wśródludzi z elit wystarcza, by poczuć się kimś wartościowym?Głoszę pochwałę prowincji,a raczej małej ojczyzny!Jeśli o byciu autorytetem w mieście decyduje zajmowanestanowisko, a tak się często zdarza, to czyjest to wątpliwe umocowanie w strukturze elit? Gdziełatwiej przekroczyć próg tej grupy, na prowincji czyw metropolii? Elity kulturalne w metropolii są chybabardziej trwałe, gdyż podlegają selekcji bardziejwyrafinowanych ocen.A właściwie to pojawia się pytanie: czy do elittrzeba się dostać, czy wchodzi się tam automatycznie?Czy wystarczy być? W elicie małego miastamożna się z kolei zasiedzieć. Dlatego należy zawszebyć obywatelem świata, bo wówczas nie traci sięglobalnej perspektywy oglądu rzeczywistości i lokalnychzjawisk. I jest to skuteczne antidotum. Tymbardziej że w globalnej wiosce nieodżałowanegowizjonera kultury, Marschala McLuhana tradycyjnerozumienie prowincji uległo zatarciu. Środki komunikowaniastanowią dzisiaj przedłużenie człowieka.Samochód staje się mechaniczną narzeczoną.A efektem tego staje się jednoczesność uczestniczeniai obserwacji. Zmniejszenie, a nawet eliminacjaodległości. W rezultacie miejsce zamieszkania stajesię bardziej atutem niż elementem izolacji elit.Jeszcze w 1956 roku w ramach projektu decentralizacjitworzono regionalne pisma kulturalne.W Zielonej Górze było to „Nadodrze”. <strong>Pismo</strong> takiemiało wypełnić funkcję integracyjną wobecśrodowiska. Publikacja na jego łamach wprowadzałaautora, twórcę w krąg twórczych elit. Stawała sięformą istotnej obecności w środowisku.Czy elita kulturalna prowincjimoże być naszym marzeniem?Elity kulturalne, ich obecność są konsekwencjąobowiązującej tradycji. Na przykład Wielkopolskaposiada bogate tradycje kultury mieszczańskiej.<strong>Lubuskie</strong> z kolei, powstałe na zasadzie asymilacjiosób napływowych, tradycji takiej nie posiada. Ma tokonsekwencje, jeśli idzie o kształt posiadanych elit.Ich kształt mentalny.Choć coraz częściej mała ojczyzna jest trendy.Lubi się do niej wracać. Tak myślę. Początkowo trudnow niej tkwić. W niewielkim mieście, do którego przyjechałosię na kilka lat. Z czasem potrafimy ją polubić.Więcej, uczynić z niej siedlisko, miejsce, które jesttworem wyrafinowanym.Najtrudniejszy do pokonania jest mentalny prowincjonalizmelit. Prowincja, jeśli jest, to jest w nas,w naszym myśleniu i mentalności. Tak twierdzą ludziemądrzy. Znów odwołam się do komunikacji teatralnej.Myślę:Teatr jest sposobem rozmowy ze światem.Teatr jest sposobem rozmowy z większą ilościąosób, nie tylko z najbliższymi.Teatr wyszedł z ciekawości Człowieka, Światai tajemnicy kreacji.Teatr jest życiem, chwilą, jest TU i TERAZ.Publiczność trzeba traktować serio.Nie należy do końca wpisywać się w tembr jejoczekiwań.Nie należy starać się jej zadowolić.Należy być dla niej.Teatr to wspólnota ludzi, sceny, widzów.Wspólnota emocji i widzów.Czy ten mechanizm odnieść możemy również doelit i ich demiurgów, czyli społeczeństwa? Elitapowinna zrobić wszystko, aby to prawo komunikacjiurzeczywistnić. Poprzez sztukę (wypełniając właściwejej funkcje) elita może promować środowisko38


lokalne, czyniąc z wydarzeń artystycznych znakfirmowy środowiska. Zresztą każde środowiskomoże tak czynić.Tak czyni w Zielonej Górze np. pokolenie pierwszegorocznika magisterskiego Wyższej SzkołyPedagogicznej im. Tadeusza Kotarbińskiego Jegoabsolwenci dzisiaj stanowią elitę, nie tylko kulturalnąmiasta. Popatrzmy (dla przykładu): prof. Wołk,prof. Idzikowski, Adam Nowak z grupy Raz, Dwa,Trzy, Władek Sikora, twórca kabaretów i wielu, wieluinnych.Lokalne elity kulturalne najczęściej kreuje ichdorobek twórczy. To najbardziej właściwa drogaselekcji. Ale też dokonania marketingowe generująpowstawanie elit (jeśli osoby te zajmują sięzarządzaniem kulturą). Także uczestnicy konsumpcjidóbr kultury (tzw. bywalcy) zasilają – w potocznymrozumieniu kręgi elit kulturalnych.Ale lokalne elity kulturalne kreuje też szerokopojęta krytyka, której rolą albo obowiązkiem jestrecenzować, wyodrębniać wartości i wprowadzać jew obieg społeczny. Często jednak brak jest bezsprzeczniena prowincji krytyki towarzyszącej, uczciwej,profesjonalnej i fachowej, kreującej wzorcepostępowania i wartości kulturowe akceptowaneprzez społeczność danego regionu. Brak jest krytykiautorytatywnej, nie doraźnej, kłamliwej i przekupnej.Środowisko powinno korzystać z roli i wiedzyoraz autorytetu elit kulturalnych w staraniacho własną tożsamość kulturową. W Zielonej Górze –na przykład – nie tylko obijać się o nieco wypłowiałątradycję winiarską.Jakże niewiele brakowało, byśmy zbyt łatwooddali w niebyt <strong>Lubuskie</strong> Lato Filmowe, niewątpliwyatut regionu. Impreza ta zaliczana jest od dawnaw regionie lubuskim do tzw. elity instytucjonalnej.Choć nie wiem do końca, czy uprawnione jest posługiwanietak wyodrębnioną kategorią pojęciową?Ale elity kulturalne to również zarządzający kulturą.Ważne, by kulturą w małej ojczyźnie zarządzaliludzie, którzy się na niej znają. Tak zwani fachowcy.Wtedy bez wątpliwości zaliczać ich będziemy dokulturalnych elit.Czy elita ma autorytet?Chyba nie zawsze tak jest. Jeśli elity powstająpoprzez dziedziczenie, to wówczas możemy jedynieliczyć na te wartości ich etosu, które powstająw wyniku ciągłości tradycji, wychowania, przyzwoitości.Twórcy, w tym dziennikarze, ludzie nauki i artyściwchodzą do panteonu elit ze względu na swąwyjątkowość twórczą. Innymi słowy: osobowośći potencjał intelektualny. Społeczeństwo potrzebujeautorytetów. Wzorców do naśladowania. Elit – jakpisze Andrzej Draguła – elit moralnych lub elit godności.Dziś brak takich ludzi jak chociażby Jan J. Dębek,redaktor „Gazety <strong>Lubuskie</strong>j”, dziennikarz, krytykteatralny. Człowiek z pasją. On wyznaczał standardydziennikarskie, teatralne. Ale nie zostałby zaakceptowanyjako autorytet, gdyby nie jego nieokiełznanapasja. Pikanterii dodawał mu jego kontrowersyjny stylbycia.Andrzej K. Waśkiewicz długi czas był autorytetemdla środowiska literackiego. Prowadził działliteracki w „Nadodrzu”. Chodziło się do niego, doredakcji „Nadodrza”, by usłyszeć opinię, recenzję.Jako krytyk wydawał wyroki, których nikt nie kwestionował.Profesor Jan Wąsicki, historyk, zarażał uniwersyteckimobyciem. Pochodził z Poznania. ZostałRektorem WSP, tak sądzę, by wprowadzić dośrodowiska akademickiego, nowego przecież,rodzącego się, ową uniwersytecką tradycję.Zdarzanie elit urzędniczych i kulturalnychnastępowało za kadencji dyrektorskiej w LubuskimTeatrze Ryszarda Żuromskiego. Ten ostatni zawszeczekał na schodach Teatru i lekko kołysząc się,prowokował gości ze środowisk urzędniczych(słynnego dyrektora Józefa Prusia, zarządzającegokulturą).Z kolei red. Danuta Piekarska „wkurzała” twórcówniemiłosiernie swoimi recenzjami, ale też i dlatego,że była teatralnie nienaganna. Pamiętam, jakWaldemar Matuszewski zabraniał jej wstępu doTeatru, bo napisała niepochlebną recenzję o premierzePana Tadeusza. Pani Danka, bez zmrużeniaoka, kupiła sobie bilet w teatralnej kasie, nie czekającna zaproszenie, a tego dyrektor nie mógł jejzabronić.Do elity artystycznej wywodzącej się z ZielonejGóry przynależy chociażby wokalistka UrszulaDudziak czy pochodząca z Nowej Soli aktorkaMagdalena Różczka. Stąd wyszły, potem wdarły siędo grupy elit godności, z perspektywy Warszawy czynawet Ameryki.Andrzej Buck39


Dziś moim autorytetem ma być, wywodzący sięz Zielonej Góry LUC.Pomiędzy wartością a popularnościąWspomniany LUC wychował się w ZielonejGórze. Kiedy jego pierwszy zespół we Wrocławiu –Kanał Audytywny zrobił karierę, LUC kilkakrotniepróbował koncertować w rodzinnym mieście.Z marnym skutkiem. Kiedy wydał płytę w Kajaxie(firma piosenkarki Kai), nagrał płytę z UrszuląDudziak, Leszkiem Możdżerem, współpracowałz Marią Peszek, aż wreszcie zrealizował projekt A więcwojna – na zlecenie IPN-u, wtedy wkroczył w krągzielonogórskich elit. W ten sposób zaczął być autorytetem,szczególnie na łamach „Gazety Wyborczej”.Ale co z tymi, którzy zeszli z pierwszego planu?Zbyt łatwo odchodzą do lamusa historii. Zbyt łatworezygnujemy z elit, wystarczy, że stracą swoją popularność.Obserwowałem za życia Józefa Szajnę,twórcę Teatru Studio w Warszawie i takich przedstawieńjak chociażby Replika z genialną rolą IrenyJun. Szajna – do końca swoich dni – nie potrafił siępogodzić z ograniczeniem roli swojego autorytetu,po odejściu ze Studia.Nie potrafimy w sposób dostateczny sięgać doich wiedzy, doświadczenia. A przecież oni tworzątradycję, którą my wszyscy dziedziczymy.Zresztą lekceważymy elity, jeśli nie znamy ichz mediów. Pamiętam wizytę w Lubuskim Teatrze JanaKlaty ze spektaklem Rewizor. Nikt się nim nie zachwycał,bo niewielu miało świadomość że narodziłsię Artysta.Moi przyjaciele z teatrów Provisorium i KompaniaTeatr objechali cały świat ze swoimi spektaklami (chociażbyFerdydurke). A prowincja ich nie zna, grymasi.Aktor grający rolę Pana Trąby w wielokrotnienagradzanym spektaklu <strong>Lubuskie</strong>go Teatru ZabijanieGomułki w reżyserii Jacka Głomba, ZbigniewWaleryś, dopiero kiedy pojawił się w telewizyjnymserialu Na dobre i na złe, skupił uwagę publiczności,jej zachwyt.Etos człowieka elit jest wiecznie rozpoznawany.W każdym przedziale czasowym wyznaczamyi modyfikujemy kryteria przynależności do niego.Maria Ossowska w pracy Ethos rycerski i jego odmianyrozważała jego priorytety. Podstawą koncepcjiczłowieka walczącego (homo militans) był wówczas,w baroku, podręcznik Erazma z RotterdamuEnchiridion Militis Christiani („Podręcznik rycerzaChrystusowego”). Czy norm przynależnych elitomdzisiaj możemy się nauczyć z podręcznika?Homo ludens (człowiek bawiący) zostałokreślony w pracy holendra, Johana Huzingizatytułowanej Homo ludens. Autor zauważa, że tozabawa jest źródłem kultury. Człowiek bawiący sięwspółuczestniczy w konsumpcji dóbr kultury. Przezten fakt dostaje się do środowiska elit kulturalnychjako konsument.Ernest Cassirer popełnił Esej o człowieku. Pisał:„Człowiek – powiada się jest tym stworzeniem, któreustawicznie poszukuje samego siebie – stworzeniem,które w każdej chwili życia musi badać i szczegółoworoztrząsać warunki swego istnienia. I dalej: To rozpatrywanie,ta krytyczna postawa wobec ludzkiegożycia stanowi o prawdziwej wartości ludzkiegożycia”.Często w naszej świadomości nie dostrzegamywartości osób, które obdarzają nas swoją obecnością,a przynależą do elit godności. Lekceważymy je.Pomijamy. Często dla doraźnych celów, takich jakrywalizacja polityczna lub publicystyczna.Elity godności stanowić powinny nasz narodowyczy regionalny zasób kulturowych wartości. Innarzecz to często występująca nieumiejętność rozpoznawaniawartości osób przynależnych do elit. Ichuczciwego wartościowania.Prawidłowością staje się mechanizm polegającyna tym, że dostrzegamy ich nieobecność dopierowtedy, kiedy odchodzą albo odkryje je przysłowiowa„warszawka”.Nie ma elit bez kawiarnianej rozmowyChociaż jest to tradycja XIX-wieczna, to niezapomnijmy, że istotą jej jest biesiadowanie, ale teżprzede wszystkim rozmowa, której w konsekwencjitowarzyszy wartościowanie. Powstają więc w tensposób wartości i wzory kultury.Bywanie w warszawskiej kawiarni Bliklego,w której spotkać można było jeszcze do niedawna,rozmawiających: Tadeusza Konwickiego, wybitnegopisarza z Gustawem Holoubkiem, aktorem niezastąpionym,to wyrafinowany – kończący naszerozważania – sposób naszego współuczestniczeniaw świecie elit. Że rozmowy te były istotne, świadczyfilmowy ich zapis, sporządzony przez Jana Holoubka,syna Aktora.40


Słynny stolik w warszawskim Czytelniku do dziśpełni swoją funkcję, tak jak przed laty w kawiarniZiemiańska stolik Tuwima, Słonimskiego, Lechoniai Wieniawy-Długoszowskiego. Stolik miał swoją,niepisaną rzecz jasna, etykietę. Być zaproszonym „napięterko” było dla gości zaszczytem, być zignorowanym– klęską. Strażnikiem tego kodeksu był JanLechoń.Podobną rolę, jeszcze do niedawna, pełniły stoliki„na murku” przy kawiarni Rynkowa w Kazimierzunad Wisłą. Dostępne jedynie dla elity miasteczka.Tam siadywał krakowski bard Piwnicy pod Baranami,Leszek Długosz, który pisał:A stolik w Rynku, w kawiarenceNiech na powitanie szepnieDłoń niech ze wzruszeniem znów rozpoznaTen sam blat(Na rynku usiąść w Kazimierzu... piosenka)Też siadywali mieszkający w mieście malarze:Jerzy Kmita, Jerzy Gnatowski i inni.41


Kinga MazurKot w butachKot w butachnigdy swoich butów nie lubiłbo z powodu cięcia kosztówdostał o rozmiar za małei bolały go łapkipoza tymmiał alergię na puderpokrywający mu wąsyjednak czego się nie robi dla publiczności...42


Kinga MazurŚnieżkaKto by pomyślałże kiedy skończyła się bajkaŚnieżka zrobiła pasemkabo tak naprawdęnigdy nie lubiłaswoich włosówczarnych jak hebansiedemnaście minut zajęło jejzmywanie makijażubo przecież w bajcemusiała mieć buziębiałą jak śniegi rumianą jak krewpotem poszła do kuchniugotować mężowizupę pomidorowąna stole leżała pocztówkaod krasnoludkówz N.Y.43


Kinga MazurKopciuszekWróciła do domugrubo po północy– czar już dawno nie działałrozczesała włosy– dar od wróżkiz salonu fryzjerskiegoksiążę jej nie poznałi zgubiła bucik na schodach– taki drogi bucik!może nie było żadnego„dawno, dawno temu...”44


Kinga MazurPinokioNa starość wyłysiałi bardzo dokuczały mu stawywtedy przypomniał sobieże pajace nie czują bólupotem umarła mu żonanieraz nad jej grobemmyślałże pajace są nieśmiertelnekiedy zostałjuż zupełnie samzaczął żałowaćże tak bardzo chciałstać sięczłowiekiem45


Marek GrewlingDziecię(fragment powieści)W PODRÓŻY1. (PO PROSTU)Nie lubię zapachu nikotyny w moim pokoju. Mam na myśli pokój, w którym pracuje i śpię. Dlatego notoryczniewietrzę to pomieszczenie. Wieczory sprzyjają jednak zanieczyszczaniu powietrza. Postanawiam,poprawię się, ale wieczory tak sprzyjają brakowi poprawy.Zadzwoniłem do znajomej z pytaniem, co by napisała na rozpoczęcie swojej powieści. Niby wykształconaosoba, a nie potrafi odpowiedzieć na proste pytanie. W końcu, czy to dziwne? Każdy ma własne życie, każdypisze własną powieść. Tego nie da się powiedzieć w paru słowach, nawet znajomemu. Dlatego nie będę jużnikogo pytał o takie rzeczy. Pozostanę ze swoimi sprawami sam na sam.Pokój, w którym śpię, jest moim miejscem pracy. Od lat praktykuję pragmatyzm twórczy, czyli miećw pobliżu siebie zdania napisane i gotowe do poprawiania. Co noc siadam z zapałem do poprawiania.Uwielbiam poprawiać.Gdy byłem chłopcem, mama co sobotę sprawdzała całe mieszkanie, bacząc czujnym okiem, czy wszystkozostało wysprzątane i doprowadzone do niemieckiego porządku przeze mnie i moją siostrę. Niestety,zazwyczaj nakazywała mi poprawianie byle jakiego sprzątania i pastowania burych płytek podłogi.Tłumaczyła: „Ranty między płytkami też trzeba pastować! Pasta nie jest po to, żeby zasmarować nią płytki.Pasta czyści. Namocz szmatkę pastą, przyciśnij ją i teraz dopiero zobaczysz, że pasta zmywa brud”.Przyciskałem. Rzeczywiście tak było. Matka była maniaczką porządku i czystości. Jak się miało okazać, byłamaniaczką porządku, który nijak nie przystawał do porządku tego świata. Ona ukazała mi nieuchronną logikę.Ona wpoiła zasady, klarowniejsze od ewangelii i bardziej spójne od konstytucji europejskiej, zresztą odwszelkich konstytucji. Gdyby władzy mojej matki poddać parlamenty świata, niechybnie zapanowałby ład,sprawiedliwość i ogólnoewangeliczna komuna, jakiej nie wymyśliłby sam Chrystus i Budda razem wzięci. Janiestety w tym wieku nie myślałem o żadnych ewangeliach ani konstytucjach. Ewangelię poznałem jakodziewięcioletnie pacholę z gazety. Było to mniej więcej tak. Podczas pierwszej komunii świętej czytałemz wyciętego przez księdza proboszcza fragmentu gazety katolickiej tekst o Grekach i Żydach, mieszkańcachFrygii i Pamfilii i jeszcze innych przedziwnych krainach. To w ich językach przemawiali apostołowie natchnieniduchem świętym. Niestety moje czytanie miało marny finał, bo po przeczytaniu rzeczonego fragmentui powrotu do ławki, zamiast napawać się pięknem liturgii, dokonałem eksperymentu ze świecą i garniturem.Świece podówczas były podłego gatunku, garniturki pierwszokomunijne również. Dotykając świecą marynarki,zauważyłem, że zostawia bajecznie białe ślady. Postanowiłem zatem pomnożyć te ślady, gdyż warte były46


uwiecznienia. Byłem ciekawy. To właśnie ciekawość doprowadziła mnie do pierwszokomunijnej katastrofy.Niestety skutkiem lania, jakie dostałem po uroczystej mszy świętej, pochwały za piękne czytanie lekcji nazawsze uleciały z mojej pamięci, podobnie jak wrażenia ze spotkania z Jezusem eucharystycznym. Mówiąckrótko, to niezwykłe eschatologiczne wydarzenie nie pozostawiło w mojej pamięci żadnych śladów. Pozostałtylko ślad bólu. I tak już zostało, jeśli chodzi o Jezusa eucharystycznego. Dań, które podano podczaspierwszokomunijnego obiadu, też niestety nie zapamiętałem. A jedyny prezent pierwszokomunijny, jaki stał siędla mnie znakiem i stygmatem zarazem, to wieczne pióro od wujka Pawła mojego chrzestnego ojca. Byłochińskie, grube, czarne i piękne. Ono właśnie stało się moją przepustką do dojrzałości. Nie jakiś głupi zegarek,nie śmieszny rower. Mimo stygmatu bólu związanego z nieszczęsną świecą, garniturem i eucharystią,wiedziałem, że żadne dziecko w tym dniu nie otrzymało wiecznego pióra. Rodził się paradygmat i pragmatykadialektyczna. Na szczęście dzieci nie wiedzą o takich rzeczach. Mnie po prostu został tylko ból tyłka.47


Olga ŚwiderskaOpowieści o Dorocie MahloOpowieść tę dedykuję pamięci kobiety niezwykłej.Dorocie Mahlo – za to kim była, jest i będzie,trwając w sercach wszystkich tych,którzy ją kochali…Kiedy w 1890 r. Fryderyk Wilhelm Mahlo przybył do ówczesnego Oberglogau, Polska nie istniała na mapieEuropy. Rozdarta między trzech zaborców, lecz zakorzeniona silnie w umysłach oraz sercach tych, którzypozostali i walczyli o jej wolność, prawo o samostanowieniu oraz narodową dumę. Fryderyk – niemiecki,samotny kupiec z Westfalii, w momencie przekraczania niezbyt wówczas gościnnych progów Oberglogau,nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczał, iż odtąd to właśnie Polska będzie jego nową ojczyzną,a stanie się tak dzięki pewnej kobiecie, która niczym ogniwa łańcucha na zawsze spoi jego losy z losami Polskiprzełomu wieków. Nie sądził także, że to właśnie w Polsce odnajdzie miłość swojego życia, której owocemstaną się trzy różne od siebie, niczym ogień i woda siostry – Babette, Gabi oraz bohaterka tej opowieści – mojaprababcia Dorota.Żyła między kartami jednego z najbardziej krwawych rozdziałów historii. Wychowywała sięw atmosferze rodzinnego ciepła, rozdarta między dwiema różniącymi się od siebie pod wieloma względamikulturami, na pograniczu dwóch różnych religii, używając na co dzień i myśląc w dwóch różnych językach. Całeswoje dzieciństwo, okres dojrzewania oraz późniejszą młodość spędziła na terenie dzisiejszego Głogówka,marząc o barwnej przyszłości, podróżach, sławie i bujnej karierze aktorki, śpiewaczki czy – co ze względu na jejzamiłowanie do literatury było najbardziej prawdopodobne – pisarki. Jej niebywała inteligencja, elokwencjai naturalna dobroć, która już od wczesnego dzieciństwa wyrażała się w zdolności empatii oraz umiejętnościodnalezienia w każdym człowieku choćby iskierki dobra, zachwycała. Żyła ideałami, w zgodzie z własnąhierarchią wartości. Wieczna optymistka, której atrybutem stało się pióro i kawałek papieru, na którym zapisywaławszystkie myśli, wyrażając siebie w prowadzonym sumiennie dzienniku. Stwarzane naprędce na potrzebymłodszych sióstr opowieści, przez setki wspólnych wieczorów podobno nie powtórzyły się ani razu.Wewnętrzna siła, która – jak mawiała – była mocą podarowaną od Matki Bożej już w dniu jej urodzin (świętaMatki Boskiej Gromnicznej, 2 lutego), była ramieniem dla matki, opoką dla ojca oraz przystanią dla każdego, ktozapukał do bramy jej serca. I niespodziewanie, w najmniej odpowiednim momencie… zmieniło się wszystko.Upadł jej świat. Świat zbudowany na silnych fundamentach rodzinnej miłości i wychowaniu w duchuniezwykłej jak na owe czasy tolerancji – symbiozie dwóch narodów, z których niespodziewanie jeden stał sięnarodem oprawców, a drugi ofiar. Upadł świat, który trwać miał wiecznie.Próba wyjaśnienia istoty wojny jest niczym wyprawa w najgłębsze czeluści ciemności. Jest niczym próbawyjaśnienia efektu zmarszczek na początkowo gładkiej tafli jeziora – to, jak najdrobniejszy zamęt w jednymmiejscu, wywołuje lawinę konsekwencji w innym. I wojna światowa zabrała Dorocie Mahlo ojca, który zostawił48


po sobie niewielki majątek i pogrążone w cierpieniu cztery najważniejsze w jego życiu kobiety, zdane od tej poryjedynie na siebie. Matka nigdy nie pogodziła się z wyrokami losu – zmarła krótko po Fryderyku, a cierpienie,które odczuwała za życia, było tak silne, że w jego obliczu, śmierć zdawała się przynieść ukojenie. Od tej chwilibrutalnie oszpecony śmiercią obraz świata, dokonał wewnętrznej metamorfozy w ich dotychczasowympostrzeganiu siebie oraz sprawił, że niepostrzeżenie przeskoczyły pewien ważny etap życia – z dniana dzień wydoroślały, zmuszone do decydowania o swoim dalszym losie. Gabriela, urodzona artystka, którejnajwiększą pasją była muzyka, po śmierci matki już nigdy nie zasiadła do fortepianu. Zgrabiałe ręce z czasemzatraciły naturalną dla muzyka umiejętność giętkiego, płynnego tańca na klawiaturze oraz swobodę grania.Gdy fortepian, przy którym wcześniej gromadziła się cała zasłuchana rodzina, został sprzedany, zakończył siękolejny bolesny rozdział historii, a szmaragdowe oczy Gabi utraciły dawny blask.Pomimo wszystkich osobistych tragedii i śmierci, która zabrała im ojca oraz matkę, okres dwudziestoleciamiędzywojennego obfitował jednak w radosne wydarzenia. Gabriela oraz Dorota założyły własne rodziny,Babette spełniała się zawodowo. Dorota poznała mężczyznę, z którym wzięła skromny ślubw malowniczym kościele w rodzinnym Głogówku, a wkrótce ich dom wypełnił się śmiechem dziecka –zielonookiej, podobnie jak mama, Ewy oraz małej Aleksandry, nazwanej tak na cześć jej zmarłej babci.Kultywowane w rodzinie Doroty były tradycje zarówno polskie, jak i niemieckie, o czym świadczy fakt,że w dwadzieścia lat później, dorosła już Ola, z łatwością tłumaczyła teksty niemieckojęzyczne, zarabiającw ten sposób na życie. Dni upływały w spokoju, nic nie zapowiadało zmian… Aż do pamiętnego 1 września1939, gdy po raz kolejny życie wykoleiło się z bezpiecznych torów rodzinnej sielanki. Rozpoczęła się II wojnaświatowa, a chlebem powszednim stało się zagrożenie i ciągła niepewność jutra, przed którą nie byłoschronienia. Później już nic nie było takie samo…Kolejne losy sióstr potoczyły się niczym lawina – jako pół-Niemki, podczas wojny szybko zyskały niechlubnyprzydomek „Germanki”, kojarzony niesłusznie z hitlerowcami. Los nie szczędził im cierpień; po razkolejny wojna złamała życie Doroty i Gabrieli – obydwie straciły mężów. Na ich oczach dawni przyjaciele z dniana dzień zmienili się we wrogów, cierpiały obserwując biernie, jak stają się obiektem szykan i otwartej nienawiści.Po wojnie, znienawidzone i napiętnowane, wiosną 1945 wyjechały dzięki pomocy rodziny ojca z Westfalii.Pozostała jedynie Dorota, nie ulegając namowom i prośbom sióstr, świadoma, że ich rozstanie jestjednocześnie tym pierwszym i ostatnim.Dorota Mahlo pozostała w Polsce, ponieważ nie była w stanie wyobrazić sobie życia poza nią.W Polsce oraz tej najmniejszej ojczyźnie – Głogówku, wszystko się dla niej zaczęło i zgodnie z jej wolą, towłaśnie tam zakończyć miała swoją ziemską podróż. Przez Polskę przebiegały wszystkie południki i równoleżnikijej istnienia, to tu mieściło się centrum jej świata – nic więc dziwnego, że zmuszona dokonać całkowitegoprzewrotu, tak bardzo przeżyła rozstanie z domem rodzinnym – w Głogówku zabrakło dla niej bowiem miejsca.Wybór padł na spokojne miasteczko w Wielkopolsce – Jarocin. Tam, poświęcając cały swój czas pisaniu orazpierwszej, ukochanej wnuczce Beacie, leczyła wciąż świeże po wojnie rany, jednocześnie śledząc pilnie karieręmłodszej córki – Aleksandry, która obciążona balastem historii, zapragnęła wyjazdu oraz nowego życia pozakrajem. Dużo jednak przyszło jej zapłacić za cenę marzeń. Aleksandra dopiero co otwierając nowy rozdziałżycia w Zurychu, pozostała zraniona i samotna po nieudanym związku. W obliczu takiej sytuacji corazczęstsze stały się podróże Doroty do córki. Nie wpłynęło to pozytywnie na samopoczucie Doroty – kilkunastogodzinnepodróże do Zurychu sprawiły, że wiecznie młoda duchem, zaczęła podupadać na zdrowiu. Swoimżelaznym uściskiem objęła ją nieuchronna starość. Zamieszkała w Zurychu.Od tej pory babcia Dorota toczyła nierówną walkę z samotnością i wdzierającą się do jej nowego życiatęsknotą za krajem, który opuściła. Za krajem, w którym zostawiła swoją młodość, przyjaciół, starszą,ukochaną córkę i cały dobytek życia. Z dalekiego Zurychu bacznie śledziła ważące się losy Polski i jejmieszkańców, którzy wychodzili na ulice, protestowali, walczyli z władzą i krzyczeli głośno, na cały świat, jakbardzo są zniewoleni. Żyła problemami swoich rodaków – gdy obalili komunizm, rozpierała ją duma, a wiadomośćo wyborze papieża Polaka, przyjęła ze łzami wzruszenia. Nigdy nie straciła kontaktu z żadnym z jejdawnych przyjaciół i pomimo że na co dzień używała niemieckiego, nadal bezbłędnie pisała oraz mówiła popolsku. Nigdy nieprzemijająca nostalgia kumulowała się podczas setek bezsennych nocy oświetlonych jedynieOlga Œwiderska49


jasnym światłem latarni niczym niezmąconego spokoju ulic Zurychu. Twierdziła, że nie umie mówić o Polsce,że wywołuje to bezbrzeżny smutek – emigracja była dla niej jakby omamem, krzykiem ciszy, której nadal niepotrafiła zagłuszyć słowami. Właśnie dlatego swoją nostalgię ubierała w słowa zapisane drobnym maczkiemna kartach sumiennie spisywanych pamiętników oraz listów do przyjaciół Polaków. Całą sobą pozostałana zawsze wśród lasów kołysanych lekką bryzą Bałtyku, strzelistych Tatr, które dawały jej poczucie wolności,tak dla niej istotnej. W swoich pamiętnikach starała się pokazać Polskę taką, jaką ją zapamiętała, bez retuszu.Jej dusza rwała się do najszczęśliwszych z perspektywy czasu momentów, dlatego opisy owe zabarwionebyły humorem. Nierzadko jednak był to śmiech przez łzy. Do samego końca, do dnia jej śmierci,spacerując promenadą nad Zurichsee, była niczym muszla, którą dawno wyłowiono z morza, a ona nadalnim szumi.* * *Jestem obywatelką świata – na co dzień mówię w dwóch językach, dużą część moich przyjaciół stanowiąobcokrajowcy, ze względu na zainteresowania, żyję na pograniczu dwóch kultur, które każdego dnia ścierająsię ze sobą, czyniąc ze mnie osobę tolerancyjną, ciekawą świata i ludzi. Doceniam wartość internetu i staramsię poszerzać horyzonty poprzez kontakt z resztą świata. Wielokrotnie, przebywając w towarzystwie osóbinnej narodowości, szczególnie tych o nieco ciemniejszym od nas kolorze skóry, spotkałam się z przejawaminietolerancji. Między innymi dlatego, obdarzona darem wnikliwej i obiektywnej obserwacji oraz analizy,dostrzegam u moich rodaków wiele wad i nie boję się mówić o nich otwarcie. Boli mnie, że my – Polacy, nadalzbyt bardzo lubimy nasz mały pancerz, który ogranicza nas do krótkowzrocznej stereotypowości i schematyzmu,swój bigos, niedzielny rosołek po powrocie z kościoła, swoich polskich znajomych, a co za tym idzie –polskie poglądy na życie w Polsce oraz, co najgorsze, także poza nią. Mimo tego, wierzę w dialog międzynarodami – być może właśnie dlatego zaczęłam pracować u boku dziennikarzy, rzetelnie i obiektywnie pisaćo polskiej młodzieży, ich rozterkach. Jestem zdania, że media są orędownikiem pokoju – wpajają nam pewneideologie, pomagają zrozumieć różnice społeczne oraz ukazują światu, jednocześnie piętnując, wszelkie patologie.Aktualna sytuacja na świecie jest dla mnie czymś istotnym, wszak jesteśmy ludźmi przełomu wieków! Czujęsię w obowiązku pytać samą siebie – dokąd porwie nas spirala nienawiści i chłodnej kalkulacji kolejnych ofiarzamachów terrorystycznych oraz zatracona dawno granica między człowieczeństwem a bestialstwem? Dokądzaprowadzi nas ten nagły kryzys wartości? Być może zabrzmi to gorzko, lecz nie deklaruję romantycznej,zdolnej do najwyższych poświęceń miłości do Polski. Nie zarzekam się, że to właśnie w Polsce spędzę całeswoje życie – wszak nikt z nas nie wie, jak potoczą się jego dalsze losy. Nauczyłam się, że wielkie słowa nieznaczą dużo – w istocie najczęściej są całkowicie puste, a i aktualne czasy nie wymagają składania z siebieofiary na „stosie” Ojczyzny. Jestem patriotką, lecz na swój sposób, który dalece różni się od wzorców oficjalnych.Nie sądzę, żeby pompatyczne manifestacje, przemarsze emitowane w dziesięciu telewizyjnych stacjachczy pochłaniające fortunę koncerty z okazji kolejnych rocznic, rozgrzebywanie wciąż na nowo historiiczy pięćdziesiąt dodatkowych wywiadów radiowych naszych „wybrańców narodu”, rzeczywiście były obrazempatriotycznej postawy obywatela. Dlatego miłość do ojczyzny wyrażam w inny sposób – realizując siępoprzez pracę, ulotną myśl, którą zapisuję na kartkach papieru. Wierzę w potęgę słowa i jego zbawcząmoc naprawiania świata. W taki sam sposób powstała ta opowieść – swoisty hołd złożony kobiecie, którejserce pozostało w ojczyźnie. Kobiecie, która dla mojej babci była kochającą matką, dla mej matki stała siępowierniczką tajemnic i niepokojów młodości, dla mnie – trzeciego pokolenia kobiet Doroty Mahlo, jest żywąlegendą, a dzięki niezliczonym analogiom, także inspiracją w twórczości. W mojej rodzinie mawia się,że to właśnie po niej odziedziczyłam zamiłowanie do literatury oraz sztuki pisania, bez której moje życienie byłoby takie samo – mam świadomość, że bez skrawka papieru, przestałabym istnieć jako człowiek.Moje serce bije dla Polski – poprzez więź pokoleniową, kulturę i sztukę, która wypełnia moje życieoraz wyjątkowość i niezwykłe tło historyczne kraju moich przodków. Przekopuję ziemię słów, wersów,skojarzeń, myśli, szukając zaginionych elementów i samej siebie, a wszystko to czynię pod dumniepowiewającym sztandarem polskiej flagi.50


***Sądzę, że po latach spędzonych na emigracji, od czasu wyjazdu z Polski, wszystkie bolesne wspomnieniababcia skrywała skrzętnie za niewidzialnymi drzwiami, za które rzadko zaglądała, bo inaczej zabiłaby jątęsknota. Jej pamiętniki, listy, kartki utrzymane są w klimacie wyznań. Są swego rodzaju odą do rajuutraconego oraz czułą pochwałą narodowego ducha Polaków, obojętnie w jakim zakątku świata przebywają.Jej serce zamarło w szwajcarskim szpitalu, na gościnnej, choć niezmiennie obcej ziemi, która dzięki obecnościcórki stała się namiastką „tamtego”, utraconego świata, lecz przez ponad siedemdziesiąt lat życia biło z całąsiłą jej drobnej postaci, nieprzeciętnego umysłu oraz wielkiej miłości tylko i wyłącznie dla Polski.W trzydzieści lat po śmierci mojej prababci, pojechałam wraz z mamą do Zurychu. Nie była to jednakzwykła podróż sentymentalna – wiązała się bowiem z nawałem wspomnień, tych bolesnych również. Pokójbabci przypominał nieco magiczny bazar zakurzonych pamiątek, rozsypujących się w proch listów, ulubionychksiążek i bohaterów. Paderewski, de Gaulle, Napoleon… Jej aura oraz ciepło obecne było w każdym zakątkudomu, a poczucie metafizycznej obecności nieustannie prześladowało mnie do tego stopnia, iż niemalżepodzielałam wiarę tych, którzy swój wiek mogą zliczyć na palcach obu rąk, sądząc, iż wystarczy jedynie wystarczającointensywnie myśleć o babci, aby znów usłyszeć jej aksamitny, ciepły głos. Pozostało mi po niej trochędrobnej biżuterii, wymodlony różaniec z wytartymi kuleczkami z masy perłowej oraz lektura niektórych jejzapisków, powszednich notatek, kartek, których nie zdążyła wysłać… Wspólnie przecierałyśmy jej dawne szlaki,spacerując ramię w ramię wzdłuż i wszerz ukochanego ogrodu botanicznego oraz podziwiając w zadumiezachody słońca na promenadzie, na której siadywała pogrążona w lekturze książki – my, przedstawicielki trzechpokoleń kobiet Doroty Mahlo…(Praca nagrodzona w kategorii młodzieżowej X Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im. E. Paukszty w Kargowej.)Olga Œwiderska51


Wojciech JachimowiczFloreny aptekarzaWiosna przyszła tego roku nagle. Czuło się ją bardziej po zapachu, niż patrząc na biedną zieleń łąk zadomostwami. Dzień stał się już dłuższy i mieszczanie ze zdziwieniem spoglądali na wolno zachodzące słońcenad dachami Kargowej. Życie w tych dniach przenosiło się sprzed kominków i pieców na ławeczki pod domamii plac obok ratusza. Resztki tegorocznych śniegów pozsuwane w niekształtne, niskie sterty barwy brudnejścierki, ostatnimi strużkami wydawały z siebie wody o nieokreślonym kolorze. Płynęły te cieki międzyokrąglakami miejskiego bruku i znikały albo w krzakach wewnątrz ogródków, albo w inny przedziwny sposóbzapadały się pod ziemię. Bywało, że zatrzymywały się w zagłębieniach placu, tworząc malutkie jeziorkaz wyspami kamieni wystającymi nieregularnie z płaskiej tafli brudnej wody. Za ciepło już było na kożuchy, więcco zamożniejsi mieszczanie pozakładali na swe karki lżejsze czarne płaszcze z belgijskiego sukna. Częściejotwierano okna w niskich domach dla wpuszczenia do pokoi świeżego i trochę jeszcze wilgotnego powietrza.Kobiety czyściły małe szybki okienne z odpadającym z ram szarym kitem, wymagające już nagłej naprawy.Wiosenne deszcze nie dokuczały, a przebiśniegi pchały się do kwitnienia całymi kępami, odcinając się świeżązielenią płaskich listków od jeszcze brązowawych zeszłorocznych traw. Uliczki były zdatne do spacerów, więcczęściej widywano powolnym krokiem chodzących zażywnych kupców.Ze sklepu mydlarskiego wyszedł powolnym krokiem niewysoki aptekarz w czarnym płaszczu i kapeluszuz króliczego filcu. Omijając kałuże, zakręcał nieoczekiwanie w różne strony, aby swoich wysokich trzewików niepomoczyć. Buty miał zawsze wypastowane i suknem przetarte dla połysku.Aptekarz Beniamin miał zwyczaj kupować w mydlarni kawałki pachnącego mydła. Sam je najpierw wąchałi przebierał w skrzynce, później upatrzoną kostkę owiniętą w szary papier wkładał do kieszeni i – po grzecznościowychzwrotach wypowiadanych do młodej sprzedawczyni – wychodził.Zauważył nagle, że to już zima się skończyła, czego do tej pory nie dostrzegał. Zgiął łokieć, spojrzał narękaw i dopiero do niego dotarło, że gosposia podała mu do ubrania płaszcz, a nie, jak od miesięcy, brązowykożuszek. Szedł do swojej apteki, rozmyślając teraz bardziej nad wiosną, która go zaskoczyła, niż nadomijanymi kałużami.Jego kawalerski żywot płynął monotonnie i bez większych wzruszeń. A tu nagle ta wiosna, nad którąrozmyślał już długą chwilę w czasie powrotu.Wszedł przez oszklone drzwi ozdobione piaskowanymi wzorami. Nad apteczną mensą stał jego pomocnikz drucianymi okularkami zsuniętymi na koniec grubego nosa, ubrany w szarawy kitel. Za jego plecami wyższepółki wypełnione były fajansowymi słojami z łacińskimi napisami w sinym kolorze. Poniżej butle z brązowegoszkła i mniejsze, przezroczyste flakony pełne destylatów o mało atrakcyjnych barwach. Maści, zioła i proszkipowkładane były w niekończących się rzędach małych szufladek opatrzonych owalnymi porcelankami z czerwonymii czarnymi literami angielskiego pokroju. Powietrze przepełnione mieszaniną kamfory, alkoholu i tranu52


uderzało za każdym razem w nozdrza wchodzącego Beniamina, rozpraszając jego myśli czasem odległeod aptecznych spraw. Wracał prędko do rzeczywistości i brał się do nałożonych na każdy dzień obowiązków.Stanął przed wieszakiem w pracowni, zdjął palto i spojrzał na stół laboratoryjny ze stojącą na nim szklanąaparaturą do ekstrakcji, gdzie miał zwyczaj umieszczać na statywie recepty i zapiski o ważnych sprawach.Na jednej karteczce miał zapisany i podkreślony czerwonym atramentem – wtorek. Tak, pomyślał – to przecieżdzisiaj gramy partyjkę.Pomaszerował przez salon do kuchni i mówił gospodyni o wieczornym spotkaniu. Zalecił, co ma być przygotowanedo jedzenia i picia na dzisiejszy wieczór. Zorientował się jednak, że kobieta doskonale wie, co marobić i dostrzegł w jej ciepłych oczach pobłażliwy wyrzut. Gospodyni z litościwym uśmiechem pokiwała głową,a Beniamin skinął powoli ręką i wyszedł nieco zakłopotany. Przypomniało mu się, że przecież wczoraj towszystko już omówił.Siódma wieczorem nadeszła szybko. Pierwszy pojawił się organista. Trochę zziębnięty, w rozpiętym palcie,czerwony na twarzy od wiosennego chłodu. Rzucił okrycie na oparcie krzesła i ustawił się plecami do ciepłegopieca obecnego od zawsze w rogu salonu. Pyszniący się ozdobnymi kaflami piec z duchówką zamykanążeliwnymi, ażurowymi drzwiczkami był ozdobą pokoju. Ci, którzy po raz pierwszy stawali przed nim, oglądaliukradkiem kuso ubrane nimfy tańczące pośrodku drzwiczek. Później i tak odwracano się i grzano plecyzdrowym ciepłem przenikającym od szkliwionych kafli. Nad paleniskiem widać było czarne smużki po dymie,lekko uchodzącym przy rozpalaniu, które wycierali surdutami grzejący się goście, po oglądnięciuroztańczonych, żeliwnych postaci. Cała ta zduńska budowla zwieńczona była antyczną nastawą w kolorzetrawiastej zieleni, na którą i tak mało kto zwracał uwagę, zajęty zazwyczaj drzwiczkami.Kuranty z szafkowego zegara odegrały całą frazę z zapomnianej opery i do pokoju wszedł miejscowyzłotnik Ludwik, jakby ledwo co oderwany od swojej kuli grawerskiej. Taszczył w ręce sfatygowaną, skórzanątorbę z narzędziami. Właściwie to nikt nie wiedział czemu chadzał z tym rzemieślniczym bagażem. Była tamzapakowana waga szalkowa z powykręcanym cybantem i z malutkimi ćwierćuncjowymi odważnikamiw drewnianej szkatułce i chyba kopa innych instrumentów. Przy stawianiu tego niecodziennego ładunkuzawsze dzwoniły stalowe rygle i cęgi z polerowanej stali.Trzej gracze siedli do nakrytego aksamitem stołu. Jednak zamiast zająć się tasowaniem talii zaczęliod pachnącej kawy i przygotowanego poczęstunku. W takich wypadkach chodziło raczej nie o posiłek, aleo tę niezwykłą atrakcję, która następowała przed partyjką.Na blacie dębowego kredensu, zajmującego dużą część pokoju, z przeszkloną nastawą wypełnionąfajansem zdobionym wzorami sinego ornamentu, stała wysoka klatka z mosiężnych drucików. Hodował w niejgospodarz czarnego kosa z żółtymi paskami dookoła oczu. Ptak był usposobiony spokojnie i nie dawałniepotrzebnie znać o sobie obecnym. Siedział na zawieszonej w połowie klatki mahoniowej huśtawce i tojednym, to drugim oczkiem przyglądał się graczom przy stole. Beniamin tylko czasem wypuszczał kosa. A byłyto okoliczności dość osobliwe. Goście, jedząc drożdżowe ciasta poukładane na srebrnej tacy z misternymfiligranem, pozostawiali jakieś okruszki na ciemnym obrusie – podobno przypadkiem. Wtedy to właśnie kos,którego nazywano kurką, był wypuszczany prosto na stół. Biegał ochoczo po aksamicie, wprawnie wydzióbującto, co pozostało z poczęstunku. Aptekarz po takim popisie oceniając, że porządki zostały już zrobione,delikatnie zaganiał dłonią kurkę do ustawionej na końcu stołu klatki. Kos posłusznie w ptasich podskokachkierował się we właściwą stronę i wszedłszy do klatki, wskakiwał na huśtawkę. Beniamin dumnie zamykałdrzwiczki na esowaty haczyk i odstawiał mosiężne mieszkanie na kredens. Na stole było posprzątane.Rozdano wreszcie do pierwszej partyjki podłużne karty z czerwonymi dzwoneczkami. Złotnikowi jakośwypadła na stół jedna karta z dziewięcioma sercami i wyrysowaną wieżą z Lipska. Nie przeszkodziło tojednak w rozpoczętej grze.Zaczęli rozprawiać mimochodem o tym, ile postawią w karcianym banku. Stawiano zwyczajnie jakieśmarne miedziaki, ale bywało, że w hazardowym zapale ktoś kładł drobną srebrną monetę. Dzisiaj jednak chybawiosna dodała animuszu graczom, bo zaczęli mówić o złotych florenach. Podgadywał organista i wtórował muw tym złotnik Ludwik. Wszyscy dobrze wiedzieli o czarnej szkatułce aptekarza, który gromadził w niej rzadkieokazy weneckich florenów. Owa szkatułka, wykończona czarną laką z japońskim znakiem, była mistycznymWojciech Jachimowicz53


54przedmiotem, którego istnienia wielu się tylko domyślało. Zbiór ten, choć prawie nikt go nie widział, uchodziłza niespotykany skarb ciągle powiększany przez aptekarza. Czasem wyjeżdżał Beniamin pospiesznie doPoznania po otrzymaniu jakiegoś tajemniczego listu w szarej kopercie z okrągłym stemplem. Spekulowanowtedy tylko, że jeździ koleją po następną monetę, o której donosił mu zaufany antykwariusz z poznańskiegorynku. Powroty były już spokojniejsze i przez kilka następnych dni Beniamin chadzał przez rynek wyraźniezadowolonym krokiem.Niby to żartem zaproponowano postawienie kilku florenów do karcianego banku. Aptekarz się zaczerwienił,poprawił halsztuk i powiedział, że żadnych florenów nie postawi. A jak ktoś chce je przeliczyć, to będziemógł to sobie zrobić, jak je znajdzie. Zapalił się tak do tej myśli i dał słowo, że codziennie będzie koło nichchodził chętny do liczenia i patrzył na nie, a znaleźć i tak ich nie znajdzie. „Tak jak w przysłowiu, tym o stojącympo kolana w wodzie i proszącym pić” – dodał ściszonym już głosem aptekarz, spoglądając kolejno nakarcianych przeciwników.W pokoju zrobiło się jakoś dziwnie. Rozmowa przestała się kleić, tematy uciekały i wyglądało to już naprzedwczesny finał wieczornej partyjki. Myślano już tylko o błyszczących florenach aptekarza i jegoniespodziewanej deklaracji. A że był człowiekiem bardzo słownym, to pewnym już było, że wykona wypowiedzianyzamiar.Przy rozstaniu Beniamin jeszcze dodał, że floreny nie będą schowane w domu, a na zewnątrz. I więcej jużsię nie odezwał tego wieczora. Podawał tylko bezwiednie dłoń wychodzącym, a na jego twarzy pojawiło sięchytre zadumanie zawziętego kolekcjonera, górującego intelektem nad dyletantami.Tej nocy długo było widać w oknie na piętrze apteki światło i ruchomy cień przechadzającego sięmiarowym krokiem Beniamina. Nad ranem jadący furmankami na targ chłopi spostrzegli aptekarza biegnącegoprzez rynek w stronę kościoła. A służka z domu obok ratusza, myjąca schody wodą z dobrymi jeszcze mydlinamiod wieczornego prania, opowiadała, że aptekarz kręcił się pod rusztowaniem stojącym przy wieży świątyni.Wiadomość o zapowiedzi aptekarza przy kartach rozeszła się nie wiadomo jakimi sposobami po mieście.W każdym razie na jarmarku już po tygodniu wymyślano, gdzie to aptekarz mógł schować złote floreny. Wersjebyły niekiedy oszałamiające. Opowiadano o kościelnych skarbonkach, chrzcielnicy, stopach putta w ołtarzui zakopaniu pod miejskim brukiem. Była też opowieść o zamurowaniu florenów w ścianie kościoła. Niektórzykramarze handlujący pod ratuszem, ukradkiem opukiwali kościelne mury małymi młoteczkami, nasłuchującjakiegoś głuchego echa wydawanego przez spodziewaną pustkę między cegłami.Roku trzeba było, żeby emocje opadły w mieście i zapomniano o całym zamieszaniu.Wieża kościelna po wymalowaniu błyszczała nowością, a rusztowanie zniknęło rozebrane przez malarzy.Jedynie teraz aptekarz Beniamin częściej przechadzał się obok odnowionej wieży i patrzył w górę na jejwyzłoconą puszkę pod krzyżem.Po kilku latach jesień całymi tygodniami trzymała złote liście klonów na gałęziach. Można było też do wolinapaść oczy mieniącymi się w łagodnym słońcu, karminowymi blaszkami kołyszącymi się na rozłożystychgałęziach szpaleru czerwonych dębów obok drogi na cmentarzyk za miastem. Trzmieliny nad rowami pokazywałypomarańczowe owoce otoczone pootwieranymi łuskami w czerwonym kolorze. Nie brakło teżdorodnych kasztanów powkładanych w kolczaste futerały, walających się pod drzewami, których dzieci nienadążały zbierać do tworzonych zastępów ludzików z zapałczanymi nóżkami. Taką porą aptekarz Beniaminzmarł nagle, nie zostawiwszy ani spadkobiercy, ani testamentu. Dalecy krewni przeszukali, jak to w takichrazach bywa, dokładnie całą aptekę, od suszarni ziół na strychu, po śmietnik z drzwiczkami obitymi cynkowąblachą wystawiony na podwórku i nie natrafili na żadnego złotego florena, nie kryjąc nawet już na stypieniezadowolenia. Żałobnicy z rodziny siedzieli przy stole zastawionym obficie i chytrze spoglądali na siebie,wzajemnie podejrzewając się o to, że któryś dopadł do florenów i po cichu zabrał złoto tylko dla siebie.Krewni rozjechali się do siebie bez pożegnań, dając tym powody do plotek na swój temat miejscowymmatronom stojącym na odwiecznej straży moralnego porządku w mieście. Wtedy to powróciły opowieścio skarbie i zapowiedzi jego ukrycia w widocznym miejscu.Stójkowy z posterunku, po tych zdarzeniach, naprędce zrobił nielegalne dochodzenie i dowiedział się,że widziano w ten pamiętny wtorkowy wieczór, po wyjściu graczy z apteki, Beniamina schodzącego


z rusztowania przy wieży. Opowiadający to stójkowemu zajadły pijak twierdził, że przed zejściem aptekarz cośpodobno majstrował koło puszki pod krzyżem nad hełmem wieży. Przepytał też jednego starego organistę,który opowiadał, że spostrzegł w parafialnych księgach na koszulce okładki zapisane sokiem z cytryny, ledwodostrzegalne wykazy jakichś przedmiotów z łacińskim słowem aurum, które jakoby były w kolekcji Beniamina.Na uprzejme prośby stójkowego proboszcz jednak nie zezwolił na wertowanie ksiąg kościelnych. I całeśledztwo zakończyło się tylko powstaniem nowych domysłów opowiadanych przy towarzyskich spotkaniachw salonikach kargowskich kupców.Nikt jednak do tej puszki jeszcze nie zajrzał. Bo nie wypadało pijakowi wierzyć i wchodzić tak wysoko,ryzykując upadkiem. Chociaż jednemu czeladnikowi kominiarskiemu, przed laty, zachciało się tam dostać potrzech kuflach grodziskiego piwa. Jednak poślizgnął się na gładkiej i mokrej od wieczornej mżawki blasze hełmuwieżowego i spadł na kościelny dach, ledwo zachowując życie. Kiedy pytano go, po co tam właził, pokazywałtylko bliznę po złamaniu na lewej nodze i nic opowiadać nie chciał na temat swojej wyprawy. Za ten wyczynmusiał też sporo zapłacić, bo porozbijał wiele dachówek kościelnych, które dekarze wymieniali ponieszczęsnym upadku. Przezwano go za to „złota sadza”, a gromada dzieciaków biegała za nim z wrzaskiem,gdy chodził przez rynek z drabinką kominiarską na ramieniu.Wiadomość o kolejnej wojnie nadeszła do miasta niespodziewanie i wlała się nie tylko w rozmowy, alezaplątała w myślach mieszkańców. Rozmawiano o militarnych sprawach, batalionach przechodzącychpiechurów, bitwach tych toczących się naprawdę i tych, o których paru rezerwistom się tylko wydawało, żebyły. W tym czasie pamięć o florenach w świadomości zatarła się zupełnie, przygnieciona wojennymiwydarzeniami i listami przychodzącymi z frontu o zaginionych i zabitych. Nawet dziecięce zabawy w poszukiwaczyaptekarskiego skarbu, z podobno prawdziwymi za każdym razem mapami, przestały być ulubionympopołudniowym zajęciem gimnazjalistów. Bawiono się już tylko w partyzantów i rozstrzeliwanie złapanychszpiegów wrogiego mocarstwa.(Wyróżnienie w X Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. E. Paukszty w Kargowej.)Wojciech Jachimowicz55


Zawsze jest czas,by zaczynać od nowaWywiad z Małgorzatą Kalicińską, autorką poczytnych powieści, przeprowadziłaElżbieta Wozowczyk-Leszko– Ciepłe i niebanalne opowieści o sprawachdziejących się tu i teraz sprawiły, że na kartachPani książek odnajdujemy obrazy z własnegożycia. Dlaczego „kura domowa” sięgnęła popióro, co najbardziej ceni w życiu i czy lubi dawaćdobre rady, dowiemy się z rozmowy.– Moja historia to taka bajka o pucybucie.Wyszłam niejako z kuchni, chociaż nie całe życie tam„garowałam” i wystartowałam od razu jako osobapisząca (ciągle jakoś ta „pisarka” nie może mi przezusta przejść). Nie wiem, ile lat będę musiała czeladniczyćw tym zawodzie, żeby się sama nazwaćpisarką. Mam w sobie sporo pokory. Poprzednio byłocałe mnóstwo różnych zawodów, z których najważniejszyto „pani domu”. Mimo całego mojegofeminizmu, zaangażowania się w sprawy kobiet(zaangażowania mentalnego, bo nie działam nigdzieaktywnie), uważam, że rola kobiety domowej, jeślijest z wyboru i jest lubiana, jest ważna i w moim przypadkutak było.– Napisała Pani wyjątkowo optymistycznąksiążkę, choć losy jej bohaterów są bardzopogmatwane. Co sprawiło, że powstała?– Napisałam ją wyłącznie dla siebie, w momencie,w którym, jak to się teraz mówi, dałam po bandzie.Życie mnie bardzo przykro doświadczyło (zbankrutowaliśmy).Mielę to w wielu wywiadach i pewnieludzie mają już tych opowieści dosyć, ale niektórzyczerpią z tego siłę. Doświadczyłam faktu, że los jednąręką zabiera (bo nam zabrał absolutnie wszystko),a drugą ręką daje. Tylko bardzo często nie dostrzegamytej drugiej ręki, która nam coś daje. To są naszeukryte talenty, przyjaciele, pomocne osoby czyzdarzenia. No i mnie się to wszystko wydarzyło. Popierwsze jakiś talent ze mnie wylazł, po drugie mojacórka bardzo we mnie wierzyła i bardzo serdeczniepomagała, po trzecie pan Tadeusz z Poznania, którymnie wydał, miał we mnie świętą wiarę. To wszystkosprawiło, że rzeczywiście życie mi się odmieniło potym ciężkim upadku i przykrym doświadczeniu.– Nigdy nie przyszło Pani do głowy, że książkęktoś mógłby przeczytać, wydać, skrytykować,zachwycić się?– Pisałam do szuflady, absolutnie. Miałam straszniemałą wiarę w siebie, ponieważ nigdy wcześniej,nigdzie, donikąd nie pisałam. Umiałam tylko pyszczyć.Pracowałam w telewizji, udzielałam się w programiena żywo i szło mi to bez tremy. Wymowa,która jest w miarę potoczysta w moim wypadku, nieprzeszkadzała mi, natomiast nigdzie nie byłam„wypisana” i nie wierzyłam, szczerze mówiąc, żepiszę jakieś epokowe dzieło. Rzeczywiście ugłaskiwałamswoją własną duszę. Ale to też jest tak, że jakma się pięćdziesiąt lat, to nie robi się tego po łbach,jakby robiło się sweter na drutach. Będę ten sweterpruła i poprawiała tyle razy, aż będzie na mnie leżałw sposób doskonały. Tak samo dopieszczałam tęksiążkę, nie myśląc o tym; moja córka była przekonana,56


że to będzie coś, co zaproponujemy wydawcom.Oczywiście, gdzieś tam pod skórą, jak już skończyłamtę książkę pisać, to takie były mróweczki „a możejednak?”. No i wtedy moja Baśka tupnęła nogąi powiedziała: „Jasne, że tak, wydajemy”.– Oczywiście cały czas mówimy o książceDom nad rozlewiskiem, która zapoczątkowałacykl opowieści „nad rozlewiskiem”.– Tak, mówimy wyłącznie o tej książce, dlategoże była pisana bez portretu wyobrażenia odbiorcy.Odbiorcą byłam ja sama. I może dlatego ta książkatrafiła do dziewczyn, plus minus pięćdziesiąt, plusminus czterdzieści. Trzydziesto- i dwudziestolatki teżzdarzają się w gronie czytelniczym, może dlatego żejest to książka nieprawdopodobnie autentycznaw sensie emocjonalnym. To nie jest moja autobiografia,to jest kreacja, gdzieś jednak podparta moimidoświadczeniami życiowymi. Nie napisałam jej nazamówienie czy po to, aby zrobić oszałamiającąkarierę.– Akcja książki rozgrywa się w agencjireklamowej. W Pani życiu taki epizod też miałmiejsce. Czy dostarczył aż tak wielkich emocji,które skłoniły do głębokiej refleksji nad tym,dokąd zmierzamy, kim jesteśmy?– Główna bohaterka, Gosia jest na swój sposób –początkowo mogło by się wydawać czytelnikowi –dość szczęśliwa. Natomiast ma swoje zahamowania,problemy, kompleksy, nieudany związek, w którymczuje się szalenie niepewnie. To, w czym naprawdęczuje się pewnie, to macierzyństwo i związekz Manią, z którą jest w bardzo dobrych układach.Myślę, że w pewnym momencie Gosia zaczyna siebielubić, a dopóki same siebie nie polubimy, to naprawdęniewiele możemy zdziałać przede wszystkim dlasiebie, ale też i dla świata.– W tej książce nie znajdziemy gotowychrecept i odpowiedzi na pytania, które mogądręczyć kobiety, co zrobić ze swoim życiem. Jedynapodpowiedź jest taka, że jak chcesz, to możesz.– Przede wszystkim jest to książka o poszukiwaniach.To nie jest moralitet. Moja bohaterka popełniabłędy, gafy, ale naprawia je. Tak jak każda z nas. Niema tu recepty, ale głośne zawołanie „szukaj!”. Jeżelimasz za ciasny kostium, to go zmień albo go rozpruji uszyj na nowo. Jak cię maska nałożona na twarzpije, to ją zdejmij. Pokaż światu swoje prawdziweoblicze. Jeśli świat z tobą nie wytrzyma, to niech idziew bok. Jest to książka o poszukiwaniach i o tym, żemożna się mylić. Z kolei w Miłości nad rozlewiskiemgłównym przesłaniem jest to, co bardzo chciałabym,żeby weszło w krew ludziom, a mianowicie, żebyprzebaczali. O tym, że można przebaczyć i z przebaczeniemżyje się lepiej jednej i drugiej stronie.– W Pani książkach jest bardzo dużo rozmyślańo tym jak kochać, jak przebaczać właśnie, jak radzićsobie z miłością, zazdrością, namiętnościami,które targają ludźmi. Dodatkowo bohaterzyuwikłani są w niezliczone problemy – alkoholizm,rozbite rodziny, nieudane związki, choroby.– Myślę, że jak popatrzymy do tzw. statystycznejrodziny, to w każdej coś jest. Jestem zdumiona tym,że Polska znów weszła w etap lakieru i cukru.Wmawia się nam na przykład, że osób niepełnosprawnychpraktycznie rzecz biorąc, nie ma. A todlatego, że się im ograniczyło dostęp do, że takpowiem, normalnego świata. Owszem, są podjazdyi czasami windy, ale to nie załatwia sprawy. My niejesteśmy gotowi na integrację z osobami kulawymi,upośledzonymi, posługującymi się o wiele lepiej białąlaską, dotykiem, słuchem niż wzrokiem. W nas leżyproblem. W każdej rodzinie znajduję się ktoś, kto majakąś skazę. Albo jest to mniej lub bardziej ukrytepicie, albo są to jakieś problemy z charakterami. Tylkopisanie o tym jest traktowane na zasadzie: „O matko,ile tu Pani nawsadzała nieszczęść!”. To nie są żadnenieszczęścia. Myślę, że jest to taki duży portretprawdziwości, jaka znajduje się w naszych rodzinach.Życie dużo mnie nauczyło i wiem, jak te rodzinnemozaiki wyglądają. Też spotkałam się z tym peerelowskimlakierem: „no nie, nasze społeczeństwo jestgrzeczne, układne, nie ma żadnego alkoholizmu,kalecy tylko powojenni”. I dzisiaj, po pewnym okresieodwilży, mamy to samo. Znów w szkołach nie mażadnego problemu, niepełnosprawni żyją w raju. Japrzeciw temu protestuję, mnie się to nie podoba.W tej książce są takie osoby ze skazami, dlatego żemy wszyscy jesteśmy ze skazą. Nawet najpiękniejszakobieta może okazać się heksą albo złośnicą i teżbędzie miała tę skazę.– Czyli jest to literatura faktu, obyczajowa,trochę dziennik, to co Pani lubi najbardziej?– Fotografia współczesnego społeczeństwa,współczesnej rodziny, podana na ogrzanym półmisku,bo ja jestem osoba ciepłą.– Przeczytałam gdzieś, że chciałaby Paninapisać „Dzieci z Bullerbyn dla dorosłych”, czy toprawda?El¿bieta Wozowczyk-Leszko57


– Kiedy zaczęłam pisać Dom nad rozlewiskiem,moim zamierzeniem było, żeby powstała książkatego typu. Jak byłam dzieckiem i było mi źle, tosięgałam po Dzieci z Bullerbyn. A jak było mi źle,kiedy upadł nasz majątek, kiedy zbankrutowaliśmy,to chciałam napisać „Dzieci z Bullerbyn dladorosłych”. Tak nazywam Dom nad rozlewiskiem.W nim jest bardzo dużo moich fascynacji literackichi można tam, troszeczkę szperając, odnaleźć osoby,które wycisnęły na mnie jakieś literackie piętno. Napewno będzie to Astrid Lingren, od niej nie odwrócęsię nigdy.– Wróćmy do Pani „zajęć” sprzed pisaniaksiążki. Jak spełniała się Pani w roli nauczycielkibiologii? Jak czuła się Pani w roli absolwentkiSzkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego?– Zrobiłam straszny błąd, idąc na studia, którewymyśliłam „od czapy”. To były czasy, kiedy kończyłosię, jak się coś zaczynało. Moja mama tego ode mniewymagała. Jestem córką nauczycielki i przez całeżycie powtarzałam, że nigdy przenigdy nie zostanębelfrem. Po czym, jak obroniłam pracę magisterskąw Instytucie Oświaty Rolniczej, to swoje krokiskierowałam do szkoły w Konstancinie Jeziornej,a potem pracowałam w podstawówkach na Gocławiu.Także ten gen belferski gdzieś jest, naukowcymuszą się za niego zabrać i wreszcie go odkryć, dlategoże mimo tego odżegnywania się, ten gensprawił, że przez kilka lat byłam nauczycielką.Ogromnie sobie to ceniłam, bardzo lubiłam tę pracę.Jak też chyba wszystkie inne. Jestem osobą w miarępogodną, tylko że spod znaku wagi wrześniowej, a tooznacza słomiany ogień. Zapalam się, płonę i jakgasnę, już nie wracam do tego, co za mną, więc anido belfrowania nie wróciłam, ani do telewizji, ani doinnych zawodów, które wykonywałam. Teraz jestzupełnie coś innego przede mną. To, że ktoś zacząłpracę w którymś tam roku i po pięćdziesięciu latachprzechodzi na emeryturę z goździkiem, to wspaniale,a to, że my siebie zmieniamy i przeskakujemyz jednego miejsca na drugie zawodowo czy emocjonalnie,to nic złego, po prostu wrześniowe wagi takmają.– Duży sukces Domu nad rozlewiskiemsprawił, że stała się Pani osobą popularną,rozpoznawalną. Na spotkania z Panią przychodzątłumy czytelników. Jak była kuradomowa radzi sobie z nowymi obowiązkami?Czy zostanie Pani pisarką?– Szczerze mówiąc... ciągle mi to słowo pisarka...nie chce jakoś... Będziemy próbować. W każdymrazie teraz zajmuję się rzeczywiście tym, co robiąpisarki, a mianowicie jeżdżę na spotkania z czytelnikami.Pisanie odłożyłam na jakiś czas, ponieważpotrzebuję skupienia i takie skakanie po Polsceruchem konika szachowego nie sprzyja czemuśtakiemu. Mogę najwyżej skupiać się w małychformach, co też czynię, pisując do wspaniałegoczasopisma „Bluszcz”, które promuje bardzo dobrąliteraturę. Niechcący znalazłam się tam jako parafelietonistką,dlatego że są to rzeczy, które stojągdzieś obok felietonu. Dopiero uczę się, ale jestemogromnie wdzięczna, że mogę robić coś takiego poraz pierwszy. To jest w ogóle wielka frajda, jeśliczłowiek w moim wieku, czyli w tej takiej drugiejpołowie owocującej, nie mówię o owocach w osobachdzieci, tylko mówię o owocach mentalności,umysłu, kiedy człowiek w drugiej części życia możesię uczyć różnych nowych rzeczy. Mnie to się podoba.My, wagi tak mamy. I oby tak się działo do końcamojego życia. To jest bardzo ciekawe.– O ile Dom nad rozlewiskiem to książka,którą napisała Pani dla siebie, to podejrzewam,że następne były już wynikiem zapotrzebowaniaczytelników, no i pewnie ten wydawcachciał, skoro tak dobrze poszło z pierwszą.– Pan Tadeusz bardzo zaufał mojemu pióru,czując w tej książce jakiś potencjał. I to, że namówiłmnie do napisania Powrotów nad rozlewiskiem,wycisnęło ze mnie rzeczywiście dużą dawkę emocji.Jest to książka szalenie wprost lubiana przez pokolenieplus minus pięćdziesiąt pięć, nawet pokoleniestarsze. Na spotkaniach z czytelnikami starsze paniemówią mi ze łzami w oczach, że po pierwsze nie madla nich książek współcześnie pisanych (oni nie sątzw. target grupą) i to jest jedyna książka, która donich bardzo głęboko przemawia. Musiałam wykonaćspory szpagat umysłowy, żeby sięgnąć do lat, którychnawet nie pamiętam. Rok 1945... moja mama byłaosobą bardzo młodą, więc co dopiero mówić o mnie.No ale od czego jest dokumentacja i wiedza zdobywanana ten temat... Tak więc sobie myślę, że taksiążka słusznie powstała i słusznie pan Tadeusz ją zemnie wycisnął. Natomiast Miłość nad rozlewiskiemwywierciły mi w brzuchu czytelniczki, ale zapewniam,że to już jest koniec. Nie będę ciągać flakadalej, dlatego że zrobiłabym krzywdę i czytelnikom,i sobie. Trzeba skończyć w dobrym momencie.58


– We wszystkich Pani książkach pojawiająsię przepisy kulinarne. Czy opracowała je Panii wypróbowała samodzielnie?– Jak ma się pięćdziesiąt dwa lata i jest się ustawiczniematką karmiącą, to te przepisy są po prostuintegralną częścią takiej kobiety. Tym bardziej przyjemniebyło mi je wkładać do książki, bo wiele z nichto są „bieda potrawy”, które bardzo chciałabymuratować od zapomnienia. Te „bieda potrawy” też sąnostalgicznym wspomnieniem wielu osób, któreprzychodzą i mówią: „wie Pani, u mnie w domu teżrobiło się zupę z dyni czy też robiło się gołąbki ziemniaczane,i jak to fajnie, że Pani to przypomniała”.Ogromnie cieszę się, że wpadłam na tak genialnypomysł.– Jedna z Pani bohaterek mówi, że „lepiejbyć dobrym rzemieślnikiem niż do d... artystą”.– To są słowa mojego ojca. Jak w ciężkich bólachrodziłam te swoje studia na SGGW AR, wiecznieobrywając dwóje albo tróje, podsłuchałam, jak tatomówił w łazience do mamy „Marynko, niech już onaprzestanie się tak męczyć. Lepiej być dobrymrzemieślnikiem niż do dupy magistrem”. Poczułamwtedy ogromną frajdę, że tato mnie rozumie, że wie,o co w tym wszystkim chodzi. Myślę, że może jednakdobrze się stało, że dociągnęłam te studia do końcai nie jestem rzemieślnikiem... A może jestem? Muszęto przemyśleć.– W Pani książkach często pojawia sięmotyw matki. Przychodzi taki moment, kiedyodrywamy się od swoich rodziców. Czasami nastałe, czasami wracamy, bywa, że w różnychokolicznościach.– Myślę, że jest to długi proces. Swego czasuprzeczytałam artykuł o strasznych konfliktachmiędzypokoleniowych, między matkami i córkami.Byłam tym zdruzgotana. Po pierwsze – nie miałamżadnych konfliktów z własną córką, nie miałam teżwielkich konfliktów z własną matką. Jednak gdyzaczęłam rozmawiać na ten temat z dziewczynami,okazało się, że różnie to bywało. Przeczytałam teżmądrą książkę o tym, że to przede wszystkimw świecie chłopięcym jest tak, że chłopiec musi oderwaćsię od matki, żeby stać się mężczyzną. Było toporównane z wyprawą po świętego Graala. W tymwypadku świętym Graalem jest męskość. W przypadkumojej książki nie był to zabieg celowy, tak sięjakoś ułożyło. Tym bardziej że, jak powiedziałam, niejest to moja autobiografia, ja nie miałam z mojąmamą aż tak dramatycznych przejść. Moja mamabyła innym typem człowieka niż Basia Gnom. Jakpisałam tę książkę, to zdałam sobie w pewnymmomencie sprawę z tego, że opisuję nie moją mamę,tylko ciocię Basię, która żyje i ma się dobrze. Maosiemdziesiąt parę lat, siwiuteńką grzywkę i jestinternautką. Zbiera anioły i jest osobą niezwyklesympatyczną. Natomiast chyba ciocia Basia stanowiładla mnie taki archetyp matki, który kołysałamwidocznie w sercu przez całe życie aż do momentu,kiedy zaczęłam pisać Dom nad rozlewiskiemi zdałam sobie sprawę, że myśląc o matce, nie myślęo własnej matce, tylko o cioci Basi. Czyli nosimygdzieś w środku, w sobie jakieś wzorce. Czasaminawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że ci mistrzowiepojawili się w życiu naszym. Może byli bardzoskromni, bardzo cisi, może to była pani od polskiego,może to była druhna w harcerstwie, może babcia lubciocia. Bardzo dobrze tak myśleć, że się w duszykogoś takiego ma.– Czuje się Pani osobą, która może dawaćrady innym?– Jeśli chodzi o książkę, to zawsze powtarzam, żenie jest to żaden moralitet i że każdy może sobiewyciągnąć własne wnioski. Pewien młody człowiekstrasznie sarknął na to, że Gosia jest bardzo niekonsekwentna,bo bardzo krytykuje swoje koleżankiz agencji, a sama nie jest od nich lepsza. Oczywiście,że tak! Ale my w ogóle wszyscy tacy jesteśmy,potrafimy udzielać rad np. naszym załamanym przyjaciółkom,a same ze sobą mamy kłopot. Myślę, żepotrafiłabym radzić i doradzać, bo mam swój wieki proces obserwacji życia jest u mnie długi, ale czyczytelnicy muszą koniecznie tego słuchać i podporządkowywaćsię? Absolutnie nie.– Znalazłam taki cytat: „Książki mają duszę,duszę tych, którzy je piszą, którzy je czytająi którzy o nich marzą”. To jak to jest z tą dusząksiążki?– Myślę, że w debiutanckiej książce na pewnosprzedaje się swoją duszę. Nawet gdyby się pisałoksiążkę fantastyczną czy historyczną, to też sprzedasię tam własną duszę. To jest podobno nieuniknione.Natomiast nie wiem, jak to jest później. Nie wiem, czyw ogóle dam radę tyle książek napisać, żeby tosprawdzić. Ale myślę, że najciekawiej jest, kiedyprzestaje się sprzedawać własną duszę, a próbuje sięstworzyć duszę kogoś całkiem innego. To musi byćrzeczywiście wielka sztuka. Ja na przykład nieEl¿bieta Wozowczyk-Leszko59


potrafię tworzyć paskudnych postaci. Mam takizarzut stawiany przez koleżanki, że moje postaci sąz natury dobre. „Małgośka, jak ty opisujeszzaszczanego pijaka, to ty go kochasz.” No... możetak właśnie jest. Chociaż nie jest wcale tak, że jawszystkich rozgrzeszam. Są takie postaci, którebudzą we mnie najgorsze uczucia i najgorszeinstynkty i nie wiem, czy nie zamordowałabym kogośtakiego, gdyby stanął blisko mnie. Nie umiem jednakprzelać tego na papier, nie potrafię sobie z tymjeszcze poradzić. Może dlatego piszę słodkie książki,dobre, ciepłe, a nie książki rozliczeniowe, takie jak np.Gnój Kuczoka – nie umiałabym takiej książki napisać.Chylę czoła, że Kuczok potrafił.– Czy miała Pani wpływ na scenariusz filmuDom nad rozlewiskiem?– Próbowałam mieć, pisząc pierwsze wersje scenariusza.Ale to jest tak bardzo trudna sztuka, a jajestem gosposią domową, która napisała sobie jakąśksiążkę i niechcący zrobiła karierę. Żeby napisać scenariusz,trzeba być rzeczywiście fantastycznymrzemieślnikiem. Trzeba umieć, znać, trzeba dużowiedzieć o filmie, o jego kuchni, o montażu, oświetleniu,scenografii, o akcji, dramaturgii, a ja tej wiedzynie mam. Porwałam się z motyką na słońce zupełnieniepotrzebnie. Scenariusz jest w dobrych rękachi będzie pisany na chwałę tego serialu. Marzę tylkoo tym, żeby został zachowany duch książki. Pytanietylko, czy jesteśmy na to gotowi jako widzowie?Jesteśmy pod opieką Telewizji Polskiej, obsada jest jużustalona. W roli głównej gra Joanna Brodzik.Zarzucano Joasi zbyt młody wiek. Ale jest to podyktowanetym, że nie możemy robić serialu, który jestz góry nastawiony na widownię pięćdziesiąt plusminus, bo bardzo tę widownię zawęzimy. Trzeba byłoodmłodzić wszystkich bohaterów do takich granic,żeby zagarnąć jak największą liczbę widzów. To jestkomercja.– Czy jest możliwe, że przestanie Pani pisaćksiążki?– Oczywiście liczę się z tym dlatego, że żyjemyw takich czasach, które w Domu nad rozlewiskiemnazwałam czasem „Jętek Jednodniówek”. Jestemtaką Jętką Jednodniówką. Nie jestem osobą pyszałkowatąi wiem, że przyjdzie kiedyś taki momenti ktoś mi powie „wystarczy, wyszeptałaś się, nieumiesz, nie potrafisz”. Albo może się rozwinę.Zobaczymy. Myślę sobie, że jak już przestanę pisaćksiążki, znajdę sobie mnóstwo takich zajęć, którebędą mnie satysfakcjonowały, dlatego że wszystkojeszcze przede mną. Zachowuję się trochę tak, jakw powieści, którą uwielbiam, o Lwie Tołstoju. On,mając siedemdziesiąt dwa lata, po raz kolejnypotwornie pokłócił się z żoną Zofią, trzasnął drzwiamimówiąc: „Zofia, odchodzę od ciebie, zaczynam noweżycie”. I na stacji przesiadkowej zmarł. Myślę, żezawsze jest czas, żeby zaczynać coś od nowa, cośnowego wymyślić. Ja sobie też coś wymyślę.– Czy dobrze czuje się Pani w towarzystwieinnych pisarek?– Zauważyłam jedną rzecz. Mianowicie, zazwyczajkiedy padają pytania związane z moimi kolegamiczy koleżankami po piórze, to bywają to pytaniaprowokacyjne w rodzaju rzucania jabłka. I to jestbardzo dziwne, bo takich jabłek nie rzuca się międzyfacetów. Nikt jakoś nie porównuje Kotowskiegoi Krajewskiego. Mówi się tylko, że Krajewski piszedobre kryminały i że Kotowski pisze dobre kryminały.Nie ma próby wbijania między nich żadnego klina.A jeśli chodzi o kobiety, to nam zadaje się takie pytania:czy Pani czuje się drugą Grocholą?, jak Pani czujesię w towarzystwie książek Moniki Szwai?, czy jestPani bliżej do Kowalewskiej? My, po pierwsze, ze sobąnie rywalizujemy. Ja tego nie odczułam. Jestemw bardzo miłych kontaktach z Monika Szwają.Jestem w miłej korespondencji z Kasią Grocholą.Jestem w zażyłej korespondencji z ManueląGretkowską, z Krysią Koftą, która jest mi bardzobliska i wiekowo, i obie jesteśmy chyba kobietamiciepłymi. Nie odczułam ani razu ze strony żadnejz nich „och! wdarła się w nasze grono jakaśKalicińska”. Wręcz odwrotnie. Ta serdeczność jestnaprawdę bardzo duża, a półki księgarskie są takpojemne, koleżanki się posunęły i czekamy nanastępną.– Dziękuję za rozmowę.60


Bernard ŚwiderskiMój powojenny, subiektywny TrzcielOd zakończenia II wojny światowej minęło juższeść dziesięcioleci. Ze sceny schodzi pokolenieludzi wówczas bardzo młodych – dzieci. Należędo nich.Poznajemy dzieje wcześniejszych pokoleń, chcemywięc, by i po nas pozostała wiedza w miarę wyczerpującai obiektywna. Paradoksem jest to, żeo Trzcielu i okolicach mamy sporo wiadomości doroku 1945, a niewiele i to bardzo kontrowersyjnycho drugiej połowie minionego wieku. Ukazała sięcenna monografia Trzciel – studia z dziejów miastapod red. Marcelego Tureczki, w której jednak nieobiektywnieopisano lata 1945-1989. Rzeczywistośćprzedstawiona w tej części jest inna od tej, jaką ja,świadek tamtych czasów, zapamiętałem. Na końcumonografii zamieszczono wspomnienia trzcielan. Tomądre i zgodne z prawdą treści. Szkoda tylko, że takkrótkie. I to ich autorzy zainspirowali mnie do pisania.Postanowiłem sięgnąć do swoich wspomnień, co dlastarszego człowieka jest dobrą okazją do spokojnejrefleksji nad odległymi sprawami i swoim w nichudziale. To też okazja do przypomnienia przyjaciół,a także spotkanych wówczas zacnych ludzi.Jestem prawie trzcielaninem. Prawie, ponieważurodziłem się w odległym zaledwie o 5 kilometrówMiedzichowie. Okupację przeżyłem 20 km dalej,w Zębowie, miejscu pochodzenia mojej mamy, gdziedo dzisiaj mieszka nasza liczna rodzina.Do Trzciela przenieśliśmy się w kwietniu 1945 r.Do końca lat 70. mieszkała tu moja mama. Pięć latwcześniej (1974), na „starym” cmentarzu (jak sięmówiło „za torami”), pochowaliśmy ojca. I tam,odnajduję ślady wielu moich znajomych z czasówmłodości.1. Ucieczka, wysiedlenie i wypędzenieNiemców ze Stadt TirschtiegelNiemieckie formacje militarne i administracjazostały wyparte z miasta przez żołnierzy ArmiiCzerwonej, na przełomie stycznia i lutego 1945 r.Przed wycofującym się Wehrmachtem i zbliżającymfrontem, Trzciel opuściła większość cywilnychmieszkańców. Ich ucieczki nie widzieliśmy, nas tuwówczas jeszcze nie było.W pamięć zapadła mi natomiast ucieczkaNiemców w styczniu 1945 r., widziana w Zębowie. Tobył przejmujący obraz. Mróz co najmniej -20°C. Przezwieś ciągnęły dziesiątki wozów konnych. Niosło siędaleko skrzypienie kół na zmrożonym śniegu. Wozyzaładowane dobytkiem, powożone przez polskichparobków, na nich kobiety i dzieci. Po dwóch, możetrzech dniach woźnice wracali pieszo, w odwrotnąstronę, opuściwszy swoich „pracodawców”. Wróciłtakże mój kuzyn.Gdy sprowadziliśmy się do Trzciela, w mieście pozostalijeszcze nieliczni niemieccy cywile. Wysiedlanoich latem 1945 r. Opuszczali miasteczko przegrani. Dotego nie mieli możliwości zabrania całego dobytku,brakowało środków transportu. Akcję przeprowadzałowojsko. Nie zapamiętałem zdarzeń drastycznych,ale nie było też z naszej strony specjalnegowspółczucia, raczej obojętność. Zbyt świeżapozostawała pamięć doznanych krzywd. W kręgunaszych znajomych trudno było znaleźć rodzinę,która nie straciła bliskich. W naszej, w PowstaniuWarszawskim, zginęło trzech mężczyzn: wuj MichałBłaszczyk (zawodowy wojskowy, piłsudczyk) i jegodwaj synowie (19 i 21 lat).Bernard Œwiderski61


Wojna w niewielkim stopniu okaleczyła miasto.Zniszczony został pałac i sąsiadujący budynek, a takżemost na Czarnej Wodzie. Kościół ewangelicki parę latpóźniej rozebrali Polacy. W dobrym stanie technicznymzachowały się budynki, ale większość wymagałaremontu. Była linia kolejowa, niezłe jak na tamteczasy drogi, sieć energetyczna (w mieście)i niewielka gazownia, ale chyba tylko do celówoświetleniowych.Po działaniach wojennych pozostał cmentarzykczerwonoarmistów, usytuowany w środku NowegoRynku. Istniał przez parę lat, później prochy żołnierzyprzeniesiono na cmentarz wojenny w Międzyrzeczu.2. Nowi mieszkańcyTrzciel zaludniali przybysze z Wielkopolskii Kresów Wschodnich przedwojennej Polski, głównieTarnopolanie. Kilka polskich rodzin pozostało w mieście,pracowali tu w czasie wojny lub zostali zesłani. Pojawilisię również „szabrownicy”, wywożąc wszystko,co miało jakąś wartość. Słaba jeszcze administracjai zupełnie nieprofesjonalne służby porządkowe nieradziły sobie z tą plagą.Nowi trzcielanie – przybysze z Wielkopolski (pyry,poznanioki), zajmowali domy, których nie mieli w rodzinnychmiejscowościach. Spodziewali się znaleźć tuszanse na godne, spokojne życie. O wyborze Trzcieladecydowała ówczesna sytuacja polityczna, nie możnabyło przecież wykluczyć konieczności opuszczeniamiasta, a stąd droga ucieczki była krótka.Wśród osiedleńców byli ludzie niezbędni dofunkcjonowania miasta: kolejarze, rzemieślnicy,handlowcy, drogowcy, nauczyciele i urzędnicy. Zasiedlalidomy, mając jeszcze na początku możliwośćich wyboru. W niektórych z nich znajdowali wyposażenie.Przybywali głównie z zachodnich powiatówWielkopolski: nowotomyskiego i międzychodzkiego.Znaleźli w mieście warunki podobne do tych, w jakichżyli dotychczas. Sporo wiedzieli o swoich dawnychsąsiadach. Ich poziom cywilizacyjny był zbliżony dopoprzednich mieszkańców: rzemieślnicy stosowali tesame metody wytwarzania; rolnicy podobne sposobygospodarowania; warunki klimatyczne i przyrodniczebyły dokładnie takie, w jakich żyli dotychczas.Wybierali Trzciel na miejsce nowego życia niezależnieod wykonywanego zawodu, również rolnicy. „Pyry”zajęły większość gospodarstw rolnych w samym mieście,znajdując w nich urządzenia i potrzebne maszyny.W kilka tygodni po „poznaniokach”, do Trzcielai sąsiednich wsi dotarli wysiedleńcy i uchodźcy zeWschodu – głównie z województwa tarnopolskiego,z powiatów Buczacz i Trembowla, a także innychmiejscowości dorzecza Dniestru. To tereny położoneod nas ponad tysiąc kilometrów, z odmienną kulturąWschodu. Ludzie ciężko doświadczeni podczas wojnyi okupacji, zarówno przez Niemców, jak i bandyukraińskie. Zostawili na wschodzie prawie wszystko,podobnie jak tutaj Niemcy. Jedni i drudzy stracilimajątek – dorobek całych pokoleń. Tragedią polskichrodzin było dodatkowo rozdzielenie, część z nichzwiązana małżeństwem musiała tam zostać. Jedniw Trzcielu, drudzy na Wschodzie.Zabużanie dotarli potwornie wymęczeni wielotygodniowymtransportem, w niewyobrażalnie trudnychwarunkach. To nie oni decydowali o zamieszkaniuwłaśnie w Trzcielu lub sąsiednich wsiach. To nie ichwybór, ale wskazanie losu. Po latach można powiedzieć,że zaakceptowali swoją nową małą ojczyznę,niewiele bowiem rodzin później stąd wyjechało.Zasiedlali wolne jeszcze domy i mieszkania w mieście,ale głównie gospodarstwa rolne w sąsiednich wsiach.W niektórych byli prawie w komplecie, tak jak naWschodzie. Zastali już gospodarstwa pozbawionewyposażenia. Mieli tylko te zwierzęta, które udało imsię przywieźć, kupić ich nie było od kogo, ani za co.Przywiezione krowy przez długi czas pełniły rolęjedynych żywicielek rodziny, a siłę pociągowąstanowiły konie. Było ich mało, sytuację ratowałydostawy tych zwierząt w ramach pomocyUNRRA.Repatrianci ze Wschodu przywieźli ze sobą innedoświadczenia w uprawie roli. Tam warunki były zdecydowanieodmienne: dłuższy okres wegetacji,bardziej kontynentalny klimat. Nad Obrą otrzymalilekkie piaski, podmokłe łąki i pastwiska. Na domiarzłego wylewały rzeki, powodując podtopienia gruntów.Powtarzało się to dwa razy w roku – bardzowczesną wiosną i tzw. świętojanką (czerwiec). Wodazalewała nawet ulice miasta, m.in. przy młynie, bopodtapiała też Zimna Woda.Ze zdziwieniem zauważałem, że w małychgospodarstwach zboże zbierano sierpami. Myślę, żepowodem był nie tylko brak innych narzędzi, ale teżwielka troska o wykorzystanie każdego kłosa, a oboktego przywiązanie do tradycji. Zabużanie szybkoprzystosowywali się do nowych warunków. Każdyrok przynosił zmiany i po paru latach nie istniała już62


óżnica w sposobie gospodarowania rolników przybyłychze Wschodu i Zachodu.3. „Kaczmarki” i „Świerzki”W pierwszych latach współistnienia międzyzabużanami a poznaniakami wyczuwało się dużąnieufność. Były to społeczności hermetyczne; niedochodziło do „mieszanych” małżeństw. Jednakjedni i drudzy, w tak niedużej miejscowości byli nasiebie skazani. Nie dało się żyć bez kontaktów.Atrakcją ówczesnych czasów były zabawy ludowe.Odbywały się w hali sportowej lub w parkuprzypałacowym. Przy takiej okazji dochodziło do„konfrontacji” przy użyciu drobnych sprzętów, chociażbykrzeseł. Nie pamiętam jednak, aby stronyczyniły sobie większą krzywdę. To była stosownie domiejsca „sportowa rywalizacja”. Zresztą organizatorzytańców (była to z reguły straż pożarna) mieliskuteczny sposób reagowania na „bitników”. Na ulicachczasem dochodziło do rękoczynów pomiędzymłodymi ludźmi, ale głów sobie nie porozbijano.Zatargi szybko szły w niepamięć.Szkoła mogła być platformą integracji nieufnychdo siebie grup, nie odgrywała jednak większej roli.Niektóre nauczycielki, nie były w stanie temusprostać i dzieliły uczniów na swoich i tamtych.Skuteczniejszy był Kościół. Ludzi zbliżał do siebieksiądz Jan Myszka. Pół wieku po jego odejściu mogępowiedzieć, że nie spotkałem człowieka, który takjak on potrafił skupić wiernych wokół Kościoła.Trzeba jeszcze wspomnieć o najpóźniej przybyłychdo miasta emigrantach z Francji. Oni „pasowali”do wszystkich. Przyjęto ich bez zastrzeżeń i odpoczątku zaakceptowano.O swarach i uprzedzeniach najszybciej zapomniałamłodzież. Jednoczyła nas ciekawość innychludzi, sport, zabawa, ministrantura, wspólne przebywaniew szkole. Nie pamiętam przypadku, by ktośskoczył za kimś w ogień. Mam jednak dowód,że w wodę, dla ratowania tonących – skakano.Zapamiętałem takie zdarzenie, gdy kąpaliśmy sięw Obrze przy kładce (teraz jest tam most na obwodnicymiasta). W pewnym momencie porwał mnie wir,topiłem się. Natychmiast pospieszył mi na pomocJóziu Halczuk. Uratował mi życie. Od paru lat Józeknie żyje, ale ja o nim pamiętam, także o jego rodzicachi braciach. On „wschodni” – ja „zachodni”, a ryzykowałżycie. Wdzięczny, chodzę często na Jego grób.Minęło kilka lat, zanim nieufność Kaczmarków doKurysiów, Świerzków zastąpiła sąsiedzka akceptacja.Gdyby postawić pytanie – kto na integracji trzcielanskorzystał? Odpowiedź byłaby prosta: wszyscy! Byćmoże więcej pożytku odnieśli zabużanie, bo lepiej, żesą tu, niż mieliby żyć w granicach dzisiejszej Ukrainy.Czemu zagraża integracja? Na pewno gwarzejednych i drugich, sposobowi wymowy i akcentowania.Mam nadzieję, że zespoły ludowe uchronią obrzędyi zwyczaje ludowe.Gdy teraz wspominam tamte lata i wzajemnepoznawanie się, i przyjaźnie, ja – od 1961 r.mieszkaniec Zielonej Góry, zadaję sobie pytanie –dlaczego przez dziesiątki lat nie mogą znaleźć wspólnegojęzyka zielonogórzanie z gorzowianami?Przecież w Trzcielu to się udało i dlatego znacznączęść swoich rozważań nt. trzcielskiej społecznościpoświęcam integracji. To co się tam, w tej sferzestało, jest najważniejsze. Warto to było przeżyć,a teraz opisać.A jaka była atmosfera w tamtych latach? Strachprzed kolejną wojną, ale też radość z przeżyciaokupacji. Na pewno był to czas wielkiego optymizmu.Wolny, świąteczny czas spędzało się w grupie, z rodzinąi sąsiadami, na których pomoc zawsze możnabyło liczyć. Dzielono się tym, co kto miał – warzywami,owocami, a także pyszną kaszanką i pasztetową ześwieżo ubitego wieprzka. Mieliśmy świadomość, żejesteśmy biedni jak myszy kościelne, a nasze swobodysą mocno ograniczone. Jakie to miało jednak znaczeniewobec tego, co było już poza nami. Ważne, żemieszkaliśmy w Polsce.4. SzkołaTo było coś osobliwego. Uczniowie rozpoczynającynaukę w 1945 roku, mieli od 8 do 15 lati właściwie wszyscy nadawali się do pierwszej klasypodstawówki. Dlaczego? Wcześniej po prostu doszkoły nie chodzili, trwała wojna. W GeneralnejGuberni obowiązywało niemieckie prawo wykluczającenaukę w języku polskim. To prawo nakazywałonatomiast nauczanie Polaków w językuniemieckim, po ukończeniu 10 lat.Mając ukończone 9 lat, poszedłem do szkoły poraz pierwszy, na szczęście już polskiej. W przeciągutrzech i pół roku odbyłem całą 7-letnią edukację napoziomie podstawowym. Efekt nie mógł być najlepszy.Dochodziły do tego kiepskie kwalifikacje wieluBernard Œwiderski63


nauczycieli, wywołujących więcej zamętu niż pożytku,ale przecież nie miał ich kto zastąpić. Byli teżwspaniali pedagodzy, mile wspominam paniąWasilewską, panów Demutha i Wagnera. Do tegowszystkiego potworna ciasnota i tłok. Cała szkołamieściła się w jednym budynku, przy ul. Mickiewicza.Niektóre zajęcia odbywały się też w budynku poszpitalnym,przy ul. Armii Czerwonej. Brakowałopodręczników i zeszytów.Językiem obcym w mojej klasie był francuski.Nauka niestety trwała tylko parę miesięcy. Lektorkafrancuskiego nie była pedagogiem, ale sympatykówtego języka zyskała sporo. Większość z nas pewniepamięta do dziś Ojcze Nasz i Marsyliankę po francusku.Kończąc w roku 1950 trzcielską Szkołę Podstawową,ze względu na jej niski poziom, na egzaminachwstępnych do szkół średnich wyraźnieprzegrywaliśmy z absolwentami innych podstawówek.Mój rocznik miał zamkniętą drogę do ogólniakaw Międzyrzeczu. Całą grupą wylądowaliśmy w Krośnie.Mieliśmy spore luki edukacyjne. Katastrofą dla mniei paru przyjaciół był język rosyjski. Nie nauczono nastego języka w podstawówce.Już w latach 60. sytuacja szkoły i młodych ludziw Trzcielu znacznie się poprawiła. Spóźnione rocznikiposzły w świat, kadra nauczycielska została niemalw całości wymieniona, a na miejscu zniszczonegopałacu stanęła nowa szkoła. W jej powstaniunajbardziej zasłużył się kierownik szkoły, FranciszekDybowski. Mój Ojciec był przewodniczącym komitetubudowy; otrzymał za to Srebrny Krzyż Zasługi.W tamtych czasach absolwenci opuszczali naszą szkołędobrze przygotowani. Również moja młodsza siostrabez problemów dostała się do nowotomyskiegoogólniaka, a później na Uniwersytet im. A. Mickiewicza.Uczyliśmy się też gry na fortepianie, co byłowtedy dużym snobizmem. Lekcji udzielał organista--muzyk, opłatę za godzinę stanowił bochenekchleba. Efekt mojej edukacji nie był wysokich lotów,nie gram, ale lubię słuchać dobrej muzyki.Skoro piszę o szkole, to wspomnę o starszych,którzy nigdy do żadnej szkoły nie uczęszczali.Analfabetyzm był faktem i dotyczył naprawdęniemałej grupy naszej społeczności. Pamiętamzażenowanie tych ludzi, gdy trzeba było coś podpisać,stawiali krzyżyki. Żal było patrzeć .Zabawy i rozrywki uczniowskie były stosowne doczasu, po prostu siermiężne, wiążące się z minionąwojną. Hitem były detonacje prochu wsypanego dorurki lub klucza, albo wybuchy szarego, miękkiegometalu (chyba saletry). Byli w naszym groniemistrzowie w strzelaniu z procy i łuku. Dziwne, alechyba nikt w mieście nie stracił palców ani wzroku.Byliśmy szczęśliwcami.Pierwszych emocji sportowych po wojniedoświadczyliśmy, gdy przy szkole budowlanejzawiązała się drużyna piłkarska. Gościły u nasdrużyny z Wielkopolski. To były niebywale zacięte,wyrównane mecze, zdarzały się autentyczne sukcesynaszych piłkarzy.Wszyscy młodzi ludzie umieli pływać, w pobliżubyły jeziora z czystą wodą, plaża, trampolina, ławki,szatnie. Popularne było wiosłowanie kajakiem, łodziąi innym sprzętem (balią, gdy Obra wylała). Organizowaliśmykilkudniowe spływy kajakami w górę rzeki,spanie w szałasach, podkradanie śmietany chłodzonejprzez gospodynie w strumykach, dopływającychdo jeziora Lutol.Zawzięcie graliśmy w tenisa stołowego. Zimąślizgaliśmy się na łyżwach i innych łyżwopodobnychsprzętach. Była jazda po jeziorze i zamarzniętychrozlewiskach Obry. Sprawność fizyczną wykazywaliśmywszyscy, bo sportem trzeba było się zajmowaćz braku innych rozrywek. Gorzej było ze sprawnościąintelektualną. To odwrotnie niż teraz, młodzież mawięcej wiadomości, a sprawność fizyczną mizerną.Wszelkie sukcesy trzcielan na arenach krajowychi międzynarodowych przyszły na przełomie lat 70.i 80. Sławią nas sportowcy w dyscyplinach indywidualnych.5. KościółKościół rzymskokatolicki w latach powojennychodgrywał pierwszoplanową rolę. Ludzie, niezależnieskąd przybyli, demonstrowali przywiązanie doreligijnej tradycji. Katolicy rzymscy byli prawie jedynymina tym terenie. Dziwne, ale wśród przybyszy zeWschodu nie było rodzin wyznania grekokatolickiego.W kręgu naszych znajomych tylko jedna rodzinanależała do Kościoła ewangelickiego i na pewno niespotkały jej z tego powodu przykrości.W dni świąteczne, trzcielski kościół pw. św. Wojciechazawsze zaludniał się po brzegi wiernymi. Placwokół świątyni zajmowały furmanki, stanowiływówczas podstawowy środek lokomocji, a przyjeżdżaliw komplecie niemal wszyscy mieszkańcy64


sąsiednich wsi. W niektóre niedziele msze odprawianorównież w Sierczu. W całej parafii był tylkojeden ksiądz, wspomniany Jan Myszka (1945-1957).Trafił do nas z obozu koncentracyjnego. Słuchanojego mądrych kazań, wygłaszanych zawsze z wielkąekspresją i zawsze z ambony. Ksiądz celebrował nabożeństwa,wzbogacając je wieloma dodatkowymimodlitwami. Msze trwały długo, czasem ponad2 godziny.Plebania mieściła się tuż przy świątyni, w starymrozsypującym się budynku, bez elementarnychwygód. Ksiądz proboszcz był człowiekiem skorym dokontaktów z ludźmi, chętnie przyjmował zaproszeniana wizyty do domów. Rozmawiając, zamaszyściegestykulował. Gdy podczas jednej z wizytu nas wspomniał pobyt w obozie – nie wytrzymałosolidne krzesło. To były bardzo ważne spotkania.Ksiądz Jan Myszka został przeniesiony do domudla emerytowanych kapłanów w Gdańsku. Jegonastępcą został ks. Jan Trela. Wcześniej, jako drugikapłan, do parafii przybył ks. Józef Hajduk.Organistą był muzyk z wykształcenia i jednocześniestroiciel fortepianów. Wspomniałem już, żeudzielał lekcji gry na pianinie. Żył niezwykle skromnie.Organy w kościele były niezawodne, ale gdy brakowałoprądu, co zdarzało się bardzo często, wówczas,energię elektryczną zastępowano siłą nóg ministranckich.Gdy któryś z nich był zbyt słaby, z organówwychodziły „jąkające” dźwięki.Grupa ministrantów liczyła kilkunastu chłopców.Należałem do ich grona, a ostatnie 2 lata w roli przewodniczącego(do 1950 r.). Zebrania ministrantówodbywały się na plebanii. Mieliśmy też swoją drużynępiłkarską, ćwiczyliśmy na placyku za kościołem.Mecze natomiast rozgrywaliśmy na większym placuw sąsiedztwie i przy drodze do Miedzichowa. Częstowygrywaliśmy. Ministranci mieli również przywilejorganizowania grup kolędniczych. Czasem pojawiałasię „konkurencja”. Skromne datki przeznaczano nazakup potrzebnych drobiazgów do posługi.Jak wspomniałem, pierwszy powojenny proboszczbył człowiekiem wielce skromnym, zadowalały gospartańskie warunki na ówczesnej plebani. Jegonastępcy, kilkanaście lat później wykazali się dużymrozmachem, fundując dom parafialny większy od świątyni.Od początku posługę w kościele sprawowałysiostry ze zgromadzenia Misjonarek Marii; któremiały swoją siedzibę w urokliwej kamienicy; przyul. Armii Czerwonej. Tu odbywały się też lekcje religii.6. AdministracjaLudzi z kwalifikacjami po wojnie było niewielu.Wysoko ceniono dużą maturą (przedwojenną),miało ją zaledwie kilkoro trzcielan. Z tego teżpowodu, do pełnienia funkcji państwowych i urzędniczychpowoływano osoby bez odpowiedniegoprzygotowania. Ludzie ci nie mieli doświadczeniaw pracy administracyjnej. Generalnie obowiązywałporządek prawny z okresu przedwojennego, z elementamiimprowizacji lokalnej władzy.Jednym z pierwszych urzędników magistrackichzostał mój Ojciec. W tym też czasie uzupełnił swojąedukację na poziomie klasy siódmej, jako dziecko(ur. 1904 r.) uczęszczał do pruskiej szkoły z niemieckimjęzykiem nauczania. Magistrat znajdowałsię przy Nowym Rynku, pracowało w nim niewieluurzędników. W pierwszych miesiącach ich wynagrodzeniestanowił talon na chleb (jeden dziennie).Chodziłem z tymi talonami do prywatnej piekarniprzy Nowym Rynku. Z czasem Ojciec awansował naprzewodniczącego Miejskiej Rady (1952). Za jegokadencji na miejscu dawnego pałacu, wybudowanoszkołę otoczoną pięknym parkiem. Nastąpiła równieżprzeprowadzka Urzędu do budynku, w którymmieści się do chwili obecnej (ul. Armii Czerwonej).W „czasach niemieckich” znajdował się tam sąd, a nazapleczu były cele dla więźniów i aresztowanych.Napisy na ścianach dowodziły, że więziono w nichrównież Polaków.W latach sześćdziesiątych już ludzie młodzizostawali liderami i co ważniejsze – wykształceni.Ojca satysfakcjonowała praca w Gminnej Spółdzielni.Zmarł, będąc już na emeryturze.6. Partie i organizacjaMoja wiedza na temat organizacji politycznychjest nader skromna. Od początku istniała PolskaPartia Robotnicza, przekształcona w 1949 roku w PZPR.Komitet Gminny mieścił się przy Nowym Rynku, obokUrzędu. Nie była to partia ani liczna, ani szczególnieideowa i myślę, że nie miała istotnego wpływuna zachowaniach trzcielskiej społeczności. Organizowałaoficjalne celebracje święta 1 Maja,22 Lipca itp., a także czyny społeczne, a te akuratsłużyły miastu. Okresem nasilonej aktywności partiibył czas przed referendami, choćby „3 x Tak”.Towarzyszyła temu propaganda, zastraszanie ludziBernard Œwiderski65


i kłamstwa. Na to nakładała się atmosfera „zimnejwojny”.Partia bardzo zabiegała o pozyskiwanie członków.Naciskom był też poddawany mój Ojciec. Skutecznie.Przynależność w żadnej mierze nie wpłynęła na jegopostawę i zachowania. Nie był wyjątkiem, przeciwniekiepsko przedstawiała się ideowość znanych miczłonków partii. W Trzcielu i pewnie w większości takmałych ośrodków, panował według obecnego słownictwa– pragmatyzm, tolerowano chociażbyuczestnictwo w praktykach religijnych, a zebraniazwoływano po majowym nabożeństwie. W BożeCiało dopóki zezwalano na procesje ulicami miast, toołtarze w Trzcielu były przy domach ludzi partyjnych,naszym również. Bez tolerancji dla takich postaw,partia byłaby nieliczna. Ludzi nie dziwiło, że w przykładnejrodzinie (czy tylko jednej w Trzcielu?),„głowa” była członkiem partii, a „szyja” zaangażowanąostentacyjnie parafianką.Kiedy wiele lat później widziałem bezpardonowy,krzykliwy dogmatyzm w NRD i Czechosłowacji,znajdowałem potwierdzenie dla dowcipnegookreślania Polski, jako „najweselszego barakuw obozie”. Jeszcze później, po wyjściu z kraju Rosjan,mogłem skonstatować, że istniała przepaść w pojmowaniupartyjności w tamtych państwach i u nas.Oczywiście bzdur i głupot popełnianych i tak było bezliku, również Trzcielu. Pod patronatem PZPR odbywałysię akademie „ku czci”, wygłaszano prostackiereferaty warszawskich autorów, współzawodniczono„w czymś”. Jaki był efekt? Przecież nie miłość do„brata”. Czy z obecnych aliansów i sympatii donowego „brata” nie będziemy się obśmiewać?Przecież każde następne pokolenie staje sięmądrzejsze i w myśleniu bardziej samodzielne.Jednostka również. Młodzi publicyści, a jeszczegorzej historycy, nie analizując uwarunkowań, pisząo komunizmie. Zwłaszcza w Trzcielu, mija się toz prawdą i śmieszy. Tak jest w niejednym wydanymopracowaniu.Poza „przewodnią siłą narodu”, czyli PPR-PZPR,innych organizacji było niewiele. Nie pamiętam, czyistniała partia chłopska, działało natomiast harcerstwo,ZBOWiD i Ochotnicza Straż Pożarna. Opróczgaszenia pożarów, na szczęście niezbyt częstych,strażacy organizowali zabawy i festyny. Zdobywali nanich środki na zakup wyposażenia, uświetnialirównież swoja obecnością, w galowych mundurach,uroczystości świeckie i kościelne.7. ZdrowieNowi trzcielanie tuż po wojnie nie mogli poszczycićsię dobrą kondycją fizyczną. Mieli za sobą latachłodu i głodu. Wielu odbyło długą wędrówkę. Dopowszechności należała wszawica, świerzb i awitaminoza.W szkole „wlewano” w nas tran, a po salachniosła się woń szarej maści. Mieliśmy wszyscykłopoty z higieną. Nie zapamiętałem ani jednegomieszkania z odpowiednią łazienką. Przecież nie byłowodociągów ani kanalizacji. Po paru latach urządzonołaźnię miejską i to już stanowiło postęp. Ściekikomunalne zbierane były w szambach, w większościnieszczelnych i z ich opróżnianiem był problem.Brakowało lekarza, była natomiast apteka naNowy Rynku. Prowadziła ją pani Niesiołowska, która,przez wiele lat pełniła też nieformalnie rolę lekarza.Pomagała wielu ludziom, także mojej rodzinie.Niesiołowscy, po ks. J. Myszce, byli najważniejszymiobywatelami miasta. Aptekarzowanie polegałowtedy na sporządzaniu leków, a nie sprzedawaniugotowych medykamentów. Dopiero około połowylat 50. uruchomiono izbę porodową, ośrodekzdrowia i przychodnię dentystyczną. Wydobywaniesię z dna cywilizacyjnego trwało dosyć długo.8. Środki komunikacji i informacjiŻyliśmy sprawami swoich rodzin, miasta i znanychnam mieszkańców okolicznych wiosek. Sprawyregionu i kraju nie budziły szczególnego zainteresowania.Panowało przekonanie, że polityką dla bezpieczeństwalepiej się nie zajmować. Powszechnympragnieniem był spokój i życzenie, by znów niedoszło do kolejnej wojny. W Europie i świecie działosię wiele złego, wiedzieliśmy o tym wszyscy, obawiającsię o najbliższą przyszłość.Skąpa wiedza i brak większego zainteresowaniasprawami spoza swoich opłotków, uzasadniał brakinformacji. Radia posiadali nieliczni. Słuchano, częstoz zaufanymi sąsiadami, Radia Wolna Europa, alestamtąd wiadomości raczej wzmagały niepokój.Później po śmierci Stalina i za rządów Gomułki,słuchanie tej rozgłośni nie było już tak niebezpieczne.Prawie wszyscy mieli dostęp do programu I PolskiegoRadia, nadawanego przez „kołchoźniki”, czylisieć miejską umieszczonych w domach głośników.Możliwość wyboru programu ograniczała się tylko do66


pokręcenia gałki głośności. Ważną audycją byłaskrzynka poszukiwań PR nadawana codziennie.Słuchała jej też nasza ciocia, mając długo nadzieję, żez powstania ocaleli jej synowie i przebywają zagranicą. Fakt ten ilustruje dramatyczne losy wojennePolaków. Miałem to szczęście, że mieszkający posąsiedzku Basińscy posiadali dobre radio i w niedzielęwystawiali je w oknie. Całymi godzinami słuchaliśmyczeskiej muzyki i południowych koncertów zespołumandolinistów łodzianina Ciukszy.Czytało się wówczas „Głos Wielkopolski”, mającświadomość, że informacje polityczne i społeczne są„przefiltrowane” przez cenzurę. Pierwszym tygodnikiem,który pojawił się w naszym domu była„Przyjaciółka”, prenumerowana przez mamę.W latach 50. powstało kino. Seanse cieszyły siędużą frekwencją. Wyświetlano dobre i złe filmy,ważne były jednak kolejne wydania Kroniki Filmowej.Stanowiła ona najbardziej atrakcyjną formęprzekazywania informacji. Obecność w kinie zbliżałado siebie mieszkańców. Nie bez znaczenia byłopołożenie sali kinowa, tuż przy gospodzie.Od początku miasto miało swojego herolda.Przekazywał ważne dla mieszkańców informacjei rozporządzenia władz lokalnych. W wyznaczonychmiejscach ogłaszał swoje przybycie sporych rozmiarówdzwonkiem lub sygnałem trąbki. Gdy mieszkańcywylegli przed domy, donośnym głosem czytałtekst komunikatu. Było to proste i nieźle funkcjonującerozwiązanie.9. GospodarkaW czasie zasiedlania Trzciela przez Polaków,miejscowość nie była zniszczona przez wojnę i nieźlezagospodarowana. Stanowiliśmy społeczność bardzobiedną, „chudziutka” też była kasa miasta i pustakasa państwa. Rodziny musiały zabiegać o zapewnieniesobie żywności. Wszechobecna była gospodarkasamowystarczalna – ogród, własny drób i trzoda. Naszczęście ominęła nas po wojnie klęska głodu.Przekleństwem tamtych czasów była zakodowanaw świadomości tymczasowość. Fatalna atmosferamiędzynarodowa sprawiała, że można byłoprzewidywać kolejny konflikt na wielką skalę, do tegopamięć o dopiero zakończonej wojnie paraliżowaławszystkich. Mówiono o możliwości powrotu Niemcówi konieczności ucieczki. Gdzie mieliśmy wracać?Takie nastawienie powodowało, że w Trzcielu, przezwiele lat nie zbudowano żadnego domu. Przełomdokonał się dopiero na początku lat 70. Zaczętostawiać domy, ale też dbać o swoje prywatne mienie.Inspiracją stały się również, możliwe już wizytyNiemców i nasze wojaże za granicę, na początek do NRD.Przeciętny trzcielanin nie był majętny, bo nie miałwielu szans na godziwe dochody. Do lepiej zarabiającychnależeli ci, którzy znaleźli pracę w sąsiednichmiejscowościach. Tutejsze zakłady nie wyróżniały sięnowoczesnością ani skalą produkcji, a tym bardziejwysokością płac. Dominowało proste przetwórstwomiejscowych surowców – drewna i wikliny. W tychbranżach nie zarabiało się dobrze. Uzupełnieniemrodzinnych budżetów były małe działki rolne. Kilkasetrodzin miało takowe, od kilku arów do 0,5 hektara.Na nich uprawiano rośliny, w co drugim domu trzymanokrowę, a jeszcze częściej trzodę. Wszyscy mielidrób. Z czasem skala tej miniprodukcji rolniczejmalała. Rynek pracy nie wspomagało rolnictwo, niedawało szansy na zatrudnienie, nawet do pracsezonowych. Rolnicy krezusami nie byli.Wykorzystywano natomiast cenny potencjałprzyrodniczy miasta i okolic. Latem zjeżdżali tu wczasowiczeoraz młodzież i dzieci na kolonie. Na Obrzeorganizowano spływy kajakowe. Było gwarnoi ludno. Na wysokich obrotach pracowali piekarzei inni producenci żywności. Bazę noclegowąstanowiły głównie placówki szkolne, bez komfortu,ale wymagania wówczas nie były wysokie. Koloniespełniały ważną rolę promocyjną tego regionu. Czybyli koloniści i ich wychowawcy wracali tu, będącdorosłymi? Czy osiedlali się tu na stałe? Czyprzykładem powrotów jest osiedle w LutoluMokrym?Nasze miasto nie miało szczęścia do ludzi majętnychi przedsiębiorczych. Tartaki i plecionkarstwowikliny nie mogły zdynamizować rozwoju. Młodsi,wykształceni znajdowali sobie miejsce gdzie indziej.To była ujemna strona naszych czasów!Trzciel omijały wstrząsy społeczne i afery,a rządzący nie popadali w konflikty z mieszkańcami.Trzciel był spokojny – za spokojny. Lepiej w sprawachgospodarczych powiodło się w podobnych wielkościąmiastach – Babimoście, Kargowej. Dlaczego niepowiodło się nam?Bernard Œwiderski67


NA GRANICYJacek WesołowskiNiemcopolak/Polakoniemiecw literaturze, część druga(Rozwagi polsko-niemieckie VI)Jacek WesołowskiDeutschpole/Polendeutscherin der Nachkriegsliteratur,Teil zwei(Deutsch-polnische Abwägungen 6)Pierwsza część niniejszego szkicu ukazała sięw „Pro Libris” w numerze 1(26)2009W Polsce Ludowej temat Niemcopolaka/Polakoniemcaw literaturze był ostro kontrolowany przezcenzurę. Przechodziło tylko to, co „po linii”. Wszakżeod końca lat 70. polscy pisarze wydają książkiw wydawnictwach emigracyjnych na Zachodzie,równocześnie rozwija się żwawo tak zwany drugiobieg w kraju. W taki to sposób ominęła urząd policjiDer erste Teil der Skizze erschien im „Pro LiIbris“ imHeft 1(26)2009In Volkspolen wurde das Thema des Deutschpolen/Polendeutschenin der Literatur streng von derZensur kontrolliert. Es konnte nur das durchkommen,was „linientreu“ war. Schon seit den siebzigen Jahrenaber geben die Schriftsteller ihre Bücher in den Exil-Verlagen im Westen heraus, es entwickelt sich stark parallelder so genannte zweite Umlauf im Lande. Auf diese68


książka Tadeusza Konwickiego Wschody i zachodyksiężyca (1982). Jest to rodzaj pamiętnika,literackiego raptularza, rzecz w gatunku, który od lat80. bardzo rozprzestrzenił się w literaturze polskiej.Konwicki włączył do tekstu książki fragmenty swojejpowieści pod znamiennym tytułem Nowe dni, którąnapisał był wkrótce po wojnie, ale nie wydał, boprzyszedł rok 1949, ostateczne zwycięstwo komunizmu,powieść odrzuciła cenzura, fragment zdążyłukazać się w sławetnej „Kuźnicy”. Konwicki wstąpiłdo Partii, czego w swoich Wschodach i zachodachżałuje.Akcja ekshumowanych Nowych dni toczy się tużpo wojnie na Górnym Śląsku i jej głównym tematemsą losy byłych żołnierzy Armii Krajowej z Wileńszczyzny,odpisanej w Jałcie przez zachodnich aliantów narzecz Związku Radzieckiego. W powieści występująjako postacie drugoplanowe sygnatariusze volkslistywszystich czterech kategorii; niezależnie od numerujednych wysiedla się jako Niemców, inni mogą napowrót otrzymać obywatelstwo polskie. Do tychostatnich należy Eryka Pieniochówna, obiekt zainteresowańerotycznych głównego bohatera powieści,Teodora, przybysza do ziem utraconych przezNiemców z ziem utraconych przez Polaków. „´Widzipan´ – niepewnie zaczęła szeptać stara (tj. matkaEryki) – ´my, to znaczy Eri´ – trzasnęła nerwowostawami palców – ´Eri będzie miała rehabilitację. Bomy, to znaczy ona´ – plątała się – ´miała drugą listępodczas wojny. Pan rozumie, u nas każdy musiał.Inaczej chleba nie dawali. A Eri nawet pomagała polskiejkonspiracji w Krakowie. Jeśliby pan coś mógłzrobić...´”. Następnie rodzice dali komu trzebadwadzieścia dolarów amerykańskich i Eri dostałapracę, a potem, żeby dostać lepszą, zapisała się dopartii komunistycznej. PPR miała w tym czasie nikłepoparcie społeczne, a bardzo potrzebowała członków– przyjmowano nawet byłych hitlerowców,o czym także jest w powieści Konwickiego.Pisarz zobrazował działalność polskich komisjiewakuacyjnych w sposób przez peerelowskch cenzorównie do przyjęcia: „Widać nie spodziewano się tuwysiedlenia. Drobiazgi leżały rozrzucone na stolikachi szafkach. Na ścianie jarzył się zegarek zawieszonyna bransoletce. W czystym łóżku leżała kobietao ziemistej twarzy. Nad nią, na wyblaklym kilimku,obok sczernialego krzyża, wisiał medal na kolorowejwstążeczce. ´Pani jest gospodynią?’ – spytałWilczek. ´Ja´ – rzekła słabym głosem kobietaWeise umging das Buch Tadeusz Konwickis Aufgängeund Untergänge des Mondes (1982) die kommunistischeGedankenpolizei. Es ist eine Art Erinnerungsband,Notizbuch, eine Gattung, die sich in Polen seit denachtziger Jahren sehr verbreitet hat. Konwicki hat in denText dieses Buches Fragmente seines Romans mit demmarkanten Titel Neue Tage integriert; er hatte diesenunmittelbar nach dem Krieg geschrieben, ihn aber nichtherausgegeben können, weil das Jahr 1949 kam, einendgültige Sieg des Kommunismus, der Roman wurdevon der Zensur abgelehnt, ein Fragment erschien in derberühmten Zeitschrift „Kuznica“ („Die Schmiede“).Konwicki trat in die Partei ein, was er in seinenAufgängen und Untergängen bereuen sollte.Die Handlung der exhumierten Neuen Tage spieltunmittelbar nach dem Krieg in Oberschlesien und ihrHauptthema sind die Schicksale von ehemaligenSoldaten der Heimatarme aus dem Wilnagebiet, das inJalta zugunsten der Sowjetunion von den Westalliiertenabgeschrieben wurde. Als Nebenfiguren tretenUnterzeichner der Volksliste der allen vier Kategorienauf; unabhängig von der Nummer werden die einen alsDeutsche vertrieben, die anderen dürfen die polnischeStaatsangehörigkeit wieder erwerben. Zu diesen letztengehört Fräulein Erika Pienioch, das Objekt erotischerInteressen des Protagonisten des Romans, Teodor, dergerade aus dem von Polen verlorenen Gebiet in das vonden Deutschen verlorene Gebiet gekommen ist. „´SehenSie´, unsicher begann die Alte (d.h. Erikas Mutter) zuflüstern, ´wir, das heißt Eri´, sie knackte nervös mit denKnöcheln, ´Eri wird rehabilitiert werden. Weil wir, weil,das heißt sie´, sie verhaspelt sich, ´sie hat während desKrieges die zweite Liste gehabt. Verstehen Sie, bei uns,musste jeder. Sonnst hätten sie uns kein Brot gegeben.Und Eri hat sogar der polnischen Konspiration in Krakaugeholfen. Wenn sie was tun könnten…´“. Dann gabenEris Eltern zwanzig amerikanische Dollar dem zuständigenBeamten und sie bekam sogar Arbeit und schriebsich dann, um eine bessere zu kriegen, in die kommunistischePartei ein. Die PPR (Polnische Arbeiterpartei)hatte zu der Zeit wenig Unterstützung bei derBevölkerung und war sehr auf Mitglieder angewiesen –es wurden sogar ehemalige Nazis herzlich aufgenommen,was auch in Konwickis Roman geschildert ist.Der Autor beschreibt die Tätigkeit der polnischenEvakuierungskommissionen auf Art und Weise, die fürdie volkspolnische Zensur unmöglich annehmbar war:„Offensichtlich hat man hier die Aussiedlung nichterwartet. Überall lagen Kleinigkeiten herum. An derNA GRANICY69


w łóżku. ´Zbierać się, żywo. Wysiedlamy was. Maciezaraz się spakować.´ Kontrolerzy już bobrowaliw szafach. (…) Panie, ja jestem Polka´ – zajęczałakobieta w łóżku. ´Jeśli jesteście Polką, to pokażciedokumenty´ – zakomenderował Wołkowicz (...).Kobieta wysupłała spod poduszki pęczek zżółkłychpapierów. ´Mój mąż był powstańcem śląskim´ –rzekła pochlipując. Teodor zaglądał przez ramięWołkowicza. Legitymacja związku byłych powstańców,zaświadczenie na ordery i zaśniedziały orzełekpiastowski. ´A nowe obywatelstwo polskie macie?´ –spytał Wołkowicz. ´Nie, panie. Ja jestem chora,a tam się trudno dostać. Ci, co mają pieniądze, jużotrzymali, ale ja jeszcze nie mam. Ja przecież jestemPolka. ´To nic nieważne´ – Wołkowicz rzucił nakołdrę papiery. ´A mąż gdzie?´ – spytal Wilczek.´Zginął w obozie.´ Spojrzeli na siebie zmieszani.Potem odwrócili się od łóżka. Kontrolerzy już mielidobrze rozepchane teczki. Drugi funkcjonariusz UBotwierał z namaszczeniem konserwy w kuchni.Stada zdezorientowanych much krążyły podwyliniałym sufitem. ´No cóż, matko. Musicie sięzbierać. Te dokumenty są nieważne. Trzeba byłozdobyć nowe obywatelstwo. Wyłaźcie z łóżka.´ ´Tak,zdobyć nowe obywatelstwo, gestapowcy zdobywają,bo mają pieniądze, żeby przekupić urzędników.A ja co, co miałam dać. Boże, Boże, dobrze, że mójmąż nie dożył oswobodzenia´ – zalewała się łzamikobieta.” Żonę byłego powstańca śląskiego i ofiaryhitlerowskiego ludobójstwa wyratował w końcuTeodor. Wezwał na pomoc pozytywnego funkcjonariuszaPPR, który mieszkał w pobliżu i rozpędziłkomisję wilczków i wilków przy pomocy rewolweru.Nieszczęśliwa wdowa wspomina o gestapowcach,że dostawali obywatelstwo polskie. „Pierwszy w mieścieotrzymał obywatelstwo hitlerowiec Schröder” –mówi narator Nowych dni. Ów Schröder ze szczególnymupodobaniem prześladuje innych volksdeutschów– jak poprzednio prześladował Polaków.W następujący sposób żegna on swoją sąsiadkę,niejaką Futterową, opuszczającą rodzinne miastow kierunku brytyjskiej strefy okupacyjnej: „´Jedź,jedź, cholero´ – krzyczał za autem Schröderwsparłszy się pod boki – ´będziesz tam Anglikomtyłka nadstawiać!´ ´Poczekaj draniu, i na ciebie przyjdziekoniec. Krwiopijca, złodziej. Dużoś robotnikówwpędził do grobu´ – szarpała się na tobołkachFutterowa, cała czerwona ze złości. ´Checheche,checheche´ – rechotał Schröder, obcierającWand hing eine Armbanduhr und leuchtete. Im sauberbezogenen Bett lag eine Frau mit aschfahlem Gesicht.Über ihr, auf dem zerschossenen Kelim, neben demgeschwätzten Kruzifix hing ein Orden mit buntenSchleifen. ´Sind Sie die Hauptmieterin?´, fragte Wilczek.´Ja´, antwortete die Frau im Bett mit schwacher Stimme.´Packen Sie, los. Wir siedeln Sie aus. Sie sollen sofort einpacken´.Die Kontrolleure schnüffelten schon in denSchränken herum … ´Ich bin Polin, mein Herr´, jammertedie Frau im Bett. ´Wenn Sie Polin sind, zeigen Sie ihreDokumente´, kommandierte Wolkowicz … Die Frau zogunter dem Kissen ein Päckchen vergilbter Papiere hervor.´Mein Mann war oberschlesischer Aufständischer´,schluchzte sie. Theodor guckte Wolkowicz über dieSchulter. Ausweis des Bundes der ehemaligenAufständischen, Bescheinigung für die Orden, eingrünspaniger Piastenadler. ´Und die neue polnischeStaatsangehörigkeit, haben Sie die?, fragte Wolkowicz.´Nein, mein Herr. Ich bin krank und dort ist es schwerdurchzukommen. Diejenige, die Geld haben, haben sieschon bekommen, ich noch nicht. Ich bin doch Polin.´Das ist alles ungültig´, Wolkowicz schmiss die Papiereauf die Bettdecke. Und der Mann, wo ist der?´, fragteWilczek. ´Im Lager umgekommen´. Sie guckten sichverwirrt an. Dann drehten sie sich vom Bett weg. DieKontrolleure hatten schon gut gefüllte Aktentaschen.Der zweite Funktionär der Sicherheitsbehörde öffnetesalbungsvoll die Konserven in der Küche. Scharen desorientierterFliegen kreisten unter der schäbigen Decke.´Na; was nun, Mutter. Sie müssen packen. DieseDokumente sind ungültig. Sie sollten doch die neueStaatsangehörigkeit erledigen. Kriechen Sie aus demBett.´ ´Ja, neue Staatsangehörigkeit erledigen, dieGestapoleute können das, weil sie Geld haben, um dieBeamten zu schmieren. Und ich, was sollte ich ihnengeben? O Gott. O Gott, gut, dass mein Mann dieBefreiung nicht erlebt hat´, brach die Frau in Tränenaus.“ Schließlich rettete Teodor die Frau des ehemaligenschlesischen Aufständischen und der Opfer desNaziterrors aus der Bedrouille. Er holte einen positivenFunktionär der Polnischen Arbeiterpartei zur Hilfe, derum die Ecke wohnte und der die Evakuierungskommissionmit dem Revolver in die Flucht schlug.Die unglückliche Witwe hat daran erinnert, dass dieGestapoleute die polnische Staatsangehörigkeit bekommenhaben. „Als erster in der Stadt hat der NaziSchröder die polnische Staatsangehörigkeit erhalten“,berichtet der Ich-Erzähler der Neuen Tage. Schröder alsPole verfolgt mit besonderen Vergnügen andere70


wierzchem dłoni łzy z ubawienia. ´Co się stało?´ –spytał Teodor. Schröder odwrócił się z gasnącymwolno uśmiechem na twarzy. Auto podnosząc zasobą wiry kurzu znikało za rogiem. Kwękał klakson. ´´Ostatnią Niemkę wysiedlili´ – rzekł Schröder.”Teodor nie zna niemieckiego, zatem Schröder rozmawiaz nim po polsku, jak i poprzednio chyba mówiłpo polsku z Futterową.Takich scen nie mogło być w tomie opowiadańHenryka Worcella Najtrudniejszy język świata (1965).Jest to książka w całości poświęcona „zmianie warty”z niemieckiej na polską – na Śląsku Dolnym, gdziekwestia Niemcopolaków/Polakoniemców była możetrochę mniej zagmatwana niż na Górnym.W Najtrudniejszym języku świata wiernopartyjnegoautora nie występuje ona prawie wcale. Niemcy sąNiemcami i muszą sprawiedliwie odejść z prastarychziem piastowskich, na które wracają Polacy. Ale jestślad tej problematyki w opowiadaniu pt. Wotanodjedzie pociągiem. We wsi w okolicach Kłodzka, poniemiecku Glatz, gdzie umiejscowiona jest akcjaWorcellowskich opowieści, mieszka rodzinaPetruschke. Pietruszkowie nie bedą wysiedleni, alemają smarkatą córkę, Lucynę. „Ją trza było wysiedlić,tę gówniarę Lucynę!” – wypowiada się żona nowegopolskiego wójta, pani Helena Kornacka. Ale: „Jakmożna Lucynę wysiedlić? Raz, że dziewczyna madopiero czternaście lat, po wtóre, przecież to Polka.W każdym razie jej rodzice, Petruschkowie, deklarująsię jako Polacy i nieźle mówią po polsku. Natomiastona ani w ząb. Przez cały czas jej służby u Hattwigównie słyszeli od niej słowa po polsku. Nie, raz się zdarzyło,że coś powiedziała. To było zeszłego roku w lecie,gdy tu zamieszkali i postanowili sobie uświadomićLucynę, zrobić z niej prawdziwą Polkę. To było w tympokoju. Helena długo jej tłumaczyła, kim byli Niemcy,opowiadała o obozach koncentracyjnych, o milionachludzi, którzy tam zginęli. Dziewczyna wysłuchała jejuważnie, w końcu energicznie potrząsnęła głowąi powiedziała po polsku: ´To wszystko było mało´.I wtedy dostała od Heleny butem w głowę i chyba jużzupełnie została stracona dla polskości”.Została w końcu ta Lucyna Niemką czy Polką naresztę życia, tego nie wiemy. Rzecz zależałaczęstokroć od historycznie-państwowo determinowanychrealiów wychowawczych, którym podlegaliakurat młodzi Niemcopolacy/Polakoniemcy.Pisarza śląskiego Wilhelma Szewczyka, któremurodzice nadali cesarskie imię w roku 1916, po prze-Volksdeutsche – wie er früher als Deutscher die Polenverfolgte. So verabschiedet er sich von seinerNachbarin, einer gewissen Frau Futter, die aus ihrerHeimatstadt in die britische Besatzungszoneabgeschoben wird: „´Fahr, fahr, du Schlampe´, schrieSchröder dem davonfahrenden Auto mit in die Hüftegestemmten Händen hinterher, ´du wirst dort denEngländer deinen Arsch anbieten!´ ´Warte, du Lump, fürdich kommt auch noch das Ende. Blutsäuger, Dieb. Duhast viele Arbeiter ins Grab getrieben´, tobte Frau Futterrot vor Zorn auf den Bündeln herum. ´Hähähä,hähähä´, meckerte Schröder und wischte sich dieLachtränen weg. ´Was ist los?´, fragte Teodor. Schröderwandte sich mit langsam verlöschendem Lachen aufdem Gesicht ihm zu. Das Auto verschwand um die Ecke,Staubwolken hinter sich lassend. Die Hupe quäkte. ´Dieletzte Deutsche ist ausgesiedelt worden´, sagteSchröder.“ Teodor kann Deutsch nicht, Schröder sprichtalso mit ihm offensichtlich Polnisch, wie er auchmit der Frau Futter wahrscheinlich Polnisch gesprochenhat.Solche Szenen durften sich in dem ErzählungsbandHenryk Worcells Die schwierigste Sprache der Welt(1965) nicht abspielen. Das Werk ist im Ganzen der„Wachablösung“ zwischen Deutschen und Polen gewidmet;spielt in Niederschlesien, wo die Frage desDeutschpolen/Polendeutschen etwas weniger verwickeltwar als in Oberschlesien. In der SchwierigstenSprache der Welt des parteitreuen Autors taucht sie fastüberhaupt nicht auf. Die Deutschen sind Deutschen undmüssen gerecht weg ziehen, die Polen sind auf den uraltenPiastenboden zurückgekehrt. Aber schwach schimmertdie Problematik doch in der Erzählung Wotanfährt mit dem Zug ab durch. In einem Dorf in der Nähevon Glatz (poln. Klodzko), in der das ganze Buch spielt,lebt Familie Petruschke (polnisch „Pietruszka“ –„Petersilie“). Die Familie darf bleiben, aber diePetruschkes haben eine halbwüchsige Tochter, Lucyna.„Sie sollte man aussiedeln, dieses Scheissgör Lucyna!“,sagt Frau Helena Kornacka, die Gemahlin des neuenpolnischen Gemeindevorstehers, ihre Meinung. Aber:„Wie kann man Lucyna aussiedeln? Zum einen ist dasMädchen erst vierzehn Jahre alt, dazu ist sie doch Polin.Jedenfalls haben sich ihre Eltern, die Petruschkes, alsPolen ausgegeben und sprechen nicht schlecht polnisch.Sie dagegen, kein Stück. Die ganze Zeit, wo sie beiHattwigs gearbeitet hat, haben wir von ihr kein Wortpolnisch gehört. Nein, einmal hat sie doch etwas gesagt.Das war letztes Jahr im Sommer, als wir hier eingezogenNA GRANICY71


granej przez Niemców I wojnie światowej wychowałoszkolnictwo II Rzeczypospolitej. W pierwszychlatach II wojny pracował w jednej z kopalń III Rzeszy,dopóki nie został aresztowany przez gestapo zapomoc udzielaną polskim jeńcom wojennym, swoimszkolnym kolegom. W 1943 roku zbiegł do GeneralnejGuberni, w powojennej Polsce stał się czujnymobserwatorem tego, co robią Niemcy. Jego felietonówprasowych z cyklu Co robią Niemcy? zebrało sięna kilka książek, sukcesywnie wydawanych w PRL.Szewczyk pisał prozę artystyczną o tematyce śląskiej.W powieści Trzciny (1964) jest scena z 1945 roku,w której oficer Wehrmachtu zmusza przy pomocyrewolweru ludzi ze śląskiej wsi do ucieczki na Zachód.Nocą zostaje zamordowany w tajemniczych okolicznościach,ludność wraca do domów. Jaka toludność? Czy to są Niemcy? Czy to są Polacy?W dziesiątkach zachodnioniemeckich powieścio wypędzeniach (Vertreibungsliteratur) jest to oczywiścieludność niemiecka, której nie trzeba grozićrewolwerem, ucieka ona w strachu przed ArmiąCzerwoną i dzikimi Polakami.Było różnie. Ludność Górnego Śląska byłaetnicznie przemieszana i miała poczucie odrębnościregionalnej, było ono częstokroć mocniejsze, niżwięź z tym czy innym państwem narodowym;ludność ta była przyzwyczajona do politycznejniestabilności zamieszkiwanego przez nią terytorium.„Przyjdą – pójdą” – myślano sobie. „A my zostaniemy.”Po 1945 roku Ślązacy najpierw opierali sięwysiedleniom, następnie zaczęli sami wyjeżdzać,czemu polska władza ludowa położyła po 1947 rokutamę. Posluchajmy, co o Niemcopolakach/Polakoniemcachśląskich pisał w 1954 roku LeopoldTyrmand (Dziennik 1954, I wyd. Londyn 1980): „Naulicy spotkałem młodego dziennikarza Z. Wróciłwłaśnie wstrząśnięty z Opolszczczyny. Mówiło Ślązakach opolskich, którzy przez 700 lat trzymalisię kurczowo polskości, gnieceni przez niemieckość.Trwali przy mowie i obyczaju i niemieckość nie mogłaich zgnieść. Zmógł ich komunizm, czyli ostatnie 7 lat.Są, według Z., doszczętnie zgermanizowani, w kościołachmodlą się po niemiecku, ich forma protestui oporu. Mnie to nie dziwi, ale Z., zapaleniec i patriota,miał łzę w krtani, gdy opowiadał. On zresztą, jakkażdy idealista, wini niedowład polszczyzny i jejlichotę. Biedne, rozdarte pacholę. Powiedziałem mu,że gdyby u nas nie było komunizmu, Niemcy uciesindund beschlossen haben, Lucyna aufzuklären, ausihr eine echte Polin zu machen. Das war in diesemZimmer. Helena hat sie lange darüber aufgeklärt, werdie Deutschen waren, hat ihr von den Konzentrationslagernerzählt, von den Millionen Leuten, die da umgekommensind. Das Mädchen hat ihr aufmerksam zugehört,zum Schluss energisch mit dem Kopf geschütteltund auf Polnisch gesagt: ´Das war alles zu wenig´. Unddann hat sie von Helena mit dem Schuh eins an denKopf gekriegt und war wohl schon ganz für Polen verloren.“Ob diese Lucyna schließlich für den Rest ihres LebensDeutsche oder Polin geworden ist, wissen wir nicht.Die Sache war oft von den staatlich-historisch determiniertenErziehungsrealien abhängig, die man gerade anden jungen Deutschpolen/Polendeutschen ausprobierte.Der schlesische Schriftsteller Wilhelm Szewczyk,dem die Eltern 1916 den Namen des Kaisers gaben, kamnach dem von den Deutschen verlorenen ErstenWeltkrieg in den Genuss des polnischen Bildungswesens.I den ersten Jahren des Zweiten Weltkriegesarbeitete er als Bergmann in einer der Zeche des DrittenReiches, bis er von der Gestapo für die Hilfe, die er denpolnischen Kriegsgefangenen, seinen Schulkameraden,geleistet hatte, festgenommen wurde. 1943 floh er indas Generalgouvernement, im Nachkriegspolen wurdeer zum wachen Beobachter dessen, was die Deutschenmachen. Was machen die Deutschen? – heißen seineFeuilletons, die er jahrzehntelang in der Presse publizierteund die sukzessiv in der VRP als Bücher herausgegebenwurden. Szewczyk schrieb schöne Literatur zurschlesischen Thematik. Im Roman Das Schilf (1964) gibtes eine Szene von 1945, in der ein Wehrmachtoffiziermit Hilfe seines Revolvers Leute in einem schlesischenDorf zur Flucht nach Westen zwingt. Nachts wurde erunter geheimnisvollen Umständen ermordet, dieBevölkerung kehrt ins Dorf zurück. Was für eineBevölkerung? Sind das Deutschen? Sind das Polen? Inetlichen westdeutschen Romanen der Vertreibungsliteraturist das natürlich die deutsche Bevölkerung, dieman nicht mit dem Revolver antreiben musste, sie fliehteifrig vor der Roten Armee und den wilden Polen.Es war so und so. Die Bevölkerung Oberschlesienswar ethnisch gemischt und empfand das Gefühlregionaler Besonderheit oft stärker als die Bindung andiesen oder jenen Nationalstaat; diese Bevölkerung waran die politische Instabilität des von ihr bewohntenTerritoriums gewöhnt. „Sie kommen, sie gehen“, dachteman. „Und wir bleiben.“72


kaliby masowo przez Odrę i Nysę i polszczyli sięw neopolskim Wrocławiu”.W tym miejscu wtrącę historyjkę, ktorą opowiedziałami w 30 lat po Tyrmandowej, słuchaczkamoich wykładów o literaturze polskiej na kilońskimuniwersytecie, Uschi, imię od chrztu Urszula.W połowie lat 60. była uczennicą wiejskiej szkołypowszechnej na Opolszczyźnie. Przyjechał wizytatorz powiatu, bardzo miły i łaskawy. W rozmowiez dziećmi w obecności nauczyciela zapytał: „A ktowie, jak się nazywa towarzysz pemier naszegorządu?”. Dzieci gapią się na siebie bezradnie, nazaniepokojonego nauczyciela i na życzliwie zachęcającegodo emulacji wizytatora, nikt nie kwapi się doodpowiedzi. Wreszcie wypalił jakiś chłopczykz pierwszej ławki: „Adenauer!”.W literaturze polskiej znajdzie się sporo przykładówzdecydowanego polszczenia się byłych obywateliIII Rzeszy z powodu szczerego obrzydzenia doniemieckości po strasznej plamie hitleryzmu. TakąNiemkę mamy np. w powieści Eugeniusza Paukszty,czołowego pisarza Ziem Odzyskanych, pt. SpowiedźLucjana Skobiela (1963). W powieści WilhelmaSzewczyka Trzciny Niemka (Niemcopolka/Polakoniemka)ma na imię Klara, jak pani Krause primovoto Leśnik, o której opowiadałem w części pierwszejniniejszego szkicu. Diewczyna obdarzona tym ulubionymprzez śląskiego pisarza imieniem zostałaskrzywdzona przez niegodnego Polaka: Klara jestw ciąży. Chce opuścić Polskę w desperacji. Pociągzbliża się już do granicy, gdy nieszczęśliwa dziewczynaprzytomnieje i wyskakuje z wagonu. Upada w trzciny– czyżby to była aluzja do Pascalowskiego symboluegzystencji człowieka w strasznym świecie przymusówi barier? Filozoficzny sens tytułu powieści?Znajdujemy w niej wiele materiału do problematykiNiemcopolaka/Polakoniemca. Jedną z głównychpostaci Trzcin jest rolnik nazwiskiem Wodecki,człowiek tutejszy, w Peerelu mówiło się „autochton”,porządny gospodarz. Porządność Wodeckiego budzipodejrzliwość wójta Miszury – przybył on na Śląskzza Buga. Ów wiejski funkcjonariusz (kresowiak byćmoże po sowieckiej praktyce) prowadzi swoistą kartotekęspraw wsi. Ma w niej wydzieloną rubrykę„Niemczyzna”. Siedzi w poniemieckiej izbie zaponiemieckim stołem i pisze. „Nad rubryką´Niemczyzna´ zastanawiał się nieco dłużej, wreszciezapisał: ´Niepewni są Wodecki i Cibulius, reszta –biedota, za każdym pójdzie´”.Nach dem Jahr 1945 hatten sich die Schlesier zuerstgegen die Aussiedlungen gewehrt, dann begannen sieselbst auszureisen, das die polnische Volksmacht nach1947 gestoppt hat. Hören wir zu, was über die schlesischenDeutschpolen/Polendeutschen im Jahre 1954Leopold Tyrmand schrieb (Tagebuch 1954, 1. AusgabeLondon 1980): „Ich habe auf der Straße den jungenJournalisten Z. getroffen. Er kam gerade erschüttert ausder Oppelner Gegend. Er erzählte von den OppelnerSchlesiern, die sich, von den Deutschen unterdrückt,siebenhundert Jahre an ihr Polentum geklammerthaben. Sie hielten an Sprache und Gebräuchen fest unddas Deutschtum konnte sie nicht brechen. Gebrochenhat sie der Kommunismus, also die letzten sieben Jahre.Sie sind, so Z., restlos germanisiert, in den Kirchen betensie auf Deutsch, ihre Form des Protestes undWiderstandes. Mich wundert das nicht, aber Z., einHitzkopf und Patriot, hatte Tränen in Kehle, als er daserzählte. Er gibt übrigens der Lähmung und dem Schunddes Polentums die Schuld, wie jeder Idealist. Der armeverirrte Knabe. Ich hab´ ihm gesagt, dass, wen bei unskein Kommunismus wäre, die Deutschen massenweiseüber die Oder und Neiße fliehen und sich im neopolnischenWroclaw polonisieren würden.“An diese Stelle erwähne ich ein Geschichtlein, dasmir 30 Jahre nach diesem von Tyrmand eine Hörerinmeiner Vorlesungen über die polnischen Literatur an derKieler Universität erzählt hat, sie hieß Uschi, getaufteUrszula. Mitte sechziger Jahre war sie Schülerin einerDorfgrundschule in Oppelnland. Eines Tages kam einKreisschulinspektor in ihre Schule, gütig und freundlich.Im Gespräch mit dem Kinder fragte er: „Und wer weißden Namen unseren Genossen Ministerpräsidenten?“(Damals und seit 1948 war das Jozef Cyrankiewicz.) DieKinder glotzen einander, den beängstigten Lehrer undden freundlichen Gast, der hoffnungsvoll die Antworterwartet – es meldet sich niemand. Plötzlich schieß einJunge los: „Adenauer!“In der polnischen Literatur findet man viele Beispielevon Deutschen, die sich überzeugt polonisieren lassen –aus echtem Ekel gegen das Deutschtum nach demschrecklichen faux pas des Nazismus. So eine Deutschehaben wir z.B. im Roman Die Beichte von Lucjan Skobiel(1963) von Eugeniusz Paukszta, dem Tambourmajor derpolnischen Wiedergewonnenen Gebiete unter denLiteraten. Im Roman von Wilhelm Szewczyk Das Schilfheißt sie Klara, wie Frau Krause primo voto Lesnik, übersie ich in den ersten Teil dieser Skizze erzählt habe. DasMädchen, dem der Schriftsteller den von ihm geliebtenNA GRANICY73


A więc ów Wodecki ma dwóch synów. Starszynazywa się Alois Wodetzki, był w Wehrmachcie,potem jako jeniec u Amerykanów, obecnie, 10 latz górą po wojnie, dzierżawi stację benzynowąw Mönchen-Gladbach, w RFN. Młodszego syna,Horsta, jego poprzednie państwo nie miało szansyumundurować – za Hitlera był dzieckiem. Kiedydorósł, zgłosił się na ochotnika do armii swegopaństwa obecnego, jest żołnierzem LudowegoWojska Polskiego. Przyjeżdża starszy brat w odwiedziny.Dochodzi do rodzinnej konfrontacji ideologicznej,wcale nie niemiecko-polskiej, lecz kapitalistyczno-socjalistycznej.Starszy brat uderzył ojca,młodszy rzucił się na starszego w obronie rodzicielai socjalistycznej ideologii.Tyrmand, przysięgły wróg ustroju powojennejPolski, na początku lat 50. widzi Niemcopolaków/Polakoniemcówśląskich jako Polaków uciekającychw niemczyznę na znak protestu przeciwkomunizmowi. Szewczyk, dobrze funkcjonującyw PRL socjalistyczny literat, przedstawia ich 10 latpóźniej jako rzeczywistych uciekinierów do Niemiec,oczywiście zachodnich. Wabi ich mamona i perspektywaluksusów. Oto grupa repatriantów (Spätaussiedler),wśród których znajduje się Klara; oczekują napociąg w kierunku Zachód. „Nikt z tych ludzi, którzytutaj czekali, nie żądał współczucia, wszyscy onibowiem dobrowolnie, po wielokrotnym przebadaniuswojej decyzji starali się o udział w tej wielkiejpodróży. Niektórzy skłonni byli wybłagać pozwoleniepieniędzmi lub łzami. Mimo to każdyz nich działał z innych pobudek. Podobieństwa wyznaczałyjedynie granice ludzkich tragedii, pomyłek,nieporozumień lub sprytu, były może podobieństwamilosów, ale nie uczuć. Tych dwoje staruszkówszepczących do siebie w języku, który przejęli jakonaturalne dziedzictwo po przodkach, uległo jedyniepresji syna, wielkiego pana tam gdzieś nad Renem;wyobrażali sobie tę jego pańskość jako wystarczającezabezpieczenie dla swojej starości. Ta niemłoda jużkobieta z dwojgiem dzieci, zapłakanych po wczorajszympożegnaniu z kolegami i koleżankami szkolnymi,jedzie zachęcona przez pewną instytucję, którazamiast zajmować się właściwym jej miłosierdziem,nasyła na nią pokusy, donosząc w częstych listach, żenależy się jej renta, potężna, bo wieloletnia renta popoległym dla ojczyzny mężu; mąż jej zginął w poczuciubezprawia, które się wobec niego dokonywało,dzieci dowiedziały się o tym w szkole i od rozumnychVorname gegeben hat, wurde von einem nichtswürdigenPolen missbraucht: hopp und ex. Klara istschwanger. Voller Verzweiflung will sie Polen verlassen.Der Zug nähert sich zur Grenze an, das Mädchenkommt in der letzte Minute zur sich, sie springt aus demWaggon. Sie fällt ins Schilf – sollte das eine Anspielungan das Pascalsche Symbol der menschlichen Existenz inder ungeheuren Welt von Zwängen und Barrieren sein?Der philosophische Sinn des Romantitels?In dem Roman finden wir viel Material zurProblematik des Deutschpolen/Polendeutschen, jawohl.Eine der Hauptfiguren in Dem Schilf ist Wodecki, einEinheimischer, in VRP sagte man „Autochthone“.Wodecki ist ein musterhafte Landwirt und das erwecktden Verdacht des Gemeindevorstehers Miszura, dervon Bug her auf die schlesische Erde gekommen ist.Dieser Dorffunktionär (kann sein, dass er die sowjetischeLebensschule hinter sich hat) führt eine Ar Karteiübe die Dorfangelegenheiten. Er hat in seiner Kartei dieRubrik „Deutschtum“. „Bei der Rubrik ´Deutschtum´überlegte er etwas länger, schließlich hatte erhineingeschrieben: ´Unzuverlässig sind Wodecki undCibulius, der Rest – graue Masse, die hinter jedem herläuft.´“Dieser Wodecki also hat zwei Söhne. Der ältereheißt Alois Wodetzki, er war Wehrmachtssoldat,danach Kriegsgefangener bei der Amerikaner, jetzt,über 10 Jahre nach dem Krieg, ist er Pächter einerTankstelle in Mönchen-Gladbach, in der BRD. Der jüngereSohn, Horst, war noch Kind in dem vorigen Staat,wurde also nicht uniformiert. Der gewachsene Horstwurde jetzt freiwillig zum Soldat seines aktuellenStaates. Der ältere Bruder kommt zum Besuch, es findeteine Konfrontation statt, keine deutsch-polnische,sondern eine kapitalistisch-sozialistische. Der ältereBruder ohrfeigt den Vater, der jüngere verteidigt ihmund die sozialistische Ideologie.Tyrmand, ein eingeschworene Feind der politischenOrdnung in Nachkriegspolen, sieht die schlesischenDeutschpolen/Polendeutschen Anfang der fünfzigerJahre als Polen, die ins Deutschtum fliehen. Szewczyk,ein in Volkspolen gut funktionierender sozialistischerLiterat, stellt sie, als sie zehn Jahre später wirklich nachDeutschland fliehen, natürlich nach Westdeutschland.Sie seien von Mammon und Träume über Luxuslebenverführt. So zeigt der Schriftsteller eine Gruppe vonihnen, unter denen sich auch Klara befindet: „Keinervon denen, die da warteten, forderte Mitleid, weil siesich alle freiwillig und nach vielmaliger Überprüfung74


ludzi, ale niemłoda wdowa zażyła już rujnującej jejpamięć trucizny, którą było zwiastowanie oszałamiającychpieniędzy. Ta pretensjonalna pani w kapeluszuz błękitną gazą okrywającą czoło aż po nos, w wytwornejetoli na czarnym płaszczu, przez kilkanaścielat opłakiwała utratę wielkiego sklepu spożywczego,który zresztą dostał się w jej ręce z pożydowskiejzdobyczy; teraz jedzie przekonana, że jej kupieckipatriotyzm dozna zadośćuczynienia w formieodszkodowania, które przeobrazi się wkrótcew nowy, potężny sklep. Za tego młodego jeszczeczłowieka nie dalibyśmy ani szeląga; istotnie,niedawno wyszedł on z więzienia, do którego przywiodłago żywiołowa nienawiść, zlecona mu przezawanturniczego ojca; siostry i bracia jego odprowadzajągo bez żalu, raczej z poczuciem niejakiegowstydu, bo rozglądają się niepewnie dookoła, boprzemilczeli jego ucieczkę przed własnymi dziećmi.Tamta chmurna kobieta jedzie do męża; kazał jejprzyjechać, a nie biadolić w listach, ale ani słowemnie wspomniał, czy ją jeszcze kocha, czy tęskni zanią, czy przyjmie ją jako żonę lub też jako służącą; jejręce niezdarnie sięgające po papiery, spękane i zgrubiałeod ciężkiej pracy, nie będą pasowały dotowarzystwa męża, którego fotografia w torebce,podobizna mężczyzny o małych oczach, z wąskimczarnym wąsikiem, nawet jej wydaje się być zmyśleniemkogoś, kto już nie istnieje, czymś bardzoodległym od prawdy.”Gdy czyta się dziś te kunsztownie budowaną,rozrosłą składniowo, Faulknerowską nieledwie prozę,ma się wrażenie, że autor ma coś do przesłonięcia,do ukrycia między zdaniami, między słowami. Przedkim? Przed cenzorem czy przed czytelnikiem?Są wsród Szewczykowych spätaussiedlerówtakże super-Niemcy, czyli odwetowcy, starzy i nowirekruci osławionej niegdysiejszej V Kolumny: „Sąw tej grupie i tacy, którzy uśmiechają się i próbująw rozmowach słów, jakże śmiesznie brzmiących (...).Wygląda to tak, jakby wydobywali z trumny,niedawno odkopanej z ziemi, stare, zleżałe i spróchniałełachmany, cuchnące truchłem i starzyzną.Uśmiechają się z błazeńską przemądrzałością i ta ichpewność siebie, sprężysty krok, jakim przechadzająsię po sali, działa na innych, tragicznie rozłamanych,jak rozkaz bojowy: ´Nie płakać! Nie rozpaczać!Wrócimy tu, mein Schlesienland! Jedziemy naprzeszkolenie, ihr Kerle! Zwei, drei, ein Lied!´Wyprężają piersi, przekonani, że już im wszystkoihrer Entscheidung bemüht haben, an dieser großenReise teilzunehmen. Manche waren bereit, sich dieErlaubnis mit Geld oder Tränen zu erkaufen. Trotzdemhatte jeder von ihnen verschiedene Gründe. Die Ähnlichkeitenbeschränkten sich auf menschliche Tragödien,Irrtümer, Missverständnisse oder Gewitztheiten, daswaren Ähnlichkeiten der Schicksale aber nicht derGefühle. Die beiden Alterchen, die miteinander in derSprache flüstern, die sie als natürliches Erbe ihrer Ahnenempfinden, haben nur dem Druck des Sohnes, einesvornehmen Herren irgendwo da am Rhein,nachgegeben; sie haben diese seine Vornehmheit alsAbsicherung für ihr Alter angesehen. Diese nicht mehrganz junge Frau mit zwei Kindern, die noch verweinteGesichter vom gestrigen Abschied von denSchulkameradinnen und -kameraden haben, fährt, voneiner gewissen Institution ermuntert, die, anstatt sichihrer tätigen Nächstenliebe zu widmen, sie verführt,indem sie sie mit Briefen überschüttet hat, dass dieserFrau eine erhebliche Rente zustehe, die sich in den vielenJahren angehäuft habe, seit ihr Mann für Vaterlandgefallen ist; ihr Mann ist im Bewusstsein des Unrechtsgefallen, das ihm widerfahren ist, die Kinder habendavon in der Schule und von vernünftigen Leutengehört, aber die nicht mehr ganz junge Witwe hatschon etwas von dem Gift, das ihr Gedächtnis ruinierenwird, eingenommen, von dem Gift des das Gedächtnisbenebelnden Geldes. Die anspruchsvolle Dame mit demHut mit blauen Schleier, der ihr Gesicht bis zur Nasebedeckt, in eleganter Stola über den schwarzen Mantel,beweinte jahrelang den Verlust ihres großenLebensmittelgeschäfts, das übrigens nach der„Arisierung“ zugefallen war; jetzt fährt sie in derÜberzeugung, dass ihr kaufmanischer PatriotismusGenugtuung i der Form der Entschädigung findet, diesich bald in einen neuen, noch wunderbareren Ladenverwandelt wird. In diesem noch jungen Mann würdeman keinen Pfennig investieren; er ist wirklich vorkurzem aus dem Gefängnis entlassen worden, in dasihn blinder Hass, vom abenteuerlichen Vater geerbt,geführt hat; seine Schwester und Brüder begleiten ihnohne Reue, eher mit Schamgefühl, denn sie blicken sichunsicher um, wie sie seine Flucht vor den eigenenKindern verschwiegen haben. Diese umwölkte Fraufährt zu ihrem Mann; er ließ sie fahren und nicht inBriefen jammern, aber hat mit keinem Wort erwähnt,ob er sie noch liebt, ob er sich nach ihr sehnt, ob er sieals Ehefrau oder Dienstmädchen nimmt; ihre Händegreifen ungeschickt nach den Papieren, ihre sprödenNA GRANICY75


wolno, jeszcze tylko wobec urzędników potulnii dokładni, aby jakieś uchybienie nie odmieniłodecyzji.”Trzciny Wilhelma Szewczyka są okazem polemikiz gorszego gatunku zachodnioniemiecką Vertreibungsliteratur,pisaną nierzadko na zlecenie wrogichwschodzącej już gwieździe przyszłego kanclerzaWilly Brandta i jego polityce wschodniej niemieckichzwiązków wypędzonych, Vertriebenenverbände. Alepisarz polski zamuje się w tej powieści (jak i w całejswojej śląsko-literackiej tworczości) tyle polityką, ileautentycznymi ludzkimi dramatami. Tym potrafinierzadko poruszyć do głębi czytelnika. Taki dramatprzeżywa epizodyczna postać powieści Trzciny, FridaHilse. Narrator mówi o niej, że „płacze przez całydzień w swoim pokoiku”.Frida Hilse jest kimś beznadziejnie samotnymw pustce między niemieckością i polskością, czuje sięona jak człowiek stojący bezradnie na granicznympasie ziemi niczyjej, najeżonej minami i urządzeniamisamostrzelającymi, obserwowany z wysokichwieżyczek strażniczych.Było, minęło. Cieszmy się.AneksNiemiec czy Polak? (Scenka dramatycznaz przeszłości)Czas i miejsce akcji:1983, sala lekcyjna na Uniwersytecie Ludowym(Volkshochschule) w KiloniiOsoby:Fritz Rosinski, ur. 1958 w Rheinbek, germanistai slawista, nauczyciel języka niemieckiegoStanislaw Krüger (do 1983 nazywał się Krygier),ur. 1955 w Zabrzu, uczestnik kursu językowego dlapóźnych wysiedleńców (Spätaussiedler) z PolskiROSINSKI (przerywając toczoną po polskusprzeczkę swoich słuchaczy): Może dosyć już? PanieKrüger? Jak zwykle Polacy, byle czas minął, żeby sięnie przepracować. Więcej dyscypliny, proszę.KRÜGER (po polsku): Ja nie Polak. My tu wszyscyjesteśmy Niemcy, no nie?ROSINSKI: Ależ oczywiście, oczywiście panieKrüger. Wróćmy do lekcji. Widzieli państwo wczorajw programie NDR ten film o cudzoziemskichrobotnikach przymusowych w Niemczech w czasachund verarbeiteten Hände, die werden nicht zurGesellschaft ihres Mannes passen, dessen Photo in derTasche, das Porträt eines Mannes mit kleinen Äugleinund schmalen schwarzen Schnurrbart sogar ihr wie eineEinbildung erscheint, von jemanden, der nicht mehrexistiert, de sehr weit weg von der Wahrheit ist.“Wenn man heute diese kunstvoll konstruierte, syntaktischbreit angelegte, fast wie von Faulkner stammendeProsa liest, könnte man den Eindruck gewonnen,dass der Autor zwischen den Sätzen und Wortenetwas zu verdecken, zu verstecken hätte. Vor wem? Vordem Zensor oder vor dem Leser?Es gibt unter den Spätaussiedler bei Szewczyk auchSuperdeutsche, d.h. Revanchisten, alte und neueRekruten der berüchtigten ehemaligen FünftenKolonne. „Es gibt in dieser Gruppe auch solche, dielächeln und in Gesprächen Worte probieren, diekomisch klingen … Es scheint, als ob sie aus einem Sarg,der von kurzem ausgegraben wurde, hervorgezogenwären, alte vermoderte Lumpen, nach Leichen undVerwesung stinkend. Sie lächeln mit närrischerNeunmalklugheit und diese ihre Selbstsicherheit, ihrfedernder Schritt, mit dem sie durch Saal wandern,wirkt auf die anderen zerrissener als ein Schlachtruf:´Nicht weinen! Nicht klagen! Wir kehren zurück, meinSchlesierland! Wir fahren zur Schulung, ihr Kerle! Zwei,drei, ein Lied!´ Sie werfen sich in die Brust, überzeugt,dass ihnen schon alles erlaubt sei, sind nur den Beamtengegenüber ergeben und brav, damit die Entscheidungdurch einen Fehler nicht geändert werden kann.“Das Schilf von Wilhelm Szewczyk ist ein Beispiel fürdie Polemik mit manchen, schlechterer Sorte westdeutschenWerke der Vertreibungsliteratur, die oft imAuftrag von den Vertriebenenverbänden entstandenund gegen den aufgegangenen Stern Willy Brandt unsseine Ostpolitik sich richteten. Aber der polnischeSchriftsteller beschäftigt sich in seinem Roman (wie inseinem ganzen schlesisch-literarischen Schaffen)sowohl mit der Politik als auch mit menschlichenTragödien. Damit kann er nicht selten den Leser tiefberühren. So eine Tragödie durchlebt eine Nebenfigur inDem Schilf, Frida Hilse. Der Erzähler sagt, „sie weint denganzen Tag in ihrer Stube“.Frida Hilse ist jemand, der sich hoffnungslos einsamim Leerraum zwischen Deutschtum und Polentum fühlt,sie fühlt sich wie ein Mensch, er ratlos im vermintenNiemandsland mit verrätischen Selbstschussanlagensteht, von den Wachtürmen beobachtend.Es war, es ist vergangen. Freuen wir uns.76


hitlerowskiej dyktatury? Te różne kategorie, różneprzepisy dla różnych narodowości. Francuzowi tylemasła, Czechowi mniej. Polakowi nie wolno posiadaći używać roweru, ale Holender może sobiewypożyczyć. I tak dalej, opisał te absurdy RolfHochhuth w powieści Miłość w Niemczech. Takieabsurdy. Cały ten hitleryzm to był zbrodniczy absurdprzecież. Czyj? Ano nasz, niemiecki, nie da sięzaprzeczyć. Na szczęście żyjemy w innych czasachteraz. Ale dziś rano rozmawiam z panią Schulte,naszą sprzątaczką, i ona mówi: „Ja tam nic nie mamprzeciw cudzoziemcom, ale dla mnie jednak Włosiczy nawet Grecy to nie jest to samo, co Turcy alboPolacy. A Murzyny to w ogóle nie”. Oczywiściemówiąc o cudzoziemcach, nie miała na myśli takichja wy, Niemców, którzy wracają po latach zeWschodu do swojej ojczyzny, prawda panie Krüger?KRÜGER (po niemiecku): Panie Rosinski, ale jaNiemcem nie jestem.Berlin, VII 2009AnexDeutscher oder Pole? (Eine Kurzszene aus derVergangenheit)Zeit und Ort der Handlung:1983, ein Unterrichtsraum in der Volkshochschule KielPersonen:Fritz Rosinski, geb. 1958 in Rheinbek, Germanistund Slawist, DeutschlehrerStanislaw Krüger (bis 1883 sein Name war Krygier),geb. 1955 in Zabrze (dt. Hindenburg), Teilnehmer desKurses für Spätaussiedler aus PolenROSINSKI (einen Streit in der polnischen Sprachevon seinen Hörer unterbrechend): Vielleicht schongenug gequatscht? Herr Krüger?. Wie gewöhnlich diePolen, man kann keine Lust zu arbeiten, will nur die Zeitrumkriegen. Mehr Disziplin bitte.KRÜGER (auf Polnisch): Ich bin kein Pole. Wir allehier sind Deutsche, ne?ROSINSKI: Aber natürlich, gewiss, Herr Krüger.Kommen wir zum Thema unseres Unterrichts zurück.Haben Sie gestern den Fernsehfilm von NDR über denausländischen Zwangsarbeiter in Deutschland zur Zeitder Nazidiktatur gesehen? Diese verschiedene Kategorien,unterschiedliche Anordnungen für verschiedeneNationalitäten. Einem Franzosen zusteht solche MengeButter, einem Tschechen weniger. Einem Polen ist nichterlaubt ein Fahrrad zu besitzen und fahren, aber einHolländer darf sich ein leihen. Und so weiter, diese Absurditätenwurden von Rolf Hochhuth im Roman Eine Liebein Deutschland beschrieben. Solche Absurditäten. Dieserganze Nazismus war doch ein verbrecherischer Absurd.Von wem? Von uns Deutschen leider, es ist nicht zuleugnen. Zum Glück leben wir jetzt in einer anderenZeit. Aber heute Morgen spreche ich mit Frau Schulte,unserer Putzfrau, und sie sagt: „Ich habe nichts gegendie Ausländer, aber für mich sind doch Italiener odersogar Griechen nicht dasselbe, wie Türken oder Polen.Und die Mohren überhaupt nicht“. Natürlich, wenn sie„Ausländer“ sagte, dachte sie nicht an solchen wie ihr,an die Deutschen, die nach Jahren in sein Vaterland ausdem Osten zurückkehren, nicht wahr, Herr Krüger?KRÜGER (auf Deutsch): Herr Rosinski, ich bin aberkein Deutscher.Berlin, VII 2009Übersetzung vom AutorNA GRANICY77


Konrad KrakowiakPoranek 5.45przebudzonypatrzę na ścianęakceptuję każdą jej nierównośćw głowie niedokończone sprawyjednak nie chwytają za nogawkęnie proszą o finałprzez szczeliny w szybieprzeciska się krucza mowachoć wyraźnie czarnanie burzy mojego spokojuza oknem inaczej niż wczorajcisza karmi pustką nieobecne gołębieale nie ogarnia mnie samotnośćobok mnie onachoć oderwana ode mnie ciałemobrócona snemi przeżywaniemjestem jej pewienjest 15 sierpniachcę się pomodlićnie ma o cobóg się obudziłczy właśnie śpi78


Konrad KrakowiakW kościelesą ich tłumysami starcyw ich dłoniach różańcetrzymają je niczym linywolą nie patrzeć w dółchcą sięgnąć szczytujak dawniejgdy nie było horyzontówa gonitwa za chwilą nie miała końcanie znali granicwątpliwościchłoduwoleli ody niż epitafiaprzekonani o swej silesięgali tylko po najbardziej odległe lądyświęte księgi uważali za balastzawsze mierzyli najwyżejdlatego omijali te murydlatego tu sąprócz rozpiętego guzika u mego rękawanależał zawsze do ciebie79


Michael KurzwellyMichael KurzwellyNachdenken über…SłubfurtRozmyślania o...SłubfurcieMein erstes Bild von Frankfurt (Oder), das warder Bahnhof, im Oktober 1989, auf der Durchfahrtvon Bonn nach Poznań, wo ich von 1990 bis 1998leben sollte. Es war schon Nacht, der Bahnhof warnur spärlich beleuchtet, wirkte düster und ebensobedrohlich, wie die barschen Herren in ihren grauenUniformen, die mich kontrollierten. Ich hätte damalsim Traum nicht daran gedacht, dass dieser Ort amEnde der Welt eines Tages meine Wahlheimat werdenwürde.1993 lernte ich in Poznań Andreas (Andrzej)Billert kennen, der mich als Sanierungsbeauftragtervon Altberesinchen mit folgenden Worten nachFrankfurt einlud: „Poznań ist doch langweilig, einegroße Stadt, wie jede andere. Du musst nachFrankfurt (Oder) kommen, dort ist noch allesmöglich.“ Er führte mich durch den bis dahin nochheruntergekommenen Kiez von Altberesinchen, vonHaus zu Haus – vorne rein und durch Hinterhöfewieder heraus. Im „Königs Fritzen“ blieben wir stehen.Einige Monate später bespielte ich das nochimmer leer stehende Gebäude zusammen mit 8 weiterenKünstlerInnen aus Poznań als „Gast-Stätte“.Mit der Zeit verschwanden die äußerlich sichtbarenSpuren der Zeit und auch das Eckhaus amDresdner Platz wurde zu einer Praline in Altrosa.Nach mehreren Spagatversuchen entschied ichmich im Herbst 1998 von Poznań nach Frankfurt zuziehen. Ausschlag gebend war die Grenzlage derStadt zwischen Poznań und Berlin, sozusagen inPolen und in Deutschland gleichzeitig. Das entsprachganz meinem inneren Lebensgefühl: zuhause imDazwischen.Moje pierwsze wspomnienie z Frankfurtu nadOdrą to dworzec, w październiku 1989 r., kiedyjechałem z Bonn do Poznania, gdzie miałemmieszkać w latach 1990-1998. Była noc, dworzec,słabo oświetlony, wydawał się mroczny i równiegroźny, jak ci burkliwi panowie w szarych mundurach,którzy mnie kontrolowali. Wówczas nie śniłomi się nawet, że to miejsce, gdzieś na końcu świata,któregoś dnia stanie się moją ojczyzną z wyboru.W 1993 roku poznałem Andreasa (Andrzeja)Billerta, który jako pełnomocnik do spraw renowacjiAltberesinchen zaprosił mnie do Frankfurtu tymisłowy: „Poznań to nudy, wielkie miasto, jak każdeinne. Musisz jechać do Frankfurtu nad Odrą, tamwszystko jest możliwe”. Poprowadził mnie potem pozapadłej wówczas dzielnicy Altberesinchen, wiódł oddomu do domu – wejście od przodu, a potemwyjście od podwórza. W „Königs Fritzen” zatrzymaliśmysię. W kilka miesięcy później, wraz z ósemkąinnych artystów z Poznania, zamieniliśmy staryopuszczony budynek w wielką instalację artystycznąpt. Gast-Stätte, czyli Miejsce dla gości / gospoda.Z czasem zewnętrzne znamiona upływającegoczasu zniknęły, także ten dom na rogu Dresdner Platzstał się prawdziwą perełką w kolorze ciemnego różu.Jesienią 1998 r., po krótkim okresie jeżdżenia w tęi z powrotem, podjąłem decyzję o przeprowadzcez Poznania do Frankfurtu. Najważniejsze znaczeniemiało przy tym nadgraniczne położenie tego miasta,w połowie drogi między Poznaniem i Berlinem, rzecby można – jednocześnie w Polsce i w Niemczech.Odpowiadało to moim najgłębszym pragnieniom –życia gdzieś „pomiędzy”.80


Als Mensch und Künstler war die alte Dürer-Frage „Wer bin ich?“ schon lange mein existentiellesThema. Als ich etwa 16 Jahre alt war, wollte ich nichtmehr Deutscher sein. In der Schule beschäftigten wiruns mit dem Holocaust und unsere Geschichtslehrerinhatte uns die Hausaufgabe mit auf den Weggegeben, unsere Großeltern zu fragen, was siewährend der Nazizeit gemacht hatten. MeineGroßeltern waren empört über die Lehrerin und ihreReaktionen machten sie verdächtig, mitgewirkt zuhaben. Meine Großeltern, die ich so liebte? Die habendas geduldet oder sogar mitgemacht? Wie war esmöglich, andere Menschen wie Abfall zu behandeln?Steckt das auch in mir?Ich verweigerte den Wehrdienst und leisteteErsatzdienst mit „Aktion Sühnezeichen/Friedensdienste“in Frankreich. Die normannischen Bauernüberzeugten mich, dass ich als junger Mensch nichtfür die Taten der Generation meiner Großeltern verantwortlichbin. Trotzdem bin ich weiterhin derÜberzeugung, dass aus der deutschen Vergangenheitfür mich eine besondere Verantwortung fürmein eigenes Handeln erwächst. Vor allem in dieserBeziehung bin ich Deutscher. Ich blieb 3 Jahre inFrankreich und lernte Sprache, Kultur undLebensweise kennen. Dort habe ich verstanden, dassOffenheit für das Fremde, für das, was ich nicht gleichverstehe, eine wichtige Voraussetzung ist, ummeiner geschichtlichen Verantwortung gerecht zuwerden. So war ich vorbereitet für meinen Umzug1990 nach Poznań. Dort habe acht Jahre lang gelernt,die Menschen in Polen zu verstehen und auchDeutschland durch ihre Augen zu sehen.In beide Kulturen durfte ich eintauchen und habeviel von ihnen gelernt. Besonders in Polen war esnicht einfach, mich an die für mich schwierigenLebensbedingungen anzupassen.Vom polnischen Gesichtspunkt aus lebt man inDeutschland noch immer, wie „die Made im Speck“.Ganz habe ich mich an diesen Überlebenskampf inPolen nie gewöhnt. Sicher war das einer der Gründe,weshalb ich gerne die Einladung des FrankfurterKunstvereins wahrnahm, hier zwei Jahre zu arbeitenund mein erstes großes deutsch-polnisches Kunstprojektim städtischen Raum unter dem Titel„Kommunikationsraum Frankfurt-Słubice – zeitweiseöffentlich“ zu realisieren. Der zweite Grund: Ichgenieße es bis heute, hin und her über die Brücke zufahren und in beiden Kulturen zu baden; dieser OrtStare dürerowskie pytanie „Kim jestem?” jużdawno stało się dla mnie podstawowym problememegzystencjalnym, zarówno jako dla człowieka, jaki dla artysty. W wieku około 16 lat chciałem przestaćbyć Niemcem. W szkole zajmowaliśmy się tematemHolocaustu i nasza nauczycielka historii, w ramachzadania domowego, poprosiła, byśmy spytali dziadków,co robili w czasach narodowego socjalizmu.Moi dziadkowie byli na nią oburzeni, a ich reakcjebudziły podejrzenie, że może mieli coś do ukrycia.Moi dziadkowie, których tak bardzo kochałem?Tolerowali to wszystko, a może nawet brali w tymudział? Jak można było traktować innych ludzi jakodpady? Czy to jest także częścią mnie?Odmówiłem pójścia do wojska i odbyłem służbęzastępczą w organizacji „Aktion Sühnezeichen /Friedensdienste” we Francji. Normańscy chłopiprzekonali mnie, że jako młody człowiek nie jestemodpowiedzialny za okrucieństwa popełnione przezpokolenie moich dziadków. Mimo to nadal jestemprzekonany, że niemiecka przeszłość nakłada namnie szczególną odpowiedzialność za moje własneczyny. I przede wszystkim w tym znaczeniu pozostajęNiemcem. Mieszkałem we Francji trzy lata, poznałemtamtejszy język, kulturę i sposób bycia. Tampojąłem także, że bez otwarcia się na obcość, na to,czego nie rozumiem od razu, nie będę mógł stawićczoła mojej historycznej odpowiedzialności. To byłomoje przygotowanie do przeprowadzki do Poznaniaw 1990 r. Przez osiem lat życia w tym mieścienauczyłem się rozumieć Polaków i widzieć Niemcytakże ich oczami.Mogłem się zanurzyć w obu kulturach i z obuwiele się nauczyłem. Szczególnie w Polsce było mitrudno przystosować się do trudnych dla mnietutejszych warunków życia.Z polskiego punktu widzenia w Niemczech wciążjeszcze żyje się „jak u Pana Boga za piecem”. Nieudało mi się w pełni przyzwyczaić do tej polskiejwalki o przetrwanie. Z pewnością był to jedenz powodów, dla których z radością przyjąłem zaproszenieFrankfurckiego Towarzystwa Artystycznego(Frankfruter Kunstverein), by przenieść się do tegomiasta na dwa lata i uczestniczyć w polsko-niemieckimprojekcie artystycznym w przestrzeni miejskiejpod tytułem „Przestrzeń komunikacji Frankfurt--Słubice – czasowo otwarte”. Był i drugi powód:wciąż jeszcze uwielbiam przejeżdżać przez mostw tę i z powrotem i nurzać się w obydwu kulturach;NA GRANICY81


entsprach und entspricht meinem Grundbedürfnis,zwischen den Kulturen leben zu können.Es gab damals eine Diskussion in Frankfurt, in deres hieß, man müsse erst einmal die eigene, regionaleIdentität entwickeln, bevor sich Frankfurt undSłubice näher kommen könnten. Denn auf beidenSeiten der Oder leben Entwurzelte, die durch die1945 auf Jalta beschlossene Ost-West Verschiebungder polnischen Grenzen ihre Heimat verloren hatten.Wie ihnen also ein Gefühl von Heimat zurückgeben?Das war für mich der Anlass, mich der Frage nachIdentität von meinem Standpunkt aus zu stellen undihn zu visualisieren. So entstand Słubfurt als „paralleleRealität“, seit zehn Jahren nun meine Heimat. DieGrenzen sind nur in unseren Köpfen. Diese Erkenntniswächst bei mir von Projekt zu Projekt.Deutschland, Polen und der Begriff „regionaleIdentität“ basieren auf Wirklichkeitskonstruktionenund Freiheit bedeutet, so frei zu sein, die eigeneWirklichkeit im Kopf zu verändern und dieVerantwortung dafür zu übernehmen. Wenn ichheute Touristen durch Słubfurt führe, dann glaubenviele daran, dass es diese Stadt tatsächlich gibt, dennich glaube daran. Die Stadt existiert ja schließlich inmeinem Kopf. Sie ist also bereits Realität.Seit 1999 spiele ich verschiedene Facetten diesesgesellschaftlichen Raumes durch, von der Stadtmauerbis zum Parlament.Polen, Deutschland und Europa sind ebensolchevon Menschenhand geschaffene Konstrukte.Nationale Gesellschaften funktionieren meist inAbgrenzung gegeneinander und Europa ist dieChance, diese Abgrenzungen nach innen hinaufzuweichen. Diese Lebensräume funktionieren nurdann, wenn die Menschen sich mit ihnen identifizieren.Die „Olympiada“ zwischen Słubfurt undGubien hat das verdeutlicht: Die aus Polen undDeutschen bestehende Słubfurter Fußballmannschaftintegrierte sich augenblicklich in demMoment, als sie gegen den gemeinsamen Gegneraus Gubien (Guben-Gubin) antrat. Stolz wehte dadie Słubfurter Fahne über dem Rathaus, als wirgewonnen hatten.Unaufhaltsam werden Frankfurt und Słubice inEuropa zusammen wachsen. Es ist nur eine Frage derZeit, denn meines Erachtens ist das das wichtigsteAlleinstellungsmerkmal unserer beiden Städte unddie Zukunftskonferenz im Juni 2009, bei der über200 BürgerInnen beider Städte an einer gemeintomiejsce zawsze odpowiadało i wciąż odpowiadamojej podstawowej potrzebie życia na granicy kultur.We Frankfurcie trwała wówczas dyskusjao tożsamości, mówiono, że Frankfurt i Słubice, nimzbliżą się do siebie, muszą najpierw odnaleźć własną,regionalną tożsamość. Po obu stronach granicy żyjąludzie pozbawieni korzeni, którzy w 1945 r. utraciliswoje ziemie rodzinne na skutek jałtańskiej decyzjio przesunięciu polskich granic na Zachód. Jak możnazwrócić im poczucie bycia u siebie? Stało się to dlamnie okazją, by samemu sobie zadać pytanie o tożsamość,a potem by je zwizualizować. I tak powstałSłubfurt, „równoległa rzeczywistość”, która od 10 latstanowi mój duchowy dom. Granice istnieją tylkow naszych głowach. To przekonanie wzmacnia sięwe mnie wraz z każdym nowym projektem. Niemcy,Polska, pojęcie „tożsamości regionalnej” opiera się nakonstrukcji rzeczywistości oraz na wolności dokonywaniazmian w rzeczywistości tkwiącej w naszychgłowach oraz gotowości przejęcia odpowiedzialnościza te zmiany. Kiedy oprowadzam dziś turystów poSłubfurcie, wielu z nich zaczyna wierzyć, że miasto tonaprawdę istnieje – ponieważ ja w nie wierzę. I przecieżtak jest w istocie – ono jest, jest w mojej głowie.Stało się więc już rzeczywistością.Od 1999 r. zajmuję się najróżniejszymi aspektamitej przestrzeni społecznej, od murów miejskich posejmik.Polska, Niemcy i Europa również są konstruktamiludzkiej ręki. Społeczności narodowe funkcjonująnajczęściej, oddzielając się od siebie, a Europa daje imszanse zmiękczenia tych granic od środka. Takieprzestrzenie życiowe mogą istnieć tylko wówczas,gdy są ludzie, którzy się z nimi identyfikują. Wyraźniepokazała to „Olimpiada” rozegrana między „Słubfurtem”a „Gubinem” – słubfurcka drużyna piłkarska,składająca się z Polaków i Niemców, zintegrowała sięw okamgnieniu, kiedy tylko wyszła na boisko graćprzeciwko wspólnemu przeciwnikowi z Gubina--Guben. Gdy wygraliśmy, słubfurcka flaga z dumąpowiewała nad ratuszem.Frankfurt i Słubice będą niepowstrzymanie wzrastałydalej we wspólnej Europie. To tylko kwestiaczasu, bo moim zdaniem jest to najważniejszywyróżnik tych dwóch miast, czego najlepszymdowodem była konferencja nt. przyszłości, któraodbyła się w czerwcu 2009 r., a w której mieszkańcySłubic i Frankfurtu tworzyli wspólną wizję rozwoju.Wyróżnienie, jakie projekt ten otrzymał w Brukseli,82


samen Vision gearbeitet haben, ist der beste Beweisdafür. Die Auszeichnung, die das Projekt in Brüsselerhalten hat, macht deutlich, dass gerade jetzt derrichtige Zeitpunkt gekommen ist, uns gemeinsamauf den Weg zu einer europäischen Modellstadt zumachen. Ich wünsche uns, dass wir diese Chancenutzen und das funktioniert nur, wenn sich auch dieBürgerInnen beider Städte gemeinsam auf den Wegmachen und den Lokalpolitikern Mut mit auf denWeg geben. Die Zukunftskonferenz mit den gemeinsamentwickelten Handlungsstrategien, dasSłubfurter Parlament mit seiner humorvollenBasisdemokratie und die Bürgerinitiative „pro tram“als Netzwerk von Leuten, die sich gemeinsam für dieStadtentwicklung einsetzen sind dafür Beispiele,denn alle drei Foren denken den Stadtraum gemeinsamsowohl aus deutscher, wie aus polnischerPerspektive.Es ist nicht möglich, allein aus der Schwere derVergangenheit heraus Zukunft zu entwickeln.Deshalb ist Słubfurt ein Raum, der uns aus derZukunft humorvoll entgegen lacht.pokazuje, że właśnie teraz nadszedł czas, by razemwejść na drogę prowadzącą nas ku modelowemueuropejskiemu miastu przyszłości. Życzyłbym sobie,abyśmy wykorzystali tę szansę; jednak uda się totylko wówczas, gdy w drogę tę wyruszą także obywateleobu miast i w ten sposób tchną odwagęw lokalnych polityków, by zechcieli im towarzyszyć.Konferencja przyszłości i opracowana na niejwspólna strategia działania, słubfurcki sejmik i jegopełna humoru bazowa demokracja oraz inicjatywaobywatelska „pro tram”, czyli grupa obywateli,którzy pragną razem zmieniać obraz miasta, toprzykłady, że jest to możliwe, ponieważ wszystkie tetrzy fora widzą miasto jako wspólną przestrzeń, czyto z polskiej, czy to z niemieckiej perspektywy.Nie da się stworzyć przyszłości wyłączniez brzemienia przeszłości. Dlatego właśnie Słubfurtjest przestrzenią, w której przyszłość śmieje się donas radośnie.Tłumaczenie Grzegorz Kowalski83


VARIAMałgorzata MikołajczakOblicza prywatnościO twórczości poetyckiej Eugeniusza KurzawyPisząc o poezji Eugeniusza Kurzawy, trudnouwolnić się od kategorii generacyjności. Przynależnośćdo pokolenia Nowych Rocznikówzdecydowała o kształcie, tematyce, lirycznymidiomie, mówiąc najkrócej – o drodze twórczejautora Wciąż nowej prywatności.Kurzawa to bez wątpienia jeden z najbardziejreprezentatywnych przedstawicieli swego pokolenia.I choć w antologii poświęconej Nowym Rocznikomjego nazwisko figuruje obok nazwisk innych lubuskichautorów (Mieczysława Warszawskiego, CzesławaSobkowiaka, Czesława Markiewicza) 1 , on jeden1 Por. Poeta jest jak dziecko. Nowe Roczniki. Antologia, wybór i opracowanie M. Chrzanowski, Z Jerzyna, J. Koperski, Warszawa1987.84


pozostał do końca wierny „nowej prywatności”.Mało tego, tą „prywatnością” został niejako naznaczony– tak, że stała się dlań nie tylko punktemwyjścia („momentem wejścia”), ale i najważniejszympunktem odniesienia – w wielu znaczeniach i naróżnych, nie tylko lirycznych, płaszczyznach. Nicdziwnego, że Andrzej Waśkiewicz w posłowiu dozbiorku, sumującego twórczość poetycką autora,sytuuje go właśnie na tle tego zjawiska: „Poznawczaprzygoda Nowych Roczników – stwierdza – właśniesię bilansuje. Wiersze Kurzawy są ważnym głosemw tej zbiorowej autobiografii” 2 .Waśkiewicz, który od początku towarzyszypisarstwu autora Serialu codziennego, omawiającprogramowe cechy jego poezji, ważne miejsce przypisujeutworowi Z drzwi – temu samemu, któryrozpoczynał debiutancką książkę, a który po latachotwiera retrospektywny tomik:Wejdźcie przyjaciele.Siadajcie.Nic nie mówcie.Porozmawiajmy.Warto jednak pamiętać, że dla czytelnikówrozmowa z wierszami Kurzawy zaczęła się wcześniej,a poetycki start autora (w arkuszu poetyckimWiem?) wyznaczał wiersz niepowtórzony potemw żadnej innej książce 3 . W tym utworze motywzamilknięcia (nazwany tytułowym frazeologizmemSkonał na ustach) został zgoła inaczej wyzyskany:Znielubiłem tzw. poetówwidząckonkurs poetycki ich życia[…]tzw. twórcy są aktoramistumaskowymimają garderobyz szerokim wyboremprzebrań na różne okazjeDlaczego przypominam ten nieco sztubacki, utrzymanyw poetyce charakterystycznej dla juweniliów,utwór? Z powodu dwóch pojawiających się tui sprzęgniętych w poezji Kurzawy motywów: życiapoetyckiego i teatru (ten wątek zajmie ważne miejscew moich rozważaniach). Ale także – ze względu nasłowa, które zawarte zostały kilka wersów dalej:a teraz banalniekto z nich zna mowę strumieniciemną kurtynę lasuwyświechtany księżycgłaskanie drobnej dłonityle dzieli mnie od tzw. poetyjak to dobrzeOto pierwszy impuls i źródło tej poezji: pragnieniebycia „prawdziwym”, nie tylko „tak zwanym” poetą.A co to oznacza, dookreśli Kurzawa we wstępie dopierwszego opublikowanego arkusza, upominając sięo rzeczywistość oraz o człowieka. W domyśle: człowiekawolnego od politycznych sporów, społecznienarzuconych ról i manifestów; piszącego z wewnętrznej(prywatnej!) potrzeby, nie pod dyktandorynku, szkół artystycznych, mediów.Z perspektywy trwającej (już? tylko?) trzydzieścilat drogi rzec można, że nie do końca mu się to udało,że dystansując się wobec tzw. literackiego życia, sam– jak baron Munchausen – znalazł się w pułapce„nowej prywatności”, w programowym potrzasku,które narzuciło jego pisarstwu instytucjonalne pętai zmusiło do wzięcia udziału w konkursie poetów.jeździliśmy do chorzowa poznaniatorunia warszawy lub wrocławiażeby roztrząsać zadane sobie w świetle dniaprzenicowane w nocy tematy drukowane potemw itd. studencie integracjach nowym medyku– wspomina poeta w wierszu Moje roczniki,rozliczając przygodę swego pokolenia. W tym samymmiejscu przywoła pamiętny moment – grudzień1981 roku, w którym o noworocznikową generacjęupomniała się historia. Nie da się uciec od demonapolityki, nawet jeśli egzorcyzmować go metaforąlosowego zdarzenia. W wierszach odnoszących siędo okresu, gdy „pechowa trzynastka przebiegła (…)drogę” (opublikowanych w tomikach Samotnieję2 A. K. Waśkiewicz, Posłowie, [do:] E. Kurzawa, Autoportret z przyszłością, Zielona Góra 2006, s. 132.3 W tomiku To wszystko nic (Warszawa 1990) pojawiła się za to mocno skrócona i zmodyfikowana wersja tego utworu.VARIA85


[1986] i Nie jesteś tu [1986], także w tomiku Towszystko nic [1990]), temat stanu wojennego niedochodzi do głosu, jego klimat przekłada się za to napsychiczne introspekcje. Rzeczywistość, pseudonimowanametaforami snu i nocy, projektowana jestna stany podmiotu, na studia samotności, wewnętrznegorozbicia. Wtedy też w wierszu Młodzipoeci będzie mieć miejsce pierwsze, pokoleniowerozliczenie: „poetom zaczął / wiać w oczy wiatr /i okazało się że nie można iść / dalej”.Nie można? Powiedzmy już teraz, uprzedzającdalsze rozpoznania, że tamta pierwsza, pokoleniowowyznawana poetyka świetnie zaadaptowała sięw świecie późniejszych wierszy i ostatecznie poprowadziłaKurzawę ku innej – pleonazm będzie tuw pełni uzasadniony – „prywatnej prywatności”:przestrzeni od wieków zasiedlanej przez poetów,usytuowanej z dala od medialnego rynku, ponadprogramowymi i pokoleniowymi granicami.Nim tak się stało, „mit poety” musiał przejśćjednak swoistą kwarantannę, poddać się kontestacjioraz oczyszczeniu. Kurzawa musiał natomiastrozwiązać osobisty dylemat:„Co począć z poetą w sobie?”I od tego zacznijmy zatem szkic do jego portretu.Na pytanie, kim jest (kim działa, myśli, czuje) podmiotliryczny Kurzawy, odpowiedź może być tylko jedna:poetą. „Czułym sejsmografem” (inc. „jestem czułymsejsmografem…”), „ślepcem dwudziestego wieku”(inc. „zaciskam palce…”), „błaznem i hamletem z jednątwarzą” (Skończyły się czasy), dla którego „życie jesttylko / pomysłem na wiersz” (inc. „życie jest tylko…”)i którego „życie założyło się / w książki” (Założyło siężycie). Parafrazując Wittgensteina, Kurzawa mógłbyo sobie powiedzieć: „Granice wiersza są granicamimego świata”, a na dowód, jak dalece idzie toutożsamienie, przytoczyć wiersz pod tytułemLektura:jeżeli sięgniesz poza okładki tam –mnie nie ma cały jestem wewnątrzW ów poetocentryzm wpisany jest jednak ontologicznyparadoks, poetycka klęska: powierzenieegzystencji słowu, które… nie ma w sobie życia. Któreniczego nie tłumaczy, niczego nie wyjaśnia, nieogarnia sobą całości, nie odpowiada na najważniejszepytania. Autor Wiem? dobrze odrobił lekcję Różewicza,współczesną lekcję o śmierci poezji. A ponadtopogłębił ją o wiedzę wyniesioną z zajęć dodatkowych,odbywanych podczas literackich spotkań (videRecenzja ze spotkania literatów w Gnieźnie czy tekstzaczynający się incipitem „nie wierz poecie…”).Dlatego wiersze pisane na zgon poezji (np. utwórSkończyły się czasy) mówią zarazem o narodzinachpoezji-instytucji, która, ironicznie parafrazującHoracego, sama dziwi się swojemu (jeszcze) istnieniu.W rozpisanej na wiele utworów refleksji metapoetyckiejKurzawy nader często powraca związanyz instytucjonalizacją twórczości poetyckiej wątek.Dużo tu, uderzająco dużo wierszy demaskatorskich,ironicznych, gorzkich, obnażających poetycki blichtr,artystyczny pozór. Kontestacyjna refleksja poetybrzmi tak, jak gdyby argumenty dyktował autorsłynnej filipiki Przeciw poetom, Gombrowicz 4 : światpoezji jest światem fikcji czy raczej – w wersjiKurzawy – zakłamania, oferuje nijak mającą się dożycia iluzję; wzniosłe poetyckie przemowy drażniąoraz nużą; sami poeci natomiast tworzą głównie dlatakich jak oni poetów, ich życie jest zaprzeczeniemgłoszonego w wierszach ideału.Metapoetycka narracja układa się w opowieśćo smutnym i samotnym poecie (to jeszcze jedencharakterystyczny dla Kurzawy splot motywów,domagający się, na co nie ma tu miejsca, osobnegoszkicu), o uczestniku wieczorów autorskich, zjazdów,spotkań, „wynajmującym się do pisania haseł reklamowychi tekstów gazetowych” (inc. „rozpisały sięsetki…”). O autorze wierszy „garbatych / skręconychbólem w jeden szkielet” (Zostawiam was) i „małejpoezji / nie znaczącej śladów” (Moje samotne białeżagle), który nauczył się podchodzić z dystansem doswojej literackiej roli, bo „czy poeta ma prawozawracać wam głowę?” (Zawracanie głowy).Świetnie to podsumowuje ten oto satyryczny obrazek:jeździ poeta od wioski do wioskirozdaje wierszena spotkaniach autorskichjeździ prawiepół wieku z hakiem4 Por. W. Gombrowicz, Przeciw poetom: dialog o poezji z Czesławem Miłoszem, wstęp F. M. Cataluccio, Kraków 1995.86


na którym wisimięso jego poezji(Jeździ poeta)Sęk jednak w tym, że u Kurzawy kontestacjainstytucji i syndrom „poety słabego” („on sam słaby”czytamy w utworze Poeta 5 ) łączy się z silnym przywiązaniemdo swojego „wewnętrznego poety”. Stądwątpliwości, które najlepiej podsumowuje Komunikat:… stanwewnętrznego surrealizmu tak długo trwaco robić z poetą w sobie myśli nieszczęsnyktórego to dopadło„Wewnętrzny surrealizm” nakazuje, by wziąćw nawias realną rzeczywistość. Zgodzić się natrwający spektakl, udawanie, na grę w poezję,w poetę i – grę w życie.Motyw gry, spektaklu, masek– bardzo często eksploatowany, pojawia sięu Kurzawy w różnych wariantach i wpisuje jego twórczośćw tradycję znaną od czasów Szekspira, podjętąprzez XVII-wiecznych metafizycznych poetów. Jedenz nich, Sir Walter Ralegh rozwijając ów motyww wierszu Czymże jest nasze życie?, konkludował:Tak to grając zdążamy do ostatniej metyI tylko umieramy na serio, niestety 6 .„Niestety”? U Kurzawy, u którego nawet „ptakiodgrywają / codzienny szary serial” (Jeszcze) i w któregotwórczości odbija się XX-wieczny egzystencjalizm,także umieranie zamienia się w spektakl.W wierszu, w którym interlokutorem poety jestnomen omen tytułowe Życie, toczy się na ten tematciekawa rozmowa:… zagraj swoją życiową rolęjesteś po to żeby graćtę tragifarsę tylkoniech to będzie w wielkim stylupotem zapijemy sięna twojej stypieniech ci będzie, sknero, lichwiarzuna mojejŻycie jest „tragifarsą” i „melodramatem” (Rozpady),jest też nieustannie trwającym serialem (Serialcodzienny), w którym każdy dzień mija jak skończonyfilm („oglądam ostatni seans” – oznajmipodmiot wiersza Co rano) i w którym „nie nauczenicynizmu nieszczęśliwi / odgrywają po amatorskudramatyczne sceny” (Spektakl). Przede wszystkimjest jednak spektaklem na „scenie samotności”,o którym mówi poeta w wierszu Gra dla siebie. Ta grama różne warianty. Jest m.in. grą w siebie, teatremmarionetek, w którym „Kukła o twarzy znajomej /porusza się niezgrabnie / potrąca słowa /gdy pociągam za sznurki (inc. „wycinek światamoże…”).W ramach eksploatowanego przez poetę motywużycia-teatru najbardziej produktywne są dwiejego odmiany: 1. związana ze wspomnianym jużodczuciem nierealności istnienia, a zarazem z motywemkreacji artystycznej (pojawiającej się np. w wierszuo incipicie „wykreowane życie…”) oraz 2. dotyczącatej gry, której synonimem jest wprowadzeniew błąd, udawanie. Tę drugą uprawiają m.in. ci, którzymówią „do zobaczenia / odwiedzę cię wkrótce”(Dworce niepokoju). Ale największym aktoremw wierszach Kurzawy jest on sam, zakładający różnemaski (Maska), wyznający: „Mnogie są wszystkietwarze / na jakie mnie stać” (inc. „nie szukaj mniei we mnie…”). W tym samym miejscu zapisana zostaławażna konstatacja: „lecz życie to coraz bardziej /nieprawda”. Przyjęcie takiego myślenie jest dla poetyrównoznaczne ze zgodą na Baudrillardowski światsymulakrów, na sojcomechanizmy życia społecznego.Te ostatnie przywołuje poeta w wierszu byłeś,analizując fenomen istnienia Chrystusa. Z uruchomionątu, teologiczną kwestią, łączy się teżnajwiększe egzystencjalne oszustwo, opatrzonekwantyfikatorem – „jeżeli”:5 Określenie to odnieść można do diagnozy autora Ósmej dekady, A. K. Waśkiewicza, który pokolenie Nowych Roczników nazwałgeneracją „słabą”.6 Sir Walter Ralegh, Czymże jest nasze życie?, [w:] Antologia angielskiej poezji metafizycznej XVII stulecia, wyboru dokonał,przeł., opracował i wstępem opatrzył S. Barańczak, Warszawa 1991, s. 37.VARIA87


a jeżeli tam po drugiej stroniejest – nici ci którzy na kolanach przybylina maskaradę nie zauważylioszustwa(Jeżeli)Na wszelki wypadek autor Jeżeli szukać będziejednak innego sposobu na wieczność, a jego sprzymierzeńcamistaną sięmiejsce i czas – podstawowewspółrzędne na mapie egzystencji.W świecie gry i spektaklu, w którym realia zostajązawieszone, miejsce i czas stanowią rękojmię istnienia,poświadczenie bytu. Osadzając twórczośćKurzawy w realnym „tu”’ i „teraz”, są czymś więcejniż tylko elementem świata przedstawionego.Czas, trudno nie zauważyć, stanowi obsesjępoety. Obrazowany metaforycznie jako „wąż czasu”,„przeorane pola czasu”, „stalaktyty z upływającego /czasu”, ma wiele różnych wcieleń: zachowuje się jakuliczny kot („ociera się o nogi przechodniów”) jakmijany na ulicy przechodzień („czas mnie niespieszniewyprzedził”) czy też wszechwładny demiurg(„to czas układa piramidy / absurdu”). Przedewszystkim jednak jest czasem fizykalnie doświadczanym– objawia się w procesach rozsypywania się(„wczoraj codziennie / na moich oczach rozsypuje sięczas”), rozpadu („rozpadam się w pęknięciach /czasu”), ubywania („ubywam codziennie / oczywłosy ruch ust wszystko idzie ku zblednięciu /wypływa ze mnie czas / kończy sie brzask stan przejściowy”).Charakterystyczne dla podmiotu Kurzawyjest interioryzowanie czasu w cielesnym, związanymz bólem, doznaniu. Poetę „wyraźnie boli nieskończenierozwijający się w linię prostą / czas”; „często czujęwielki zegar / idący po drabinie” – wyznaje w wierszuChoroba, a w innym miejscu powie: „wczoraj to boli/ ból powoli uderza / do głowy odpryskami czasu”.Somatyczne i temporalne przenika się do tego stopnia,że czas staje się parametrem podmiotowości:„Świat co się kurczy i rozszerza / to czas płynącyw moich żyłach” – czytamy w wierszu Wyznaczająctętno, czas „stężony”, oznaczający „powolnekonanie / kiedy korozja zżera słowa” (Stężony czas).A przecież poeci znają sposób zatrzymywania czasu:„Ta kartka wieki tu będzie płakała…” – pisał wieszczromantyczny, Juliusz Słowacki. I autor z końcaXX wieku ma pełną świadomość tej tradycji:unieruchamiam czaspowtarzam ten zabiegz pompatyczną wiarą w jego sensprzez siebie i proroków tej religiiwcześniej ustalony(inc. „tu siebie dopadam jak schroniska…”)Ów „wcześniej ustalony sens” nie jest jednak udziałempodmiotu. Dla Kurzawy pisanie to odkładanie „kolejnegodnia” w „kartki niepamięci / w wiersze o przetrwaniu”.„Mała poezja” bowiem niczego nie zatrzyma;jej słowa nie uchronią przed dotykiem śmierci, przeddoznaniem starości, bólu i choroby. Oto owoc tej wiedzy,exegi monumentum w wersji współczesnego poety:kamienieję Czasem[…]kamieniuję Czas(Będę stał jak pomnik albo jak człowiek nikomu niepotrzebny)Na szczęście jest też inny sposób na nieśmiertelność,związany nie z pomnikowym uwiecznieniem, alez przestrzennym utrwalaniem siebie:Zostawiam gdzieniegdzie drobne śladyjak strzałki rysowane w dzieciństwie na ziemiboję się że ktoś nie zauważytego tropu przeoczy okolice któretak wyraźnie jak mogłem określiłem(inc. „Zostawiam gdzieniegdzie…”)Pozostawione tropy znaczą miejsce na ziemi –miejsce, które u Kurzawy ma różne imiona. Najpierwwięc jest to Zbąszyń, wpisany w metrykę urodzenia,miejsce:rozlane na nici niespiesznejpogodnej wodyjezioroi uwikłana w małą historiękilkunastu domówparu tysięcy byłychi obecnych ludzirzeka(inc. „miejsce…”)88


Ten wiersz, opublikowany po raz pierwszyw tomiku Nad Błędnem i Odrą. Wiersze zbąszyńskie(1989) otwiera ścieżkę regionalną, bardzo ważną naszlaku poetyckim Kurzawy. Jej kontynuacją jestwydany kilka lat później Zapis (1990, 1996), któryrozwijając regionalną refleksję, dookreśli „to takieniepozorne miejsce”. Autor Zapisu sięgając w głąbdziejów, wciela się w rolę poety archeologa: odczytujestare kroniki, bada historyczne przekazy, rekonstruujebiografie dawno zmarłych osób, które„zapisano i rozpisano do miejsca / imienia nazwiskai zawodu / na trwałe / do życia monotonie powtarzającego/ swą inność i niezmienność” (Zapisano).Bohaterami są tu m.in. Jan Głowacz, Abraham Zbąskii Marcin Czechowic, a dalej Stefan Garczyński,Tadeusz Żychliński oraz pomniejsi związani z historiąZbąszynia mieszkańcy. W tym zwrocie ku miejscuprzejawia się, zwraca na to uwagę autor Ósmejdekady, charakterystyczne dla pokolenia NowychRoczników porzucenie „dużej społecznej perspektywy,na rzecz więzi lokalnych. Dużej tradycji na rzecztradycji małej. […] z owej lokalnej perspektywy owoogólne staje się konkretne. Przemawia poprzezludzkie losy, dzieje ulic i domów, zapisy w starychksięgach” 7 .Dodajmy, że osadzając się w tym przestrzennymwymiarze poecie udało się – w sensie dotąd nieprzywołanym– czas wyprzedzić. Jego poetycka topografiaantycypuje bowiem kierunek we współczesnejhumanistyce nazwany „nowym regionalizmem”,będący krytyczną odpowiedzią na Wielkie OpowieściNarodowościowe, a zarazem – reakcją na globalizacyjneutopie i nie-miejsca 8 . W ramach regionalniezorientowanej „geografii wyobraźni” przewartościowaniupodlega kontekst biograficzny – jest on nietylko (nie tyle) składową autoprezentacji, co elementemstrategii autolokalizacyjnej, w którejperyferii nadany zostaje status miejsca centralnego.We wspomnianym Zapisie prezentację miejscai wniknięcie w jego dziejowe korzenie dopełniagenealogia własna – wejrzenie w rodzinną historię.Tu zaczyna się kolejny w twórczości autora Wiem?rozdział:nowa wersja nowej prywatności.Ten obszar zakreśli najważniejszą perspektywędojrzałej poezji Kurzawy – z „widokiem na ogród” i nadom, w którym już nie wiersz jest głównym lokatorem.Poezji wystarczyć musi teraz rola „domowegozwierzęcia” (jak w utworze Twórczość), w centrumbowiem usytuowana zostaje rodzina: córka, żona,rodzice. W najnowszych tomikach (Wciąż nowa prywatność,Autoportret z przyszłością) cykl wierszy,poświęconych rodzicom (Fotografia, Mój ojciec,Czuwanie, Nie, Z życzeniami pogody ducha) uzupełniająutwory, opowiadające o ich odwiedzinach:o ojcu, który przyjechał „jak zawsze ku pomocy”,o jego zgubionym w trawie scyzoryku. Osobną grupęstanowią tutaj wzruszające wiersze, dedykowanecórce (Wieczna lampka, inc. „gdy była całkiemmała…, inc. „zbliża się sen – nie wpuszczaj nocy dodomu…” etc.) i wiersze dla żony. Właśnie te tekstyzarysowują podstawowy „pejzaż wewnętrzny”(Dom) – świat, w którym wieczność zakotwicza sięw osobach najbliższych:wy musicie byćwieczni choćbyto miała być tylkomoja wieczność(Nie)Poeta ćwiczy się teraz w nowej roli, „odpowiedzialnejroli igły / w stogu naszej wsi / globalnej” i odbywazwykłe „zajęcia domowe”: kosi trawę, wbija gwóźdź,parzy herbatę. Obawa „że świat zechce mnie / niezauważyć” łączy się z nadzieją, bowiem to, co nazewnątrz, przestało mieć znaczenie: „pękły szwysensu / świat rozsypał się i nie / pozbierał”. Zamiastsiedzieć nad białą kartką, lepiej jest uprawiaćdomowy ogródek, nawet jeśli w doniczkach„niepokój sadzi smutek”, „nadzieję toczy lęk”; nawetjeśli „nocą / zaczyna się śmierć miękko w kapciach”,a „jutro skalpel dnia otworzy / nowy / ból”. Dzieńwprawdzie nie pozwala oderwać się od spraw„toczącego się w poprzek swych istnień” świata, ale7 A. Waśkiewicz, Posłowie…, op. cit., s. 128.8 Por. E. Rybicka, Od poetyki przestrzeni do polityki miejsca. Zwrot topograficzny w badaniach literackich, „Teksty Drugie” 2008,nr 4, s. 27. Jak zauważa badaczka: „Do lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych literatura regionalna traktowana była jakozjawisko drugorzędne i dopiero rosnąca od lat sześćdziesiątych fala jej popularności w Stanach Zjednoczonych przyniosła noweperspektywy odczytania i wartościowania”.VARIA89


wieczorem można zamknąć drzwi, zapalić lampę(czy raczej „wieczną lampkę” – namiastkę wieczności)i… „nie wpuszczać nocy do domu”.zamykamdrzwi na klucz wyłączam telefonywyłączam świat z krwioobieguzostawiamza progiem(inc. „zamykam…”)Po tym „zamknięciu” można by dać kropkę i zakończyćów szkic do portretu. Tymczasem nie sposóboprzeć się wrażeniu, że coś tu jednak zostałopominięte i że powinno pojawić się jeszcze…post scriptum.Dlatego, zataczając koło, cofnijmy się do miejsca,w którym wszystko się zaczęło i powróćmy razjeszcze do momentu debiutu – tym razem dowiersza, w którym zaprojektowany został zdawałobysię zwyczajny scenariusz. Oto w przygotowanejprzez autora scenografii (w deszczu ze strażackiejsikawki spływającym na parkową ławkę) moknązakochani. Ludzie i rekwizyty wykorzystani zostali doskonstruowania sentymentalnej, lirycznie ckliwejatmosfery. Ale już po wszystkim; ostatnie słowanależą do reżysera, który dostrzega, że zaplanowaneprzezeń zdarzenia przybrały obrót nieoczekiwany:– a państwo wzięli rzecz poważnienaprawdę się zakochalitrudnozapraszam do następnych wierszy.Co zapowiada ten utwór, co szczególnego jestw tym, wymykającym się spod kontroli poety, scenariuszu?Jego samospełniający się mechanizm. DlaKurzawy bowiem udział w literackiej przygodzieNowych Roczników pozornie tylko zaowocowałporzuceniem literackiej sceny, przejściem ze światapoezji w prozę egzystencji. Po opadnięciu kurtyny nierozwiała się przecież przygoda nowej prywatności:zmieniając maskę przeszła… „do następnychwierszy”. Bo „poetyckość i prywatność” to układsprzęgnięty, „ogród sztuk” trwa i nie ma ucieczkiz systemu.90


Eugeniusz Kurzawa***najlepiej się czuję zanurzony w micieo PRL mit to przecież fikcja może strzępyfaktów przesianych przez pamięć pokoleńzanurzam się zatem w fikcjiczymś nieistniejącym nieszkodliwymgdyż zdaniem funkcjonariuszy prawdynie było wtedy polski o kolejnym numerzei dobrze mi z tym bytem nierealnie pięknymbezpiecznym gdyż niezmiennym choćdziwnie na jawie ściganym i prześladowanympalonym na stosie przez państwową inkwizycjęfikcja ogarnia mnie zewsząd fikcjaczyli nieprawda200791


Eugeniusz KurzawaNapieranapiera przeszłość tak wiele czasuchaotycznie porządkowanego z którymnie tylko ja sobie nie radzęcały kraj przesunięty nad odrę nie wie coz sobą począć głupieje od nadmiaru ślinyw ustach narodu rośnie pieśń i pleśńi coraz bardziej czuję jego niezdrowy oddechna plecach a może coś się psuje od głowy od ranykoguty pieją jak zwariowane coś obwieszczająza oknem sąsiad obiecał je pozabijaćjednak żyją i znów nowy dzień wśródjazgotu i frustracji7 II 200992


Eugeniusz Kurzawa***wciąż odrastają ci paznokcie włosy brodachwilowapowtarzalność ale nie taka jak w ogrodzieza oknem za ścianą gdzie lód zamyka sięnad stawem a trawy powstrzymują swój wzrostżeby znów ruszyć ku względnej nieskończonościdenerwująca czynność przycinania już wkrótceustanie względnie odpoczniesz po bezsensownymbiegu znikąd do nikąd a trawy znów wyrosnąnietrwałe jak wieczność16 XII 2007/17 XII 200893


Eugeniusz KurzawaWszystko rośniewszystko rośnie forsycja pod drzwiami stoikiedyś zaledwie krzew w tym roku stroisię na drzewko a brzozy od brata potężnedziś mają pnie że trudno uwierzyć patrząclirodendron zarzuca jesienią stawek liśćmityle ich ma obok jarząb szwedzki modrzewkoło saloniku przeskoczył wszystko takiwysoki aż trudno go przyciąć więc rósłi rośnie i sypie igłami do ryniennawet trwały kamień wrasta w ziemię iobrasta mchem przyzwyczajając siędo miejsca tylko jajestem tutaj nietrwałysłabo ukorzeniony i rosnąc umieram8-12 V 200994


Maria RadziszewskaWspomnienie o Józefie Kostrzewskimw 40. rocznicę śmiercinestora polskiej archeologiiW październiku minęła 40. rocznica śmiercinestora polskiej archeologii – profesora JózefaKostrzewskiego. W tym roku mija także 75 lat ododkrycia przez jego zespół osady kultury łużyckiejw Biskupinie. Te dwie rocznice są dla Wojewódzkieji Miejskiej Biblioteki im. CyprianaNorwida ważne, zielonogórska biblioteka posiadabowiem archiwum tego uczonego pozyskaneod rodziny w 1970 r., w rok po jego śmierci.W skład archiwum wchodzi kilka tysięcy woluminówksiążek i czasopism oraz nadbitekartykułów, będących przez ponad pół wiekuwarsztatem pracy polskiego archeologa. Zbiórarchiwalny tworzą także rękopisy najważniejszychprac Józefa Kostrzewskiego, sprawozdaniapolskich archeologów z wykopalisk i 102 teki notateki rysunków, dokumentujące prace wykopaliskowew różnych regionach Polski i krajówsąsiednich, w podziale na okresy archeologiczne.Wraz z dokumentami biblioteka nabyła takżewyposażenie gabinetu profesora.Po latach wielkiego uznania w okresie międzywojennymi w czasach PRL-u, o osobie profesorajakby w III RP zapomniano. Zmienia się to powoli.Od kilku lat obserwuje się wzrost zainteresowaniaarchiwum naukowym Józefa Kostrzewskiego,zwłaszcza dokumentacją ze stanowisk archeologicznych.Bibliotekę odwiedzają naukowcy z różnychośrodków w kraju, badając zawartość tek,a w swoich publikacjach powołują się na ustaleniai rysunki archeologa.Józef Kostrzewski, jeden z twórców polskiejarcheologii, urodził się w 1885 roku w PoznańskiemVARIA95


Skan z „Ilustracji Polskiej” z 1934 r. opisującej wykopaliskaw Biskupiniei swoje życie związał z Poznaniem i Wielkopolską.Kształcił się we Wrocławiu, Krakowie, Berliniei Lwowie. Dwa lata studiował medycynę, ale studiaprzerwał w związku z zaległościami spowodowanymiaresztowaniem za działalność spiskową przeciwzaborcy. Potem obrał Kraków jako miejsce kształcenia,tak ze względu na zajęcia z prahistorii, jaki atmosferę polskości w tym mieście. Zgłębiał tamtakże archeologię, lingwistykę i filozofię. Tam zetknąłsię z wykładami pierwszego fachowego prahistorykapolskiego, profesora Włodzimierza Demetrykiewicza.Po roku studiów, w 1910 r., za radą BolesławaKrzepkiego, historyka kultury, badacza prahistoriii dyrektora Muzeum Mielżyńskich w Poznaniu zapisałsię na uniwersytet berliński, który jako jedyny na terenieNiemiec posiadał katedrę prahistorii na wydzialefilozoficznym. Pierwszy rok studiów berlińskich towłaściwie pobyt w Londynie, przesiadywaniew bibliotece British Museum i studiowanie literaturyarcheologicznej. Jak wspomina w swoim pamiętnikuZ mego życia, pierwszy rok studiów w Berlinie „zaliczonomi jednak, ponieważ podpisy w indeksiezbierał dla mnie zacny kolega i przyjaciel WładysławMarcinkowski” 1 . Ten rok studiów literatury archeologicznej– gdzie indziej często niedostępnej – okazałsię bardzo przydatny w dalszych studiach w Berlinie.Studia te dały Kostrzewskiemu solidną wiedzęteoretyczną i znajomość metodologii badań archeologicznych.Polski archeolog zetknął się tam z wykładamii poglądami Gustafa Kossinny, szefa katedryprahistorii. To właśnie ten fakt wpłynął na całe życieuczonego. I to spór z nim i jego następcami będzietowarzyszył profesorowi przez całe życie zawodowe.W pamiętniku tak charakteryzował go: „Prof. Dr GustafKossinna, który pisał swe imię stale przez f, podobniejak Skandynawowie, był doskonałym pedagogiemo ogromnej wiedzy i świetnym znawcą materiałuwykopaliskowego i można się było u niego wielenauczyć” 2 . Podkreślał także i doceniał wysoki poziomjego wykładów.Jak to się stało, że chwalony profesor Kossinnastał się przeciwnikiem Józefa Kostrzewskiego – jednegoze swoich najzdolniejszych uczniów?Kostrzewski pisał o nim: „był to nacjonalista niemiecki,gloryfikator prehistorycznej kultury germańskieji prekursor narodowego socjalizmu, któryw Skandynawii dopatrywał się prakolebki wszystkichludów europejskich” 3 . To Gustaf Kossinna zwykłmawiać o Słowianach: „Teraz będziemy zajmować siękulturą, a właściwie brakiem kultury u Słowian” 4 .Niezmiernie raziło to polskiego studenta pobierającegonauki na niemieckim uniwersytecie, zwłaszczastudenta mającego w życiorysie działalność patriotycznąw tajnych stowarzyszeniach. ReaktywowałTowarzystwo Tomasza Zana, mające na celu samokształcenieczłonków w języku polskim, historii i literaturzepolskiej, drukował anonimowo patriotyczneartykuły, udzielał się także w ruchach antyalkoholowych.Przyczyną konfliktu stały się kontrowersyjnepoglądy Kossinny, zgodne z wyznawaną przez niegometodą osadniczą w archeologii. Historia tej metody1 J. Kostrzewski, Z mego życia, Wrocław 1970, s. 65.2 Tamże, s. 72.3 Tamże, s. 73.4 Tamże, s. 74.96


sięga XIX w. W Europie XIX stulecie to czas idei narodowychi powstawania wyraźnie wyodrębnionychnarodowych wspólnot „których wszyscy członkowie(nie zaś, jak w minionych czasach, tylko elity)wykazywali wysoki poziom świadomej identyfikacjiz wartościami propagowanymi przez wspólnotę, z jejtradycją, językiem i obyczajami, poczuciem własnejwartości i wyższości nad innymi wspólnotami” 5 .Ważne stały się uprawnienia poszczególnych społecznoścido określonych terytoriów. Udowadnianiemtego zajęli się naukowcy różnych specjalności,zwłaszcza historycy, którym jednak nie wszystkodało się wyjaśnić. Przydatni tu okazali się archeolodzy:„Odpowiadając na wyzwanie idei narodowej,europejscy archeolodzy drugiej połowy XIX stuleciapostąpili jak przystało na przedstawicieli »wiekunauki«, wypracowali metodę umożliwiającą – ichzdaniem – identyfikację dalekich praprzodkówwspółczesnych narodów europejskich” 6 . Ta młodanauka szybko stała się orężem narodów i zatraciła sięw nacjonalizmach.Metoda osadnicza, z którą zetknął się Kostrzewskina Uniwersytecie w Berlinie, ogłoszonazostała na zjeździe Niemieckiego TowarzystwaAntropologicznego w Kassel w 1895 r. Teoria tazakładała uproszczenie, że pozostałości archeologicznena danym terenie są świadectwem zajmowaniago przez konkretne ludy i plemiona oraz że możliwajest identyfikacja tych ludów z wymienionymiu starożytnych pisarzy. Dla Niemców znaczyło to, żeosadnictwo germańskie na terenach m.in. Polski byłowcześniejsze od osadnictwa słowiańskiego, co uzasadniałoich prawo do tych ziem. Studiujący naniemieckim uniwersytecie studenci przyjmowalimetodę swoich profesorów, ale dla Polaków nieposiadającychwłasnego państwa wyższość germańskabyła trudna do zaakceptowania.Józef Kostrzewski, jeden z najzdolniejszychstudentów prof. Kossinny, także przyjął tę metodę,jednak na terenie Polski widział od czasów najdawniejszychosadnictwo słowiańskie, a nie germańskie.Była to jedna z teorii pochodzenia Słowian,teoria autochtoniczna, zakładająca, że ich prakolebkąbyły tereny nad Wisłą i Odrą. W czasach, gdySzkic ceramiki z tekiPolski na mapie nie było, przyjęcie teorii autochtonicznejpochodzenia Słowian stwarzało konfliktz uczonymi niemieckimi, ale wielu z polskich archeologówstanęło po stronie polskiej idei narodowej.Teorię autochtoniczną wyznawał Kostrzewskikonsekwentnie, choć jak sam przyznaje w autobiografii,najpierw była teoria, a potem badania.W swojej książce Wielkopolska w czasach przedhistorycznych(wyd. w 1914 r.) „po raz pierwszywypowiedziałem przekonanie, nie poparte jeszczemateriałem dowodowym, o tubylczości Słowian naziemiach polskich” 7 .Barbara Stołpiak pisze: „J. Kostrzewski realizowałw praktyce badawczej historyzm quasi-teoretycznydokonując skrupulatnej analizy materiałoznawczej,ale w pracach syntetyzujących budował konstrukcjeświatopoglądowe w oparciu o fakty intersubiektywne,nie zachowując tym samym konsekwentnie postawypoznawczo-opisowej” 8 .Po dojściu Hitlera do władzy na początku lat 30.nastąpiło apogeum konfliktu z niemieckimi uczonymi.Niemcy musieli uzasadniać swoje prawo do terytoriówodwiecznie germańskich, co powodowałoopór polskich kręgów naukowych. Przybrało to ostrywymiar w polemikach na łamach prasy polskieji niemieckiej, Kostrzewskiego z dziekanem uniwersytetuw Królewcu i członkiem NSDAP – archeolo-5 Z. Skrok, Archeologia niezgody, „Rzeczpospolita” 2000, nr 263, s. D1.6 Tamże, s. D1.7 J. Kostrzewski, Z mego życia…, s. 83.8 B. Stołpiak, Rozwój prahistorii polskiej w okresie 20-lecia międzywojennego, Poznań 1984, s. 154.VARIA97


Zdjęcie z odwiedzin prezydenta Ignacego Mościckiegow Biskupiniegiem Bolko von Richthofenem. W swoim pamiętnikuZ mego życia temu sporowi Józef Kostrzewskipoświęca dużo uwagi, szczegółowo analizując tęsprawę. Początek lat 30. to także zakrojone na wielkąskalę prace wykopaliskowe przez duże ekspedycje naterenie całej Polski. W ich wyniku odkryto m.in.Biskupin. Z ówczesnych odkryć to było najbardziejspektakularne i wykorzystane ideologicznie. W pracynad tą osadą zastosowano najnowocześniejszemetody badawcze i środki techniczne, bo jak piszeAndrzej Abramowicz „skala stanowiska, jegoznaczenie, ogrom problemów, które stawiało, byłyistotnymi czynnikami zmuszającymi ośrodekpoznański do stosowania postępowych metodbadawczych i dokumentacyjnych” 9 .Zdjęcia stanowiska wykonywano m.in. z balonu,swoje badania prowadzili tam paleobotanicy, paleozoologowie,geolodzy, geografowie, a doświadczeniaz Biskupina dały początek polskiej archeologiieksperymentalnej.Sprawa datowania osiedla budziła od samegopoczątku kontrowersje. Jak można się dowiedzieć zestrony internetowej muzeum w Biskupinie: „rozstrzygającedla Biskupina stało się uzyskanie dat dendrologicznych.Metoda ta polega na analizie sekwencjiprzyrostu słojów drzew od czasów współczesnychi cofaniu się w pradzieje. Prowadzone przezdr. T. Ważnego prace doprowadziły do powstaniakalendarza względnego dla osiedla biskupińskiego.Później, porównując uzyskaną sekwencję z pełnymkalendarzem dendrochronologicznym z NiemiecŚrodkowych, uzyskano daty absolutne. Drewnodębowe na budowę zostało ścięte w latach 747-722p.n.e., z tym, że ponad połowę budulca uzyskanow czasie zimy z 738/737 r. p.n.e. Prowadzone nadalprace otwierają przed archeologami nowe, ogromneperspektywy badawcze” 10 .Datę powstania osady rozstrzygnięto, ale nieustalono przynależności etnicznej ludzi z osadybiskupińskiej. Twierdzenie, że zamieszkiwała jąludność prasłowiańska było raczej życzeniem niż teząpopartą dowodami naukowymi. Na przestrzeniminionych 75 lat od jej odkrycia archeolodzyumiejscawiali tam Prasłowian, Pragermanów, Illirówi wykorzystywali te hipotezy do spraw ideologicznych.Po II wojnie światowej, gdy na Zachodzie ideemetody osadniczej przybladły, w Polsce „archeolodzyuznali, że nadal mają pełne ręce roboty, a naródoczekuje od nich udowodnienia sobie i światu, żeponad wszelką wątpliwość Ziemie Odzyskanerzeczywiście są odzyskane” 11 .Obecnie uczeni zgadzają się co do tego, że osadanależy do kultury łużyckiej trwającej od epoki brązu,czyli ok. XIV w. p.n.e., do wczesnej epoki żelazaok. V w. p.n.e. Według dzisiejszego stanu wiedzy natemat pradziejowych kultur archeologicznych uważasię, że przynależności etnicznej tych kultur, w tymłużyckiej jednoznacznie nie da się ustalić. Tak więcspory pewnie trwać będą nadal.Co dzisiaj pozostało z naukowej spuścizny JózefaKostrzewskiego?Na polu archeologii zasługi Kostrzewskiego są niedo przecenienia i to zarówno w dziedzinie naukowej,jak i popularyzacji tej nauki w społeczeństwie. Naniwie naukowej oprócz prowadzenia wykopalisk,publikowania swoich prac, sporą część aktywnościprofesora zajmowała sprawa organizacji muzealnictwaw Wielkopolsce, tak po I, jak i po II wojnie światowejoraz szkolnictwa – aktywnie włączył się w procestworzenia Uniwersytetu Poznańskiego. Po odzyskaniuprzez Polskę niepodległości w 1918 r. zabiegałtakże o scalenie kolekcji archeologicznych i rozstrzygnięciezasad opieki konserwatorskiej nad zabytkamiarcheologicznymi w kraju.9 A. Abramowicz, Historia archeologii polskiej XIX i XX wiek, Warszawa-Łódź 1991, s. 126.10 Biskupin. Muzeum Archeologiczne, dostępny: http://www.biskupin.pl [2.10.2009].11 Z. Skrok, Archeologia niezgody…, s. D1.98


Utrzymywał kontakty zawodowe ze światemarcheologicznym z całej Polski i Europy. Od 1922 r. byłczłonkiem Międzynarodowego Instytutu Antropologicznegow Paryżu, a od 1926 r. Fińskiego TowarzystwaArcheologicznego.O tych kontaktach świadczą nadsyłane Kostrzewskiemunadbitki artykułów z całej Europyprzesyłanych mu z dedykacjami od autorów i przechowywanychw zbiorach WiMBP. Zachowały się teżzaproszenia na kongresy, obiady wydawane przy ichokazji. Aktywność profesora pozwalała mu nazapoznanie świata z osiągnięciami polskiej archeologii,a polskiemu uczonemu na zorientowanie sięw tym, co działo się w innych krajach. Równieożywione kontakty utrzymywał z polskim środowiskiemnaukowym, nierzadko wchodząc w naukowepolemiki. Biblioteka przechowuje wiele sprawozdańz badań wykopaliskowych dokonywanych przezróżne zespoły badawcze, referatów, programówkonferencji. Archeolog wychował liczne i oddane mugrono badaczy takich jak: Witold Hensel, WładysławŁęga, Zdzisław Durczewski, Adam Rajewski, JacekDelekta, Aleksandra Karpińska, Tadeusz Wieczorkowskii szczególnie ciepło w autobiografii wspominanyKonrad Jażdżewski.Dorobek naukowy Józefa Kostrzewskiego tokilkanaście książek naukowych, ponad 900 rozpraw,artykułów, recenzji. Z opublikowanych syntez i monografiiw zbiorach naszej książnicy znajdują sięrękopisy następujących tytułów: Pradzieje Pomorzai Kultura prapolska napisane w czasie okupacji w Małopolsce,gdzie ukrywał się profesor przed gestapo;Pradzieje Polski; wydana w 1945 r. Prasłowiańszczyznaoraz rękopis 3. wydania Wielkopolski w pradziejach.Na podkreślenie zasługuje fakt, że prace pisanepodczas wojny były oparte na świetnej pamięcinaukowca, bowiem jego warsztat pracy zostałw Poznaniu. Musiały mu zatem wystarczyć właściwietylko pióro, atrament i zeszyt.Kostrzewski był także inicjatorem założenia„Przeglądu Archeologicznego” i „Fontes Praehistorici”później „Fontes Archeologici Posnanienses”. Dużąwagę przywiązywał do metodologii badań archeologicznych,opisał także dzieje polskich badań prahistorycznych.Ze szczególną uwagą zaznajamiał sięz techniką wykopaliskową na studiach. Doceniałzwłaszcza tych wykładowców, którzy posługiwali sięnowoczesnymi środkami nauczania, przeźroczami,tablicami rysunków powielanych na tzw. hektografie.Dobra metodologia gwarantowała fachowośćw prowadzeniu badań i opracowaniu materiału.Dzięki temu interpretować mogą je na nowo dzisiejsiuczeni.Archiwum, jakie posiada biblioteka, świadczyo solidności warsztatu pracy polskiego archeologa.Profesor posiadał szczegółowo opracowaną przezsiebie na kartach dużego formatu bibliografię piśmiennictwaarcheologicznego, także zagranicznychautorów. Posługiwał się fiszkami precyzyjnieuporządkowanymi w układzie abecadłowym. Notatki,rysunki, wycinki dotyczące prac wykopaliskowychtematycznie grupował w tekach wg epok, alfabetyczniewg miejscowości objętych badaniami opisaneprzykładowo: Pomorze Zachodnie, kultura łużycka,P-Z. Żaden bibliotekarz nie mógłby się powstydzićtakiego warsztatu. W swojej autobiografii JózefKostrzewski spory fragment poświęca imponującejmu bibliotece British Museum. Podziwia sprawnośćjej działania, fachowość, katalogi, to, że „Biblioteka byłazaopatrzona w wydawnictwa ze wszystkich kontynentów,m.in. znalazłem tam publikacje polskie, jakichna próżno poszukiwałem w Bibliotece Jagiellońskiej” 12 .Był także wielkim popularyzatorem archeologiina łamach prasy codziennej i popularnonaukowej.W jego archiwum znajduje się 15 numerów „JlustracjiPolskiej” z lat 1932-34 i to właśnie w numerach z 1934 r.zamieszczono artykuły obficie ilustrowane o odkryciuBiskupina, »Jlustracja Polska« bowiem „przyczyniającsię do sfinansowania badań, zapewniła sobiepierwszeństwo w publikowaniu fotografij z miejscai rezultatów badań” 13 .Zadziwia rozgłos i popularność tematyki archeologicznejw ujęciu dla mas. Temu miał służyć takżepopularnonaukowy dwumiesięcznik „Z OtchłaniWieków” założony przez profesora w 1926 r., gdzieokreślając profil pisma, „zaakcentowano jego rolęw kształtowaniu świadomości narodowej, a więcrolę światopoglądową wykraczającą poza prezentowaniedorobku prahistoryków polskich w aspekciepoznawczo-opisowym” 14 . Czasopismo to cieszyło się12 J. Kostrzewski, Z mego życia…, s. 67.13 Patrzymy w przeszłość Wielkopolski, „Jlustracja Polska” 1934, nr 27, s. 3.14 B. Stołpiak, Rozwój prahistorii polskiej…, s. 158.VARIA99


dużą popularnością szczególnie w międzywojennejPolsce.Józef Kostrzewski wiele lat kierował MuzeumArcheologicznym w Poznaniu i do emeryturyz niewielkimi przerwami pracował na UniwersyteciePoznańskim od czasu jego utworzenia w 1918 r.,założył Polskie Towarzystwo Prehistoryczne przemianowanepóźniej na Archeologiczne. Uhonorowanyzostał wieloma odznaczeniami, tytułamidoktora honoris causa Uniwersytetu Poznańskiego,Jagiellońskiego i Uniwersytetu Humboldta w Berlinieoraz orderem papieskim św. Grzegorza Wielkiego.W kręgach naukowych, nieobarczanych już sporamiideologicznymi, nadal trwają dyskusje na tematkolebki Słowian, między wyznawcami hipotezyautochtonicznej a zwolennikami hipotezy allochtonicznejzakładającej, że prakolebką Słowian są terenynad środkowym i górnym Dnieprem. Oprócz tychdwóch koncepcji istnieje wiele innych mniej lubbardziej potwierdzonych naukowo. Zagadnienie tojest przedmiotem rozważań m.in. antropologów,biologów, językoznawców, genetyków, etnologów.I jak dotąd brak jednoznacznej odpowiedzi. Ostatniebadania antropologiczne przeprowadzone na UniwersyteciePoznańskim w latach 2002-2004i opisane przez Roberta Dąbrowskiego w pracyPopulacje ludzkie z dorzecza Odry i Wisły w okresiewpływów rzymskich i we wczesnym średniowieczu(Poznań 2007) wskazują na zamieszkiwanie jużw czasach rzymskich Słowian na terenie Polski. Byćmoże nigdy to zagadnienie nie zostanie definitywnierozwiązane, podobnie jak sprawa mieszkańcówosady biskupińskiej. Zawsze jednak zostają efektyprac wykopaliskowych, a tu dorobek profesoraKostrzewskiego jest wielki. Nad jego rysunkami,notatkami nadal pochylają się naukowcy, corazmłodsi. To w dalszym ciągu bezcenne źródłoinformacji dla badaczy przeszłości.100


Władysław ŁazukaZ pamięciTen chuderlawy chłopiecw przydużej marynarceto jaa obokstarsza o kilka wiosensiostraśpiewa akompaniując sobiena akordeonieNa futrynie wisi sumdługości drzwi(ma naprawdę ogromne wąsy)Na klepisku płonie ogniskojest lato i wieczórlat pięćdziesiątychW świetle płomienitwarze flisakówco przyjechali z południaZaprawieni w wiązaniustuletnich soseni spławianiuPo tygodniowej harówcechwile wytchnieniaZasłuchani w tanga i walcemyślami są w odległychdomach i zagrodachBłyski, cienie, półcienieMelodie, słowa…m a g i aNa coraz bardziej wyblakłejfotografii...Z pamięci101


Władysław ŁazukaKino 1953/54Będzie Kinoprzyjechał pan Kwiatkowskiz Wygonu– rozwieszone białe płótnoto ekranPrzemycony przez nastolatkówsadowię się na ławceBilety po złotówce i dwadzieścia groszyktórych nie pamiętamale wiem jak wyglądały banknotydwu- i pięciozłotowei dwudziestki z tamtego okresuTytuł filmu„Wakacje z Moniką”produkcji szwedzkiejWszystko jak żywe(inny świat, inne życie)nad morzem którego nikt z nasnie widziałWe wsi zagubionejwśród lasóww świetlicymigającysnopświatłaprojektoracharakterystycznyterkoti szum(dziś tylko strzępy migawek)Kino102


Alina PolakParadisus Sanctae Mariae,czyli jak powstawał dokument średniowiecznyBadacze zgłębiający tajniki dziejów często sięgajądo źródeł historycznych, zarówno pisanych, jaki archeologicznych, dzieł sztuki, architektury i ikonografii.Wydaje się jednak, że najwięcej informacjizaczerpnąć można z dokumentów, listów, pamiętników,kronik etc., czyli śladów dawniejszych wydarzeńzapisanych na papierze. Jeśli chodzi o średniowiecze,z dokumentów odtworzyć możemy wieleaspektów życia gospodarczego, kulturalnego, politycznegoi kościelnego epoki; niewiele jednak osóbzastanawia się, w jakich okolicznościach pisma tepowstawały, w jaki sposób je spisywano i kto to robił?W znalezieniu odpowiedzi na te pytania posłużmysię dokumentem, inaczej zwanym dyplomem,dotyczącym ziemi lubuskiej, spisanym po łacinie,a mówiącym o fundacji klasztoru cysterskiegow Paradyżu (Gościkowie). Wspomnieć należy, żew wiekach średnich słowo „dokument” zastępowanebyło całym szeregiem innych nazw łacińskich: scriptum,privilegium, pagina, chirographum, scriptura,carta, cedula i in. W sprawach kościelnych, a takżegospodarczych stosowano najczęściej dwojaki rodzajdyplomów: poświadczeniowe, stanowiące dowódzaistniałej czynności prawnej i mogące służyć jakodowód przed sądem oraz dyspozytywne, czyli takie,które dopiero stwarzały stan prawny. Do takiegorodzaju właśnie należy dokument paradyski.Wystawił go wojewoda poznański Mikołaj Broniszherbu Wieniawa 29 stycznia 1230 roku. Za zgodąbiskupa poznańskiego Pawła i księcia WładysławaOdonica postanowił przeznaczyć część swych włości(samo Gościkowo oraz klucz dziewięciu wsi leżącychmiędzy Książem i Śremem) na założenie klasztorucysterskiego. Wkrótce przybyli tu bracia zakonniz Lehnina (w Brandenburgii) i wieś zmieniła nazwęna Paradisus Sanctae Mariae (Raj Matki Boskiej),z czego z czasem utworzona została nazwa polska –Paradyż.Co zawierała treść dokumentów XIII-wiecznych?Osoby, które zajmowały się układaniem tekstu dokumentów,korzystały ze zbiorów gotowych formuł,tzw. formularzy. Wiele kancelarii miało swoje własnepodręczniki ars dictandi. Dyktatorzy brali też za wzórwcześniejsze dyplomy, a także dysponowali swojąwłasną wiedzą i pomysłowością w sztuce sporządzaniapism. Jeśli chodzi o dokument paradyski, to niezawiera on wszystkich formuł używanych w średniowieczu,jednak te uwzględnione w nim są najbardziejreprezentatywne dla pism o charakterze ekonomicznym.Zasadniczo formuły dokumentowe dzielisię na trzy części: protokół (częśći wstępna), tekstwłaściwy oraz eschatokół (część końcowa).W dokumencie paradyskim w protokole mamyinwokację werbalną – wezwanie imienia Bożego (Innomine Patris et Filii et Spiritus sancti amen). Doinnych typów inwokacji spotykanych w średnioweczunależą: inwokacje symboliczne pod postacią znakukrzyża lub też greckie – (alfa i omega), jakosymbol początku i końca wszechrzeczy. Następnąformułą wstępną dokumentu paradyskiego jestVARIA103


intytulacja, mówiąca czytelnikowi, kto był wystawcądokumentu i dyspozycji w nim zawartej. Jak wiemy,fundatorem klasztoru był Bronisz i jego to imię widniejew omawianym piśmie (Bronissius Dei gracianobilis comes Polonie). Najbardziej przydatnąw badaniach dyplomatycznych (badaniach dokumentów)formułą jest arenga. Jej wyjątkowość polegana tym, że pozostawiała zawsze pole do popisudyktatorowi dokumentu, który przy konstruowaniujej mógł wykazać się erudycją, znajomością tekstówbiblijnych, Ojców Kościoła czy filozofów starożytnych.Za pomocą różnorakich sentencji kanclerzczy notariusz ujmował motyw wystawienia pisma.W dyplomie Bronisza mamy arengę o treści: Nonabsque dolore cordis nostre condicionis agnicionemnobis memoria suggerit, presertim cum vita hominisquamlibet potens et florens, sit denuo tamen vaporad modicum parens, et quasi fumus vento raptus defumario. Quapropter, cum multe sint aversiones,restat ut mittamus manum ad forcia et apprehendaturmisericordia abscondens eleemosynam insinum pauperum Christi qua possit orare pro nobis;quandoquidem nullum cicius placat et ad veniammovet pium Iudicem, quam opus pietatis, promissionemhabens vite que nunc est et future. Tekwieciste i skomplikowane na pierwszy rzut oka zdania,kryją bardzo prostą motywację fundatoradotkniętego brakiem potomstwa, a mianowiciepotrzebę zadbania nie tylko o doczesność. Życieczłowiecze jest ulotne, w jednej chwili dostatniei kwitnące, w następnej rozwiewa się jak dymz ogniska. Dlatego nawet najmniejsza jałmużnasprawić może, iż Chrystus wstawi się za nami przedSędzią Najwyższym; nic lepiej nie zapewni nam życiawiecznego niż miłosierne uczynki. Jest to arengao wydźwięku religijno-etycznym. W źródłach spotykasię jednak najczęściej arengi memoratywne, mówiąceo marności i kruchości życia ludzkiego i związanejz tym potrzebie utrwalenia postanowień darczyńcypisemnie.Przejściem do tekstu właściwego jest notyfikacja,mówiąca o woli wystawcy niekiedy całemu społeczeństwu:obecnym, jak i potomnym (tam presentibusquam posteris universis). W następnej kolejnościw dokumencie znajduje się dyspozycja, czyli oświadczeniewoli osoby wymienionej w intytulacji. Łączy sięz nią formuła pertynencyjna, wymieniająca wszystkieczęści, które weszły w skład darowizny. W przypadkuomawianego dokumentu były to wspomniane jużwsie, a także dziesięciny ze znajdującego się w Gościkowiekościoła parafialnego. Mnisi zamieszkać mieliw zbudowanym z drewna klasztorze położonym napółnocnym brzegu rzeki Paklicy, poza właściwymobszarem wsi. Ponadto otrzymali prawo do uprawyziemi, połowu ryb i polowań, wypasu bydła nałąkach oraz budowy młyna i pasieki. W klasztorzewyrabiano też sukno.Jak wspomniano wyżej, w dokumentach stosowanowyrażenia, które uwierzytelniały go w takisposób, by mógł stanowić pełnoprawny środekdowodowy przed sądem. Jedną z takich formuł byłakorroboracja, która wymieniała środki, jakimi nadawałosię pismu moc obowiązującą. Było to powołaniesię na pieczęć, świadków, podpis wystawcy. W tekścieparadyskim jest to pieczęć właśnie oraz lista świadków,a na niej książę Władysław Odonic, biskup poznańskiPaweł, opat z Lehnin – Henryk, a z osóbmniej znacznych: pleban gościkowski Wilhelm,kasztelan międzyrzecki Teodoryk, a także notariuszz otoczenia Bronisza – Gotard.Dokument najczęściej kończono datacją, czyliokreśleniem czasu i miejsca jego powstania. Tak jesti w tym przypadku (Acta sunt hec et data Posnanieanno gracie millesimo ducentesimo tricesimo, quartoKalendas Februarii, Epacta XXVI, Indictione V).W ustawodawstwie średniowiecznym dla nadaniamocy obowiązującej aktowi prawnemu niewystarczyło samo spisanie dokumentu. Należałowykonać też cały szereg symbolicznych czynnościpomocniczych, np. podniesienie pisma z ziemii wręczenie go stronie, oświadczenie woli wystawcyna forum publicznym, np. na wiecu, zaś w Bawariisymboliczne pociągnięcie świadków za uszy przyredagowaniu dokumentu.Odpowiedzmy jeszcze na ostatnie pytanie: w jakisposób sporządzało się dokumenty w średniowieczu?Brały w tym udział trzy osoby: ta, którazmieniała stan prawny, czyli sprawca; ta, na rzeczktórej zmieniał się ten stan, czyli odbiorca orazosoba, która spisywała dokument lub polecała gospisać, czyli wystawca. Dość często to sprawcawystawiał dokument, lecz kiedy nie posiadał onwłasnej kancelarii, obowiązek ten spadał na barkipetenta, czyli odbiorcy lub też osób trzecich. Popoleceniu przez wystawcę spisania dokumentu,następowało zazwyczaj zlecenie naczelnikowikancelarii przygotowania go, podzielone na kilkaetapów. Niżsi urzędnicy musieli sporządzić brulion,104


czyli brudnopis nazywany minutą. Posługiwali sięprzy tym podręcznikami, formularzami, księgamikancelaryjnymi. Te czynności nazywa się dyktowaniemdokumentu. Minuta sprawdzana była przezodpowiedniego urzędnika pod kątem zgodnościz oświadczeniem sprawcy. Następnie przychodziłakolej na sporządzenie czystopisu, nad którym niejednokrotniepracowało kilku urzędników, z którychkażdy miał inne zadanie, dlatego w jednym dokumenciespotyka się nieraz różne rodzaje pisma.Czystopis porównywano na końcu z brulionem,następnie podpisywano i przywieszano pieczęć.Niektóre kancelarie pobierały za wykonane zadanietak zwaną taksę, której wysokość zaznaczanoniekiedy na czystopisie. Widzimy więc, że przygotowaniedokumentu na pozór tak proste, bywałowynikiem skomplikowanego procesu. Tak też i wyglądałozapewne wystawienie dokumentu paradyskiego,który powstać mógł w otoczeniu wojewodypoznańskiego Bronisza. Ciekawa arenga zastosowanaw przywileju fundacyjnym świadczyłaby wtedyo wysokiej erudycji dyktatora tegoż dyplomu.Literatura:1. Kodeks Dyplomatyczny Wielkopolski, tom I (lata984 – 1287), Poznań 1877.2. Kętrzyński Stanisław, Zarys nauki o dokumenciepolskim wieków średnich, Poznań 2008.3. Maleczyński Karol, Zarys dyplomatyki polskiejwieków średnich, część 1, Wrocław 1951.4. Szymański Józef, Nauki pomocnicze historii,Warszawa 2008.5. Strona internetowa Szlaku Cysterskiego:http://old.szlakcysterski.org/paradyz.htm Stanna dzień 13 grudnia 2009 r.105


PREZENTACJEJan Poppenhagen1974 geb. in Berlin; 1995 Abitur; 1996 Gründung der Kurzfilmgruppe „Satt und Durstig”; 1997 Gründung und Organisation des internationalenBerliner Underground Kurzfilmfestival „Clash of Clans”; 1999 Design Studium an; 2006 der Fachhochschule Potsdam,2001 Gründung des Kurzfilm- und Kunstlertreffs „Aquarium” in Berlin Moabit; 2002 Kunst Studium an der ASP in Posen/Polen mitdem; 2003 Schwerpunkt Neue Medien; 2004 künstlerische Mitarbeit am Projekt „Slubfurt City” mit Michael Kurzwelly; 2006 künstlerischeZusammenarbeit mit der Tanzgruppe Lisanga am Tanztheaterstück „KRIEG”Seit 1999 macht Jan Poppenhagen Kurzfilme, Videoinstallationen und experimentelle Musikvideos und arbeitet als freier Künstlerund Fotograf Berlin.Preise: 1. Preis Internationalen Trash Festival – Berlin / Deutschland 1998; 2. Preis Internationalen Trash Festival – Berlin / Deutschland 1999;1. Preis WRO 03 – Inter. Media Art Biennale Wroclaw / Polen 2003; Publikumspreis Film and Video Festival – Naoussa / Greek 2006Ausstellungen: 2004 Zero-Galerie, Berlin Slubfurter Informationszentrum, Frankfurt Oder, 2005 Rock! – Wanderausstellung;Zeitgeschichtliches Forum, Leipzig; Haus der Geschichte, Bonn, Rhythim of the Line; Berlin; 2006 Rock! – Wanderausstellung;Kronprinzenpalais, Berlin; 2007 M wie Moabit – Fotoausstellung – Galerie-Zero, Berlin; 2008 Inselglück – SammelausstelungKunstverein Tiergarten ev. – Galerie Nord, Berlin; 2008 Kings and Queens – Sammelausstelung – Miope-Galerie, Berlin1974 ur. w Berlinie; 1995 matura; 1996 założenie grupy twórców filmów krótkometrażowych „Satt und Durstig”; 1997 założeniei organizacja międzynarodowego Berlińskiego Festiwalu Undergroundowych Filmów Krótkometrażowych „Clash of Clans”;1999-2006 studia na kierunku design na Fachhochschule Potsdam; 2001 organizacja klubu artystów i filmów krótkometrażowych„Aquarium” w Berlinie Moabit; 2002-2003 studia na ASP w Poznaniu na kierunku Nowe Media; 2004 współpraca artystycznaz Michaelem Kurzwellym nad projektem „Słubfurt City”; 2006 współpraca artystyczna z grupą taneczną Lisagna nad sztuką teatrutańca pt. KRIEG; od 1999 r. Jan Poppenhagen tworzy filmy krótkometrażowe, wideoinstalacje oraz eksperymentalne klipy muzyczne.Pracuje jako wolny artysta i fotograf w Berlinie.Nagrody: 1. Nagroda na Międzynarodowym Festiwalu Trash w Berlinie, Niemcy 1998 r.; 2. Nagroda na Międzynarodowym FestiwaluTrash w Berlinie, Niemcy 1999 r.; 1. Nagroda WRO 03 – Inter. Media Art Biennale Wroclaw / Polen 2003 r.; Nagroda Publiczności Filmand Video Festival – Naoussa / Grecja 2006 r.Wystawy: 2004 Zero-Galerie, Berlin; Slubfurter Informationszentrum, Frankfurt nad Odrą; 2005 Rock! – wystawa objazdowa;Zeitgeschichtliches Forum, Lipsk; Haus der Geschichte, Bonn; Rhythim of the Line; Berlin; 2006 Rock! – wystawa objazdowa;Kronprinzenpalais, Berlin; 2007 M wie Moabit – wystawa fotografii – Galerie-Zero, Berlin; 2008 Inselglück – wystawa zbiorowastowarzyszenia Kunstverein Tiergarten ev. – Galerie Nord, Berlin; 2008 Kings and Queens – wystawa zbiorowa – Miope-Galerie, BerlinTłumaczenie Grzegorz Kowalski106


Ramzi, 2007, C-Print auf Alu-Dibond hinter Acrylglas, Maße: 100 x 100 cmRamzi, 2007, C-print na dibondzie, plexiglas, wymiary: 100 x 100 cm


Hassmonster, 2008, C-Print auf Alu-Dibond hinter Acrylglas, Maße: 100 x 100 cmHassmonster (Nienawistny potwór), 2008, C-print na dibondzie, plexiglas, wymiary: 100 x 100 cm


Babu und Al, 2008, C-Print auf Alu-Dibond hinter Acrylglas, Maße: 100 x 100 cmBabu und Al (Babu i Al), 2008, C-print na dibondzie, plexiglas, wymiary: 100 x 100 cm


Jerome, 2007, C-Print auf Alu-Dibond hinter Acrylglas, Maße: 100 x 100 cmJerome, 2007, C-print na dibondzie, plexiglas, wymiary: 100 x 100 cm


Jan PoppenhagenBlack is Blackis Black is BlackEin Gespräch von Michael KurzwellyJan PoppenhagenBlack is Blackis Black is BlackRozmowę przeprowadziłMichael Kurzwelly– 2003 hast du für mich den Film „Słubfurt -eine Stadt an der Oder” gedreht. Damals sahalles danach aus, dass Du Filmemacher bist.Warum nun die Fotografie?– Der Schritt zur Fotografie war ein langsamerProzess. Zu der Zeit, als ich „Slubfurt – eine Stadt ander Oder“ gedreht habe, habe ich auch an ein paarAuftragsarbeiten für ein paar Untergrund Rapper ausBerlin gearbeitet. Das waren hauptsächlich trashigeMusikvideos oder Film-Skits für das Internet, aberu.a. habe ich auch Konzert-Touren mit der Videokameradokumentiert. Irgendwas hat mich dann aufdiesen HipHop-Konzerten fasziniert, von dem ich amAnfang nicht wusste das sein könnte. Ich wussteaber instinktiv, dass ich mit der Videokamera hiernicht weiterkommen würde.Natürlich kommt es darauf an, wie man sich derSache nähert, aber ich kam mit der Videokamera zukeinem Ergebnis. Immer sprangen mir Leute vor dasBild, wollten gefilmt werden, oder drehten sich weg.Ich hatte das Gefühl, die Videokamera stiftet eineUnruhe an einen ohnehin schon Unruhigen Ort. Alsowählte ich den Fotoapparat. Keine Tonspur, keineZeitachse, ich empfand die Fotografie plötzlich wieeine Befreiung, da es sich bei ihr immer um eineFokussierung auf Raum und Zeit handelt. Ich hattedavor schon immer mit Videoinstallationen experimentiert,in denen ich mich mit der Zeitachse im Filmbeschäftigte. Zum Beispiel „to Love“, wo ich 4Stunden die frühe Love-Parade ohne Schnitt und ineiner Einstellung drehte. Oder den Experimentalfilm„Three boys, a girl and a white sofa“, nach demselbenPrinzip die Drehpause eines Pornofilms zeigte. Dagibt es einen Grenzbereich zur Fotografie. Im stren-– W 2003 r. nakręciłeś dla mnie film Słubfurt –miasto nad Odrą. Wtedy wszystko wskazywałona to, że zostaniesz filmowcem. Skąd więcostatecznie zainteresowanie fotografią?– Do fotografii dochodziłem powoli. W czasach,kiedy nakręciłem Słubfurt – miasto nad Odrą,wykonywałem też kilka zleceń dla paru undergroundowychraperów z Berlina. To były głównietrashowe klipy czy skity do internetu, ale poza tymkręciłem też na wideo niektóre koncerty. Coś mniezaczęło fascynować w tych hiphopowych koncertach,coś, o czym na początku nie wiedziałem, co tomoże być. Jednak instynktownie czułem, że kamerasię tu nie sprawdza.Oczywiście wszystko zależy od tego, jak podejśćdo danego tematu, ale jeśli o mnie chodzi, kameranie dawała oczekiwanych wyników. Ludzie ciąglewskakiwali mi w kadr, bo chcieli, żeby ich sfilmować,albo z kolei odwracali się ode mnie. Miałem poczucie,że kamera wprowadza dodatkowy niepokójw miejsce, które i tak było już niespokojne. Dlategowybrałem aparat fotograficzny. Żadnej ścieżkidźwiękowej, żadnej osi czasu, fotografia wydała misię nagle wyzwoleniem, bo chodzi w niej zawszeo skupienie się na danej przestrzeni i czasie. Wcześniejjuż często eksperymentowałem z wideoinstalacjami,w których zajmowałem się ścieżką czasową w filmie.Na przykład w projekcie „to Love”, w którym przezcztery godziny kręciłem Love-Parade, bez montażui z jednego ujęcia. Albo w eksperymentalnym filmieThree boys, a girl and a white sofa, który na tejsamej zasadzie pokazywał przerwę w kręceniu filmuporno. To takie przejście w stronę fotografii.W ścisłym sensie film to przecież nic innego niż seriaPREZENTACJE107


gen Sinne ist Filme ja auch nichts anderes als eineserielle Fotografie mit Ton. Aber eben in der Regel miteinem Ende und einem Anfang. Diesen Gedanken,dass ein Kunstwerk ein Ende und einen Anfang hat,fand ich irgendwann sehr ermüdend und langweilig.Es gab den Punkt, wo ich das Medium FilmGrundsätzlich in Frage gestellt habe, zumal ich auchdas Gefühl hatte, das sich das „Bewegte Bild“ durchForen wie Youtube und dem allgegenwärtigenHandy in einer tiefen Krise steckt. Ich empfandVideos als Medium zu dieser Zeit irgendwie als sehrlaut und hektisch. Also habe ich mir einen einfachendigitalen Fotoapparat gekauft, und bin in eigenerRegie zu den Konzerten gefahren um einfach drauflos zu fotografieren, ohne ein bestimmtes Ziel vorAugen gehabt zu haben. Das ist instinktiv abgelaufen.Die Bilder die ich damals schoss entstandenwillkürlich und unterscheiden sich komplett vonmeinen jetzigen fotografischen Arbeiten. Ich hatteeinfach das Gefühl mich mit der eher „leisen“Vorgehensweise der Fotografie gut diesem Themanähern zu können. Dieser Prozess dauerte vielleicht2-3 Jahre, bis ich eine ganze Festplatte mit Fotos vollhatte, ohne wirklich eine Bildsprache entwickelt zuhaben von der ich überzeugt war. Das ging solangebis ich anfing in meinem damaligen WohnbezirkMoabit Jugendliche vor Ort auf der Strasse zufotografieren.Ich habe aber trotzdem nie wirklich aufgehörtüber das Medium Film nachzudenken. Ich halte esmir auch nach wie vor offen jeder Zeit wieder zumbewegten Bild zurückzukehren. Für mich stellt sichimmer die Frage, welches Medium eine Idee odereinen Inhalt am besten transportieren kann.– Warum interessiert dich gerade der Hip-Hop,die Show, die Maskerade junger Leute auf derStraße? Ich habe nicht den Eindruck, dass es sichum Modefotografie handelt, auch wenn dieMenschen auf Deinen Fotos sich bewusst inszenierenund die Bilder sehr ästhetisch sind.– Was mich interessiert ist genau der Bereich zwischender Hochglanzinszenierung und der journalistischenDokumentationsfotografie. Beide Gattungensind ja in unserer Gesellschaft omnipräsent. Die eineversucht etwas vorzugeben, was nicht ist. Dieandere etwas „ans Licht zu führen“ bzw. einen Teilder Wirklichkeit sichtbar zu machen. Es gibt denSpruch „ein Bild sagt mehr als tausend Worte“. Ichfinde das in die Irre führend, da „ein Bild“ etwas ganzfotografii z dźwiękiem. Przy tym jednak w zasadziez jakimś początkiem i jakimś końcem. Ta myśl, że jakieśdzieło sztuki ma zawsze jakiś początek i koniec,wydała mi się w pewnym momencie niezwyklemęcząca i nudna. Przyszedł moment, w którymw ogóle zakwestionowałem film jako medium,zwłaszcza że miałem poczucie, że „ruchomy obraz”przez takie fora, jak Youtube czy wszechobecnekomórki, znalazł się w głębokim kryzysie. Wideo jakośrodek wyrazu wydawało mi się wówczas bardzogłośne i pełne nerwowości. Kupiłem więc prostyaparat cyfrowy i zacząłem na własną rękę jeździć nakoncerty, po prostu żeby fotografować, nie zastanawiającsię nad tym głębiej. To wszystko działo sięinstynktownie. Zdjęcia, które wtedy robiłem,powstawały przypadkowo i różniły się zdecydowanieod tego, co dziś robię z fotografią. Miałem po prostupoczucie, że dzięki tej „cichej” technice mogę lepiejzbliżyć się do tematu. Ten proces trwał może dwaalbo trzy lata, po których miałem pełny twardy dyskzdjęć, a wciąż nie udawało mi się stworzyć jakiegośwłasnego języka obrazów, do którego miałbymprzekonanie. Trwało to do chwili, gdy zacząłemfotografować młodzież na ulicy w mojej ówczesnejdzielnicy, Moabicie.Jednak mimo wszystko wciąż nie przestałemmyśleć o filmie jako medium. I wciąż nie odrzucammyśli, że w każdej chwili mogę wrócić do ruchomegoobrazu. Dla mnie zawsze najważniejsze pozostaje to,jakimi środkami najlepiej mogę wyrazić jakąś myślczy treść.– Skąd twoje zainteresowanie właśnie hiphopem,show, maskaradą młodych ludzi na ulicach?Nie odnoszę wrażenia, że chodzi tu o fotografięmody, chociaż ludzie na twoich zdjęciach pozujądo nich, a same fotografie są bardzo estetyczne.– To, co mnie interesuje, to właśnie obszar pomiędzypełną inscenizacją a dziennikarską fotografiądokumentalną. Obydwa gatunki są przecież wszechobecnew naszym społeczeństwie. Pierwszy próbujepokazać coś, czego tak naprawdę nie ma, drugi zaś„wydobyć na światło dzienne”, czy po prostu pokazać,jakąś część rzeczywistości. Jest takie powiedzenie„Jeden obraz mówi więcej, niż tysiąc słów”.Uważam, że wprowadza ono w błąd, ponieważ„obraz” to coś zupełnie innego, niż „słowo”, albowręcz „tysiąc słów”. Fotografia wysokopołyskowai fotografia dziennikarska próbują jednak powiedziećcoś o rzeczywistości wyobrażonej lub też przeży-108


anderes ist als „ein Wort“, oder eben „tausendWorte“. Hochglanzfotografie und fotojournalistischeFotografie versuchen aber etwas über eine vermeintlichvorhandene und gelebte Wirklichkeit zusagen. Entweder, „guckt...so bin ich“, was jaeigentlich gerade im Hiphop oft heißt, „guckt...sowürde ich gerne sein“, oder eben „guckt euch maldiesen Aspekt der Wirklichkeit der Welt an in der wirleben.“ Auf mich wirken beide Kommunikationsversuchehilflos, die immer hinter ihrem eigenen Anspruch– nämlich aufzuklären – zurückbleiben müssen.Auf beiden Seiten nehmen sich die Protagonistenzu ernst. Wenn ich persönlich nicht mindestens5 Prozent Ironie in einem Bild entdecke, verliere ichdas Interesse. Es spielt für mich auch keine Rolle, obes sich dabei um eine Fotoreportage aus dem Stern,ein neues HipHop-Cover, eine Reklame an einerHäuserwand oder eine Installation in einem Foto ineiner Galerie handelt.Für mich ist Fotografie immer auch eineInszenierung. Der Mensch der letzten zehn Jahre hatja zudem auch immer mehr gelernt sich selbst zuinszenieren. Im Angesicht des digitalen Zeitaltersspielt das eine riesengroße Rolle. Jeder, der einen„Avatar“ auf einem Web-Forum besitzt ist ja förmlichzur Selbstinszenierung gezwungen. Das war frühernicht so bzw. nur einer bestimmten Schicht vorbehalten.Es wird auch nicht mehr so einePortraitfotografie geben, wie sie es bis ins späte 20.Jahrhundert gab. Der Mensch vor der Kamera hatseine Unschuld verloren, und ich sehe keinengesellschaftlichen Prozess, der dieses wieder rückgängigmachen könnte. Ich glaube nur beschränktdaran, dass man über ein Foto etwas Persönlichesüber einen Menschen erfährt. Man kann aber immeretwas über die Zeit und die Gesellschaft herausfinden,in der ein Foto entstanden ist.HipHop im Speziellen stand als solches schonimmer für Selbstinszenierung. Dabei unterscheide ichzwischen HipHop als die kommerzielle Form von Rapund eben „Untergrund Rap“. Da gibt es vor allen inder Szene und auf den Konzerten große Unterschiede.Es gibt die, die sich uniformieren und die, dieeher an einer Selbst-Inszenierung interessiert sind. Jekommerzieller die Branche, ob das nun HipHop oderallgemein die Pop-Musik ist, desto uniformiertererscheinen ja auch ihre Anhänger. Bei der Untergrundszenesind die Fronten nicht so klar. Wer istMusiker, wer Bodyguard oder Mitläufer, Managerwanej. Mówi albo: „Patrzcie... taki jestem”, coszczególnie w środowisku hiphopowym znaczy poprostu tyle, co „Patrzcie... taki chciałbym być”, alboznowu „Popatrzcie na ten aspekt rzeczywistościświata, w którym żyjemy”. Dla mnie obydwa tesposoby komunikowania się są w istocie bezradne –ponieważ zawsze muszą pozostawać w tyle za tym,do czego same dążą, za oświeceniem.Po obu stronach tej granicy bohaterowie samisiebie traktują zbyt serio. Osobiście, jeśli w jakimśobrazie nie dostrzegę choćby 5 procent ironii, tracęnim zainteresowanie. Nie ma przy tym dla mnieznaczenia, czy chodzi o fotoreportaż ze Sterna,nową okładkę hiphopową, reklamę na ścianie domuczy instalację fotograficzną w galerii.Fotografia jest dla mnie zawsze rodzajem inscenizacji.Zresztą przecież człowiek w ostatnichdziesięciu latach nauczył się coraz lepiej świadomiepozować. W epoce cyfrowej odgrywa to ogromnąrolę. Każdy, kto posiada swojego „awatara” na jakimśforum internetowym, jest w pewnym sensie zmuszonydo tworzenia własnego wizerunku. Kiedyś taknie było, albo dotyczyło to tylko pewnej warstwyludzi. Nie będzie też już nigdy takiej fotografii portretowej,jaką znaliśmy do późnych lat dwudziestegowieku. Człowiek przed kamerą utracił niewinnośći nie dostrzegam żadnego procesu społecznego,który mógłby odwrócić tę tendencję. Moja wiaraw to, że poprzez fotografię można dowiedzieć sięjakiejś osobistej prawdy o fotografowanym, jestograniczona. Jednak zawsze można dowiedzieć sięczegoś o czasach i o społeczeństwie, w których tozdjęcie powstało.Hiphop jako taki zawsze był rodzajem pozy.Rozróżniam przy tym między hiphopem jako komercyjnąformą rapu oraz „rapem undergroundowym”.Te różnice widać szczególnie w tych środowiskachi na koncertach. Są tacy, którzy się uniformizują,i tacy, którzy są raczej zainteresowani autokreacją.Im bardziej skomercjalizowana jest dana branża, czyto hiphop, czy w ogóle muzyka pop, tym bardziejjednolici są jej wielbiciele. W undergroundzie frontynie są tak jasno zarysowane. Nie widać, kto jestmuzykiem, kto ochraniarzem, kto się tylko przykleił,kto jest managerem, a kto po prostu fanem. Częstozresztą role te się mieszają, jednak zawsze każdy jestsilnie zainteresowany swoim wizerunkiem.Fotografowałem też środowiska punkowskie,metalowe i reggae. Szybko jednak przestałem, boPREZENTACJE109


oder einfach nur Fan. Das geht oft fließend ineinanderüber, doch jeder ist stark mit seinem Auftretenbeschäftigt.Ich habe auch in der Punk-, Metal- undRaggaeszene fotografiert. Habe es aber ganz schnellsein lassen, da ich das Gefühl hatte, dass dieseSzenen sehr damit beschäftigt sind einen eigenen„heilen“ Mikrokosmos zu bewahren. Ich hatte denEindruck, dass krampfhaft versucht wird sich vomRest der Gesellschaft abzugrenzen. Mir fehlten ganzeinfach die Symbole an den Kleidungen die übereinen Style-Aspekt hinausgehen und etwas persönlichesKommunizieren. Beim HipHop gilt eher, allegegen alle und Ellenbogen raus. Das ist ein hervorragenderSpiegel für das System in dem wir leben. DieProtagonisten sind sehr verschieden, und habenauch zum Teil sehr unterschiedliche Ansichten. Einerihrer kleinsten gemeinsamen Nenner ist aber, dassalles am Mikrophon „geregelt“, „ausgedrückt“ und„gesagt“ werden kann. Und jeder hat das Rechtdazu, auch wenn es sich in vielen Texten so anhört,als wenn den Mitmenschen jegliche Rechte abgesprochenwerden. In dieser Hinsicht ist HipHop einesehr friedfertige Bewegung, die aus einer äußerstgewalttätigen Umgebung entsteht.Es wird aber nicht versucht ein Paralleluniversumentstehen zu lassen. Der tiefere Wunsch ist oft dasAufgehen bzw. Ankommen in der Gesellschaft. Daskann finanzieller Erfolg, aber auch etwas ganzanderes sein. Interessanterweise habe ich oft aus derSzene gehört, dass Ihnen die eigene Szene egal ist.Viele wünschen sich einen Zugang zu anderenGesellschaftsschichten.– Würdest Du denn sagen, dass es Identitätnicht gibt, dass alles nur Inszenierung ist? Oderwird Inszenierung zur Identität?– Oh doch, es gibt Identität. Ich glaube dasEntdecken bzw. Entwickeln einer eigenen Identität ist„der“ entscheidende Baustein zu wirklicher und tieferermenschlicher Reife. Man sagt ja oft, dass „wiralle ein Produkt unserer Umgebung sind“, das stimmtzwar, aber meiner Meinung nach sind wir halt dochnoch etwas mehr. Identitätsfindung ist ein Prozess.Fotografie hingegen immer nur eineMomentaufnahme. In meinen Bildern geht es erstmal„nur“ um die Inszenierung, die aber identitätsstiftendsein kann.Ich kenne die Menschen die ich fotografierenicht, gebe mir auch keine Zeit, um mich in siemiałem wrażenie, że środowiska te wiele energiizużywają na ochronę swego „świętego” mikrokosmosu.Wydawało mi się, że zapamiętale próbująodgrodzić się od reszty społeczeństwa. Na ich ubraniachbrakuje mi po prostu symboli, które wykraczałybypoza jednolity styl i komunikowały cośwłasnego. W hiphopie obowiązuje raczej zasada„każdy przeciwko każdemu”, byle się dopchać o swoje.Jest to znakomite zwierciadło systemu, w którymżyjemy. Ludzie, o których mówię, są często bardzoróżni i często mają też różne poglądy. Jednymz najmniejszych wspólnych mianowników jest jednakfakt, że wszyscy uważają, iż wszystko można„załatwić”, „wyrazić” i „powiedzieć” przez mikrofon.I każdy ma prawo to robić, nawet jeśli niektóre tekstybrzmią tak, jakby ich autor odmawiał innymjakichkolwiek praw. Z tego punktu widzenia hiphopjest bardzo pokojowym ruchem, wywodzącym sięz niezwykle brutalnego środowiska.Nikt jednak nie próbuje tu stworzyć równoległegowszechświata. Najgłębszym życzeniem większościjest sukces, a przynajmniej pokazanie się w społeczeństwie.Może chodzić o sukces finansowy, aleniekoniecznie. Ciekawe, że często w środowisku tymsłyszałem opinię, że nikomu nie zależy na środowiskujako takim. Wielu chciałoby znaleźć się w innejwarstwie społecznej.– Czy można zatem powiedzieć, że ludzie niemają tam tożsamości, że wszystko jest rodzajemautokreacji? Czy może ta autokreacja staje siętożsamością?– No nie, tożsamość istnieje. Sądzę, że odkrywanieczy rozwój własnej tożsamości to podstawa rzeczywisteji głębokiej ludzkiej dojrzałości. Często mówi się,że „wszyscy jesteśmy produktem naszego otoczenia”,i to rzeczywiście prawda, ale sądzę, że jednakjest tam jeszcze coś więcej. Poszukiwanie tożsamościto proces. Natomiast fotografia zatrzymuje tylkopewien moment. W moich zdjęciach chodzi w pierwszejkolejności „tylko” o autokreację, która jednakmoże stać się kamieniem węgielnym tożsamości.Nie znam ludzi, których fotografuję, nie dajęsobie zresztą czasu na to, żeby się „wczuć” w ich życie.Jestem więc zdany wyłącznie na cechy zewnętrzne,przez co tworzę raczej portret zbiorowy pewnegośrodowiska. Moje podejście opiera się na krótkich,spontanicznych spotkaniach. Czasem do zrobieniazdjęcia wystarczy skinienie. Kiedy zaś tworzę portret,całość nie trwa dłużej niż pięć minut. Zanim wyko-110


„einzufühlen“. Ich bin also nur auf die äußerlichenMerkmale angewiesen, die mich auf ein eher kollektivesIdentitätsbild einer ganzen Szene schließenlässt. Was meine Vorgehensweise ausmacht, ist diekurze, spontane Begegnung. Oftmals ist es nur einKopfnicken, was zu einem Fotoshooting führt.Wenn ich ein Portrait mache dauert das ganze insgesamtnicht länger als 5 min. Vor dem Shooting ist esnur die Hülle die mich interessiert. Das eigentlichekennen lernen findet meist später statt. Ab da angeht es mir eher um den Menschen, und es sinddaraus auch Freundschaften entstanden die mirwichtig sind. Im Augenblick der Auslösung des Bildesaber entwickeln sich die Identität der Fotografiertenund das Bild in zwei verschiedenen Richtungen. Diesekönnen zwar parallel laufen, stehen aber nicht mehrin einer Verbindung. Manche können sich oft beimBetrachten Ihres eigenen Bildes nicht mehr mitKleidungsstücken wie einem Pulli oder einer Jackeidentifizieren. Andere Identifizieren sich überhauptnicht mehr mit ihren eigenem Auftreten. Wiederanderen gelingt das aber sehr gut. Ich habebeobachtet, dass in dem Augenblick, in dem Sie vorIhren eigenen Bildern stehen, auf denen sie großformatigabgebildet sind, etwas passiert. Was, das istganz unterschiedlich, aber es ist auf jeden Fall einedirekte Gegenüberstellung mit der eigenenMaskerade und Gestik.Ich lege großen Wert darauf, dass die Bildermind. Im Format 1 Meter x 1 Meter aushängen. DieBilder wirken so auch wie eine Detail-Lupe, man kanndie kleinsten Details erkennen, und es kommenneben der Pose auch Dinge zum Vorschein, die in derRealität untergehen, oder sich „ausspielen“ wie manim Film-Jargon sagt. Hier lässt sich aber nichts„ausspielen“, da der Betrachter Zeit und Raum hat.Ich stelle das Äußerliche und die Maskerade - und mitihr den Menschen, der beides vertritt - in denMittelpunkt. Beschränkt man sich im wirklichenLeben nur auf die Maskerade, läuft man Gefahr, seinInneres, und damit seine Identität aus dem Fokus zuverlieren. Äußerliches kann aber trotzdem zurBildung eines menschlichen Charakters beitragen.Die Frage ist nur, wie sehr diese von einem Selbstkommt und „erarbeitet“ wurde oder vorgegeben ist.Das Leben ist viel mehr als äußerliche Inszenierung,aber Inszenierung ist Teil unseres Lebens. Sie kannunser Inneres nach außen Visuell verstärken, ist imKern jedoch immer zur Oberflächlichkeit verdammt.nam fotografię, interesuje mnie wyłączniezewnętrzność. To, co istotne, poznaje się najczęściejdopiero potem. Dopiero wówczas zaczynam interesowaćsię człowiekiem i niekiedy skutkowało toprzyjaźniami, które są dla mnie ważne. Jednakw momencie naciskania migawki tożsamość fotografowanegoi jego wizerunek zaczynają rozwijać sięw różnych kierunkach. Mogą to być wprawdzieproste równoległe, ale nie ma między nimi żadnegopołączenia. Niekiedy fotografowani oglądając swojezdjęcia, nie identyfikują się już zupełnie z jakąśczęścią swojego ubrania, swetrem czy kurtką. Inniw ogóle nie identyfikują się już ze swoim wykreowanymwizerunkiem. A znowu inni świetnie sięz nim czują. Często obserwowałem, że w chwili, gdyludzie stoją przed własnymi, wielkoformatowymifotografiami, coś się z nimi dzieje. Są to bardzo różnerzeczy, ale zawsze jest to reakcja na bezpośredniąkonfrontację z własną inscenizacją i gestykulacją.Kładę duży nacisk na to, żeby te zdjęcia miałyformat przynajmniej metr na metr. W ten sposóbstają się czymś w rodzaju lupy, można na nichzobaczyć nawet najmniejsze szczegóły, a opróczpozy pojawiają się rzeczy, których w rzeczywistościsię nie dostrzega, które, jak to się mówi w żargoniefilmowym, znikają. Tutaj jednak nie znikają, ponieważobserwator ma czas i przestrzeń. Zewnętrznośći maskaradę – a wraz z nimi człowieka, któryreprezentuje je obie – stawiam w centrum. Jeśliw codziennym życiu skoncentrujemy się na maskaradzie,to pojawia się niebezpieczeństwo zatraceniatożsamości. Jednak zewnętrzność może być przyczynkiemdo tworzenia charakteru człowieka.Pytanie brzmi tylko, na ile charakter ten pochodzi odsamego człowieka, a na ile został „wypracowany”czy narzucony. Życie to znacznie więcej niż autokreacja,ale autokreacja jest częścią naszego życia.Może być wizualnym wzmocnieniem naszegownętrza, jednak w swej istocie pozostaje zawszeskazana na powierzchowność.– Ostatni rok mieszkałeś w Poznaniu. Czy niemasz wrażenia, że autokreacja odgrywa tammniejszą rolę? Czy może teraz i to już sięzmieniło?– To dobre pytanie. Osobiście skłaniam się kuopinii, że w Polsce tworzenie własnego wizerunkuodgrywa znacznie mniejszą rolę niż w Niemczech.Jednak w przyszłości i to ulegnie zmianie. Tak zwanawolna gospodarka konfrontuje człowieka z licznymiPREZENTACJE111


– Du hast ja ein Jahr in Poznań gelebt.Findest Du nicht, dass die Inszenierung dort einegeringere Rolle spielt? Oder ist sie nur anders?– Das ist eine Gute Frage. Ich persönlich würdeschon sagen, dass in Polen die individuelleInszenierung eine geringere Rolle spielt. In Zukunftwird sich das aber ändern. Die so genannte „FreieWirtschaft“ konfrontiert den einzelnen Menschenmit etlichen Widersprüchen. Die eigene Kultur, mitder man sich über Jahrhunderte identifiziert hat, wirdnach und nach durch den Massenkonsum verdrängt.Die „freie Welt“ und mit ihr die Werbung alsomnipräsentes Sprachrohr legt scheinbar großenWert auf den Individualismus. Das muss natürlich zueiner Spannung in Bezug auf die eigene Identitätführen. Wie kann ich mich mit meiner HeimatIdentifizieren, wenn es dort die gleichen Dinge zukaufen gibt und die gleichen Läden geöffnet haben,wie überall sonst auf der Welt. Wie sieht es dann mitder eigenen Identifizierung aus. Doch auch wenn derKapitalismus sehr schnell nach Polen gekommen ist,so habe ich das Gefühl, dass in Polen behutsamer mitder eigenen Identität in Architektur, Kultur und Kunstumgegangen wird, als es in Deutschland der Fall war.Es bleibt die Frage: „Wer bin ich in einer neuen transzendentenWelt die sich immer mehr gleicht, aberauch neue Freiheiten bietet?“ Wenn die Bräuche oderregionalen Besonderheiten verwässern oder verschwinden,muss ja etwas Neues gefunden werdenmit dem man sich identifizieren kann. Diese Suchefinde ich gut und wichtig und ist in meinen Augenalternativlos.Ein Freund von mir, den ich seit meinerStudienzeit an der ASP in Poznań kenne, hat selbsteinige HipHop-, und Rapvideos für die PolnischeRapszene gedreht. Wir habe die Deutsche und diePolnische Rap-Szene miteinander verglichen. Da ist inPolen viel in Bewegung. Am Anfang wird sich wie inDeutschland natürlich immer erst bei diesem Themaam amerikanischen Vorbild orientiert. Rap ist soetwas wie der Soundtrack der Globalisierung. Aber esgibt den Moment, wo das Eigene durchkommt, undplötzlich die regionalen Elemente wieder sichtbarwerden und die eigene Identifikation Raum für eineInszenierung findet. Diesen Prozess finde ich sehrspannend, und ich bin sehr gespannt, was da noch inder Polnischen HipHop Szene passieren wird.sprzecznościami. Własna kultura, z którą można siębyło identyfikować przez stulenia, ulega w corazwiększym stopniu wyparciu przez masową konsumpcję.„Wolny świat”, a wraz z nim reklama jakowszechobecna tuba, zdaje się kłaść duży nacisk naindywidualizm. Musi to oczywiście prowadzić donapięć wobec własnej tożsamości. Jak mam się identyfikowaćz moją ziemią rodzinną, skoro można tamkupić dokładnie takie same rzeczy, w dokładnietakich samych sklepach, jak wszędzie indziej naświecie? Jak to się ma do tożsamości człowieka?Jednak nawet jeśli to prawda, że kapitalizm błyskawiczniezadomowił się w Polsce, to mam wrażenie,że Polacy znacznie ostrożniej obchodzą się ze swojątożsamością w architekturze, kulturze i sztuce, niżczynią to Niemcy. Pozostaje pytanie: „Kim jestemw nowym, transcendentnym świecie, który jest corazbardziej jednolity, ale jednocześnie oferuje corazwięcej nowych wolności?”. Kiedy stare zwyczaje czyregionalna specyfika zanikają albo ulegają rozwodnieniu,trzeba znaleźć coś nowego, z czym można siębędzie identyfikować. To poszukiwanie jest w mojejopinii czymś dobrym i ważnym, i sądzę, że nie ma dlaniego alternatywy.Jeden z moich przyjaciół, którego poznałemw czasie studiów na poznańskiej ASP, sam nakręciłkilka klipów hiphopowych i rapowych dla polskiegośrodowiska raperów. Porównaliśmy polski i niemieckirap. W Polsce bardzo dużo się dzieje. Oczywiście napoczątku, podobnie jak to był w Niemczech, równieżPolacy będą spoglądać na amerykańskie wzorce. Rapto coś w rodzaju ścieżki dźwiękowej globalizacji. Alepóźniej pojawia się moment, kiedy przez tę formęprzebija się coś własnego i nagle znów widoczne sąte regionalne elementy, znów jest miejsce na regionalnąidentyfikację w całej tej inscenizacji. Ten procesjest fascynujący i dlatego z wielkim zainteresowaniembędę się przyglądał temu, co jeszczezdarzy się na polskiej scenie hiphopowej.Tłumaczenie Grzegorz Kowalski112


RECENZJE I OMÓWIENIALiryczne podzwonne.Żarskie Kunice w poetyckim zbliżeniu Janusza WerstleraJan Janusz Werstler, Kunickie strofy, Kunickie Stowarzyszenie Inicjatyw Pozarządowych,Żary-Kunice 2008, 53 s.„Oddajemy do Państwa rąk kolejną publikacjęzwiązaną tematycznie z Kunicami. Po monografiimiejscowego zabytkowego kościoła, po lekturzetradycji szklarstwa, prezentujemy cząstkę historiiujętej w ramy strof wiersza.”Słowa wydawcy ze wstępu do książki poetyckiejJanusza Werstlera trafnie oddają charakter tej publikacji.Kunickie strofy, siódmy w dorobku autoratomik wierszy, w całości poświęcone zostałyKunicom – dzielnicy Żar, zlokalizowanej na południowo-wschodnichkrańcach miasta. Do roku 1972Kunice Żarskie funkcjonowały jako samodzielna,choć ściśle związana z Żarami, miejscowość, w latach1969-1972 posiadały nawet prawa miejskie.Zwłaszcza koniec wieku XIX przyniósł znaczącyrozwój tego miejsca, owocujący powstaniem kopalń,hut szkła, cegielni, licznych obiektów mieszkalnych,kąpieliska. Dzisiaj pokłady iłów i węgla brunatnegonie są już eksploatowane, przemysł związanyz wydobyciem podupadł, pozostały natomiast pamiątkidawnej świetności, między innymi neogotyckikościół pw. Matki Bożej Szkaplerznej, wzniesiony podkoniec XIX wieku…na fundamenciemodlitw do Pana (...)z wieczną lampkąi parafialną golgotą(Kościół)Takimi słowami opisuje budynek świątyniWerstler, który w Kunickich strofach wciela się w rolęRECENZJE I OMÓWIENIA113


poety przewodnika. W zamyśle kompozycyjnymtomik stanowi liryczną przechadzkę, obejmującąwszystkie ważne dla Kunic obiekty. Spacer rozpoczynasię przy kapliczce, gościnnie witającej przybyszów,kończy – obok usytuowanej na obrzeżach miastawilli. Obszerny katalog obiektów, które znalazły się nazarysowanym tutaj turystycznym szlaku, obejmuje:wspomniany wyżej kościół, dworzec, starą i nowąhutę, szkoły, cmentarz, dom kultury, kopalnię Tereska,kaflarnię, cegielnię, glinianki, dawne kąpielisko, stadion,piaski lutynieckie, mauzoleum, nowe osiedle, wreszciedrogę wiodącą do sąsiedniego Łazowa. Uwadzepoety nie umknęło żadne bodaj miejsce, każdywyróżniający się element kunickiego krajobrazuznalazł tutaj swój liryczny ekwiwalent. W poetyckimzbliżeniu utrwalony został nawet pojedynczy szczegół– ołtarz, który „przyszedł / bez chorągiewnejprocesji / z Zamkowej kaplicy” (Ołtarz).Za sprawą lirycznej topografii seria miejscrozciąga się niczym panorama. Próżno byłoby jednakdopatrywać się w niej reprezentacji w myśl zasadyut pictura poesis. Poeta został zresztą wyręczonyz funkcji ilustratora. W jego wierszach sygnałemrozpoznawczym danego obiektu czy miejsca jesttytuł, natomiast rolę identyfikatora pełnią — wiernieoddające wygląd realnych miejsc — ilustracje. W tymsensie ów niecodzienny przewodnik ma wieluautorów: obok Werstlera są nimi także Beata Chuda,Anna Borowska, Ewa Bąk, Sylwia Dziadek, należącedo sekcji plastycznej Żarskiego (mającego oddziałw Kunicach) Domu Kultury. Podczas gdy grafikidziałają na wyobraźnię, słowo poety ukierunkowanezostało na uczucia. Emotywność tej liryki łączy sięz metodą obrazowania: w poetyckich ujęciachcentralny element zazwyczaj zostaje prześwietlonyreflektorem historii oraz opatrzony komentarzem,dotyczącym uczuciowych skojarzeń. Tak dzieje sięnp. w przedstawieniu dworca:budynekbez podróżnychtaki przystanekna jednąchwilęale także już na zawszepusty peronbez ukochanej(Dworzec)Poetycka rekonstrukcja miejsc przemawiaobrazami, biegunowo różnymi od tych choćby, zapomocą których Julian Przyboś ukazywał dworcowerozstanie z ukochaną (w wierszu Odjazd). ObrazWerstlera – takie jest założenie jego poetyki – maewokować przede wszystkim doznanie opuszczenia,straty. „Porzucone włókniarki / już do nas / nie wrócąnigdy” – czytamy w wierszu Bawełna, „tam już tylkokomin/ wierny stróż pozostał // i zamglone powidoki/ wspomnienia / rodzinnego ciepła” – to fragmentwiersza zatytułowanego Kaflarnia. Wyróżnikiempoetyckiej strategii Wertlera jest konfrontowanietego, co było, z sytuacją „teraz”, przy czymprzestrzenią uprzywilejowaną pozostaje ta pierwsza,objawiającą dawną świetność, bujnie kwitnące życie.Po stronie „teraz” pozostaje głównie nostalgicznaaura.W ten sposób strofy dla miasta układają sięw liryczne podzwonne, w portrety trumienne, elegijnenenie. Kronikarz staje się tutaj poetą nagrobnym,twórcą inskrypcji utrwalających dawne kształty,a właściwie już tylko ich cienie. W tym obszarzesłowem kluczem jest pamięć, pamięć „wątła”,„krucha”, „zatopiona”, „zetlała” – takimi epitetamiokreśla ją poeta. Przywołajmy kilka pierwszychz brzegu przykładów:tam też czuwazatopiona pamięćo czarnym urobku(Glinianki)w ich pamięci jeszczepuste wózkii gęby łaknących piecówszeroko otwarte ze zdziwieniaże żaru zabrakło(Cegielnie)teraz tamfedrunek wyobraźnii przywracanie pamięcio kopalnianym złocie(Kopalnia Tereska)Celem Werstlera jest ocalić i utrwalić w słowiezwiązane z Kunicami nazwy i imiona. W tym pragnieniu,a raczej w dającej temu wyraz poetyce, czai sięjednak pewne niebezpieczeństwo: petryfikacji po-114


przez powtarzający się schemat, zastygnięcia rysówindywidualnych w pomnik. „Fedrunek wyobraźni”,o którym mowa w wyżej cytowanym wierszu, łatwoprzemienić się może… w wysiłek grabarza. Dlategodocenienia wymagają momenty, w których ocalonezostaje także piętno osobności, w którychprzywołane zostają nazwy miejsc, nazwiska, imiona.Tak dzieje się, gdy autor przypomina niegdyś żyjącew Kunicach niemieckie rody – Quos, Girke, Najork,Ringel (o których dziś opowiadają tylko cmentarnetablice), gdy portretuje osoby współcześnie tworzącekunicką społeczność (np. w wierszu poświęconymosobie muzyka, Mietka Świdkiewicza). Cenny jesttakże wymiar osobistego wspomnienia, które dochodzido głosu np. w utworze mówiącym o dawnymkąpielisku: „już tylko zaskroniec / plażuje // i mójcień w krótkich majteczkach” (Tam było kąpielisko).W wielu innych miejscach – liryzm słabnie, a bywa, żecałkiem ulatnia się pod wpływem elegijnej maniery.Trzeba jednak pamiętać, że Kunickie strofy powstałyna zamówienie i – o czym wspomina wydawca –„z dużymi oporami” autora, który niegdyś wziął nasiebie obowiązki „miejskiego liryka”. Dość przypomnieć,że jego Psalm o mieście czy też książka Żary.Krajobrazowo powstawały właśnie jako lirycznakronika; autor Najbliżej serca pisał je, wolno przypuszczać,z wewnętrznej potrzeby. Tym razem seriaobrazów ma odmienne korzenie. Układa się w tekst,który nosi piętno turystycznego przewodnika,kunickiej monografii. Walory poetyckie łączą się tuz wartością poznawczą, a wiersze reprezentują nietyle sztukę słowa, co… żarskie Kunice. Mimo to wartosięgnąć do nich nie tylko dla krajoznawczejsatysfakcji.Małgorzata MikołajczakBolesna prawda o Wierszach rozproszonych Henryka SzylkinaHenryk Szylkin, Wiersze rozproszone, Regionalne Centrum Animacji i Kultury, Zielona Góra 2009, 48 s.Henryk Szylkin należy do najbardziej literackopłodnych lubuskich autorów. W swoim dorobku maponad trzydzieści książek, w tym – o ile dobrzepoliczyłam – dwadzieścia pięć tomików poetyckich.Dlatego pewne zaskoczenie budzić mogą jegoWiersze rozproszone, zbierające utwory, które niezasiliły jeszcze żadnej książki.Ów zbiór, pisze Dorota Szagun we wstępie,„zaplanowany został jako mozaika łącząca utworywcześniejsze, rozproszone w różnych periodykach,antologiach oraz utwory najnowsze”, dotąd, możnaprzypuszczać, w ogóle niepublikowane. Rzeczywiście,trudno nie dostrzec „mozaikowego” charakteruzbiorku. Poetyckie obrazy zmieniają się tutaj jakw kalejdoskopie: obok „widokówki z Łagowa” mamywspomnienie Ostrej Bramy; w sąsiedztwie krajobrazówwileńskich znaleźć można opisy codziennego na„Kresach Zachodnich” życia; przy czym obrazkiarkadyjskie kontrastują z przedstawieniami, któreautor kreśli szarymi, smutnymi barwami. Wśród tychostatnich uwagę zwracają zwłaszcza takie:Mój kraj mówi kolejką do sklepumój kraj mówi odłogiem póltramwajem co nie wyjechał z zajezdnistatkiem zamarłym na redzieMój kraj może maszynom nakazać milczeniemój kraj krzyknąć potrafi głosem syrenyzacisnąć pieści i zębyidąc przez kłody rzucane pod nogiMój kraj nie wznieca ognia za kordonem granicmój kraj nie mąci Wody w rzekach narodówchce tylko chleba i domu –bez sublokatorów.Ów utwór – bez tytułu, podpisany jedynie datą„sierpień, 1980” – w momencie napisania nie mógł sięukazać, podobnie jak powstały rok później, a zamieszczonykilka stron dalej wiersz Posłanie, w którymmowa jest o „gąsienicach czołgu” oraz „mogile przyjaciela”.Te właśnie teksty zdają się najważniejsze dlaRECENZJE I OMÓWIENIA115


tomiku, bynajmniej nie ze względu na walory poetyckie:ich znaczenie oceniać trzeba miarą poetyckiegoświadectwa, rangą „niepodległości” słowa pisanego.Polityka jest ważnym kontekstem także innychSzylkinowskich wierszy. W utworach najnowszych(wolno przypuszczać, że są nimi ostanie, zamieszczonew tomie: Inwokacja, Epoka, Widokówkaz miasta, Epilog) wątek polityczny łączy się z silnąrefleksją społeczną i znajduje wyraz pełnym wyrzututonie pod adresem rządzących. Taką wymową maprzede wszystkim Epilog – wiersz, który cechujekolokwialna, utrzymana w niskim rejestrze stylistyka:„bo okłamali cwaniacy / bo wyprzedali łajdacy /ojczyznę naszą”. Podobnych wypowiedzi znaleźćmożna więcej; ich bohaterami są „biedni ludzie” i tow ich imieniu wypowiada się podmiot.Nie tylko współistnienie publicystyki i poezji, splotproblemów społecznych i tradycyjnej lirycznościwyróżnia tę publikację. Jest ona szczególna przedewszystkim dlatego, że pozwala pytać o przemianyw obrębie autorskiej poetyki – przemiany na przestrzenipół wieku, zdawałoby się, oczywiste. I w pierwszymmomencie można ulec takiemu złudzeniu,zestawiając rymowane teksty z pierwszych stronz wierszem wolnym, który dominuje w zakończeniu.To zderzenie jest jednak tylko wtedy widoczne, jeżeliweźmiemy pod uwagę wybrane utwory – np.majowy wizerunek ze, wspomnianej wcześniej,Widokówki z Łagowa (powstałej w roku 1958)i obraz odnotowany w Majowym spacerze:Las szumiał majem: jedwabiste liścieŁapały słonce rozpostartą dłonią.Srebrny wąż rzeki mienił się perliścieDzieląc dolinę. Bratek kwitnął wonią.(Widokówka z Łagowa)Po dwusiecznej lasuwśród leniwych godzinszliśmy po niemej przestrzeniBrzóz straż przybocznafiranką zieleniprzysłoniła ci oczygdy zefiry głaskały czuprynę traw(Majowy spacer)W tym drugim podobny nastrój oddaje już innyrytm, inna składnia, inna poetyka. Inna? Tylkopozornie, bowiem – o czym dowodnie świadczy taSzylkinowska książka – znakiem rozpoznawczymautora pozostaje typ poetyckiego idiomu: stylistyka,eksploatująca kolokwialne zwroty oraz poetyzmy;regularne (znamienne tak dla wczesnych, jakpóźnych wierszy) rytmizowanie, tradycyjny sposóbwykorzystania rymu. Na kanwie zebranej tutaj, wierszowejreprezentacji, wskazać można ponadto inne –charakterystyczne dla twórczości Szylkina – wyróżniki:bezpośredniość w wypowiadaniu uczući przekonań; operowanie emocjami sytuującymi sięna najwyższych strunach i dające temu wyraz –dosadne słownictwo; brak dystansu wobec budzącychniechęć postaw i zachowań; wreszcie – impresywnenachylenie wypowiedzi i ściśle z tym sprzęgniętafunkcja dydaktyczna. Prawda Szylkina (ta, o którejmówi w zakończeniu: „Poznałem trochę prawdy /zażyłem trochę prawdy / jak w zupie soli”), jestbowiem prawdą, która chce poruszać sumienia; nietyle słoną, co gorzką i przede wszystkim – prawdą,która boli.Małgorzata MikołajczakZielona Góra w obiektywie młodychZaułki Zielonej Góry 2000-2009, MCKIE Dom Harcerza, Zielona Góra 2009, 72 s.Pochylam się nad książką, która „kupuje mnie”od pierwszego wejrzenia. Prosta, czarno-białaokładka, na niej zdjęcie – dynamiczne, pełne treści,tajemnicy. Biały tytuł: Zaułki Zielonej Góry 2000-2009.W środku – kredowy papier, parę słów i fotografie,jakich nie znajdziesz gdzie indziej.116


Dlaczego ludzie robią czarno-białe zdjęcia dzisiaj,gdy w zasięgu ręki mają narzędzia proste i przyjazne,pozwalające nie tylko błysnąć kolorami, ale i sprytnymPhotoshopem udoskonalić kształty lub dodać kompozycjijakichś szczególnych walorów? Dlaczegoślęczą w śmierdzącej chemikaliami ciemni, pochyleninad karteluszkami, na których majaczą ani sławne,ani przepiękne jakoś szczególnie budynki i twarze? Poobejrzeniu albumu już wiem: z miłości. Jest to albumczuły i bolesny, jak czułe jest przyglądanie się twarzystarego przyjaciela i bolesne – znajdowanie na niejcoraz nowych bruzd niedoskonałości. Widziałamreakcję kilku osób, biorących Zaułki… pierwszy raz doręki. Westchnienia, zachwyt, a potem długie, uważneoglądanie, krok po kroku, kartka po kartce. To dziełochropowate, ale delikatne, nie wypieszczone przezżadne bogate wydawnictwo, nie aspiruje do rywalizacjiz oficjalnie pyszniącymi się na półkach księgarńalbumami o Zielonej Górze. Ma jednak niezwykłą siłę– to opowieść ludzi młodych, utalentowanych, czasembezwzględnych, opowieść o ich rodzinnym (najczęściej)mieście, jak o starym przyjacielu, ale to teżjak legenda o ginącej Atlantydzie. Zaułki… są zapisemcałej dekady, wielu godzin wędrówek po ulicach,licznych wystaw, dyskusji, zapisem kilku pokoleńi wielu zmian. Nie wiemy, jakie zmiany dotknęłyautorów albumu. Można się domyślać, że niektórzyporzucili swoją Atlantydę, szukając oparcia dlaswoich planów życiowych w zupełnie innychstronach, niektórzy są ciągle tutaj, ale już nie mogązbyt często wybiegać w miasto z aparatem, bo życie,bo studia, bo sprawy – dobrze, że zdążyli zostawićślad, nie tylko na kliszy, ale i w tej książeczce. Tym ślademidzie czytelnik, tropiąc na zdjęciach znajomemiejsca, chwile, własne wspomnienia. „[...] fotograf,on bardziej niż inny człowiek odczuwa żywo dwapunkty styczności ze światem: czas i przestrzeń [...]Dokumentowanie otaczającej rzeczywistości, byciestrażnikiem czasu jest przecież podstawą istnieniafotografii” – tak Kinga Krutulska, autorka samej ideiZaułków…, opiekunka fotografującej młodzieżyi mentorka najwybitniejszych z nich, sformułowałaswoje credo – jak widać – zarażając swoich podopiecznychideą bycia właśnie strażnikiem czasu,władcą społecznej pamięci. Fotografia jest przecieżdobrem wspólnym: pomaga zatrzymać w pamięcii sam moment naciśnięcia migawki, i przeczucia, żeTO właśnie zdjęcie będzie niezwykłe; to dobrostanuratowania od niepamięci miejsc, które zaraz powizycie fotografa zostały spychaczem zrównanez ziemią, to także to coś, czego poszukiwał bohaterfilmu Amator – prawda, nawet taka trwającasekundę, uśmiechająca się tylko chwilę – na widokobiektywu, topniejąca jak brudny śnieg. Na tych zdjęciachnawet liszaje na ścianach wyglądają interesująco,dziura w chodniku wzrusza, a zrujnowanaszopa w podwórzu udaje, że ukrywa coś więcej niższpadel i wiadro... Ten świat się musi skończyć, totymczasowe, skazane na niebyt, posprzątanie,udoskonalenie, już tego właściwie nie ma. Więcdlaczego tak porusza? Nie czujemy zapachu tychzaułków, nie słyszymy rozmów tamtejszychmieszkańców, nie wiemy, jak powitali młodych,fotografujących ich prywatność. Widzimy czyste,melancholijne obrazki, czernią i bielą uszlachetnionei szczególne. Na pewno mijaliśmy te miejsca wielerazy, ale tutaj zyskały na urodzie – bo ktoś spojrzał nanie z uwagą i podniósł do oka aparat. Czasem nieuzyskał doskonałej ostrości, czasem światło się niespisało, to także złożyło się na niepowtarzalnośći emocjonalność tych obrazków. Susan Sontagnapisała w jakiejś swojej pracy o fotografii: „Zbieraćfotografie, to zbierać świat”. Tu mamy okruchyczegoś, nad czym inni się tak skwapliwie nie pochylili,ale bez tych okruchów obraz świata byłby przecieżniepełny. Bardzo szkoda, że skromność KingiKrutulskiej jako artystki – i wychowawcy artystów –nie pozwoliła się temu wydawnictwu „rozbuchać”i zaciążyć w rękach czytelnika większą ilością stron.Wiadomo jednak, że to niekoniecznie jest uzależnioneod woli autora książki. Szkoda więc, że funduszenie pozwoliły na swobodniejszy dobór dzieł,nie tylko według klucza „każdy uczestnik projektu matu choć jedno zdjęcie”. Zostaję z niedosytem, w półkroku zatrzymana w podróży, mając przecieżw pamięci kilka wystaw, na których zdarzyło mi siębyć, gdy pracownia fotograficzna w Domu Harcerzapodsumowywała kolejny etap swojej pracy. Niewieluczytelników miało to szczęście, a szkoda. Zostaję ześladem tej trudnej miłości do swojego miasta, jakąwyrazili tu młodzi autorzy zdjęć, ale też zostajęz wrażeniem dotknięcia… magii. Nie bez powodu takwielu ludzi na świecie poszukuje czarno-białych fotosów– z Nowego Yorku, Paryża, Krakowa – jakiekolwiekbyłoby to miasto, miasteczko, czy industrialny towidok, czy błoto na wiejskiej drodze, szlachetnieji niewinniej wyglądają one choćby w sepii, wyeliminowaniezbędnych kolorów czyni je krystalicznymi,RECENZJE I OMÓWIENIA117


ezbronnymi, jednocześnie daje im jakąś niezwykłąenergię. To widać także na stronach tego albumu.I niezwykły staje się fotel przysypany śniegiem,i uśmiech starego szewca zza szyby, i magiczny jestkot na gałęzi, i krzywy chodnik, i niedomknięte drzwido szopy. I plecy innego fotografa, pochylonego nadswoją lustrzanką, i cień na kałuży, i ten płot, któregodziś nie ma, bo stoi tam już wielka nowoczesnabudowla... To jest przecież całkiem spore miasto,widzimy je na co dzień, jak się rozwija, błyszczy, tętniżyciem. Tutaj przemówiło do nas szeptem, poniemieckimnapisem, przyciszonym echem dalekiejarterii. Onieśmielone swoją nieładnością, a czasemzachwycone poświęceniem mu chwili uwagi.Grünberg jakiego nie było, Zielona Góra, jakiej oficjalnienie ma.Gratuluję wszystkim, których praca złożyła się naten album, gratuluję mojemu miastu, że ma takichkronikarzy, gratuluję sobie, że mam na swojej półceten album – tym, którzy też by tak chcieli, sugerujęudanie się na ulicę Dziką pod numer szósty,odszukanie tam Kingi Krutulskiej i jej podopiecznych,i za jakąś górę złota, albo dwie, uzyskanie Zaułków…na własność. W zwykłej księgarni są niedostępne, aledla prawdziwego konesera to przecież żadnaprzeszkoda…Ewa AndrzejewskaZaułki okiem ekspertaZaułki Zielonej Góry 2000-2009, MCKIE Dom Harcerza, Zielona Góra 2009, 72 s.Wydawnictwo Zaułki Zielonej Góry 2000-2009,które trzymam w rękach jest raczej obszernym katalogiemniż albumem. Na pierwszy rzut oka wydaje sięon estetyczny i graficznie bardzo poprawny. Niestetytylko na pierwszy rzut oka, przy dokładnej analiziewychodzą mankamenty tego wydawnictwa.Dla mnie, osoby, która wiele lat swojego życiapoświeciła fotografii, pierwszym i rażącym błędemjest to, że wszystkie fotografie skadrowano dokwadratu, choć materiałem wyjściowym była standardowaklatka. Kwadratowy kadr jest niezmiernietrudny w fotografii, tylko niewielu fotografom udajesię wykorzystywać fenomen tego formatu zdjęć.Najważniejsze w kwadratowym kadrze jest to, żebyod samego początku budować obraz w oparciu o tenformat. Kwadrat jest rzadko stosowany przezfotografujących, ponieważ większość aparatówskonstruowanych jest w oparciu o format prostokąta.Format kwadratowy, jeśli zostanie poprawnieużyty, przyniesie pozytywny efekt kompozycyjny. Donajbardziej udanych realizacji skomponowanychw kwadracie ze znanych mi polskich fotografóww ostatniej dekadzie, zaliczyłbym zdjęcia Pawła Żaka.Stosuje on ten rodzaj kompozycji przy zdjęciachstudyjnych i martwych naturach. Inny fotograf, którystosował kadr kwadratowy, to nieżyjący IreneuszZjeżdżałka. Opanował on ten format do perfekcji.Stosował go w portrecie, architekturze, wnętrzachi krajobrazie. Ten format był jakby dla niego stworzony.Wyczuwał go w każdym aspekcie i każdymtemacie, który podejmował. Innym przykłademświetnie wykorzystanego kwadratu są fotografieAdama Fleksa. Te perfekcyjnie skomponowaneobrazy można było niedawno obejrzeć na wystawiew Zielonej Górze. Zdjęcia architektury miejskiejprzedstawiające Gdańsk. Wystawie towarzyszyłpięknie wydany katalog zatytułowany Wieloświaty.Natomiast w niniejszym katalogu kwadrat jestdziełem edytorskim. Łatwo zorientować się, że większośćzdjęć zrobiona była w formacie prostokąta,a dopiero na potrzeby wydawnictwa została przekadrowanado kwadratu. Nie rozumiem tego zabiegu.Moim zdaniem, zdjęcia powinny pozostać takimi,jakimi wykonali je autorzy, może wtedy tak by nieraziły niedostatkami kompozycji; może też wtedy bysię obroniły.Wielkie gratulacje należą się grafikowi, którystarał się ratować wszelkie niedociągnięcia technicznefotografii. Widać jego ciężką pracę, aby to wydawnictwowyglądało poprawnie i jednorodnie.Niestety dobra ręka grafika nie była w stanie zrobićtego, czego fotograf nie uczynił na samym początku,118


czyli przy robieniu zdjęcia. Niedoświetlenie, brakostrości, zły dobór kontrastu to podstawowe błędytechniczne wielu zamieszczonych tu fotografii.Drugim poważnym błędem tego katalogu jestsam dobór zdjęć. Jak na dziesięcioletnią pracę efektnie jest zadowalający. Fotografie wybrano „na siłę”,według zasady: aby każdy był reprezentować przynajmniejjednym zdjęciem. To poważny błąd. Lepiejbyło ograniczyć się do kilku autorów, ale o pewnejpoprawności fotografowania niż zaprezentowaćtylu autorów i kiepskie zdjęcia. Znajdziemy tu wieleprzykładów podstawowych błędów technicznych,niczym niewytłumaczonych nieostrości, źle wypracowanychplanów oraz nieumiejętnie skomponowanychkadrów. Od razu należało wyeliminować tefotografie i dobrać bardziej poprawne. Nie wiem, poco w katalogu znalazły się zdjęcia pamiątkowe fotografujących„jak fotografują”, tak samo jak przypadkowajest jedyna fotografia sympatycznego staruszka.Wiem, że te fotografie do katalogu robili młodziludzie, ale to żadne usprawiedliwienie. Doborufotografii dokonała osoba dorosła, która ze sztukąma już parę lat do czynienia. To na jej barkach leżałdobór i dopracowanie wydawnictwa, a tak niestetysię nie stało. Hasło przewodnie katalogu: „Jakpokazać fotografią swoje miasto” od razu narzucaodpowiedź: NIE TAK!Na koniec podam parę przykładów dobrejfotografii miejskiej, przedstawię kilka znakomitychrealizacji wystawowych i wydawniczych. I takBogdan Konopka, polski fotograf mieszkający weFrancji, zrealizował wystawę Szary Paryż. Znakomitymateriał przedstawiający miasto z duszą. Nafotografiach nie zobaczymy znanego Paryża, tylkowłaśnie zaułki i zakamarki tego miasta, którestanowią właśnie o jego aurze. Wystawie towarzyszypublikacja zatytułowana De rerum natura, zresztąwydawnictwo towarzyszące każdemu z tychprzykładów jest perełką edytorską. Następnymprzykładem jest Wojciech Zawadzki i Moja Ameryka.Fotograf prezentuje Jelenią Górę, miasto, w którymosiedlił się po wyjeździe z Wrocławia. Tymi fotografiamirozlicza się z miastem, które z czasem polubiłi które w końcu zaczęło go tolerować. Miejsca ulubionei miejsca niechciane to podstawa tej realizacji.Ostatnia realizacja to Cisza Waldemara Śliwczyńskiego.Dokument poświęcony zapomnianymi opuszczonym gospodarstwom wiejskim. Fotografieperfekcyjne w każdym calu. Fotografie, dzięki którymautor przybliża nam kawałek polskiego zaścianka.Album towarzyszący wystawie otrzymał wyróżnieniew konkursie Fotograficzna Publikacja Roku 2008.Wymienione przedsięwzięcia wskazują, że nawetw prostym temacie można zrobić coś, czym warto siępochwalić i co może być naprawdę ciekawie wykonanąrealizacją.Paweł JanczarukZłożone „wypowiedzi” Małgorzaty Tokarskiej· Małgorzata Tokarska, Chemia na zlecenie, Wydawnictwo Majus, Zielona Góra 2009, 402 s.· Pierwsza publiczna odsłona realizacji M.T. nastąpiła 10 sierpnia br. we Wrocławiu (Galeria Miejska,DRUGA OFERTA, wystawa Studentów Pracowni Rysunku KSiKP UZ ad. R. Czarkowskiego).· Druga publiczna odsłona realizacji M.T. nastąpiła 31 listopada br. w Zielonej Górze (Galeria Pro Arte,WYPOWIEDZI M. Tokarska & NIE BĘDZIESZ MIAŁ CUDZYCH BOGÓW PRZEDE MNĄ M. Krechowicz--Krutulska).· Trzecia publiczna odsłona realizacji M.T. nastąpiła 3 grudnia br. w Zielonej Górze (Galeria Pro Arte,obrona magisterska M.Tokarskiej; promotor dr hab. R.Czarkowski).Afryka jest ważna w moim życiu, bo chociażnigdy tam nie byłem, tyle stamtąd pamiętam!DaliPrzyjrzyjmy się dziesięciu obrazom MałgorzatyTokarskiej. To białe kartony o wymiarach 50 x 70.Każdy z nich został w całości, odręcznie zapisanyRECENZJE I OMÓWIENIA119


grafitem. W tym celu Małgosia powołała specjalnyautorski język. Dla odbiorcy treść jest nie do rozszyfrowania.Dokonać tego potrafi jedynie sama autorka,choć jak twierdzi, wraz z upływającym czasem przestaje„czytać” swój spreparowany język. Musimyobyć się informacją, że teksty mają charakterpisanych wyznań. Upublicznianie ich nie zaspokajawięc podstawowej ciekawości odbiorcy. Pozostająnienaruszalne. Są sekretne. Gdy zwykle słowo,odwołując się do swojego znaczenia, odnajdujelogiczne ulokowanie, tworząc z innymi zrozumiałytekst i wprowadza nas w ogólny kontekst, to w tymwypadku raczej układa się ono na płaszczyźnie białejstrony i działa wyglądem. Małgosia zaprzeczyłapodstawowej warstwie przekazu, jaką niesie tekstpisany i dostarczyła nam w ten sposób obrazów.Towarzyszą im nagrania – foniczne zapisy tekstów.Każdy karton posiada swoją ścieżkę dźwięku.Autorka każe nam słyszeć, jednak nie pozwala zrozumieć.Wędrujemy za brzmieniem, za melodią głosu.Zagłębiamy się w czynnościach słuchania, patrzenia,wolni od presji interpretacji.Omówiona realizacja jest tylko częścią autorskiejcałości M.T. Małgosia poprowadziła swoją koncepcjędalej. Doprowadziła do wydania własnej książki –obiektu Chemia na zlecenie (ISBN 978-83-60389-07-1). Biorąc pod uwagę silne tradycje i kanony, trzebazauważyć, że w tym wypadku formuła książkidostarcza tylko zewnętrznej, acz niezbędnej, formy.To świadoma manifestacja początku i końca z pominięciemśrodka. Chemia na zlecenie liczy 440 stron,z których prawie połowa jest pusta (pomijającmartwą i żywą paginę). Pozostała część zostałazadraśnięta raczej, niż zadrukowana, tekstem. Pisaneręcznie, choć powielone nakładem, zapiski ulokowanezostały głównie w polu klasycznego edytorskiegomarginesu. Działają niczym „dowód obecności”.Stają się grafologiczną sygnaturą, autorskim emblematem.Celowa rezygnacja z tekstu literackiego,tradycyjnie pojmowanej fabuły wyprowadza odbiorcępoza konkretne fakty oraz okoliczności; zmusza dokontaktu ze sferą emocji i uczuć.Tej książki nie trzeba czytać. Można ją otwierać,zamykać, przeglądać. Można ją zignorować, a pomimoto łapać się na odczytywaniu. Myślę, że swobodnyodbiór jest najlepszym, godnym polecenia, sposobemprzyjęcia. W gruncie rzeczy najistotniejszą wydaje sięmi czynność tworzenia, która w tym wypadku macharakter oczyszczający. Porządkuje, buduje samowiedzęautorki. Ostatecznie prowadzi ją od przesileniado przełomu.Równoległym elementem Wypowiedzi Małgorzatyjest istniejący w wirtualnej rzeczywistości, stworzonyi konsekwentnie prowadzony blog. Nabrzmiewająca,napędzająca całość, konieczność prostego i jednoznacznegoopowiedzenia autentycznej historiizyskała także swoją manifestację. Pozostaje tylkoodnaleźć ów blog.Twórczość, niezmiennie zatrzymuje nas w codziennejorganizacji, wytrąca ze standardów. Częstopodważa i weryfikuje przyzwyczajenia, burzy naszewyobrażenia. Daje nam szansę i powód ku innejrefleksji. Krystalizuje i wyzwala nasze oczekiwania.Odbiorca, jeśli chce, podąża za twórcą, by w staniepobudzenia, uwrażliwienia poddać się konfrontacji.Sztuka nie zawsze coś odkrywa; bywa, że odsłanianas dla nas samych. Małgorzacie Tokarskiej udałosię zrealizować ideę poszerzenia naszego udziałuw jej jednostkowych, prywatnych losach. Wyprowadziłasiłę z intymności. Nikogo nie ofiarowała.Nikogo nie poświęciła na ołtarzu sztuki. Zdystansowanamoże, jeśli zechce, tworzyć i kochać dokońca życia.Przyglądam się pustym stronom. Słucham bezkonieczności poznania całej prawdy. Czytam. Nigdynie byłam w Afryce…Agnieszka Graczew-Czarkowska120


Kurowicki na ścieżceJan Kurowicki, W poranku słonecznej rosy, Oficyna Wydawnicza ATUT, Wrocław 2009, 106 s.Poczta, ta normalna, przyniosła mi kopertę,a w niej najnowszy zbiór wierszy Jana Kurowickiegopt. W poranku słonecznej rosy. Miałem przyjemnośćczytać tę pozycję wcześniej, w umownym maszynopisie(bo jak tu powiedzieć: w pliku wordowskim?),więc książka nie jest dla mnie zupełną nowością, jeśliidzie o treść.Lubię wiersze Kurowickiego, są mi bliskie z powodu,rzekłbym, podobnego przeżywania rzeczywistościi oceny świata. Tak więc z ochotą przypomniałemsobie te zapisy, zwłaszcza celne Klimaty, Niewydarzonegodzinki, Martwy sezon. Odczytujęw nich dylematy, które również i mnie męczą,a zarazem cieszę się z powodu też znajomegoskądinąd dystansu do świata, Boga i siebie, jakiprezentuje Profesor, a także charakterystycznej dlaniego ironii oraz sarkazmu. Jest w tych utworachjednakże dużo pesymistycznego subiektywizmu, w śladza którym zauważam takie konotacje jak rozpad,odejście, „niewydarzone Godzinki”. Też mi nieobce.W tym kontekście nie dziwi rodzaj puenty, jakąjest czwarta strona okładki. Spodobał mi się (to niejest może dobrze powiedziane, ale brak tu lepszychsłów) ten pomysł na zamknięcie książki. Kurowickiplecami do czytelnika, odchodzi gdzieś w głąb leśnejścieżki. Oczywiście za wcześnie na odejścia, alemetaforyczna fotografia mówi wszystko. Jest przeniesieniemtreści wielu wierszy Poety. Kondensacją.Tak czy owak – do piachu, wydaje się twierdzić Autor,powtarzając za mistrzem Różewiczem.Pozostaje więc durne pytanie: to po co towszystko? I czy biologia jednak zwycięża idee?Eugeniusz KurzawaKsięgaJoanna Szczepaniak, Po jasnej stronie myśli, Wydawnictwo „Organon”, Zielona Góra 2009, 304 s.O życiu człowieka, zwłaszcza po jego dokonaniusię, często mówi się jak o księdze, którą sam swoimpostępowaniem i wysiłkiem twórczym napisał,a zwłaszcza gdzieś zapisał, i dopiero w metafizycznejprzestrzeni jest dostępny cały jej kształt, co dojednego zdania, którego nikt już nie może zmienić aniwymazać. Nawet jednej sylaby, bo wszystko już jestnieodwołalne. To może brzmi jak truizm, ale pozwalanam jednak uzmysłowić sobie metaforyczny kształtprawdy o człowieku. Nasunęło mi się tego rodzajuskojarzenie w związku z opublikowaniem nie takdawno pokaźnego formatu książki pt. Po jasnejstronie myśli, której autorką niewątpliwie jestw ubiegłym roku zmarła Joanna Szczepaniak. Jestautorką, jako że wszystkie teksty w niej zawarteprzez nią zostały napisane, tyle tylko, że mamy tu doczynienia w znacznym stopniu z drukiem z zasobupozostawionych „papierów” pośmiertnych, swoistejpisarskiej spuścizny. Książka się ukazała, ale autorskaręka o jej kształcie już nie decydowała. Została z tegowszystkiego, co znalazło się w domowym jejrodzinnym archiwum, po prostu zredagowana i przygotowanaw każdym szczególe, pod względemmerytorycznym i kompozycyjnym. Chcę od razuzauważyć, że z tego niełatwego obowiązku dobrzemerytorycznie wywiązała się Maria Miłek, o czymszczegółowo mówiła podczas promocyjnegowieczoru w Bibliotece. Książkę, co też chcę odnotować,poprzedziła wstępem Urszula M. Benka,która słusznie wskazuje, iż Joanna Szczepaniakobdarzona była niewątpliwie dużym talentemliterackim i nieprzeciętną osobowością. Pozytywnieprzy tej okazji należy ocenić podjęty przez StowarzyszenieJeszcze Żywych Poetów trud uchronieniaod zapomnienia, a w praktyce, co się przecież częstozdarza, od zniszczenia jakby nie było twórczości,RECENZJE I OMÓWIENIA121


w której zapisana została pewna postawa światopoglądowa,jak i indywidualne doświadczenie życia.Te wszystkie wysiłki na pewno są wartościowe.Nasuwa się zarazem spostrzeżenie, że to wydawnictwo,zwłaszcza jego odbiór, czyli konkretne odczytywaniejego zdań dodatkowo wzmacnia i wspiera, zwłaszczaw kręgu członków Stowarzyszenia, pamięć niedawnejobecności i aktywnego udziału właśnieJoanny Szczepaniak w jego wielorakich przedsięwzięciach,spotkaniach i dyskusjach. To się czuło jako cośoczywistego i nieuchronnego właśnie podczas owejpromocji. Niedawna śmierć Joanny, zarazem niedawnajej obecność, wpływała znacząco na stopieńodczuwania tego wszystkiego, co się o niej samejmówiło oraz co mówiły (jakby obecnym na sali jejgłosem) te utwory, inna rzecz, że bardzo przekonywającowyartykułowane przez Marzenę Więcek.Znaczenia wydawały się mocniejsze i bardziej chybazrozumiałe przez fakt, że towarzyszyła im pewnadoza afektu. To daje się dostrzec zarówno w przedmowieBenki oraz zaistniało w omówieniu twórczościzaprezentowanym przez Marię Miłek. Nawet nienależy mieć o to pretensji. Trudno było w takimmomencie twórczość Joanny Szczepaniak ujmowaćna chłodno, a więc wyzbyć się tonu żalu, czy teżakcentowania mającej miejsce osobistej znajomościoraz przyjaźni. To właśnie mimowolnie zaowocowałoefektem dowartościowywania tekstów. Mnie samemuteż było dane nie całkowicie zdobywać się napełną obiektywność percepcji. Prawdę mówiąc,twórczość Joanny Szczepaniak, jak i ona sama, do tejpory była mi znana fragmentarycznie. Fakt jej śmierci,jednak zaskakującej, wyzwolił pragnienie bliższegopoznania świata kogoś, kogo trochę znało się osobiście.Stąd moje pragnienie poznania tej książki.Książka Po jasnej stronie myśli daje w tej sferzeduże możliwości. Poezja, która książkę otwiera,wprowadza czytelnika niemal wprost do wnętrza „ja”poetyckiego autorki. I pozwala zobaczyć je od wielustron. Odnajdujemy świat wewnętrznych kontemplacjiistnienia tudzież fenomenu własnego jednostkowegobycia, to także zapisywanie otaczającejrealności, wyrażenie pełnego adoracji stosunku doprzyrody, jej wielkości i sacrum. A wreszcie poznajemyjak bardzo poetka osadzona była w rodzinnych,domowych związkach. Pisze bowiem sporo o domu,o swoim pokoju, o mężu, o własnych dzieciach.O swojej egzystencjalnej codzienności. Stara siętakże wykreować swoją kobiecość od stronynajgłębszych emocji. Poznajemy całe spektrumjej wnikliwości duchowej i wrażliwości, choćbyw wierszu Mit o starej smutnej kobiecie. W poezjizresztą J. Szczepaniak wypowiada siebie najpełniej.Widać, że dąży do objęcia maksymalnej skalidoświadczenia oraz możliwej pełni wyrazu. Toteż razwybiera poetykę tradycyjnego uporządkowania, czyliwzoru rytmu i rymu, a innym razem, najczęściej, jestto wiersz wolny. Niewątpliwie pokazują jej poezje,jakie poszukiwania i inspiracje ją cechowały.Owszem, z jednej strony poetce bliskie są wartościbiblijne, ewangeliczne, ale także sięga do myślii symboliki religii Wschodu czy starożytnej Grecji.Inspiruje ja również sztuka – Perły Vermeera,Caravaggio, Klimt, Picasso, Breugel. Myślę, że teróżne nurty kulturowe i religijne naturalnie się u niejłączą (Jestem). Te wiersze zarazem zaświadczają, żewobec pełni duchowych przeżyć, którą byłaprzeniknięta, potrafiła prowadzić grę z własnąduchowością, patrzeć na siebie z dużego dystansu,starała się nadążać w tych wszystkich aktachduchowych ze swoim słowem. Raz doskonalej,innym razem mniej.Nie wszystkie wiersze, np. jej haiku, są udane.Lepsze moim zdaniem są wiersze pisane w 2003 roku(Na krawędzi myśli) od pisanych w roku 2006(Szczeliny Duszy). Nie ma tego co ukrywać. Jejspełnienie literackie nie polega zresztą na tym, żestworzyła swój oryginalny sposób wypowiedzi, bodużo tu dopiero prób zbliżenia się ku czemuśwyjątkowemu, wiele wierszy ma zaledwie formęszkicu lub notatki, ale zdołała na pewno dać szerokiobraz swoich głównych pasji lirycznych i intelektualnych.Joannę Szczepaniak cechowało poszukiwaniewłasnej tożsamości. Próbowała ją określić także nainnych polach. Także w wysiłku potwierdzaniawartości. Przykładem może być reportaż-notatkiz podróży na Białoruś oraz proza czy ważny dla jejdrogi (obok poezji) żywioł eseistyczny, którego centrumstanowiła refleksja nad przekładami biblijnymiRomana Brandstaettera. Interesowało ją wszystko to,co dotyczyło heroicznej postawy wobec istnienia, cowynikało z graniczności doświadczenia, co wymykałosię zimnej racjonalności, co posiadało naprawdęwysoki wymiar duchowy. Na pewno ta książka – Pojasnej stronie myśli, która mimowolnie stała sięswoistą summą życia Joanny Szczepaniak, pokazujejej nieprzeciętność. To widać także na załączonychzdjęciach. Nie chodzi tylko o wyraźnie dostrzegalną122


dozę urody. Raczej o to, że Joanna Szczepaniak całąsobą patrzy na świat, na ludzi, których spotyka. Nieprzybiera żadnej maski. Zdjęcia dodają do opublikowanychtekstów coś równie znaczącego, cowielokrotnie wypowiadane jest przy pomocy słowa –otwartość i ciekawość istnienia.Czesław SobkowiakCzy to na pewno książka...Małgorzata Tokarska, Chemia na zlecenie, Wydawnictwo Majus, Zielona Góra 2009, 402 s.Takiej książki w Zielonej Górze jeszcze nikt do tejpory nie wydał. Różne już się ukazywały, zrobione napowielaczu lub – z pietyzmem – bardzo bogatoilustrowane, np. Szylkina, Solińskiego, Werstlera.Nigdy jednak nikomu nie przyszło na myśl wydaćopasłej, swoistej „cegły” liczącej 402 strony, z którychprzeważającą większość stanowią w zasadzie pustestronice, jeśliby nie uwzględnić paginacji i towarzyszącychjej tytułów rozdziałów. Sfera tekstu, botaka tu oczywiście występuje, sprowadza się dozaprezentowania przez autorkę pojedynczych zdań,zdań zresztą nie będących typowym drukiem, alenapisanych najogólniej ręcznie (faksymile) drobnympismem – długopisem, pisakiem, cienkopisem lubpiórem (to zresztą nie jest tu istotne), jakby miała ichforma wzmacniać autentyczność zapisu. Napisanychbez szczególnej dbałości, raz ulokowanych na jakimśdomyślnym marginesie jakiejś kartki (najczęściej namarginesie), raz zupełnie na dole. Niekiedy znajdujemyna jednej stronie dwa takie zwięzłe, jednozdaniowezapiski, w których jest konkretna informacja, przekazmyśli i odczucia, i uczucia, a innym razem zaledwiesylaby. Myślę oczywiście o druku zwartym MałgorzatyTokarskiej pt. Chemia na zlecenie, który niedawno sięukazał. Autorka „kończy studia w Katedrze Sztukii Kultury Plastycznej Wydziału Artystycznego UniwersytetuZielonogórskiego”. Czytelnik, bo jednakktoś, kto tę książkę weźmie do ręki, ma szanse nimbyć, może doznać jakiegoś przynajmniej rodzajuzaskoczenia, jeśli nie szoku. Ta narzucająca się oryginalnośćwydania może zresztą wywołać albo odruchniechęci przed dalszym jej poznawaniem, albo wręczodwrotnie – zaciekawić. Zaciekawić, choćby dlatego,że skoro w niej prawie niczego nie ma (tekstu tyle cokot napłakał), to wobec tego można zapytać, cow niej takiego jest, że trzeba było użyć kilkuset strondobrego jakościowo papieru dla autorskiej, jakby niebyło, wypowiedzi. W sensie czysto formalnym jest tooczywiście książka w określonym formacie, tytule,zaopatrzona w ISBN, fotografię autorki, biogram,celującą rekomendację Radosława Czarkowskiego,tytuły rozdziałów oraz imię i nazwisko autora, w tymprzypadku autorki. Mam wrażenie jednak, że chodziłotu Małgorzacie Tokarskiej raczej o oryginalnyżart, zabawne zachowanie, kpinę, może kaprys,może o próbę nadania jakiegoś niesamowitegohiperznaczenia swoim dość banalnym zapiskom,mającym niewiele wspólnego z rygorem sztukisłowa. W końcu forma wydania nie jest przypadkowa.Niewątpliwie chodziło tu o wybór innej formygraficznej wypowiedzi niż powszechnie stosowana.Tylko od razu nasuwa się pytanie, co tą innościąudało się uzyskać? Sądzę, że w zasadzie nic.W rezultacie, jeśli czytamy zdania, np.: „W końcuznajduję telefon w kieszeni… sms, na który czekamjuż tam jest…”, „Oj źle się dzieje”, „Będę czekać. Mniechyba też zauroczyło”, „na zlecenie jedyna”, „pragnęCię tak mocno, że tylko sen uchroni mnie przed szaleństwem”,to nie ma znaczenia lub ma zupełniemarginalne, gdy jest to podane drukiem lub pismemodręcznym, ale jedynie to, czy treść jest ważna, arcyważna.Czyli znaczenie i rodzaj refleksji. Cóż na topowiedzieć, gdy widać gołym okiem, że mamy tu doczynienia z przekazem płytkim myślowo i językowo,w którym nie ma niczego poza dość nużącą rejestracjąemocji. Brak w tych zapiskach interesującejfabuły, czyli brak generalnie tego wszystkiego, co byuzasadniało przedstawienie na tak wielu stronachrozciągniętej w czasie, udokumentowanej historiikontaktu, można przypuszczać, autorki z jej uczu-RECENZJE I OMÓWIENIA123


ciowym partnerem. Którym ona sama jest bardzozaaferowana, jak to zresztą bywa w gorączcezakochania lub miłości, zwłaszcza w młodzieńczymwieku. Tylko czy taki poziom słowa, jeśli już decydujemysię je upublicznić, to nie jest przypadkiem chęćegzaltowanego wmówienia wyjątkowości znaczeniatam, gdzie zupełnie go nie ma. Słowo upublicznione,nawet gdy ekshibicjonistycznie przekracza graniceprywatności, podlega twardej ocenie. Może więc byćrównież zlekceważone. Jeśli tę publikację traktowaćjako książkę, to trzeba przyznać, że jest to bardzolichutka książka, „cienka” w potocznym rozumieniu.Czy zdoła się w niej coś sensownego wyczytać?Wątpię. Czy wobec tego jest to książka do oglądania?Do oglądania puste stronice nie są na pewno. A tamgdzie, nazwę to, pojawiają się w szczątkowej formiezabiegi ilustracyjne; cztery lub pięć poziomych kresekbądź jakieś kreski pionowe, jakieś nawiasy, dwukropki,zawinięte linie, półkola, to też nic szczególniezajmującego, tylko wzruszyć ramionami. Tak więcpożytek myślowy i przyjemność oglądania jest tużadna. Można, owszem, jeśli ktoś to lubi, dorabiaćdo tego nic-znaczenia całkiem górnolotną filozofięi wykładnię nieistniejącego sensu, ale w ten sposóbwystawia się samemu sobie nienajlepsze świadectwo.Nie twierdzę, że całe to zamierzenie jest bezsensowne.Może przynieść autorce nawet pewienpożytek. Taki mianowicie, że w pewnym momencie,za jakiś czas, sama nabierze do tego dokonaniaozdrowieńczego dystansu.Czesław SobkowiakSobie a muzomJerzy Beniamin Zimny, Zwrotnik Skorpiona, Poznań 2009, 48 s.Gdyby nie użyczenie mi tomiku wierszy JerzegoBeniamina Zimnego pt. Zwrotnik Skorpiona, to zapewnenigdy bym do niego nie dotarł. Dzisiaj większośćksiążek wielu poetów jest niedostępna z bardzoprozaicznego powodu. Wydawane są przez lokalnewydawnictwa niemal zupełnie niezajmujące siędystrybucją na szerszą skalę, bo to przerasta ichmożliwości. Także wiele książek wydają poeciwłasnym sumptem, by co najwyżej obdzielić nimikilku swoich znajomych i przyjaciół. Wyżej wymienionyzbiorek otrzymałem właśnie od swojegozielonogórskiego kolegi (poety) z prośbą o omówieniew tym właśnie miejscu. Pretekst ma być mianowicietaki, że J. Beniamin Zimny, obecnie mieszkającyw Poznaniu, podobno zamierza osiedlić się w ZielonejGórze. Powód dla kilku słów o tej książce jest też taki:otóż, tenże autor urodził się nie gdzie indziej, alewłaśnie w Kargowej. Do tej pory niestety żadnejksiążki tego autora nie czytałem, a dowiaduję sięz noty biograficznej, iż zdołał już wydać trzy zbiory:Biały goździk na śniegu (1991), W sercu ciszy (2005)oraz Dystans (2009). W przygotowaniu są dwienastępne. Częstotliwość publikowania wskazuje nadużą inwencję twórczą. Gdy przeczytałem naokładce zdanie: „Niniejszy tom jest swoistym studiumkobiety widzianej przez pryzmat poezji i też samejpoezji, jej kobiecych cech”, to, muszę przyznać,poczułem się zachęcony do lektury. Jakby nie patrzeć,kobieta i poezja mają wiele punktów stycznych.Właśnie to mnie ciekawiło. Przeczytałem całyzbiorek i, cóż, widać, że tę rekomendację trzebaraczej traktować z przymrużeniem oka, wedleznanego powiedzenia: „Reklama dźwignią handlu”(na chwytliwy temat ktoś się skusi). Niestety zaledwiew kilku wierszach kobieta się marginalnie przejawialub jest nieco szerzej przedstawiona w kontekścieerotycznej sytuacji. O żadnym poetyckim studiumkobiety tu nie może być mowy. Przede wszystkimwiersze są napisane jako swoista ekspozycja „ja” mówiącegopoety, który wyrzuca z siebie kłębiące sięmyśli i celowo niezbyt skoordynowane skojarzenia,niekoniecznie na serio przejmując się logiką swojegoretorycznego wywodu. Jakby mało interesowało godefiniowanie sensu. Co się nasunie na myśl, poetauznaje za słuszne i od razu to mówi. Nie ma w tychtekstach czegoś takiego jak namysł, wyważanieznaczenia, budowanie przedmiotu dla całego tekstu.Priorytetem jest ekspozycja chaosu, mizerii rzeczy-124


wistości, ale o dziwo, bo w tym kontekście, byłoby tozrozumiałe, jednak do roli bycia poetą J. B. Zimnyprzykłada wagę: „Rozgrzane dłonie / biorą się zapióro” (Rapsodia). Dostrzega swoje własne miejsce,po swojemu realizowane. Jego rewelacje odbieramjednak często jako bardzo pretensjonalne, np.: „Zanas grają emocje przez świat wyszukane, przez /fronty przelotne, nasze niże nikogo nie dziwią, /chyba, że coś wysoko zawisło” (pustosłowie) lub:„bo życie na końcu pióra nie potrzebuje krwi” (brzmito dziwacznie). Pracy nad pogłębieniem myśli raczejnie widać. Nie mówiąc już o warsztatowej, stylistycznejobróbce. Zdecydowana większość tych,nazwijmy tak mimo wszystko, wierszy pozbawionajest jakiegoś centrum, którego miałyby dotyczyć.Owszem poeta mówi o otaczającym świecie, częstoironicznie, sarkastycznie, inwencja u niego nawetspora i ułożenie utworu nie sprawia mu żadnejtrudności, ale niestety mówi powierzchownie, tylkosygnalizuje, nie wdaje się w analizę. Język oczywiściesprawny, pełen wigoru, nie żadne tam pierwocinykogoś, kto stawia pierwsze kroki. Po lekturze jednaknie zostaje wiele, do czego chciałoby się ponowniewrócić, podziwiając jakąś właściwość obrazową,tematyczną lub ze sfery refleksji. Nic z tych rzeczy.Chciałoby się za poetą powtórzyć: „Pod kołami legnie/ mój strach i staje się jasne, że jestem tutaj bez /istotnej rzeczy.” (Zaklinacz poezji). Już tylko ten małyfragment pokazuje, że słowa dość dowolnie się wzajemniewarunkują. A takich oryginalności jest tuzatrzęsienie. Może mnie ktoś posądzić, że zdaniewyrywam z kontekstu, więc przytaczam niecowiększy kawałek: „I tak od piersi do piersiówkiprzechodzą palce. / Na wysokości pelargonii zaoknem dniówka. / Miasto musi się mocowaćz wiatrem, a deszcz / jeżeli pozwoli na tęczę,przejdzie po niej sójka. / Nie czujesz końca a touśmiecha się początek.” (Akwarela ostatnia). Ktochce, to niech tu się czegoś głębszego próbujedopatrzyć. Ja nie widzę niczego poza pozoracjąpoezji: „Toczy się średnica sama / tylko. Wewnątrznic, po promieniu, płaszczyźnie”. Takie po prostubanalizowanie. Czy to ma wystarczyć na mianodobrej książki?Czesław SobkowiakCzesi/Słowacy atakują!David Drábek, Pływanie synchroniczne, premiera w Lubuskim Teatrze w Zielonej Górze, listopad 2009.Reż. Brano Mazuch, scenografia Jan Polivka, muzyka Hanna Klepacka, choreografia Iwona Pasińska.Grają: Piotr Lizak, Marcin Wiśniewski, Przemysław Kosiński, Hanna Klepacka, Anna Chabowska,Dawid Rafalski, Elżbieta Donimirska, Jerzy Kaczmarowski, Beata Małecka, Miłosz Karbownik, AndrzejAndrałojć, Damian Der i Filip Kałuża.W repertuarze <strong>Lubuskie</strong>go Teatru co kilka latpojawia się spektakl oparty na tekście czeskiegodramaturga. Od listopada zobaczyć możemy dramatDawida Drábka zatytułowany Pływanie synchroniczne.Teatrowi nieobcy był w ostatnim czasie kontaktz najnowszą czeską literaturą. Przypomnijmy dobrąinscenizację Opowieści o zwyczajnym szaleństwiePetra Zelenki w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej(m.in. udział w Festiwalu Sąsiedzi w Lublinie, LetniejAkademii Filmowej w Zwierzyńcu przy retrospektywiefilmów Zelenki). W 2006 roku w ramachPowinobraniowych Spotkań Teatralnych „Niemcy –Austria – Czechy” widzowie znów zetknęli się z tematykączeskiego dramatu. Zielonogórski spektaklZelenki wprowadził zresztą tego autora na salonypolskiego teatru. Autor miał już renomę europejską,a zielonogórska prapremiera przyspieszyła tylko jegoobecność na scenach w naszym kraju. Także obecnośćczłonków grupy Skutr (2009) przy realizacji projektuTeraz na zawsze potwierdza wspomnianą prawidłowość.David Drábek (rocznik 1970) nie ma może takiejcharyzmy jak Zelenka, ale ma w Czechach swojeRECENZJE I OMÓWIENIA125


osiągnięcia. Debiutował w 1994 tekstem Joannaz parku. Pływanie synchroniczne napisał w 2003 roku.W tym przypadku nie mamy co prawda do czynieniaz prapremierą, bowiem ta odbyła się w kaliskimteatrze im. W. Bogusławskiego w 2008 roku. TakżeCentrala 71 – Dramatyczna Rura z Wrocławia czytałatekst Davida Drábka w reżyserii Gabriela Gietzky’ego.A wcześniej w 2006 przedstawiano go w Wałbrzychupodczas VII Dni Dramaturgii – Bracia Czesi(w reżyserii Piotra Kruszczyńskiego).Drábka interesują problemy kultury masowej i massmediów. Społeczeństwo po przełomie. „Właśnie dlatego,że takie rzeczy – na przykład drobnomieszczaństwoi mass media – nam zagrażają, ludzie muszą siębronić, muszą krzyczeć. Teatru, który tego nie robi,nie rozumiem” – mówił Drábek.Zrazu też przypomina mi się okładka wydaniaThe Mechanical Bride Marshalla McLuhana. Amerykański,typowy urzędnik, z teczką i w krawacie,unosi się jakby frunął, wśród świateł, rozbłysków,reklam, zamieszania obrazów, które przynosi z sobąkultura elektroniczna, na twarzy tego człowieka jednak,zamiast paniki, maluje się wyraz zadowolenia,poddawszy się fali znajduje w niej rozkosz. Czyli to, coMcLuhan nazwie potem „odpoczynkiem w biegu”.Reżyser zielonogórskiego spektaklu BranoMazuch, Słowak, próbuje zanurzać się w świeciemass mediów, zanurzać jednego z bohaterówopowieści – Kajetana. No i oczywiście nas – widzówspektaklu (podwójnie). Również wtedy, kiedystanowimy element inscenizacji. Kiedy gramy, nie dokońca z własnej woli, oglądaczy talk-show. Motywwody pojawia się (jest wszechobecny) w przedstawieniujako symbol nieuchronnie mijającej przeszłości,ale też jako coś, co nas zasysa, pochłania,zatapia. Wreszcie jako symbol nadziei, odnowieniai witalności (woda życia).Scenografia (autor Jan Polivka) uzupełnia budowanyobraz. Jesteśmy jakby w surrealistycznymświecie łazienki, basenu (!?). Przestrzeń sceny,a właściwie Sali Kameralnej została zabudowanaścianą z kafelkami. Krany i prysznice oraz symbolicznetrzy wanny. Zwisające korki nadają pomysłowiscenograficznemu znamiona iluzji, w ten sposóbnieco odciągając nas od skrzeczącej rzeczywistości.Bohaterowie to Filip (Piotr Lizak), Kajetan(Marcin Wiśniewski) i Paweł (Przemysław Kosiński).Złączeni w młodości pasją wspólnego uprawianiasportu, konkretnie pływania synchronicznego, terazstają się ofiarami nowego porządku społecznego.Autor opisuje moment życia, w jakim znaleźli się potrzydziestce. Ich traumę, w świecie rywalizacjii konkurencji.Odnotowałem w przedstawieniu spektakularnypowrót na zielonogórską scenę Hanny Klepackiej,aktorki, która w 1998 roku zaangażowała się do<strong>Lubuskie</strong>go Teatru i zagrała pamiętną rolę w NarkomanachBarbary Rosiek w reżyserii KrzysztofaRościszewskiego. Zresztą jest to powrót podwójny,również w roli autorki dobrej muzyki i opracowaniamuzycznego omawianego spektaklu.Nieźle w przedstawieniu wypada, w epizodycznejpostaci, Elżbieta Donimirska. W roli zahukanejnauczycielki z prowincji, Pani Magdy. Pikanterii tejscenie dodaje dobrze wykorzystana inscenizacyjnieobecność córki bohaterki (w tej roli Beata Małecka –adeptka).Natomiast, od jakiegoś czasu, moje duże współczucie,trochę prywatnie, wzbudza Jerzy Kaczmarowski.Ten niezły aktor, znany z wielu dobrych ról, oddwóch lat nie zagrał nic istotnego w Teatrze. W roliwieśniaka, też i tym razem, ma niewiele dopowiedzenia.Widzowie, nieco bardziej obeznani z „produkcją”dramaturgów pokolenia porno i pokolenia brutalistów,w kontakcie z tekstem Drábka nie doznają i nieodkrywają zbyt wielu zaskoczeń czy też artystycznychuniesień. Postaci nie mają tu zbyt wyrafinowanejkonstrukcji. Są nijakie, przeciętne, aleusprawiedliwia to nijaka rzeczywistość „rzeczywistościprzedstawionej”. To nawet dobrze pasującetutaj określenie: rzeczywistość. Dlatego że materiałdramaturgiczny, najczęściej dzisiaj proponowany nateatralnej scenie przez młodych, kreuje, a właściwieodzwierciedla rzeczywistość otaczającą nas na co dzień.Stałe elementy we współczesnej inscenizacjiteatralnej określa nieformalny katalog możliwych,acz powtarzalnych rozwiązań. To z pewnością multimedialnaprezentacja, grający na żywo zespółmuzyczny…W odróżnieniu od wielu widzów, nie porywamnie w inscenizacji zielonogórskiej ciało trzechgłównych bohaterów. Ich fizyczność. Zaopatrzeniw kostiumy (autorka Elżbieta Terlikowska) charakterystycznedla pływaków synchronicznych, które –co tu ukrywać – dają szanse na wyjątkowo ekspansywnąjego ekspozycję, od pierwszej sceny narzucająnam określoną poetykę odbioru. Dodajmy, nieco126


wykrzywiając ją. Kabaret, farsa to proponowanykierunek. Szczególnie Marcin Wiśniewski prezentujenam swoje dorodne walory. Na jego twarzy, malujesię w takim momencie, bezgraniczne zadowolenie.Ale czy ten zabieg nie jest zbyt łatwy, przez co banalny?Wiem, że Czesi patrzą na wszystko z dystansemi właściwym dla siebie humorem, groteską.Forma w tym przedstawieniu zdaje się jednakniepotrzebnie przykrywać traumę trójki bohaterów.Przekierowuje uwagę, szczególnie leniwego widza,w kierunku powierzchniowej interpretacji.W scenie telewizyjnego show Marcin Wiśniewski,przypomnę Kajetan, znakomicie buduje osobowośćtelewizyjnego showmana, modnie określanegodzisiaj mianem celebryty. Prowadzi program Dokopcieim. Zatraca się w tej roli. Potrafi być bezwzględny,szczególnie w stosunku do przybyłej z innego świataMagdy. Tu pojawia się banalna scena, z udziałemdwójki kibiców (Andrzej Andrakojć, Damian Der),zwiastująca motyw regionalny żużla, jaki ma siępojawić wkrótce w Lubuskim Teatrze..Pozostali dwaj bohaterowie to Filip i Paweł. Ichbiografie są inne niż Kajetana. Paweł nie zgadza sięna korupcję i public relation. Walczy z wszechobecnąkonsumpcją. Został wiecznym opozycjonistą, wieczniepijany. Zapamiętujemy dobrą, wzruszającą scenęz Przemysławem Kosińskim i Anną Chabowską, pokazującądramat relacji pomiędzy bohaterem a rodziną.Filip natomiast przepoczwarza się, rosną mubłony pławne, przekształca się w wydrę, wybrałemigrację wewnętrzną. Ucieczka jest dla niegorozwiązaniem?FILIP Powinienem wam coś powiedzieć. Niewychodziłem stąd od ostatniego treningu.PAWEŁ Jak – nie wychodziłeś?FILIP Nie poszedłem do domu. Zostałem w wodzie.Kiedy poszliście, skoczyłem do kibla, wróciłem,zgasiłem światło i wlazłem z powrotem do wody.KAJETAN Ty tu siedziałeś, ile... sześć dniZastanawiam się, czego współczesny odbiorcaoczekuje od teatru? Zwierciadła czy iluzji? Obserwujęteatr od jakiegoś czasu. Po sukcesie Made in PolandPrzemysława Wojcieszka ogarnęły mnie wątpliwości,czy aby teatr nie odtwarza jej zbyt dosłownie.Natomiast pomysł z zespołem w scenie finałowej jesttrafiony, choć nie jestem pewien, czy logicznościąscenicznych i dramaturgicznych zdarzeń uzasadniony?Pewne jest, że można go uznać za pointęspektaklu. Daje też bezwzględnie szansę aktorom nabis, gdyż piosenka jest urocza. Szczególnie chcę tuwyróżnić Filipa Kałużę na gitarze. Jego obecnośćsprawiła mi dużą przyjemność, była też, nie ukrywam,zaskoczeniem. Ale widz zdziwiony jestrównież, kiedy za bass chwyta Marcin Wiśniewskia w chórku zauważa, obdarzoną niepowtarzalnąekspresją, Hankę Klepacką.Andrzej BuckDetektyw Gloria Kosz na tropieViktoria Korb, Śmierć naukowca, Wydawnictwo L&L, Gdańsk 2008, 201 s.Polityka i kryminał, takie zestawienie chyba nikogojuż nie dziwi. Miłośnicy zagadek kryminalnych z kluczempolitycznym powinni sięgnąć po najnowsząksiążkę Viktorii Korb. Autorka wielu publikacjiw Niemczech, urodziła się w Kazachstanie i wychowaław Warszawie. W Polsce ukazała się jej powieść:Ni pies, ni wydra… Marzec 68 we wspomnieniachwarszawskiej studentki. Korb studiowała handel zagranicznyw Szkole Głównej Planowania i Statystyki(obecnie SGH). Za sprawą nagonki antysemickiejwywołanej przez władze komunistyczne zostałazmuszona do wyjazdu z Polski. W rozrachunkowejksiążce, napisanej swobodnym językiem, bez cieniapatosu, zagląda za kulisy tamtych haniebnychwydarzeń jako ich bezpośredni obserwator.Trauma Marca ‘68 nie pozostaje bez wpływu natwórczość Korb. Autorka konsekwentnie „załatwia”prywatne porachunki z politykami. W Śmierci Naukowcadostało się niemieckim elitom politycznym,pokolenia ‘68. Kryminalna fabuła jest tylko pre-RECENZJE I OMÓWIENIA127


tekstem do ukazania degrengolady moralnej ludzi,którzy szermowali odnowionymi hasłami zaczerpniętymiz rewolucji francuskiej. Z Wolnością, Równościąi Braterstwem na ustach wyzwalali klasę robotnicząspod ucisku kapitału i przy okazji rozprawiali sięz drobnomieszczańskim porządkiem moralnym, czegowyrazem była rewolucja seksualna. Dawni buntownicyw nowym systemie gospodarczym opartym napieniądzu trochę się zmienili: „(…) to pokolenie byłychstudenckich rewolucjonistów, też obyczajowych,z 1968 roku po prostu chodziło na kurwy. W tensposób nie musieli starać się o kobiety i mogli zostawićwszystkie swe zahamowania za drzwiami (s. 10).Oni przecież zawsze sławili wolny seks, bez takichobciążeń jak poznawanie się i witanie (…) DzieciMarksa i coca-coli stały się coraz bardziej dziećmicoca-coli, a nawet burdeli. Bez Marksa” (s. 11).Przedstawiciele pokolenia studenckiej rewoltynieoczekiwanie zostają wplątani w morderstwo.Śmierć profesora Adalberta Donnemua ma wyraźnyzwiązek z polskimi aferami lat 90., pośród których napierwszy plan wysuwają się: aresztowanie dyrektorapolskiego Łucznika w Niemczech za rzekomezłamanie embarga na eksport broni do Irakui zabójstwo generała Papały. Jest morderstwo, musibyć też i detektyw, a konkretnie para detektywów:Gloria Kosz, która podobnie jak autorka mieszkaw Berlinie i Knut Wegor, nudny niemiecki prawnik, jejpartner życiowy. Czytelnicy wychowani na klasycznychkryminałach autorstwa: Agaty Christie czyConana Doyle’a mogą poczuć się rozczarowani.Akcja powieści niestety nie trzyma w napięciu, a narracjajest przewidywalna. Nawet średnio wyrobionyczytelnik zauważy w książce liczne szwy, które miaływiązać fabułę. Autorka dzieli się też swoimi przemyśleniamiodnośnie polskiej transformacji ustrojowej.Potrzeba dużo dobrej woli, aby dostrzecw nich głębię. Rażą banałem i powierzchownościąosądów. Nic odkrywczego nie ma w twierdzeniach,że politycy różnych partii nie kierują się dobrempaństwa, a własnym partykularnym interesem.Dla książki warto jednak poświęcić zimowywieczór. Autorka w mistrzowski sposób portretujespołeczeństwo niemieckie po upadku muru berlińskiego.Sarkazm i groteska w połączeniu z trafnąanalizą niemieckich lęków i obaw okresu przełomu1989 z pewnością zrekompensują czytelnikowi wątłąintrygę. Zaletą książki jest też bezkompromisowośćw walce z ideologią politycznej poprawności. Autorkaszydzi z ekologów, feministek, podśmiechuje sięz gejów. Z drugiej strony pokazuje hipokryzję osób,które pod płaszczykiem tolerancji kryją uprzedzeniawobec wszelkich mniejszości. Bawi się też stereotypaminarodowymi i ośmiesza ich autorów.Jednym słowem, jak na kryminał trochę za mało.Cała reszta gwarantuje rozrywkę na poziomiei dostarcza solidnej porcji refleksji. To z kolei więcej niżmożna by oczekiwać po powieści kryminalnej.Rafał KrzymińskiMądzik dokumentowanyLeszek Mądzik. Teatr, scenografia, warsztaty, fotografia, plakat, Wydawnictwo Jedność, Lublin 2009,174 s.Ukazała się efektowna książka – album LeszekMądzik... dokumentująca dokonania artystyczneLeszka Mądzika (teatr, scenografia, warsztaty,fotografia, plakaty). Autorami tekstów, które poprzedzająposzczególne rozdziały, są reprezentującynajwyższą klasę autorytetów: wprowadzenieWojciech Skrodzki, Teatr (Janusz Degler), Scenografia(Agnieszka Koecher-Hensel), Warsztaty(Krystyna Zachwatowicz-Wajda), Fotografia (AdamBujak), Plakaty (Stanisław Wieczorek).Po monografii Dominiki Łarionow zatytułowanejPrzestrzenie obrazów Leszka Mądzika, wiemyo twórczości autora Ecce homo coraz więcej. Jednakalbum znakomicie uzupełnia ikonograficznie pracęautorki.Ostatnio obserwujemy wysyp prac o twórcySceny Plastycznej KUL w Lublinie: Leszek Mądzik Mójteatr, Leszek Mądzik Fotografie, Teatr obrazu LeszkaMądzika (40 lat twórczości), Pejzaże wyobraźni(sztuka, teatr, fotografia, plakat) i in.128


Co ciekawe, świeżo pojawiła się na rynku pracazupełnie odmienna od dotychczasowych autorstwaDominiki Leszczyńskiej, zatytułowana Podróż, dodajmyzapis dziejów rodziny Mądzików oraz drogiartystycznej, jaką odbył reżyser i scenograf. Zresztąjest to podróż, która się jeszcze nie skończyła.Leszek Mądzik jest przedstawicielem teatruobrazu, bezsłownej prawdy, teatru wyobraźni,twórcą Sceny Plastycznej KUL Prezentował swojespektakle na kilkuset festiwalach teatralnych nacałym świecie. W swej twórczości krąży wokółtematu czasu, przemijania, jego wpływu na kondycjęludzką pomiędzy sferą sacrum i profanum. Poszukującnajlepszego sposobu wyrażenia napięć i lękówukrytych głęboko w człowieku – artysta odszedł odsłowa, zwrócił się w stronę teatru wizualnego, któryumożliwia współodczuwanie z widzami.Ale jest w tej książce – albumie coś, na co chcęzwrócić uwagę z perspektywy zielonogórskiej małejojczyzny, mianowicie cykl fotografii (autorstwaAndrzeja Wierdaka) ze spektaklu Strumień LeszkaMądzika w jego reżyserii i scenografii, z muzykąAndrzeja Zaryckiego (wybitnego kompozytorakrakowskiej Piwnicy pod Baranami). Prapremieraodbyła się 30 września i 1 października 2006w Lubuskim Teatrze. Jest też plakat, którego projektMądzik przygotował na premierę. Wszystko towśród fotografii ze spektakli realizowanych przezartystę poza Sceną Plastyczną KatolickiegoUniwersytetu Lubelskiego. A takich przedstawieńzrobił Mądzik niewiele. Przypomnijmy: Korozjaw Teatrze Pleciuga w Szczecinie, Źródło i Blask weWrocławskim Teatrze Lalek, Tygiel dla 18 FestiwaluMuzyki Chrześcijańskiej w Częstochowie orazNamanha Makbunhe wg Makbeta Szekspiraw Teatrze Narodowym w Lizbonie. Zatem spektaklzielonogórski mieści się w precedensie artystycznymi przekroczeniu granicy dotąd nieprzekraczalnej przezMądzika.Leszek Mądzik znalazł się w Zielonej Górzenieprzypadkowo. Wcześniej Mądzik w Zielonej Górzeprezentował prawie wszystkie spektakle ScenyPlastycznej KUL (m.in. Wrota, Odchodzi, Bruzda),prezentował wystawy plakatu i fotografii, a teżpoprowadził warsztaty z aktorami <strong>Lubuskie</strong>go Teatru(etiuda prezentowana była podczas Nocy Poetóww roku 2004).O kulisach swojej pracy w Lubuskim Teatrzemówił w wywiadzie dla „Gazety <strong>Lubuskie</strong>j”: „Rzeczywiście,niewiele było przypadków, gdy opuszczałemswój teatr. Ostatnio doświadczam tego częściej,zachęcony konfrontacją z innym sposobem pracy.Jednym z powodów, dla którego podjąłem próbęw Zielonej Górze jest to, że trochę ten teatr znam.Dwa lata temu zrealizowałem tu warsztat teatralny.Mam też poczucie, że teatr, jaki uprawiam, nie jestobcy zielonogórskiej publiczności, która oglądaławiększość przedstawień Sceny Plastycznej. Pokusąbyła też przestrzeń; inna od tej, jaką mam w swoimteatrze. Umożliwiająca pokazanie totalnego obrazu”.Mądzik nigdy nie formułuje scenariusza swoichprzedstawień. Twórca natomiast chętnie mówi o ideikażdego przedstawienia. Ideę ową zawiera zawszew tytule. To jest trop. Przytoczmy jego wypowiedzidotyczące idei realizowanej w Zielonej Górze:„Strumień – zawsze jest życiodajny, jest pragnieniemspełnienia. Ono realizuje się też wobec drugiejosoby. Zamknięty w skorupie człowiek opuszcza jąw poszukiwaniu bliskiej osoby, strumień nadzieii wielka motywacja bohatera powodują, że pancerzlęku pęka i odpada – warstwa po warstwie ukazujesię prawie nagie ciało, zanurzając się w tajemniczyogród, witalny, pełen ufności i nadziei. Czas płyniei weryfikuje pragnienia. Iluzja pięknej, powabnejprzygody znika, ulatnia się jak upragnione marzenia.Na swojej drodze nasz bohater napotyka na pierwsząprzeszkodę. Będą się one teraz mnożyć. Otchłańsamotności i braku zrozumienia zbiera pierwszeżniwo. Trakt, którym człowiek podąża staje się małoprzyjazny. Próby nawiązania kontaktu z drugimczłowiekiem są daremne. Na szachownicy życia choćspotyka wiele postaci z żadną z nich nie udaje sięspotkać. A jeżeli już rodzi się nić relacji – nie wytrzymujepróby czasu. On jest bezwzględny, zabiera namurodę, patynuje. Pozostaje tylko sfera tęsknot,marzeń, czyli sfera ideału – odległego od rzeczywistości.Zanurzamy się w ten dziwny świat iluzji. Onnas pochłania i ogrania. A strumień nadziei oddalasię, wygasa. Zastępuje go cisza i samotność. Jakaśdziwna pustka, choć postaci wkoło nas wiele.Dostrzegamy je jak za dziwną taflą szkła. Jakaśniemoc w dotarciu do drugiego człowieka. Kiedynam się wydaje, że go dotykamy, jakaś przeszkodatę perspektywę oddala. Pustka jest jedyną konkluzjąz tych pragnień. Zamykamy się w swoichwnętrzach pełnych beznadziejności, w którychperspektywie nie widać światła. Czerń nas pochłaniai prowadzi na kolejne bocznice kolei życia. Nie mamyRECENZJE I OMÓWIENIA129


już nic do stracenia. Możemy się pozbyć ostatniegoprzyodzienia, które ujawni naszą bezradność,nagość. To co ubieramy przez lata w pragnieniach,snach, teraz zdejmujemy, wieszamy na wieszakuprzegranej, której na imię samotność” – twierdziL. Mądzik.„Kamień, głaz, a może porzucony wór. Niepokoiswoim kształtem i martwotą. Milczy. Po jegogrzbiecie płynie strumień czystej, srebrzystej wody.Płynie długo i monotonnie. Ma swoje rezultaty.Nasącza skorupę ledwo widocznego garbu, powodujejej ożywienie. Korpus bryły pulsuje odrzucającposzczególne warstwy. Ujawnia ukrytą męskąpostać. Kiedy wydawało się, że droga przed naszymbohaterem stoi otworem, pełna nadziei, witalnościi uczuć, następuje nieoczekiwany upadek. Pęka iluzjarajskiego ogrodu, pełnego tajemnic. Czas zbieraswoje żniwo. Wędrówka trwa, ale ogród już nieten, poszarzał. I choć pełen postaci, nie koi onzapachem, wonią ani powabem. To dziwna samotnośćludzi jakby sobie obcych. Zatrzymanew kadrze patrzą gdzieś daleko Wzrok nie spoczywana drugim człowieku. Te postaci płyną w dziwnejprzestrzeni. Dryfują w różnych kierunkach, a gdy sięprzez przypadek spotkają nie rodzą żadnych uczuć.Każda ma swoją próżnię, swój świat – dziwnypozbawiony uczuć” – definiuje dalej swoje myślenieMądzik.„Ludzkie ciało... prowokuje, kusi, podnieca.Zachwyca i wzbudza szacunek. Przez spojrzeniei dotyk na nie reagujemy. Jest zapisem, który jeprzeistacza, aż w końcu unicestwia. Na tę refleksjęnajbardziej podatne jest ciało kobiety. Zdobywamy je,kiedy jest jego pora, a później żywimy się tylkowspomnieniem. Czy tylko wspomnieniem? Czy jegoszlachetność nie jest silniejsza i pełniejsza, kiedy czaszbiera na nim swoje żniwo? Uroda patyny, tej dziwnejkorozji, to tajemny fenomen przemijania. Odmierzanegodziny przewartościowują podniety, jakie tociało w nas wyzwala. Wspaniały symbol tajemnicyczasu. Tajemnicy, z którą choć trudno się pogodzić,dostarcza impulsu do tworzenia; każe się przed niąpokłonić” – tak z kolei Leszek Mądzik pisał w programieo swoim spektaklu.W Strumieniu wystąpili aktorzy <strong>Lubuskie</strong>go Teatru:Marta Artymiak, Beata Beling, Marta Frąckowiak,Tatiana Kołodziejska, Kinga Kaszewska-Brawer,Wojciech Brawer, Wojciech Czarnota, TomaszKarasiński, Andrzej Nowak.Premierę Strumienia (przygotowaną z okazji55-lecia Sceny Zawodowej <strong>Lubuskie</strong>go Teatru w ZielonejGórze) poprzedziło otwarcie wystawy fotograficznejLeszka Mądzika pt. Spojrzenia, bardzoosobisty zapis z teatralnych podróży po świecie.Autor napisał wówczas w katalogu:„Spojrzenia. Na osobę, przedmiot, przestrzeń,naturę. Wzrok biegnie po tym, co kusi, intryguje. Śladzniszczenia, korozji, patyny umiejscawia przedstawioneobrazy (fotografie) w jakiejś logice, porządku,rzeczywistości. Dopiero przez przeczucie, by niepowiedzieć rozumienie upływających chwil dostajemykomunikat o nas samych, o naszej przygodności.Ostatnie moje wędrowanie w 2006 roku przez NowyJork, Edmonton, Calgary, Teherean, Persepolis, Shirazczy Tibilisi pomimo, że dotyka różnych kultur, religiii miejsc, znajduje w swych mikro-scenach przekazo naszej tajemnicy zanurzonej w czasie”.Spektakl teatralny jest tworem ulotnym. Dlategowarto też przy tej okazji prześledzić dokumentacjęprasową tego wydarzenia.Leszek Mądzik w rozmowie Danuty Piekarskiejw „Gazecie <strong>Lubuskie</strong>j” z 28 września 2006:„Pewnym wprowadzeniem w świat mojegoteatru i metody pracy były trzy filmy poświęconeScenie Plastycznej KUL, które pokazałem. (...) Mamwrażenie, że już po paru dniach miałem od aktorówduży kredyt zaufania. Dziś mogę mówić o więzi,która nie żąda zbyt wielu pytań. Opiera się bardziejna zawierzeniu niż wiedzy. Na gotowości do wejściaw pewną tajemnicę niż pewności, co z tej próbywyniknie. Bardzo jestem rad, że nie tylko aktorzy, alezespół techniczny oraz pracownie teatru, dla którychspektakl był dużym wyzwaniem, poradziły sobiez tym bardzo dobrze” (o pracy i przygotowaniach doprzedstawienia).(…)„O tajemnicy czasu, wpisanej w ludzkie ciało.O tym, jak na nie patrzymy i jak je odczuwamyw różnych porach wieku... Nie lubię mówić o swoichspektaklach. Słowo jest zbyt ubogie, by oddaćnajgłębsze emocje. Dlatego wyrażam je przez obraz,światło dźwięk, fakturę, muzykę” (o tym, czymbędzie Strumień).Widz musi być gotowy na więcej (rozmowaDoroty Żuberek w „Gazecie Wyborczej” z 5 października2006):„Uciekam świadomie od warstwy fabularnejw moich spektaklach i opowieści, która snuje się ze130


sceny. Poruszam problem przemijania bliski przecieżnam wszystkim. Tym razem opowiadam o momentachw życiu kobiety, które mijają” (spektaklw ciemnościach, bez słów).(…)„Dla mnie ciemność, mrok, noc to synonimywyciszenia, czasu, jaki mamy dla siebie. Kiedy już nicnas nie zajmuje, wszystkie bodźce z zewnątrzprzestają nas dotykać, odrywać od sedna. Noc niesieukojenie, uspokojenie, równowagę. Bardzo tegopotrzebujemy. Ten spokój chciałem dać widzom podczasspektaklu. Dlatego bezwzględnie prosimy o wyłączenietelefonów i nie otwieramy drzwi odpoczątku do końca spektaklu. Niekontrolowaneświatło mogłoby zburzyć nastrój.”Teatr światła i ciemności Anny Agnieszki Wójcik(miesięcznik „Puls”, styczeń 2007):„Ciemność, głęboka, dostatecznie gęsta, by widzsiłą w nią wrzucony, poczuł się nieswojo. Nie sposóbnie odczuwać mimowolnej ulgi, kiedy pojawia siępierwsze wątłe światło. Z ledwie wydartego mrokukokonu powoli, z precyzją naśladującą bezdusznymechanizm przyrody wyłania się postać. Mężczyzna.Odwraca się, podchodzi do przegradzającej całąscenę ściany liści, wczepia się w nią dłońmi i powoliz widocznym wysiłkiem, wprawia ją w ruch.Wrażenie jest niesamowite.Obrazy Leszka Mądzika, twórcy Sceny PlastycznejKUL, utrzymane są w stałej konwencji.Pierwszoplanowymi aktorami są niezmiennie światłoi mrok. Przestrzeń jest plastyczna w niemniejszymstopniu niż przedmioty i odhumanizowane ludzkieciało. Wszystkie elementy współgrają tworząc organicznącałość. Czas, przemijanie, narodziny i śmierć,sacrum i profanum, boskość i zwierzęcość człowiekato tematy, do których autor wciąż, różnymi drogamipowraca. W Strumieniu uwypuklony jest dodatkowoelement kobiecy. Ona jest tą, z której wyłania sięczłowiek, tak jak z Boga wyłonił się świat.Rozchylone uda leżącej na wznak kobiety przywodząna myśl seks i proces narodzin. Mądzik nie rozjaśniatej sceny, stawiając na przenikającą do szpikukości niejednoznaczność. Ubóstwienie kobietysięga szczytu, kiedy na scenie pojawia się okrytawyłącznie przepaską na biodrach postać kobiecanaśladująca ułożeniem ciała złożonego w grobieChrystusa. Niezaprzeczalnym atutem Strumieniajest otoczka scenograficzno-choreograficzna. Ruch,światło i dźwięk doskonale ze sobą współgrają.Zielona, otwierana i zamykana przestrzeń zadziwiawielowymiarowością (…)”.Po premierze lubelskiej w Teatrze JuliuszaOsterwy Grzegorz Józefczuk napisał w „GazecieWyborczej” – Lublin: Zaskakujący Mądzik (10 stycznia2007):„Mądzik znowu zaskoczył miłośników teatrumroku. W nowy sposób potraktował przestrzeńteatru i aktora. Możemy być pewni, że w teatrzeLeszka Mądzika nie znajdziemy najmniejszego śladuwiadomości z dziennika telewizyjnego czy z pierwszychstron gazet. Teatr ten nie jest dokumentemtak rozumianego dnia codziennego, niemniejw niezwykły sposób do tej codzienności się odnosi.Bo Mądzik zderza naszą konieczną przygodność,przypadkowość, chwilowość i owo obarczenie codziennością– z wiecznością i transcendencją.W Strumieniu powrócił – jakby nawiązując doZielnika sprzed 30 lat – do kwestii biologii człowieka(...).Ale to nieco inny teatr Mądzika niż go znamy.W spektaklach zrealizowanych przez Scenę PlastycznąKUL Mądzik budował czarne, wąskie i długietunele, w których perspektywie dzieją się kreowaneprzez niego obrazy. W spektaklu Strumień obokperspektywy skorzystał z plastycznych walorówpanoramy, jakie daje szerokie pudło sceny teatrurepertuarowego. Swoboda tego wielokierunkowegozagospodarowania przestrzeni obrazami jest doprawdyzaskakująca. Nie poetyka mroku budowanana powidokowych obrazach, rodzących się nakrawędzi oka, ale sama wizyjność, wizualnośći plastyczność niemal krystaliczna stały się esencjątego spektaklu. Czyste malarstwo, w którympędzlem jest światło. Za tym innym budowaniemobrazu idzie nowe wykorzystanie aktora, wciążniemego, który jednak nie jest ludzką kukłą,a aktorem grającym swoje ciało. Nadal aurawidowiska ma wymowę głęboko chrześcijańską, alechwilami uzyskiwaną obrazami o charakterze niemalhollywoodzkim. I wciąż ta sama pozostaje, mimowszystko, tajemniczość i niejednoznaczność wizjijego teatru”.Warto odnotować, że Strumień przyniósł<strong>Lubuskie</strong>mu Teatrowi nagrody i udział w festiwalachteatralnych podobnie jak w przypadku ZabijaniaGomułki wg Pilcha (Festiwal Prapremier w Bydgoszczy,Festiwal Komedii Talia w Tarnowie,Festiwal Genius Loci w Nowej Hucie, KonkursRECENZJE I OMÓWIENIA131


na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnejw Warszawie, itd.).Strumień brał udział w Festiwal Sztuki Sakralnejw Częstochowie (2007) pokazywany w Teatrzeim. Adama Mickiewicza, w Festiwalu KulturyChrześcijańskiej w Łodzi (2007) prezentowany nascenie Teatru Nowego im. Kazimierza Dejmka.Peregrynację ze Strumieniem zespół LT kontynuowałw Lublinie, mieście, w którym od 40 lat tworzyLeszek Mądzik, gdzie w Teatrze Juliusza Osterwy(2007) odbyła się lubelska premiera spektakluMądzika. Wreszcie dzięki Strumieniowi zostałazdobyta – w rozumieniu symbolicznym – scenalegnicka, na którą zaprosił spektakl Jacek Głomb(2007).Przy tej okazji warto na koniec podjąć próbęzapisu tego spektaklu, który epatuje obrazem,światłem i dźwiękiem. Nie ma on jednak rejestracjiwizualnej ani też scenariusza w tradycyjnym rozumieniu.Oto zapis w którym wykorzystuję wypowiedzisamego reżysera i scenografa tego zdarzenia orazobserwację uczestniczącą.Idea i obrazy plastyczneW moim teatrze nie ma słów. Jedynym słowemjest tytuł na afiszu, który ma uruchomić i ukierunkowaćwyobraźnię widza. Bezgłośne dialogi odbywająsię pomiędzy postaciami. Bohaterami, którzygrają własnym ciałem. Pomiędzy wykreowanymiobrazami. W przestrzeni znaczonej ciemnościąi światłem. Zanurzonej w muzyce.Drążę temat sacrum, odchodzenie od biologii,erotyki – to przecież towarzyszy nam przez całeżycie. Pewne stany i sytuacje są w życiu wieczne. Byłyi będą. Perspektywa czasu, zdobytego doświadczeniapozwala nam w każdym spektaklu mówićo tym w inny sposób. Staram się, aby coraz głębiejdrążyć nieznane nam warstwy struktury człowieka.Aby wydzierać – Bogu i Kosmosowi – ukryte w nastajemnice. Staje się to za sprawą głębokiegoprzeżycia, które pozostaje na krawędzi zrozumienia.Nowa przestrzeń teatralna umożliwia pokazanietotalnego obrazu. Strumień zawsze jest życiodajnympragnieniem ludzkiego spełnienia. Człowiek myślio spełnieniu własnym i nie zapomina o najbliższychosobach.Ciemność, mrok, noc to synonimy wyciszenia,czasu, jaki mamy dla siebie. Kiedy już nic nas niezajmuje, wszystkie bodźce z zewnątrz przestająnas dotykać, odrywać od sedna. Noc niesieukojenie, uspokojenie, równowagę. Bardzo tegopotrzebujemy.Zasłona pełni rolę znaku, który wskazuje nagłębię tajemnic, jaką kryje świat wobec człowiekai jego zagadki bytu najpierw w biologicznym, a potemmetafizycznym wymiarze.Zanurzamy się w muzyce. Bohater poddaje sięlosowi. Porusza się wolno, jego stopy określają kierunekwędrówki. Czas wyznacza rytm ludzkich przemian.SkorupaKamień, głaz, a może porzucony wór. Niepokoiswym kształtem i martwotą. Milczy. Człowiek bywazamknięty w organicznej przestrzeni. Po jegogrzbiecie płynie strumień czystej, srebrzystej wody.Płynie długo, monotonnie. Nasącza i ożywia skorupęledwo widocznego garbu. Strumień nadziei to wielkamotywacja bezbronnego człowieka. Sprawia, żepęka pancerz lęku. Korpus bryły pulsuje. Ujawniaukrytą męską postać.Bohater opuszcza skorupę w poszukiwaniubliskiej osoby. Opadają kolejne warstwy troski. Spodnich wyłania się prawie nagie ciało. Wola życia jesttak ogromna, że bohater zanurza się w tajemniczyogród. Daje mu się wchłonąć i pozostaje pełen ufnościi nadziei. Rozświetlone klatki ukazują postaci, ludzkieczęści ciała, nogi, dłonie, głowy.BramaBohater przechodzi do innej świetlistej przestrzeni.Przekracza bramę, granice samotności i lęku. Pokonujeograniczoną wyobraźnię i otwiera się na noweprzeżycia. W spokoju i z rezygnacją odbiera wszelkierazy, przyjmuje ciosy, poddaje się losowi. Z mrokuwyłaniają się inne postaci, które żyją.Zderzenie naszej koniecznej przypadkowości,chwilowości z wiecznością i transcendencją.Czas płynie i weryfikuje pragnienia. Iluzja pięknejpowabnej przygody znika, ulatnia się jak upragnioneniedosiężne marzenia. Doznane uprzednio cierpieniepotęguje w człowieku świadomość przemijaniai ziemskiej ułudy. Bohater ustępuje miejsca Kobietom.Leżą na ziemi, czują się zjednoczone.132


Kobieta – MatkaNoc niesie ukojenie, uspokojenie, równowagę.Przygotowuje do spełnienia snu o miłości i macierzyństwie.Jest symbolem aktu oddania ciała i duszy.Biologiczność, która jest ziemskim, poniekądbanalnym, lecz i dokuczliwym aspektem bytuludzkiego, zostaje ukazana jako coś sprzężonegoz transcendencją. Poprzez biologię doświadczamypiękna, miłości oraz czasu. To z biologii bierze sięnasz egzystencjalny niepokój. To biologia czyni chwileżycia dwuznacznymi, tak jak rozchylone nogi kobietymogą przywodzić na myśl i narodziny, i seks. Kobietajest istotą naznaczoną. Kocha. To, co dzieje sięz duszą i ciałem w kolejnych fazach życia, możnapokonać.NarodzinyKiedy wydawało się, że przed bohaterem, pełnymnadziei, witalności i uczuć, wieczność stoi otworem,następuje nieoczekiwany upadek. Bohater napotykana swojej drodze pierwszą przeszkodę. Przeszkodybędą się teraz mnożyć. Otchłań samotności i brakuwzajemnego zrozumienia zbiera pierwsze żniwa.Świat, którym człowiek podąża, jest mało przyjazny.Daremne też są próby nawiązania kontaktu z drugimczłowiekiem. Mimo że w swoim życiu bohater spotykawielu ludzi, to z żadnym z nich nie udaje mu sięspotkać. Jeśli nawiązuje się nić porozumienia, niewytrzymuje ona próby czasu.Pęka iluzja rajskiego ogrodu, pełnego tajemnici piękna. Czas zbiera swoje żniwo.MiłośćCzas jest bezwzględny. Zabiera kobiecie urodę.Patynuje. Pozostaje sfera wspomnień, marzeń,tęsknot. Sfera ideału jest bardzo odległa od rzeczywistości.Intymne spotkanie z ludzkim ciałemprzynosi gorzkie rozczarowania. Tymczasem tajemnicaczasu wpisana jest w ludzkie ciało. Tajemnicaspojrzeń i odczuwania w różnym wieku. Zanurzamysię w dziwny świat iluzji, który nas pochłania i ogarnia.Wędrówka trwa, ale ogród nie jest już ten sam.Poszarzał, posmutniał, zmienił się. Jest pełen postaci,jednak już nie pachnie wonią życia.ObcośćStrumień nadziei oddala się. Wygasa. Zastępujego cisza i samotność. Dziwna, obca pustka, choćruchu i światła wokół tak wiele. Wszystkie postacidostrzegamy niczym za dziwną taflą szkła. Prostyobraz człowieka samotnego pod nieboskłonem maporażającą moc. Wyczuwamy niemoc w próbiedotarcia do drugiego człowieka. Kiedy zdaje nam się,że już go poznaliśmy, nieznana przeszkoda oddalaperspektywę porozumienia. Jedynym efektem tychpragnień jest wszechogarniająca pustka. Zamykamysię w swoich własnych, pełnych złości urazach.W ich perspektywie nie widać światła, które dotądsprzyjało wędrowcom.StarośćJesteśmy skazani na przemijanie i śmierć. Każdaupływająca minuta, każdy nasz krok nieustannie kuniej zmierza. Ciemność etyczna to symbol zła,grzechu, tego co bezbożne, odległe od Boga.Ciemność to symbol niewiedzy, ale i lęku. Wrogousposobionych do człowieka mocy, symbol nieszczęśći nadchodzącej śmierci.OdejścieCzerń nas pochłania i prowadzi w miejscanieprzyjazne. Odstawia na bocznicę życia. Nie mamyjuż nic do stracenia. Możemy się pozbyć ostatniegoodzienia, bo ujawni naszą bezradność. Wstydliwąnagość. Nadszedł moment, w którym to, co przezlata uzbieraliśmy w najskrytszych pragnieniachi snach, tracimy. Czujemy się zmieszani i pokonani.Wieszamy na przedziwnym wieszaku, któremu naimię samotność. To dziwna samotność ludzi bliskich,ale jednak obcych sobie wzajemnie.Postaci są zatrzymane w kadrze, a jednocześniegdzieś daleko. Wzrok nie spoczywa na drugimczłowieku. Bohaterowie płyną. Dryfują w różnychkierunkach. Jednak nawet podczas przypadkowegospotkania nie mają dla siebie cieplejszych uczuć.Pozostali nieczuli i obcy. Żyją własnym, pozbawionymmiłości, życiem. Przegrani.Andrzej BuckRECENZJE I OMÓWIENIA133


Kiczowaty bestsellerStephenie Meyer, Zmierzch, przeł. J. Urban, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2008, 413 s.Na czarnej okładce dwie trupioblade dłonieoferujące apetycznie wyglądające czerwone jabłko.Oto propozycja skosztowania zakazanego owocu,jakim jest romans z… wampirem. Taką też lakonicznąinformację Stephenie Meyer umieszcza na swojejksiążce, co nie pozostawia cienia wątpliwości, o czymtraktuje Zmierzch. Możemy doczytać się jeszcze naodwrocie okładki, że jest to połączenie romansuz horrorem, a wszystko wplecione w tok narracyjnypowieści o dojrzewaniu.Główną bohaterką utworu jest młoda dziewczyna– co do ostatecznej wersji jej imienia można miećwątpliwości przez całą powieść, gdyż rówieśnikównotorycznie poprawia ze złością, że na imię ma Bella,kiedy zwracają się do niej Isabella, podczas gdyw sekretariacie szkoły przedstawia się jako IsabellaSwan. Zamysł autorki w tym względzie nie jest dokońca jasny. Niemniej jednak powieść rozpoczyna sięprzybyciem Belli do Forks do swojego ojca, gdziew nowej szkole poznaje przystojnego młodzieńcao imieniu Edward, w którym się zakochuje odpierwszego wejrzenia. Komplikacje zaczynają sięwówczas, gdy się okazuje, że jest on wampirem,którego dręczy niepohamowane pragnienie skosztowaniajej krwi. Od tej pory bohaterowie wikłają sięw różne intrygi, nadprzyrodzone zdarzenia oraznieprawdopodobne zbiegi okoliczności, których akcjarozciąga się aż na cztery tomy powieści: Zmierzch,Księżyc w nowiu, Zaćmienie, Przed świtem.Fabuła pierwszego tomu, aczkolwiek szumnienazwana romansem, podporządkowana jest jednakschematowi harlequina i realizuje wzorzec kiczu,zarówno w pomyśle fabularnym, jak i warstwiejęzykowej. Biorąc pod uwagę zasady kiczu zdefiniowaneprzez Abrahama Moles’a 1 , możemy powiedzieć,że powieść spełnia te wymogi, odwołując siędo zasady synestezyjnej percepcji, gdyż obliczona jestna wywoływanie chwilowego zachwytu przy oddziaływaniuna kilka zmysłów jednocześnie, zasadyprzeciętności, jako że opiera się na utartych schematachoraz zasady komfortu.Zmierzch realizuje literacki schemat „księciai kopciuszka”. Bohaterów dzieli pochodzenie, gdyżEdward, chociaż wywodzi się z rodu ludzkiegoi kiedyś był człowiekiem, teraz jest wampirem. Jest topierwsza przeszkoda na drodze do spełnienia idealnejmiłości. Istota ludzka i istota nieludzka – wampir– popełniają mezalians.Ona, przeciętna (bynajmniej we własnychoczach, bo później on ją nobilituje i nadaje tożsamośćkobiecą poprzez uświadomienie jej własnej wartości),mało atrakcyjna (znów we własnych oczach), niezdarnai niezgrabna, ale dziewicza i niewinna. Dalekojej do księżniczki.On – wcielenie ideału. Wysoki, muskularny,atrakcyjny, tajemniczy, wysportowany, gwałtowny,zmienny w nastrojach, co go czyni dodatkowo interesującym,pretenduje do roli bohatera i wybawcy, jakoże kilkakrotnie znajduje się we właściwym momencie,aby Isabellę wybawić od problemów, a nawet śmierci.Ratuje ją z kolizji samochodowej i z rąk niecnychopryszków. Nie trzeba wspominać, że motywratowania ukochanej zawdzięcza własnej intuicjii nadprzyrodzonej zdolności czytania w ludzkichmyślach. Będąc wcieleniem rycerza, nie ma co prawdabiałego rumaka, ale w zamian srebrne volvo. W dzisiejszychczasach wystarczy. To dzięki niemu onaprzechodzi drogę do uświadomienia sobie tego, żenie jest kopciuszkiem, lecz księżniczką. Otrzepawszysię z pyłu niewiedzy, zdobywszy poczucie kobiecej,czy raczej dziewczęco-kobiecej tożsamości, niezdołała jednak otrząsnąć się z iluzji idealizowaniaukochanego.W powieści S. Meyer nie można mówić o portretachpsychologicznych, a jeśli już, to o uproszczonychi stypizowanych, jako że mamy do czynienia zestereotypami psychologicznymi.Schemat harlequina realizuje się dalej w kreacjibohatera męskiego. Oczami bohaterki widzimy go przezpryzmat ideału, przy czym ów ideał odnosi się zarównodo osobowości, jak i do wyglądu. Opis ubioru częstoma na celu uwydatnienie jego fizycznej atrakcyjności.1 A. Moles, Kicz czyli sztuka szczęścia, Warszawa 1978.134


„Miał rozpiętą koszulę. Musiałam zdusić westchnieniezachwytu. Muskularny tors, który do tejpory miałam okazję podziwiać jedynie pod obcisłymipulowerami, teraz prezentował się w całej okazałości.Zarówno kolorytem skóry, jak i budową ciała,Edward przypominał marmurowe greckie posągi. Jestzbyt idealny, pomyślałam z rozpaczą. Nie powinnambyła się łudzić, że ktoś taki jest mi przeznaczony”.„Oczy miał zamknięte, rzecz jasna, nie spał. Bladofioletowepowieki również wyglądały na pokrytebrokatem. Przypominała wspaniały posąg o idealnychproporcjach, wyrzeźbiony z nieznanego kamienia –gładkiego niczym marmur, połyskującego jak kryształ”.„Miał na sobie tylko obcisły szary podkoszulekz dekoltem w serek i długimi rękawami, podobnie jakgolf, podkreślający idealną muskulaturę właściciela.Tylko dzięki wyjątkowej urodzie twarzy Edwardabyłam w stanie oderwać wzrok od jego umięśnionegociała”.Podobnymi opisami przeplatana jest fabułacałego utworu. Peany na cześć umięśnionego ciaławampira nie mają końca, aż trudno uwierzyć, że towłaśnie dziewczynie przypadło wychwalanie walorówfizycznych. Zachwyt nad pięknem zewnętrznymjest przecież domeną mężczyzn. Nie trzeba dodawać,że literatura niższej półki – w tym harlequiny –epatuje opisami tego samego rodzaju.Osobowość Edwarda łączy w sobie binarnośćcech: jest czuły i twardy, gwałtowny i wrażliwy,szorstki i troskliwy, wybuchowy i delikatny, ale przedewszystkim w sposób nieświadomy jest uwodzicielski.Belli przypomina „posąg Adonisa, który przycupnąłna jej wyblakłej kanapie”, „półboga”, siedzącego na„odrapanym krześle w kuchni Charliego” (Charlie toojciec), patrzącego na nią „oczami o porażającejmocy”, o „aksamitnym głosie” i „idealnym wykrojuust”, od którego „bije elektryzująca aura”. Nieludzkiepiękno Edwarda „jest nie do zniesienia”, kontrastuje znieciekawą rzeczywistością, odrywa od miałkiej egzystencji.Dosyć często widzimy go przeżywającego silneemocje, gdy jest wzburzony, „warczy rozwścieczony”i mówi „cierpko”, co mu tylko przydaje uroku.Kolejną kwestią są nieśmiałe opisy doznań erotycznych,charakterystyczne dla harlequina orazmotyw kolejnej przeszkody w spełnieniu miłosnym.Są tu bezprecedensowe pytania o wcześniejszedoświadczenia, o niewinność dziewczyny, a potempełne napięcia i oczekiwania noce z ukochanym,który z racji bycia wampirem w ogóle nie sypia, leczleży u boku dziewczyny i powstrzymuje swojepożądanie oraz popędliwość, aby przypadkiem niestały się przyczyną śmierci ukochanej. W porankachpełnych entuzjazmu i radości na swój widok nie mamowy o przykrym zapachu z ust, gdyż tacy bohaterowienie mają potrzeby używania pasty do zębów.Pocałunki zaś kończą się dla Belli rzeczywistąutratą przytomności, nie trzeba dodawać, żez wrażenia.Język utworu obliczony jest na wywołaniełatwych wzruszeń, nie należy się spodziewać polotuliterackiego. Przesycony kiczowatymi porównaniami,obfituje w spłycone próby opisywania wewnętrznegoświata bohaterki. Obliczony jest na niewybredny gustmasowego odbiorcy, a raczej – odbiorczyń. Kolejnerozczarowanie. A już czytelnik mógłby mieć nadziejęna bardziej wysublimowany język autorki z racjiukończonych studiów na wydziale literatury angielskiejna Brigham Young University. Kwestia języka niedawała mi spokoju, więc sięgnęłam do oryginałuTwilight, aby się przekonać, czy płytkość warstwyartystycznej jest tylko błędem tłumacza i ku mojemuzdziwieniu okazało się, że te same określenie w językuangielskim nie budzą takiej grozy. Czyżby kiczowatośćgorzej brzmiała w polskim języku? A może to tłumaczkasięgnęła do kanonu tandetnych wyobrażeńharlequinowo-romansowych? Zasada jest niezłomna,że kicz jest kiczem na wszystkich płaszczyznach.Zakończenie powieści odnajdziemy w tomieostatnim. Czy starcie dobra ze złem skończy siębaśniowym happy endem, aby tradycji harlequinastało się zadość?Kicz zyskał miano bestsellera. Prawdziwa literatura,ta z wysokiej półki, nie ma z tym nic wspólnego.Zaskakujące jest to, iż sfilmowana wersja Zmierzchuwykracza poza ramy harlequina. Niewiele cechksiążkowej bohaterki, szczególnie tych spod znakuzakompleksionego kopciuszka, możemy odnaleźćw jej filmowym odpowiedniku. Podobnie Edwardjest ukazany inaczej, niż przez pryzmat Kena. Tymrazem to film ma ostatnie zdanie w kwestii jakości.A na marginesie dodać trzeba, że firma Matteljuż wypuściła na rynek laki ustylizowane nabohaterów Zmierzchu i teraz Edward Cullen stoiu boku Barbie…Marta Wiatrzyk-IwaniecRECENZJE I OMÓWIENIA135


KRONIKA LUBUSKAwrzesieñ – listopad 2009• Uroczystości związane z rocznicą 1 wrześniaodchodzono m.in. w Zielonej Górze i w Gorzowie.W obu miastach mszę celebrował bp P. Socha,a potem odbywały się przemarsze wojskowe i apele.• 2 września w Muzeum Ziemi <strong>Lubuskie</strong>j otwartowystawy: Zielona Góra – miasto i ludzie, Kolekcjafotografii winobraniowych, Zielonogórskie winiarstwow obrazach Jerzego Fedry.• Również w Muzeum 4 września zainaugurowanowystawę Art-ziny – zielonogórska twórczośćalternatywna lat 90.• Maję Komorowską i Jerzego Hoffmana – gwiazdy5. Międzynarodowego Festiwalu Kina Autorskiegow Zielonej Górze można było spotkać w kinie Nysa5 września.• Podczas Dni Zielonej Góry (5-13 września) miałymiejsce liczne imprezy. Całemu Winobraniu towarzyszyłJarmark, czynny był Lunapark oraz StrefaTurystyki i Promocji <strong>Lubuskie</strong>go Trójmiasta. Imprezyodbywały się na Scenie Głównej i w MiasteczkuWiniarskim. Ponadto zorganizowano wiele imprezkulturalnych i sportowych w różnych obiektach miasta.• W pierwszym dniu Winobrania (5 września)uroczyście otwarto imprezę. Na Scenie Głównejzagrał DJ Sentez, prócz tego odbył się Zlot MiłośnikówVolkswagena Garbusa. Koncert dali Samowari September. W konkatedrze pw. św. Jadwigikoncertowało Zielonogórskie Towarzystwo ŚpiewaczeCantores.• Także 5 września w Lubuskim Teatrze odbyła siępremiera Przyjaznych dusz.• Korowód Winobraniowy przeszedł przez miasto6 września, a gwiazdą wieczoru był zespółMyslowitz.• 7 września w Miasteczku Winiarskim na StarymRynku zaśpiewała Magda Umer.• W Muzeum Ziemi <strong>Lubuskie</strong>j 7 września rozpoczęłasię konferencja ph. Rola Polonii w uzyskaniupomocy przez naród polski od społecznościmiędzynarodowej w latach 1981-1989.• 9 września na Scenie Głównej zagrali: RobertJanowski i Patrycja Markowska.• 10 września zielonogórzanie mogli posłuchać kultowychkawałków. Na Scenie Głównej zaśpiewałsię Piotr Bugzel jako Elvis Presley. Gwiazdą wieczorubył czeski The Beatles Revival.• Winobraniowy Bal Bachusa miał miejsce 11 wrześniaw Palmiarni Zielonogórskiej.• W tym też dniu wiele atrakcji było na ScenieGłównej: zaprezentowały się zielonogórskie klubytaneczne, ponadto wystąpił zespół Niepokonani,Mate, Bad Boys Blue. Wybrano Miss WinnegoGrodu.• W gorzowskim amfiteatrze natomiast wystąpiłMyslowitz (11 września).• 11 września w kościele pw. Pięciu Braci MęczennikówMiędzyrzeckich w Gorzowie zaśpiewałasopranistka Izabella Kłosińska w towarzystwieFilharmonii Zielonogórskiej. Był to pierwszy koncertw ramach Gorzowskich Dni Muzyki.• 12 września na zielonogórskim rynku odbył sięKoncert Laureatów Ogólnopolskiego FestiwaluPiosenki Dziecięcej i Młodzieżowej FUMA.Ponadto na Scenie Głównej zaśpiewał zespółCzekolada oraz legenda polskiej muzyki – CzerwoneGitary.• Uroczyste zakończenie Winobrania nastąpiło13 września. Zaprezentowano na Scenie GłównejWidowisko ZielonaGóra.pl. Wystąpił charyzmatycznyzespół Lucy One oraz poznańska kapelagrająca alternatywnego rocka – UnderGround Fly.• 13 września w gorzowskim Parku Róż spotkały sięorkiestry dęte i zespoły śpiewacze. W tej impreziewzięło udział 18 grup.• W Starej Plebanii w Białowicach, 13 wrześniaodbyło się dziesiąte, jubileuszowe spotkanie polsko-niemieckiegoProjektu „Domi”. Uczestnicymogli obejrzeć wystawę prac 15 artystówz różnych krajów Europy i świata z kolekcji JackaWesołowskiego oraz wysłuchać koncertu StanisławaDeji, pianisty zamieszkałego w Monachiumi w Żarach.• W Muzeum Ziemi <strong>Lubuskie</strong>j 16 września otwartowystawę Polskie powojenne motocykle – ambitnekonstrukcje w niełatwych czasach.• 17 września Narodowy Bank Polski oraz WiMBP im.C. Norwida zaprosiły na wieczór poetycko-muzycznyTamten wrzesień. Uroczystość upamiętniająca70. rocznicę wybuchu II wojny światowejodbyła się w sali widowiskowej. Połączono jąz promocją monet kolekcjonerskich z serii PolskaDroga do Wolności.136


• W dniach 13-19 września na terenie MuzeumArcheologicznego w Świdnicy trwał plenerrzeźbiarski ph. Postacie z baśni i legend.• 18 września w Chacie Bukowińskiej w Ochliotwarto wystawę dotyczącą środowisk etnicznych.Przygotowali ją wolontariusze z Polski,Niemiec i Ukrainy w ramach projektu Zrozumiećhistorię – ocalić pamięć.• W zielonogórskim Klubie Jazzowym „U Ojca”18 września koncert dał pochodzący z Łagowazespół bluesowy 5 Rano.• W Żaganiu, podczas corocznie organizowanegoJarmarku Michała gwiazdą wieczoru był SebastianKurpiel-Bułecka i grupa Zakopower (20 września).• 23 września po raz drugi obchodzono DzieńSpadającego Liścia, którego pomysłodawcą jestJerzy Szewczyk.• W Grodzkim Domu Kultury w Gorzowie 25 wrześniaodbył się liryczny koncert O miłości. Zaśpiewałam.in. Dagmara Barna z zespołu Preambulum.Katarzyna Borysowska zaprezentowała monodramProjekt człowiek, a Anna Duk i ElżbietaKuczyńska zagrały sztukę Persopolis.• Przez trzy dni (25-27 września) Lubuski Teatr wystawiłswoje cztery najlepsze sztuki ostatnichsezonów – Teraz na zawsze (czeskiej grupySKUTR) oraz wyreżyserowane przez RobertaCzechowskiego: Wizyta starszej pani, Stworzeniasceniczne i Kaspar Hauser.• 25 września w Salonie Wystaw ArtystycznychŻarskiego Domu Kultury zainaugurowano wystawępoplenerową Międzynarodowego PleneruMalarstwa i Rzeźby – Żary 2009.• Instytut Politologii UZ zorganizował międzynarodowąkonferencję naukową Łemkowie, Bojkowie,Huculi, Rusini – historia, współczesność, kulturamaterialna i duchowa, która rozpoczęła się26 września.• 26 września w Galerii Pro Arte odbył się finisażwystawy Roberta Szecówki Rysunek satyryczny.• Tego też dnia w gorzowskim klubie Magnatwystąpił zespół Muzyka Końca Lata.• W Muzeum Miejskim w Nowej Soli 26 wrześniaotwarto wystawę obrazów Patryka LewkowiczaW przestrzeni świadomości.• Kultowy zespół Lombard zagrał 30 wrześniaw Klubie Uniwersyteckim Kotłownia w ZielonejGórze.• W Bibliotece Norwida 1 października gościła MariaCzubaszek. Spotkanie autorskie w klubie Pro Librispoprowadził Konrad Stanglewicz.• 1 października w Kawonie koncert dał zespółAkurat, a 4 października Riverside.• 2 października w Filharmonii Zielonogórskiejwystąpiła solistka Dominika Falger. Artystcetowarzyszyła orkiestra FZ pod batutą VladimiraKiradjiewa.• Gorzowskie Dni Muzyki zakończono dwoma koncertami.W Miejskim Centrum Kultury 2 październikazagrał kwartet smyczkowy Akademos,pianista Marcin Sikorski oraz trio fortepianoweSzkoły Muzycznej I i II stopnia w Gorzowie. Zaś4 października wystąpiła wiolonczelistka MałgorzataSmyczyńska wraz z pianistką i klawesynistkąMarią Bryłą.• 3 października w gorzowskiej Galerii BWA zainaugurowanojubileuszową wystawę rzeźbiarki AnnySzymanek. Zaprezentowano ceramikę, rysunekoraz malarstwo artystki.• Od 7 października w holu Biblioteki Norwidamożna było oglądać wystawę rysunków zatytułowanąW świecie satyrycznym Jerzego Fedry.• W Galerii Młodych WiMBP im. C. Norwida otwartomalarsko-graficzną wystawę Joanny Materek Podrugiej stronie lustra.• W Tawernie Bosman w Gorzowie 8 październikakoncertowała grupa PIH promujący najnowsząpłytę Kwiaty zła.• 9 października w Filharmonii Zielonogórskiej miałmiejsce koncert symfoniczny. Orkiestra wystąpiłapod batutą Czesława Grabowskiego. Zagrałuznany pianista Paweł Kowalski.• W Galerii Kostrzyńskiego Centrum Kultury9 października wystawiono prace Joanny Stępień.Artystka maluje portrety ludzi, koni, a takżemartwą naturę.• W Zbąszyniu przez trzy dni (9-11 października)trwała biesiada koźlarska. Duże zainteresowaniesłuchaczy wzbudziła grupa dudziarzy z Edynburga.• W gorzowskiej Galerii Sztuki Najnowszej10 października wystawiono prace Lecha Twardowskiego.• Koncert Jubileuszowy Zielonogórskiego TowarzystwaŚpiewaczego Cantores pod dyr. CzesławaMarkiewicza miał miejsce w konkatedrze pw. św.Jadwigi 10 października.• 13 października na UZ rozpoczęła się dwudniowakonferencja naukowa ph. Pamięć czasu zagłady.Zorganizował ją Instytut Filologii Polskiej.• 14 października w klubie 4 Róże dla Luciennewystąpiła wokalistka Julia Marcell. Był to jedynyw Polsce koncert artystki.KRONIKA LUBUSKA137


• Kobranocka ze swoimi największymi hitamizaprezentowała się w Klubie UniwersyteckimKotłownia 14 października.• Trzy koncerty – 14, 16 i 18 października – dałskrzypek Konstanty A. Kulka. Wybitny muzyk byłgwiazdą XIX Festiwalu Smyczkowego Mistrzowiepolskiej wiolinistyki. Gospodarzem koncertów byłRoman Lasocki, a Orkiestra Symfoniczna zagrałapod dyr. Piotra Sułkowskiego i Czesława Grabowskiego.• Katarzyna Groniec 16 października w zielonogórskiejHydro(za)gadce zaprezentowała spektaklListy Julii z piosenkami Elvisa Costello.• Przez trzy dni (16-18 października) <strong>Lubuskie</strong>gościło 150 śpiewaków i muzyków z Białorusi,Ukrainy, Mołdawii i Polski. Spotkania odbywały sięw ramach II Prezentacji Kultury Polaków z KresówWschodnich i Bukowiny. Zespoły koncertowaływ Zielonej Górze, Żarach, Kożuchowie, Nowej Solii Szprotawie.• 17 października w Ruben Hotel w Zielonej Górzewystąpił Henryk Miśkiewicz z projektem HenrykMiśkiewicz/Majewski Kwintet Plays Komeda.Artysta zagrał kompozycje Krzysztofa Komedy.• Z okazji 15 urodzin gorzowskiego chóru Cantabilew Miejskim Ośrodku Sztuki odbył się koncert(17 października).• 19 października w Kawonie wystąpił zespółSyndrom.• 22 października w Jazz Clubie Pod Filaramiw Gorzowie odbył się wieczór z klasyczną muzykąfortepianową. Kompozycje Chopina, Haydna i Scarlattiegozagrał poznański pianista Grzegorz Rudny.• W zielonogórskim Uniwersytecie Trzeciego Wieku22 października otwarto wystawę StanisławyWidzickiej-Chmiel zatytułowaną Po niebie i ziemi.• 23 października w klubie 4 Róże dla Lucienneodbył się koncert wpisujący się w cykl MaximumPunkrocka. Zagrali: Grünberg, Jakoś To Będzie,Leniwiec, a także Jugosławia. Z kolei 25 październikaw klubie zagościła Anja Orthodox i Closterkeller.Muzycy promowali swój najnowszy krążek Aurum.Jako suport wystąpił The Chilloud.• Przez dwa dni (23-24 października) w GrodzkimDomu Kultury w Gorzowie odbywał się FestiwalMałych Form Teatralnych i Monodramatów„Bamberka”. Pozakonkursowo pokazano Letniemałżeństwo Teatru Kreatury.• 24 października w Teatrze Osterwy odbyła się premieraBardzo zwyczajnej historii Mariji Łado.Sztukę wyreżyserował Rafał Matusz.• 28 października, w 20. rocznicę śmierci, w MBPw Żaganiu Janusz Koniusz prowadził spotkanie poświęconepamięci żagańskiego pisarza Pawła Wiktorskiego– autora czterech książek prozatorskich.• Sinfonie i koncerty na smyczki – zagrała orkiestrafestiwalowa Arte dei Suonatori w Paradyżu(28 października). Koncert wpisał się w FestiwalMuzyka Dawna – Persona Grata.• Na 30 października Cinema City (Zielona Góra)przygotowało specjalną ofertę dla miłośnikówhorroru: Grindhouse: Death Proof Q. Tarantino,Grindhouse: Planet Terror R. Rodrigueza i RecJ. Balaguero. Maraton grozy odbywał się w halloweenowejscenerii.• Klub 4 Róże dla Lucienne zorganizował WieczórZaduszkowy 30 października. Był on dedykowanyJerzemu Bechyne. Wystąpił zielonogórski bardMaciej Wróblewski.• W Zielonej Górze 1 listopada w kościele pw.Najświętszego Zbawiciela na koncercie zaduszkowymwystąpiła Orkiestra Symfoniczna FZ.• W listopadzie w salonie wystawowym BibliotekiNorwida można było obejrzeć ekspozycje praclubuskich artystów, byłych i obecnych członkówOkręgu Zielonogórskiego Związku PolskichArtystów Plastyków. Ponadto w holu Bibliotekizaprezentowano wystawę fotografii ŁukaszaSawickiego Kibice na obiektach sportowych(2-30 listopada).• Jan Ptaszyn Wróblewski był gwiazdą I LubuskichZaduszek Jazzowych. Muzyk zagrał w ZielonejGórze (AwangardaStu, Ruben Hotel, 5 listopada),Krośnie Odrz. (Zamek Piastowski, 6 listopada)i Gubinie (Gubiński Dom Kultury, 7 listopada).• W gorzowskim Klubie Myśli Twórczej Lamus5 listopada odbyły się artystyczne Zaduszki.W koncercie wzięli udział: Marcin Nowak, MagdaTurłaj, Adrianna Góralska, Elżbieta Kuczyńskai Monika Kowalska.• 5 listopada w Klubie Uniwersyteckim Kotłowniakoncertowali: Attack of The Mad Axeman, BeforeA Burning Earth, Sophie Scholl i The Lacrois.• W Piwnicy Artystycznej Kawon wystąpił zespółComa ze swoją debiutancką płytą Pierwsze wyjściez mroku (6 listopada).• 6 listopada w gorzowskim Jazz Clubie Pod Filaramizagrał amerykański klarnecista Brad Terry i polskipianista Joachim Menzel.• Od 6 listopada w gorzowskiej Galerii BWA możnabyło oglądać wystawę czarno-białych aktówautorstwa Wacława Wantucha.138


• W Filharmonii Zielonogórskiej 6 listopada miałmiejsce koncert Makowicz gra Chopina. AdamowiMakowiczowi towarzyszyła orkiestra symfonicznapod dyr. Czesława Grabowskiego.• 7 listopada w Żarach w restauracji odbył sięwieczór literacki. Członkowie Klubu Literackiegoskupionego przy MBP w Żarach czytali swoje wierszei fragmenty prozy. Moderatorem spotkaniabyła Janina Jurga.• 8 listopada w klubie 4 Róże dla Lucienne odbył siękoncert The Complainer & The Complainers.• Stowarzyszenie Łemków już po raz 17 zorganizowałoSpotkania z Kulturą Łemkowską.W Teatrze Osterwy zaśpiewał i zatańczył ZespółPieśni i Tańca Puls ze Słowacji.• Z okazji Narodowego Święta Niepodległości11 listopada odbył się w Filharmonii Zielonogórskiejkoncert jazzmana Andrzeja Jagodzińskiego Chopin– Pragnienie Wolności.• 11 listopada w Lubuskim Teatrze wystąpiła aktorkaIwona Loranc i bard Grzegorz Tomczak we wspólnymprojekcie Szukałem cię wśród jabłek.• W Piwnicy Artystycznej Kawon zespół Happysadpromował swoją najnowszą płytę Mów mi dobrze(12 listopada).• 13 listopada w Strasznym Dworze w Zielonej Górzewystąpiła Novika, czyli Kasia Nowicka oraz Lexus,Brat Mat, Novicky.• W Jazz Clubie Pod Filarami 13 listopada spotkali sięmuzycy: trębacz Josh Lawrence, kontrabasistaKrzysztof Ciesielski, saksofonista Mack Goldsburyi perkusista Roman Ślebarski.• W zielonogórskim kinie Newa i gorzowskimMiejskim Ośrodku Sztuki odbywał się Sputnik, czyliprzegląd rosyjskiego i radzieckiego kina.• 13 listopada w Galerii Pro Arte w Zielonej Górzeotwarto wystawę malarstwa Barbary Domagały--Wilson.• W gorzowskiej Galerii Sztuki Najnowszej 14 listopadazaprezentowano instalacje i wideoinstalcjeMałgorzaty Kazimierczak.• Gorzowskie Spotkania Teatralne (14-22 listopada)otworzył spektakl Niżyński w wykonaniu KamilaMaćkowiaka z Teatru Jaracza w Łodzi. W programieznalazło się kilka warszawskich przedstawieńz udziałem takich artystów jak Adam Ferency,Rafał Królikowski, Beata Ścibakówna i TeresaBudzisz-Krzyżanowska.• W dniach 14-15 listopada w Sali widowiskowejZboru w Sulechowie trwał Festiwal MuzykiFryderyka Chopina. Zagościli na nim: ZbigniewRaubo i Jan Popis.• 19 listopada w Piwnicy Artystycznej Kawonwystąpili: Czesław Śpiewa, Czesław Mozil, GabaKulka i Dick4Dick.• Promocja książki poetyckiej Waldemara GersonaRaka Powietrze gęste od znaczeń miała miejscew MBP w Żaganiu 19 listopada.• 20 listopada Galeria BWA w Zielonej Górze zaprosiłana podwójny wernisaż: Agaty Agatowskiej –Rzeźba i Basi Bańdy – Było tak cudownie.• W Filharmonii Zielonogórskiej 20 listopada odbyłsię koncert muzyki operowej. Izabeli Kłosińskieji Aleksandrze Orłowskiej towarzyszyła OrkiestraSymfoniczna pod dyr. Cz. Grabowskiego. W programieznalazły się duety do oper: Wesele Figara,Cyganeria, Tosca i Traviata.• 20 listopada w gorzowskim spichlerzu odbył sięwernisaż Michała Bajsarowicza i Wojciech Plusta.Wystawa nosiła tytuł W drodze.• 21 listopada w Żaganiu w Piwnicy pod Maszkaronem,podczas literackiego wieczoru członkowieżarskiego Klubu Literackiego czytali swoje wierszeoraz fragmenty prozy. Spotkanie prowadziłaJanina Jurga.• W Filharmonii Zielonogórskiej 27 listopada miałmiejsce koncert Tango Forever. Orkiestra zagrałapod batutą Bohdana Jarmołowicza. Wystąpili:Maria Nowak (skrzypce), Wiesław Prządka(akordeon), Filip Wojciechowski (fortepian).W programie znalazły się tanga A. Piazzollii W. Szpilmana.• 27 listopada w studenckiej Kotłowni GrubSonpromował swój album O.R.S.• Tego też dnia w klubie 4 Róże dla Lucienneutwory ze swojej nowej płyty zagrała formacjaZakręt.• 29 listopada w Filharmonii Zielonogórskiej odbyłsię XXXV Konkurs Bachowski im. S. Hajzera.Wzięło w nim udział ponad 120 młodych skrzypków.Zwyciężył Jakub Przybycień.• Ania Dąbrowska zaśpiewała w Kawonie 29 listopada.• 30 listopada w Lubuskim Teatrze andrzejkiobchodzono wraz z Lubuskim Zespołem Pieśnii Tańca im. L. Figasa.KRONIKA LUBUSKA139


KSI¥¯KI NADES£ANEZbigniew Bartkowiak, Graffiti – sztuka czy wandalizm, Zielona Góra 2008, 132 s.Zbigniew Bartkowiak, Graffiti Zielona Góra, Zielona Góra 2009, 80 s.Kazimierz Bobowski, Dokumenty, kancelarie i ośrodki skrypcyjne na obszarze Księstwa Rugijskiegodo 1325 roku, Uniwersytet Zielonogórski, Zielona Góra 2009, 256 s.Halina Bohuta-Stąpel, I kto to zaśpiewa. Teksty piosenek i skeczy kabaretowych, Lubuska Agencja Elblask,Zielona Góra 2009, 396 s.Edukacja literacka wobec przemian cywilizacyjnych i kulturowych, pod red. M. Sinicy i L. Jazownika,Uniwersytet Zielonogórski, Zielona Góra 2008, 418 s.Fantasy w badaniach naukowych, pod red. T. Ratajczaka i B. Trochy, Uniwersytet Zielonogórski,Zielona Góra 2009, 230 s.Andrzej Gillmeister, Strażnicy Ksiąg Sybillińskich. Collegium viri sacris faciundis w rzymskiej religii publicznej,Uniwersytet Zielonogórski, Zielona Góra 2009, 256 s.Leszek Kania, W cieniu Orląt Lwowskich. Polskie sądy wojskowe, kontrwywiadu i służby policyjne w bitwieo Lwów 1918-1919, Uniwersytet Zielonogórski, Zielona Góra 2008, 370 s.Kreatywny krąg Literat – Mecenas, eMBePe, Żary 2008, 56 s.Iwona Pałucka-Czerniak, Zmagania z dystansem. O języku przedmów do polskich publikacji naukowych,Uniwersytet Zielonogórski, Zielona Góra 2008, 284 s.Ireneusz Sikora, Młoda Polska i okolice, Uniwersytet Zielonogórski, Zielona Góra 2009, 214 s.Socjologia jako społeczna terapia, pod red. A. Wachowiaka, Uniwersytet Zielonogórski,Zielona Góra 2007, 274 s.Śląsk. Rzeczywistości wyobrażone, pod red. W. Kunickiegoprzy współpracy N. i K. Żarskich, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2009, 562 s.140


AUTORZY NUMERUEwa AndrzejewskaZielonogórska poetka, autorka tekstów piosenek, a także rysunków i satyr publikowanychw miesięczniku „Puls”. Prowadzi Klub poetycki Szufladera w MDK „Dom Harcerza”.Andrzej BuckLiteraturoznawca, teatrolog, edytor, dziennikarz, bibliotekoznawca, autor książek i artykułów naukowychoraz prac dokumentacyjnych dotyczących teatru, autor adaptacji teatralnych i scenariuszy,twórca przeglądów, spotkań i festiwali teatralnych, redaktor czasopism, nauczyciel akademicki,doktor nauk humanistycznych.Zbigniew CzarnuchHistoryk, publicysta, regionalista, znawca dziejów Ziemi <strong>Lubuskie</strong>j, inicjator cennych przedsięwzięćpromujących historię regionu (m.in. Debat Witnickich). Zorganizował i przez wiele lat prowadziłszczep harcerski Makusyny. Mieszka w Witnicy.Agnieszka Graczew-CzarkowskaUr. 1970 r. w Zielonej Górze, zawód wolny – artystka.Marek GrewlingUr. się w 1963 r. w Gorzowie Wlkp. Z zawodu nauczyciel historii; absolwent teologii biblijnej. Autor 6 książekpoetyckich, inicjator wydania antologii, autor aforyzmów, wierszy, esejów, recenzji i artykułówpublicystycznych; współpracownik „Pegaza <strong>Lubuskie</strong>go”. Od roku 2003 jest członkiem ZwiązkuLiteratów Polskich.Wojciech JachimowiczOrganomistrz, znawca i kolekcjoner instrumentów muzycznych, właściciel XVII-wiecznego dworu w Szybie.Regionalista, autor wielu publikacji fachowych, laureat licznych nagród społeczno-kulturalnych.Paweł JanczarukUr. się w 1964 r. Fotoreporter „Gazety <strong>Lubuskie</strong>j”, członek <strong>Lubuskie</strong>go Towarzystwa Fotograficznego, artystaFotoklubu Rzeczypospolitej Polskiej, członek Związku Polskich Artystów Fotografików i Rady Artystycznej„Galerii Jednego Dnia”. Uczestnik wystaw zbiorowych, laureat nagród.Krystyna KamińskaGorzowska dziennikarka (m.in.: „Ziemia Gorzowska”, „Arsenał Gorzowski”, „Głos Wielkopolski”,„Kurier Gorzowski”, Radio Zachód, Telewizja „Vigor”),właścicielka Wydawnictwa Artystyczno-Graficznego „Arsenał”. Popularyzatorka kultury regionu.Konrad KrakowiakUr. w 1979; redaktor telewizyjny, copywriter, organizator działań kulturalnych, lektor radiowy i telewizyjny.Rafał KrzymińskiAbsolwent politologii UZ; dziennikarz, reportażysta, autor opowiadań, redaktor bądź współpracowniklokalnych periodyków („Polska The Times <strong>Lubuskie</strong>”, „Tydzień Lubuski”, „Życie Nad Odrą” i „Twój Rynek.pl.”,„LiteraT”).Eugeniusz KurzawaPoeta, dziennikarz. Prezes <strong>Lubuskie</strong>go Oddziału ZLP. Pracuje w „Gazecie <strong>Lubuskie</strong>j”. Mieszka w Wilkanowiepod Zieloną Górą.AUTORZY NUMERU141


Michael KurzwellyUr. w 1963 r. Niemiecki artysta (dyplom z malarstwa w Alanus Kunsthochschule w Alfter/Bonn);studia ukończył w Poznaniu, gdzie prowadził Międzynarodowe Centrum Sztuki. Wykładowcana Uniwersytecie Viadrina we Frankfurcie n.O (kulturoznawstwo), współpracownik StowarzyszeniaArtystyczno-Edukacyjnego Magazyn. Najbardziej znane projekty to: „Słubfurt” oraz „Biała strefa”.Władysław ŁazukaUr. w 1946 r. poeta, prozaik, laureat nagród i wyróżnień literackich. Często publikuje w prasie,a także na antenie PR. Autor zbiorów wierszy. Mieszka w Choszcznie.Kinga MazurUr. się w 1989 r., licealistka z Sulęcina, poetka. Debiutowała cyklem wierszy w „Pegazie Lubuskim”.Mieszka we wsi Kownaty.Małgorzata MikołajczakDr hab., kierownik Pracowni Badań nad Literaturą Regionalną działającej przy Zakładzie Teorii i AntropologiiLiteratury UZ. Autorka książek poświęconych twórczości Urszuli Kozioł i Zbigniewa Herberta oraz antologiipoezji lubuskiej i licznych prac krytycznoliterackich.Alina PolakDoktorantka w Zakładzie Nauk Pomocniczych Historii UZ.Maria RadziszewskaBibliotekoznawca, historyk, starszy kustosz w Dziale Zbiorów Specjalnych WiMBP w Zielonej Górze.Czesław SobkowiakUr. w 1950 r., poeta, krytyk literacki, współpracownik regionalnych i ogólnopolskich pism literackich.Olga ŚwiderskaUr. w 1992 r. w Poznaniu; licealistka, autorka opowiadań; pisze po polsku i hiszpańsku.Bernard ŚwiderskiInżynier rolnik; pracował na kierowniczych stanowiskach w rolnictwie.Stanisław TurowskiPrezes Gubińskiego Towarzystwa Kultury, nauczyciel, publicysta, regionalista, działacz kultury.Mieczysław WarszawskiUr. w 1950 r. w Laskach Odrzańskich k. Zielonej Góry, poeta, prozaik. Laureat <strong>Lubuskie</strong>goWawrzynu Literackiego w 1995 r.Jacek WesołowskiArtysta i teoretyk nowej sztuki, literaturoznawca, doktor nauk humanistycznych.Mieszka w Berlinie i Białowicach w <strong>Lubuskie</strong>m.Marta Wiatrzyk-IwaniecAbsolwentka zielonogórskiej polonistyki, doktorantka z zakresu literatury kobiecejw Zakładzie Teorii Literatury XX Wieku i Sztuki Przekładu na UAM w Poznaniu.Elżbieta Wozowczyk-LeszkoDziennikarka Radia Zachód w Zielonej Górze.Grażyna ZwolińskaDziennikarka. 25 lat pracowała w prasie wrocławskiej. Po przeprowadzce w 1994 r. do Zielonej Góry,związała się z „Gazetą Lubuską”. Specjalizuje się w szeroko pojętej tematyce społecznej.142

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!