11.08.2015 Views

Lubuskie Pismo Literacko-Kulturalne

Pokaż treść!

Pokaż treść!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.

<strong>Lubuskie</strong> <strong>Pismo</strong> <strong>Literacko</strong>-<strong>Kulturalne</strong>


<strong>Lubuskie</strong> <strong>Pismo</strong> <strong>Literacko</strong>-<strong>Kulturalne</strong>Pro Libris nr 3(24) – 2008Prace plastyczne wykorzystane w numerzePiotr SzurekCopyright byWojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. C. Norwida, Zielona Góra 2007Redaktor naczelnyGrzegorz GorzechowskiRedaktor graficznyMagdalena GryskaSekretarz redakcjiEwa MielczarekKorektaCzesław SobkowiakCzłonkowie redakcji:Ewa Andrzejewska, Anita Kucharska-Dziedzic, Jarosław Kuczer, Sławomir Kufel,Czesław Sobkowiak, Maria Wasik, Grażyna ZwolińskaStali współpracownicy:Krystyna Kamińska, Ireneusz K. Szmidt, Andrzej K. Waśkiewicz, Jacek WesołowskiFotografie:archiwum TPPG w Zielonej Górze, archiwum WiMBP w Zielonej Górze,Piotr Chojnacki, Krzysztof Gozdowski, Ewa Mielczarek, Rafał WerszlerWydawcaPro Libris - Wydawnictwo Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Cypriana Norwida,al. Wojska Polskiego 9, 65-077 Zielona GóraSkład komputerowyFirma Reklamowa GRAF MEDIA, tel. 068 451 72 78Druk i oprawaDrukarnia FILIPNakład – 350 egz.ISSN 1642-5995Nr indeksu 370754Adres Redakcji:WiMBP im. Cypriana Norwida w Zielonej Górze,al. Wojska Polskiego 9, 65-077 Zielona Góra (z dopiskiem Pro Libris);e-mail: Wydawnictwo.Prolibris@wimbp.zgora.plhttp://www.wimbp.zgora.pl


VARIA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 111Barbara Krzeszewska-Zmyœlony, Rok 2008 rokiem dialogu miêdzykulturowego . . . 111Ewa Mielczarek, Domi w Starej Plebanii (Domi im Alten Pfarrhaus) . . . . . . . . . . . . . 114PRZYPOMNIENIA LITERACKIE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 118Czes³aw Markiewicz, Czytanie Ÿróde³ XIII. Gadaj¹cy mózg Ludwika Lipnickiego . . 118Z TEKI HISTORYKA FILOZOFII . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 121Maciej Makarewicz, Granice sztuki jako granice rzeczywistoœci– propozycja Leona Chwistka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 121RECENZJE I OMÓWIENIA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 125Alfred Siatecki, A jednak bêdzie noc poœlubna (S³awomir Kufel) . . . . . . . . . . . . . . . 125Ulla Berkéwicz Überlebnis; Iris Hanika, Treffen sich zwei;Helge Timmerberg, In 80 Tagen um die Welt (Rita König) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 127Jerzy Hajduga, Wynajêty widok (ks. Andrzej Dragu³a) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 131Adam ¯uczkowski, A w ustach wêze³ s³ów (Konrad Wojty³a) . . . . . . . . . . . . . . . . . . 132Eugeniusz Kurzawa, Autoportret z przysz³oœci¹ (Wac³aw Klejmont) . . . . . . . . . . . . . 134Janusz Werstler, Kunickie strofy; Henryk Szylkin, Santoka;Edward Derylak, Cieñ lasu; Irena Zieliñska: Oceania irenejska, Naga rzeka,Z³ota cisza poety; Ireneusz Krzysztof Szmidt, Ws³uchani w kamienie Gorzowa(Czes³aw Sobkowiak) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 137KRONIKA LUBUSKA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 144KSI¥¯KI NADES£ANE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 150AUTORZY NUMERU . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 151Spis treœci5


Gra¿yna ZwoliñskaZ Polski do Polski,czyli przybysze mimo woliPrzyjechali na teren obecnego woj. lubuskiego61 lat temu. Wyrzuceni z godziny na godzinę zeswoich domów na południowym wschodzie Polski,stłoczeni w bydlęcych wagonach, przerażeni.Wysiadali na stacjach na zachodzie Polskiz poczuciem niesprawiedliwości i doznanej krzywdy.A także ze świadomością, że polscy mieszkańcy tychziem nie przyjmą ich z otwartymi ramionami. Byliprzecież Ukraińcami, tymczasem w pamięci Polakówze Wschodu (a tacy w większości zasiedlili te do niedawnaniemieckie tereny) żywa była rzeź na Wołyniu,dokonana przez oddziały UPA, czyli UkraińskiejArmii Powstańczej. Do tego dochodziła oficjalna,nieżyczliwa Ukraińcom, propaganda.Etniczne gryWielu dzisiejszych mieszkańców Ziemi <strong>Lubuskie</strong>jnie ma pojęcia, skąd parę lat po wojnie wzięli się natych terenach Ukraińcy. Tylko bardziej interesujący sięhistorią wiedzą, że od kwietnia do lipca 1947 r.w ramach militarnej Akcji Wisła z terenów Polski południowo-wschodniej(Rzeszowszczyzna i południowaLubelszczyzna) przesiedlono, głównie na tzw. ZiemieOdzyskane, ponad 140 tys. Ukraińców. Trudno powiedzieć,ilu dokładnie trafiło na teren obecnego woj.lubuskiego. Przyjmuje się, że na obszar od Legnicy poGorzów Wlkp. przesiedlono ok. 38 tys. ludzi. Wieluwywieziono też na Warmię i Mazury oraz Pomorze.Przepisy porządkowe Akcji Wisła mówiły, żekażdy, kto pozostanie we wsi po jej wysiedleniu,będzie uważany za członka bandy i tak traktowany.Na spakowanie się pozostawiano w najlepszym razie5 godzin, często znacznie mniej. Można było zabraćżywy inwentarz, podstawowy sprzęt rolniczy i po25 kg odzieży, naczyń i zapasu żywności na drogę.W praktyce w popłochu łapano, co było pod ręką.Reszta dobytku miała być dowieziona później, alezwykle pozostawała na miejscu.Dziś trzeba by nazwać to wszystko czystkąetniczną, jakby to przykro dla nas, Polaków, niebrzmiało. Nie usprawiedliwia jej to, że wcześniej,głównie w 1943 r., także w ramach czystki etnicznej(używając obecnego języka), Ukraińcy wymordowalina Wołyniu i w Galicji Wschodniej ok. 120-130 tys.Polaków. Tłumaczenie, że oni nas wymordowali,a my ich tylko wywieźliśmy, brzmi, jak brzmi. Dla jednychjako usprawiedliwienie, dla drugich – niekoniecznie.Lata całe tłumaczono Polakom, że bez wywiezienianiemal wszystkich Ukraińców z południowo--wschodniej Polski nie dałoby się pokonać oddziałówUkraińskiej Armii Powstańczej. Ten argument jednaktylko w pewnym stopniu tłumaczy postępowanieówczesnych polskich władz. Są poważne opracowanianaukowe kwestionujące tę tezę i sugerujące, żezimą 1946/47 była realna szansa przeprowadzeniaskutecznej akcji wojskowej przeciw UPA, bezetnicznej czystki. Dla polskich władz jednak niemniejważne było to, żeby w imię tworzenia państwa jednolitegonarodowościowo zlikwidować ukraińskąmniejszość w Polsce poprzez jej wynarodowienie.Akcja Wisła miała też m.in. zwiększyć poparcie dlawładzy ludowej wśród polskiej ludności.6


Kategorie bezpieczeñstwaZgodnie z zarządzeniem Departamentu OsiedleńczegoMinisterstwa Ziem Odzyskanych przesiedleńcymieli być rozrzuceni po terenie tych ziemtak, aby nigdzie nie powstawały ukraińskie skupiska.Mogli osiedlać się tylko we wsiach. W zależności odprzyznanej kategorii bezpieczeństwa (A, B lub C), dokonkretnej miejscowości miała trafiać jedna, najwyżejdwie rodziny, w wyjątkowych przypadkach– po kilka, ale najlepiej nie znających się wcześnieji pochodzących z różnych regionów. Szybkojednak okazało się, że nie da się osiedlić tak dużejliczby ludności w zgodzie z restrykcyjnymi przepisami.Ukraińscy przesiedleńcy byli w znacznie gorszejsytuacji niż Polacy wysiedleni ze Wschodu i wojskowipolscy osadnicy. Przyjechalitu dwa lata po zakończeniuwojny, kiedy większość poniemieckichdomostw i gospodarstwbyła zajęta, a te,które pozostały, były zwyklew opłakanym stanie. Zdarzałosię kwaterowanie kilkurodzin w jednym domu,osiedlanie w stajniach i budynkachgospodarczych. Bezkoni, krów, urządzeń rolniczych,zboża siewnegotrudno było zapewnić bytrodzinie. Długo więc poziomżycia ukraińskich przesiedleńcówustępował poziomowipolskich rodzin. Wielutrafiło do PGR-ów.Uważa się, że dopieropo 1989 r. pojawiły sięw Polsce słowa potępieniawobec Akcji Wisła. To prawda,że w 1990 r. potępił jąSenat RP, a w 2007 r. prezydenciPolski i Ukrainy – Lech Kaczyński i WiktorJuszczenko. Warto jednak przypomnieć, że już w protokolez posiedzenia Kolegium Ministerstwa SprawWewnętrznych z 19 czerwca 1956 r. znalazła sięnegatywna ocena tych działań. Przeczytać w nimmożna, że „był to ogromny błąd w stosunku do ludnościukraińskiej”. Mleko się jednak rozlało...Konsekwencją Akcji Wisła było (obok cierpień wysiedlanejludności) znaczące wyludnienie Bieszczad,Roztocza, Pogórza Przemyskiego i Beskidu Niskiegooraz zniszczenie dziedzictwa kulturowego tych regionów.Przestało całkowicie istnieć co najmniej kilkadziesiątmiejscowości. Jedną z ich była duża wieś Ulucz.Niektórzy z jej mieszkańców trafili na Ziemię Lubuską.Trzy opowieściStefaniaW Uluczu w powiecie brzozowskim (rejon Sanoka)było 30 gospodarstw polskich, 20 żydowskichi aż 300 ukraińskich. Działały dwie cerkwie, chór cerkiewnyi świecki oraz organizacja Proswita, czyliOświata. Na szczęście do pogromu Polaków w czasiewojny nie doszło, choć incydentów nie brakowało, bowe wsi było kilkunastuczłonków UPA.Jesienią 1946 r., a więcjeszcze przed Akcją Wisła,polskie wojsko spaliło częśćwioski w ramach odwetu zapalone przez UPA polskiewsie. Dramat Ulucza rozpocząłsię jednak już wcześniej,kiedy część ukraińskichmieszkańców wywiezionodo radzieckiej Ukrainy. Odbywałosię to w ramach szerokiejakcji, która objęław latach 1944–46 ponad półmiliona z około 700 tys.Ukraińców mieszkającychna powojennym terytoriumPolski. Tych, którzy zostali,wywieziono w 1947 r. w ramachAkcji Wisła na ZiemieOdzyskane.Dom babci Stefanii Jawornickiej,dziś mieszkankiNowogrodu Bobrzańskiegoi szefowej lubuskiego oddziału Związku Ukraińcóww Polsce, miał dach z blachy. W 1946 r. więc dach sięnie spalił, tylko osiadł na ziemi. Pod „namiot” wstawionożelazny piecyk, pootulano szczeliny słomą i takbabcia przeczekała zimę z siostrą i jej synemniemową. Wiosną 1947 r., kiedy do Ulucza przyszłopolskie wojsko, do „namiotu” jakiś żołnierz wrzuciłGra¿yna Zwoliñska7


wiązkę słomy polaną benzyną. Babcia się uratowała,ale jej siostra z synem spłonęli.Wiosną 1947 r. spłonął też dom rodziców paniStefanii. Najpierw polscy żołnierze kazali się pakować.Łapało się, co było pod ręką. Pierzyny, dzieżę dochleba, wanienkę do kąpania dzieci. Matka widząc,że żołnierz polewa dom benzyną, zaczęła z nimdyskutować. Chciał ją wepchnąć do środka.– Jakiż był wtedy poziom nienawiści... – mówidziś Stefania Jawornicka.W opracowaniach dotyczących tamtego okresumożna przeczytać, że do Akcji Wisła kierowanogłównie żołnierzy pochodzących z Wołynia i GalicjiWschodniej, gdzie w czasie wojny Ukraińcy z UPA wymordowaliwielu Polaków. Młodzi polscy mężczyźnimieli więc często osobistą motywację do działania...W 1947 r. spalono cały Ulucz. Zostały tylko dwiecerkwie. Nową, wyświęconą w 1938 r. rozebralimieszkańcy sąsiedniej wsi. Druga, zabytkowa, bopochodząca z 1510 r. miała być w latach 50. spalonaw ramach zacierania resztek ukraińskich śladów.Udało się ją uratować m.in. dzięki tygodnikowi„Przyjaciółka”. To tam i do wielu innych gazet pisałalisty w tej sprawie ciotka pani Stefanii.Stefania Jawornicka zna tamte wydarzenia tylkoz rodzinnych opowieści. Po latach jej mama nie tyleżałowała spalonego domu, co płakała za swoimiświątecznymi haftowanymi strojami. Te stroje to byłaprzecież część jej narodowej tożsamości.Stefania urodziła się w Ząbrowie na PojezierzuIławskim, bo tam wywieziono jej bliskich. DoZąbrowa trafiły tylko dwie ukraińskie rodziny: Stefaniii druga z sąsiedniej, też wysiedlonej wsi Hruszówka.Razem zamieszkały w zrujnowanym domu 4 kmod centrum wsi. Dorośli wierzyli, że wkrótcezacznie się III wojna światowa i wrócą do siebie.Wojna się jednak nie zaczynała, a trzeba było jakośżyć. Zabić czymś wybite okna (tylko w jednym byłaszyba), zorganizować łóżko do spania, coś dojedzenia.– Pamiętam z dzieciństwa moje kanapki. Chlebz cukrem pokropiony wodą, żeby cukier się nie wysypywał.Polskie koleżanki miały kanapki z mielonymkotletem. Moim marzeniem było kupić sobie herbatniki– opowiada Stefania Jawornicka. – Długo byłonam ciężko. Nie mieliśmy urządzeń rolniczych anizwierząt gospodarskich. Tato pracował jako parobeku polskich sąsiadów. Mama szyła po nocach sąsiadkom.Trzeba było zarobić na ziarno i zasiać pole.Pamiętam, jakim wydarzeniem było kupienie trzydrzwiowejszafy.Czasem ktoś zawołał za Stefanią: – Ty Ukrainko!Mama jej powtarzała: – Odpowiadaj, że wiesz, kimjesteś i dodawaj: A ty jesteś Polakiem. CzupurnejStefanii zdarzało się też pokazywać podniebienie, nadowód, że nie jest... czarne (takie, według przekonańniektórych Polaków, mieli mieć Ukraińcy).W sumie jednak szkołę wspomina dobrze. Jak jejbrakowało polskich słów i wtrącała ukraińskie,nauczycielka broniła przed drwinami niektórych polskichdzieci. Tylko raz ksiądz kazał jej wyjść na środekklasy, bo dowiedział się, że pojechała z matką docerkwi. – Dzieci, powinnyście ją opluć, bo naszdradziła! Nie powinna z wami chodzić do szkoły– powiedział. – Mamo, ja nie chcę chodzić na religię! –wykrzyczała w domu. W końcu wszystko się jakośułożyło.– Gdybym była aż tak ciemiężona, nie byłabymtaka radosna – kwituje dziś pani Stefania tamtewspomnienia, wśród których przeważają jednak tedobre.Rodzina w końcu wrosła w wiejską społeczność.Polacy, którzy wcześniej spali z siekierą pod poduszką,bo powiedziano im, że do wioski sprowadząsię ukraińscy bandyci, zaakceptowali pięknieśpiewającą w kościelnym chórze Ukrainkę, grekokatoliczkę,matkę Stefanii i jej ukraińskiego męża.Wzajemne trzymanie sobie dzieci do chrztu byłonajlepszym dowodem, że obie nacje jakoś się, mimowzajemnych ran, dogadywały.Dopiero w 1972 r. Stefania Jawornicka przyjechałana Ziemię Lubuską do Nowogrodu Bobrzańskiego.Za mężem, Ukraińcem z tego samego Ulucza. Jegorodzinę wysiedlono akurat na te tereny.Teściowa kryła się ze swoją ukraińskością, połowiczną,bo jej ojciec był Polakiem. Stefaniawprawdzie nie biegała z transparentem, że jest Ukrainką,ale też tego nie taiła. Prenumerowała ukraińskie„Nasze Słowo”, uczyła języka ukraińskiego, sprowadziłaz Legnicy ukraińskich kolędników. Mieszkającaobok w bloku kuzynka dała jej dla nichkopertę, ale nie zgodziła się, żeby też do niej przyszlii zaśpiewali. Mimo że minęło tyle lat, wolała się nieujawniać.Mąż pani Stefanii, pod wpływem żony, powoliodbudowywał swoją ukraińską tożsamość. Teściowazaakceptowała synową w pełni dopiero wtedy, gdyta została dyrektorką szkoły. Polskiej szkoły.8


AnnaPamięta, jak stała na podwórku i strasznie płakała.Nie rozumiała, dlaczego przyjechało polskiewojsko i kazało im się wynosić. Natychmiast. – Niepłacz, maleńka – powiedział do niej żołnierz. – Tambędziesz chodzić do szkoły i UPA was nie będziestraszyć.We wsi Krampna koło Jasła (dziś Krępna) wprawdzieUPA ich nie straszyła, ale polski żołnierz mógło tym nie wiedzieć. Po prostu wzruszył go płacz siedmioletniejUkrainki.– Łemkyni – poprawia 69-letnia już dziś AnnaHusak z Zielonej Góry. – Jesteśmy Łemkami.Rodzice zapakowali w popłochu na wóz pierzyny,ubrania, garnki i czwórkę dzieci. Najmłodsze miałodwa miesiące. Wzięli też krowę. Z tą krową,koniem i resztkami dobytkuponad dwa tygodnie jechalido Strzelec Krajeńskich. Potemtraktory z przyczepamizawiozły 15 łemkowskichi ukraińskich rodzin do wsiOgardy. Pani Anna pamięta,że siedziała z rodzeństwemna górze przyczepy, nabagażach. Gałęzie kwitnącychjabłoni tłukły po głowach.Zakwaterowano wszystkichw poniemieckim pałacu.Każda rodzina dostałapo jednym pokoju. W tymjednym pokoju urodziła sięjeszcze trójka rodzeństwapani Anny.Mieszkańców Krampnarozrzucono po wsiach wokółStrzelec Krajeńskich.Powoli zaczęli się odnajdywać.Robili to w tajemnicy.Na początku Polacy ich sięobawiali. W końcu bandyci przyjechali, więc...– Nikomu jednak krzywdy nie robiliśmy, byliśmypracowici, to chyba zrozumieli, że nie jesteśmyz UPA – opowiada Anna Husak. – Starsi może mieliwięcej obiekcji, ale młodzi zaprzyjaźnili się dośćszybko. Łemkowie to rozśpiewany naród. U naspo pagórkach echo śpiew tak pięknie niosło.W Ogardzie też śpiewaliśmy. Młodzi Polacy chętniesłuchali.Ania na początku nie umiała mówić po polsku.Czasem dzieci się podśmiewały. Jedna nauczycielka jekarciła, druga do podśmiewania się dołączała. Dzieciszybko jednak uczą się nowego języka. Wkrótcewięc Ania była już dwujęzyczna. Miała polskiekoleżanki.– Mama do śmierci nie nauczyła się po polsku, alewszyscy ją rozumieli i dobrze traktowali – opowiadaAnna Husak.Dziś pani Anna mieszka w domku w ZielonejGórze. Mówi, że nie ma żalu o te wysiedlenia. Szkodajej tylko swojej mamy. Wie, jak była rozżalona. – Jakmożna tu mieszkać, jak tu rzeki nie ma – mówiłaczasem.Dom rodziców pani Anny w Krampnie stał nadrzeką. Niebogaty, strzechąkryty, drewniany. Wsi niespalono. Pojechała więc gozobaczyć, gdy miała 22 lata.Polscy lokatorzy wpuścili dośrodka, choć może niezbytchętnie. W następnych latachrozbijała namiot nad rodzinnąrzeką i patrzyła narodzinny dom. – Nawet zapłakałam– mówi.Matka Anny zdecydowałasię pojechać tam dopierotuż przed śmiercią. Namiejscu starego domu jakiśPolak wybudował nowy.Anna Husak kupiłakawałek ziemi w tamtychstronach. Nie po to, żeby sięprzeprowadzić, ale żebymieć kawałek Łemkowszczyzny.Jej dzieci wybudowałytam dom, choć naco dzień mieszkają w USAi Kanadzie. Mogłaby sięprzeprowadzić, ale mówi, że tu, czyli w ZielonejGórze ma całe swoje życie, tu ma znajomych.Każdego roku w lipcu jedzie jednak na Watrę doŻdyni, czyli na trwające trzy dni święto kulturyłemkowskiej, gromadzące Łemków z całego świata.Potem wraca do Zielonej Góry, gdzie, jak mówi, jest usiebie.Gra¿yna Zwoliñska9


OlgaOlga Juszczak dobrze pamięta wysiedlenie swojejrodziny. Miała wtedy już 10 lat. Mieszkała w dużej wsiJasiunka (dziś Jasionka) koło Gorlic. Rodzice mielipiękny nowy podpiwniczony dom kryty białądachówką i dużo lasu.– Żołnierze przyszli w obiad. Dali nam 25 minut.Pamiętam, że mama wzięła jałówkę – opowiada paniOlga. – Najpierw zabrali nas do sąsiedniej wioski,stamtąd wozami do Zagurian (dziś Zagórzany).Czekaliśmy tam dość długo w lesie na transport. Byłobardzo dużo ludzi z różnych wiosek. Mama poszłasprzedać krowę. Potem była długa podróż wagonamitowarowymi. Wojsko dawało nam jedzenie. Zawieźlinas pod Jelenią Górę, czy Wałbrzych do Nowogródka,jeśli dobrze pamiętam. Ludzie się ucieszyli, bobyło tam pięknie. Takie sady... Ale okazało się, że topomyłka, bo mieliśmy trafić w okolice NowogroduBobrzańskiego. Najpierw były to Niwiska, potemPilice, w końcu Broniszów. Załamaliśmy się, bo tu byłysame piaski.Niełatwo też było znieść, powszechne wtedy,dzielenie rodzin.– Brata mamy wysłano na północ aż do Trzcianki,siostrę taty pod Wołów na Dolnym Śląsku, siostręmamy do Jarogniewic niedaleko Zielonej Góry.Znaleźliśmy się dopiero po dłuższym czasie poprzezrodzinę w USA, do której wszyscy pisaliśmy listy –mówi Olga Juszczak.Polacy rozebrali domy w całej Jasiunce. Postawilibudynki PGR-u, resztę włączyli do powstałego parkunarodowego. W 1958 r. matce pani Olgi powiedziano,że jak będzie pracować w tamtejszym PGR-ze, todostanie mieszkanie. Pracowała prawie dwa lata, alemieszkania nie dostała.Olga Juszczak, podobnie jak Anna Husak, teżpamięta tę materialną różnicę między nią a polskimidziewczętami. One miały lepsze ubrania, cukierki. Podwóch miesiącach Olga uciekła ze szkoły.Co jeszcze pamięta? To, że najgorsi byli Polacyzza Buga. Potrafili dokuczyć, zabrać szkolną torbęi podeptać, wziąć krowę.– Traktowali nas jak Ukraińców. Próbowaliśmytłumaczyć, że jesteśmy Łemkami. Dużo czasumusiało upłynąć, żeby to się ułożyło – mówi.Swego rodzaju ironią losu jest to, że jeszcze podkoniec wojny rodzinę pani Olgi wysiedlono z Jasiunkina Ukrainę radziecką.– Mówili nam, że tam płoty będą grodzone kiełbasami,a wylądowaliśmy w lepiance, w strasznej nędzy.Uciekajcie z powrotem do Polski, bo zamkną granicę,radzili ludzie rodzicom. I uciekliśmy. A w 1947 rokuw obiad przyszli Polacy, kazali nam się spakowaćw 25 minut i wywieźli... – Olga Juszczak zawieszagłos.Œwiadomoœæ pochodzeniaW 1947 r. polscy Ukraińcy mieszkali na terenachstanowiących przedłużenie ukraińskiego obszaruetnicznego. Byli tam ludnością autochtoniczną,skupioną głównie we wsiach. Co działo się z nimiw ciągu tych ponad 60. lat od przeprowadzenia AkcjiWisła, w ramach której zostali rozproszeni po Polsce?Po odwilży w 1956 r. kilkanaście tysięcy wróciłow rodzinne strony. Niekoniecznie do swoich wiosek,bo wielu z nich już przecież nie było. Część osiedliłasię w miastach, np. w Przemyślu i Lublinie.Ci, którzy pozostali na terenach, na które ichprzed laty wywieziono, zaczęli przenosić się dookolicznych miast. Stąd skupiska ukraińskie weWrocławiu, Szczecinie, Olsztynie, ale też ZielonejGórze czy Gorzowie. Miasta pozwalały na większąanonimowość i ukrycie ukraińskiej tożsamości, jeśliktoś czuł taką potrzebę. A nie było to wcale takierzadkie. Miasta dawały też szanse na lepszekształcenie dzieci. Tak narodziła się nowa ukraińskainteligencja. Ukraińska, bo z czasem zaczęły powstawaćukraińskie stowarzyszenia, amatorskie zespołyfolklorystyczne, rozwinęła się nauka języka ukraińskiego.Pewna grupa Ukraińców spolonizowała się.Początkowo była to tylko polonizacja językowa.Dzieci części wysiedleńców, urodzone już na nowychziemiach, mówiły tylko po polsku. Zdarzało się, żerodzice skutecznie ukrywali przed nimi swoją narodowątożsamość. Świadomie nie uczyli ukraińskiego.Z czasem doszło do całkowitego wtopienia się ichw polski naród.– Spolonizowanie Ukraińców to nie wina Polaków,ale samych Ukraińców, którzy nie zadbali o to,żeby ich dzieci miały narodową świadomość – uważaStefania Jawornicka. – Dostaję białej gorączki, jaksłyszę: – Moje wnuki nie mówią po ukraińsku, bo toczy tamto...Jednak nawet ci, którzy posiadają dziś świadomośćswojego pochodzenia, do ziem przodków mają10


stosunek głównie sentymentalny. Niekonieczniechcieliby tam wracać. Potwierdza to fakt, że dziś,kiedy nie ma żadnych administracyjnych przeszkód,migracja na tereny ojców jest niewielka. Dlapotomków wysiedleńców rzeczywistymi rodzinnymistronami są np. Zielona Góra czy Gorzów. Mieszkanietu nie przeszkadza (tym, którzy tego pragną)w pielęgnowaniu narodowej tożsamości. Chybacoraz mniej aktualny jest już dowcip:Dzwoni telefon.– Czy jest Wasyl?– Nie, takiego tu nie ma.Po chwili telefon znów dzwoni.– Czy jest Wacek?– Wasyl, telefon do ciebie!Spis niepe³nyIlu jest dziś Ukraińców w naszym kraju? Ilu naZiemi <strong>Lubuskie</strong>j?Narodowy Spis Powszechny z 2002 r. wykazał,że dziś w Polsce jest tylko 35 tys. Ukraińców, razemz Łemkami. Liderzy mniejszości ukraińskiej szacujątymczasem ich liczebność w Polsce nawet na300-400 tysięcy. Byli więc bardzo zaskoczeni.Zwłaszcza że podobny spis z 1992 r. wykazał, że jestich 265 tysięcy.– Te wyniki nie są wiarygodne – ocenia prezeslubuskiego Związku Ukraińców w Polsce StefaniaJawornicka. – Według tego spisu u nas, w woj.lubuskim, jest tylko około 1500 Ukraińców, w tym764 Łemków, uznawanych za grupę etniczną naroduukraińskiego. Podważyliśmy sposób przeprowadzeniaspisu. Pani, która mnie w jego ramach odwiedziła,w ogóle nie spytała o narodowość. Zgłosiłam to doWarszawy.Jest też prawdopodobne, że wielu Ukraińcówi Łemków nie przyznało się do swojej narodowości.A część o niej po prostu nie wie. Jak choćby pewnastudentka zielonogórskiej polonistyki, która miała naćwiczenia opisać łemkowską gwarą łemkowskietradycje. Zwróciła się o pomoc do przypadkowo poznanejStefanii Jawornickiej. I tak po nitce do kłębkaokazało się, że ojciec studentki jest... Łemkiem, tylkodo tego przez całe lata się nie przyznawał. Podobabyła sytuacja ze studiującym w Gdańsku synempewnego mieszkającego na Ziemi <strong>Lubuskie</strong>j Ukraińcapochodzącego z Ulucza. Chłopaka wyłowili z listystudiujących ukraińscy działacze NiezależnegoZrzeszenia Studentów. Jego nazwisko wydało im się„swoje”. I mieli rację. Dziś syn wraz z ojcem jeżdżą naWatrę i na zjazdy byłych ukraińskich mieszkańcówpodsanockiego Ulucza.Dwa bratanki?W badaniach CBOS-u z 2001 r. aż 49 proc.Polaków zadeklarowało niechęć wobec Ukraińców,26 proc. – obojętność, 19 proc. sympatię, a 6 proc.wybrało odpowiedź „trudno powiedzieć”. Ale jednocześnieaż 64 proc. odpowiedziało, że możliwejest pojednanie między Polakami a Ukraińcami.Biorąc pod uwagę jakże trudną i krwawą wzajemnąhistorię obu narodów, te 64 proc. to całkiem dużo.Nie udało mi się odnaleźć podobnych badań zrobionychwśród Ukraińców na Ukrainie. A ciekawebyłoby poznanie, jak oni widzą Polaków.Czy kiedyś będzie można powiedzieć: Polak –Ukrainiec dwa bratanki? Czy to wciąż prowokacyjnateza? W granicach przedwojennej Polski mieszkało,głównie na terenach wiejskich, aż 5 mln Ukraińców.Od wieków w ich oczach byliśmy zaborcami, okupantami,kolonistami. Polacy lekceważyli ukraińskiepoczucie krzywdy i zadawnione uprzedzenia.Międzywojenna polska polityka asymilacji ludnościukraińskiej powodowała, że Ukraińcy musieliprowadzić nierówną walkę o własne instytucje kulturalne,oświatowe i gospodarcze. Wystarczywspomnieć o likwidowaniu ukraińskich szkół czymasowym burzeniu cerkwi pod koniec lat 30. XX w.I znowu, choćby to nie wiem jak przykro brzmiało dlapolskiego, wychowanego na sienkiewiczowskiejprozie ucha, warto czasem ucho poświęcić, żeby nasprawy polsko-ukraińskich stosunków spojrzećz szerszej perspektywy. Po to, żeby więcej zrozumieć.Także straszliwą rzeź wołyńską w 1943 r., której oczywiścienic nie usprawiedliwia, ale która wydarzyła sięw pewnym kontekście (historycznych zaszłości,dążeń Ukraińców do niepodległego państwa, graniaich patriotyzmem przez hitlerowskiego okupanta).Nasza historia pełna jest więc krwi i przemocy.Każda ze stron ma emocjonalny stosunek dowłasnych krzywd i skłonność do niedostrzegania zławyrządzonego drugiej stronie. A przecież powinniśmybyć sobie bliscy, jak bracia. Jesteśmy w końcu sąsiadami,Słowianami. Aż 14 proc. słów w języku ukraińskimto polonizmy. Jesteśmy w stanie zrozumieć się właściwiebez tłumacza. Pod warunkiem, że tego chcemy.Gra¿yna Zwoliñska11


Ewa Maria SlaskaEwa Maria SlaskaDuch CzasuZeitgeistAnna Poniatowska, znawczyni życia polonijnegow Berlinie, pisze, że już najstarsze księgi adresowei telefoniczne Berlina zawierają na każdej stroniewiele nazwisk polskich. Nie wszyscy posiadacze tychnazwisk czują się Polakami, ale ich dziadowie czypradziadowie przyjechali tu z terenów Polski.Przybywali tu od XVIII w. i odcisnęli większe lubmniejsze piętno na niemieckiej kulturze, polityce,gospodarce i wojsku. W Berlinie mieszkali polscyarystokraci, politycy, artyści, kolekcjonerzy dzieł sztuki,a w armii pruskiej znajdowały się polskie oddziaływojskowe – ułani, których potem przemianowanona huzarów. Do stolicy zjeżdżała także młodzieżpolska ze wszystkich zaborów, by studiować na uczelniachcieszących się sławą najlepszych w Europie:w Pruskiej Akademii Sztuki, na Uniwersyteciei Politechnice, w Akademii Medycznej.Gdy było ich więcej niż kilkanaście osób –zakładali Stowarzyszenia. Taki był Duch Czasu.W historii stowarzyszeń polskich w Berliniewyróżnić trzeba co najmniej pięć wyraźnie odmiennychokresów: okres od połowy XIX w. do końcaI wojny światowej, kiedy Polska zniknęła z mapyEuropy, a Polonię berlińską tworzyli przede wszystkimprzybysze z zaboru pruskiego, czyli formalnierzecz biorąc obywatele królestwa, a potem cesarstwaPrus; okres pomiędzy wojnami światowymi, kiedyPolacy berlińscy niemal w pełni sią już zasymilowaali,a ci którzy trwali przy polskości, opowiadając się postronie odrodzonej Polski, stawali się sprzymierzeńcamiwrogiego państwa; okres powojenny, charakteryzującysię niemal całkowitym zanikiemAnna Poniatowska, Spezialistin für das Leben derPolen in Berlin, schreibt, dass man schon in den ältestenTelefon- und Adressbüchern Berlins auf jeder Seite polnischeNamen findet. Nicht all diese Namensinhaberbekennen sich zum Polentum, ihre Vorfahren aberkamen aus polnischen Gebieten hierher. Sie kamenschon im 18. Jahrhundert und prägten in größerem oderminderem Grade deutsche Kultur, Politik, Wirtschaftund Militärwesen. Es lebten hier polnische Aristokraten,Politiker, Künstler, Kunstsammler, und in der preußischenArmee gab es sogar polnische Einheiten – Ulanen,später in Husaren umbenannt. In die Hauptstadt kamauch zahlreich die polnische Jugend, und zwar aus allenGebieten des geteilten Polens, um hier an denHochschulen zu studieren, die in Europa den besten Rufgenossen: die Preußische Kunstakademie, dieUniversität, die Technische Universität und dieMedizinische Akademie.Waren sie mehr als zehn – gründeten sie Vereine. Sowar der Zeitgeist.Die Geschichte polnischer Vereine in Berlin kannman in fünf Perioden einteilen, die sich stark voneinanderunterscheiden. Von der zweiten Hälfte des 19.Jahrhunderts bis zum Ende des 1. Weltkriegs, als Polenvon der Karte Europas verschwunden war, kamen diePolen in Berlin, Polonia genannt, meistens aus dempreußischen Teil Polens, dh. formell waren sie preußischeBürger. In der 2. Phase, in der Zeit zwischen den beidenWeltkriegen, haben sich viele Polen schon starkassimiliert, wogegen diejenigen, die weiterhin ihre polnischeIdentität zu pflegen wussten, stärker als vorherverfolgt wurden, weil sie als Verbündete eines fremden- meist als Feind empfundenen - Staates, des neu entstandenenPolens, behandelt wurden. Die 3. Phase12


działalności polonijnej; okres od r. 1980, nazywanykrótko, aczkolwiek nie całkiem prawidłowo, okresememigracji solidarnościowej i wreszcie najkrótszy, bodatujący się od r. 2000 okres działania w zjednoczonejEuropie. Mówiąc o Polonii w Berlinie, mamyzwykle na myśli polską emigrację zarobkową, któraprzyjeżdżała tu od połowy XIX w. Rozbudowa miastai szybka industrializacja sprawiły, że Berlin potrzebowałnieustannie rąk do pracy. Po r. 1742 (pierwszawojna śląska), a już zwłaszcza po r. 1772 (pierwszyrozbiór Polski) mamy do czynienia nie tyle z emigracją,ile ze zjawiskiem przemieszczania wewnętrznegow ramach wielkiej Rzeszy. 300 000 Polaków, którzywywędrowali z Wielkopolski, Śląska i Pomorza,kierując się na Zachód, było z punktu widzenia władzobywatelami niemieckimi. Ludzie ci mówili poniemiecku, znali prawo i obyczaje, wiedzieli, czegomoże od nich żądać biurokracja, bo tam, skąd przybyli,panowały podobne obyczaje i to samo prawo.Mówili jednak również po polsku, byli katolikamii posiadali poczucie własnej odrębności i własnejtożsamości. W r. 1910 osoby polskojęzyczne stanowiły60% wszystkich cudzoziemskich mieszkańcówBerlina. Statystyki podają, że było ich 37 655, ale –podobnie jak dziś – liczono też, że Polaków byłonawet 100 tysięcy. Budowali Reichstag i kancelarięRzeszy, poprowadzili pierwszą linię kolejki miejskieji wykopali kanał Teltow. Pracowali w fabrykachBorsiga i Siemensa, ale też zakładali własne fabryki,kawiarnie, restauracje. W nowym miejscu potrafili sięszybko przystosować, ale mimo to pozostawaliPolakami. Założyli w Berlinie setki organizacji, którepomagały im być razem i trwać przy polskości. I takateż była pierwsza i przez ponad sto lat podstawowafunkcja polskich stowarzyszeń w Berlinie – funkcjapatriotyczna. Politycznie po rozbiorach nie było jużtakiego kraju jak Polska, a w polityce wewnętrznejPrusy zdecydowane były wytępić wszelkie przejawypolskości. Jednocześnie zaś pruska polityka germanizacyjnaw latach 70. XIX w. połączyła się z Kulturkampf,walką przeciw katolicyzmowi. Polacy zaśprzybywający do Berlina byli z reguły katolikami, a cowięcej katolikami o specyficznych potrzebach religijnych.Polska obrzędowość katolicka, zwyczaje,rytuały i świąteczne akcesoria, przedmioty częstonietypowe, symboliczne, o archaicznym rodowodzie,przechodząc z pokolenia na pokolenie zrastały sięz polską kulturą i obyczajem. W obliczu prześladowańreligijnych i germanizacji tworzył się do dziśumfasst die Zeit von 1945 bis 1980, als die Polonia,obwohl existent, nicht aktiv war. 1980 beginnt die4. Phase, die nicht ganz richtig Solidarność-Emigrationgenannt wird und letztlich die 5., kürzeste Phase, die ca.2000 begann – die Zeit als Polen erst Kandidat unddann Mitglied der EU ist.Wenn von der Polonia in Berlin die Rede ist, meintman meistens die polnische Brotemigration, die Mittedes 19. Jahrhunderts begann. Schnelles Wachsen undIndustrialisierung Berlins trugen dazu, dass man hierstets neue Arbeitskräfte brauchte. Nach 1742(1. Schlesienkrieg) und besonders ab 1772 (1. TeilungPolens) waren die Angekommenen gar keineEmigranten mehr; ihr Umzug war eher eineBinnenwanderung. 300.000 Polen, die aus Großpolen,Schlesien und Pommern ausgewandert sind, warenformell gesehen preußische Bürger. Sie kannten dieSprache, die Gesetze und die Mentalität des Gastgebers,sie wussten, was die Bürokraten von ihnen verlangenwürden, weil es da woher sie stammten, gleicheVerhältnisse und dieselbe Gesetzgebung gab. Siesprachen jedoch auch Polnisch, waren meistenskatholisch und sich ihres Andersseins und ihrer Identitätbewusst. 1910 bildeten sie in Berlin 60 % allerFremdsprachigen. Statistische Erfassungen sprechendabei von 37.655 Polen, aber genauso wie heute, vermuteteman, dass die tatsächliche Zahl viel höher warund gar 100 Tausend umfasste. Die Polen haben denReichstag gebaut und die Reichskanzlei, die erste S-Bahn-Linie und den Teltow-Kanal. Sie arbeiteten in dengroßen Fabriken wie Borsig oder Siemens, aber sie gründetenauch eigene Betriebe, Firmen und Wirtschaften.Sie haben sich rasch adaptiert, und nichtsdestotrotzblieben sie Polen. Sie gründeten in Berlin und Umlandüber hundert Vereine, die ihnen halfen, bei ihremPolentum zu verharren. Und dies war die erste undwichtigste Funktion polnischer Vereine in Berlin – diePflege der patriotischen Werte. Politisch gesehen gab esnach den Teilungen ein Land wie Polen überhaupt nicht,und was die Innenpolitik betraf, war Preußen stetsbemüht, jedwedes Anzeichen des Polentums auszurotten.Zugleich wandte sich die Innenpolitik in dem sog.Kulturkampf Otto von Bismarcks gegen den Katholizismus.Polen, die nach Berlin kamen, waren meistensKatholiken, mehr noch – sie hegten besondere religiöseBedürfnisse, die man als „polnisch” bezeichnen kann.Polnische Religiosität, Bräuche, Sitten, Liturgie, religiöseGegenstände, oft symbolischen Charakters und mituralter Vorgeschichte, von Generation zu Generationweitergegeben, wurden in Polen ein untrennbarer Teilder polnischer Kultur und Mentalität. Angesichts derreligiösen Verfolgung und Germanisierung wuchsen dasEwa Maria Slaska13


niemal nierozerwalny związek patriotyzmu i religijności.Polak-katolik rodził się i w Berlinie, bo trwanieprzy polskości było tu nie tylko aktem patriotyzmu,lecz też – odwagi i poświęcenia. W XIX w. Polacystworzyli w Berlinie model stowarzyszenia polskiego,które wypełniać miało następujące zadania:• funkcja religijna – grupy i stowarzyszeniaparafialne, które za pomoc przy wznoszeniukościołów katolickich uzyskiwały pewne koncesjenp. polsko-katolicki ołtarz boczny, mszew języku polskim i polskojęzyczną katechizację;• funkcja oświatowa – nauka języka polskiegooraz elementów historii i geografii Polski, kursydokształceniowe dla dorosłych, bibliotekii czytelnie;• funkcja kulturalna i sportowa – stowarzyszeniateatralne i literackie, chóry, klubysportowe, w tym również harcerstwo;• funkcja społeczna – pomoc dla najuboższych,pomoc repatriacyjna;• funkcja wspierania gospodarczego – organizacjerzemieślnicze, stowarzyszenie przemysłowców,banki i spółdzielnie, kasy zapomogowo-pożyczkowe;• funkcja informacyjna – wydawanie biuletynów,pism okolicznościowych, książek, w tympodręczników, czasopism i dzienników;• funkcja organizacyjna – stowarzyszeniakobiece, młodzieżowe, studenckie;• funkcja polityczna – partie i stowarzyszeniaprzejmujące ich funkcje, dążące m.in. do tego,by w wyborach do władz lokalnych (Landstag)i parlamentu Rzeszy (Reichstag) znaleźlisię posłowie Polacy bądź przynajmniejreprezentujący politykę sprzyjającą Polakom.Wszystkie te ugrupowania, niezależnie od liczebnościi zadań, pełniły jednakże przede wszystkimfunkcję patriotyczną. Cokolwiek robiły, było to przejawempatriotyzmu. Czasem bezpośrednio – gdyorganizowały obchody rocznic narodowych jak powstanielistopadowe, czy Konstytucja 3 maja orazjubileuszy sławnych Polaków jak Kościuszko czyMickiewicz, czasem – pośrednio, były bowiem platformąspotkań towarzyskich, solidarnego krzepieniasię w polskości, często w formie zabawy. Jak tozapisał jeden ze słynnych Polaków w Berlinie, Polacylubili się bawić i lubili do tej zabawy zapraszać innych.Niemal wszystkie organizacje polonijne organizowałybale, zabawy, akademie okolicznościowe, wycieczki,Polnische und das Katholische fest zusammen undsomit auch wurde das Patriotische dem Religiösen gleichgesetzt.Der sprichwörtliche „Pole-Kathole“ (derBegriff, in Detschland eh ironisch, wird in Polen bis heutesehr ernst genommen) formierte sich also auch inBerlin, weil gerade hier das Verharren bei demPolnischen nicht nur ein Akt des Patriotismus war, sondernauch ein Zeichen von Mut und Opferbereitschaft.Im 19. Jahrhundert entstand in Berlin ein Muster der polnischenVereine, deren Aufgabe es war, folgendeFunktionen zu erfüllen:• Religion – Gruppen und Vereine in denPfarrgemeinden, denen für die Hilfe beimErrichten der Pfarrkirchen gewisse Gefälligkeitenzuerkannt wurden, wie ein Seitenaltar mit polnischenHeiligen (Hl. Kasimir, Hl. Hedwig, Hl.Stanislaus), Gottesdienst in polnischer Sprache,Religionsunterricht auf Polnisch;• Bildung – Polnischunterricht mit Elementen derpolnischen Geschichte und Heimatkunde,Erwachsenbildung, Bibliotheken und Lesesäle;• Kultur und Sport – Theater- und Literatur-Vereine, Chöre, Sportvereine, darunter auchPfadfinder;• Sozialhilfe – charitative Tätigkeiten, Hilfe bei derHeimatrückkehr;• Wirtschaftsförderung – Handwerker- und Industrieller-Vereinigungen,Banken und Kooperativen,Leih- und Hilfekassen;• Information – Herausgabe der Bulletins,Schriften, Bücher, darunter auch Schulbücher,Zeitschriften und Zeitungen;• Gruppenorgansation – Frauen-, Jugend- undStudenten-Vereine;• Politik – Parteien und Vereine, die ihre Funktionenübernahmen; Hauptziel dieser Tätigkeit war derWahlkampf für polnische Landstags- undReichstags-Abgeordneten sowie für diedeutschen Kandidaten, die sich für die Interessender Polen in Berlin einsetzten.All diese Gruppierungen, unabhängig von derenMitgliedschaft und Aufgaben, galten aber vor allem alspatriotischer Faktor und dies in vielerlei Hinsicht. AlsTätigkeit direkt patriotisch galten hier feierlicheVeranstaltungen zu Jahrestagen wichtiger Ereignisse ausder Geschichte Polens (Mai-Verfassung von 1791,Kościuszko-Aufstand 1794, Novemberaufstand 1830)oder Jubiläumsfeierlichkeiten wichtiger Persönlichkeitenwie die Geburts- oder Todestage des romantischenDichters Adam Mickiewicz (1798-1855). Aber auch14


pikniki, często wynajmowały bądź wspólnie dokonywałyzakupu ziemi w jednej z okolicznych wiosek,gdzie można było urządzać wesołe, gromadnepikniki.Już też w pierwszej fazie swego istnienia organizacjepolonijne zdawały sobie sprawę z koniecznościpodejmowania działań wspólnotowych, jednoczących.W r. 1867 powstało Towarzystwo PrzemysłowcówPolskich w Berlinie, ale prawdziwa fala zjednoczeniowaprzypada na lata 90. XIX w. W r. 1892 powstałKomitet Towarzystw Polsko-Katolickich w Berliniei Okolicy, w r. 1893 – Polski Komitet Wyborczy, a w r. 1894– Komitet Polskich Stowarzyszeń, przemianowanypóźniej na Związek Towarzystw Polskich w Berlinie.Podobnie od r. 1896 różne instytucje oświatowe połączyłysię w Polskie Towarzystwo Szkolne „Oświata”.Najważniejsza organizacja, której celem byłozjednoczenie wszystkich Polaków w Niemczech,powstała jednak dopiero w okresie międzywojennym– był to powołany do życia w r. 1922 Związek Polakóww Niemczech, relegowany w r. 1939 i reaktywowanypo zakończeniu II wojny światowej. Była tojedna z kilku zaledwie organizacji polonijnychistniejących w Berlinie w latach 1945-1980.Po wojnie została w Berlinie stosunkowo licznagrupa osób polskiego pochodzenia. Byli to nie tylkoPolacy, mieszkający już przed wojną w Berlinie, alerównież robotnicy przymusowi, więźniowie, wreszciebezpaństwowcy. Część z nich wróciła potem doPolski, większość została, nie decydując się napowrót do kraju rządzonego przez Sowietów. Tazasadnicza różnica opcji politycznych znalazła teżswe odbicie w podziale Związku Polaków. W roku1950 ZPN podzielił się na ZPN oraz Związek Polaków„Zgoda”. ZPN odmawiała wszelkich kontaktówz komunistyczną Polską, „Zgoda” natomiast opowiadałasię za współpracą, wspomagając równieżNiemców zainteresowanych kontaktami z Polskąi Polakami. Rozdarcie było bardzo głębokie, a kwestiapojednanie czy kolaboracja pojawiła się nie tylkow łonie organizacji polonijnej jaką był ZPN. W duchupojednania działały też dwie organizacje niemieckie– założona w r. 1958 Aktion Sühnezeichen (AkcjaZnak Pokuty) i powołane do życia w r. 1973 Deutsch-Polnische Gesellschaft Berlin (StowarzyszeniePolsko-Niemieckie).Sytuacja Polaków po zakończeniu II wojnyświatowej, jeśli chodzi o zatrudnienie, nie różniła sięzbytnio od sytuacji w dwudziestoleciu międzywojenalltäglicheVereinstätigkeit galt der patriotischenStärkung der polnischen Community, auch oder geradedeshalb, wenn sie mit Vergnügen verbunden war. Wieeiner der Berliner Polen es einmal kommentierte, diePolen mögen es, zu feiern und sehen gern, dass anderemitfeiern. Fast alle polnischen Vereine in Berlin organisiertenTanzabende, Theateraufführungen, Ausflügeund Landespartien. Oft kauften oder pachteten sieGrundstücke in Berliner Umland, wo sie gemeinsam sehrgut besuchte Picknicks veranstalteten.Schon in dieser 1. Phase ihrer Existenz suchten dieVereine Möglichkeiten der gemeinsamen Wirkung,sodass die kleineren Gruppierungen sich vereinen, wiees bei dem 1867 entstandenen Verein der PolnischenIndustriellen der Fall war, aber eine Hochzeit derVereinigungstendenzen notierte man in der letztenDekade des 19. Jahrhunderts. 1892 wurde KomitetTowarzystw Polsko-Katolickich w Berlinie i Okolicygegründet, eine Dachorganisation aller Polnisch-Katholischen Vereine, 1893 - Polski Komitet Wyborczy(Polnisches Wahlkampf-Komitee), 1894 - KomitetPolskich Stowarzyszeń (Komitee der PolnischenVereine), später Związek Towarzystw Polskich (Bundder Polnischen Vereine). 1896 kam es zum Vereinen verschiedenerBildungsvereine, die Polskie TowarzystwoSzkolne „Oświata” (Polnischer Schulverein „Bildung”)gründeten.Die wichtigste Organisation, deren Ziel es war, allePolen in Deutschland zu vereinen ist jedoch erst in der 2.Phase, nach dem Ende des 1. Weltkriegs, entstanden.1922 gründete man Związek Polaków w Niemczech(Bund der Polen in Deutschland), der 1939 illegalisiertund nach dem Ende des 2. Weltkriegs wieder legalisiertwurde. Es war übrigens eine der wenigen polnischenOrganisationen, die es in Berlin in der Zeit 1945-1980gab.Nach dem 2. Weltkrieg verblieb in Berlin eine sehrzahlreiche Gruppe der Polen und Polnischstämmigen. Eswaren natürlich diejenigen, die hier schon vor dem Kriegwohnten, aber auch in Deutschland gebliebeneZwangsarbeiter, ehemalige Gefangene und so genannteDipis (displaced persons). Viele von ihnen sind im Laufeder Zeit nach Polen ausgewandert, es gab aber einegroße Gruppe, die nicht in das von Kommunistenregierte Polen zurückkehren wollte. Es war ein grundlegenderpolitischer Unterschied, der auch die in Berlingebliebenen Polen gespalten hat. Der Bund der Polen inDeutschland brach 1950 entzwei in den bisherigen Bundund Związek Polaków Zgoda (der Bund der PolenEintracht). ZPN lehnte jegliche Zusammenarbeit mitdem kommunistischen Regime ab, Eintracht sprach sichfür die Kooperation aus und half dabei auch denEwa Maria Slaska15


nym. Mieszkający w Berlinie Polacy byli w pełnizasymilowani i nie odróżniali się niczym od Niemców,wśród których mieszkali. Nie tworzyli żadnych większychskupisk, nie odczuwali potrzeby organizowaniasię i nie wywoływali żadnych problemów typunarodowościowego.Zmieniło się to radykalnie wraz ze strajkamiw Gdańsku i w Szczecinie w r. 1980 i wprowadzeniemw Polsce stanu wojennego. Niemcy w BerlinieWschodnim, i to nie tylko politycy, ale również tzw.zwykli ludzie nastawieni byli krytycznie a nawetwrogo do zdarzeń politycznych zachodzących w PRL,z kolei Niemcy w Berlinie Zachodnim okazaliwalczącym Polakom dużo sympatii i zorganizowaliwiele form pomocy dla Polaków. Gościnnie przyjmowaliteż wszystkich uciekinierów politycznych,którzy napływali tu niemal do pierwszych dni strajkuw Gdańsku w sierpniu 1980 r.To gościnne przyjęcie sprawiło, że we wczesnychlatach 80. Berlin stał się nagle jednym z najważniejszychmiast, do których kierowali się opuszczającyswój kraj Polacy. W latach 1980–1990 przybyło doBerlina kilkadziesiąt tysięcy Polaków, główniemłodych i wykształconych lub wykwalifikowanych –przeważała wśród nich tzw. inteligencja techniczna(inżynierowie i technicy), ale byli też nauczyciele,prawnicy, lekarze, teologowie, artyści. Skomplikowanei po części restrykcyjne prawo pobytu i pracy(a raczej w dużej mierze – brak takiego prawa)spowodowało, że przez wiele lat ludzie ci, niezależnieod statusu pobytowego i wykształcenia, zarabiali nażycie w jednym z kilku zawodów, gdzie zatrudnienie(legalne bądź nielegalne, częściej nielegalne) byłow ogóle możliwe – mężczyźni jako pracownicybudowlani i transportowi, kobiety jako sprzątaczkiw prywatnych domach. Kryminalny lub kryminogennymargines tego zjawiska stanowili wśród mężczyznzłodzieje, w tym złodzieje samochodów, a wśródkobiet – prostytutki i stręczycielki. Przedstawicieleobu płci trudnili się też szmuglem papierosów i, choćw mniejszym stopniu, przerzutem narkotyków z Azjiprzez Rosję na Zachód.Niemcy korzystali z taniej i fachowo wykonanejpracy Polaków, ale jednocześnie myśleli o nich bardzoźle. O dzielnych Polakach szybko zapomniano,a Polak był kojarzony głównie negatywnie. Od czasówBismarcka Polacy nie mieli tak złej opinii wśródNiemców jak pod koniec XX w. Polak kojarzył sięprzede wszystkim z przestępstwami, prostytucją,Deutschen, die Kontakte mit Polen suchten. Diese politischeAuseinandersetzung zwischen „Versöhnung“oder „Kollaboration“ betraf nicht nur die Vereinstätigkeitdes Bundes, sie reichte tief in das Leben der polnischenEmigranten in Berlin, was die deutschen Mitbürger nichtimmer richtig verstanden. Sicher im Sinne derVersöhnung betätigten sich zwei deutscheOrganisationen – seit 1958 Aktion Sühnezeichen, undseit 1973 die Deutsch-Polnische Gesellschaft.Die Lage der Polen in Berlin nach 1945 ähnelte dervor dem Krieg. Die in Berlin lebenden Polen waren vollkommenassimiliert und unterschieden sich im Nichtsvon den Deutschen, unter denen sie lebten. Sie trafensich nirgendwo in größeren Gruppen, organisierten sichnicht, „nationale” Probleme wurden nicht thematisiert.Dies hat sich, als in Polen es 1980 zu einerStreikwelle und danach 1981 zum sog. Kriegszustandkam, radikal geändert. Deutsche in Ost-Berlin, und zwarnicht nur die Politiker, sondern auch Otto-Normalverbraucher, betrachteten argwöhnisch dieEreignisse in der polnischen Volksrepublik, dafür zeigtendie Deutschen im Westen, auch in Berlin West denkämpfenden Polen viel Sympathie und organisiertenzahlreiche Hilfsaktionen. Sie nahmen alle politischenFlüchtlinge aus Polen („die mutigen Polen“) auf, die hierherschon seit ersten Tagen des Streiks in Gdańskangekommen sind.Aufgrund dieser gastfreundlichen Aufnahme in denfrühen 80er Jahren ist Berlin ziemlich unerwartet eineder wichtigsten polnischen Emigranten-Städten geworden.1980-1990 kamen ca. 30-40 Tausend Polen nachBerlin, meistens jung und beruflich gut ausgebildet undqualifiziert – es waren vor allem die Vertreter der technischenBerufe, aber es gab unter ihnen auch Ärzte,Künstler, Wissenschaftler, Juristen oder gar Theologen.Das komplizierte und teilweise restriktive AufenthaltsundArbeitsrecht (oder eher die Tatsache, dass die neuAngekommenen über dieses Recht nicht verfügten)führte dazu, dass diese Menschen, unabhängig vonAusbildung und Aufenthaltsstatus, sich in einem derwenigen Berufe etabliert hatten, wo legale (oder illegale)Beschäftigung überhaupt möglich war: Männerauf der Baustelle und im Transport, Frauen alsPutzfrauen in privaten Haushalten. In den Randgruppengab es dazu unter den Männern – Diebe, darunter auchAutodiebe, unter den Frauen – Prostituierte undKupplerinnen. In der kriminellen polnischen Minderheitgab es auch Zigaretten- und (dies aber viel seltener)Drogen-Schmuggel.Paradoxerweise, betrachteten die Deutschen, diedie billig und trotzdem professionell arbeitenden Polengern beschäftigten, sie zugleich insgeheim sehr kritisch.16


szmuglem, zorganizowaną kradzieżą samochodów,pracą na czarno i nielegalnym handlem.Mało kto zastanawiał się nad tym, że zjawiska tedotyczyły zaledwie marginesu polskich mieszkańcówBerlina lub analizował przyczyny takiego stanurzeczy.W r. 1991 w Berlinie mieszkało oficjalnie 26 500Polaków, a tylko 3 770 posiadało zezwolenie napracę. Uważa się więc nie bez racji, że była toświadoma polityka, po to żeby taniej wybudowaćnowy Berlin jako siedzibę rządu Niemiec.Choć emigrację lat 80. przyjęło się określać jako„solidarnościową”, była to niewątpliwie emigracjapolityczno-ekonomiczna, a jej status w ciągu dekady1980-1990 uległ kolosalnej zmianie. Po r. 1990 Polskastała się krajem demokratycznym, nie było więcprzeszkód politycznych, uniemożliwiających kontaktz krajem. Zmieniła się też sytuacja ekonomicznaPolski. Wielu przybyszom opłaciło się wrócić dokraju, gdzie tempo przemian gospodarczych byłow latach 90. znacznie szybsze niż w Berlinie. Grupaemigrantów solidarnościowych funkcjonuje więcw Berlinie na całkiem nowych zasadach. O ile dor. 1990 pielęgnowała ona jeszcze powojenną tradycjęaktywności politycznej skierowanej przeciwko„komunie”, o tyle od prawie 20 lat Polacy nie sąwłaściwie emigrantami, lecz ludźmi, którzy świadomiewybrali miejsce pobytu inne niż ich ojczystykraj. Wielu z nich zresztą ustawicznie przemieszczasię w pasie transgranicznym, w sprawach pracy,wypoczynku, zakupów, korzystania z oferty kulturalnejpo obu stronach granicy.Od połowy lat 90. sytuacja Polonii berlińskiejzaczęła się powoli stabilizować. Nowi Polacy w Berliniebyli ambitni, chcieli osiągnąć w tym mieście coświęcej niż tylko pieniądze. Szybko się asymilowali, alejednocześnie świadomie zachowali swą polskość.W odpowiedzi na te zapotrzebowania powstałw Berlinie cały szereg polskich organizacji i instytucji.Początkowo ich zakładanie było wynikiem działaniasamych emigrantów. Tak powstała Polska RadaSocjalna, Polskie Towarzystwo Szkolne Oświatai liczne stowarzyszenia kulturalne. Ale do „polonizacji”współczesnego Berlina przyczyniły się, realizując postanowieniapolsko-niemieckiego traktatu o współpracysąsiedzkiej, także władze Polski i Niemiec.Powstała Polska Misja Katolicka, duszpasterstwoPolaków podległe wprawdzie kościołowi niemieckiemu,ale kierowane przez polski zakon oo. salezja-Man hatte die „mutigen Polen” ziemlich schnellvergessen, der Pole wurde eine negative Person, assoziiertmit Kriminalität, Schwarzarbeit, Schmuggel,Autodiebstahl, Prostitution, illegalem Handel undSozialbetrug.Nur wenige Deutsche nahmen wahr, dass dieslediglich Randerscheinungen waren, die nicht die ganzepolnische Minderheit in Berlin betrafen, noch wenigerwussten, wie und weshalb sich die Polen in dieser Lagebefanden. Das Image der Polen in Berlin war ausgesprochenschlecht, so schlecht war es vielleicht vorherzuletzt zu Bismarcks Zeiten.1991 lebten offiziell 26.500 Polen in Berlin und nur3.770 von ihnen verfügten über eine Arbeitserlaubnis.Manche meinen daher, vielleicht nicht zu Unrecht, dassdieser Zustand bewusst geduldet wurde, um billig dasneue Berlin, Hauptstadt und Regierungssitz, zu bauen.Obwohl man gewöhnlich die polnischen Migrantender 80er als „Solidarność-Emigration” bezeichnet, musshier gesagt werden, dass hier mehr ein politschwirtschaftlicherHintergrund existierte. In den zehnJahren, von 1980 bis 1990, hat sich die soziale Stellungdieser Gruppe grundlegend geändert. Nach 1990 istPolen ein demokratischer und politisch souveräner Staatgeworden, es gab daher keine politischen Hemmnisse,die den Kontakt mit der Heimat erschwert hätten. Esänderte sich auch die wirtschaftliche Lage Polens. Vieleder Zugekommenen fanden es lohnend, zurück nachPolen zu kehren, wo in den 90er die wirtschaftlicheEntwicklung schneller verlief als in Berlin. Die„Solidarność-Emigranten”, soweit sie immer noch inBerlin leben, leben hier mit einem ganz anderem Status.Dementsprechend sehen sie ihre Aufgaben auchanders. Auch im Vereinswesen. Der Zeitgeist ist andersgeworden. Bis ca. 1990 pflegten die Polen in Berlinimmer noch die traditionelle politische (sprich: antikommunistische)Motivation ihrer Vereinstätigkeit. Seitdemsind sie eigentlich keine Emigranten im buchstäblichenSinne mehr, sondern Menschen, die autonom ihrLebenszentrum außerhalb Polens gewählt haben. Vielevon ihnen bewegen sich sogar stets in der Grenzzonezwischen Polen und Deutschland – sowohl beruflich alsauch aus anderen Gründen. Arbeit, Erholung,Einkaufsmöglichkeiten, Dienstleistungen, kulturellesAngebot – alles kann mal auf der einen mal auf deranderen Seite der Oder interessanter oder lohnenderwerden.Seit den späten neunziger Jahren begann sich dieLage der Berliner Polonia allmählich zu stabilisieren.Neue Polen in Berlin waren ehrgeizig, sie wollten indieser Stadt mehr erreichen als nur das Geld. Sie habensich schnell und fast reibungslos assimiliert, aber zugle-Ewa Maria Slaska17


nów. Z kolei władze Berlina wprowadziły nauczaniepolskiego jako języka obowiązkowego do czterechszkół w Berlinie oraz radio polskojęzyczne w ramachistniejącego (ale już tylko do końca r. 2008) wielojęzycznegoradia MultiKulti. Szkoły Ludowestworzyły najpierw szeroką ofertę nauki niemieckiegodla Polaków, a potem – nauki polskiego dlaNiemców.W ogromnym indywidualnym i zbiorowymwysiłku kilkudziesięciotysięczna grupa zdołała sięw ciągu minionych 25 lat wyrwać z odgórnego przyporządkowaniai zdobyć miejsca pracy we wszystkichdziedzinach życia w Berlinie – w przemyślei budownictwie, transporcie i komunikacji, służbiezdrowia, opiece społecznej, szkolnictwie, na wyższychuczelniach, w instytucjach państwowych,muzeach, prasie, wydawnictwach, filmie... W tymczasie Polacy berlińscy stworzyli też swoją własnąklasę średnią – pracodawców, którzy mogą daćinnym rodakom zatrudnienie, mecenasów sztuki,odbiorców i autorów polonijnej, polskiej a nawetniemieckiej oferty kulturalnej.Okres ten zmienił też, po raz pierwszy od ponadstu lat, rolę i funkcję organizacji polskich w Berlinie.O ile jeszcze do lat 90. ubiegłego wieku można byłomówić o tradycyjnych organizacjach polonijnych –Oświata zajęła się ponownie kształceniem dziecii młodzieży, Polska Misja Katolicka objęła patronatnad potrzebami religijnymi Polaków, a Polska RadaSpołeczna spełniała funkcje opieki społecznej, o tyleod prawie 20 lat coraz częściej pojawiają się organizacjepolskie zupełnie nowego typu, które wręcz programowoodcinają się od tradycji polonijnej.Utworzone w r. 1994 Polsko-Niemieckie TowarzystwoLiterackie WIR (którego założycielką jestautorka niniejszego artykułu) było jedną z pierwszych(a może pierwszą?) organizacji tego typu,nastawiającą się przede wszystkim na integrację polsko-niemieckąw zakresie kultury. W r. 2001 grupaewidentnych anarchistów kulturalnych założyła KlubPolskich Nieudaczników, który działalność swą oparłna prowokacji kulturalnej, grze stereotypów i wszechobecnejironii. W r. 2003 powstała Galeria ZERO,prowadząca wymianę kulturalną młodej sztuki polskieji międzynarodowej. W ogóle coraz więcej ofertkieruje się do ludzi młodych, co odpowiada kolejnejzmianie strukturalnej berlińskiej Polonii. Już zanimPolska stała się częścią EU, pojawili się w Berlinie nowiPolacy – artyści, studenci, narkomani, punkiich bewahrten sie bewusst ihr Polentum auf. Dies riefneue Bedürfnisse hervor. Um sie zu befriedigen entstandin Berlin eine Reihe polnischer Einrichtungen undVereine. Anfangs waren es die Emigranten selber, diediese Institutionen entstehen ließen. So ist der PolnischeSozialrat gegründet worden, der Polnische SchulvereinOświata (Bildung) und zahlreiche Kultur-Vereine. Berlinpolonisierte sich zunehmend. Nach Unterschrift desNachbarschaftsvertrags zwischen Deutschland undPolen 1991, ist es Aufgabe beider Regierungen geworden,für die Bedürfnisse der polnischen Minderheit zusorgen. In Berlin ist Polska Misja Katolicka (PolnischeKatholische Mission) entstanden, die polnischeSeelsorge, die zwar dem Bistum Berlin angehört, abervon polnischen Missionaren geführt wird. Berlin führtein vier Oberschulen Polnisch als zweite Pflichtspracheein. Bis Ende 2008 existierte auch im Rahmen des vielsprachigenProgramms MultiKulti eine täglicheRadiosendung auf Polnisch. In den Volkshochschulenerweiterte man zuerst das Angebot „Deutsch alsFremdsprache”, um danach Schritt für Schritt auch„Polnisch für Ausländer“ anzubieten.Es war eine kollosale Gemeinschaftsleistung, diediese Menschen in den letzten 25 Jahren vollgebrachthaben. Bürokratisch gesehen wurden sie für immereiner niedrigen sozialen Stellung zugeordnet. Trotzdemschafften sie es, in allen Lebensbereichen tätig zu werden.Man findet Polen, die in Berlin weiterhin am Bauund im Transport arbeiten, aber auch in Industrie undVerkehr, Gesundheit und Schule, beim Arbeitsamt undan der Uni, in Museen, Medien, Verlagen und beimFilm... In diesem Vierteljahrhundert entstand auch einpolnischer Mittelstand in Berlin – Arbeitgeber, die eineArbeitsstelle für ihre Landsleute anbieten können,Kunstmäzene, Abnehmer und Hersteller eines breitenund vielfältigen Kulturangebots.In dieser Zeit änderten sich auch die Rolle undAufgaben der polnischen Vereine in Berlin. Seit mehr als15 Jahren entstehen Vereine, die einen neuen Typusvertreten und die wenig mit der Tradition der Polonia zutun haben (manche haben sich das gar ins Programmgeschrieben). 1994 entstand der Verein WIR zurFörderung der Deutsch-Polnischen Literatur (seineGründerin war die Autorin dieses Texts), eine der ersten(oder gar erste?) Einrichtung dieser Art. Sein Ziel war diedeutsch-polnische Integration durch Kultur, lange bevorman das Wort Integration neu „entdeckte“. 2001 gründeteeine Gruppe regelrechter Kulturanarchisten denKlub der Polnischen Versager, dessen Tätigkeit aufIronie, Provokation und dem Spiel mit Stereotypenberuht. 2003 gründeten zwei junge Menschen die nichtkommerzielle Galerie ZERO zum Austausch der jungen18


i homoseksualiści. Dorosły też dzieci imigrantówz lat 80. Ich stosunek do Polski i patriotyzmu, dowłasnej polskiej tożsamości jest zupełnie inny,otwarty, tolerancyjny, pozbawiony dogmatówi fanatyzmu. Młodzi ludzie nadają ton polskiemużyciu w tym mieście, a struktury organizacyjne, naktórych dotychczas Polonia opierała swą działalność,przestały ich interesować. Jeśli nadal w działaniuswym korzystają z pewnych ram prawnych, naprzykład powołują stowarzyszenia, to czynią to tylkoi wyłącznie... dla pieniędzy, ponieważ znaczniełatwiej jest dostać dofinansowanie, tak lokalne,berlińskie, jak niemieckie czy europejskie, jeśli jest sięzarejestrowanym towarzystwem. Pieniądze są potrzebne,bo bez nich nie da się zrealizować pomysłówi projektów. A ważne są tylko pomysły i projekty, a nieideologia. Pojawiły się zresztą również organizacje,które udowodniły, że w dzisiejszych czasach nawetrejestracja nie jest już potrzebna, by zdobyćpieniądze na projekty. W r. 1999 kilkoro polskichi niemieckich architektów powołało do życia BerlinerArchitekten Interessengruppe Stettin, która zorganizowałakilka ważnych imprez kulturalnych, po czymz powodzeniem zajęła się nawiązywaniem współpracyinstytucjonalnej pomiędzy Berlinem a Szczecinem.I jak się wydaje, w tym właśnie kierunku pójdądziałania kolejnych grup. Europa się jednoczy. Jużzjednoczyła się prawnie, dopracowania wymagająrelacje międzyludzkie. To interesujący procesi ciekawie jest w nim uczestniczyć. Wydaje mi się, żeobecnie taki właśnie cel wytyczyły sobie różne grupypolskie w Berlinie, i te zarejestrowane, i te wolne jakelektrony. Kłania się Państwu Duch Czasu.internationalen Kunst, darunter auch polnischer. Überhauptgibt es in letzten Jahren immer mehr Angebotedie an junge Menschen adressiert sind, was auch derletzten strukturellen Änderungen der Gruppe der Polenin Berlin entspricht. Schon bevor Polen ein Teil der EUgeworden ist, kamen nach Berlin neue Polen – jungeKünstler, Studenten, Junkies, Punks, Homosexuelle.Zugleich sind die Kinder der Emigranten der 80erherangewachsen. Diese jungen Menschen pflegen ganzanders mit dem Patriotismus und mit eigener Identitätumzugehen – offen, tolerant, ohne Dogmen undFanatismus. Die jungen Menschen, die das polnischeLeben in Berlin 2000 bestimmen, hegen auch keinenRespekt für bisher bewahrte Formen der organisatorischenTätigkeit, so charakteristisch für Polonia seitüber 100 Jahren. Wenn sie weiterhin einen Verein gründenwerden, kann man sicher sein, dass sie es getanhaben, um an das Geld für ihre Projekte zu kommen.Die bürokratischen Strukturen entwickeln sich nämlichlangsamer als die Gesellschaft, und es ist immer noch(fast) obligatorisch, ein registrierter Verein zu sein, umdie Finanzierung aus öffentlicher Hand zu bekommen,sei es Berliner, sei es deutscher, sei es europäischer Hand.Und ohne Finanzierung aus öffentlicher Hand ist es(fast) unmöglich, eigene Ideen zu verwirklichen. Undnur sie zählen. Es sind aber sogar Gruppen entstanden,die auf die Registrierung verzichtet haben und trotzdemimstande waren, Vieles zu realisieren. 1999 rief eineGruppe der polnischen und deutschen Architekten dieBerliner Architekten Interessengruppe Stettin ins Leben,die ein paar bedeutende Events organisierte, um danachdie Richtung zu ändern. Jetzt sind sie wieder einzelntätig, mit einem gemeinsamen Ziel jedoch – institutionelleZusammenarbeit auf der Strecke Berlin – Stettinzu initiieren. Es scheint, dass überhaupt weitereAktivitäten der polnischen Organisationen in Berlin indiese Richtung gehen werden. Ost und West Europaeinen sich. Gesetzlich ist es schon geschehen, esbraucht nun jetzt viele kleinere und größere Schritte aufder gesellschaftlichen, menschlichen Ebene. Es ist eininteressanter Prozess und es ist interessant, daranteilzuhaben. Ich glaube, so werden jetzt polnischeGruppen in Berlin tätig werden, die registrierten und diefreien wie die Elektrone. Der neue Zeitgeist winkt ihnen zu.Übersetzt vom AutorEwa Maria Slaska19


Jacek Weso³owskiNasi ¯ydziDedykuję mojej siostrze JoanniePierwszym moim „żydem” byłem ja sam. Byłotak: od końca wojny, po przyjeździe do Łodzi spodWarszawy, gdzie się urodziłem, mieszkaliśmy w czynszowejkamienicy w łódzkiej dzielnicy Polesie.Typowa kamienica z przełomu dwóch ubiegłychwieków, front i dwie oficyny. Lokatorzy społeczniebyli przemieszani. Było paru inteligentów, jacyśrzemieślnicy, większość mieszkańców stanowiłaklasa robotnicza. Dzieci na podwórku było dużo.Dopóki ojciec był dyrektorem fabryki, czyli do megodziesiątego roku życia, ja się z nimi nie bawiłem. Aleraz, pamiętam, miałem może pięć-sześć lat,znalazłem się w wianuszku podwórkowej gromady.Matka się chyba przy wchodzeniu do – czy wychodzeniuz – posesji zagadała z ktorąś z „lepszych”lokatorek i wypuściła mnie z ręki. W porządnympaletku, w białych podkolanówkach stanąłemnaprzeciw podwórkowych dzieci. Przerwały zabawę,kilkoro zbliżyło się i jedna dziewczyna, imieniemBaśka („zostaw Baśka!” – krzyknęła za niąkoleżanka) podszedłszy całkiem blisko, odezwała się:„Idź stąd, żydzie”.Owo „żydzie” odebrałem wtedy prawidłowojako wyzwisko „gnojku”, „głupku”, „lalusiu” czycokolwiek innego się mówi między dziećmi w obraźliwejintencji. Co to „żyd”? Te inne słówka znałem odnaszej służącej, dziewczyny z podłódzkiej wsi, dokądjeździliśmy „na letnisko”. „Żyd” – dotąd nie słyszałem,nie wiedziałem, co słowo znaczy, że odnosi się doegzemplarza narodowo-wyznaniowego. Jak „Polak”(„katolik”) czy „Niemiec” („bezbożny faszysta”) czy„Rusek” („ja tiebie dam”). Zapytałem matki – niepamiętam, co odpowiedziała w przedmiocie. Zdajemi się, że pokazała mi jakieś obrazki Kostrzewskiegoczy Gierymskiego, typy Żydów warszawskich,w Święcie Trąbek Aleksandra Gierymskiego modlącesię z książkami w dłoniach postacie nad Wisłą, czymoże tegoż malarza Cmentarz starozakonnychz żydem i żydówką wśród płyt nagrobnych z hebrajskiminapisami.Baśka mieszkała w oficynie „na czwartaku”, myzaś od frontu na piętrze trzecim zajmowaliśmy lokalśrodkowy. Na prawo mieszkali państwo Świerkoccyz sublokatorem doktorem Calmieri, autentycznymWłochem, który „za Niemca” pracował w szpitalu(późniejszym im. Jonschera) i na po wojnie mu sięzostało. Ale wkrótce wyjechał, wrócił do Włoch. Takjak i doktor Haya, dentysta z pierwszego piętra(frontu), wrócił do Niemiec. „Wrócił” w trzecimpokoleniu, bo jako Lodzermensch był wnukiemtkackiego majstra, ze Szwabii, zdaje się. Naszasłużąca mówiła o doktorze Hayi „ten Szwab”.I oto dwaj cudzoziemcy wyjechali na Zachód,natomiast ze Wschodu przyjechali Żydzi. „Nasi Żydzi”– mówiło się potem u mnie w domu, a i w całejkamienicy. Wprowadzili się po sąsiedzku do wolnegolokalu. Była to żydowska rodzina: ojciec, matka,babka i mały synek imieniem Jerzyk. Młodszy odemnie był o trzy lata. Pamiętam nazwisko: Brzezińscy.Babcia nazywała się Grinsztajn, mówiła polszczyznąpołamaną ruszczyzną. Na przykład do Jerzyka:„Pójdz tu, ostaw moje tufli, no prosza, och ty cholernajadziecko!”. Na to Jerzyk z szyderczym chichotemodpowiadał: „Cholerne t y dziecko? T y jesteścholerne dziecko! Hihihi, tak, tak!”. Babcia bezradnierozkładała ręce.Z tymi Żydami matka moja w krótkim czasienawiązała bliskie sąsiedzkie stosunki, a nie wiem, czyi nie ojciec, bo pani Brzezińska była młodą atrakcyjnąkobietą, zaś mąż jej przepadł na dłużej w szpitalu.20


Wkrótce umarł, a następnie i ona. Dlaczego, niewiem. Oboje wyglądali na okazy zdrowia. Pamiętamdobrze, gdy Jerzyk płakał na wieść o śmierci matki, żeco to będzie, gdy umrze babcia: on zostanie sam.Ale babcia żyła jeszcze ładnych parę lat i to niesama z osieroconym Jerzykiem. Gdy ojciec przestałbyć dyrektorem (służącej już nie mieliśmy), przezjakiś czas babcia Grinsztajn pomagała mojej matcew gospodarstwie. Przypominam sobie jak wzywałaJerzyka i moją siostrę Joasię do kolacji: „Jezik, Ilasza,kuszat´!” Jakiś czas po śmierci pani Brzezińskiej dozredukowanej rodziny naszych Żydów wprowadziłasię z mężem i małą córeczką bratanica czy siostrzenicababci Grinsztajn. Miała na imię Fryda, jak paniBrzezińska była silną brunetką,a mąż jej wkrótce poszedłdo więzienia za handeldolarami. W tamtych czasachza samo posiadanie dolarówczy innych imperialistycznychwalut można było zarobićparę lat. I można było się wkopaćw sprawę o szpiegostwo:„Skąd macie dolary,dostaliście za współpracęz amerykańskim wywiadem,nazwiska, adresy, mówcie!”Ledwo męża Frydy wywiałz mieszkania na trzecimpiętrze od frontu naszejkamienicy wiatr historii, tozaraz przywiał następnychŻydów. Ci się nazywali Paluch.Przybyli świeżo z Rosji– było już po słynnym XXZjeździe, kiedy to Chruszczowujawnił prawdę o Stalinie.Stalina wyrzuconoz mauzoleum. Wkrótcenadszedł polski Październik, o którym mam ostrewspomnienie, bo nastąpiła po nim sroga zima, takaże czas jakiś z powodu mrozów nie chodziło się doszkoły. Koczowaliśmy w jednym pokoju w dżungliizwalonych z całego mieszkania mebli. W kamienicytrwał remont, rozpoczęty wiosną. Wymieniano belkistropowe. W drugim pokoju przy minusowych temperaturachmurarze zakładali tynki, rozgrzewając sięczystą zwykłą z czerwoną kartką (40 procent, byłajeszcze „z niebieską kartką” 45 procent, nieprzebranemorze wódek gatunkowych rozlało się dopiero poGomułce, za Gierka). Do kuchni chodziło się jak naSyberię. Z powodu rozbiórki węglowego piecakuchennego, który zastąpiono gazowym, w kuchnibyło zimno jak w psiarni. Tamże założyłem sobiez Jerzykiem kanał komunikacyjny, borując dziuręw ścianie.Można było przez tę dziurę rozmawiać międzydwoma mieszkaniami, a nawet uprawiać dziecięcegry zbiorowe. Z tamtej strony Jerzyk, kuzynka jegoLala i maly Aaronek Paluch (chyba, bo może jeszczewtedy był za mały, za chwilę będzie o nim), z tej jaz Joanną, młodszą moją siostrą. Ciężka ta zima1956/57 roku stanowiła punkt kulminacyjny międzyludzkiejintegracji poniekądinternacjonalnej w kamienicyna Polesiu w Łodzi. Ośrodkiemkontaktów było mieszkanienaszych Żydów,które się w międzyczasie rozszerzyłoterytorialnie o częśćuprzednio oddzieloną, mającąpołączenie z oficyną.Część owej części zajmowałaukraińska najwidocznejz pochodzenia rodzina nazwiskiemDymitruk. Więc ciUkraińcy wpływali do naszychŻydów od oficyny,a my mieliśmy kontakt odfrontu. Matka moja odgrywaław tych międzysąsiedzkichcyrkulacjach istotnąrolę – obok talentów organizacyjnychmiała dużo dozaoferowania w sferze materii:pracowała w uspołecznionymhandlu artykułamiżywnościowymi jako inspektor,nawet przez jakiś czas sama prowadziłasklep czy sklepy. Jak wiadomo, nie mówiło się w tymczasie marnym „kupiłam szynkę i cytryny” lecz„dostałam szynkę i cytryny”. Tak jak i: „Załatwiłemwęgiel na zimę”.Na zewnątrz fronty już się uspokoiły: Węgrzyzostali pobici przez Rosjan, Rosjanie do Polski nieweszli. Na wiosnę poczuliśmy w naszej kamienicynowe wiatry historii. Wrócił z więzienia mąż Frydy(odsiedział za dolary cztery czy pięć lat) i nasi ŻydziJacek Weso³owski21


uzyskali w jego osobie jakby prezesa stowarzyszenia:załatwiał, przewodził. Drugi spośród naszych Żydówmężczyzna, pan Paluch, nie potrafił się wybić ponadkobiety – przybył już spod Workuty czy z Zabajkalaprzygaszony albo może z natury miał łagodnycharakter.Po trzech-czterech latach okazało się, czemuprzewodniczył mąż Frydy. Mianowicie mieszkaniez dnia na dzień stało się puste, wszyscy nasi Żydziwyjechali do Izraela. To było po roku 1960. Ale narazie, wkrótce po rewolucji październikowej (naszejpolskiej, nie rosyjskiej) trwało usuwanie błędówi wypaczeń. Do błędów poprzedniej ekipy partyjno--rządowej (Bierutowej) należało także, jak sięokazało, zakazywanie polskimŻydom, by byli Żydami.Sami Żydzi w kierownictwie,Berman, Minc tego zakazywali.Dotąd wiedziałemo naszych Żydach, że sąŻydami, na podstawie nominalnej.Teraz mogłem dowiedziećsię prawdy realnej,co znaczy być Żydem.W mieszkaniu sąsiadów podprzewodem męża Frydyzaczęto prowadzić jawneżycie religijne! W sobotyobchodzono szabas, pojawiłysię przedmioty liturgiczne:tora, księga talmudu, jarmułki,siedmioramienneświeczniki. Dla mnie, dorastającegochłopaka, było tofascynujące doświadczenieinności kulturowej. Dowiedziałemsię, że istnieje inny Bóg obok naszegokatolickiego, otworzył się przede mną świat innychobyczajów, innych od Bożego Narodzenia i Wielkiejnocyobchodzonych świąt, odmiennej kuchni,bardzo różnej od polskiej. Poznałem smak macy,która jest pieczywem absolutnie bezmięsnym, niejest prawdą, że Żydzi zabijają na macę polskie dzieci,jak to rozgłaszali polscy narodowi chrześcijanie.Przypominam sobie wstrząs, gdy usłyszałem kiedyś„nieludzką” jakąś mowę: pani Paluchowa strofowałarozlegle męża za jakieś przewinienie: po niemieckuczy jakoś? A to było w jidisz! Nigdy już potem tegojęzyka live nie słyszałem, dziś jest praktyczniejęzykiem martwym, jak łacina i greka, może jeszczeniektórzy Żydzi amerykańscy nim mówią, w Izraelujest język hebrajski.Na Jerzyka wołano teraz w domu Izaak. On samwolał, by mówić po dawnemu Jerzyk, tak teżmówiliśmy, ja i chłopaki na podwórku. Odrodzonatożsamość kulturowa naszych sąsiadów nie zmieniławiele w sąsiedzkich stosunkach w kamienicy,zwłaszcza z matką moją pozostały serdeczne związkiwzajemnej pomocy. Z tego powodu miałem dostępdo fascynujących mnie judaiców. Nasi Żydzi należelido łódzkiej Gminy Żydowskiej, która prowadziłaprężne życie organizacyjne. Natychmiast założonobożnicę w cywilnym budynku – wszystkie łódzkiesynagogi spalili i rozebrali dofundamentów w czasiewojny naziści. Jerzyk velIzaak opowiadał, jak jestw bożnicy. „Tak jak u wasw kościele” – mówił – „nudno”.Żydzi łódzcy wydawaliwłasną prasę, dziwiłemsię, że czyta się te hebrajskiehaki i precle od prawej kulewej. Działał Teatr Żydowski,który dzielił scenę zeznanym z działalności KazimierzaDejmka TeatremNowym. Przechodząc z domuku Piotrkowskiej–arteriiŁodzi–miasta oglądałem fotosyw gablotach obu teatrów.Parę kroków od TeatruŻydzi założyli znane wśródłódzkiej młodzieży LiceumOgólnokształcące im. Pereca. Jerzyk vel Izaak niezdążyl już tam kontynuować nauki. Ale miałemu Pereca kilku kolegów. Prawie wszyscy wyjechaliz Polski po 1960 roku do Izraela, a ci co pozostali – poMarcu 1968 rozjechali się po Europie zachodniej,Szloma Goldfisz jest profesorem w Kanadzie. Z tejteż szkoły z jedną dziewczyną „chodziłem” jakiś czas.Miała na imię Dorota, inaczej Dora, nazwisko bardzopiękne Sonnenberg, adekwatne do tego, co miałaz przodu, podwójnie. Rodzina wydostała się zeZwiązku Radzieckiego późno, tylko po to, by w Polscezałatwić papiery wyjazdowe do Izraela. Ojciec Dorotydrżał o córkę, nie pozwalał jej na żadne związki uczu-22


ciowe z „gojami”, dziewczyna chodziła na randki zemną zamiast na angielski. W związku z tym mój przyjacielWojtuś R. uczynił następujący żart. Zadzwoniłdo niej, odbiera ojciec.– Dzień dobry, czy jest Dorota?– Nie ma ją. Jestem ociec.– To proszę powiedzieć córce, że jak się umawia,to niech przychodzi.– Kochany, powim ją. Obowiązkowo!– To do widzenia.– Do widzenia. Życzę, by z ją!Gdzieś do 1963 r. Dorota-Dora pisała do mnielisty. Że się uczy, trochę pracuje w kibucu, że się kochaw jakimś Żydzie z Rosji. Na moją prośbę szukała teżw Izraelu Jerzyka Brzezińskiegoz mojej kamienicy.Ale nie natrafiła na ślad.Gdy tuż przed wyjazdemnaszych Żydów doIzraela zmarła babcia Grinsztajn,miałem okazję zobaczyćżydowski pogrzeb.Zdziwiło mnie, że ze zmarłąmożna było się pożegnaćleżącą na podłodze, nie nażadnym katafalku, obstawionąświecami. Potem zawiniętojej ciało w białycałun i włożono do trumny,innej jakoś niż nasze. I tylkopo to dano to opakowanie,by przewieźć ją małymkarawanikiem podobnymraczej do ślubnej karetki,tyle że nie białej a czarnej,na słynny łódzki kirkut. Tamciało w całunie złożono do grobu, wsród macewi grobowców poprzerastanych gęsto wielkimi drzewami.„Cmentarz w lesie” – pomyślałem – „albo lasna cmentarzu”.Po naszych Żydach najsilniej w pamięci utkwiłomi wspomnienie incydentu z Aaronkiem Paluchem.Pewnie dlatego, że jest to wspomnienie o własnympostępku może podłym, a może tylko głupim. Ludzienajchętniej zapominają takie postępki. W psychologiinazywa się wyparcie. Zanosiło się już na rychływyjazd naszych Żydów. Aaronek bawił się na podwórku,zagadnąłem go, kiedy wyjeżdżają, jak tobędzie. Rozpoczęła się głupawa rozmowa silniejszegoze słabszym. Otoczył nas wianuszek starszychchłopaków, moich rówieśników, Aaronek się bał.Cudzy strach wyzwala naszą agresję, twierdząwytrawni literaci. Zagadując Aaronka zacząłem kręcicmu guzik u płaszczyka. Aż ukręciłem. Po kolei ukręciłemmu wszystkie guziki, podczas gdy on się bał,a koledzy rechotali. Następnego dnia dostałemstraszną burę od matki i jeszcze parę słów potemusłyszałem od pani Paluchowej. Raczej słów żalu niżzłości. Przeprosiłem szarmancko, kamuflując wstydi zarazem demonstrując lekceważenie dla faktu.Świadkiem tego był mój kolega Rysiek Martynz czwartego piętra oficyny. Zaczepił potem Aaronkana podwórku.– Musiałeś naskarżyćstarej? Głupi Żydzie?Nie wiem, czy powiedziałmałą czy dużą literą,w cudzysłowie czy bez. Dodziś nie wiem i nigdy się niedowiem.W latach 80., w Niemczech,zainteresował mnieKarl Jaspers „sprawą MartinaHeideggera”, o którejwspomina w swojej autobiografii(I wyd. polskie: KarlJaspers, Autobiografia filozoficzna,wyd. Comer, Toruń1993). Obiegowo określa sięto jako „uwikłania nazistowskie”wybitnego filozofaeuropejskiego egzystencjalizmu.Grzebałem się w tymtrochę, przeczytałem paręksiążek do tematu. Sam Heidegger nigdy po wojnienie komentował wiadomych faktów z okresu, gdybył rektorem uniwersytetu we Fryburgu (od 1933 dokońca wojny był członkiem NSDAP), nie tłumaczyłsię, o swym głównym dziele Sein und Zeit powiedziałpo wojnie tylko tyle, że nie podtrzymuje wszystkichwyrażonych w nim poglądów. Zmarł w 1976 roku.Pomysł na opowiadanie Nasi Żydzi przyszedł mi nawspomnienie eseju Jean-Francois Lyotarda, polskitytuł Heidegger i „żydy”.Berlin – Białowice, lipiec 2008Jacek Weso³owski23


W Polsce zjawia³em siê na ratyRozmowê z prof. Giorgi Melikidze, gruziñskim astrofizykiem, mieszkaj¹cym w ZielonejGórze przeprowadzi³a Gra¿yna Zwoliñska– Niełatwo spotkać w Polsce Gruzina...– To prawda, bo nie ma nas tutaj zbyt wielu. W ogólena świecie nie ma dużych emigracyjnych skupiskmoich rodaków, w odróżnieniu np. od Ormian,którzy w wielu krajach tworzą liczne diaspory.W Zielonej Górze paru moich ziomków jednak bysię znalazło.– A ilu jest Gruzinów w Gruzji?– Około 3,8 mln. Żartujemy, że jest nas niewielu, aleza to dobrej jakości.– Nie wątpię. Bardzo dobrze mówi pan po polsku...– Jestem tu już jakiś czas. Zdążyłem więc poznaćtrochę niuansów polskiego języka.– Trudno było się go nauczyć?– Dopóki nie był mi on w oczywisty sposób potrzebny,to – przyznam w tajemnicy – trochę się z jegonauką obijałem.– Astrofizykowi wystarczy angielski?– Zawodowo raczej tak, ale jest jeszcze codzienneżycie oraz wykłady. Początkowo robiłem je po angielsku,ale to rozwiązanie miało nie tylko plusy.Zacząłem więc, wraz z innymi cudzoziemskimiwykładowcami i studentami, chodzić na kursjęzyka polskiego na uczelni. Prowadziła go takasympatyczna blondynka...– Kazała wymawiać „Chrząszcz brzmi w trzciniew Szczebrzeszynie”?– Zapamiętałem co innego. Przysłowie: „Nie pieprz,Pietrze, wieprza pieprzem...”. Nie mogłem zrozumieć,o co w nim chodzi.– To chyba jasne.– Nie dla kogoś, kto uczy się polskiego także od lokatorówakademika, gdzie wtedy mieszkałem.Znałem całkiem inne znaczenie słowa na „p”.Zacząłem więc dopytywać, jak można to robićpieprzem.– No, nieźle! W końcu jednak udało się panuopanować nasz język...– Na pewno pomogło mi to, że bardzo dobrzemówię po rosyjsku. Czasem tylko mam wątpliwości,czy dana końcówka wyrazu tak brzmi po polskuczy po rosyjsku.– Jak znalazł się pan w Polsce?– To długa historia, bo zjawiałem się na raty, jeślimożna tak powiedzieć. Za czasów ZwiązkuRadzieckiego podróżowanie za granicę byłomocno utrudnione. Do Polski przyjechałem pierwszyraz latem 1990 r. na konferencję naukową,która odbywała się w Łagowie. Słońce, zieleń,jezioro... Drugi raz przyjechałem w 1996 r. nakrótką – jak sądziłem najwyżej paromiesięczną –naukową wizytę. Ale ówczesny rektor JerzyBaksalary, zamiast zatrudnić mnie na parę miesięcy,zatrudnił mnie na czas nieokreślony. I tak okazałosię, że moja przyszłość jest związana z Polską.– A rodzina?– Została w Tbilisi. Potem dojechał syn, a w końcu żona.– Jak znosiliście rozłąkę?– Ja odwiedzałem dość często Gruzję, syn i żonaPolskę. Zresztą żona śmiała się, że i tak byliśmywięcej ze sobą niż wtedy, kiedy mieszkałem stalew Tbilisi i byłem wicedyrektorem AbastamańskiegoObserwatorium Astronomicznego, jakieś250 km od stolicy. Bo nawet jak już wróciłem dodomu, to i tak ciągle miałem służbowe telefony.Poza tym zatrudnienie na zielonogórskiej uczelni,gdzie astronomia ma dużą renomę, pozwoliło miwrócić do pracy naukowej, która wyraźnie cierpiałapodczas wicedyrektorowania.24


– Czyli same plusy. A minusów nie było? Był panprzecież w Zielonej Górze, jeśli tak możnapowiedzieć, narodowościowym samotnikiem.– Nie było tak źle. Pojawiło się grono polskich przyjaciół...– Podejmował ich pan gruzińskimi potrawamii winem?– Gruzińska kuchnia jest bardzo smaczna, a jaumiem przyrządzić co najmniej kilka dań. Dziwiłomnie tylko to, że wy, Polacy, tak szybko jecie.I w ogóle ciągle się gdzieś spieszycie. Nawet wtedy,jak naprawdę nie ma powodu.– Zaraz, zaraz, co to znaczy, że tak szybko jemy?– Po prostu. Gdy przyjechała do mnie już na stależona Marina, to spotkania z przyjaciółmi zaczynaliśmy,tak jak w Gruzji, od tradycyjnego gruzińskiegoplacka chaczapuri i zakąsek. Marina podawałaplacek, w piekarniku dopiekało się mięso, któremiało być podane za pół godziny. W tym czasieGruzini jedzą chaczapuri i zakąski, popijają winem,rozmawiają, wznoszą toasty. Tymczasem naprzyjęciu dla polskich przyjaciół placka już po chwilinie było. Więc żona podawała następny i jeszczejeden. Nic dziwnego, że kiedy przychodziła pora namięso i inne dania, goście nie mieli już ich gdziezmieścić. Teraz więc już na początku mówimy, cobędzie podane, żeby mogli to rozplanować. Zresztąwy nie tylko szybko jecie, ale i szybko pijecie.– I dużo.– Gruzini też dużo piją, ale rozkładają to w czasie.Pijemy nie po to, żeby się upić, ale żeby sięrozluźnić, żeby się przyjemnie rozmawiało, żebyposmakować trunek.– Pijecie głównie wino, nie mocną wódkę...– To prawda. Ale też nigdy nie pijemy bez jedzenia.Spokojne jedzenie, picie z licznymi toastami i rozmowa.To wszystko trwa, spotkania są naprawdędługie.– Czym jeszcze Polacy różnią się od Gruzinów?– Tym, że nie mają dobrego zdania o Polsce. To dlanas niezrozumiałe. Mówią, że kochają Polskę,a ciągle na nią narzekają.– Wy nie narzekacie na Gruzję?– Narzekamy, ale inaczej. Może nam się nie podobaćwładza, prezydent itp., ale nigdy nie powiemy niczłego o Gruzji, jako takiej. Odnoszę wrażenie, żePolacy nie są dumni z tego, że są Polakami.– Mamy kompleksy. Tak podskórnie uważamy sięza gorszych od mieszkańców Zachodu. Rekompensujemyto sobie przekonaniem, że jesteśmylepsi niż mieszkańcy Wschodu, a zwłaszcza Rosjanie.Wy Rosjan też nie kochacie, zwłaszczaostatnio...– Nieprawda. Nie Rosjan, lecz konkretnych rosyjskichwładz. Ze zwykłymi Rosjanami dogadujemy sięcałkiem nieźle. Są otwarci, choć prawdę mówiąc,wy, Polacy jesteście otwarci jeszcze bardziej.– Dziękuję. Polacy zawsze mieli szczególny stosunekdo Gruzinów. Gruzini do Polaków chybazresztą też. Nasze historyczne losy są dośćpodobne.– Właśnie.– Na pewno jednak jeszcze coś pana w naszadziwiło. System wartości? Obyczaje?– Gruzini są na pewno bardziej tradycyjnym społeczeństwemniż Polacy. Wy przejęliście wiele z obyczajowościZachodu, my bardziej chronimy własnątradycję, własne narodowe bajki, legendy, tańceludowe. Widać to choćby na weselach. Nie tańczymydo zachodniej muzyki. Większość tańców jest gruzińskich.Niektórzy przed takimi uroczystościamizapisują się nawet na kursy tańców ludowych. Coinnego, jeśli chodzi o dyskoteki czy bary.– Tradycyjne wartości rodzinne, a więc pewniei mniej swobody seksualnej?– Te sprawy się zmieniają, ale znacznie wolniej niżw Polsce. Kiedyś w Gruzji seks przed ślubem był niedo pomyślenia, przynajmniej oficjalnie. Teraz jestcoraz częstszy, ale rodzice młodych ludzi zwykleo tym nie wiedzą. Tymczasem w Polsce akceptujątakie związki. Nie mają nic przeciwko temu, żemłodzi mieszkają razem bez ślubu. Rozwodów teżjest u nas mniej niż u was.– Więc pewnie i szacunek do starszych jestwiększy?– To prawda. U nas często spotyka się trzypokoleniowerodziny. To dobre dla dzieci i wnuków. A codo dzieci, to konserwatywny Gruzin najbardziejchce mieć najpierw syna, potem córkę. Córka jestjego oczkiem w głowie.– A stosunki sąsiedzkie? U nas ludzie mogą latamimieszkać w tej samej klatce schodowej i nieznać się. W najlepszym razie kłaniają się sobie.– Dla Gruzina sąsiad to prawie rodzina. Kontakty sąna pewno o wiele częstsze i cieplejsze od tych,jakie obserwuje się w Polsce. Przydaje się tow różnych sytuacjach życiowych. Także tych trudnych,jak np. śmierć kogoś z rodziny. Wtedy naGra¿yna Zwoliñska25


pomoc sąsiedzką naprawdę można liczyć. Sąsiedziwspierają, przynoszą jedzenie dla przybyłychniekiedy z odległych stron licznych bliskich zmarłego.Dwa dni przed pogrzebem jest tzw. panichida.Można wtedy pożegnać się ze zmarłym, wesprzećjego rodzinę, dzięki czemu ona nigdy nie jest samai łatwiej jej przeżyć tragedię. Inaczej niż u was, ciałozmarłego przez ten cały czas jest w domu.– W naszym kraju panuje strach przed osobązmarłą. Na pogrzeb czeka ona w kostnicyw lodówce. Spanie z nią pod jednym dachem...– U nas takiego strachu nie ma. Jest za to cośtakiego, jak nocne czuwanie przy zmarłym. Stosujesię też specjalne balsamowanie zwłok. Po pogrzebiejest stypa. Charakterystyczną cechą gruzińskichpogrzebów jest to, że z reguły uczestniczyw nich znacznie więcej osób niż w Polsce. To samozresztą dotyczy wesel.– W Polsce ostatnio więcej niż kiedyś mówi sięo homoseksualnych związkach. A w Gruzji?– Homoseksualiści, jako temat, nie istnieją. Paradagejów w Gruzji byłaby nie do pomyślenia.Tajemnicą poliszynela jest to, że ta lub tamta osobama inną orientację seksualną. Ale żeby robić z tegosprawę publiczną? Nigdy.– A które społeczeństwo, polskie czy gruzińskie,jest – pana zdaniem – tak na co dzień bardziejtolerancyjne?– To zależy o jakiej sferze myślimy. Jeśli chodzi o tolerancjęreligijną, to u nas – jak sądzę – chyba jesttrochę większa. W Gruzji dominuje prawosławie.Są jednak też muzułmanie, Żydzi, katolicy. Nigdyjednak nie było konfliktów na tle religijnym czypogromów. W starym centrum Tbilisi w niewielkiejodległości od siebie stoją i są czynne prawosławnacerkiew, katolicka katedra, synagoga, meczet. Odkatedry do synagogi jest może 50 metrów. Są teżoczywiście w Gruzji ateiści. Kwestie światopoglądowenie są jednak powodem do waśni.– Teraz w Gruzji jest bardzo skomplikowanasytuacja. Jak reagowali polscy znajomi, kiedyzaczęła się w pana kraju gruzińsko-rosyjskawojna?– Dzwonili, pytali. Niektórzy mówili, że jeśli ktośz moich gruzińskich przyjaciół zechciałby przyjechaćdo Polski, to mu pomogą. To było budujące.– Trudno być daleko od ojczyzny w takichchwilach...– Na pewno. Jak zaczął się konflikt, sami siebiepytaliśmy, czy nie powinniśmy być teraz w Gruzji.Tu byliśmy bezpieczni, ale tam zostali bliscy. Gdymedia doniosły o wojnie, nie mogliśmy odejść odtelewizora. Śledziliśmy wiadomości w internecie.Dzwoniliśmy do rodziny i znajomych w ojczyźnie.Ta wojna to jednak temat na osobną rozmowę.– Dziękuję.26


Mieczys³aw WarszawskiPróba wypoœrodkowaniaNa pierwszy rzut oka wygl¹d zewnêtrznyMam iœcie ludzki tylko od wewn¹trz wychodziZe mnie nieludzkie jakieœ ja-nie-jaA to ju¿ wygl¹da znacznie gorzej ni¿To jaki wygl¹d ma we mnie ten i ówAlbo ni¿bym mia³ spojrzeæNa siebie drugimKto wie czy nieOkiem a mo¿e iTrzecim jeœli-Bym takie posiad³WzgórzeWzgórze jakiekolwiek jestJest tylko jakimœ kaprysem górotworu któryChocia¿ nie zrzêd³ nawet po jakimœ geologicznymGrymasie l¹dolodu wci¹¿ nachodzi parowemNamok³¹ zewsz¹d nieckê jakimœP³askowy¿em st¹dTo jego ci¹g³eWypiêtrzenia27


Mieczys³aw WarszawskiMoja prywatnoœæMoja prywatnoœæ wychodzi ze skóryJest kompromitowana Szufladkowana LustrowanaOraz przekazywanaZ jêzykaNa jêzykPrzypisano jej nawet dane personalne orazJakieœ kamufla¿eI alienacjeTak¿e zwi¹zki wczeœniejNieby³eTo nic¯e przez dziurkê od kluczaZza firanki alboZ drugiej rêkiMoja prywatnoœæ nie od wczorajDzieje siê na oczach s¹siadówI zupe³nie obcych mi ludziSk¹din¹d kwestionowanaInwigilowanaWytykanaWbrew pozoromMiewa jednak wiêcej zagorza³ych zwolennikówAni¿eli zaprzysiêg³ych przeciwnikówUpublicznianaNie ma racji bytuPowszechnieje28


Mieczys³aw WarszawskiCi¹¿enie wód gruntowychNie mam nic przeciwko dzisiejszej pogodzieAle czemu zawsze ja muszê czerpaæ szufelk¹Do wiadra podsi¹kaj¹c¹ zewsz¹d wodê, któraI tak zaraz wraca ze zdwojon¹ wrêcz energi¹¯e ani przejœæ such¹ stop¹ do zlewu pieca czy te¿lodówkiAby siê choæ posiliæ albo wytchn¹æ nieco przystoleW kuchni przed nastêpnym si¹kaniem posadzkiChyba nie tylko ze wzglêduNa po³o¿enie topograficzneZwyk³e ci¹¿enie wód gruntowych, mówiszPosi³kuj¹c zdanie jednymZ praw fizyki, ¿eCo siê ods¹czyTo znówNaciecze29


Polak, który nie udaje GrekaRozmowê z dr. Nikosem Chadzinikolau, wybitnym poet¹, t³umaczem i historykiemliteratury, przeprowadzi³ Alfred Siatecki– Kim pan jest: Grekiem czy Polakiem?– Polakiem na pewno z wyboru, a Grekiem z urodzenia.– A kim bardziej pan się czuje?– To zależy od miejsca, w którym przebywam. Gdyoglądam transmisję z meczu piłki nożnej, to trzymamstronę lepszej drużyny. Wtedy staram się byćobiektywny. Polska jest mi bardzo droga. I Grecjateż jest mi bardzo droga. To dwa kraje na świecie,które kocham szczerze. Inne podziwiam, ale onesię nie liczą, a znam prawie całą Europę i Azję.– Gdzie spoczną pańskie kości?– W Polsce. Tu jest moja żona, dzieci, wnuki. DziękiPolsce i Polakom osiągnąłem wszystko, co mam.– Urodził się pan w północnej Grecji, zwanejMacedonią Grecką. W oficjalnym życiorysienatknąłem się na informację, że rodzina pana„wywodzi się z Delf”.– Taką informację przekazał mi mój ojciec, któryznalazł się w północnej Grecji. Starałem się potwierdzićto pochodzenie. I udało mi się odnaleźćbliską rodzinę, która powtórzyła to, czego dowiedziałemsię od ojca.– W 1951 r. znalazł się pan w Polsce. Dlaczego tu,a nie w innym kraju?– Pod koniec lat 40. dwudziestego wieku trwaławojna domowa w Grecji. W jej wyniku wieluGreków musiało emigrować. Pierwszym krajem,który udzielił nam schronienia, była ówczesnaJugosławia. Dopiero stamtąd moi rodacy jechaliw nieznane: do Czech, Rosji, na Węgry, do Polski.– Polskę wybrał pan świadomie czy przez przypadek?– Stało się to po rozmowie z wybitnym pisarzemserbskim Ivo Andriciem.– Jak to było możliwe, że grecki chłopiec rozmawiałz przyszłym noblistą?– Duża grupa emigrantów z Grecji przebywaław monastyrze. Tam przyjechał Andrić, żeby wyjaśnić,co nas czeka w Europie. Moja mama pogodziła sięz tym, że możemy nie wrócić do ojczystego domu,dlatego poprosiła Ivo Andricia o podpowiedź,gdzie najmniej będę cierpiał z powodu utratyrodziny. Moje zdanie na temat przyszłości niemiało większego znaczenia, bo przecież nieznałem żadnego z krajów, które były gotowe daćschronienie emigrantom z Grecji. W wyborzepomógł mi Ivo Andrić, proponując wyjazd doPolski. Znał kraj nad Wisłą, gdyż studiował naUniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie.– Najpierw były Police koło Szczecina, liceumi szkoła muzyczna, a potem studia w Poznaniu.Dlaczego wybrał pan polonistykę, a nie naprzykład historię sztuki czy filologię grecką?– Uważam, że na wybór polonistyki, a nie muzykiczy filologii greckiej, miało wpływ moje zainteresowanieliteraturą. Chciałem jak najwięcej wiedziećo języku polskim, historii literatury, jej związkachz kulturą europejską i światową. Już wtedyzacząłem pisać wiersze. Pierwszy zbiorek poetyckiukazał się w 1961, miałem wtedy 26 lat. Rokwcześniej wyszła drukiem moja praca Hellenizmw poezji Leopolda Staffa.– Napisał pan rozprawę naukową i otrzymałstopień doktora nauk humanistycznych w zakresiepolonistyki. To chyba rzadkie osiągnięciew naszym kraju?– Tak. Dziś sądzę, że gdybym zaraz po ukończeniustudiów bardziej skupił się na nauce, a mniej nawłasnej twórczości poetyckiej i prozatorskiej,uzyskałbym dużo więcej. Dopiero niedawno zrozumiałem,że za późno wziąłem się za naukowerozważania.30


– Chociaż za późno, to chyba nikt nie zrobił tylew upowszechnianiu literatury greckiejw Polsce i polskiej w Grecji. Krytyk LeszekŻuliński powiedział: „Tak jak my daliśmy AngliiConrada, jak Anglia dała Grecji Byrona, takGrecja dała Polsce Nikosa Chadzinikolau”.– To miłe, że polski krytyk literacki tak uważa. Jednakjest mi trochę smutno, a to dlatego, że nie majeszcze kogoś, z kim mógłbym rywalizować w tym,co pan określił jako upowszechnianie literatury polskiejw Grecji i greckiej w Polsce. Na tym polujestem samotnikiem. Nie oznacza to, że w Polscenie ma osób znających język grecki. Takie osoby są,tyle że w niewielkim zakresie zajmują się przekładamiliterackimi. Niedawno byłem w ambasadziena spotkaniu, gdzie prezentowali się młodzi tłumaczejęzyka greckiego (może lepiej powiedzieć:kandydaci na tłumaczy). Wróciłem do Poznaniazasmucony, bo ci młodzi ludzie mają ochotę natłumaczenie, ale robią to pobieżnie, ponieważ aninie mają doświadczenia translatorskiego, anijeszcze nie nabyli umiejętności językowych. Oniuczyli się języka greckiego na studiach. Terazpowinni przejść praktykę, najlepiej w środowiskugreckim Z drugiej strony jestem im wdzięczny zazainteresowanie kulturą grecką.– Literaturę można tłumaczyć dosłownie. Możnaprzekładom nadawać inne znaczenie. Możnateż je spolszczać. Która metoda jest najlepsza?– Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć wprost. Jastaram się przekładać utwory tak, żeby nie straciłyone swego znaczenia i były zrozumiałe przezosoby czytające. Ponieważ tłumaczę bez pośrednictwainnego języka: angielskiego czy francuskiego,swoje przekłady tak z języka starogreckiego,jak i nowogreckiego uważam za oddające myśliautorów. Tłumacz powinien być rywalem autora,ale nie poprawiaczem jego utworów.– Dzieła autorów starogreckich są obecnew polskich szkołach. Czy Polacy interesują sięliteraturą nowogrecką?– Moje przekłady książek autorów greckich, któreostatnio ukazały się w Polsce, natychmiast zniknęłyz półek księgarskich. Grek Zorba Nikosa Kazantzakisamiał osiem wydań, sprzedało się półtoramiliona egzemplarzy tej powieści. Nie jest obcyPolakom Konstantyn Kavafis jako współtwórcapoezji nowożytnej. Części Polaków znana jestpowieść Emmanuela Roidisa Papież Joanna.– A czy Grecy interesują się polską literaturą?– Do najbardziej znanych polskich autorów w Grecjinależą Sienkiewicz, Gombrowicz, oczywiścienobliści Miłosz (więcej) i Szymborska (mniej).W maju jedno z wydawnictw ateńskich zwróciłosię do mnie z pytaniem: czy przetłumaczę cośSapkowskiego o Wiedźminie. Przekładałem wierszeStaffa i pojedyncze utwory autorów młodszegopokolenia. Grecy mówią, że polska poezjajest interesująca.– Ponownie tłumaczy pan utwory starogreckie,które dawno ukazały się po polsku. Czy to masens?– Dostałem list od nauczycielki z Gorzowa. Polonistkatwierdzi, że po raz pierwszy w jej karierzepedagogicznej uczniowie nie tylko przeczytaliAntygonę, ale i ją zrozumieli. Mowa o Antygoniew moim tłumaczeniu. Dotychczas utwory starogreckieukazywały się w przekładzie na polski zapośrednictwem innych języków. Najczęściejtłumaczyli je naukowcy, którzy znali język grecki zestudiów i książek. Nie byli to poeci. Moim zdaniemnajlepszym tłumaczem poezji jest poeta, który znaoba języki, zna kultury obu narodów, zna historię...O tym, jakie jest zainteresowanie nowymi przekładamiklasyki greckiej świadczy to, że wspomnianatu Antygona miała już trzy wydania. Po trzy wydaniamają moje przekłady Elektry i Króla Edypa.Tłumacząc Iliadę na polski starałem się oddać to,co było cechą języka starogreckiego, czyli jegomelodyjność, rytmiczność, na co nie zwrócił uwagipoprzedni tłumacz.– Nad czym pan dziś pracuje?– Poznańskie wydawnictwo Zysk przygotowuje serięgrecką. Jeszcze dokładnie nie wiem, ile ukaże siętomów, na początek wydawnictwo chce wydać17 książek. Jeśli będzie duże zainteresowanie czytelników,postaram się przygotować tyle tytułów,ile zechce wydać Zysk. Część będzie z moimudziałem, część z udziałem mojego syna Aresa,który jest znakomitym znawcą kultury greckiej.– Wybitny znawca kultury starożytnej prof.Aleksander Krawczuk powiedział, że „od NikosaChadzinikolau zaczęła się wiosna greckaw Polsce”. A co powiedziała o panu ministerkultury Grecji Melina Merkuri?– „Szczęśliwe kraje, Polska i Grecja, że mają takiegoambasadora.”– Dziękuję za rozmowę.Alfred Siatecki31


Jerzy SzewczykSzeœædziesi¹t lat greckiej emigracjiTragiczna wojna domowa trwająca w Grecjiw latach 1946-1949 spowodowała znaczne zniszczeniakraju, uwięzienie dziesiątek tysięcy osób oraz sporąemigrację zagrożonych rodzin do ówczesnych krajówdemokracji ludowej, w tym do Polski.Jak pisze dr Mieczysław Wojecki 1 , napływuchodźców zapoczątkował przyjazd 500 dziecigreckich i macedońskich we wrześniu i październiku1948 r. Pod koniec 1954 r. w Polsce przebywało już3.600 dzieci z Grecji, w wieku szkolnym, głównie zestref przyfrontowych. Do 1956 r. znalazło się w naszymkraju ponad 13 tys. osób, z czego prawie 830w ramach łączenia rodzin.Największa grupa dotarła do Polski drogą morskąz Albanii przez Morze Śródziemne i porty w Gdańsku,Kołobrzegu, Szczecinie oraz Świnoujściu. Stamtądkierowano przybyszów do ośrodków uzdrowiskowych(Duszniki Zdrój, Międzygórze), a potem dalejdo Zgorzelca i innych miejscowości.Uruchamiano tzw. Państwowe Ośrodki Wychowawcze.Przebywały w nich najpierw dzieci, potemgrupowano tam też ich rodziców, ludzi starych,inwalidów.We wrześniu 1949 r. władze postanowiły utworzyćw kompleksach koszarowych Zgorzelca centralnyośrodek wychowawczy składający się z 14 domówdziecka i 5 tzw. rejonów. W ośrodku zlokalizowanoteż szkołę podstawową, zawodową, liceum pedagogiczne,przedszkole, szpital i różne warsztaty orazzakłady usługowe.Ośrodki te nie funkcjonowały jednak zbyt długo,bo już latem 1951 r. przejęło je wojsko. Po wakacjachtego roku większość pomieszczeń uruchomionow nowo zorganizowanym POW w Policach, przygotowanotakże 10 ośrodków i domów dziecka naDolnym Śląsku. Z czasem, gdy rodzice osiągnęlipewien poziom stabilizacji życiowej, stopniowokierowano do nich dzieci, doprowadzając do łączeniarodzin. Część wyjechała za granicę, inni w miaręupływu czasu stabilizowali swoją sytuację.W województwie zielonogórskim uchodźcówzatrudniono w gospodarstwach rolnych, w powiatach:żarskim, żagańskim, szprotawskim, kożuchowskim.Później podjęto próbę zorganizowania w okolicachUstrzyk Dolnych, w Krościenku spółdzielni rolniczej„Nowe Życie”. Jej członkami byli przesiedleńcyz Dolnego Śląska. Teren był wolny po wymianiez ZSRR, ok. 480 km 2 powierzchni przygranicznej. Bezwchodzenia w przyczyny, można powiedzieć, żeeksperyment ten się nie udał. Takiego też zdania byłmój przyjaciel Grek Christos Andoniadis. W biuletynienr 11 Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Greckiej opublikowanezostały jego wspomnienia związane z pierwszymilatami pobytu na Ziemi <strong>Lubuskie</strong>j. Pisał, żeGreków ze Zgorzelca kierowano także do pracyw hutach szkła w Kunicach i Wymiarkach oraz państwowychgospodarstwach rolnych w Lasocinie,Drwalewicach i Sokołowie. On sam rozpoczął pracęw LZAE „Mera-Lumel”. Próbował skupić Grekóww Związku Uchodźców Politycznych im. Nikosa Belojanisa.Pierwsze zebranie zorganizował w roku 1954,a 3 maja 1960 r. Oddział został zarejestrowany podnr. 56 w Prezydium Miejskiej Rady Narodowejw Zielonej Górze.1 Wybitny znawca problematyki greckiej w regionie lubuskim i w kraju; autor pracy Uchodźcy polityczni z Grecji w Polsce w latach 1948–1975.Pracownik naukowy PWSZ w Sulechowie.32


Andoniadis przez 12 lat prowadził naukę greki 2dla dzieci greckich, ale i dorosłych mieszkańcównaszego miasta. Wspominał też, że oddział lubuskinależał do najaktywniejszych w kraju. Wraz z innymi,osiemnastoma osobami, uczestniczył w pierwszymzebraniu organizacyjnym Towarzystwa PrzyjaźniPolsko-Greckiej 6 marca 1981 r.W roku 1984, w nowej sytuacji politycznej wrazz Janisem Siderisem przekształcił Związek UchodźcówPolitycznych w Towarzystwo Greków w Polsce.Wielokrotnie się z nim spotykałem. Dużo rozmawialiśmy.Mówiliśmy o jego dwóch ojczyznach. Tapierwsza – Grecja – była daleka od jego wyobrażeń,walczył, by ją zmienić. Druga – Polska – przyjęła goze względów humanitarnych i ideowych. Okazało się,że marzenia odbiegają od realiów. Po 1974 r. w wynikuobalenia rządów pułkowników, nowi przywódcyGrecji (K. Karamanlis, a potem A. Papandreu)umożliwili powrót do kraju dawnym przeciwnikom.Andoniadis załadował swój skromny dobytek dopociągu. Gdy dotarł do Hellady, okazało się, że naprowincji jest wciąż prześladowany. Nie wytrzymałtamtej atmosfery. Wrócił przybity, a tu była już innaPolska. Wkrótce zmarł (30.11.1997 r.). Jakże bolesnajest tęsknota za porzuconą ojczyzną, ale jeszczewiększy jest ból, gdy okazuje się, że ta ojczyzna, nijaknie przystaje do marzeń. Nie ma wówczas anipowrotu, ani pozostania.Z czasem następowało rozproszenie młodegopokolenia emigrantów. Decydowało o tym np. podjęcienauki i studiów, zawarcie związków małżeńskich,możliwość uzyskania pracy, awansu i mieszkania. Poprzeprowadzeniu nowego podziału administracyjnegow roku 1975 okazało się, że ludność grecka i macedońskamieszka w 23 województwach. Migracjawewnętrzna i podniesienie się poziomu wykształceniaspowodowały, że w 1975 r. na 7.700 emigrantówponad 64% było zatrudnionych w przemyśle.Po upływie lat perspektywa powrotu do ojczyznynie przybliżała się. Znaczna część emigrantów zrozumiała,że należy nauczyć się współżyć z Polakami,zadbać o wykształcenie młodzieży i poprawęwarunków życiowych. Wyraźne podniesieniepoziomu edukacji stało się możliwe zarówno dziękizorganizowanemu systemowi państwowemu, jaki rosnącemu zrozumieniu przez młode pokoleniepotrzeby kształcenia się.Stopniowo wielu Greków (mniej Macedończyków,bo ci częściej wracali do Grecji lub Jugosławii)z nawiązką „zrekompensowało” koszty administracyjne,finansowe i humanitarne poniesione przezPolskę. Mamy na to wiele przykładów. Oto NikosChadzinikolau absolwent Uniwersytetu im. A. Mickiewicza,poeta, nauczyciel języka polskiego, tłumaczpowieści autorów greckich wraz z synem organizowałw Zielonej Górze wieczory poezji i muzyki greckiej.Jest autorem m.in. dzieła Literatura nowogrecka1453–1983. Powszechnie znana piosenkarka, DzokaEleni, przez wiele lat związana z zespołem„Prometeusz” nagrała w Polsce wiele płyt. Wśródzasłużonych Greków znajduje się także słynny tenor,Paulos Raptis, absolwent PWSM w Poznaniu, laureatkonkursów międzynarodowych. Są i inni: MichalisVios – inżynier mechanik, wynalazca syreny ultradźwiekowej,Nikos Sarafakis – wybitny konstruktorstatków, Telemach Pilitsidis – absolwent PWSSPw Krakowie, artysta malarz zamieszkały w Głogowie,Kostas Dzokos – absolwent Politechniki Szczecińskiej,kierownik zespołu muzycznego „Prometeusz”,Antonias Zogas – ongiś główny konstruktor FabrykiMaszyn Budowlanych w Jasieniu, Jannis Sideris –inżynier, elektronik, pracownik dziś nieistniejącejWojewódzkiej Kolumny Transportu Sanitarnego,właściciel firmy elektronicznej, Kole Simiczijew –wybitny językoznawca, Tasios Kiriazopoulos – artystaplastyk, specjalizujący się w szkle artystycznym.Dimitrios Gargolis był znanym lekarzem weterynariiw Brodach. Jakże nie wymienić Stathisa Jeropoulusa –malarza twórcy z zakresu wzornictwa i mody, IliasaWrazasa – piosenkarza, muzyka i naukowca,wykładowcy zielonogórskiej WSP, później uczelniwrocławskich. W tej samej, muzycznej branży do dziśprezentuje się Nikos Rusketos, który pełnił doniedawna funkcję radnego Zgorzelca. Znacznydorobek artystyczny na skalę krajową osiągnęłyzespoły „Orfeusz”, „Meltemi” (Szczecin), „KwiatAkropolu”, „Hellen” „Prometeusz” (Zgorzelec).Powszechnie znany jest motyw muzyczny i taniecz filmu Grek Zorba czy piosenki Dzieci Pireusui Akropolis. W Zgorzelcu od r. 1998 organizowany jestcoroczny Ogólnopolski Festiwal Piosenki Greckiej,natomiast w Zielonej Górze, w latach 1997-2001,odbywały się w Filharmonii, Bibliotece im. C. Norwida,Palmiarni, tawernie Akropol koncerty muzyki greckiej.2 Od 1976 r. nowoczesna odmiana języka greckiego (dimotiki).Jerzy Szewczyk33


III Zjazd sprawozdawczo-wyborczy TPPG, 8.06.1991Mijają lata. Dziś znacznie zmniejszyła się liczebnośćemigrantów z południa Europy do Polskii Zielonej Góry. Na zorganizowanej 13 maja 1999 r.w WiMBP w Zielonej Górze konferencji poświęconejmniejszościom narodowym w <strong>Lubuskie</strong>m dr MieczysławWojecki podał, że jeszcze w r. 1988 Grecymieszkali w 7 wsiach i 11 miastach. W końcu 1999 r.pozostało 38 rodzin greckich, w tym 35 małżeństwmieszanych. Rodziny te liczyły ok. 120 osób. Osobiścieznam już tylko czterech Greków.Oto rezultat wieloletniej integracji, wyjazdów doGrecji i Jugosławii i kojarzenia małżeństw grecko-polskich.Wkrótce problem będzie miał wymiar zaszłościhistorycznej.Tymczasem, głównie w latach 80., Grecja stałasię czasowym lub stałym miejscem zamieszkaniadziesiątek tysięcy Polaków. Dziś, jak ocenia drWojecki, polonia grecka liczy ok. 40 tys. osób. Cóż zaniespodzianki historii!Jaka też sposobność do wzajemnego poznaniai czerpania z najprzedniejszych wzorców!TOWARZYSTWO PRZYJAZNIPOLSKO-GRECKIEJGrecy zawsze cieszyli się sympatią Polaków. Ichobecność w naszym kraju spotkała się ze zrozumieniem;interesowała nas ich historia, obyczajowość,literatura. Nic dziwnego zatem, że w Warszawie,Szczecinie, Poznaniu, Wrocławiu i Krakowie próbowanosformalizować więzi łączące Polaków z greckimigośćmi w struktury organizacyjne. Najpełniej takainicjatywa rozkwitła w Zielonej Górze.6 listopada 1981 r. zarejestrowane zostałoTowarzystwo Przyjaźni Polsko-Greckiej. Rejestracjastowarzyszenia z siedzibą Zarządu Głównegow naszym mieście była ewenementem. W ciągu27 lat nie brakło prób usytuowania kierownictwaTowarzystwa w innych, centralnie położonych miastach.Ostatecznie pozostało jak na początku.W pierwszych latach istnienia, praktycznemu działaniu,towarzyszyło dużo emocji. Świadczyły o tymnp. przebiegi I i II Zjazdu Sprawozdawczo-Wyborczego.Emocje związane z programem demokracjiwewnątrzstowarzyszeniowej, składu władz sięgaływysokich temperatur. W latach 80. Towarzystwo otrzymywałoznaczne dotacje ze Związku TowarzystwPrzyjaźni z Narodami. Sięgano po środki miejskie i wojewódzkie,kasy sponsorów i członkowskie składki.Te ostatnie nie były małe, wziąwszy pod uwagę,że w połowie lat 80. funkcjonowało 12 oddziałówz liczbą ok. 5.000 członków.Pierwszym prezesem został Mieczysław Wojecki,wówczas nauczyciel historii w Lubsku. Wraz z nimpracowali: Michał Horowicz, Ryszard Kuczer, RyszardSławiński, Alfred Chwastyk. W dwa lata później naI Zjeździe, który odbył się w WiMBP, przewodnictwoobjął wybitny lubuszanin Henryk Stawski ówczesnyczłonek Rady Państwa, poseł, przewodniczącyWojewódzkiej Rady Narodowej. Z sympatią wspominamDonatę Wolską, Andrzeja Lewalskiego,Stefana Michałowskiego, Alicję Walugę, JózefaGrabowego, Marię Serwik, Teresę Jasiunas.Mieczysław Wojecki i Alfred Chwastyk wspieraliStawskiego, pełniąc funkcje wiceprzewodniczących.Sekretarzem generalnym został Michał Horowicz,publicysta. Pełnił tę funkcję z prawdziwą pasją. Ponim przez szereg lat funkcję tę sprawował JózefGłodek, nauczyciel, a potem Edward Siedlecki,przedsiębiorca i działacz kulturalny. Wojeckipowtórnie został prezesem, wybrany na II Zjeździe.Po 1988 r. z powodzeniem zastąpił go wielki humanista– Alfred Chwastyk. Rola obu prezesów byłabardzo duża, nie do przecenienia.W zielonogórskim oddziale wysokie noty mogęwystawić prezesowi Longinowi Wojciechowi, nauczycielowii działaczowi oświatowemu. Jest onniezrównanym pilotem wycieczek do Grecji.Po śmierci A. Chwastyka przyszło mi pełnićfunkcję prezesa, co też czynię od 17 listopada 1997 r.Był i jest to bardzo trudny okres dla działań stowarzyszenia.Dotacje ustały niemal całkowicie, liczbaczłonków zdecydowanie spadła, sponsorzy (pozaPUO „TESE”, PSB „ELADO”, „Grek Company”) znaleźliinne, ważniejsze dla nich cele. Wojewódzka i MiejskaBiblioteka Publiczna przez wiele lat wspierającaw różnych formach naszą działalność nie jest34


w stanie dźwigać coraz poważniejszych obciążeń.Z oczywistych względów zmalała rola Towarzystwaw organizacji wyjazdów. Wciąż natomiast wdzięcznymobszarem naszego działania są szkoły. Tworzonesą w nich „kluby Europejczyka”, które często organizujądni poświęcone Grecji (pieśni, tańce, mity,kuchnia). Dzięki osobistemu udziałowi w tych imprezachprzekonałem się o wysokim poziomie wiedzyuczestników o starożytnej i współczesnej Helladzie.Wyższa Szkoła Administracji w Sulechowie zorganizowaław latach 2002 i 2008 wystawy o tym kraju.Największe przedsięwzięcia podejmowane przezstowarzyszenie to przede wszystkim Dni KulturyGreckiej – imprezy o charakterze ogólnopolskim zorganizowanew naszym mieście w latach 1984, 1999i 2000, w Łodzi od 1986 szesnaście razy, Kielcach(1988), Szczecinie (1987), Wrocławiu (1989).Wymienić tu należy centralne i regionalne obchodyświęta odzyskania niepodległości Grecji (25.03).Odbyły się one w Krakowie (1986), Warszawie(1987), Poznaniu (1988), Słupsku (1989) i ZielonejGórze (1997–2001). Warto także wspomnieć wieczornice,sesje popularno-naukowe, koncerty i recitalemuzyki greckiej, wieczory poezji. Zanim rozpoczęłasię turystyka bezwizowa organizowaliśmy wielewycieczek do Hellady.WCZORAJ I JUTROChciałbym zakończyć powyższe rozważaniakilkoma uwagamiZ tego, co zdarzyło się w ciągu 60 lat powinniśmywyciągać wnioski do budowania dzisiejszego ładu,powszechnej wzajemnej współpracy gospodarczeji kulturalnej. Tak też postrzega swoją rolę działająceod ponad 26 lat Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Greckiej. Nie może ono być upatrywane jako greckikoń trojański, chyba że mamy na myśli kulinaria. Dziśw Zielonej Górze w Akropolu można posmakowaćpytagyros, zjeść suvlaki, podlane sosem tzatzyki.Kuchnia grecka pachnie czosnkiem, oregano i majerankiem.Jej kucharze są mistrzami w przyrządzaniupotraw z owoców morza. Uwieńczeniem ucztygreckiej może być baklawa, czyli polewane syropemciasteczka z miodem i orzechami oraz zaparzanaw specjalnym tygielku mocna i słodka kawa pogrecku. Warto też wiedzieć, że pod Akropolem niepodaje się ryby po grecku według recepturystosowanej w Polsce, ale za to grecka sałatka jestWładze wybrane na VI Zjeździe TPPG, Zielona Góra 26.04.2003autentyczna. Tak przynajmniej twierdzi MieczysławWojecki. Wtórują mu inni, jak Longin Wojciechi Krzysztof Wesołowski, Danuta Wolska (tłumaczkapoezji greckiej), Andrzej Lewalski (muzyk, znawcaproblemów cypryjskich).Dziś Grecja dała się wyprzedzić wielu innymdynamicznym narodom. Jednakże każda moja wizytau nich potwierdza, że w zunifikowanej Europie jestmiejsce na pamięć o własnym wkładzie w rozwójcywilizacji. Grekom sprzyja nie tylko wyjątkowa historia,wspaniała przyroda, ale i cechy charakteruzjednujące innych ludzi. Miałem okazję tego zaznaćrównież dzięki poznaniu Greków i Macedończyków– mieszkańców północnej Grecji, którzy swoje losyzwiązali z Polską. Niech im sprzyjają wszystkie znakiZodiaku.Literatura• Bednarski M., Język nowogrecki, Wyd. UniwersytetJagielloński, Kraków 1985.• Biuletyny i sprawozdania, ZG TPPG.• Chadzinikolau N., Aforyzmy Greków. Wyd. ABOS Poznań 1991.• Chadzinikolau N., Literatura nowogrecka 1453-1983, PWNWarszawa-Poznań 1985.• Mniejszości narodowe na Ziemi <strong>Lubuskie</strong>j po 1945 r., podred. M. Fic i M. Wojeckiego, WSP Zielona Góra 1999.• Strasburger J., Poeci Nowej Grecji, Wyd. Czytelnik –Warszawa 1987.• Strasburger J., Słownik pisarzy nowogreckich. WiedzaPowszechna, Warszawa 1995.• Szewczyk J., Dwadzieścia lat. Wyd. Zarząd GłównyTowarzystwa Przyjaźni Polsko-Greckiej, Zielona Góra 2001.• Szewczyk J., Piętnaście lat. Wyd. Zarząd GłównyTowarzystwa Przyjaźni Polsko-Greckiej, Zielona Góra 1997.• Wojecki M., Grecja kolebką europejskiej cywilizacji, ZGTPPPG, Zielona Góra 2004.• Wojecki M., Polacy i Grecy: związki serdeczne. DziennikarskaOficyna Wydawnicza „Pryzmat”, Wolsztyn 1999.• Wojecki M., Uchodźcy polityczni z Grecji w Polsce 1948-1975.Wyd. Karkonoskie Towarzystwo Naukowe, Jelenia Góra 1989.• Współczesna grafika grecka [katalog], oprac. E. Hounta,D. Folga-Januszewska, Wyd. Muzeum Narodowe, Warszawa1988.Jerzy Szewczyk35


Wiersze poetów greckichJorgos SeferisDŸwiêkiTen dom zape³ni³ siê dŸwiêkami,które jak zadyszane zegary uderzaj¹arytmicznie. I te lata,w których ¿yjemy, gdy one bij¹i gdy milcz¹,bo nie maj¹ nic do powiedzenia.Coœ niecoœ us³ysza³em w P i l i o,gdy poœród nocyupad³a z krzykiem wskazówka.Lecz ten liœæprzeznaczenia, kiedy go znaleŸliœmynas pozna³ i was pozna³tych z pó³nocyi tych œniadych z po³udnia,którzy maj¹ cia³a bez m¹droœcii którzy krzycz¹ tak, jak cierpi¹I ja cierpiê i wy cierpicienikt nas nie zawo³a, przêd¹w milczeniu, dlaczegomechanizm jest przyspieszonyw szczêœciu i w pogardziew ¿yciu i œmierci?Ten dom zape³ni³ siê dŸwiêkami.36


Panos N. Panajutinis¯alPiszê do ciebie z oknana samym wstêpie morzamaczam pióro w falach,dlatego s³owa s¹ tak b³êkitnemorze mi podpowiedzia³owiêc posypa³em list piaskiemwtedy papier nasyci³ siê s³owami,lecz sól jest taka gorzka, dlategozas³oni³em okno niebieskimi powiekamiuœmiech odwróci³ siê ode mnienie cierpia³ mojej melancholiiMój ma³y przyjacielutylko morskie ptaki jeszcze tañcz¹ska³y naoko³o poszarpa³y niebo,S³oñce, jak tylko opatrzy³o nasze rêcezamar³o w geœcie po¿egnania,lecz pla¿a jest jeszcze ciep³a od sercgdzieniegdzie pozostawionych, œladów stópjak motyle, muszli, jeszcze lœniuroda brzegu morzajak drogocenny naszyjnik na twojej szyi.Mój ma³y przyjacielupiszê do ciebie z niebieskiego oknagdzieœ w A g i o, pods³uchuj¹co czym szepcze morze i wiatr.37


Spiros KitsinelisŒpiew syrenyS³ucham, jak œpiewaj¹ syreny na morzu,p³acz¹ nad przemijaniem i kresem mi³oœci,marz¹c o l¹dzie, na którym bêd¹ wolneIch jedynym towarzystwem s¹ szcz¹tkimarynarskich ¿¹dz i lêkówzamkniêtych na wieki w d³oni horyzontuZmierzch wystrojony w zamglone œwiat³asenne ska³y opadaj¹ na oczynadchodzi noc i zatrzymuje wszelkie praceW œwiecie Neptuna o twarzy szatanaciemnoœæ brata siê z bezgwiezdnym niebemi hula do brzasku dniaS³yszê ten p³acz stamt¹dgdzie nikt nie ¿yje bez grzechubezlitoœnie okradaj¹c nasze dusze38


Thodoris VoriasButyKto usun¹³ ludziz tych ulicPozosta³y tylko œlady butówktóre odcisnê³y niezatarte piêtnona ruchliwych chodnikachProwadz¹ do przejœcia dla pieszychtam zatrzymuj¹ siê na œwiat³acha potem kieruj¹ w stronê miasta stuk – stukstuk – stuki niepostrze¿enie znikaj¹ w t³umiepopl¹tanych jêzykówSzkoda, ¿e nikt nic nie powiedzia³ zawczasut³umaczenie Donata Wolska39


Anna WakulikPoci¹gi pod specjalnym nadzorem1. Czechy. S³owacjaZ czterech dni listopadowego wyjazdu do krajówwyszehradzkich ze słynnym na cały świat zespołemThe Atelier Klezmer Company zapamiętałam pojedynczesłowa. Były to: Złoty Bażant, Pilzner,Staropramen, Kozel, próba, odsłuch, umowa, faktura,granie, dżob. Socjolekt polskich muzyków jazzowych.Bekstejdż. Zapamiętałam tylko pojedynczedźwięki skrzypiec, na których temat mogępowiedzieć tyle, że są fajne albo niefajne, przez coczułam się wykluczona ze społeczności i gryzłampaznokcie w kącie knajpy, zerkałam nerwowo nazegarek i macałam książkę w torbie, podczas gdyreszta analizowała aspekty wpływu zmiany tonacjina percepcję koncertu wśród słuchaczy oraz jakośćkabli do odsłuchów.Zapamiętałam także pojedyncze obrazy,różowo-żółte kurtki dziecięce przy słowackiej Billi,które znam z fotografii, na których nie mam żadnychatrybutów płci, a na świecie kruszą się resztkidawnego systemu; polscy chłopcy z Cieszyna w knajpianejdzielnicy Ostrawy w apogeum nocy; słowackiechatki schowane w dolinach jak w odwróconych dogóry nogami brzuchach; maleńkie czeskie znaki drogowe,urocze jak tamtejszy język; pani z noclegowniPod Mostem analfabetycznym pismem wpisującamoje dane do rachunku i psiocząca: „byliście nieprzyjemni,nie dostaniecie zwrotu kaucji za klucz, jakmałe dzieci, jak dzieci”.W ponurej hotelowej scenografii, wśród soczystychlandszaftów, przybrudzonych, grubo dzierganychfiranek i masywnych kryształowych lamp,w słowackim mieście Koszyce Hibner powiedział: czyto nie jest jak z filmu? I właśnie z okazji filmu Import/Eksport przypominam sobie to wszystko. Jegobohaterowie wędrują między innymi po Koszycach,w krajobrazach wyszarpanych ze złego snu.Pojawiają się falangi cygańskich dzieci szturmującesamochód pełen cukierków – to też widziałam kiedyśna żywo, pamiętam je z Jassów, wykluwały sięw rumuńskim słońcu z kurzu ulicy pod czterogwiazdkowymhotelem, gdzie co trzy godzinyzmieniano mi ręcznik, a brzuchaci biznesmeni rzucalioplute serwetki na nietknięte tłuste kiełbaskiśniadaniowe, które wzięli sobie tylko dla utrzymaniarównowagi kolorystycznej talerza. Jeden mały, śniadychłopiec krzyczał na mnie „euro, euro”, po czymwręczył uroczyście obrazek Jezusa. Do dziś mam gow portfelu.Nie wiem, czy warto właściwie pisać o tym filmiecokolwiek, bo wszystko jest tam wyłożone, wszystkozapętla się i odbija jak w lustrze. Z ukraińskiegodziecięcego oddziału szpitala główna bohaterkaprzechodzi do austriackiego domu starców, gdzienikogo nie wolno dotykać, a udziecinnieni pacjenciodmawiają modlitwy, wzywają swoje matki i recytująwiersze. Z kilku scen wychodzi się jak z lektury40


Dziennika Niżyńskiego – nie wiadomo, czego sięzłapać, oto prawdziwy strach, oto z czego zrobionyjest człowiek. Ruscy i Jugole, łuszczące się przestrzenie,chorobliwy błękit szpitalnego korytarza. W swoimzboczeniu zrobiłam w kinie mnóstwo notatek, zanalizowałami policzyłam, ile razy pojawia się motywtańca i czy aby na pewno w przemyślanych momentach,ale myślę sobie, że nie ma co szukać w tymobrazie pretekstu do pisania. Boję się tylko, że czegośz niego zapomnę. Nie pomoże nawet joga, na której– odziana w czerwone spodnie z pustym miejscempo guziku i przytrzymujący konstrukcję elegancki passkórzany – prawie dziś pękłam. Prawie rozwarstwiłamsię i urodziłam mięśnie brzucha. Narastającafizyczność. Chór pękających włókien nerwowych,piano łamanych palców, forte kruszącego się kręgosłupa.Molowa gama zgrzytających zębów. Na końcupulsująca cisza wnętrza własnej głowy. Gorącopolecam.2. Kraków. OœwiêcimA wczoraj w minibusie do Oświęcimia chłopcywłoscy zaczynają zapraszać mnie do Florencji. Dużoklubów, wiele dyskotek, raj. Czy ty też jedziesz na tengrób? My jedziemy, bo mamy akurat wolny dzień,bilet dwa euro, chodźmy, chłopaki – powiedziałemrano.Język włoski sypie się jak tanie koraliki dookołanas. Smutna baba wiejska nie rozumie nic i patrzyw tylko sobie znaną dal. Wysiada na dworcuOświęcim. Miasto to po wykonanym na szybkorekonesansie wprowadziło mnie w nastrój niebezpieczny.„Paluszki piwosza” zakupione w okolicznymsklepie ogólnospożywczym wśród czternastoletnichdupodajek nabywających papierosy. W drodzepowrotnej prorockie spojrzenie kasjera PKP, który trzyminuty świdrował mnie wzrokiem, żebym wreszcieprzestała oglądać szczątkową tablicę odjazdówi zapytała go o zdanie, on przecież wszystko wie!Miasteczko puste i czyste jak z chorego snu, w którymwszyscy stojący po naszej stronie są zabici i zostalitylko nieliczni, kryjący się tu i ówdzie wrogowie.Wielkie fabryczne przestrzenie wzmagające agrofobię,wykwit obwieszczających radosne informacjeszyldów: artykuły metalowe hurt-detal, rajstopy zesrebrną nitką 4 zł, kebab, hamburger. Blond dyżurnaruchu PKP w klatce nad torami. Czas ma tutaj innągęstość. Na spacery z psami chodzi się pod obóz.Dwaj ośmioletni chłopcy na trawie przy bramcewejściowej, zjadając batona („daj lajona” „ljona sięmówi, ty głąbie”) mówią: ojezuu, ale fajne słońce.Rzeczywiście było piękne, nad nagą, wygolonąz budynków, ogromną przestrzenią. Zrobiłam muzdjęcie.A w muzeum bardzo mało myśli, maksymalniejedna na minutę, i to niezbyt ciekawa. Kto to w ogólewymyślił, jak można było na to wpaść, różne takienaiwne refleksje. Wielowiekowe zmagania narodupolskiego z ekspansją germańską. Kaleka składniaoficerów SS w surrealistycznych obwieszczeniach.Stać, bez ostrzeżenia będzie zastrzelony! Majdanek,Treblinka – co za śliczne zdrobnienia, jak nazwydziecięcego pokoju. Gross Rosen jak nazwa perfum.Japończyk robiący swojemu minidziecku w czapceudającej głowę misia zdjęcie pod blokiem śmierci.Nagłe zagubienie w ekspozycji włoskiej, w oplatającejmnie serpentynie z wypłowiałymi zdjęciami i dreszcz,że stąd nie wyjdę. Zachwyt nad pięknem butówzabieranych z transportów. Inne niż wszystkie zdjęcieMarii Petrickiej z łyżką trzymaną w dłoni. Różne takiesmaczki. Na parkingu pan ochroniarz gani mnie: aleproszę przestać ziewać, tu się przecież nie ziewa.Powrót do Krakowa. Galeria stoi, tramwaj jedzie,ludzie łażą, jak chcą, chowają się w tych wszystkichpiwnicach, obwarzanki zapewne pieką się jużw jakichś tylko im wiadomych miejscach. Podejrzanymężczyzna dotykając moich pleców szepcze „chodźna drinka”.Świat istnieje.3. Czechy. Katowice, Kraków,Wroc³aw, GdañskWarszawa Ostrawa, Ostrawa Katowice, KatowiceKraków, Kraków Wrocław, Wrocław Gdańsk.Anna Wakulik41


Piwo, wino, teatr, książka Stasiuka. Po Ostrawie mamtylko cztery brzydkie zdjęcia wykonane telefonemkomórkowym, które przedstawiają kolejno: zamkniętysklep spożywczy, pusty i jakby nietkniętyprzystanek autobusowy, postępującą entropię fabrykiczegoś, co kiedyś było opłacalne produkowaći pusty dom z wybitymi szybami, pełen mebli i przegniłychdywanów. Właściwie wyszłam z ostrawskiegomieszkania tylko po to, żeby wypić kawę i doczytaćtego Stasiuka, ale była sobota i miasto pogrążyło sięw martwocie ostatecznej, biły tylko dzwony w kościelenaprzeciwko moich okien. Szłam więc przedsiebie i nie mogłam uwierzyć, że istnieje tyle odcieniszarości i pochodnych jej kolorów, zbliżających sięczasem do brązu, czasem do wyblakłej żółci. Albow to, że idzie się i nagle, wśród bloków albo kamienicpodróżniczych popijałam czeski adwokat i wszyscyludzie z psami patrzyli na mnie z ciekawością, bomiałam te wszystkie atrybuty i stygmaty, plecak,torbę, szalik i czapkę, ale też ze zrozumieniem, bomentalitość śląska jest inna niż północna – jakmądrze stwierdziła Marta Roszkopf. W pociągu doKrakowa młodzież katowicka snuje marzeniai domysły na temat knajp krakowskich. Jedziemywięc razem do lepszego świata, ja po premierzemojego zdolnego szefa, któremu tego nie powiedziałam,oni po dwóch piwach. Bilet kosztował mnietyle, co kieliszek wina białego w kawiarni przy TeatrzeDramatycznym w stolicy. Działanie jego jest jednakdużo lepsze, mogłabym tak jechać i jechać. I jeszczeten Stasiuk gdzieś na lotnisku w Stuttgarcie. To zawiele. Trzeba było zostać w domu.4. Niemcypojawia się pustka, wielkie powietrzne przestrzenie,dal i ruiny. I stworzył Bóg niebo i ziemię, i były onedobre. Szłam tak sobie i czułam się jak królowaprzedmieścia z czerwoną torbą za 20 złotychi pomarańczowymi kolczykami za 10. Bo ludzie teżbyli wyblakli, wyblakłe, wyprane i wymyte włosy,wypłowiałe kurtki, pomadki cieliste i delikatnieróżowe. Przystosowanie do środowiska. Przypomniałami się serbsko-chorwacka dziewczyna poznanaw pociągu eurocity, w różowej bluzce i z milionembransoletek i nikt mnie już nie przekona, żeludzie są wszędzie tacy sami. „Wszystko tu jest dobre,tylko za zimno” – powiedziała o mojej ojczyźnie.W tymże samym pociągu, tylko w drugą stronę,wietnamska, mała jak wisienka matka szeptaładalekie modlitwy na ucho swojego drobnego jakpestka dziecka. Czułam się wielka i zobowiązana dorodzenia dużych, jasnych ludzi.Potem dworzec w Katowicach jako antytezapełnego zapiekanek dworca Warszawa Centralna.Chorobliwe kamienice wśród których we łzachOd 24 godzin jestem w Polsce. Przez dwanaściejechałam pociągami na trasie Poczdam–Warszawa.Esesmani od początku uśmiechali się do mnie nagranicach, których nie ma. Jechałam jak zwykle, żebyżyć sobie w trybie stand by, żeby widzieć wszystkow zbliżeniu milion pikseli, na przestrzał. Z nadzieją, żemoże kiedyś dokonam czegoś, przez co moje życiebędzie wyglądało inaczej. Że jak pojadę gdzie indziej,być może odkryję lepszy świat.Wszystko więc jest na chwilę, przelotne. Kruche.W niczym nie uczestniczę. Nikt mnie nie potrzebujei nic ode mnie nie chce. Moja relacja ze światem jestluźna. Odbywa się rytuał przekraczania i zdobywania,a czasownik POKONYWAĆ przestrzeń ma namacalneznaczenie. To jedyna forma walki o przetrwanie,kiedy nie ma właściwie o co i z kim się bić, bo wszystkiegojest nadmiar. Psy i wieśniacy gdzieś za KustrinKietz stoją na polu i patrzą hipnotycznie w pociągiwidma, z szacunkiem i lekką obawą. Po co to, gdziejedzie i dlaczego, czy tu na miejscu nie ma wszystkiego,co potrzeba?Przemieszczam się ze Wschodu na Zachód i jestto dla mnie ogromna skala przeżycia. Do kraju, gdzietrawa jest zieleńsza, a biedronki mają więcej kropek,wybieram się robić stereotypy. Jak mały przemytnik.Jak złośliwa mucha. Johanna daje mi musli i wyjadamtylko rodzynki, daje Nutellę i jem, jakbym byłaz dżungli i widziała świat po raz pierwszy. Nie mogęsię nadziwić prostym chodnikom. Zostawianiuroweru na ulicy bez łańcucha. Wszystko, co w moim42


wyobrażeniu powinno być brudne, jest tu takiewystylizowane, a nie organicznie nieczyste, to jestjakaś zasada rządząca tym krajem – wszystko możnazjeść bez mycia. Brud jest czysty. Wszędzie jestemmile widziana. Wszyscy chcą mi pomóc. Nikt na mnienie krzyczy. Chce mi się wszystko.O Niemczech wiedziałam tyle, co z relacji jakichśzasuszonych wspomnień rodziny, że za Odrą rozciągasię dobrobyt i szeroko pojęta zagranica. Dla mnie byłto raczej film Niebo nad Berlinem zmieszanyz Dziećmi z Dworca Zoo i nugatowe czekoladysprzedawane za ciężkie pieniądze na rynku nagdańskim Przymorzu. A teraz mam wrażenie, że topo prostu ciche, ładnie urządzone mieszkanie.Wszyscy chłopcy wydają się śliczni. Mówię tu wszystkimijęzykami świata, ludzi i aniołów. PotomkowieKrzyżaków śmieją się przy winie za 99 centów, żepolski to chiński. W schnick schnack laden cały kosmosniepotrzebnych rzeczy, ale ani trochę nie budzito mojego obrzydzenia. Słowa przyklejają mi się domózgu, robię sobie układanki z wyrazów, układampuzzle i plotę warkocze. Tłumaczę Johannie słowo„bzykać”, choć jest ono nieprzekładalne, jak doświadczenieprzestrzeni na placu przed katedrą, jakuświadomienie sobie, że mur berliński naprawdęistniał. Myślę, czy nie napisać książki pod tytułemRododendron w Saint-Soussi albo Łzy w Wansee.Henriette patrzy na mnie lukrowanymi, opalizującymi,zalanymi cukrem pudrem oczami i mówi: „wszystkobędzie nie ma” i nie poprawiam jej, to dla mnie jakBeckett. Fryderyk Wielki śpi cicho ze swoimi jedenastomapsami. Przez cztery dni widzę tyle, że w gdzieśw Lichtenbergu pękają mi oczy.I oto pojawia się Polska krzywa i pokraczna, niedokończonajakby i w ustawicznym remoncie, lewa,sfingowana, z papier mache, zakurzona, spłowiała,zardzewiała, w nienazwanym kolorze. Makietapaństwa z humbugiem torów, zrobiona przed laty,prowizoryczna i zapomniana. Starsza pani na dworcumówi mi prosto w oczy „zabiję, zabiję”, papierosyrosną na trawie. Nie mogę uwierzyć, że to wszystkonie popękało, nie pokruszyło się i nadal uparcieistnieje, jak kikut, niedobity pies, jak obrastającawszystko trawa. Mordercy witają – czytam na ścianiedworca w Nakle nad Notecią. Niestety, rozumiemwszystko.Łza dynda wewnątrz oka.Trzysta gramów Haribo krąży mi w żyłach i tylkoto mnie ratuje.5. Gdañsk, WarszawaW pociągu do stolicy międzywagonowe migracjepasażerów, dla których nie wystarczyło miejscówek.Mam przyjemność siedzieć koło klozetu. Spotyka siętu sekta palących, która zawarła pakt i informuje sięna migi o miejscu pobytu węszącego konduktora.A ten, kiedy przychodzi, ogląda uważnie mojąlegitymację i mówi: pani, 20 lat? Pani, ja mam dzisiaj24. rocznicę pracy na kolei!Próbuję wyobrazić sobie ten czas i nie umiem.W domu kontynuacja wielowiekowych zmagańnarodu polskiego z ekspansją germańską. Nie ma juższczebiotania byłej współlokatorki Johanny, wielkiej,jasnej Niemki, która – dam sobie obciąć głowę –pasła kiedyś owce na zboczach Alp i naprawdę ma naimię Helga. Nie ma więc jej gwizdu, nucenia, rozrzuconychbutów, wsuwek na podłodze, truskawkowychszamponów. Jest Paul twardy i cichy, z jednąszczoteczką do zębów, łykowaty, zamrożony,zasupłany w sobie.Dziś wybuchła tu nagle wiosna, koło południaprzestałam więc czytać mądre i gorzkie zapiskiMaraiego i poszłam urosnąć trochę na słońcu ulicy.Spacer jest tu czymś podejrzanym, w tym mieściepowinno się pracować, nie łazić, czułam się trochęnie na miejscu.Warszawa stoi jak stała, bułka nadal kosztujedwa złote, melisa w kerfurze tyleż samo, słońce lata,ptaki świecą. Codziennie spaceruję sobie po getcie.Drzewa, wróble, samochody, ludzkie szczątki. Jakośnie mogę tego przeżyć, że mieszkam na cmentarzu.Budowana w głowie mapa staje się coraz bardziejprecyzyjna, wiem już, w którą stronę jest Praga,w którą Wola, wiatr rozwiewa mi włosy w metrzemiędzy Kabatami i Młocinami. Park praski nocą.Kamienica na Targowej z zamkniętymi na wiecznośćAnna Wakulik43


ceglanymi oknami. Osobny świat stadionu dziesięciolecia,gdzie idzie się jak do teatru, podsłuchiwaćwschodnie różańce Tajwańczyków wyszeptywanewśród wyżyn skarpet za dwa złote, wśród mórzzmultiplikowanych szminek, w tajemnych zakątkachna końcu tylko im znanych szlaków w tej krainie. Najednym ze stoisk, jako tło dla rajstop wyglądającychjak kłębowisko żmij, gra Śmierć i dziewczyna.Maleńkie skośnookie kobiety. Dalej kamienica naPróżnej, gdzie iść jedząc to tak, jakby jeść w kościele.I wszędzie te ślady, mała kropelka krwi tu i ówdzie,pomniczek, świeczuszka. Tu się bili i strzelali, tu Niemcyschowali się przed Polakami, tu wyszli z kanału, tutajbyła słynna kładka. Getto dzisiejsze, pełne banków,którym widać przełyki szybów windowych, gettoz bloków mirowskich. Nie wiem, co jest straszniejsze– to, że to wszystko jest jedną wielką atrapą, domkamiwybudowanymi na kształt i podobieństwo, ale mającymiw sobie jakiś fałsz, czy jednak świadomośćpowszechnego cmentarza, na którym trwa pulsującadyskoteka.Znów nie pojawiły się żadne nowe pomysły nażycie początkującego kulturoznawcy, który nie umienic poza analizą wiersza. Napisałam „Rzym” przez„Ż”, co zwiastuje chyba jakiś upadek. Znalazłamponuro brzmiące ogłoszenie o treści „Berlin młodakobieta” plus numer telefonu, zadzwoniłam także dotelewizji w sprawie bycia publicznością w programierozrywkowym Jaka to melodia? Lukratywne warunkifinansowe, będzie Doda i będzie trzeba potańczyć –poinformował mnie pan, zapytawszy uprzednio, czydość młodo wyglądam.A wyglądam coraz starzej, wargi niedługo zrosnąmi się od niemówienia. Tak to tutaj jest.6. KrakówPani melduje, że dotarła do terytorium własnegomieszkania.O godzinie 23.30 ukłoniły się różowe policzkiKrystiana L. i armia wyznawców poczęła klaskaćobłąkańczo. Pani przypomniała sobie wtedy jednodniowespotkanie z Lupą, które było najlepszą rzecządaną jej z okazji bycia stypendystką funduszu narzecz dzieci wybitnie pokiereszowanych mentalnie,i że pierwszy raz zobaczyła wtedy filozofa na żywo,i że jego monolog był elektryzujący, i że poczuła sięmała jak weszka, i że otworzyło jej to kilka okienw głowie i zrobiło przeciąg. Wczoraj jednak niemogła się zdecydować, czy reżyserowi troszeczkęodbiło, czy pogrążył się w sobie ostatecznie, zapadłsię do wewnątrz i zamiast przedstawiać się „Lupa”mówi „Artysta”, czy może w hipnotycznym, transowymrytmie przedstawienia jest jakiś przebłyskgenialności. Panią trochę rzeczy wkurzało, a trochęolśniło, ale pani nie jest krytykiem i nie musi o tym, naszczęście, pisać.Gdyż ważniejsze jest to, że najpierw jakaś artystycznamłodzież ze wszystkimi atrybutami swojejartystyczności, czyli szalikiem, papierosem i kwiatkiemprzypiętym do swetra, popychała panią przy szatni,z triumfem mówiąc po krótkiej walce, dywersji natyłach wroga i zwycięskim uzyskaniu kurtek „a jednak!”,na co pani gwałtownie posmutniała, bowszystkie nieszczęścia świata biorą się z zaprzestaniamówienia „dzień dobry”, jak mówi jakiś bohaterjakiegoś filmu. Potem pani udała się na umarłydworzec i wśród oparów ludzkiego smrodu organicznegodowiedziała się, że może przyjść za dwie godzinyi pojechać sobie do Katowic. Tak więc pooglądałachwiejące się z przesytu hordy zachodnichmłodzieńców na rynku, poczytała Malowanegoptaka w restauracji McDonalds, po czym wsiadła dopospiesznego i w niebieskawej poświacie przedziałudla palących zachwycała się kuriozalnym chłopcemobok niej siedzącym. Chłopiec miał metr dwadzieściai twarz niebezpiecznego korsarza, zaciągał siędymem aż do jelit, a z jego słuchawek płynęły dźwiękiprasowanej blachy, rwących się tkanin, metali trącycho siebie nawzajem, tłuczonego szkła, deptanychzwierząt, gruchotanych kości, kawałkowanego styro-44


pianu. Pani zastanawiała się, co musi dziać się w jegomózgu, czy tkanki rozpękają się, czy istota białai szara jest już rozwarstwiona, czy neurony są nabrzmiałe,a synapsy świecą na fioletowo? Czy myślisię po czymś takim łatwiej i przejrzyściej, metodązerojedynkową? Czy po tym zapada cisza i absolutnabiel w głowie?Na dworcu Katowice pani chodziła tym paraliżującympoczekalniowym tempem, a żeby się rozbudzićczytała pisma użyteczności publicznej: zabrania sięzakłócania krzykiem, odrażającym wyglądem i woniąlub innym wybrykiem spokoju osób uprawnionych dokorzystania z poczekalni. Pobyt w lokalu nie wymagakonsumpcji. Pociągi mogą doznać kilkuminutowychopóźnień. Jak pociąg doznaje, ciągnęła wątekmyślowy pani, czy go to boli i czy miewa nerwicę?Gdy już uznała, że osiągnie spokój ducha nafotelu TLK, okazało się, że wszystko ma strukturęcykliczną, a nie linearną, i zamykający swoje kołoczas umilił jej Ryszard z Salzburga. Jechał z pracy dodomu w Działdowie, używał obficie wyrażeń „poszłem”,„bo to jest zysk, to są piniedzy”, „mnie wszyscy znają,wszędzie mam znajomości, mój kolega jest posłem,mogę brać na krechę papierosy i nikt o nic nie pyta”.Idiolekt ten zarejestrowała na taśmie. Świtało, wagonbył ciężki od ludzkiego snu, i pani jak zwykle byłauchem do słuchania, a nie ustami do mówienia,została uznana za zesłaną od Boga i obiecaławspólne saksy w grudniu w Salzburskiej restauracji.Czemu przyciągasz wszystkich odrzutków – zapytałostatnio szef i choć pewnie tak nie jest, toz miłym poczuciem swojej nadzwyczajności zasnęłao odwrotnej porze niż cywilizowany świat.7. GdañskPrzyjeżdżam do domu. Siedzę z babcią w kuchni.Kuchnia jest nowa i dziadek powiedział mi konfidencjonalnie:babcia staje czasem w progu i patrzy nato wszystko, kiedy myśli, że nikt jej nie widzi. Babciakroi mi drożdżówkę, gotuje obiad, tańczy tylko sobieznane passodoble na parkiecie sześciometrowejkuchni, mówi o skurczach łydek. Pyta, czy mamkawalera i czy nie boję się jeździć sama pociągiem.Jak zwykle mimo walki wewnętrznej rozczula mnie toi ponownie mam ochotę opisać jakoś plastycznie toich mieszkanie, do gruntu porządne, czyste, z niczymzbędnym, wielokrotnie łatane, naprawiane, gładzone,zszywane, z częściami amputowanymi i ponownieprzytwierdzonymi; plastikowe pojemniki na przyprawy,stojące w tym samym miejscu od 25 lat; szafaz płaszczem na niedzielę; kosmetyczka, z którejbabcia wyciąga różową szminkę i oddaje mi ją, bo zajasna; zmienione od nadmiernego dotykania kształtyklamek; wypłowiałe od patrzenia zasłony; oddychającegłęboko kwiaty na parapecie. Cała armia budzącychczułość rzeczy. Żeby nie tracić czasu i posiedziećze mną, emigrantką, babcia wydaje dyspozycjęnagrania Plebanii. Wtedy czuję się bardzo ważna.Potem u Gosi, żony muzyka, kopie mnie lekkoprąd przy próbie wyłączenia lampek choinkowych.Myślę o kolejnym przykładzie na prześladujące mnieszczęście i o śmierci, ale nieznacznie, śladowo, jak sięmyśli o poważnych rzeczach po piwie – niby bardziejdokładnie, ale trochę jak we śnie. Tutaj jeszcze małyszkic pochwalny na temat Gosi. Jest to jedna z niewieluosób z kręgu mojego miejsca pracy, która jestpostacią z książek Olgi Tokarczuk. Jest to Kłoska, ErnaEltzner i Paraskewia razem wzięte. Jest to matkaziemia i pradawna mądrość zaklęta w brązowookiejmatce dwuletniego Wiktora, która jeździ z nim autobusempo pieluchy. Trochę skulona w sobie, a przytym tak promieniująca jakąś najtwardszą i najgłębsząprawdą, której nie zrozumie i nie uświadczy żadenartysta muzyk onanizujący się niebywałą solówką nasaksofonie oglądaną z nabożeństwem na kanalemezzo w dalekim rumuńskim hotelu. W ogóle Gosiato jest taka muzyka, w której jest dużo ciszy i to jestwłaśnie jej najważniejszy składnik, bo pozwalawybrzmieć reszcie dokładnie, zauważyć ją i w pełniwysłuchać. Nie zapycha bulimicznie pustki nadmia-Anna Wakulik45


em improwizowanych dźwięków, nie szarżuje i niema obsesji udowadniania, że jest i skomponowana,i wykonana, i zinterpretowana na najwyższympoziomie. Tego w sztuce nie ma i nie będzie, to możebyć tylko w człowieku. A mały Wiktor budząc nasrano mówi w tylko sobie znanym dialekcie,posługując się biblijną stylistyką: jest małpka, jestmisio, jest kołderka, wszystko jest. Jest misio, jestmałpka, jest kołderka, wszystko jest. Jest kołderka,jest małpka, jest misio, wszystko jest.I ja się z nim zgadzam.Z Resiaczkiem spotykam się w jej wielkimdomowym domu. Resiaczek vel Asia zawsze przyniesiemi coś ładnego, pocztówkę sprzed lat z przyklejonymzdjęciem kota, film Tajemniczy Ogród dopłakania, a dzisiaj dostałam kartuską popielniczkęz napisem Shalom. Siedzimy i oglądamy Modę naSukces, Brook żyje, ale Stephenie umarła i Asiapłacze. W czarnej rozpaczy idziemy do kina na To niejest kraj dla starych ludzi, w którym w skrócie chodzio to, żeby nie zanosić pragnącemu wody i że tylkonajwiększy psychopata ma zasady moralne, a takżeo klimat westernu, kowbojki i napis „free HBO” namotelu. Dużo perełek w rodzaju nienachalnychstryczków wiszących nad kasjerem grającym o życiez seryjnym zabójcą. Bardzo piękny film, na którymnależałoby uczyć adeptów filmoznawstwa zasaddramaturgii i kunsztu dobierania aktorów do roli.Następnie w okolicznej spelunie opowiadamy sobiesekrety, kłamstwa, fanaberie, psioczymy na stronyrodzinne i wychodzimy na burzę śnieżną, którarozpętała się w tym północnym mieście z największymgotyckim kościołem Europy. Biegnąc obiecujęAsi rychłe odwiedziny we Wrocławiu, bo mam jużochotę pojeździć pociągiem, zgubić się na obcychdworcach, chodzić po ulicach ze słodkim poczuciemobcości.8. Warszawa, ale te¿ jakby podró¿Poszłam wczoraj nieświadoma tego, co mniespotka, na Tartuffa do Narodowego. Były wejściówkii była młodzież gimnazjalna („Ojezaa, jakie cycki!”).Była też Małgorzata, która przy kasie stała się mojąkoleżanką. Było to dla mnie pierwsze spotkaniez Warszawą. Było to, jakbym przyjechała z miejscowościKrasnosielc na wschód od Przasnysza Chociwlei pierwszy raz zobaczyła umytego człowieka. Jakbymz innego świata była.Małgorzata przejawiała marketingową, strategicznąotwartość na potencjalnego kontrahenta,którym chyba się wydałam, co mnie dziwi, gdyżbyłam w prujących się dżinsach za 12 złotych i czerwonychprzeciekających kozakach. Zdecydowanyuścisk dłoni przy przedstawieniu się zwiastowałdobrze rozpoczynającą się inwestycję. Promiennyuśmiech słany był mi gratisowo cały czas, kiedyMałgorzata opowiadała o pracy w General Electricsna całym świecie. Zamknięta w szklanym biurze piszeona projekty programów. Jak to dokładnie wygląda,nie powiem, ponieważ były tam używane anglicyzmytakiego stopnia skomplikowania, że nie potrafię ichprzytoczyć. Żeby dokonać sycącego aktu autokreacji,nie omieszkałam wspomnieć, że ja jestem z nadmorskiejtancbudy, dotykałam Ewę Błaszczyk zaświętą sukienkę i zamiatałam podłogę po StanisławieCelińskiej. I tu chyba miał miejsce mój błąd, zapaliłasię czerwona lampka z napisem error i tliła się potemprzez cały wieczór.Małgorzata reagowała na żarty Moliera entuzjastycznie,co chwila klepiąc mnie po kolanie i wysyłającniewerbalne komunikaty za pomocą kciuka– jest ok. Perły świeciły się jej w uszach, pierścieniebłyszczały na palcach, chmurka dalekich perfum46


zdradzała wyższość nad moją podróbką Bossa,tajemnicze materie ubrania szeleściły zwodniczo.W przerwie po raz pierwszy w życiu poszłam dobufetu i po raz pierwszy kupiłam kieliszek wina za25 złotych. Cichy brzęk szkła i toast za miły wieczórzwieńczył opowieść o służbowych mieszkaniachM. w Sztokholmie, Moskwie, Londynie, Paryżui Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Delikatnyakcent amerykański splatał się w warkocz z wielomawykrzyknikami polskimi. „That`s fine, naprawdęświetne przedstawienie, I liky, zajebiste, fantastyczne”.„Oł Gasz, co za wieczór. A co ty teraz robisz?Może masz ochotę na drinka? Moi znajomi zabierająmnie tylko do kasyna. So? Let`s go!”.So we went. Szczytem szczęścia dla M. byławódka na parterze Hotelu Europejskiego, w lokaluokolicznych mętów i wyrażających głęboką melancholięmężczyzn owiniętych szalikami. Dwóch smętnychbarmanów podaje tam śledzika, sałateczkę,ogórka i tosta, a także keczup z żelatyny. M. cieszyłasię, jakbym obdarowała ją nową zabawką w postacikieliszka żołądkowej za 4 złote i wspominała z rozrzewnieniemnormalność, w której „no wiesz, w tejrestauracji kupuję sobie dobrą rybę za 70 złotych, cośdo picia, z napiwkiem nie wychodzi więcej niż stówaza lunch, to chyba nie jest najgorzej. Zawsze mówięmatce – po co gotujesz, po co robisz coś, co możnakupić?”. Absolwentka marketingu i zarządzaniaopowiadała mi o swoim „byłym niedoszłym”,szóstym pod względem wielkości dealerów Toyotyw Polsce i właścicielu przetwórni rybnej w Gdyni.M. z torby nieznanej mi marki wyjęła książkiSuccess i Leadership, które nabyła na lotnisku za60 euro. Ja miałam Borisa Viana i nie pokazałam.Opowiadała o balu z vipami, na którym upiła sięcholernie-dobrym-szampanem. O Rosjance, którazaprosiła ją do domu „25 metrów plus łazienka,wyobrażasz sobie, pewnie całość mniejsza niż twójsalon”. O zblazowanych kolegach prawnikach, którzyw Złotych Tarasach kupują z nudów białe adidasy.O kursie robienia suszi. O wannie z hydromasażem.Słuchałam tego wszystkiego uważnie i nie mogłamuwierzyć, że jednak dzieje się to w życiu ludzi, a nietylko w filmie Samotność w sieci. Pierwszy bolesnykontakt z yuppie. Czułam się podle mając w głowiemyśl, że francuscy arystokraci osiemnastowieczniz okazji wszechogarniającej nudy wyjeżdżali za miastoi bawili się tam w pastuszków, doili krowy, strzygliumyte owce i grali na fujarkach. Wyświetlił mi sięobraz Watteau, gdzie dworzanie odwróceni są plecamii niby jest to rokoko, igraszka, flirt i tony koronek, aleczuje się jakiś schyłek i pęknięcie. Pustka w centrum.Zbyt głośna samotność.Karykaturalność tej sytuacji, nagłe zmaterializowaniepojęcia „warszawka” i „sukces” sprawiło, żetania kredka rozmazała mi się na oczach, tusz z promocjikruszył się z hukiem na stolik i czułam się zewsi, czułam się jak baba w chustce łowickiej nagłowie. Wymieniłyśmy się telefonami i M. na koniecwygłosiła zdanie: „A co robisz jutro? Mam wine,mam dinner, może wpadnij”. Trochę się boję, że nabrudzęsamym oddechem, ale chęć przeprowadzeniabadań terenowych jest niezwykle silna.Strzeż się, jeżeli możesz, czcić zapał udany,Lecz nie krzywdź posądzeniem cnoty nieskalanej.A gdybyś już przesadą musiał grzeszyć stale,Lepiej zbyt wierzyć w ludzi, niż nie wierzyć wcale –mówi cicho Kleant.(I nagroda w IX Ogólnopolskim Konkursie Literackimim. Eugeniusza Paukszty w Kargowej ph. Małe ojczyzny– pogranicze kultur i regionów)Anna Wakulik47


W³adys³aw £azukaW centrumPamiêci poety i prozaika Zdzis³awa MorawskiegoIle poci¹gniêæ d³utem, oswajania materii dêbinyIle spojrzeñ ze stron wielu, z daleka i z bliskapod³ug zamys³u, lotu wyobraŸnigier œwiat³ocienia, zrêcznoœci, mozo³u– podejœæ, przymiarek by nic nie wypaczyæIle motywów zawrzeæ w artystyczny wyrazbez przypadku by mog³y zaœwiadczyæmisternie spleœæ poemat w drewnie niby w skalestworzyæ arcydzie³ojedyne w swym rodzaju i niepowtarzalneMusia³ to byæ mistrz têgi – fachman w swoim fachuTak rozmyœlaliœmy w zaciszu pokojumiêdzy wierszami, my ludzie pióratrzy piêtra nad ziemi¹w samym centrum Gorzowapatrz¹c na Szafê Gdañsk¹z podziwem dla rzemios³adoceniaj¹c talent, wysi³ek i kunsztDooko³a pulsowa³o miastojego nerw g³ówny w skrzy¿owaniu ulicjak w s³onecznym splociew cieniu Katedrywieków ponad siedem48


W³adys³aw £azukaZ rozmowyNie by³em nad strumieniemco zbiera potoków wieleJego œpiew we mniejak pierwszy smak powietrzai niebo które ujrza³emw tamtej dolinieku której zmierzam po œwiat³oono drogê wyznaczaby ka¿dy móg³ tam dotrzeæi prochy przodków odnaleŸæNam ch³opskim synomCzes³awiez ziemi ojców i dziadównam zwyczajnym poetomZosta³o tyleco w garœci49


W³adys³aw £azukaDo Marii… (2)Mario... tu w lasach przysz³y pierwsze mrozydmuchnê³o srogo a¿ znad Skandynawiiprzywia³o stadka piêknych jemio³uszekju¿ w jarzêbinach ucztuj¹ do woliW kominie huczy bo dobry jest cugœwiat³o p³omieni skacze po pokojusiedzê i piszê wierszco za mn¹ chodzi³ od wielu miesiêcypo krêtych œcie¿kach i bezdro¿achwœród drzew, pagórków i otwartych porêbWidzê w poœwiacie (ksiê¿yc w ca³ej krasie)jak sarny id¹ na pole oziminw dolinie zaraz za ogrodem(w suknie zimowe dawno ju¿ ubrane)nios¹ w oczach g³ód i lêkJa jeszcze czuwam chocia¿ leœny luddniem utrudzony zasypia w najlepszeMario… z pó³nocy, chmury nios¹ œniegczujê to w koœciach; przed wieczorems³ysza³em gile, jak lecia³y z pieœni¹(a one wiedz¹ )Zrobi siê bia³o, przyjdzie lekka odwil¿dni przemin¹, pozostanie wierszktóry uk³adam przy lampie naftowej(jak skryba który czasem widzi wiêcej)Czas spocz¹æ Mario… dobrej nocy ¿yczêTobie nad Wart¹ i sobie nad Draw¹Drewna dok³adam do kominkaZa oknem p³atki… Prószy… SenMarii Morawskiej50


W³adys³aw £azukaWiatrZnam wiatrktóry k³osy pochyla ku k³osomwtedy ³any faluj¹ jak zielone jezioraw s³oñcu szepcz¹ i lœni¹Znam wiatrktóry gniazda ko³ysze w ga³êziach drzewœpiew ptaków niesie po horyzont³agodny, miêkkiwiatrZnam te¿ wiatr granatowyco wró¿y deszcz i gradpnie z korzeniami wyrywapokotem k³adzie lasludzi jak liœcie rozrzuca po œwiecieznam taki wiatrktóry ludzi jak liœcie rozrzuca po œwiecienieobliczalnyWiatr51


Krzysztof DobruckiInwazjaTak naprawdę, to chyba nikt nie może podać dokładnej daty rozpoczęcia inwazji. Inna sprawa, że nie byłto zmasowany atak. To była powolna infiltracja. Nie była poprzedzona żadnymi plotkami – że podobno któregoświdziano, że podobno ich statek naruszył naszą strefę powietrzną i tym podobnymi bredniami, którymikarmi się masowa paranoja.Pojawili się w lutym, jakoś tuż po walentynkach. Tak po prostu – wczoraj ich nie było, dzisiaj są. Zaczętowidywać ich w sklepach, na ulicy, w barach. Dla mnie osobiście szokiem nie było samo ich pojawienie się.Szokująca była dla mnie reakcja mieszkańców naszego małego miasteczka. Nie było masowej histerii,sprzedawania dobytku, opuszczania domów czy pijanych kaznodziei, którzy bełkotali o końcu znanego namświata i żebrali o drobne na kawę. Ja, Momo i Kajetan też specjalnie nie panikowaliśmy. „Kosmici też ludzie”– mawialiśmy i dalej oddawaliśmy się naszym ulubionym rozrywkom.Oczywiście zaraz po ich pojawieniu się cała masa mediów zwaliła się do naszego miasteczka. Największetelewizje, najpoczytniejsze brukowce, najpopularniejsze stacje radiowe. Kosmici udzielili kilku wywiadów,trochę pozowali do zdjęć, rozdali mnóstwo autografów głupawym małolatom i mniej więcej po miesiącuskończyła się na nich moda. Głupawe małolaty wyjechały zbierać autografy członków nowej grupypseudorockowej, a kosmici zostali. I wszystko wskazywało na to, że dobrze im u nas.Ja pierwszy raz zobaczyłem jednego w całej okazałości na basenie. Wszedł na salę z ręcznikiem jak gdybynigdy nic i już chciał wskakiwać do wody, ale ratownik go powstrzymał. Pokłócili się chwilkę i zaraz potem obcysobie poszedł, ale wcześniej zdążyłem mu się dobrze przyjrzeć. Wyglądał stereotypowo: wielki łeb, wielkie oczy,usta cieniutkie jak ślad od ołówka, chudy i niski jak niedożywione dziecko, palce długie jak u pianisty, skóraciemnoszara, narządów rodnych brak. Jak gadał z ratownikiem, to słyszałem tylko jakieś prychanie. Dopieropóźniej się dowiedziałem, że ich mowa składa się z kombinacji dwóch dźwięków, które odpowiadają naszymzgłoskom „p” i „r”. Swoją drogą, po tym incydencie żaden z nich się już na basenie nie pokazał. Odmawialiwkładania kąpielówek, a wiadomo – nie ma kąpielówek, nie ma basenu.Po kilku miesiącach każdy w miasteczku przyzwyczaił się do ich widoku. Wpasowali się w nasząspołeczność bezszelestnie i bezboleśnie. Dwóch nawet grało w naszej drużynie piłkarskiej. Prawoskrzydłowybył całkiem szybki, dość dobrze kiwał i naprawdę mieliśmy z niego pożytek. Po kilku latach dostał nawetpowołanie do reprezentacji i prezydent musiał mu w trybie ekspresowym nadać obywatelstwo. Obrońca natomiastczęściej niż w piłkę trafiał w nogi przeciwników i po pewnym czasie kibole zaczęli na niego gwizdać. Grału nas krótko, potem dał sobie spokój z piłką i otworzył sklep sportowy na Zarzeczu.Czy były zgrzyty? Oczywiście, że były. Ale były to głównie drobnostki, pierdoły nie warte nawet wzmianki.A to któryś z nich dostał w swój wielki łeb na baletach, bo obmacywał czyjąś panienkę, a to któryś zaparkowałlatającym spodkiem na czterech miejscach dla inwalidów naraz, a to kilku wyproszono z kościoła, bo za głośnogadali i siadali w nieodpowiednich momentach, a to któryś zwymiotował pod restauracją „Królewska”…,naprawdę nic poważnego. Mnie osobiście zraził do nich jeden incydent, który wydarzył się pod koniec sierpnia.Otóż pewnej niedzieli pod koniec wakacji moja starsza siostra miała przyprowadzić swojego nowegonarzeczonego na obiad. Atmosfera podniosła, bo to nowy narzeczony, a więc od razu dobre żarcie, odświętnestroje i takie tam. A ta przychodzi pod rękę z kosmitą i od progu pitoli, że to jest jej narzeczony, że bardzo gokocha i że wychodzi za niego za mąż. Matka zbladła, ojciec poczerwieniał, no ale nic, siadamy. Ojciec się pyta,jak się narzeczony nazywa, a siostra, że Prrr Prprr. No i że to jest wielka miłość, że ślub i tak dalej. A kosmita,52


skurkowany żarł za czterech. Ledwie mu matka nadążała nakładać. Siostra nic tylko paplała, że Prrr taki fajny,taki zaradny, że taka wielka miłość, ojciec jadł w milczeniu, ale bez apetytu, matka się cały czas uśmiechałai grzecznie dopytywała, ale w oczach miała panikę, a Prrr szuflował aż się kurzyło.Po obiedzie dorwałem siostrę w kuchni.– Siostra, nie wygłupiaj się – powiedziałem – Nie możesz z kimś innym się hajtnąć?– Prrr to moja wielka miłość, jak wam się nie podoba to wasza sprawa…– Dobra, dobra, rozumiem – przerwałem jej – ale nie możesz się zakochać w kimś stąd? Kajetan cię bardzo lubi…– Kajetan to gówniarz, a Prrr to prawdziwy mężczyzna – powiedziała, odwróciła się i poszła.Starym też się ten Prrr nie spodobał. Ojciec burczał, że bezrobotny, że wypić z nim nie chciał, że goły lata.Matka biadoliła, że je jak świnia, że smarka bez chusteczki, no i że goły lata. Ja prawdziwe powody do biadoleniamiałem tydzień później, a wszystko przez moją stukniętą siostrę. Wymyśliła sobie idiotka, że powinienem sięumówić z siostrą Prrr. Nie wiem, co za cholera mnie podkusiła, ale poszedłem. Spotkałem się z nimi pod ratuszem.Zrobiło się na początku trochę niezręcznie, bo pocałowałem mojego przyszłego szwagra w rękę, a jegosiostrze uścisnąłem grabę. Ale moja niezawodna siostrzyczka obróciła wszystko w żart i poszliśmy do knajpy.– Nie mogła się chociaż umalować? – spytałem szeptem siostrę, gdy wchodziliśmy do baru.– Daj spokój, nie lubisz tego, że jest taka naturalna?– Wolałbym odróżniać ją od brata.– Ona jest niższa i ma jaśniejsza skórę – powiedziała. I faktycznie, Pprp Prprr była trochę jaśniejsza i niższa,ale na tym różnice się kończyły. Jeśli chodzi o narządy rodne niestety też.Przez cały wieczór czułem się nieswojo. Zresztą chyba każdy by się tak czuł na randce z kobietą, któramówi językiem, którego nie znasz i pomimo tego, że jest naga, w ogóle cię nie podnieca. Na sam koniecpowiedziałem jej, że było miło, ona coś odpyrkotała w odpowiedzi i rozeszliśmy się do domów. Na drugi dzieńzadzwoniła moja głupia siostra.– Umówisz się z nią jeszcze raz? – zapytała na wstępie.– Nie… ona jest zbyt podobna do Prrr, jeśli wiesz o co mi chodzi… – odpowiedziałem.– Oczywiście idioto – oburzyła się. – Przecież są rodzeństwem.Tymczasem nasi goście z kosmosu poczynali sobie w naszym mieście coraz śmielej. Mój ojciec wrócił razwkurzony z pracy, bo jakiś obcy dostał awans szybciej od niego, chociaż pracował w firmie o wiele krócej.Ojciec Momo miał stłuczkę z jednym z nich, a co gorsza, ubezpieczyciel stwierdził, że to nie była winykosmity, bo przecież nadlatywał z prawej strony. Coraz więcej ich wstępowało do policji, a jeden nawet chciałkandydować na burmistrza. Nic więc dziwnego, że pod koniec października stało się to, co się stało.Pogrom rozpoczęliśmy my – ja, Momo i Kajetan. Siedzieliśmy tego deszczowego dnia u Kajetana,a nastroje mieliśmy naprawdę paskudne.– Jakiś ufok teraz pieprzy moją siostrę – odezwałem się nagle łamiącym głosem. – A ja nawet nie wiemczym i jak.– Jeden z nich stał wczoraj przede mną w kolejce w McDonaldzie – powiedział Momo. – Skurwysyn przezpiętnaście minut nie mógł się zdecydować, jaki zestaw wziąć. Prawie umarłem z głodu – dokończył ze łzamiw oczach. Momo jest bardzo wrażliwy na punkcie jedzenia, zresztą chyba jak każdy ważący sto sześćdziesiątkilogramów osiemnastolatek.– Wkurwia mnie ten deszcz – rzekł Kajetan. I nagle jak na komendę zerwaliśmy się z foteli i wybiegliśmyw ponure, mokre miasto.Pierwsi byli sąsiedzi Kajetana, których spotkaliśmy na skrzyżowaniu Olchowej z Bukową. Poszło łatwo, boważyli niewiele i nie stawiali oporu. To tylko rozjuszyło nas jeszcze bardziej; zostawiliśmy ich w kałuży zielonejkrwi i pobiegliśmy dalej. Szkoły, sklepy, supermarkety, rynek – wszystko spłynęło zieloną krwią imigrantówz innej galaktyki. Nie wiadomo, kiedy przyłączyło się do nas chyba z pół miasta! Nie omieszkaliśmy równieżwpaść do mojego niedoszłego szwagra; zastaliśmy go leżącego na kanapie, pijącego piwko i oglądającegotelewizję. Wyleciał razem z tą kanapą przez okno, a ponieważ jakimś cudem przeżył upadek z piątego piętra,Momo rzucił w niego telewizorem.Nie oszczędzaliśmy nikogo; całe miasto wpadło w jakiś amok. Bo tolerancja tolerancją, ale ile kurwa można?Krzysztof Dobrucki53


Czes³aw Sobkowiak* * *Kwiaty akacji mleczno-bia³e jad³em zach³annieS³odkie ich wnêtrza cukroweSzczególne zajmowa³y miejsce w moim wiosennym menu(Kto by³ wiejskim dzieckiem wie w czym rzecz)ŹdŸb³a trawy w polu na rowie urywaneSmakowa³em niczym zielone snyKwaœne liœcie szczawiu próbowa³em rozgryzaæI nie mog³em siê nie wykrzywiaæNiekiedy m³ode miêkkie ziarna ¿yta¯ywi³y mnie w³aœciwie po królewskuZe s³omki giêtkiej seledynowejRobi³em tr¹bkê i gra³em wysoko i niskoMuzykê tak d³ugo jak siê da³oCo wygraæ na œwiecie siê uda nie wiedzia³emKwiat koniczyny w ustach siê rozp³ywa³A zw³aszcza kwiat lipyJad³em kwaœne jab³ka gdy nie by³o innychI twarde œliwki by ugasiæ pragnieniePróbowa³em igie³ki ¿ywiczne wysysaæ¯e nieco cierpkie sprawdzi³emI by³bym zapomnia³ próbowa³em tak¿e kamyki54


Czes³aw SobkowiakWierzbaEdkowi SikuciñskiemuWierzba jest tylko wierzb¹ choæ niezupe³nieBywa czasem posiwia³a jak w³osy kobietyJednak ka¿da jej ga³¹Ÿ wiecznie m³odaW swojej pokorze ca³kiem nie wspó³czesnaSzare bez niej by³oby dzieciñstwoKtóre tylko przez chwilê jest odporne na czasWierzba niekiedy jak okrêt wœród traw siê chwiejeI spomiêdzy ga³êzi dolatuj¹ ch³opiêce rozmowyGdy targuj¹ siê czyje kamyki i szkie³ka s¹ okazalszeWiele ma w sobie dobroci bo wiejskim dzieciomPozwala wtajemniczaæ siê w muzykêI wszystko wtedy okazuje siê prawdziweKa¿de miejsce dla niej odpowiednie ¿eby rosn¹æI urosn¹æ tym samym daj¹c przyk³adI swojskim wygl¹dem umacniaæ krajobrazKtóry siê pamiêta nawet w póŸnych wierszachPotrafi ga³êziami tak siêgaæ do ziemiBy p³aczu niczyjego nie zostawiæW rozpaczliwej samotnoœci i obojêtnoœciTo siê nazywa byæ w œrodku ¿yciaCeniæ zwyczajnoœæ i o niej przypominaæI gdyby nawet d³ugo trzeba by³o czekaæMa w sobie coœ takiego¯e nie ominie jej blaskWierzba która zna ludzkie wêdrowaniaW trudnym czasie nie zaniecha poezjiZ ni¹ zawsze tkliwa rozmowaChoæ po latach ju¿ tylko w jêzykuChropawym ale zgodnym z doœwiadczeniem55


Czes³aw SobkowiakLiœæLiœæ upada jak cz³owiek i upada jak liœæKiedyœ by³em œlepy a dzisiaj wyraŸnie widzê¯e pod nogami przechodniówNieprzypadkowo wszystko siê rozstrzygnieI oka¿e siê wygrana ¿adn¹ wygran¹Gdy do koñca z obrazu zetr¹ siê znaczeniaNic co da³oby siê ze sob¹ zabraæ ¿eby chocia¿Pod rêk¹ mo¿na by³o mieæ o³ówekJaka to zabawa przejœæ ¿ycie i znikn¹æZ pola widzenia czyichkolwiek oczuLiœæmi zaledwie wiatr siê wysypieA wilgoæ w butwieniu dope³ni dzie³aByleby jeszcze o w³aœciwym czasiePoznaæ rzeczy nie do poznaniaChoæ ka¿dy jest w³aœciwy i potrzebnyBy wspó³czuæ zdeptanym liœciom56


Czes³aw SobkowiakPio³unPrzypomnia³ mi siê pio³unNiepospolity pustelnik ceni¹cy odosobnienieZe wszystkich roœlin nagle on jedenZe swoj¹ szlachetn¹ gorycz¹Co potrafi do cia³a przylgn¹æJak nic innego w œwiecieZ dok³adnoœci¹ któr¹ tylko podziwiaæDrobne popielate listki wrêcz subtelneZbiera³y go w porze kwitnienia kobietyJakby to by³ dar z niebaWystêpowa³ ju¿ w dzieciñstwieRós³ bezpañsko na nieu¿ytkach i pustkowiachNie by³o mi potrzebne o nim myœleæAni tym bardziej próbowaæ smakuZas³yszany w wieczornych opowieœciachZaledwie budzi³ tajemniczy respektNiektórzy pio³un pili dla ozdrowieniaSiêgali wtedy do starych ksi¹¿ek i zeszytówI wyczytywali lekarstwoNigdy nie chcia³em pio³unu poznaæI mia³em z³udzenie ¿e da siê unikn¹æ spotkaniaA teraz wstyd powiedzieæPodaje mi po bratersku rêkêJakby zgadywa³ moje myœli57


Agnieszka HaupeO smoku Wiku filozofieWiktorkowi PiotrowskiemuBył sobie raz smok Wik. Choć wielki, nie był tak groźny, jak to sobie wyobrażali żyjący w okolicy ludzie,którzy widywali go czasem przelatującego ponad górami, gdzie z pewnością miał swoją smoczą jaskinię pełnąskarbów. Smok nie naprzykrzał się ludziom. Zdawało się wręcz, że ich nawet nie dostrzegał z wysokości, jakiezamieszkiwał.Smok wylegiwał się często na skalnej półce, wygrzewając się w słońcu. Podziwiał jego wschody i zachody.Przyglądał się wędrówkom księżyca i gwiazd po nocnym niebie. Kochał mleczną drogę, która mu coś bardzoprzypominała, ale nie wiedział co.Dziwował się stadom kozic wspinających się wysoko w górę, którym wystarczały za pożywienie ledwowidoczne na kamieniach trawki. Dziwował się ptakom, które unikały go, a przecież mogłyby być jego krewnymi,sądząc po tym, jak wspaniale zataczały kręgi w powietrzu.Smok często rozmyślał o tym, jak znalazł się właśnie tutaj. Wielkie jajo, z którego się wykluł, spoczywałona kupce kolorowych, błyszczących kamieni. Czyjeś ciepłe ciało ogrzewało go z początku i karmiło, ale obrazytamtych dni niewyraźne były, jakby kryły się we mgle, która często opadała na góry, ukazując jedynie zamazanekontury skał.Ludzie w dolinach opowiadali sobie o smoku w górach i o jego bajecznych skarbach. Każdy przecież lubiłhistorie opowiadane wieczorami przy ogniu huczącym w kominie. Nikt nie wybierał się zresztą na poszukiwanieskarbów, bo cieszono się łagodnością smoka, który im nigdy nie szkodził. Jednak opowieści krążące od domudo domu wpadają nieraz w ucho niewłaściwym osobom. I oto, pewnego wieczora, po wyjątkowo krwawymzachodzie słońca, kiedy wiatr wzmógł się i skowyczał po okolicy, chłoszcząc domy i drzewa, aż jęczały, przybyłrycerz z dalekiego świata. Zakwaterował się w gospodzie, gdzie przy piwie opowiadał o swoichzwycięstwach w wojnach i w walkach z potworami. A teraz przybył do nich, by zabić groźnego smoka,a ofiarom jego nikczemnych postępków podarować smocze skarby, ukryte w jego jaskini w górach.Ludzie słuchali i dziwowali się. Jedni przytakiwali mu rozochoceni piwem i przechwałkami, inni pukali sięw czoło i odchodzili do domów złorzecząc, że to się nie może dobrze skończyć.Ludzie mylili się myśląc, że smok nie wie o ich istnieniu w dolinach. To, że nigdy ich nie niepokoił, miało przyczynęw jego osobowości. Wik nie burzył niczego. Skoro istniało, był ku temu jakiś ukryty sens. Wik nie zabijał,jeśli nie był głodny. Tu w górze jedzenia było pod dostatkiem, po co więc miał odwiedzać doliny? Poza tym Wikpodświadomie przeczuwał, że ludzie to kłopoty i koniec jego spokoju na podniebnej półce. Unikał więc ichosiedli, zastygał na kształt kamienia, kiedy przechodzili obok. Tak samo i teraz, kiedy ujrzał błyszczącegow słońcu jeźdźca, zbliżającego się do jego pieczary, nawet się nie poruszył. Głowę wsparł na łokciach,owinięty ogonem jak kot, leżał i spokojnie, trochę z zaciekawieniem nawet, patrzył, co się będzie działo.Rycerz zsiadł z konia, wyjął miecz i wszedł do smoczej jaskini. Wyniósł nieco skarbów, napełnił nimi torbypo obu bokach konia, który pod ciężarem, aż stęknął, jeden wór zarzucił sobie na plecy i ruszył na powrótw doliny. Smok patrzył. Gdzieś w jego głowie obudził się i popłynął żyłami gniew. Mógłby strącić jeźdźca zeskały wraz z jego koniem jednym palcem, ot, od niechcenia. Mógłby buchnąć ogniem, pożreć albo zatruć58


jednym oddechem. Gdzieś w jego krwi była pamięć takich czynów i Wik dziwował się napływającym obrazomwalk, pożarów, krzyku i krwi. Ale nie zrobił nic, nawet nie ryknął, co przegnałoby intruza na oślep, choćbyi w przepaść.Smok siedział z głową podpartą łokciami, owinięty ogonem jak kot i nawet nie drgnął, zadziwonykruchością i chciwością mieszkańców dolin, których życie było krótkie, jak jeden dzień. Rycerz nawet nie szukałsmoka, tchórzem podszyty, umykał ciesząc się, że łup łatwo przyszedł. Ale niedaleko. Już czekali na niego chciwitowarzysze od piwa, napadli i z łatwością odebrali i konia, i skarb. Cud, że z życiem uszedł, bo żaden z nichw doliny nie wrócił. Pobili się zaraz w drodze i runęli w przepaść, a za nimi, z rozprutych toreb, sypały siębrzęcząc klejnoty i złoto. Jeździec dosiadł konia i spojrzał w górę na usiane gwiazdami niebo. Smok podniósł sięze skały powoli i dostojnie. Przypomniał sobie i zrozumiał wszystko. Rozpostarł wspaniałe skrzydła, zatoczyłkrąg i poszybował lekko mleczną drogą w dal, hen, w inne, lepsze światy. Rycerz odjechał zawstydzonyi smutny. On też zrozumiał.listopad/grudzień 200759


POLEMIKIWojciech MielczarekBóg siê œmieje,patrz¹c na to z wysokaPo lekturze tekstu ks. dr. Andrzeja DragułyKażdemu jego własny patchwork? odnoszącym siędo mojej polemiki z jego artykułem Kościół w Polsce:przyszłość przeszłości mam, delikatnie mówiąc,mieszane odczucia. Odnoszę wrażenie, że autorpomija milczeniem to, co było sednem artykułu, czyliocenę roli polskiego Kościoła w systemie społecznym,jego doktrynę i praktykę – w kontekścieodzyskanej przed 18 laty wolności. Pisząc o wolnościnie miałem na myśli jej wymiaru państwowego, tylkowymiar ludzki, a tym samym egzystencjalny.Przypomnę, że tematem tekstu Z perspektywy wyz-60


nawcy religii – patchwork był stosunek Kościoła dopaństwa oraz jego rola jako stabilizatora emocji,chroniącego skrajnie liberalny system produkcji przedciśnieniem i buntem społecznym. Pisząc o emocjach,miałem na myśli głównie lęk przed zmianami, lękpowstały na podłożu socjalnym, którego doświadczała(doświadcza) część społeczeństwa polskiegona skutek bolesnej modernizacji kraju. Pisałemrównież o skutkach tego lęku, czyli pragnieniu tzw.ucieczki od wolności pod skrzydła autorytarnegopaństwa i jego ideologii – w świat nakazów, zakazówi samoograniczeń. Jasno sformułowałem tezę, żepolski Kościół katolicki pielęgnował ten społeczny,depresyjny stan emocjonalny, nie potrafiąc wartościamiduchowymi wypełnić pustki i beznadziejności,której doświadczali (nadal doświadczają) ludzie nieradzący sobie z własną wolnością. Pisałem też, żestało się tak, ponieważ jasny przekaz Ewangeliinadającej sens ludzkiemu życiu zastąpiono celebracją,płytką obrzędowością, swoistym duchowymmarketingiem, a przede wszystkim polityką.Ksiądz dr Andrzej Draguła w, często utrzymanejw protekcjonalnym tonie, polemice nie odnosi się dotych kwestii. Ale nie tyle dotyka mnie jego protekcjonalizm– żyjąc w katolickim kraju, zdążyłem się już dotakiego tonu przyzwyczaić – co zastanawia milczeniewobec sedna mojego wywodu. Być może temat wolnościw jej egzystencjalnym wymiarze uznawany jestw konserwatywno-katolickiej Polsce za nie wartuwagi? Na pewno kraj dzięki potencjałowi zawartemuwłaśnie w ludzkiej wolności otwiera się na świati modernizuje. Ale z drugiej strony przecież nadal tkwikorzeniami w przebrzmiałych, autorytarnych ideologiach,które posługują się pojęciami bytów zbiorowych– rodzin, klanów, plemion, wyznawców, narodówi ras. Jeśli patrzy się na społeczeństwo z tejograniczającej perspektywy, to jawić się ono może jakspołeczność mrówek, termitów lub może raczej szerszeni.W takiej optyce trudną do zrozumienia jestwolność mrówki idącej własną, niezależną od prawrządzących mrowiskiem, drogą. Wolność mrówkioznaczać może tylko dezorganizację mrowiska, jegoniszczącą anarchizację i zburzenie danego od naturyporządku. Stąd chyba bierze się głęboki dystans Kościołado problematyki wolności ludzkiej i tolerancji wobecniej. Może dlatego ks. dr Andrzej Draguła albo unikatego tematu – nawet w zakresie indywidualnychduchowych przeżyć – albo go bagatelizuje lub gromijak jakieś dziwactwo zagrażające trwałości wspólnot.Innym wytłumaczeniem dla powściągliwościpolemicznej autora jest zapewne jego pozycjawewnątrz struktury Kościoła katolickiego. Jestemw stanie zrozumieć to ograniczenie, bowiem nie jestłatwo będąc księdzem pisać krytycznie o tej instytucji.Czasem chyba wygodniej jest zmilczeć niżpowiedzieć za dużo. Szczególnie w odniesieniu doideowych pryncypiów – np. kultu Jana Pawła II wrazz konsekwencjami polegającymi głównie na bezkrytycznymstosunku do jego nauczania.Mogę jeszcze w jeden sposób wytłumaczyć sobienasze wzajemne niezrozumienie. Może stało się tak,że podział mentalny Polski pogłębiający się przezostatnie 18 lat dotknął również języka i możliwościwzajemnego komunikowania? Może wciąż rosnącegranice, narastający konflikt światopoglądowyuniemożliwiają już dyskusję za pomocą jednoznacznychpojęć? Może te same słowa mają dla nasjuż zupełnie odmienne znaczenia?Choć ksiądz Andrzej Draguła nie dyskutuje o meritummojego tekstu, to z zapałem polemizujez zawartymi w nim sformułowaniami, przenośniami,określeniami, a często dygresjami. Niektóre z nichwzbudzają w nim żywą reakcję, co dowodzi, żedotknąłem miejsc wrażliwych. Mając to na uwadze,postaram się odnieść do, moim zdaniem, najważniejszychtez artykułu Każdemu jego własny patchwork?Mam nadzieję, że choć w taki sposób będę mógłnawiązać do istoty mych zastrzeżeń wobec Kościoła– instytucji rozpychającej się ponad miarę w przestrzenipublicznej kosztem troski o jakość życiawewnętrznego wierzących.Na wstępie ks. dr Andrzej Draguła kwestionujemoje intelektualne kwalifikacje do dyskusji o Kościelenastępującą oceną: „By jednak z zewnątrz mócwidzieć obiektywnie, trzeba rozumieć obiektobserwacji. Mielczarek Kościoła – niestety – ani niezna, ani nie rozumie. Ocenia go jako instytucję, aleostatecznie odrzuca go nie z powodów instytucjonalnych,ale jako niewystarczającą jego zdaniempłaszczyznę duchowego doświadczenia, której nieznajduje w (polskim) Kościele katolickim, alew duchowości skrojonej na własną miarę i potrzeby”.To mocna ocena, a zarazem prowokująca pytanie –po co w takim razie ksiądz Draguła zadaje sobie trudi polemizuje dalej na kilku bitych stronach z moimartykułem? Po co marnuje swój cenny czas nadyskusję? Odpowiedź jest banalna – wygodniejprowadzić dyskusję z tym, który „nie rozumie” niżPOLEMIKI61


z tym, który rozumie, lecz nie akceptuje. Sformułowanie„nie zna, nie rozumie” leży u źródełwłaściwego duchownym poczucia wyższości, dziękiktóremu z paternalistyczną perswazją zwracają siędo swych krytyków jak do niemądrych dzieci. Namarginesie – nie wiem, dlaczego miałbym szukaćduchowości skrojonej na inne niż moje własnepotrzeby. Czemu właściwie moja duchowość ma byćskrojona na miarę Kościoła? Skoro Kościół jako instytucjanie potrafi dać mi potrzebnych doświadczeńduchowych, to szukam ich gdzie indziej. Nietrafnejest emocjonalne sformułowanie księdza, że „odrzucam”.Po prostu wybieram i idę swoją drogą.W części zatytułowanej Jasność Pisma ks. dr AndrzejDraguła zżyma się na „majsterkowiczów”doktryny, etyki lub kultu pisząc, że owo „majsterkowanie”jest „de facto zgodą danej wspólnoty narozmycie jej tożsamości i rozpłynięcie się w świeciereligii i duchowości”. Abstrahując już od tego, żehistoria chrześcijaństwa jest niekończącym się procesem„majsterkowania” przy Piśmie, to zasadne jestzadanie pytania – z czym złym wiąże się owo„rozpłynięcie w świecie religii i duchowości”? Co jestpierwotne i ważniejsze – duchowy wymiar człowiekaczy tożsamość i trwałość wspólnoty? Czy żyjemyw czasach wspólnot pierwotnych, bez których wsparciaskazani jesteśmy na poniewierkę i śmierć? Życie się conieco ucywilizowało. Mamy w końcu szansę niewegetować w ciągłym zagrożeniu, nie musimy zbijaćsię w trawione lękiem stada. Jest możliwość wyborujak, gdzie i z kim żyć oraz jaki system wartości wyznawać.Może warto czasem wyjść z teologicznejtwierdzy i zauważyć, że świat zmienia się na lepsze.Dalej ksiądz Draguła zarzuca mi naiwność w oceniejasności przekazu Pisma Świętego. Pozostaję przyswoim zdaniu – <strong>Pismo</strong> jest jasne. Spory o tłumaczeniai interpretacje prowadzone od wieków przez teologów,były najczęściej próbami uzasadniania interesówi konfliktów, w których uwikłany był Kościół. Ale w tejchwili niewielkie ma już znaczenie pozornie niewinnesłowo „imprimatur” wskazujące, co należy czytać. Poprostu można wybierać i samodzielnie interpretować.Z tego też powodu – jak pisze ks. dr Andrzej Draguła– traktuję <strong>Pismo</strong> „jako swoistą księgę duchową,z której można czerpać jak się chce...” Nie zgadzamsię natomiast z drugą częścią jego myśli: „... i wykoncypowaćBoga, jakiego się chce, wyzwolonego odinstytucjonalnej, ograniczającej interpretacji”. Mój polemistachyba się zapędził i najwyraźniej zapomniało potędze Boga. To nie my wykoncypowujemy sobiewłasnego Boga, ale to on czasem się do nas zbliżai doświadcza, pomagając w egzystencji. Oczywiściezbliża się do nas, jeśli go szczerze szukamy. Tylko niewiem, co do tych szczerych poszukiwań mają „instytucjonalnei ograniczające interpretacje”. Teza, iżdroga do Boga wiedzie przez intelektualne zniewolenie,jest co najmniej dyskusyjna.W części Przynależność bez wiary ks. Dragułastara się wytłumaczyć pustkę duchową wiernychukrytą za fasadą celebracji i rytuałów. Zgadzam sięz jego refleksją, iż w okresie tzw. realnego socjalizmuKościół poza wypełnianiem swej misji religijnejw sposób naturalny musiał stać się depozytariuszemwartości wolnościowych. Mówiąc wprost, obok rolireligijnej wypełniał również rolę polityczną. Nie mogęsię natomiast zgodzić z tezą, że współcześnie„następuje daleko idące oczyszczenie [...] formdziałalności Kościoła. Ludzie poszukują w nimprzestrzeni wiary, a nie azylu społeczno-narodowego”.Nie wątpię, że ludzie poszukują w Kościeledoznań duchowych. Wątpię natomiast, czy je tamznajdują. Kościół polski nadal – w warunkach wolności– przesiąknięty jest do głębi polityką i częstousiłuje nadawać sakralny wymiar obrzydliwejw naszych standardach walce o władzę. Kościół polskijest, mówiąc brutalnie, zainfekowany polityką. Coprawda ks. Draguła dystansuje się do „modelu polsko-katolickiegow wersji toruńskiej”, ale jego dystansma niewielkie znaczenie dla mojego postrzeganiaKościoła. Dużo prawdziwszy jest widok JasnejGóry, na tle której były Premier RP w asyście hierarchów,„charyzmatycznego” redemptorysty i ojcówpaulinów krzyczy do tłumu sfanatyzowanych ludzi –Tu jest Polska! Dodam, że premier składał tę na połysakralną deklarację w towarzystwie swych upapranychskandalami wicepremierów – od tygodnizresztą inwigilowanych na jego życzenie przez policjępolityczną. Gdzie w tym brudzie można znaleźćwartości duchowe? Jak mogli się poczuć Polacy,którzy nie chcieli tam być? Gdzie mają szukaćwartości ci, którzy w świetle tej jasnogórskiejdeklaracji nie są Polską. Ręce można załamać patrzącna to „daleko idące oczyszczenie form działalnościKościoła”. Bóg śmieje się, patrząc na to z wysoka.Jeszcze raz podkreślam, że rozumiem dystansks. Draguły do płytkich form obrzędowości orazspektakli religijno-politycznych inscenizowanychprzez polityków i duchowieństwo. Miejscem dla poli-62


tyki jest tzw. scena polityczna, a nie Kościół. JeśliKościół staje się ową sceną, opuszcza go Bóg. Więcnie ma tam dla mnie miejsca. Wolę wiarę bez przynależności.Następna część tekstu nosząca tytuł Antyklerykalizmpolski pomyślana została jako przeciwstawienieskrajności postawy Polaka-katolika, o którym pisałautor w artykule Kościół w Polsce..., innej skrajności– postawie antyklerykalnej. Ponieważ pod tym tytułemkryje się polemika ze mną sądzę, że w oczachks. dr Andrzeja Draguły właśnie ja jestem owymzajadłym antyklerykałem polskim. Czytając tekst,zastanawiałem się, co w nim właściwie przemawia zamoją antyklerykalną postawą. Zarówno ks. dr AndrzejDraguła, jak i ja zgadzamysię, że Kościół polski niepotrafił pomóc ludziomodnaleźć się w nowej rzeczywistości.Obaj zgadzamysię również, że brak bezpieczeństwaw okresie transformacjiskłonił zarównowiernych, jak i duchowieństwo(w tym biskupów) doposzukiwań autorytarnegomodelu władzy i prób stworzeniarepresyjnego tworupolitycznego (IV RP). Jedynymargumentem użytymw tekście i uzasadniającymetykietowanie mnie określeniem„antyklerykał” są moje poglądy na tematkonkordatu. To zaskakujące ponieważ w artykuleZ perspektywy wyznawcy... dość niewinnie napisałemiż „Za wypełnianie tej niewdzięcznej misji(ochrona systemu drapieżnej gospodarki wolnorynkowejprzed społecznym wybuchem) Kościółzostał sowicie wynagrodzony przez państwo.Konkordat wzmocnił go prawnie...” Ksiądz AndrzejDraguła, co zrozumiałe, pominął inne, podane przezemnie formy sowitej nagrody i skupił się na konkordacie,który w sposób oczywisty wzmocnił Kościółprawnie i organizacyjnie. Tłumaczenie, jakie pożytkidla Kościoła płyną z tej przez 5 lat w bólach uchwalanejumowy, nie ma sensu, bowiem zdaję sobiesprawę, jaką wartość mają uprawnienia np. w zakresiewłasności, nauczania religii, ważności małżeństwsakramentalnych i wpływu na obsadę stolicbiskupich. Innym zagadnieniem jest, czy konkordatrzeczywiście gwarantuje Kościołowi autonomię.Przeczy temu np. historia abp. Stanisława Wielgusa –dwudniowego metropolity warszawskiego. Pamiętamingres, na którym mianowany przez Benedykta XVImetropolita składał upokarzającą rezygnację przedradośnie klaszczącym Prezydentem RP. Pamiętam, bopo ludzku żal mi było publicznego pohańbienia tegostarego człowieka. U źródeł jego życiowej klęski stałyzwiązki z państwem. Przed laty były rozmowy – jakpisze ks. dr Andrzej Draguła – często w atmosferzefilmów o Don Camillo. Niestety pozostały po nichnotatki zamknięte w policyjnych sejfach. Państwo,z którym współcześnie tak bardzo identyfikuje sięKościół, skwapliwie przyjęło jako schedę pożółkłepapiery od będącej w agoniikomuny. Przyjęło i wykorzystało,wpływając na obsadęstolicy biskupiej. Wniosekz tej historii jest taki, że istniejąpolityczne instrumentynacisku na Kościół i zapisykonkordatu niewiele w tejmaterii zmieniają. Może więcskórka nie warta była wyprawki?Może na dłuższąmetą bardziej opłacalny byłbydystans wobec państwa,a nie wzajemne zobowiązaniai korzyści wynikające z konkordatu?Na pewno byłobytrudniej i biedniej, ale możebliżej ludzi często doświadczanych boleśnie przezwładzę.Znęcając się nad moim „antyklerykalizmem”ks. dr Andrzej Draguła brnie tak daleko, iż usiłujewiązać moją postawę z praktykami blokowaniaawansów naukowców – księży na państwowychuczelniach. Pozostaje mi zapewnić księdza, że naszczęście nie decyduję o czyichkolwiek awansach.Nie wiem też, czy prestiż Nagrody Templetona przyznanejks. prof. Hellerowi wspomoże awansezawodowe księży-naukowców. Nie oceniam tejwybitnej osobowości z takiej perspektywy. Wiemtylko jedno – nie mogłem oderwać się od radiasłuchając wywiadu z ks. profesorem. Od lat niesłyszałem, by ktoś tak frapująco mówił o Bogui doznaniach religijnych. Niestety czas medialnej popularnościks. prof. Hellera minął i już nikt nieprzeprowadza z nim rozmów. Życie wróciło więc doPOLEMIKI63


„normy”, a religijne rozmowy zamieniły się w zwykłemedialne kaznodziejskie pouczanie.W rozdziale Sobór jako zasłona dymna ks. dr AndrzejDraguła kolejny raz zarzuca mi antyklerykalizm,tym razem sugerując, iż wynika on z jakiś bliżejnieokreślonych zranień. Więc kolejny raz przypominam,że na własne życzenie Kościół jest instytucjąpubliczną (w tym polityczną) i pełniąc taką rolępodlega również krytycznej ocenie. Nazywanie tejkrytyki antyklerykalizmem jest semantycznymnadużyciem. Sugerowanie emocjonalnego podłożaowej krytyce jest spłycające i polemicznie niebezpieczne.Równie dobrze można by zarzucić propagatoromsurowych norm obyczajowych Kościołazastarzałe emocjonalne zranienia. Sądzę, że nie masensu sprowadzanie dyskusji do psychoanalitycznegowymiaru.Ksiądz dr Andrzej Draguła czuje się urażonyporównaniem ideologiczno-prawnej presji na wzmaganierozrodczości przez państwo stalinowskiei współczesny Kościół polski. Pisze, że porównanie tojest głęboko uwłaczające dla wielodzietnych rodzin„podejmujących trud wychowania następnychpokoleń, także w perspektywie przyszłej emeryturykolegi Mielczarka”. Chciałbym zwrócić uwagę, żewyraźnie pisałem o państwie, Kościele i presjiprawno-ideologicznej, a nie o wielodzietnych rodzinach,więc wniosek jest nieuprawniony. Nie mamzwyczaju oceniać ludzkich intymnych decyzji – w tymdotyczących posiadania dzieci. Dodam, że nie jestemaż takim egoistą, bym patrząc na beznadziejną sytuacjęsocjalną większości rodzin wielodzietnych, przeliczałich nędzę na wzrost mej przyszłej emerytury.Kontynuując tematykę demograficzną, ks. dr AndrzejDraguła grzmi: „Czy Mielczarek słyszał o »zastępowalnościpokoleń« i o niepokojącym przyroście naturalnymw Polsce? Dbanie o dzietność społeczeństwależy w interesie jego samego. [...]. Dbanie o dzietnośćrodzin jest troską o byt narodu”. Tak, słyszałem i naweto tym napisałem w tekście, z którym ksiądz doktorpolemizuje. Jasno napisałem, że od kilkunastu latutrzymuje się ujemny przyrost naturalny, co dowodziiż „troska o byt narodu” Kościoła katolickiegowzmocniona pronatalistycznym prawodawstwemnie przynosi, poza krzykliwym spektaklem propagandowym,żadnych realnych efektów. Nie przynosii nie może przynieść, bo archaiczne nauczanieKościoła przegrywa z realiami współczesnościpozwalającymi kobietom dokonywać wyboru zapomocą skutecznej antykoncepcji. Nikła dzietnośćrodzin polskich nie spędza mi zresztą snu z powiek,bo nie uważam, by za jej przyczyną naródnieubłaganie odpływał w niebyt. Badania wskazują,że Polki doświadczając stabilizacji socjalnej np.w związkach emigracyjnych, rodzą dzieci. Również wyżdemograficzny z okresu „nocy generałów”, tj. pierwszejpołowy lat 80. z powodzeniem „zastępujepokolenia” leniwych rozrodczo Niemców, Anglików,Szkotów i innych nacji. Biorąc to pod uwagę, jeśliosiągniemy przyzwoity poziom życia, zastępowaćnas mogą młode pokolenia emigrujących do nas zachlebem obcokrajowców. Zaznaczam, że w niczymnie przeszkadza mi fakt przyszłego rozmywaniaprzez nich naszej narodowo-religijnej wspólnoty.Stanie się tak oczywiście, jeśli osiągniemy ów przyzwoitypoziom życia, co jak na razie wydaje sięwątpliwe, gdyż dyskusja o przyszłości prowadzonajest za pomocą aparatu pojęciowego sprzedkilkudziesięciu lat. Sądzę więc, że lepszą aniżeli ideologicznerozważania o „bycie narodu” podstawą dotej dyskusji są wskaźniki statystyczne i płynące z nichwnioski. Radzę mojemu polemiście zerknąć np. do coroku opracowywanych przez GUS i Polskie StowarzyszenieStatystyczne badań Diagnoza społeczna.Można znaleźć tam szczegółowe dane dotyczącetragicznej dochodowości wielodzietnych gospodarstwdomowych, ich zadłużenia, nikłych kwotprzeznaczanych np. na edukację, profilaktykę zdrowotnąi odżywianie dzieci. Badania wskazują równieżzatrważający poziom bezpieczeństwa socjalnegorodzin wielodzietnych, niski stopień zaufania tychludzi do instytucji publicznych i do siebie nawzajem.Analiza danych pozwala zrozumieć podstawowąprzyczynę niżu demograficznego, jaką jest brak bezpieczeństwaegzystencjalnego wyrażany główniew lęku o przyszłość. I tu wracamy do punktu wyjścia,czyli emocji społecznych, z którymi nie potrafił sobieprzez 18 lat bolesnej transformacji poradzić Kościółpolski. Potwierdza to zresztą sam ks. dr AndrzejDraguła, pisząc: „To prawda, że nie potrafiliśmypomóc ludziom w odnalezieniu się w nowej sytuacji.Trudno tu zresztą o wyjście optymalne. To właśniez tej nieumiejętności odnalezienia się w nowej sytuacjipojawiały się w niektórych środowiskach kościelnychtęskne wołania »komuno, wróć!«”. No cóż, państwoà la „realny socjalizm” zapewne nie wróci, za to lękegzystencjalny zubożałych wiernych niewątpliwiepozostanie.64


Oberwało mi się za „autorską interpretację”Soboru Watykańskiego II. Mój interlokutor zarzucami, że nie dostrzegam soborowej „próby nowegospojrzenia na obecność Kościoła w świecie, nieopartej już na sojuszu ołtarza z tronem”. W świeciedostrzegam tę próbę, ale nie zauważam jej w Polsce.Sądzę, że od osiemnastu lat sojusz ten kwitniew najlepsze. Myślę, że w moich wcześniejszychrozważaniach dostatecznie to uzasadniłem. Dalejks. dr Draguła pisze: „[...] dla Mielczarka Kościół toinstytucja opresywna, która podjęła reformę samejsiebie nie dlatego, że rozwija się w samorozumieniusiebie, lecz dlatego, że jej się nie udało”. WspółczesnyKościół polski sam w sobie nie jest wobec mnie instytucjąopresywną, ponieważ jestem poza nim.Represyjne wobec mniemoże być tylko państworealizujące jego doktrynę.Nie interesuje mnie, czywobec wiernych Kościółstosuje formy opresji czymiłości, bowiem przynależnośćdo wspólnoty wyznaniowejma charakter dobrowolny,więc wiąże sięz wyborem. Natomiast próbyklerykalizacji państwa tworzącegopowszechnie obowiązująceprawo budzą mójniepokój, bo wybór sprowadzasię do trzech możliwości– podporządkowania, doświadczaniarepresji lub emigrowania. Podtrzymujęwięc swoją myśl: „To nie ustalenia Soboru ograniczajązapędy ewangelizacyjne polskich katolików, alesłabość i płytkość współczesnej doktryny kościelnej”.Gdyby doktryna potrafiła nadać sens ludzkiemu życiui wypełnić je duchową treścią przełamującą lęki, tonie występowała by sytuacja w której – jak pisze samks. dr Andrzej Draguła – „...coraz więcej ludziodchodzi od Kościoła, by szukać duchowości gdzieindziej”. Tym samym polski Kościół nie musiałbytrwać w sojuszu z państwem i wprzęgać je w procesewangelizacji. Co zaś się tyczy pobudek, którymikierował się Kościół powszechny podejmując próbyreform, to bezdyskusyjne jest, że każda organizacjadokonuje zmian w mniej lub bardziej wymuszonysposób. Gdyby nie refleksja nad hekatombą II wojnyświatowej oraz polityczne, obyczajowe i gospodarczeprzemiany w latach 50. i 60. XX wieku reformKościoła by nie było. Kościół po prostu w swoiminteresie podjął próbę przeciwdziałania swej alienacji,dostosowania się do nowych czasów i nie nadawałbymtej próbie wymiaru heroicznego. Reforma totylko reforma i przesadą jest nazywanie jej „wysiłkiempodejmowanym tak długo dopóki będzietrwał (Kościół) poszukując kształtu swej wiernościwobec Założyciela”.W części Autoreforma Kościoła ks. dr AndrzejDraguła skupia się na analizie duchowości wskazując,że może ona mieć różny wymiar – niekoniecznieodnoszący się do Boga. Pisze: „Duchowość to nie tosamo, co wiara, i to w dodatku w jej kształcie zinstytucjonalizowanym,kościelnym. Dzisiaj o duchowościmówią wszyscy. By miećjakąś duchowość, nie trzebaani wierzyć w Boga, aniakceptować jakiejś doktryny,ani należeć do instytucjiKościoła. Co więcej,można żyć przekonaniemo niezwykłej głębokościwłasnej duchowości”. Chciałbymzwrócić uwagę polemiście,iż oba moje tekstydotyczą duchowości religijnej,czyli odnoszącej się doBoga. Ksiądz Andrzej Dragułasugeruje równocześnie,że moje życie wewnętrzne(duchowe) ma charakterinfantylnej egzaltacji. Nie wiem, skąd ta opinia,ponieważ w artykule Z perspektywy wyznawcy...kilka uwag krytycznych poświęciłem przesadnemuzapałowi w wyrażaniu uczuć przez uczestnikówróżnego rodzaju celebracji organizowanych właśnieprzez Kościół. Widocznie egzaltacja dla księdza i dlamnie co innego znaczy – o czym pisałem we wstępie.Dodam, że mam już swoje lata i doprawdy nie jestemłasy na „chwilowe pocieszenie, czy duchowe dobresamopoczucie, wszechogarniające wrażenie, że »jestcudnie«”. Za Paulem Coelho nie przepadam,a Pielgrzyma nie czytałem. Uważam za protekcjonalnei krzywdzące dla pątników uogólnienie, iż tylkoegzaltowani czytelnicy tego pisarza zdzierająpodeszwy, idąc do Santiago. Barką zaś się nie brzydzę,jak pisze mój polemista, a nawet momentamirozczula mnie jej infantylny sentymentalizm.POLEMIKI65


Natomiast nie uważam za stosowne, by nadawaćtemu banalnemu utworowi rangę narodowej pieśnireligijnej. Ale z drugiej strony również nic mi do tego,co ludzie śpiewają np. na mszach i pogrzebach. Tuks. dr Andrzej Draguła ma rację konstatując, że„żyjemy w wolnym świecie wolnych ludzi”.W podsumowaniu mój interlokutor pisze z goryczą:„Łatwiej jest jednak Kościół skrytykować i opuścićniż go od wewnątrz oczyszczać i reformować”.Przypomnę więc jego sformułowanie zawartew artykule Kościół w Polsce: przyszłość przeszłości,które skłoniło mnie do podjęcia polemiki: „O wieleczęściej mamy do czynienia z praktycznym porzuceniemKościoła w jego oficjalnej wersji, bez wyrzekaniasię jednak wiary, religii, czy też Boga rozumianychwszakże à la propre manière. W ten sposób rodzi sięreligia-patchwork, religia-bricolage, wiara będącaefektem dowolnego majsterkowania w sferze nadprzyrodzonej.Tak rodzi się niestety także duchowośćplastikowa, uproszczona, duchowość w wersji soft...”To właśnie ta płytka i ośmieszająca ocena tych,którzy szukają Boga na swój sposób, była źródłemmojej krytyki. I miałem do niej prawo, ponieważ niejest tak, że tylko duchowni mają swoisty monopoldo oceniania życia wewnętrznego ludzi. Doprawdynie jest tak, że tylko Kościół ma prawo oceniać,co jest duchowo głębokie a co płytkie, co jestw człowieku soft a co hard, co jest żywe a coplastikowe.Ksiądz doktor Andrzej Draguła daje do zrozumienia,że identyfikuje się z liberalnym skrzydłempolskiego duchowieństwa podejmującym próby reformi oczyszczenia. Szczerze mu życzę powodzeniaw tym dziele. Mam tylko nadzieję, że ewentualnereformy przejawiać się będą choćby w próbachzrozumienia ludzi inaczej myślących. Również tych,którzy korzystają z „modelu duchowości” pielęgnowanegona hiszpańskim szlaku do Santiago deCompostella. To na pewno ułatwiłoby nasze wzajemnerelacje. Dziękuję księdzu za wymianę myśli. Zeswojej strony zamykam jednak dyskusję o wolności,duchowości i Kościele w Polsce. Po przeczytaniuKażdemu jego własny patchwork? czuję, żepowinienem iść dalej własną drogą.Wojciech MielczarekGott schaut nach untenund lacht(Zusammenfassung)Nachdem ich den Text von Priester Dr. AndrzejDraguła „Jedem sein Patchwork?” gelesen habe,hatte ich den Eindruck, dass er darüber schweigt,was den Kern des Artikels ausmachen sollte, nämlichüber die Rolle der polnischen Kirche in Bezug auf dievor 18 Jahren zurückgewonnene Freiheit.In seiner Polemik äußert sich Priester AndrzejDraguła nicht zu den existentiellen Fragen, die ich inmeinem Artikel berührt hatte. Sein Schweigen machtda nachdenklich. Vielleicht hält man die Freiheit indieser Dimesion im konservativ-katholischen Polenfür der Aufmerksamkeit nicht würdig? Vielleicht eben66


daher kommt die Distanz der Kirche zur Frage dermenschlichen Freiheit.Eine andere Erklärung für die Zurückhaltung desAutors könnte seine Position innerhalb der katholischenKirche sein. Es ist klar, dass es schwierig ist, alsPriester kritisch über diese Institution zu schreiben. Esist manchmal wohl bequemer zu schweigen, als einWort zu viel zu sagen. Insbesondere in Bezug aufbestimmte ideologische Prinzipien - wie den KultJohann Paul II.Ich vermag mir sonst unser gegenseitigesMissverstehen auf nur noch eine andere Weise zuerklären. Vielleicht hat sich die mentale Teilung, diesich in Polen in den letzten 18 Jahren immer vertiefte,auch auf die Sprache und die Möglichkeiten,miteinander zu kommunizieren,niedergeschlagen?Gleich am Anfang stelltDr. Andrzej Draguła meineintellektuellen Fähigkeiten inFrage, über die Kirche zudiskutieren, indem er behauptet:Mielczarek kenntdie Kirche leider nicht, nochversteht er sie. Nach dieserBehauptung drängt sichschier die Frage – warumgibt sich Priester Draguładann überhaupt die Mühe,mehrere geschlagene Seitenmit meinem Artikel zupolemisieren? Die Antwortist einfach – es ist bequemer mit jemandem zu diskutieren,der „nicht versteht”, als mit jenem, der versteht,aber nicht akzeptiert. Die Formulierung „du kennstnicht, du verstehst nicht” liegt der für die Geistigentypischen von oben herablassenden Behandlung ihrerKritiker zugrunde; so können sie diesen paternalistischzureden, wie zu unklugen Kindern.Im Abschnitt „Klarheit der Schrift” entrüstet sichPriester Dr. Andrzej Draguła über das „Basteln” an derDoktrin, indem er schreibt, dieses „Basteln” sei defacto Zustimmung der jeweiligen Gemeinschaft,dass ihre Identität untergraben wird, dass sie sich inder Welt der Religionen und geistiger Strömungenauflöst. Abgesehen davon, dass die Geschichte desChristentums ein unaufhörliches „Basteln” an derSchrift ist, scheint eine Frage begründet: Was istschon schlimm daran, dass man sich in der „Welt derReligionen und geistiger Strömungen” auflöst? Wasist primär und wichtiger – die geistige Dimension desMenschen oder die Identität und Beständigkeit derGemeinschaft? Wir leben doch wohl nicht mehr inden Zeiten der Urgemeinschaften, ohne die wir zumUmherirren und Tod verurteilt sind? Wir haben dieMöglichkeit, nicht in ständiger Angst zu vegetieren,wir brauchen uns doch nicht in verängstigte Herdenzusammenzudrängen.Weiter wirft mir Priester Draguła vor, ich würdedie Klarheit der Heiligen Schrift nur allzu naivbeurteilen. Ich bleibe bei meiner Meinung – dieSchrift ist klar. Die Streitigkeiten um deren Deutung,geführt von Theologen, waren meistens nichts mehr,als Versuche, Interessen zu verteidigen, in die dieKirche verwickelt war. Deswegensehe ich die Schriftals ein einzigartiges geistigesBuch, von dem mannach Belieben schöpfenkann... Ich bin aber mit demzweiten Teil von DragułasSatz nicht einverstanden:...und einen Gott konzipieren,den man sich wünscht,frei von einer institutionellen,einschränkendenInterpretation... Mein Gegenpartunterschätzt offensichtlichGottes Macht.Nicht wir konzipieren sichunseren eigenen Gott, sonderner nähert sich uns, je nach seinem Willen.Im Abschnitt „Angehörigkeit ohne Glauben” versuchtPriester Draguła die geistige Leere derGläubigen zu erklären, die sich hinter der Fassade der„patriotischen” Feierlichkeiten verbirgt. Ich kann mitder These nicht übereinstimmen, dass es heute eineweitgehende Reinigung [...] der Formen der kirchlichenTätigkeit erfolgt. Die Menschen suchen nach einemRaum für den Glauben, nicht nach einem sozialenund nationalen Asyl. Die polnische Kirche ist mit Politikinfiziert. Priester Draguła distanziert sich zwar vom „polnischenModell des Katholizismus im Sinne vonThorn”, in Wirklichkeit sehen wir aber das Bild vonJasna Góra, vor dessen Hintergrund der polnischePremierminister in Begleitung der kirchlichen Würdenträger,des „charismatischen” Redemptoristenund der Paulaner der fanatisierten Menge zuruft: WirPOLEMIKI67


sind Polen! Die Politik hat ihren Platz auf der sog. politischenBühne, nicht in der Kirche. Wenn die Kirche zueiner solchen Bühne wird, wird sie von Gott verlassen.So bleibe ich lieber beim Glauben, ohne anzugehören.Dem Abschnitt unter dem Titel „Der polnischeAntiklerikalismus” liegt der Gegensatz zugrundezwischen der extremen Haltung eines polnischenKatholiken und dem anderen Extrem – demAntiklerikalismus, der sich durch Kritik desKonkordats äußert. Ich weiß, wie wichtig sind für dieKirche ihre Berechtigungen z. B. im Bereich desEigentums, des Religionsunterrichts, der Gültigkeitvon kirchlichen Ehen und des Einflusses auf dieBesetzung der Bischofsstühle. Wird aber dadurch dieAutonomie der Kirche garantiert? Dem widersprichtz. B. das Schicksal von Erzbischof Stanisław Wielgus,dem Warschauer Metropoliten, der nur zwei Tage imAmt verblieb. Ich erinnere mich noch an seinenIngress, wo dieser vom Benedikt XVI. ernannteMetropolit seinen demütigenden Rücktritt vor demvoller Freude klatschenden Präsidenten der RepublikPolen verkündete. Die Schlussfolgerung aus dieserGeschichte ist folgend: Es gibt politische Instrumente,mit denen Druck auf die Kirche geübt werden kann,und die Bestimmungen des Konkordats ändern nurwenig daran. Vielleicht würde es sich dann mehrlohnen, sich in Distanz gegeneinander zu üben,anstatt ein System gegenseitiger Verpflichtungenund Nutzen aufgrund des Konkordats zu schaffen?Im Abschnitt „Konzil als Nebelwand” zeigt sichPriester Draguła gekränkt durch den Vergleich zwischendem ideologisch-rechtlichen Druck des stalinistischenStaates zur Erhöhung der Geburtsrate undder katholischen Kirche heute. Er schreibt, dieserVergleich sei beleidigend für Familien, die die Müheder Erziehung weiterer Generationen auf sichnehmen, auch aus der Perspektive der künftigenRente von Kollege Mielczarek. Dann donnert PriesterDraguła: Hat Mielczarek je von „Geburtenbilanz”gehört und über die beunruhigend niedrigeGeburtenrate in Polen? Es liegt im Interesse derGesellschaft selbst, sich um deren Geburtenzahl zukümmern. Ja, ich habe davon gehört, und habe dassogar in dem Text geschrieben, mit dem Dr. Dragułapolemisiert. Die negative Geburtenrate hält sich seitüber zehn Jahren, was beweist, dass der Kirche„Sorge um das Sein der Nation”, gestärkt durch dieentsprechende Gesetzgebung keine realen Ergebnissebringt. Und zwar, weil die archaische Lehre derKirche gegen die Wirklichkeit der Gegenwart verliert,in der die Frauen eine Wahl haben – dank derSchwangerschaftsverhütung. Ich glaube, mein Gegenpartwäre gut beraten, einen Blick auf dieErgebnisse der Jahr für Jahr durchgeführten Untersuchungen„Soziale Diagnose” zu werfen. Dort findeter detaillierte Angaben zu der dramatischen Situationkinderreicher Haushalte, deren Verschuldung, dazu,wie niedrig sind die Summen, die sie für Ausbildungoder Ernährung ihrer Kinder ausgeben. Diese Untersuchungenzeigen auch auf das erschreckend niedrigeNiveau der sozialen Sicherheit von kinderreichenFamilien und ihres Vertrauens zu denöffentlichen Institutionen. Durch eine Analyse dieserAngaben kann er besser die Ursache für die niedrigeGeburtenrate in Polen begreifen, d. h. die fehlendesoziale Sicherheit und Angst um die Zukunft.Ich wurde auch für die „eigene Interpretation”des Konzils gescholten. Mein Gegenpart schreibt, dasich den Versuch, der Kirche eine neue Rolle in derWelt zuzuschreiben nicht sehe, die keine Allianz mehrzwischen dem Altar und dem Thron vorsieht. Doch,ich sehe ihn – in der Welt, aber nicht in Polen. DieseAllianz blüht geradezu, seit 18 Jahren. Dr. Dragułaschreibt: ... für Mielczarek ist die Kirche einBedränger, der sich Reformen unterzieht, nicht weiler sich als eine sich selbst verstehende Institutionentwickelt, sondern weil er gescheitert sei. Dieheutige Kirche ist für mich kein Bedränger an sich,weil ich ihr nicht angehöre. Ein Bedränger ist für michnur der Staat, der ihre Doktrin realisiert.Priester Andrzej Draguła deutet an, dass er sichmit dem liberalen Flügel des polnischen Klerus identifiziere,der versucht, Reformen vorzunehmen. Ichwünsche ihm Erfolg dabei. Ich hoffe nur, dass dieseeventuellen Reformen sich wenigstens in Versuchenniederschlagen werden, die Andersdenkenden zuverstehen. Auch diejenigen, die ihr „Modell desgeistigen Lebens” in Spanien, auf der Wanderungnach Santiago de Compostella pflegen. Dies würdedas gegenseitige Verhältnis bestimmt erleichtern. Ichbedanke mich sehr bei Ihnen für diesenGedankenaustausch. Meinerseits schließe ich aberdie Diskussion über die Freiheit, das geistige Lebenund die Kirche in Polen. Nachdem ich „Jedem seinPatchwork?” gelesen habe, habe ich das Gefühl, ichsoll weiter meinen eigenen Weg gehen.Übersetzt vom Grzegorz Kowalski68


ks. Andrzej Dragu³aDuchowoœæ na polaniePrzychodzi taki moment w polemice, gdy stronynie spierają się już o sedno sprawy, tylko o intencje.Jeden drugiemu wmawia, co autor chciał przez topowiedzieć i co tak naprawdę myślał, gdy pisał.Owocem takiego stanu rzeczy są albo wzajemneoskarżenia o fałszywe zamiary, albo obrona poszczególnychsłów i twierdzeń poprzez przytaczaniewłasnej wykładni. Chyba doszliśmy już do tegomomentu. I Mielczarek, i ja dziwimy się nawzajemczytając odnośne teksty i szukając tego, co znalazłpolemista. Ja na przykład szukam w swoich tekstachtonu pretensjonalnego. I nie znajduję. Pewno inaczejpojmujemy protekcjonalność. Ale do rzeczy. Spróbujmydojść do jakiejś konkluzji.Religia jako napiêcieNajpierw kwestia relacji Kościoła do wolnościi społeczeństwa. Powiem rzeczy banalne, ale chybakonieczne, by je przypomnieć. Nie ulega wątpliwości,iż utożsamienie się z jakąś religią, systemem etycznymczy Kościołem jest w konsekwencji rezygnacjąz przynajmniej części osobistej wolności. Przyjmującokreślony system religijny, przyjmuje się wynikającąz niego etykę. Ocena tego zjawiska będzie różnaw zależności od przyjętej perspektywy. Zwolennicyskrajnego liberalizmu będą widzieć w tym ograniczenie,zniewolenie, kaganiec. Zwolennicy skrajnegokonserwatyzmu religijnego będą w tym widziećuwolnienie od ponowoczesnego dylematu wyboru.Pisał o tym choćby Z. Baumann w swojej książcePonowoczesność jako źródło cierpień. Dla wielukonieczność dokonywania wyboru jest cierpieniem,dlatego uciekają w systemy, które dokonują wyboruza jednostkę. W skrajnych przypadkach będzie dokult systemów totalitarnych, które nie pozwalajączłowiekowi na żaden wybór. Religia jest sytuacjąnapięcia pomiędzy prawem jednostki do wyborua systemem etycznym, który ten wybór narzuca.Inaczej mówiąc, religia jest stanem napięcia międzyosobistym wyborem dokonującym się w sumieniua normą, która wynika z przyjętego systemu. To napięciemoże rozkładać się bardzo różnie. Religietotalne, jak islam, chcą zorganizować całość życiaczłowieka, zarówno w jego wymiarze indywidualnym,jak i społecznym. I robią to bardzo rygorystycznie.Są też religie skrajnie liberalne, takżetradycji chrześcijańskiej, gdzie katalog norm moralnychograniczono do minimum, pozostawiającjednostce szerokie spectrum wyboru. Z kwestią tąboryka się teraz choćby anglikanizm, który nie wie,czy się liberalizować, czy konserwatyzować.Katolicyzm – jak sądzę – wybrał coś, co możnanazwać via media, czyli drogą pośrednią. Wpływ nawybory moralne powinien dokonywać się bardziejprzez inspirację niż bezpośredni nakaz. Czy tak sięjednak dzieje? Chyba nie do końca. I to z wielu powodów.Najpierw jest to pokusa pewnej nadopiekuńczości,która ma u źródeł przekonanie, że ludzie saminie potrafią wybrać, więc trzeba wybrać za nich.Myślę też, że bardzo ważną rolę odgrywa dziedzictwohistoryczne, jakim była epoka konstantyńska, któraw umysłach wielu ludzi Kościoła odchodzi w przeszłośćbardzo powoli. Wielu też chce, by nieodchodziła wcale. Chrześcijaństwo w tej epocedążyło do totalizacji życia człowieka, objęcia wszelkichjego aspektów, zorganizowania całej ludzkiejegzystencji. Z tej perspektywy trudno niektórymprzejść do kategorii praw jednostki czy rozdziałuKościoła od państwa i autonomii rzeczywistościPOLEMIKI69


ziemskich. Ta pokusa jest obecna także i w Kościelepolskim. Jak już pisałem wcześniej, polski komunizmbył dodatkowym katalizatorem takiego podejścia dospołeczno-kościelnej rzeczywistości. Trudno dzisiajodmówić sobie prawa do bezpośredniego rządudusz, wyzbycia się wielowiekowego status quo.Mielczarek zdaje się przeciwstawiać wolność jednostkiwolności zbiorowej, by nie powiedzieć –moralności kolektywistycznej. Hm, jednostka nie żyjew izolacji. Żyje w – jak pisze Mielczarek – bytachzbiorowych: rodzinach, klanach, plemionach,wyznawcach, narodach i rasach. W konsekwencji –w napięciu pomiędzy wolnością własną a wolnościądrugiej osoby oraz w napięciu pomiędzy wolnościąwłasną a dobrem zbiorowym, celem zbiorowym,zbiorową korzyścią, która każe czasami choć z częściwłasnej wolności zrezygnować. Ludzkość nie jestmrowiskiem, ale – trzymając się tej analogii – gdybykażda mrówka szła w swoją stronę, nigdy taspołeczność nie zbudowałaby kopca. „Wolnośćmrówki oznaczać może tylko dezorganizacjęmrowiska, jego niszczącą anarchizację i zburzeniedanego od natury porządku”. Święta prawda.Dlatego właśnie człowiek łączy się w narody i państwa,które są formą zbiorowego konsensusu i kompromisu,formą rezygnacji czy ograniczenia własnejwolności na rzecz innych. Oczywiście są tutajnieprzekraczalne granice, gdy system instrumentalizujeczłowieka, pozbawia go wolności, odmawia mupraw. Gdy struktura jest ważniejsza niż człowiek, ideadominuje nad życiem. W takim przypadku takżereligia przestaje być sobą, a staje się ideologią, czegonajdrastyczniejsze przypadki mieliśmy choćbyw średniowieczu, gdy formą zbawienia człowieka nasiłę, nie licząc się z ludzką wolnością, był miecz, stos,wyprawa krzyżowa. To między innymi z tego„spowiadał” się publicznie Jan Paweł II w RokuWielkiego Jubileuszu.Z Koœcio³em albo obok niegoMielczarek pisze o mnie: „Sformułowanie „niezna, nie rozumie” leży u źródeł właściwego duchownympoczucia wyższości, dzięki któremu z paternalistycznąperswazją zwracają się do swychkrytyków jak do niemądrych dzieci”. Przykro mi, jeślimój polemista tak się poczuł. Nie chodzi mi o żadenpaternalizm, raz jeszcze podkreślam. Chodzi i posiadanąperspektywę. Obawiam się, niestety, iż bardzowielu krytyków Kościoła go nie rozumie i nie zna,czego dowodem są stosowane do jego oceny kategorie.To tak trochę, jakbym się podjął krytyki islamu.Nie znam go, nie rozumiem, nie wypowiadam się.Kościół jest trudną rzeczywistością. Im dłużejw nim jestem, tym bardziej jestem o tym przekonany.Weźmy pierwszy lepszy przykład z tekstu Mielczarka.„Nie wiem, dlaczego” – pisze Mielczarek – „miałbymszukać duchowości skrojonej na inne niż moje własnepotrzeby. Czemu właściwie moja duchowość ma byćskrojona na miarę Kościoła? Skoro Kościół jako instytucjanie potrafi dać mi potrzebnych doświadczeńduchowych, to szukam ich gdzie indziej”. I właściwietrzeba by tutaj zrobić skrócony wykład z teologiiwszystkiego bez mała. Kościół naprawdę jest czymśinnym, niż pisze o tym Mielczarek. Po pierwsze, jegozadaniem nie jest oferowanie duchowości, leczzbawienia, a to zupełnie inne perspektywy. Teologiachrześcijańska (bo nie tylko katolicka) opiera się napodstawowym fakcie, że Kościół jest instrumentempozostawionym przez Jezusa Chrystusa, któregozadaniem jest kontynuowanie Jego dzieła zbawieniaczłowieka. Uff! Kościół jest czymś danym, zostawionym,objawionym. Eksluzywistyczna teologiamówi o jego jedyności i niepowtarzalności. Owszem,musi on być ostatecznie przedmiotem ludzkiegowyboru, ale nie pomiędzy mnóstwem równorzędnychpropozycji, bo jak naucza Kościół – extraEcclesiam nulla salus. Nie znaczy to, iż człowiek niemoże się zbawić w innych strukturach, religiach czypoza religią jako taką, ale – jak wierzymy – owozbawienie (czyli perspektywa wieczności) dociera donas jedynie przez Jezusa i Jego Kościół.A co ma do tego duchowość? Może nie mieć nic.Duchowość może mieć deista, ateista i chrześcijanin,ale źródła tej duchowości będą bardzo zróżnicowane.Może to być jakaś idea Boga albo tantra, alboJezus Chrystus. Przepraszam, jeśli zabrzmi toboleśnie. Mielczarek pisze o duchowości „na własnepotrzeby”. Ok. Jestem za, ale bądźmy konsekwentni.Niech cała reszta pozostanie w takim przypadku „nawłasne potrzeby”. Kwestia zaczyna się komplikować,gdy „duchowość na własne potrzeby” nagle przychodzido instytucji Kościoła i tam formułuje swojeroszczenia. Ostatnio ktoś mi opowiadał anegdotęo wizycie w kancelarii parafialnej. Kandydat nachrzestnego przyszedł po zaświadczenie o swojejwierze. Kapłan odmówił, argumentując tym, że gonie zna, nie przyjął nigdy księdza po kolędzie i ma70


nieunormowane życie sakramentalne, a w kościeleteż się nie pokazuje. Tenże „wierny” odpowiedziałwówczas, że on się najchętniej modli w lesie napolanie. „To proszę iść do leśniczego” – miał odpowiedziećproboszcz. Anegdota drastyczna, ale chybadobrze ilustrującą problem. Albo się ma własnąduchowość, albo duchowość Kościoła; albo patchwork,albo Jezus Chrystus. Chodzi o wybór zasadniczy,opcję fundamentalną. Reszta to tylko konsekwencje.I jeszcze jedno. Ja tego nie wartościuję. Na świecie maprawo żyć wierzący i ateista, szanując się i nieodmawiając sobie wzajemnieprawa do prawdy. Jedenna drugiego nie będzie jednakpatrzył inaczej jakwedług własnych kryteriów.Ramiê duchowei œwieckieI tutaj przechodzimy dokwestii Biblii i tożsamości.Trudno się oprzeć wrażeniu,że jesteśmy na antypodach.Tak, historia chrześcijaństwato dzieje „majsterkowania”przy Biblii, ale wcale nie dlatego,by się rozmyć w świeciereligii i duchowości, ale dlatego,żeby znaleźć tę najprawdziwszą.Gdyby w religiiwszystko było ganz egal, tonie byłoby odrębnych tradycjireligijnych, Kościołów,nawróceń czy misjonarzy.Dodajmy, ateizm też jestmisyjny, bo ateistycznymdewotom zależy ni mniej ni,więcej jak na tym, by ateistówbyło jak najwięcej. Każda formacja religijna(w tym ateizm) jest mniej lub bardziej ekskluzywistyczna.Każda broni swej własnej tożsamości, cowięcej, wychodzi z założenia, że jej tożsamość jestbliższa prawdy niż sąsiada. Na tym zasadza sięwyłączność i jedyność każdej religii. Muzułmaninowinie jest obojętne to, że nim jest. Trudno, by wyznawcaprawosławia jutro wyznawał protestantyzm,a pojutrze uznał się za katolika. To nie jest to samo.Dla żadnego z Kościołów Biblia nie jest księgąduchową, z której można korzystać jak się chce. Dlakażdego to księga objawiona, w interpretacji którejtrzeba dążyć do jak największej autentycznościi doszukać się w niej prawdy. Dramatem chrześcijaństwajest to właśnie, iż każdy tę biblijną prawdęw swojej tradycji odczytuje inaczej, co przekłada sięna wszystko: inne struktury kościelne, inną etykę,nieco inne rozumienie zbawienia. Każdy wierzy, żeBóg się objawił tak, a nie inaczej. A co do potęgi Boga,to tego nikt nie ma zamiaru ograniczać. Pan Bóg – jakwierzymy – działa jak chce – tak jak się objawiłi pewno jeszcze inaczej.Każdego szuka i każdemupozwala do siebie dojść.Najpewniej robi to w Kościelekatolickim. Tak wierzęi dlatego w nim trwam. Stądmoja wiara z przynależnością.I jeszcze kilka słów odnośnieKościoła. Pisałem jużo tym po wielokroć. Kościołanie można zamknąć dojego społeczno-polityczneji publiczno-medialnej epifanii.Nie zgadzam się z tym,że Kościół to tam, gdziebiskup spotyka się z ministrem.To tylko jego minimalnaczęść. Kościół jest zupełniegdzie indziej, o wieleniżej. Kościół jest w ludzkichwspólnotach, w modlącymsię człowieku, w innym,który czyni dobro, w tym, costoi w kolejce do konfesjonałui odwiedza chorychsąsiadów. Szkoda, że o takimKościele nie mówimy, o tymnajprostszym. Tak czy inaczej Kościół (szerzej – religia)zawsze będzie obecny w życiu publicznym.Chrześcijaństwo nie jest mniej lub bardziej bezkształtnąduchowością na polanie, to sposób istnienia,który – chcemy czy nie chcemy – dotyka większościsfer naszego życia. Ludzie wierzący są jednocześnieczłonkami społeczeństwa. I mają prawo do tego, byw tym społeczeństwie zaspokajać swoje potrzeby.Każda struktura religijna będzie stała na straży realizacjitych potrzeb, stąd ustawy regulujące stosunekPOLEMIKI71


państwa do poszczególnych Kościołów, stąd konkordat.Te modele są bardzo różne: od arabskoislamskiego,przez francusko-ateistyczny po kanadyjsko-wielokulturowy.Gdzieś pomiędzy jest modelpolsko-katolicki. On też ewoluuje. I nie jest wcale tak,że w tym modelu tylko Kościół szuka swego miejsca.Swego miejsca szuka także społeczeństwo i polityka.To nie tylko Kościół ma pokusę posługiwania sięświeckim ramieniem państwa, ale także państwo mapokusę posługiwania się duchowym ramieniemKościoła. Niestety jednak, to nie państwo i politykapłaci frycowe, lecz Kościół i jego wierni. I jedni,i drudzy muszą się wciąż uczyć właściwego rozumieniaautonomii.Priester Andrzej Dragu³aGeistigkeit auf der Wiese(Zusammenfassung)In der Polemik kann es zu einem Zeitpunkt kommen,wenn sich die Gegner nicht mehr um den Kernder Sache streiten, sondern um ihre Intentionen.Mielczarek und ich sind erstaunt, wenn wir die Textedes Anderen lesen und in den unseren danachsuchen, was der Andere dort gefunden hat.Versuchen wir, zu einer Schlussfolgerung zu kommen.Wer sich mit einer Religion, einem ethischenSystem oder einer Kirche identifiziert, der verliertinfolgedessen wenigstens einen Teil seiner persönlichenFreiheit. Für viele ist selbst der Akt des Wählenseine Qual, deswegen flüchten sie sich oft in Systeme,die die Wahl für den Einzelnen treffen. Religion isteine Art Spannung zwischen dem Recht desEinzelnen, eine Wahl selbst zu treffen, und einemethischen System, das ihm eine Entscheidungaufzwingt. In den einzelnen Religionen kann dieseSpannung unterschiedlich groß sein. DerKatholizismus hat einen Mittelweg gewählt. Diemoralischen Entscheidungen sollen mehr infolgeeiner Inspiration zustande kommen, weniger durchein direktes Gebot, auch wenn es nicht immer so ist.Eine wichtige Rolle spielt dabei das historische Erbeder „Konstantinischen Ära”. Von dieser Perspektiveher gehen manche ohne Mühe zu den Fragen derRechte der Einzelnen über, der Trennung von Kircheund Staat sowie zur Autonomie der irdischen Realität.Diese Versuchung ist auch in der polnischen Kirchedurchaus vorhanden.Mielczarek scheint die Freiheit des Einzelnen einerkollektiven Freiheit entgegenzustellen, wobei derEinzelne nicht isoliert lebt, sondern in Gruppen. Unddaher – in Spannung zwischen der eigenen Freiheitund der Freiheit des Anderen, sowie zwischen dereigenen Freiheit und dem Wohlergehen der Gruppe.Die Menschen vereinen sich in Völker und Staaten,die eine Art Konsens und Kompromiss zwischenihnen ist, sie sind bereit, ihre Freiheit aufzugebenoder einzuschränken – für die Anderen.Mein Gegenpart sieht eine paternalistischeEinstellung bei den Geistigen. Mir geht es um keinen72


Paternalismus, sondern um die Perspektive. VieleKritiker verstehen die Kirche nicht, sie kennen sie garnicht, was sich in den Kategorien niederschlägt, diebei ihrer Beurteilung angewendet werden.Die Kirche ist eine komplexe Realität. Mielczarekmeint, diese Institution sei nicht im Stande, die geistigenBedürfnisse jedes Einzelnen zu erfüllen. Doch dieKirche ist wirklich etwas Anderes, als er schreibt. IhreAufgabe besteht nicht darin, den MenschenGeistigkeit anzubieten, sondern die Erlösung. Wirglauben, dass diese Erlösung nur durch Jesum undSeine Kirche möglich ist.Eine Geistigkeit kann ein Deist, ein Atheist oderein Christ gleichermaßen haben, sie wird aber beijedem unterschiedlich sein. Mielczarek schreibt übereine „Geistigkeit für eigene Bedürfnisse”. Die Fragewird aber komplizierter, wenn eine so verstandeneGeistigkeit zur Kirche kommt und anfängt, ihreForderungen zu stellen. Man hat entweder eineeigene Geistigkeit, oder eine der Kirche. Es ist einegrundlegende Entscheidung. Der Rest ist nur eineFolge. Ich will das nicht bewerten. Jeder hat dasRecht, in der Welt zu leben, ein Gläubiger und einAtheist, und sie können einander und die Überzeugungdes Anderen, in Wahrheit zu leben, respektieren,beide werden aber einander aus nach deneigenen Kriterien betrachten.Bei den Fragen der Bibel und der Identität stehenwir auf entgegengesetzten Positionen. JedeKonfession (und auch der Atheismus) sind mehr oderweniger exklusiv. Jede verteidigt ihre Identität, weiljede glaubt, der Wahrheit am nächsten zu sein.Darauf beruht die Ausschließlichkeit undEinzigartigkeit jeder Religion. Es ist eine Tragödie desChristentums, dass jeder die Wahrheit der Bibel nachseiner eigenen Tradition, und unterschiedlich deutet.Jeder glaubt, Gott habe sich so, nicht anders offenbart.Gott lässt jeden zu Ihm kommen. Am sicherstentut Er das in der katholischen Kirche. Das ist meinGlaube, und deswegen bleibe ich in der Kirche.Deswegen kann ich glauben und angehören.Die Kirche kann nicht in ihrer gesellschaftlichpolitischenund öffentlichen Erscheinung geschlossenwerden. Sie ist in menschlichen Gemeinschaftenanwesend, in einem betenden Menschen, in einem,der zum Wohle Anderer handelt, in jenem, der vordem Beichtstuhl auf seine Reihe wartet und indiesem, der einen kranken Nachbarn besucht. Es istschade, dass wir nicht über diese Kirche sprechen. DieKirche (oder im weiteren Sinne – die Religion) wird imöffentlichen Leben immer da sein. Das Christentumist eine Art zu leben, die sich auf die meisten Sphärenunseres Daseins niederschlägt. Menschen, dieglauben, sind gleichzeitig Mitglieder ihrerGesellschaften und haben das Recht, ihreBedürfnisse zu befriedigen. Jede institutionalisierteReligion hütet das Recht ihrer Gläubigen auf dieBefriedigung dieser Bedürfnisse – und deswegen gibtes das Gesetz über das Verhältnis zwischen Staat undden Kirchen, deswegen gibt es das Konkordat. DieKirche sucht nach ihrem Platz, so wie die Gesellschaftselbst, so wie die Politik. Sie steht vor derVersuchung, sich des weltlichen Armes des Staates zubedienen, aber auch der Staat steht vor derVersuchung, sich des geistigen Armes der Kirche zubedienen. Verlierer sind dabei die Kirche und ihreGläubigen. Der Staat und die Kirche müssen immerwieder lernen, die Autonomie richtig zu verstehen.Übersetzt vom Grzegorz Kowalski73


Wokó³ dyskusjio wartoœciach (religijnych)Relacja z promocji „Pro Libris” nr 2(23)2008Ostatnie dwa numery „Pro Libris” poświęconebyły rozważaniom o wartościach, stąd dyskusja napromocji 23. numeru dotyczyła tychże kwestii.W polskim społeczeństwie wartości utożsamiane sąz Kościołem katolickim. To zagadnienie oraz samazasadność jego poruszania na łamach pismaliteracko-kulturalnego stały się przedmiotem polemiki.Obszerne fragmenty debaty prezentujemy poniżej.Grzegorz Gorzechowski:Drugi w tym roku nr „Pro Libris” kontynuujei rozwija tematy poprzedniego numeru. Na łamachpisma udało nam się zapoczątkować dyskusję, któraw zasadzie jest efektem wielu rozmów redakcyjnych.Debata dotyczy – uogólniając – kształtu i podstawotaczającej nas kultury. W numerze pojawiły sięteksty z „obu stron barykady” – mam tu na myślim.in. polemikę księdza Andrzeja Draguły z WojciechemMielczarkiem.Liczymy na pojawienie się głosów, które zastanązainspirowane przez teksty zamieszczone w „Pro Libris”.Na początek proszę o wypowiedź księdza Dragułę.ks. dr Andrzej Draguła:W wielu zielonogórskich gremiach czuję sięponiekąd jak dyżurny duchowny. (…) Nie miałemnawet czasu, by przeczytać cały drugi numer „ProLibris”, aczkolwiek polemikę własną tudzież mojegoadwersarza oczywiście znam.Padło tutaj pytanie, czy jest sens dyskutowaćo wartościach. Rzeczywiście rzuciło mi się w oczypierwsze zdanie tekstu Czesława Sobkowiaka, którymówi o tym, że błędem w sztuce jest, by w piśmieliteracko-kulturalnym podejmować kwestię religii:„Po pierwsze, wprowadzenie dyskusji o Kościele do»Pro Libris« uważam za niezbyt fortunne, dlatego żezniekształceniu ulega profil pisma, zagadnieniedalece wykracza poza najbardziej żywotne problemy»literacko-kulturalne« naszego, ale nie tylko, regionu.A pismo zostało powołane, by służyć właśnieregionowi na polsko-niemieckim pograniczu”. Pozwolęnie zgodzić się z tą tezą, nie dlatego że napisałemdwa teksty w „Pro Libris” poruszające kwestiewartości.Zapewne truizmem jest twierdzenie, że od rzeczywistościreligii jako takiej nie da się uciec z oczywistychpowodów – m.in. z racji jej istnienia, by niepowiedzieć wszechistnienia. Jakkolwiek byśmy tęreligię pojmowali, czy to w odniesieniu do wiaryosobistej i przeżywanej, czy też identyfikacjiz Kościołem lub braku takiej identyfikacji, pozostajeona jednak zjawiskiem o dominującej roli w polskimspołeczeństwie. Jej obecność w kulturze rodzimeji w całej w kulturze europejskiej można by określićfrancuskim słowem viscéral, to znaczy „od wnętrzności”.Idąc ulicą natykamy się na nią i czasemwręcz potykamy się o nią, więc jest obecna nie tylkow sferze kulturowej i symbolicznej, ale równieżw naszej codzienności, w mediach, w polskiej polityce.Żyjemy w kraju o bardzo silnej tradycji religijnej,właściwie należałoby powiedzieć chrześcijańskiej,obecnie nawet bardziej katolickiej niż chrześcijańskiej,ponieważ innych tradycji konfesyjnychmamy niewiele (a przynajmniej na naszym terenie).Poza tym w naszym państwie istnieje bardzo silnyzwiązek nie tylko pomiędzy religią a sferą kulturowąi społeczną, ale w ogóle między religią a tym, comożemy nazwać dyskursem publicznym i politycznymTe zjawiska w pewnym sensie dotyczą równieżateistów. To tak jakbyśmy, będąc w Arabii Saudyjskiej,74


próbowali nie zauważać, że istnieje islam – po prostunie da się, choć oczywiście nie są to zupełnie analogicznesytuacje, mówię o pewnej dominacji kulturowej,a nie o modelu obecności, bo te modele będązupełnie inne.Dlaczego trzeba rozmawiać? Wydaje mi się (...),że w wielu krajach o silniejszej tradycji demokratycznejreligijność i Kościół są przedmiotem dyskursupublicznego bez pewnych „przednastawień”. (...)Dyskusja o religii i Kościele w Polsce jest bardzoobciążona nastawieniami dyskutantów. Nie debatujesię o tych kwestiach jak o jakimś przedmiocie obiektywnym,o którym mogą rozmawiać wszyscywierzący i niewierzący, lecz traktuje się je jako przedmiotbardzo specyficznego dyskursu, do któregomają prawo tylko niektórzy (...). Według mnie bardzobrakuje w Polsce dyskusji o Kościele, o religii,o wierze bez owych obciążonych historycznie i kulturowo„nadęć”, które niekiedy pojawiają się napoczątku takiej debaty. Religia i Kościół są postrzeganejako przedmiot szczególny, a w związku z tymnie można o nich w sposób normalny rozmawiać.Podczas półrocznego pobytu w Montrealu,miałem sposobność przysłuchiwania się bardzociekawej dyskusji (o której zresztą pisałem na łamach„Tygodnika Powszechnego”), na temat miejsca symbolireligijnych w kulturze codziennej. Chodziło m.in.o chustę islamską, o namioty wystawiane na tarasachi balkonach przez żydów na Święto Kuczeki sztylet, będący nie tyle elementem kultu, co życiacodziennego sikhów. Ton tej debaty był bardzo rzeczowy.Dyskusja oparła się aż o najwyższą instancjęsądową, która musiała wydać decyzję w sprawie, czy14-letni młodzieniec może chodzić do szkoły z tymżesztyletem. Zdecydowano, że może, ponieważ jest toelement jego przynależności religijnej, będącej elementemtożsamości. Wydaje mi się niezwykle interesujące,że religia jest tam postrzegana jako jedenz elementów tożsamości człowieka (...).W modelu kanadyjskim wychodzi się z założenia,że religia jest fenomenem społecznym, którym trzebazająć się z punktu widzenia jego miejsca w strukturzespołecznej. Jeżeli więc obywatel Kanady jestczłowiekiem religijnym, to państwo (DominiumKanady), ma obowiązek mu zabezpieczyć możliwośćrealizacji jego potrzeb religijnych, które są niemniejistotne, co potrzeba odpoczynku, pracy, jedzenia itd.Sytuacja, gdy nie kwestionuje się potrzeb religijnych,jest – moim zdaniem – absolutnie naturalna. Myślę,że z taką normalnością nie mamy do czynieniaw Polsce i nie wiem, czy kiedykolwiek będziemy mieć.W skrajnym modelu katolicko-polskim wszystkoco niereligijne jest podejrzane, inaczej dzieje sięnp. we francuskim modelu państwa świeckiego,w którym to religia jest podejrzana. Modelem „dokupienia” wydaje mi się kanadyjski, gdyż istniejew nim daleko idąca koegzystencja, posługując sięfrancuskim określeniem – accommodation raisonnable(akomodacja rozumna).Jeżeli „Pro Libris” podejmuje debatę, to myślę, żenależy widzieć ją właśnie w tym nurcie, nie w laicko--francuskim, ani nie w modelu katolicko-polskim,gdyż obie te skrajności są niewłaściwe. Zasada złotegośrodka powinna nas pouczać, by o religii mówićjako fenomenie, który istnieje i którego nie da się niezauważyć, gdyż dotyczy olbrzymiej ilości osób (...).Grzegorz Gorzechowski:Ksiądz Draguła jest niemal „dyżurnym” człowiekiemKościoła, który wypowiada się w różnychmediach na tematy związane z wiarą i faktyczniew Redakcji mieliśmy problem, by znaleźć inną osobę,skłonną do podjęcia tych kwestii. Jest wielu chętnych,którzy chcieliby skrytykować Kościół, wiarę czynapisać „przeciwko”, a stosunkowo nieliczni sągotowi zająć swoje stanowisko z drugiej strony.Musieliśmy dość zdecydowanie przekonywać panaCzesława Sobkowiaka, żeby również przygotowałtak swój tekst. (…)Ksiądz uważa, że normalna jest sytuacja, gdyczłowiek przyznaje się do religijności, żeby niepowiedzieć obnosi się z nią? Jak nazwać stan, w jakimznalazła się Europa Zachodnia, gdzie religijnośćprzestała być elementem kultury, a stała się pewnegorodzaju hobby?ks. dr Andrzej Draguła:Myślę, że ta teza jest daleko posunięta i skrajna.(…) Przywołam pewien przykład, który pokazujeradykalność obecności religii. Państwo na pewnosłyszeli ostatnio w mediach o liście papieża BenedyktaXVI do dyrektora czy Rady Muzeum w Bolzano,w którym to wystawiono ukrzyżowaną żabę jednegoz niemieckich „sztukmistrzów”. Ten przejaw twórczejaktywności jest formą obecności odwróconej, obecnościà rebours (na opak), ale nie ulega wątpliwości,że mamy tu do czynienia z ekspresją religijną. Zbytczęsto utożsamiamy religijność z odniesieniem pozy-POLEMIKI75


tywnym, podczas gdy może mieć także odniesienianegatywne. Tak jest w przywołanym przykładzie.Uważam, że jak może być dewocja katolicka, tomoże być także dewocja ateistyczna. Dewocjaateistyczna jest formą wiary. Paradoksalnie, jeśli ktośtwierdzi, że nie wierzy w Boga, to znaczy, że zakładajego istnienie. (...)Z wiarą dzieje się trochę analogicznie jak z miłością.Można powiedzieć, że nienawiść jest formą miłości,ale z przeciwnym wektorem, czyli jest negatywnąmiłością.Trudno mi zgodzić się z koncepcją pani DorotyNieznalskiej, która – jak sama stwierdziła – użyłakrzyża jako elementu zupełnie neutralnego. Podwóch tysiącleciach chrześcijaństwa nie możnawmawiać ludziom, że symbol krzyża jest identyfikowalnyneutralnie. Myślę, że uczciwiej byłoby,gdyby powiedziała: „Tak, wzięłam, bo uważałam, żemam prawo się wyrazić” i wtedy możemy dyskutować,nie robiąc (głupich) uników. Podobnie rzeczsię ma z autorem, który czuł potrzebę wyrażenia siępoprzez ukrzyżowanie żaby, niewątpliwie wyzyskującreligijne: symbole, przestrzeń, narrację i pojęcia typukrzyż, pasja, ukrzyżowanie. Jest to wypowiedź religijnai inaczej zinterpretować jej nie można.Kolejny przykład religijnego paradoksu. Amerykańskiprofesor prosił, żeby przysyłać do niegokonsekrowane hostie, które chciał profanować plując,paląc, niszcząc. Żeby sprofanować coś, najpierwtrzeba w to uwierzyć, nie da się inaczej. Bluźnierstwozakłada wiarę. Bluźnić może jedynie człowiekwierzący, nie ateista. Zastanawiam się, jak ten profesor,któremu wyślemy w liście opłatek, zidentyfikujeczy jest on konsekrowany, czy nie. Przecież mamy tudo czynienia z logiczną aberracją, której poddaje sięnaukowiec amerykańskiego uniwersytetu, wmawiającnam rzeczy śmieszne, ale objawiając równocześnienie obojętność wobec religii, tylko bardzo silną relacjęwobec niej. (...)Sposób funkcjonowania religii w społeczeństwiezmienia się. W Europie Zachodniej wydaje się corazmniej obecna w dyskursie politycznym. W dyskursiepublicznym istnieje w inny sposób. Religia jest tamo wiele bardziej zinterioryzowana, tzn. schodzi toobszaru ludzkiej intymności, nie ograniczając się dozewnętrznych oznak i rytualizmu.Badania wybitnych religioznawców, jak chociażbyJosé Casanovy, profesora Uniwersytetu w Georgetown,pokazują, że nie mamy do czynienia z odejściem odreligijności, lecz z pewnymi przekształceniami w jejłonie, polegającymi przede wszystkim na odkościelnieniui odinstytucjonalizacji.Współczynnika religijności w człowieku pewnienie da się zbadać, ale wysuwa się tezę, że jest on constans.Religijność przyjmuje formy mniej lub bardziejpubliczne, intymne, ortodoksyjne itd. Może się toprzejawiać w tym, o czym pisał Wojciech Mielczarek,mój polemista, czyli duchowości, która może byćw różnym stopniu zinstytucjonalizowana. Duchowośćbywa obecnie pewną alternatywą dla religii.Na przykład twórczość Paulo Coelho jest dla niektórychsposobem na zrealizowanie (niekonieczniew kościele) swoich potrzeb religijnych, być możeduchowych. Proszę nie podejrzewać, że ja to krytykuję.Tylko stwierdzam.(…)Grzegorz Gorzechowski:Czy to nie jest tak, że religijność jest właściwiejedyną wartością, która została polskiej kulturze?dr Anita Kucharska-Dziedzic:Zwykło się u nas mówić o wartościach w kontekściereligijnym. Myślę, że wynika to z doświadczeńostatnich kilkudziesięciu lat. Polacy przez wszystkielata PRL-u żyli w dualistycznej rzeczywistości: alboposiadali świat wartości, który został zaanektowanyprzez Kościół, albo mieli do czynienia ze światemkomunizmu, któremu mentalnie, ostro się przeciwstawianoi który był właściwie na tyle zracjonalizowany,że w pewnym momencie trudno w ogólebyło szukać w nim jakiejkolwiek wartości. Taknaprawdę Polacy byli impregnowani przez 50 lat najakiekolwiek inne systemy filozoficzne czy jakiekolwiekinne systemy wartości. Można było odnaleźć sięw komunizmie w sensie duchowym i ideowym (bokomunizm to też jakiś rodzaj religii) lub też w Kościelei w pobliżu Boga. Innej alternatywy nie było, a potemnadeszły jakieś nie do końca przeżyte czy przemyślaneprzez Polaków idee, odpryski dawniejtoczących się dyskusji i mieliśmy krótkie zainteresowanieruchem New Age, który w Polsce sprowadził siędo fascynacji feng shui i dzwonkami wiszącymi u drzwi.Polacy nie mogli do niczego ustosunkować się w takdużej mierze, więc jeżeli poruszamy problem wartości,to mówimy o jakichś wąskich elitach, które ze względuna swoje zainteresowania, wykształcenie, pracęzawodową stykały się z ogólnoświatowymi czy ogól-76


noeuropejskimi dyskusjami. Ogół Polaków zastanawiającsię nad wartościami, ma na myśli wartości religijne.W naszym kraju obserwuję też pewien rodzaj paternalizmuwśród ludzi wierzących wobec ateistów,postrzeganych jako takie „biedne istotki”, które niedostąpiły łaski wiary i w tym momencie to jest próbaustawienia przeciwnika w dyskusji, ponieważ trudnodebatować o swoim systemie wartości z kimś, ktopatrzy na nas jak na biedną, bo niewierzącą w Boga,istotę. Zauważyłam to również w wypowiedziksiędza Draguły, kiedy mówił o tym, że bluźnierstwojest swego rodzaju aktem wiary. Rozumiem, żebluźnierstwo jest wyrazem buntu i jakiegoś poczuciakrzywdy ze strony Boga. Bluźnimy czy wyzywamyBoga na swoisty pojedynek, gdy chcemy mu odpłacićza to, co nam zrobił. Ale jak można mówić, że ten,kto twierdzi: „Ja nie wierzę w Boga”, tak naprawdęw Boga wierzy, bo się do niego odnosi? Osobagłosząca: „Ja w Boga nie wierzę” nie stawia sięw opozycji do Boga, ale w kontekście tych, którzymówią: „Ja wierzę”, więc nie mówi o kwestiachboskich, tylko o kwestiach ludzkich.ks. dr Andrzej Draguła:Nie, jeżeli człowiek chce zdefiniować się nie wobecBoga lecz wobec relacji człowiek wierzący-Bóg, toma prawo, tylko niech on to inaczej sformułuje.dr Anita Kucharska-Dziedzic:Jeżeli mówię: „Nie wierzę w krasnoludki”, to nieznaczy, że wierzę w krasnoludki i stawiam sięw opozycji do nich. Gdy mówię, że nie wierzę w UFO,to nie zakładam, że tam coś jest. (…) Prosiłabymo zejście z epistemologii i teologii do poziomu tegostolika i niemówienie, że gdzieś we mnie tkwi jakiśrodzaj wiary w krasnoludki czy w ufoludki, kiedy tegonie ma. (…) Nie mam świadomości kształtu Buddy, niemam zielonego pojęcia o zen, o islamie, a nie wierzęw Allaha. (…) Nie, wiara to nie jest wiedza, bomożemy wiedzieć, jaki jest Bóg, co też jest jakimśrodzajem nadinterpretacji czy w ogóle zakładania, żeBóg jest jakiś, bo skąd my wiemy, jaki Bóg jest? Wiemyto, co nam powiedział, a powiedział za pośrednictwemludzi, którzy mogli ten przekaz zafałszować,ale jest wiara i wiedza. Wiara to coś zupełnie odmiennegood wiedzy, bo może istnieć poza nią. Naprzykład nie wiemy, jak wyglądał Chrystus, alezakładamy istnienie kogoś, kto w jakiś sposóbfunkcjonował w świecie i miał coś do przekazania.Może ludzie nie wierzą w zaświaty i sądzą, żejesteśmy kwestią przypadku: najpierw była wielkabitwa, później wielki wybuch i to wszystko jestzłudzeniem. A może siedzimy w jaskini platońskieji nic tak naprawdę nie wiemy? Dlaczego zakładamy,że ktoś, kto nie wierzy w Boga, jest taką biednąistotą, która czegoś nie wie, dlatego nie wierzy, coczyni ją pewnego rodzaju kaleką? To jest właśniepaternalizm ludzi wierzących.ks. dr Andrzej Draguła:Sprzeciwiam się temu straszliwie. To jest nie doprzyjęcia. Nie mogę zgodzić się z Pani poglądem,że w stwierdzeniu: „Nie wierzę w Boga” nie malogicznego sensu.Jak twierdził już Ferdynand de Saussure, „fundamentalista”językoznawczy, jest jakieś znaczącei znaczone, jest jakiś znak i jego referent, jest jakiśsymbol i jego odniesienie. Jeśli więc mówię „Bóg”, tocoś myślę, cokolwiek, ale jakiś przedmiot tego pojęciaBóg istnieje. Sądzę, że jeśli tu są językoznawcy czylogicy, to chyba się ze mną zgodzą.dr Anita Kucharska-Dziedzic:Nie zgadzam się z Księdzem. To jest tak samo, jakgłosili komuniści: jeśli wam powiemy, czym jestkomunizm, to uwierzycie, że to jest najlepszy system.Z niewierzącymi należy rozmawiać o wartościach,niekoniecznie w kontekście istnienia Boga, gdyż jestjeszcze dobro, piękno i prawda.ks. dr Andrzej Draguła:Chciałbym powiedzieć o „nieszczęśliwym ateiście”.Nie do przyjęcia jest dla mnie patrzenie na ateistęz pobłażaniem czy uważanie go za kogoś kalekiegoemocjonalnie bądź duchowo. Jednym z ludzi, wobecktórych mam największy szacunek, jest nieżyjący jużStanisław Lem. Deklarował się jako niewierzący, alepisał do tygodnika katolickiego. Uważał, że pośmierci nic nie ma. Był lekarzem i takie rozwiązaniepodpowiadała mu jego wiedza.Ateista jest dla mnie – być może to będziezaskakujące – czasami bardziej godzien podziwu niżczłowiek wierzący. Dzieje się tak dlatego, że wiaradaje człowiekowi różnego rodzaju podpórkowemechanizmy pocieszenia: oferuje projekt owejodpłaty pośmiertnej, daje nadzieję kontynuacji życia,mówi o niebie, spełnieniu, zbawieniu i o piękniejszymi cudowniejszym życiu, które nastąpi po śmierci.POLEMIKI77


Ateizm tego nie obiecuje i wydaje mi się czasami, żeżycie ateistyczne może być życiem o wiele bardziejheroicznym niż życie człowieka wierzącego. Taka jestmoja teza.dr Anita Kucharska-Dziedzic:To jest teza, którą podnieśli już Albert Camusi egzystencjaliści, o której pięknie dyskutował GustawHerling-Grudziński z księdzem profesorem JózefemŻycińskim – świętość laicka w opozycji do świętościkatolickiej.ks. dr Andrzej Draguła:Nie wiem czy w opozycji. Dlaczego szukamyzaraz opozycjonowania? Zapewniam Państwa, że niema we mnie potrzeby przeciwstawiania. Dlaczegomają być to moralności wobec siebie opozycyjne? Byćmoże są one moralnościami równoległymi? Ateistaniech nie odmawia prawa do istnienia człowiekowiwierzącemu i niech go nie ma za głupiego, naiwnegoi karmiącego się religią, a znowuż człowiek wierzący,mający w sobie potrzebę nawracania, niech zaakceptujeateistę. (...)Rzuciłem okiem na tekst pani GrażynyZwolińskiej. Nie ulega wątpliwości, że ateista możeczuć się źle w państwie, które jest zdominowaneprzez katolików i katolicyzm jeszcze w jego formiebardzo ostentacyjno-publicznej.Janusz Koniusz:Chciałem przede wszystkim Księdzu serdeczniepodziękować za pochwałę ateizmu. Nie mam wątpliwości,że za parę lat Ksiądz, człowiek spolegliwy,porządny, pracowity będzie ateistą po to, by nie miećżadnych podpórek. Zgadzam się, że ateiście bardzotrudno jest żyć z przeświadczeniem, iż wszystko siętu kończy i po śmierci nie ma ani piekła, ani nieba, aniczyśćca. Ateizm dla mnie jest także religią, wiarąà rebours. Immanuel Kant w Krytyce czystego rozumupowiedział, że rozumowo nie można udowodnićani istnienia Boga, ani jego nieistnienia. Pozostajenam tylko i wyłącznie wiara. Ktoś ma łaskę wiary,a ktoś inny tej łaski nie ma i dlatego uważam, żeRedakcja wkroczyła na bardzo złą drogę, która doniczego nie doprowadzi. „Pro Libris” to lubuskiepismo literacko-kulturalne i powinno zająć się sprawamizwiązanymi z regionem. Natomiast ogromnyi ważny temat religii jest nieskończony, nie dorozstrzygnięcia. (…) Tymi sprawami zajmują sięmiesięczniki katolickie, zakonne, religijne i niech oneto robią, a nie pismo świeckie.Grzegorz Gorzechowski:Proszę mi powiedzieć, czy pojawiające się w niektórychtekstach hasło „Mniej religii w kulturze”, jestwalką z tradycją czy bluźnierstwem, i czy są totematy, o których naprawdę nie powinniśmy pisać?Janusz Koniusz:Nie, mamy inne tematy do podjęcia, np. humanistykaw naszym regionie, walka z zalewającą nastechnicyzacją, spadek czytelnictwa wśród młodzieży.To są problemy, którymi należy się zająć. Czasopismonazywa się „Pro Libris”, więc powinno walczyćo rangę książki, literatury, kultury. Problemy związanez religią i Kościołem zostawmy teologom i innymnaukowcom.Czesław Sobkowiak:Nie twierdziłem, że nie należy dyskutować z tradycją(w moim tekście nie ma takich sformułowań).Jeśli adwersarze chcą rozmawiać o zagadnieniachKościoła w sposób negatywny, to nie jest to właściwiedyskusja o zagadnieniach teologicznych, aleprzyjęcie bardzo wygodnej postawy, która nie wymagatak naprawdę większego wkładu intelektualnegoani odpowiedzialności za drugą stronę (...).Przeszkadza mi taka łatwość ataku na wartościchrześcijańskie. Włączenie Kościoła w tę dezawuacjęjest dla mnie nie do przyjęcia. Kwestią do przemyśleniapozostaje natomiast sens dyskutowania o rolii znaczeniu Kościoła w historii państwa i narodupolskiego. (...) Upowszechniającym się obecnie trendemjest atakowanie formacji religijnej, która jednakstworzyła jakąś spójną wizję świata, wspólną kulturęeuropejską. Zachowujemy się dosyć dziwacznie, jaktakie dzieci, którym daje się zabawkę w piaskownicyi się ją niszczy po to, żeby przyszli inni i tę zabawkęnam zabrali. Powinniśmy myśleć odpowiedzialnieo naszym położeniu na tym skrawku Europy.Przeciwnicy chrześcijaństwa bardzo łatwo atakująi robią to frontalnie, a my mówimy im, że nas towłaściwie bardzo bawi.Edward Mincer:Nawoływanie do tego, by nie pisać w „Pro Libris”o sprawach – nazwijmy to – religijnych, bo od tego sąpisma katolickie, to odsyłanie religii do getta. Jest to78


taka propozycja: kochani, bądźmy razem i żyjmyrazem od poniedziałku do soboty, a ponieważw niedzielę jedni idą do kościoła, drudzy nie idą,wykreślmy niedzielę z kalendarza. Protestuję! Chcęmieć niedzielę. Niech jedni idą do kościoła, a drudzyidą na ryby, ale niedziela będzie dla nas, dla wszystkichi trzeba o niej pisać.Konrad Stanglewicz:Paradoksalnie, temat, który tutaj został przezniektórych rozmówców zanegowany (rzadko to sięzdarza na takich spotkaniach promocyjnych),wywołał bardzo ostrą i ciekawą polemikę, niegrzeczną, tylko właśnie ze skrajnymi stanowiskami.Udowadnia to więc, że nie mają panowie racji – tentemat jest żywy i nurtuje ludzi, dlatego tak skrajniepolaryzują się stanowiska.ks. dr Andrzej Draguła:Zgadzam się ze słowami klasyka, że „warto rozmawiać”.Jak zauważył mój przedmówca, poruszonetu kwestie dotyczą nas wszystkich, więc mówmyo nich, nie zakładając z góry, że taka wymiana zdańmusi być agresywna.Dla wielu ludzi nie ma ważniejszego problemu niżrelacja do Pana Boga i jej ewentualne przełażenie nażycie wieczne. (...) Poświęcona tym kwestiomdyskusja nie powinna służyć „paleniu czarownic”,tylko być próbą zdejmowania masek z wzajemnychstanowisk i dekonstrukcji pewnych klisz, które mamyo sobie wzajemnie. Podstawą każdego dialogu jestpoznanie protagonisty. (...) Ignorancja z kolei możeprowadzić do zabobonu. (...) Gdy zaczniemy debatowaćo różnych wyznaniach, odłamach i postawachreligijnych, ujawni się, jakie stereotypy funkcjonująo islamie, żydach, jezuitach czy ateistach, ale takżejakie klisze mają ludzie niewierzący o wierzących. Naprzykład w Polsce człowiek wierzący bywa kojarzonyz radiem o wdzięcznej nazwie i pewnym, charakterystycznymnakryciem głowy, a przecież fenomenureligii, wiary i Kościoła nie można sprowadzić do jednego,dosyć dynamicznego medialnie wycinkarzeczywistości. Analogicznie, jednostkowy przypadekczłowieka niewierzącego nie powinien stać siępodstawą do uogólnień na temat wizji niewiary.Myślę, że tego typu dyskusje odbywają się zbytrzadko. Nie zgadzam się z poglądem CzesławaSobkowiaka, by miały się one toczyć na łamachprzede wszystkim pism katolickich. (...) Oczywiściejestem przeciwny, by ta problematyka miała zdominować„Pro Libris” i zrobić z niego pismo religijne, alemoim zdaniem bardzo dobrze, że ktoś zauważył innepalące kwestie w Zielonej Górze, oprócz żużlu czyPalmiarnii. (...)W miesięczniku „Puls” często jest poruszanytemat Kościoła i religii, ale przede wszystkim w kontekścieich obecności w sferze publicznej. Należy rozmawiaćo tym także w szerszej perspektywie.Barbara Krzeszewska-Zmyślony:Niemcy podziwiają w Polakach duchowość, która– mam nadzieję – nie bierze się znikąd. Dało mi domyślenia, kiedy przed piętnastoma laty, podczas kontaktówszkoły polskiej z niemiecką, ważna paniz ministerstwa landu Brandenburgii powiedziała, żemy mamy religię, a oni niestety nawet etyki nie sąw stanie wprowadzić do szkół, bo nie ma po prostukomu uczyć. Chodziło oczywiście o byłe NRD. Tak tonadal wygląda. Niemcy mogą się od nas naprawdędużo nauczyć w tej materii i o tym należałoby pisać.Powodzenia panie Redaktorze Naczelny!Grzegorz GorzechowskiSpotkaliśmy się z zarzutami, że będziemy tylkoi wyłącznie „maglować” Kościół. Niewątpliwie tematbudzi emocje. W związku z tym chciałbym zapytać,czy jest możliwe, by Polska w najbliższym czasie stałasię mentalnie i kulturowo gotową do funkcjonowaniaobok siebie ludzi o skrajnych poglądach: zacietrzewionychantyklerykałów obok osób z kręgu RadiaMaryja bez wzajemnej agresji słownej?Maria Wasik:Zaczynając w „Pro Libris” dyskusję na tematwartości, liczyliśmy na polemiki. Spełniliśmy zresztąwygłaszane na każdym spotkaniu uwagi, by pismouwzględniało również problematykę społeczną.Wracając natomiast do wartości i religii, tochciałabym widzieć Kościół takim, jakim go pamiętamz dzieciństwa. Z rozrzewnieniem wspominam niepowtarzalnyklimat w moim rodzinnym miasteczku,obchody świąt, procesję Bożego Ciała, kolędy.Pamiętam ówczesnych księży – skromnych,mądrych i równie biednych jak pozostali mieszkańcy.Kościół i duchowość, jaka go otaczała, wszystkichspajała. We współczesnym Kościele takiego poczuciawięzi społecznej nie ma. Ludzie przychodząw niedzielę na mszę, a po nabożeństwie wychodzą,POLEMIKI79


nie nawiązując ze sobą kontaktu. Rozumiem, żew dużej wspólnocie te więzi są raczej niemożliwe, alewiem, że w innych społecznościach bywa inaczej. NaZachodzie na przykład obok kościoła znajduje siędom socjalny, gdzie po mszy idzie się do kawiarni czyna występy. U nas takich zwyczajów nie ma. Z drugiejstrony może cieszyć, że w Polsce buduje się kolejnekościoły, podczas gdy u naszych zachodnich sąsiadówpustoszeją. Zważywszy na tę prognozę, czy niesądzi Ksiądz, że budownictwo kościelne jest zbytprzesadzone? Gdy rozważam, w jakim kierunkupowinna iść biblioteka, korzystam z doświadczeńzachodnich albo czytam na ten temat. A czy Kościółbierze pod uwagę te uwarunkowania?ks. dr Andrzej Draguła:Jest to bardzo skomplikowana kwestia pewnejfuturologii kościelnej. W najbliższym wydaniu miesięcznika„Więź” (9/2008) znajdzie się mój tekst natemat, jak wyobrażam sobie przyszłość Kościoła.Warto wyjść od przeszłości: od czasów Konstantynopolamieliśmy do czynienia z Kościołem, któregoobecność w sferze publicznej była coraz bardziejdominująca. Swoje apogeum osiągnęła w średniowieczu,gdy chrystianitas ogarnęła wszystkiedziedziny życia. Ten model przetrwał bardzo długo.Można jeszcze spojrzeć na przykład Quebecu,gdzie w latach 60., podczas tzw. cichej rewolucji,Kościół przeżył kryzys. W Montrealu było wówczaswiele pustoszejących kościołów. Złośliwi twierdzili, żegdy rzuci się kamieniem w witraż jednego z nich, toodbije się o witraż drugiego. Obecnie te obiektyzamienia się w kondominia, przebudowuje na biblioteki,domy starców, hale sportowe.Czy my potrafimy uczyć się od innych? Wydajesię, że niewystarczająco.Jedni twierdzą, że przyjdzie na nas model sekularyzacyjnyEuropy Zachodniej, kanadyjski, quebeckialbo hiszpański. Inni zaś sądzą (wśród nich JoséCasanova), że Polska jest sui generis i że się ostanie.Niepokojącym sygnałem są chociażby ostatniestatystyki, mówiące o spadającej liczbie kandydatówdo seminariów.Kościół przyzwyczaił się do bardzo silnej obecnościw dyskursie społecznym i politycznym – w tychdziedzinach również pojawiają się pewne rysy.Niektórzy teologowie uważają, że „sojusz ołtarzaz tronem” jest przeciwko naturze Kościoła, którywięcej na tym traci niż zyskuje. Moim zdaniem tak sięstało w przypadku sojuszu z PiS-em. (...) Myślę, żeKościołowi, nie tylko w Polsce, jest trudno zrezygnowaćz określonego, wypracowanego przez wiekistatus quo, do którego się przyzwyczaił. Trudnośćsprawia mu dostosowanie się do nowych okoliczności,nie potrafi funkcjonować w zmieniającym się świecie,ponieważ przywykł do zupełnie innego modelu. (...)Poproszono mnie o wypowiedź w ankiecie, natemat naszych oczekiwań względem biskupów.(W Polsce nawet o takie rzeczy już się pyta, więc niejest tak tragicznie). Wysnułem tezę, która wydaje misię zupełnie oczywista: biskupów mamy takich,jakich mamy księży, a księży mamy takich, jakie mamspołeczeństwo. Żeby biskupi i księża byli inni, Kościółmusi się zmienić i być wspólnotą ludzi wzajemniepotrzebujących się – to jest moja teza na dzisiaj.Polski Kościół jest Kościołem oczywistości. Polegato na tym, że dla ludzi „oczywistą oczywistością”jest, że idą do kościoła i jest tam ksiądz; dla księdza„oczywistą oczywistością” jest, że są ludzie i jestbiskup. Myślę, że takie spojrzenie jest bardzo niedobre,gdyż oczywistość usypia, niszczy Kościół. Jeżelicoś jest jasne, to nie prowadzi człowieka do mechanizmutroski. Po co zabiegać o coś, co spada z niebacodziennie? (…)Podczas pobytu we Francji, byłem na święceniachjednego księdza w Reims (wielkie, królewskiemiasto). Okazała katedra wypełniła się wiernymi.Ludzie przyjechali z całej diecezji, dlatego że dla nichwyświęcenie jednego księdza było świętem. Wydajemi się, że ku temu będziemy zmierzać.W Austrii wymyślono jodlowanie, by ludzieporozumiewali się z sobą w trudnych sytuacjachi myślę, że jeżeli dojdziemy do takiego stanu Kościołarozproszonego po górach, to będziemy bardziejsiebie potrzebowali i zaczniemy jodlować. (...)dr Anita Kucharska-Dziedzic:Wyłożył nam Ksiądz tezę o kryzysie Kościoław Polsce. (…) Z mojego punktu widzenia, Ksiądz namtutaj, przed chwileczką, mówił bardzo słuszne rzeczy.Zdaje się, że w zeszłym roku liczba kandydatów doseminarium zmalała o połowę. Czy to, że chętnychjest coraz mniej, zaowocuje lepszą „jakością” księży?ks. dr Andrzej Draguła:Oczywiście jestem przeciwny marksowskiej tezie,że ilość przechodzi w jakość. Nie wiem, jak to będziew tym wypadku. Wolałbym mieć – przepraszam, że80


tak powiem pro domo sua – dużo księży dobrych niżkilku dobrych. Zobaczymy, jak to się przełoży. Trudnoprzewidzieć, jakich rozmiarów nabierze kryzysKościoła w Polsce.dr Anita Kucharska-Dziedzic:Czy tego kryzysu nie widać chociażby w zachowaniupolskiego episkopatu?ks. dr Andrzej Draguła:Mamy do czynienia z trudnym do zdiagnozowania„kryzysem pełzającym”. To bardzo trafnestwierdzenie padło w „Dzienniku”.dr Anita Kucharska-Dziedzic:Nie dostrzega się w ogóle tego „pełzającegokryzysu”. Obudzimy się pewnie w momencie, kiedybędą już tylko jodlujący gdzieś po jakichś niesamowitychwioskach.Jeżeli mówimy o jakości polskich biskupów, tomiałam to szczęście, że trafiłam najpierw pod opiekębiskupa Alfonsa Nosola, potem biskupa JózefaŻycińskiego. Pozostaje pytanie: jak wielu mamytakich światłych biskupów, którzy są autorytetamimoralnymi i intelektualnymi?(...)Grzegorz Gorzechowski:Stwarzając w „Pro Libris” dział Polemiki, zadawaliśmysobie pytanie, czy jest możliwy dialog dwóchtak skrajnie różnych stron. Niewątpliwie bywa ontrudny, gdyż niektóre kwestie i tematy (jak np. zagadnieniewartości) wydają się zbyt złożone i obszerne,jednak warto o nich dyskutować.(Spotkanie miało miejsce 4 września br. w klubie Pro LibrisWiMBP w Zielonej Górze.)Opracowanie Joanna Wawryk81


NA GRANICYJacek Weso³owskiJacek Weso³owskiFotka z vipem, czêœæ I(Ugady po-Graniczne II)Foto mit dem VIP, Teil 1.(Die nachgrenzartigenUn-Reden 2.)Na wernisażu w Muzeum Ziemi Obiecanej dostałJózek ode mnie album mój Grenze/Granica. Nadrugi dzień się spotykamy na piwie w łódzkiejManufakturze (słynna fabryka Poznańskiego przerobionaprzez Francuzów na centrum handlowo-kulturalne),Józio mówi: „Dobry pomysł miałeś, żeś dałJosef wurde von mir auf der Ausstellungseröffnungim Museum des gelobten Landes mitmeinem Album Grenze/Granica beschert. Am nächstenTag sehe ich Sepp in der Lodzer Manufaktur (dieberühmte Poznański-Fabrik, jetzt ins Kauf-und-Kultur-Zentrum umgewandelt), wir trinken das82


tych zdjęć czarnobiałych... ile? Szesnaście. Z życiatwego obrazów własnych w przeciwieństwie do tejsztuki twojej w kolorkach, tu widzę aż czterechfotografów pracowało, między innymi kolegaJaworski. Pamiętasz wieczory na Kilińskiego? Coś jakkawiarnia prywatna mu się z kwatery zrobiło, masęludzi tam się przewijało. No, teraz on w brodę sobiechyba pluje, że nie strzymał i po stłumionej rewolucjiw Radomiu i Ursusie do Holandii drapnął. W latachsiedemdziesiątych w Peerelu szczęśnie za operatorarobił w reżyserii Marka Koterskiego i jakby wytrzymał,to by razem z tym drabem (jako osoby nie lubię,bo agresywny chłop, brutal i obscenista, ale artystadobry, z własnym konceptem i stylistyką, jego ideaogólna jest, że wojna jest każdego z każdymwszędzie-zawsze – o siebie, przy tym ten jego specjalnyhumor nieodparty), więc by przy Koterze laury,nagrody na festiwalach teraz zbierał z nim razem.Ale przynajmniej dobrze bawił się w lunaparku, gdymyśmy tu w smrodzie kiblowali...” „Józiu, dość,chciałeś coś o mojej Granicy powiedzieć, trzymaj sięgranic tematu” – przerwałem mu tok. „Ano tak, więcdobre te zdjęcia z życia, ale za co chcę cię zganić, toże żadnego vipa tu nie widzę. Vipa, V.I.P-a, VeryImportant Person, Ważnej Osoby”.„Popatrz, mam tu książkę akurat dla ciebie,chciałem ci dać na drogę.” Józio pokazuje okładkę:Czesława Miłosza autoportret przekorny. Rozmowyprzeprowadził Aleksander Fiut. Logo WydawnictwaLiterackiego, Kraków. Aleksander Fiut, owszemznany mi krytyk i historyk literatury. Miałem tę jegoksiążkę kiedyś w ręku, ale nie na regale. „Masz?” –pyta Józio. „Nie mam”. „Zobacz” – mówi Józio – „Tu jestspory materiał zdjęciowy, od dworu w Szetejniach,patrz, rodzice tuż przed urodzeniem tego dzieckacudownego, aż do fotki Miłosza z 1993 roku, nadNiewiażą, gdy strony rodzinne odwiedził. A tu, popatrz,Miłosz z Fiutem, hahaha... Miłosz okazały, na zachodniejpaszy, sexy jeszcze mężczyzna był wtedy, w Paryżuw 1979 roku zdjęcie zrobione, a Fiut niepozorny,łysawy, w okularkach, w kurteczce z Cedetu młodystaryobok stoi. Nie omieszkał się sfotografować i popatrz,dwa lata nie minęły i Poeta Polski na nie w smakkomunistom w Warszawie Nobla dostał. A tu maszjeszcze jedno zdjęcie tego Fiuta już nie tylko z bohateremjego książki, lecz jeszcze do tego z polskimbohaterem narodowym i naprawdę sławnym w świecieszeroko, z Lechem Wałęsą mianowicie, też Noblistą,in spe wtedy, w lecie 1981 roku zdjęcie zrobione.„Tyskie“-Bier; er sagt: „Eine gute Idee hattest du mitden schwarz-weißen Fotos… wie viele sind das?Sechzehn. Unfarbige Bilder deines Lebens imGegensatz zu deiner kolorierten Kunst, bei der, wieich sehe, sich mehrere Profi-Fotografen beschäftigthaben, u.a. der Kollege Jaworski. Erinnerst du dich andie Abende in der Kiliński-Straße? Seine Wohnungwurde zu einer Art Privat-Café, dort konnte manimmer eine Menge Leute treffen. Na, später mussteer wohl bedauern, dass er den Kommunismus nichtmehr ausstehen konnte und nach der gescheitertenRevolution in Radom und Ursus 1976 nach Hollandabgehauen ist. In der 70-er arbeitete er glücklich alsKameramann unter Regie von Marek Koterski (ichmag den Kerl als Person nicht, weil er brutal undobszön ist, aber ein guter Künstler ist er ungestritten,hat eigenes Konzept und Still; seine Idee ist, dassjeder gegen jeden immer und überall Krieg um sichselbst führt; dazu kommt sein eigenartiger Humor)also zusammen mit dem Koter wäre er möglicherweiseauf den Filmfestivals gepriesen worden. Na,aber mindestens amüsierte er sich gut auf demRummelplatz, während wir hier in der Scheiße steckten…“„Sepp…“ – unterbrach ich – „du wolltest dochetwas zu meiner Grenze offenbaren, setzt eineGrenze bei deinen Gedanken, ich bitte dich…“ „Nagut, also diese Bilder deines Lebens sind richtig, aberich muss dich tadeln: Warum gibt es kein Foto miteinem VIP, Vau I Pe, Very Important Person, ich sehekeine wichtige Person hier.Gucke mal, ich habe ein Buch für dich mitgebracht,will ich es dir auf die Reise, in den Zug geben.Sepp zeigt mir den Buchumschlag: Ein trotzigesSelbstbildnis von Czesław Miłosz. Die Gesprächeführt Aleksander Fiut. Literarischer Verlag Kraków.Aleksander Fiut, ja, ich kenne den Kritiker undLiteraturwissenschaftler. Ich hatte dieses sein Bucheinst in der Hand, aber nicht auf dem Regal. „Hast dues?“ – fragt Sepp. „Nein“ – antworte ich. „Gucke mal“– sagt Sepp. „Es gibt ziemlich viel Fotos, von demGutshof in Szetejnie, sieh´ mal, hier sind die Elternkurz vor dem Geburt des Wunderkindes – bis zumFoto des Poeten aus dem Jahr 1993, als er seineHeimat an der Fluss Niewiaża besuchte. Und hier,gucke mal, da ist Miłosz mit dem Fiut, hahaha…Milosz, ein prächtiger 60-Jähriger, das Foto wurde inParis 1979 gemacht, er war noch sexy, ein stattlicherMann, im Westen gut gefüttert, und Fiut neben ihnals jung-oder-alt, unscheinbares Kerlchen, mitNA GRANICY83


Ja daję ci tu przykład za przykład i wzór donaśladowania. Jak tam ludzie widzą, że w jednejksiędze z Polańskim, z Wajdą jesteś, z panią córkąArtura Rubinsteina w pięknym albumie Łódzkie sentymenty,albo żeś brał udział w wystawie tam jakiejśświatowej z Timmem Ulrichsem, z A. R. Penckiem,z Abakanowicz...” „Z Abakanowicz nie brałem” –mówię. „No tak, aleś napomykał, że tam z paromasławnymi byłeś w rozmowie... z Miłoszem właśnie –pamiętam, Rollingstonsów swoim VW-transporteremwiozłeś w Holandii, z Jackiem Kaczmarskim nadJeziorem Bodeńskim wódkę piłeś... To mogłeś zdjęciesobie pstryknąć. Ludziska to takie rzeczy cenią,widzą. Ach i och powiedzą. To, co tam skleciszmądrego czy pięknego, własnego, to nie dochodzi.Za trudne. Głowy i czasu nie mają, a i nie bardzowiedzą, co jest co, jakie, dobre-niedobre. Profesory,moderatory im muszą powiedzieć. To, że nagrodędostał taką a taką, zwłaszcza zagraniczną, a tamMadonnę zna osobiście, o tu są razem na fotografiiw uścisku, o, to jest coś, to robi wrażenie, cię podnosiw oczach. Taka fotka z vipem – słuszna rzecz!”I walnął mnie Józio jowialnie po plecach, aż ciarkimnie przeszły po kręgosłupie, naruszonym w ponadmiarę aktywnym od lat 80. dźwiganiem główbetonowych i innych ważkich wyrobów moichartystycznych w Republice Federalnej i gdzie indziejw Wolnym Świecie.Minęło od tej głupawej rozmówki dwa lata bezmała, siedzę, myślę, co by tu napisać rajcownego domoich Ugadów i tako mi wpada: opisać spotkaniamoje ze sławami, z ludźmi znanymi z telewizji,z prasy, z prominentami życia światowego kuturalnego.Niektóre już postacie historyczne. JakCzes³aw Mi³oszByło wiosną roku 2000. Z Literaturenhaus w Berlinie-Wannseeprzysłali mi zaproszenie: spotkaniez Czesławem Miłoszem. W poezji mniej gustujęw ogólności, natomiast eseistyka Poety, Umysłzniewolony, Rodzinna Europa, esej o Lwie Szestowie,najsmaczniejsza Ziemia Ulro to były dla mnie przed30 laty, w wydaniach paryskiej „Kultury” nielegalnieczytane, intelektualne rewelacje. Nie „polityczne”,lecz intelektualne rewelacje właśnie. Dla głowymarksistowsko ograniczanej w szkołach Peerelu. Cośo Miłoszu powiem osobistego. W trudnych latach80., gdy nad Zatoką Kilońską nad butelką JeamaBrillchen, in ein Jäckchen aus polnischen HO-Laden inWarschau gekleidet. Das Foto wurde gemacht und,guck´, es waren kaum zwei Jahre vergangen und derpolnische Dichter bekam den literarischen Nobel-Preis den Kommunisten in Warschau zum Trotz. Undhier, sieh´ mal, hast du noch ein Foto von dem Fiutnicht nur mit seinem Helden, sondern auch mit demHelden der polnischer Nation, in aller Welt bekanntenLech Wałęsa, auch ein Nobelpreisträger, damals inspe – das Foto wurde im Sommer 1981 geknipst.Ich gebe dir hier ein Beispiel als Vorbild zumNachmachen, mein Lieber. Wenn die Leute sehen,dass du in einem Buch zusammen mit Polanski, mitAndrzej Wajda, mit der Tochter von Artur Rubinsteinbist – ich meine das schöne Album LodzerErinnerungen – oder wenn sie wissen, dass du mitTimm Ulrichs, A.R,Penck, Magdalena Abakanowiczan die Ausstellungen in der Welt teilgenommenhast…“ „Mit Abakanowicz habe ich nicht teilgenommen“– unterbrach ich Josef. „Na gut, dann nicht,aber du hast ein paar Berühmtheiten erwähnt, mitdenen du gesprochen hattest… mit Milosz eben – icherinnere mich gut, dann hast du die Rolling Stonesmit deinem VW-Transporter in Holland gefahren, mitJacek Kaczmarski hast du Vodka an der Bodenseegetrunken… Also konntest du dabei ein Foto knipsen,oder? Die Leutchen schätzen so was. Aha – sagen sie.Deine Kunst, deine Arbeit können sie nicht bewerten,die Aufgabe ist zu schwer und sie haben auchkeine Zeit für dich. Sie wissen auch nicht, ob dein Werkgut ist oder nicht, es muss ihnen von den Professoren,von den Moderatoren gesagt werden. Du kannstsie beeindrucken, in dem du zeigst, dass du einen Preisgekriegt hast, Madonna persönlich kennst, hier küsstsie dich an die Wange, das ist ein Ding, das machtdich groß. So ein Foto mit dem VIP – das ist etwas!“Nach dem oben beschriebenen blöden Gesprächmit Sepp vergingen fast zwei Jahre, ich sitze unddenke, was Reizendes ich zu meinen Un-Redenschreiben könnte und es fällt mir ein: Ich erzähle vonmeinen Begegnungen mit berühmten Leuten, mitPromis der Kulturwelten, die allem aus Fernsehenbekannt sein sollen. WieCzes³aw Mi³oszEs war Frühling 2000. Aus dem Literaturenhausin Berlin-Wannsee bekam ich eine Einladung: Lesungvon Czesław Miłosz. Die Poesie mag ich in allge-84


Beama wspominałem Emigrantów: Wieniawa-Długoszowski,Lechoń, Hłasko, Ryś Ostałowski, innych,co im nie wyszło na zdrowie, moja ówczesna towarzyszkażycia ogłaszała triumfalnie: „A Miłosz?!”Obojgu za tę pociechę dziś z serca dziękuję.Z Weißensee do Wannsee ze 30 kilometrów nadrugi koniec miasta, spóźniłem się na spotkaniez Poetą z pół godziny może. Willenka nieduża, zadbana,nabita do ostatniego miejsca kulturalną publikązachodnioberlińską, dobrze ubraną. Niechciałem naruszać ciasta, więc stanęliśmy z osobątowarzyszącą na ławce pod oknem, otwartym. Jużtam paru maruderów stało. Świetnie było widaći słychać cały obraz w ramie – okiennej. Już było pomowach wstępnych, w których wybijał się zapewne„Nobel-Nobel”. Miłosz kończył czytać swoje, małykawałeczek po polsku, dalej lektor odczytałrozdziałek, już nie pamiętam z czego, po niemiecku.Następnie padały inteligentne pytania. Dwa czy trzyrazy stało się, że zanim tłumacz zaczął tłumaczyćMiłoszowi pytanie na polski, pan Czesław odpowiadał– po angielsku! W roku 2000 roku Miłosz miał89 lat. Mechanizm tego językowego fenomenu jestchyba taki, że rozumiał, co się mówi po niemiecku,w języku niepolskim, obcym wszakże i jemu osobiściedalekim, więc automatycznie odpowiadał w niepolskima obcym języku – sobie najbliższym: angielskim.Sala się konsternowała, zwłaszcza obecni starszychpokoleń Polacy, którzy w szkole uczyli się rosyjskiego.Po paru zdaniach angielszczyzny tłumacz wrzucałwszakże jakieś zdanie po polsku i Miłosz automatycznieprzechodził na ojczysty swój język. Mechanizmten wielokrotnie miałem okazję podziwiać u moichdzieci, równie dobrze władających polskim co niemieckim,a zwłaszcza u dzieci znajomego małżeństwapolsko-szwajcarskiego: tam aż trzy języki, francuskiojca, polski matki i niemiecki szkoły i ulicy berlińskiej.A jeszcze angielski dochodzi, w którym matkaz ojcem wyłącznie się porozumiewają, tak dobrze, żeczworo dzieci mają.Spotkanie się skończyło, Poeta zasiadł w przedsionkuwilli do książek podpisywania. Wziąłemtrochę z moich półek z kwatery, parę niemieckichwydań też dla znajomych na fanty. Przychodzi mojakolejka, podsuwam knigi, Miłosz podpisuje automatycznie,ja na koniec daję mu moją książkę.Mówię: „To jest moja książka dla Pana z wyrazamimojego szacunku i podziwu. O polsko-niemieckichkwestiach bolesnych, ale z odrobiną uśmiechu,meinem mäßig, aber die Essays des Poeten, Das verführtesDenken, Die west- und östliche Gelände (imOriginal Rodzinna Europa = Heimat Europa), dasEssay über den russischen Philosophen Lew Schestov,das prächtigste Land Ulro, die Bücher waren fürmich, illegal vor 30 Jahren in der Pariser „Kultura“gelesen, intellektuelle Großerlebnisse. Eben intellektuelle,nicht „politische“. Für den marxistisch in VRP-Schulen gestalteten Kopf. Ich sage über Milosz etwasPersönliches. Als ich in der schweren 80-ger Jahrenan der Kieler Förde beim Jim Beam an die Emigrantendachte: an Wieniawa-Długoszowski, an Lechoń, anMarek Hłasko, an Richi Ostałowski, an den anderen,den es nicht gut ausgegangen war, rief meine damaligeLebensgefährtin mit Triumph in der Stimme:„Und Miłosz?!“ Ich bedanke mich bei den beiden fürden damaligen Trost sehr herzlich.Von Weißensee nach Wannsee gibt es 30Kilometer langer Weg durch den ganzen Stadt, ichkam eine halbe Stunde zu spät. Die kleine Villa ausder Gründerzeit war mit dem schicken westberlinischenPublikum voll gestopft. Ich wollte nicht stören,stellte mich also mit meiner Begleitung auf eine Bankam offenen Fenster, wo schon einige Marodeurestanden. Es war schon nach Lobreden für den Nobel-Dichter, er selbst las ein kleines Stück aus seinem letztenEssayband auf Polnisch, dann der Lektor einenKapitel auf Deutsch. Dann folgten die klugen Fragenan Autor. Einige Male ist es passiert, dass Miłosz gleichantwortete, eher der Übersetzer die Frage insPolnische übertrug, er antwortete auf Englisch! ImJahr 2000 war Czesław Milosz 89. Ich erkläre mirdieses Phänomen damit, dass er die fremdsprachigeFrage (auf Deutsch) einigermaßen verstand,antwortete also auch fremdsprachig: auf English.Das Publikum war konsterniert, der Übersetzerschoss kurz einen polnischen Satz und Miłosz sprachwieder seine Muttersprache. Das Phänomen der vertauschtenSprachen kenne ich von meinen Kindern,die ebenso gut Polnisch wie Deutsch sprechen; nochbesser geht das in der Mischehe meiner Bekannten,wo es mehrere sprachen im Gebrauch gibt: dieKinder kennen Polnisch von der Mutter (alsoMuttersprache), mit Vater reden sie Französisch, inder Schule und auf der Straße Deutsch. Und dazugibt es noch English, in dem sich die Eltern verständigenund zwar so gut, dass sie vier Kinder haben.Die Lesung ging zum Ende, der Dichter begannam Schreibtisch seine Bücher zu unterschreiben. IchNA GRANICY85


w literaturach polskiej oraz obu republik niemieckichpo wojnie. Dla zwykłych ludzi tu w Niemczechnapisałem na zamówienie za dobre wynagrodzenie.Dużo tam jest materiału z pism Pana. Proszę.” Miłoszpopatrzył na mnie ciekawie i, zdało mi się, z sympatią,i mówi: „To jak, też mam podpisać panu?” „Nie, tojest dla Pana ode mnie, prezent.” Stojący za plecamiPoety niemiecki asystent pochwycił moją książkęi wsunął ją do szuflady. Tamże być może do dziśspoczywa.Czes³aw Niemenbył owszem w Polsce postacią już za życia, odjego śmierci rozwija się kult Niemena. W tym procesiekanonizacji kulturalnej uczestniczy także „ProLibris” (artykuły Z. Musiałowskiego, po częściodpisane od kolegi). Moje z Artystą przeżyciepokazuje go w innej perspektywie niż dwa filmy naDVD, które pożyczyłem sobie z Instytutu Polskiegow Berlinie. Duża celebra, na tle której najbardziej misię podobał kawałek z Laskowikiem. Jakis duży koncertpod koniec lat 70., Laskowik zagaduje artystę: „PanieCzesławie, hahaha, pan to sobie dobrze wybrałpseudonim artystyczny: Niemen. Bo to się płyniedłuuugo... i ostatnio z prądem!” Niemen był spięty,uśmiechał się obronnie, odpowiedział półsłówkiem,najwyraźniej nie umiał, nie chciał się znaleźćw kabaretowej konwencji. Przypomniał mi się talkshowsprzed lat, wtedy się to jeszcze tak nie nazywało,z Niemenem w studiu warszawskiej telewizji:któryś z krytyków muzycznych (Dariusz Michalski?)napadł na niego. „Dlaczego pan nie chce być kolegąCzerwono-Czarnych, tylko chce pan być kolegąBeethovena?!”Kilonia, który to mógł być rok? 1985, 86? KoncertCzesława Niemena w Centrum Kultury „Wędzarnia”,Kulturzentrum Raucherei, w dzielnicy Gaarden, zamieszkałejw dużym stopniu przez Turków, pracownikówpobliskiej stoczni HDW, wraz z hamburskąnajwiększą w Europie, z których powodu taniemieszkania, więc i dużo studentów, co 10 mieszkaniecstolicy Szlezwika-Holsztynu jest studentem.Niemena widzieć gratka dla mnie niebywała, mieszkałemwtedy na wsi pod Preetz, w SzwajcariiHolsztyńskiej, przyjechałem 20 km na rowerze. Wstęp5 marek (bilet do opery kosztował od 40 do 100).Sala mroczna, ściany zabudowane sczerniałymiszufladami do wędzenia ryb, półświatło. Niemen zehabe einige aus meinem Quartier mitgebracht, auchein paar auf Deutsch, für die Berliner Freunde undBekannte. Ich bin dran, schiebe ich die Bücher vor,Miłosz unterschreibt automatisch, zum Schlussreiche ich ihm mein eigenes Buch hin. Ich sage: „Dasist für Sie mit Hochachtung und Bewunderung vonmir. Das Thema hier sind die deutsch-polnischeFragen in der polnischen und in der deutschenNachkriegsliteratur, die schmerzhaft sind aber vonmir mit etwas Humor behandelt werden. Ich habe esfür die einfachen Leute in Deutschland verfasst, eswar eine Auftragsarbeit, gut bezahlt. Es gibt hier vielMaterial aus Ihrem Werk. Bitte sehr“. Miłosz gucktemich mit Interesse und, es schien mir, mit Sympathie,und sagte: „Und wie, soll ich es Ihnen auch unterschreiben?“„Nein, dass ist von mir für Sie“. Hinterdem Dichter stand ein deutscher Assistent, er riss mirmein Buch aus der Hand und steckte es in dieSchublade. Dort liegt sie wohl bis heute.Czes³aw NiemenWar schon zur seiner Lebzeit Jemand vom Maß,seit er tot ist, entwickelt sich in Polen ein Kult um ihn.„Pro Libris“ nimmt auch daran teil (die Texte von Z.Musiałowski, teilweise von einem Kollegenabgeschrieben). Mein Erlebnis mit dem Künstlerzeigt ihn in eine andere Perspektive als die zwei Filmeauf DVD, die ich mir vom Polnischen Institut Berlingeliehen habe. Ein Gottesdienst, in dem mir speziellein Stück mit dem Kabarettisten Laskowik gefiel. Einfeierliche Konzert Ende der 70-ger. Laskowik sprichtNiemen an: „Herr Czesław, Sie haben sich einenprächtiges Pseudonym ausgewählt. Weil man mitdem Fluss laaange fahren kann… und in den letztenZeiten mit dem Strom!“ Niemen reagierte angespannt,die kabarettartige Konvention passte ihm nicht,er fühlte sich in so was nicht gut. Ich erinnerte michan eine Talkshow mit Czesław Niemen, die ich vorJahren im polnischen Fernsehen gesehen hatte: einbekannter Musikkritiker griff Niemen stark an:„Warum wollen Sie, anstatt ein Kollege von dem Band„Die Schwarz-Rote“ (ein polnischer Rockband mitdem heutigen deutschen „Tokio Hotel“ vergleichbar –Bemerk. von mir, J.W.) zu bleiben, unbedingt einKollege von Beethoven werden?!“Es war in Kiel, in welchem Jahr? 1985, 86? EinKonzert von Czesław Niemen im Kulturzentrum„Räucherei“ in Gaarden, dem Stadtteil, wo viele86


swoją elektroniczną aparaturą, komputerami, synchronizatoramiMooga, sam prowadzi swój koncert– po angielsku. Gra, śpiewa, kwili, grzmi. Pomiędzyjednym a drugim kawałkiem – zaczął od fragmentówswojej muzyki filmowej, teatralnej – Artystatokuje coś swoim cienkim a chropawym głosem(śpiewał pięknie, lecz głos mówiony miał słaby,pipowaty), po angielsku, nagle z galeryjki na górzew pięknym języku Adama Mickiewicza pada:„Czesiu, a Mimozami będzie?!”Czesiu się zająknął, spojrzał w górę, twarz mulekko sciemniała, odrzekł: „Będzie”. I grał dalej. Aleza parę minut znowu, z parteru gdzieś z tyłu: „Czesiu,a Dziwny jest ten świat?! Bęęędzie???!!!”Niemen przerwał duszenie Mooga, wstał odwarsztatu i mówi: „Będzie. Będzie. Bo dziwny jest tenświat”. I do publiczności: „Sorry. I must talk with maypeople... A small speach”. Speach był taki: „Moidrodzy, ja nie wiem, kto wy jesteście, skądżeście się tuwzięli. Ale proszę was nie przeszkadzać. Nie jesteśmyu cioci na imieninach tylko na koncercie. Który jatu daję dla niemieckiej publiczności. To jest mojapraca, za to jestem zapłacony. Rozumiemy się,okay?”. Na to któryś wrzasnął: „Jasne, Czesiu, my ciękochamy, przepraszamy!” Do końca już nie byłoekscesów.Po koncercie podchodzę do Niemena, mówię:„Dobry wieczór, cieszę się niemożliwie, że tu panawidzę, nie byłem w kraju od 1981. Można panazaprosić na lampkę wina do kawiarenki tutaj?”. „Nawino to nie” – mowi Niemen – „ale na herbatę”.Usiedliśmy, Niemen jakby trochę zdezorientowany,trochę wobec mnie czujny, ale i przyjazny rodakowi,co go zagadnął był na obczyźnie. Pyta mnie: „Proszępana, co to byli za ludzie, ci Polacy? Dużo ich było nasali, skąd oni się wzięli? Ja byłem zaskoczony, byłemprzygotowany, że występuję dla Niemców...”Wytłumaczyłem Czesławowi Niemenowi, że to byliaussiedlerzy, polscy Niemcy w cudzysłowie lub i bezcudzysłowu, którzy się tu jako Niemcy ujawniają –masowo zwłaszcza po 13 grudnia 1981 roku. Jest toludek prosty, wesoły, nastawiony zabawowo, bawiąsię dobrze za nieduże pieniądze, jakie wypłaca imRepublika Federalna na życie i na naukę niemieckiego,na życie dla nich starczy. Bawią się jak u ciocina imieninach.Niemen posiedział chwilę, opowiedziałem mukrótko o sobie, porozmawialiśmy o Warszawie, o życiuw Polsce wczoraj i dziś – raczej był wstrzemięźliwy,Türken leben, Arbeiter der HDW-Werft, zu der Zeitmeistens arbeitslos; deswegen sind dort billigeWohnungen wo auch viele Studenten leben, jeder 10Kieler ist ein Student. Niemen vor Gesicht zu bekommen,war für mich eine unglaubliche Freude, ichwohnte damals bei Preetz, Holsteinische Schweiz,von wo ich 20 km mit dem Fahrrad kam. Eintritt:5 DM (eine Karte für das Operhaus Kiel kostetedamals 40 bis 100 DM).Ein finsterer Saal, die Wände aus den Schubladenschwarzen vom Rauch, in denen einst man die Fischeräucherte. Niemen steht auf der Bühne mit seinerElektronik, mit der gewaltigen Moog-Apparatur, ermoderiert sein Konzert selbst – auf English. Erbegann mit seiner Film- und Theatermusik,kommentiert die Stücke mit seiner schwachenund klanglosen Stimme (er sang enorm stark, aberredete sehr leise, mit einem flachen Fallset) aufEnglish. Er spielt, singt, jammert, donnert. Plötzlichhört man von hinten aus dem Saals eine mit Energiegeladene Frage in der schönen Adam-Mickiewicz-Sprache: „Czesie, aber Mit der Mimose singstdu auch?!“Czesie stolperte über den unerwarteten Aufrufgewaltig, guckte in die Tiefe des Raumes, seinGesicht wurde rot. Er antwortete: „Ja, das singe ichauch“. Und spielte weiter. Aber nach kurzer Zeitkommt wieder, von einem anderen Platz: „Czesie,und Die unsere komische Welt? (ein Superhit vonNiemen aus den 70-gen Jahren, J.W.) Singst du denSong für uns???!!!“Niemen unterbrach die Beschäftigung mit demMoog, entfernte sich von der Apparatur in RichtungZuschauerraum und sagte: „Ja, das singe ich auch.Gewiss. Weil diese Welt komisch ist, ja und wie“. Undzum Publikum: „Sorry. I must talk with may people...A small speach”. Diese Speach auf Polnisch war: “Meine Lieben, ich kenne euch nicht, weiß nicht, werihr seid. Aber bitte nicht stören. Hier ist nicht einTantchengeburtstag, sondern ein Musikkonzert. Ichwurde bestellt, um für das deutsche Publikum zu singen.Dafür werde ich bezahlt. Verstehen wir uns,OK?“ Darauf folgte ein polnischer Schrei aus vollerKehle: „Aber klaaar, Czesie, wir lieben dich,Verzeihung!“ Es gab keine Ausfälle mehr.Nach dem Konzert komme ich auf Niemen zu,spreche ihn an: „Guten Abend, ich freue michaußerordentlich Sie hier sehen zu können, ich bin seit1981 in Polen abwesend. Darf ich Sie hier ins CaféNA GRANICY87


nie wiem, czy z nieufności wobec nieznajomego, czyz przyrodzonej mu powściągliwości. Przyszedł ktośpo niego, by go odwieźć do hotelu. Zapomniałempoprosić go o wizytowkę. Ale może nie miał.Timm UlrichsTimm Ulrichs nie każdy wie, kto jest. Bywał nałamach pism artystycznych, w książkach, naważnych wystawach „nowej sztuki” od końca lat60., ale telewizja raczej rzadko go pokazywała. Niebył taki ekspansywny jak jego starsi trochę koledzy„junge Wilden“: Lüpertz, Baselitz, Immendorf(w zeszłym roku sporo o nim stacje nadawały, bowłaśnie był umarł). Ulrichs nie miał tak obrotnychmenagerów jak Werner, Castelli, wielcy galeryści,macherzy-animatorzy międzynarodowej scenysztuki współczesnej, którzy inwestują w nowenazwiska setki tysięcy dolarów, by wyciągnąć miliony.Dzieło Timma Ulrichsa opiera się na pomyśle,w żadnym wypadku nie na materii, która pchnęła np.Wernera do wylansowania na Documenta w Kasselw 1988 roku nikomu nieznanej Czeszki MagdalenyJetelovej (inwestycja w rzeźbiarkę kosztowała ponogalerystę 500 tysięcy dolarów – podawał miesięcznik„Art”) – z jej rzeźbami w drewnie, przypominającymirozsypane zapałki, tylko że rozmiarów ogromnychbelek okrętowych z czasów Kolumba i Vasco daGamy. (O Jetelovej wybuchło i ucichło, przed Kasselrobiła w Pradze tradycyjne dość rzeźby. Pewnie jestgdzieś profesorem, trzeba sprawdzić w internecie.Co się stało z tymi klocami?) Ulrichs, mimo jegoponiekąd „sztuki zaangażowanej” nie jest ażStaeckiem – ten opiera się nie na możnychgalerystach czy dyrektorach ważnych muzeów leczna przemożnych politykach; znam Klausa Staeckabliżej, poświęcę mu osobną Fotkę w tych Ugadach,w części drugiej.Kto nie wie, niech się ode mnie dowie: TimmUlrichs jest naczelnym nazwiskiem sztuki konceptualnej(jako zjawiska już historycznego – nie mylićz dzisiejszą „sztuką konceptu”) w Niemczech, jak IanHamilton Finlay w Anglii czy Roman Opałkaw Polsce (nie mieszka). Jak Joseph Kossuth w USAi dzięki temu w całej sztuce światowej, bo do sztukiświatowej droga prowadzi przez Nowy Jork, jak dopołowy zeszłego wieku prowadziła przez Paryż,a w XIX w. przez Monachium, jeszcze wcześniejprzez Rzym.zum Lämpchen Wein einladen?“ „Zum Wein liebernicht, aber zum Tee“ – erwiderte der Künstler. Wirsetzten uns, Niemen ein bisschen verwirrt, etwasmisstrauisch, aber auch freundlich zu mir, zu einemLandsmann, der ihn in der Fremde ansprach. Erfragte mich: „Sagen Sie, was für Leute waren das,diese Polen? Gab es sie viele, woher? Ich wurde überrascht,dachte doch, ich trete vor dem deutschenPublikum auf…“ Ich erklärte Czesław Niemen, dassdiese Leute Aussiedler sind, polnische Deutsche mitGänsefüsschen oder auch ohne, die sich in derBundesrepublik als Deutsche aus Polen bekennen – ingroßer Zahl besonders nach dem 13. Dezember 1981.In der Masse sind sie ein lustiges, einfaches Volk, sieamüsieren sich gut für das nicht große Geld, dasihnen der Staat auszählt, fürs Leben und fürsDeutschlernen. Fürs Leben ist es ihnen genug, sieamüsieren sich gut, wie auf einem Tantchennamenstag.Niemen blieb eine Weile, ich erzählte ihm einwenig von mir, wir unterhielten uns über Warschau,über das Leben in Polen gestern und heute – er zeigtesich eher zurückhaltend, ich weiß es nicht, war dasMisstrauen zu einem Fremden oder einfach seinenatürliche Zurückhaltung. Es kam jemand, um ihnabzuholen und ins Hotel zu fahren. Ich habevergessen, ihn um eine Visitkarte zu bitten. Abervielleicht hatte er keine.Timm UlrichsNicht jeder weißt, wer er ist. Seit Ende des 60-er Jahre zeigte er sich immer wieder in derKunstzeitschriften und –bücher, war auf den wichtigenAusstellungen der „neuen Kunst“ präsent; imFernsehen nicht so oft. Er war nicht so dranggängerischwie seine etwas älteren Kollegen die „jungeWilden“: Lüpertz, Baselitz, Immendorf (im letztenJahr hat sich das Fernsehen ziemlich mit ihmbeschäftigt, weil er starb). Ulrichs hatte nicht sotüchtige und geschickte Manager wie Werner,Castelli, große Galeristen, Regisseure der Szene derinternationalen Gegenwartskunst, die in neueNamen Hunderttausende Dollars investieren, umMillionen zu gewinnen. Das Wesen des UlrichschesWerks ist die reine Idee, nicht die bearbeitete Materie– das zweite verkauft sich besser, aus dieser Grundz.B. hat Werner auf der Documenta 1988 die früherunbekannte Tschechin Magdalenia Jetelová lanciert;88


O sztuce konceptualnej, concept art, konzeptuelleKunst, koncjeptualnoje iskusstwo (było w Rosji,było, tylko w podziemiu, wyszło na jaw poprzełomie, widziałem w Berlinie arcywystawę)wygłosiłem był jako „młody badacz” w zamierzchłychczasach (1972) referat w Łódzkim TowarzystwieNaukowym. Referat nazywał się Zjawiskaawangardowe współczesne: konceptualizm, poezjakonkretna. Prace Ulrichsa, które m.in. wówczas prezentowałemgremium uczonych łódzkich humanistów,zostały z politowaniem obśmiane przezstarszych profesorów, jak i w całości obu „zjawiskawangardowych”, serwowanych wówczas przez„młodego badacza”. Jeden starszy profesorpolonista powiedział do mnie po posiedzeniu: „Panie,już ten Białoszewski to nie jest dla mnie żadna poezja,to są głupstwa, a te pańskie przykłady to są »fraszkimaszynopisaszki«, rozumie pan?”Przypomnę jedną taką „fraszkę” Timma Ulrichsaz mojego referatu:P R A K T Y K AGodziny przyjęćdo uzgodnieniaA R T Y S T Y C Z N ANie potrzeba tej pracy koniecznie fotografować,jak nakazuje konwencja obowiązująca w nauceo sztukach plastycznych. To dziełko Ulrichsa jestwypowiedzeniem językowym, nie obrazowym,dlatego przetłumaczyłem na polski, jak utwór literatury(tekst oryginalny: KUNSTPRAXIS. Sprechstundennach Vereinbarung). Ważne jest natomiast w tejwypowiedzi, by nie pominąć jej aspektu „przedmiotu”pisarskiego, drukarskiego. Jest ona „szyldem”,„wywieszką” – jest to niby-tabliczka na drzwiachgabinetu lekarskiego mianowicie. Sens tego dziełkaTima Ulrichsa jest taki, że jesteśmy chorzy i musimypójść do lekarza. Kto? My, odbiorcy sztuki, jej nibyadoratorzy, miłośnicy sztuki, w gruncie rzeczy ślepii głusi na jej istność, krowy i woły wygapiające się namalowane wrota. Podziwiający, bo „trzebapodziwiać”, zachwycający się, bo „należy sięzachwycać”. „Wszyscy się zachwycają”. „Słowackiwielkim poetą był, mówię wam, wbijcie to sobiedobrze do głowy. Podziwiamy, zachwycamy się, bowielkim poetą był!” – agituje profesor Bladaczkasie machte bis dahin ganz durchschnittliche figurativeHolzskulpturen (der Galerist „entdeckte“ sie inPrag und solle in sie 500 000 Dollars in sie investierthaben – ich habe das in der Monatsschrift “Art“ gelesen),in Kassel zeigte die Bildhauerin eine abstrakteInstallation aus enormen schlichten Holzbalken (überJetelová ist heute so gut wie nichts zu hören,wahrscheinlich ist sie irgendwo Kunstprofessorin,muss ich im Internet nachsehen; was ist mit demBalken passiert?). Ulrichs, obwohl man seineArbeiten als „engagierte Kunst“ sehen kann, ist aberkein Staeck – der Letzte macht seinen Weg nicht mitden großen Galeristen oder Museenleiter, sondernmit den mächtigen Politikern; ich kenne Klaus Staecknäher, widme ihm ein gesonderte „Foto“ in diesenUn-Reden.Wer es nicht weiß, soll es von mir hören: TimUlrichs ist der wichtigste Name der konzeptuellenKunst (ich meine hier „konzeptuelle Kunst“ alsPhänomen in der Kunstgeschichte und nicht dieheutige Konzeptkunst) in Deutschland, wie IanHamilton Finlay in England oder Roman Opalka inPolen (er lebt seit Jahrzehnten im Westen). WieJoseph Kossuth in der USA und Dank dessen in derWelt, weil in die Weltkunst den Weg über New Yorkführt, wie es bis zur Hälfte des 20.Jh. über Parisführte, hundert Jahre früher über München, nochfrüher Rom.Über die konzeptuelle Kunst, concept art, koncjeptualnojeisskustwo (es gab sie in Russland, ja, aberin Untergrund, es zeigte sich nach Perestroika, ichhabe eine Superausstellung in Berlin gesehen) hieltich in den Urzeiten (1972) als „junge Forscher“ einenVortrag auf einer Sitzung des Lodzer Wissenschaftsvereins(Łódzkie Towarzystwo Naukowe).Der Vortrag hieß: Die avantgardistischen Phänomene:konzeptuelle Kunst und konkrete Poesie. DieArbeiten von Ulrichs, die ich damals vor demGremium der Lodzer Gelehrten vorgetragen habe,wurden von den älteren Professoren unbarmherzlichausgelacht, wie auch die von dem „jungen Forscher“präsentierte „avantgardistische Kunst“ in Ganzem.Ein ältere Professor sagte mir nach der Sitzung:„Wissen Sie, schon die so genannte „linguistischePoesie“ ist für mich keine Kunst, das ist Quatsch, unddie Beispiele von Ihnen sind auch Quatsch, verstehenSie?“An so einen „Quatsch“ von Tim Ulrichs ausmeinem damaligen Vortrag erinnere ich mich:NA GRANICY89


w Ferdydurke, cały wykład z estetyki na ten tematdaje Gombrowicz w Przedmowie do Filidoradzieckiem podszytego.Profesor Stefan Morawski pisze w książce Nazakręcie: Od sztuki do po-sztuki (1985), że intencjąkonceptualistów było uderzenie w zastygłe instytucjesztuki: w skostniałe szkolnictwo, w zrutynizowanemuzealnictwo i wystawiennictwo artystyczne,w skomercjonalizowany rynek sztuki, w ple-ple i ble--ble krytyki artystycznej, w drętwe doktoraty nanudne tematy, niby o sztuce, a w gruncie rzeczyo niby-nauce o niej („a Lévi-Strauss to, a Barthéstamto, a Gremais owo, a Porębski...”).W istocie „nowa sztuka” była częścią rewoltymajowej 1968 roku. W aspekcie społeczno-politycznym.W aspekcie estetycznym natomiast trzon jejstanowiła metasztuka – sztuka o sztuce. Co jestsztuką, czym jeszcze może być sztuka – oto pytaniakonceptualistów. Odpowiadać na nie lepiej potrafisłowo niż obraz. Teoretyzowanie o sztuce zastąpiłowarsztatową praktykę artystyczną. Timm Ulrichstakże teoretyzował, nie było to jednak teoretyzowaniejałowe – jak u znakomitej większości artystówkonceptualnych. Przy użyciu prostych środkówwyrazu Ulrichs uderzał w tradycyjne przyzwyczajeniaw rozumieniu sztuki, jej funkcji – nie tylko czystoestetycznej, także społecznej. I zawsze bez zadęcia,z humorem, z reguły czarnym. Znana jest fotografiaartysty z białą laseczką i opaską ślepca. Temat lekcji:Sztuka.Porzucając od 1981 roku teorię w Polsce Ludowejdla praktyki artystycznej w Republice Federalnejstraciłem z oczu tak poezję konkretną, jak sztukękonceptualną, a więc i Timma Ulrichsa. Gdzieś podkoniec lat 80. wpadł mi w ręce reportaż o nimw dodatku niedzielnym do tygodnika „Der Stern”.Dobry adres, wprawdzie nie telewizja, ale „Sterna”czytają tysiące ludzi. Tekst był o tym, jak Ulrichswydaje swoją profesorską pensję (był profesoremsztuki w Monastyrze, od 1987 Staatliche KunstakademieMünster) na pomysły artystyczne – jużw zamierzeniu niedochodowe, lub w mizernym stopniubilansujące wydatki na sztukę. Urząd skarbowykwestionował zatem jego status zawodowegoartysty, groził, że uzna go za amatora i koniecz odpisami od podatków wydatków na głupstwa.Profesor Morawski zauważa słusznie, jak prędkoopierzyli się konceptualiści-rewolucjoniści, jak ochoczodali się wchłonąć zwalczanym przez siebie insty-K U N S T P R A X I SSprechstundennach VereinbarungDiese Arbeit muss nicht unbedingt fotografiertwerden, was die kunstwissenschaftliche Konventionverlangen könnte. Das kleine Werk von Ulrichs isteine sprachliche Aussage, keine bildnerische, deswegenkann ich sie „abschreiben“ und, wie man inmeinem polnischen Text daneben sehen kann, auchübersetzen – wie ein Gedicht, wie ein literarischesWerk. In dieser sprachlichen Aussage ist ihr Aspektdes „Gegenstandes“ der Schrift- und Druckkultur vongroßer Bedeutung. Das ist ein quasi-Schild – wie aufden Türen von einer Arztpraxis. Der Sinn dieseskleinen Werkes von Tim Ulrichs ist, dass wir kranksind und zum Arzt gehen müssen. Wer? Na wir, daskulturelle Publikum, die Scheinliebhaber der Kunst, inWirklichkeit blöde Ochsen und Kühe, die wenig odernichts davon verstehen, nichts spüren. Wir zeigenuns begeistert von der Kunst, weil wir begeistert seinsollen. Das hat doch meisterhaft Witold Gombrowiczin seinem weltbekannten Roman Ferdydurkebewiesen; er kriegte den Nobelpreis für die Literaturnur aus dem Grund nicht, weil er bevor starb.Professor Stefan Morawski schreibt in dem BuchAuf der Kurve.Von Kunst bis Nach-Kunst (Na zakręciesztuki. Od sztuki do po-sztuki, 1985), dass diekonzeptuellen Künstler einen totalen Angriff auf dieerstarrten Institutionen der Kunst bezweckten:anachronistische Kunstschulen, tote Museen,Routine und Bürokratie im Ausstellungswesen,Kommerzherrschaft im Kunstbetrieb, Bla-Bla und Pi-Pa-Po in der Kunstkritik, langweilige„Kunstwissenschaft über Kunstwissenschaft“ – nichtüber Kunst („Lévi-Strauss sagte das, aber Barthésdas andere und Gremais ähnliches, aber Porębski…“).Allerdings war „die neue Kunst“ ein Teil derMairevolte 1968. In dem politisch-sozialen Aspekt. Indem ästhetischen Aspekt ihr Kern war die „Kunst ansich“ – die Kunst über die Kunst. Was ist die Kunst,was kann noch die Kunst werden – das waren dieHauptfragen dieser Revolte-Künstler. Man kann dieFragen besser mit dem Wort als mit dem Bild beantworten,die Künstler begannen also über die Kunstzu theoretisieren. Die Theorie wurde zur künst-90


tucjom sztuki. Nie Ulrichs – pomyślałem sobie przylekturze „Sterna”. Gdzieś na początku nowegotysiąclecia znów natknąłem się na Ulrichsa, tymrazem w „Kunstforum”, naczelnym niemieckimpiśmie o sztuce. Ciągle wiernego sobie. Wygrałmianowicie konkurs na fontannę miejską, jeśli się niemylę, w Bayreuth. Wygrał u profesjonalnego jury.Projekt natomiast nie przeszedł w Radzie Miejskiej,bo mieszczanie uznali go za podejrzany. Artystazaprojektował źródło w centrum miasta z nadnaturalnejwielkości fajansowymi filiżankami, talerzykami.„Co to my tu niby w Bayreuth mamy brudnenaczynia do mycia?” – pytał jeden ze wzburzonychradnych przewodniczącą jury konkursu, historykasztuki z Berlina. Radni anulowali wyrok profesjonalnegojury i wybrali do realizacji inny projekt: „solidny,tradycyjny” – dodajmy: „przeciętny, nudny”, niewadzi nikomu...Cieszyłem się niebywale na Timma Ulrichsa, gdydowiedziałem się, że kolegujemy w dużym międzynarodowymprojekcie Goetzen – Ich und die Anderen,rozpostartym nad Odrą na Frankfurt i Słubicez okazji rozszerzenia Unii Europejskiej w 2004 roku(pisałem o nim w „Odrze” i także w „Pro Libris”).Chciałem się Artyście zwierzyć z mojej wieloletniejadoracji jego sztuki i zaprosić go do mojego własnegoprojektu, który wówczas miałem w zamyślew polsko-niemieckiej kooperacji. Otwarcie ProjektuGoetzen odbyło się we Friedenskirche, najstarszymkościele frankfurckim, odrestaurowanym świeżo nacele kulturalne, nie religijne. Tam też było zainstalowanemoje dzieło, Ulrichs miał własny tzw. domeksztuki. Po mowach polityków podchodzę do TimmaUlrichsa – zrobił się chudziutki, siwiutki, piętnastoletnichłopiec przez Merlina zamieniony w starca – mówię:„Timm, jestem Jacek Wesołowski, strasznie się cieszę,że mogę cię poznać live...” Na to Ulrichs uśmiechnąłsię jakoś krzywo, umknął mi wzrokiem i powiada:„Może później...” Później był bufet, z dwoma kuflamipiwa robię drugie podejście, a ten znów:„Później...” I umyka. Ki diabeł? Może poczuł siędotknięty owym „ty” – ale przecież jest zwyczajemna świecie, że artyści mówią sobie z punktu po imieniu.A może chodziło o to, że nazwisko Timm Ulrichsjest w encyklopediach i słownikach o sztuce, w internetowejWikipedii, a Jacek Wesołowski nie jest? Nonie, chyba niemożliwe... W każdym razie pomyślałemsobie: „Trzeci raz ja już cię indagować nie będę...”I poczułem, że tak mi się robi z Timmem Ulrichsem,lerischen Praxis, eigentlich anstatt. Timm Ulrichs theoretisierteauch, seine Beiträge waren aber nichtunbedingt nur unfruchtbare Theorien, wie bei denmeisten konzeptuellen Künstler. Mit sehr einfachen,allgemein verständlichen Mittel versetzte Ulrichsdem traditionellen Denken über die Kunst und ihreFunktion – nicht nur die ästhetische, vor allem diegesellschaftliche. Und immer unprätentiös, mitHumor, aus der Regel mit dem schwarzen – Schläge.Bekannt ist das Foto des Künstlers mit weißem Stockund Armbinde eines Blinden. Thema der Lektion: DieKunst.1981 hörte ich mit der Literatur- und Kunstwissenschaftin Volkspolen auf, ich wandte mich inder Bundesrepublik zur eigenen Kunstpraxis. Damitverlor ich von den Augen sowohl die konkrete Poesieals auch die konzeptuelle Kunst, also ebenso TimmUlrichs. Etwa um 1990 fiel mir ein Artikel über ihn indem Wochenschrift „Der Stern“ in die Hände. Einegute Adresse, natürlich nicht wie das Fernsehen, aberder „Stern“ wird von Tausenden gelesen. Im Artikelstand, dass Ulrichs sein Kunstprofessorgehalt (er warProfessor in der Kunstschule Münster, seit 1987 dieStaatliche Kunstakademie Münster), für seine künstlerischenKonzepte ausgibt – die schon inVoraussetzung kein Gewinn bringen können unddeswegen wir er vom Finanzamt bei derEinkommensteuerabrechnung nicht als Profi- sondernals Hobby-Künstler betrachtet. Ende mit derSteuerabsetzung für den Quatsch. Der ProfessorMorawski schreibt mit Recht, wie schnell diekonzeptuellen Künstler die revolutionäre Ideenabgegeben und sich in den von sich gehasstenKunstinstitutionen etabliert haben. Nicht meinUlrichs – dachte ich bei der Sternlektüre. Am Anfangdes neuen Jahrtausends begegnete ich ihn wieder –diesmal in „Kunstforum“, das der Haupttitel unterden deutschen Kunstzeitschriften ist. Ulrichs bleibtsich immer treu – dachte ich. Er hat einenWettbewerb für ein Stadtbrunnenprojekt gewonnen,wenn ich mich ich irre, in Bayreuth. Gewonnenhat er bei einer professionellen Jury. Das Projektwurde aber von dem Stadtrat abgelehnt, weil es denBürger verdächtig schien. Der Künstler hat einenBrunnen mit unnatürlich großen Tassen und Tellernentworfen. „Haben wir etwa hier in Bayreuth dreckigesGeschirr zum Spülen?“ – fragte mit Empörungein Stadtrat die Juryvorsitzende, eine Kunsthistorikerinaus Berlin. Die Bürger haben das UrteilNA GRANICY91


jak Józiowi jest z Markiem Koterskim mniej wiecej.I tym razem kamerę na podorędziu miałem i też fotkinie zrobiłem.Część II w następnym numerzeBerlin, 2008 r.der professionellen Jury zunichte gemacht und einanderes Projekt gewählt: „ein solides, traditionelles“ –das heißt: „durchschnittliches, langweiliges“, störtniemanden.Ich freute mich sehr auf Timm Ulrichs, als icherfuhr, dass wir bei dem großen internationalenProjekt Götzen – Ich und die Anderen inFrankfurt/Oder und Słubice aus dem Anlass der EU-Erweiterung 2004 (ich berichtete darüber in „Odra“und auch in „Pro Libris“) Künstlerkollegen werden.Ich wollte dem Künstler meine langjährigeBewunderung seiner Kunst aussprechen und ihn zueinem eigenen Projekt, das ich gerade in derdeutsch-polnischen Zusammenarbeit vorbereitenwollte, einladen. Die Eröffnung des ProjektesGoetzen fand in der Friedenskirche statt; sie ist dieälteste Frankfurter Kirche, gerade wurde sie frisch fürkulturelle und nicht liturgische Zwecke renoviert.Dort war mein Werk installiert, Ulrichs hatte eineigenes „Kunsthäuschen“. Nach den Reden vonPolitikern komme ich zu Timm Ulrichs zu – er wurdegrau und zierlich, sah wie ein von Merlin in Greis verwandelter15jähriger Junge. Ich sage zu ihm: „Timm,ich bin Jacek Wesołowski, freue mich außerordentlich,dich live kennen zu lernen… „ Ulrichs sahmich irgendwie schief und unsicher an und murmeltevor sich hin: „Vielleicht später…“ Später war einüppiger Imbiss, mit zwei Bierkrügen in den Händenmache ich den zweiten Versuch, und er wieder:„Später…“ Und läuft weg. Was ist, zum Teufel?Vielleicht ist er mit dem meinen „du“ nicht zufrieden,aber es ist doch üblich unter den Künstler in allerWelt, dass sie sich duzen. Oder geht es darum, dasden Namen Timm Ulrichs in Kunstlexika, in derInternet-Wikipedia zu lesen gibt und JacekWesołowski nicht? Nein, dass kann doch nicht sein…Schließlich aber dachte ich: „Zum dritten Mal sprecheich dich nicht an…“ Und ich spürte, dass es mir mitTimm Ulrichs so ergeht, wie ungefähr dem Sepp mitMarek Koterski. Und diesmal hatte ich meineKamera bei mir und ein Foto machte ich doch nicht.Berlin, 2008Teil 2. im nächsten HeftÜbertragung ins Deutsche vom Autor


Zbigniew MichTrumna papieska„Berlin jest biedny, ale sexy“ – twierdzi nadburmistrzniemieckiej stolicy Klaus Wowereit. W okolicachLudwigkirchstrasse w dzielnicy Wilmersdorfzdobione sztukateriami kamienice skupione wokółkatolickiego (rzadkość w tym mieście) kościoła SanktLudwig poświadczają, jakby na przekór burmistrzowi,zamożność mieszkańców. Rozłożyste drzewaocieniają szerokie chodniki. W pogodne dni nawetpóźną jesienią personel licznych tu kawiarni, barów,restauracji ustawia pod drzewami stoliki. Zasiądąprzy nich panie i panowie, którzy przed wyjazdem nakolejne spotkanie w dzielnicy rządowej bądźw okolicach filharmonii i Neue Nationalgalerie zechcąwzmocnić się na świeżym powietrzu francuskimrogalikiem albo włoską kawą. Później ich miejscazajmą turyści. Nie ma tu wprawdzie zabytków animuzeów, ale mniej okazałe kamienice mieszczą pensjonaty,z których chętnie korzystają turyści ze„starych” niemieckich krajów. W zachodniej częścimiasta – wydaje im się – można spać spokojnieji wygodniej, jak dawniej. Nim wyruszą w kierunkuwyspy muzeów w drodze do przystanku autobusowegoczy kolei miejskiej chętnie odwiedzą kilkaz tutejszych starannie urządzonych sklepów. Jeśliwcześniej nie natknęli się w ulicznej kawiarni nasączącego ze szklaneczki wydawcę i byłego niemieckiegoministra kultury Michaela Naumanna, tomoże dostrzegą jedwabną muchę Petera Rauesmakującego południową sałatę. Zapewne nie każdyz turystów wie, że adwokat Peter Raue był doniedawna przewodniczącym strowarzyszenia przyjaciółNeue Nationalgalerie i że on właśnie zorganizowałsłynną, odwiedzaną tłumnie wystawę dzieł zezbiorów MoMA w Nowym Jorku. W księgarniShakespeare & Company można natknąć się naRabeccę Horn. Aktorka Katharina Thalbach napewno łatwiej wpadnie w oko pijącym cappucinow Manzinim. Wszyscy ci znani berlińczycy tuw okolicy mieszkają. Idąc od Manziniego w kierunkukatolickiej szkoły i kościoła pod wezwaniem francuskiegokróla mijam elegancki zakład fryzjerski,popularną restaurację Weyersa, antykwariat z chińszczyznąi biedermeierowskimi krzesłami, Men’s ArtGallery z książkami i gadżetami dla kochającychinaczej. Za rogiem znajduje się mała boulangerie. Podrugiej stronie ulicy drzemie pusta przed południemenoteca, tuż za nią śpi twardo o tej porze nocny barZur weissen Maus, czyli pod białą myszką. Za absydąSankt Ludwig, parę metrów od baru na placu zabawjakieś dziecko drze się wniebogłosy. Matka oddala sięz nim w kierunku Kurfürstendamm. Odwracamwzrok. Tuż obok umieszczonych na czarnym tlenapisów reklamujących instytut zaawansowanegopicia pod białą myszką widnieje złoto-czarny szyldzakładu pogrzebowego. O krok dalej za szerokimoknem wystawowym umieszczono tylko jedną, jakżeprzecież uroczą sukienkę dla pierwszoklasistki. Innedziecięce ubranka wiszą dyskretnie w głębi sklepu.Szybko jednak kieruję wzrok na powrót ku wystawiezakładu pogrzebowego. Za szybą stoi trumna.„Trumna papieska” – głosi napis obok. I rzeczywiście.Widzę dokładną kopię trumny oglądanej na tyluruchomych i nieruchomych obrazach po Wielkanocy2005. W wieku wyżłobiono znany herb z dużym M.Z drzew opadają liście. Wracają obrazy z wiosnytamtego roku. Odczytuję umieszczoną przy trumnieinformację i dowiaduję się, że za prostą z pozoruformą trumny kryje się model wymagającynajwyższych umiejętności rzemieślniczych. Detaletakie jak wpuszczane na zakładkę łączenia brzegów,94


niewidoczne zamknięcia wieka trumny, jak równieżżeglarskie uchwyty (drewno w połączeniu z grubymkonopnym sznurem), które przy wystawieniu zwłokdają się przez wzgląd na estetykę dyskretnie umieścićpod dnem trumny – wszystkie te szczegóły nadajątemu produktowi specjalny charakter – podajez dumą właściciel zakładu pogrzebowego. Nota benew <strong>Lubuskie</strong>m można się często spotkać z określeniem„salon pogrzebowy”. Tu ta nazwa też byłaby namiejscu. Pokrywę trumny można zamówić w kilkuwariantach: całkiem gładką albo też z krzyżem, takjak ta wystawiona w oknie. W końcu trumna stoivis-à-vis katolickiej, choć po prusku surowej,świątyni. Dalej czytam, że do produkcji trumnypapieskiej używa się drewna świerkowego albocyprysowego, a jej powierzchnię bejcuje w kolorzemiodowym. Zakład zapewnia jedwabną pościel trumienną.Serwis można uzupełnić mową nad trumnąbądź śpiewem podczas uroczystości pogrzebowych,bądź też listą kondolencyjną. Zapisałem numer telefonu,aby zadzwonić i zapytać o cenę trumny.W końcu nie zrobiłem tego. Chowam ołówek dokieszeni i zostawiam trumnę papieską za sobą.Spacerem mijam znajdujący się nieopodal dom,w którym mieszkał Günter Rexrodt, niegdyś ministergospodarki w rządzie kanclerza Kohla. Umarłniespodzianie w 2004 roku. Nawet gdyby rodzinawpadła na wątpliwy pomysł pochowania ministraw trumnie papieskiej, nie miałaby na to szans.„Produkt” jest na rynku dopiero od niedawna. Idęobok siedziby wydawnictwa Klausa Wagenbachaspecjalizującego się we „włoszczyźnie” i nieopodalambasady słowackiej znajdującej się w tym samymdomu, co sklep z wielkiej urody dywanami azjatyckimi.Klaus Wagenbach wydaje piękne książki, a zachęcado kupowania własnych „produktów“ hasłem„niezależne wydawnictwo dla niesfornych czytelników“.Kultura włoska ma w nim dobrego mecenasana berlińskim bruku. Może kiedyś znajdzie się tu ktośrozsmakowany w kulturze polskiej? Skręcam w mojąulicę. Tu też rosną drzewa, choć nie tak bujne jak zarogiem, ale liście opadają tak samo.Wieczorem siedzę ze znajomymi w knajpcew pobliżu Savignyplatz znanego w odległych przedwojennchczasach jako miejsce spotkań osób szukającychniezwykłego seksu. Opowiadam o „nowymprodukcie ostaniej posługi”. Wszyscy solennieobiecują pójść nazajutrz obejrzeć trumnę papieską.Sąsiadowi z naprzeciwka nie podoba się trumiennapościel z jedwabiu. Bardziej odpowiednia byłaby lniana.Ma rację. To czyniłoby ten „produkt” doskonałym.Dobrze po północy kierując sie ku domowi znówprzecinamy Savignyplatz. Gołym okiem widać, że niejest tak sexy jak przed laty, ale zamożność i tu, podobniejak wokół Sankt Ludwig, ma się dobrze.Czyżby najwyższy berliński urzędnik nie miał racji?Ma ją. Ta okolica zalicza się do rozsianych po Berliniewysp elegancji i dostatku. Choć leży tylko o trzy przystankiautobusowe od dworca Zoo. Tu nowe produktymają znacznie większe szanse przebicia się na rynekniż wśród przybyłych z Azji Mniejszej mieszkańcówdzielnicy Kreuzberg, co się tłumaczy – „góra krzyżowa”.95


PREZENTACJEPiotr Szurekurodził się w 1958 r. w Stęszewie. W latach 1982–1987 studiował na Wydziale Malarstwa, Grafiki i Rzeźbyw PWSSP (obecnie ASP) w Poznaniu. Dyplom z wyróżnieniem uzyskał w zakresie grafiki warsztatowej w 1987 r.Od 1987 r. pracownik Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu, a od 2001 r. wykładowca w Instytucie SztukPięknych na Wydziale Artystycznym UZ. W 1997 r. uzyskał kwalifikacje I stopnia, a w 2002 r. kwalifikacjeII stopnia w zakresie dyscypliny artystycznej – grafika. 31 października 2007 r. Prezydent RP nadał mu tytuł profesorasztuk plastycznych. Obecnie w Instytucie Sztuk Pięknych pełni funkcję kierownika Zakładu Grafikii prowadzi Pracownię Druku Wklęsłego. Prowadzi również Pracownię Rysunku z Elementami Anatomiii Perspektywy. Jest członkiem Rady Programowej Galerii Grafiki przy Bibliotece Sztuki UZ. Na kadencję2008–2012 został wybrany Dziekanem Wydziału Artystycznego UZ. W poznańskiej Akademii Sztuk Pięknychjest kierownikiem Pracowni Wklęsłodruku.W swojej twórczości zajmuje się grafiką, rysunkiem i malarstwem. Zorganizował 33 wystawy indywidualnew Polsce, Belgii, Luksemburgu, Francji, Niemczech i Szwecji. Na stałe związany z paryską Galerie Koralewski.Uczestnik około 200. wystaw zbiorowych i międzynarodowych przeglądów grafiki i rysunku. Za swoją twórczośćotrzymał liczne nagrody i wyróżnienia. Najważniejsze to: w 1994 r. Grand Prix na Triennale Grafiki Polskiejw Katowicach, w 1999 r. Grand Prix na Międzynarodowym Biennale Grafiki „Dry Point“ w Uzicach,w 2000 r. Nagroda Specjalna na Międzynarodowym Triennale Grafiki w Krakowie i w 2003 r. Grand Prix naMiędzynarodowym Konkursie Rysunku we Wrocławiu. Jest dwukrotnym stypendystą Ministra Kultury i Sztuki(1988, 2003). Za osiągnięcia artystyczne w 2005 r. otrzymał Nagrodę II stopnia Rektora UniwersytetuZielonogórskiego.Prace w wielu kolekcjach prywatnych i państwowych m.in.: Biblioteque Nationale w Paryżu, Cremona CivicMuseum we Włoszech, Kaliningrad State Art Gallery. W Polsce w zbiorach Muzeum Narodowego w Krakowie,Szczecinie, Państwowym Muzeum na Majdanku i w Muzeum Ziemi <strong>Lubuskie</strong>j w Zielonej Górze.96


Autoportret, 1998, technika mieszana na papierze, 130 x 90 x 2Autoportret, 2002, technika mieszana na papierze, 74 x 130


Autoportret, 2004, technika mieszana na papierze, 134 x 89, 30 x 23, 70 x 100Autoportret, 2007, sucha igła, 140 x 200


Autoportret, 1987, akwatinta, sucha igła, 100 x 65


Autoportret, 1999, technika mieszana na papierze, 100 x 110Autoportret, 2001, technika mieszana na papierze, 65 x 150


Marek WittbrotNadziejapowrotuJanusz Marciniak w swoim komentarzu do wystawyPiotra Szurka w konińskiej Wieży Ciśnień pisze,iż artysta „oddaje grafice nie tylko swoją twarz, alei melancholijną duszę”. Mówiąc o jego zapatrzeniuw siebie, które nie jest megalomanią, lecz samopoznaniem,zauważa iż „to, co żywiołowe, organicznei przypadkowe, zderza się w Piotrze z tym, co skupione,zamierzone, doskonale wystudiowane”.Autoprotrety Szurka są nie tylko „daleką podróżą”w głąb własnej duszy. Są trudną, ryzykownąwyprawą w głąb własnej jaźni, pamięci i wyobraźni.Są nie tylko poszukiwaniem równowagi, są drogąprowadzącą dalej niż linia, cień czy – ostatnio –barwna plama. Są nade wszystko wyjściem pozawłasny wizerunek.Autoportrety Piotra nie mówią wyłącznie o jednostkowym,pojedynczym losie. Nie są też żadnymmanifestem, ideowym przesłaniem. W nich, jakw zwierciadle, odbijają się: cierpienie, samotność,upływające życie, niewypowiedziane myśli, wątpienie,lęk, a nawet śmierć.Ktokolwiek zetknął się z Piotrem Szurkiem i jegootoczeniem, może się zdziwić, zaprotestować,a nawet zbuntować przeciwko takiemu patrzeniu,a jednak jest w jego autoportretach coś, co czyni gonie tylko mistrzem Wyrazu, prawdziwym arystokratąducha, wyrazicielem najskrytszych i najbardziej wysublimowanychpragnień. Jest w nich – jak powiedziałbyCioran – upadek w czas, jest rozdarte ciałoi niespokojny duch, jest walka, jest męka trwania,zbiorowe doświadczenie i samotnicze wadzenie sięz losem, jest ziemi proch i niebo, jest człowiek i Bóg...albo tylko my, z całym swoim skomplikowaniem,mrokiem i pragnieniem światła, oczekiwaniem i nadziejąpowrotu!97


VARIA BIBLIOTECZNERafa³ WerszlerArchitektura wnêtrza biblioteki kanonikówregularnych œw. Augustyna w ¯aganiuna tle wydarzeñ historycznychKlerycki Zakon Kanoników Regularnych św. Augustynamiał znaczny wpływ na rozwój i obecnywizerunek Żagania. Jedną z miejscowych pozostałościpo zakonnikach jest wyjątkowa bibliotekaz barokową architekturą wnętrz. W dziejach lokalizacjiksięgozbioru, wyróżniają się: biblioteka zakrystialna,biblioteka nad kaplicą św. Anny oraz przestrzeń„nadzakrystialna”. By w pełni zrozumieć problema-98


tykę zagadnienia, trzeba prześledzić losy konwentuod momentu jego przybycia do Żagania, poprzezczasy rozkwitu u schyłku średniowiecza, nieszczęściawielkich pożarów, trudny okres husycki, prawieupadek w czasie reformacji, kontrreformację i odrodzenie,barokową odbudowę w wyścigu kulturalnymz jezuitami oraz ostatnie lata uciążliwych rządówpruskich, aż do konfiskaty mienia klasztornegow 1810 roku. Należy więc spojrzeć na historię konwentuaugustianów na tle dziejów księstwa żagańskiego.Zakon klerycki był jednym z pierwszych przybyłychna Śląsk. Zakonnicy początkowo osiedlili sięw osadzie Wino na Ślęży na zaproszenie księciaHenryka Brodatego w I poł. XII w. Około 1150 rokuotrzymali wrocławską Wyspę Piasek (Arena).W ciągu kilkusetletniej obecności na ziemiach DolnegoŚląska prowadzili dzieło misyjne, duszpasterskie,charytatywne, społeczne i kulturalne, tworząc dziękirozwiniętej aktywności skryptoriów i bibliotek klasztornychznaczną ilość ksiąg i kodeksów. Obecniekanonicy regularni pracują w Polsce na ziemiachzachodnich i północnych; w Gietrzwałdzie, Ełkui Drezdenku.Biblioteka zakrystialnaPierwsza biblioteka w opactwie żagańskim powstaławraz z założeniem klasztoru w 1284 roku przykościele parafialnym pw. Wniebowzięcia NajświętszejMarii Panny. Przybywając do Żagania, zakonnicyprzywieźli ze sobą kilka manuskryptów, które stały sięzalążkiem przyszłej książnicy. Książę żagańskiKonrad II Garbaty (1290-1304) podarował zakonnikomw 1299 roku zamek, wzniesiony przez swojegopoprzednika Przemka. W połowie XIV wiekukanonicy rozbudowali obiekt, zmieniając go w pałacopacki. W następnych wiekach klasztor poddawanolicznym przebudowom. Kanonicy regularni trwaliw Żaganiu przez setki lat, mimo iż miasto wielokrotniezmieniało książęcych właścicieli.Pierwsze biblioteki tworzone były w zakrystiachkościołów. We wczesnym średniowieczu najcenniejszeprecjoza kościelne, w tym kodeksy, trzymanow szafach typu Armaria. Rozwój bibliotek zakrystialnychnastępował najczęściej poprzez budowaniekolejnych sąsiednich szaf, coraz bardziej uszczuplającychprzestrzeń zakrystii.W 1339 roku papież Benedykt XII zobowiązałbullą Ad decorem ecclesiae Zakon KanonikówA. Madonna przy pulpicie skrzyniowym, Poliptyk z Gościszowic(rewers). Ołtarz z k. św. Bartłomieja w KoninieŻagańskim. (1506-1507). Pracownia śląska. MuzeumNarodowe we WrocławiuB. C. Sceny ukazujące szafkę pulpitową (biskup Augustyn)i szafkę z dobudowanym otwartym regałem na księgozbiór(biskup Ambroży). Pentyptyk Matki Boskiej,św. Marcina i św. Wawrzyńca. Z powiatu lubińskiego.Dolna podstawa ołtarza – predella (57x236x38 cm). Pracowniaśląska. 1505 r. Muzeum Narodowe we WrocławiuD. Kaseton z przedstawieniem Maryi przy szafce pulpitowej,z nastawy ołtarzowej w miejscowości Rusko,k. św. Piotra i Pawła. Pracownia śląska 1420-1430.Muzeum Narodowe we WrocławiuRegularnych do zakładania klasztornych skryptoriów,archiwów i bibliotek. Z tego też okresu pochodząpierwsze wzmianki o pracy skryptorium w opactwieżagańskim. Pracę pisarską prowadził tu sam opatHerman I (1347-1351), przepisując życie i cudaśw. Hieronima. Będąc jeszcze bratem, w 1342 rokustworzył pierwszą na Śląsku fundację wspomagającązakup książek do biblioteki konwentu. Księgozbiórpowiększały również darowizny, nabytki od członkówi legaty testamentowe. Za rządów Hermana Iopactwo weszło w kontakty z uniwersytetem w Bolonii,a za czasów opata Mikołaja I Weintruda (1369-1376)egzystowała w Żaganiu grupa intelektualistów,absolwentów uniwersytetów: praskiego i erfurckiego.Kolejni opaci kontynuowali ten naukowy kierunekdążeń. Bardzo duży wpływ na poziom wykształceniakanoników miały przepisy reguły zakonnej. Najlepszymświadectwem wierności regule jest zawartośćówczesnej biblioteki, której liczne średniowiecznekodeksy rękopiśmienne zachowały się do dzisiajw Bibliotece Uniwersytetu Wrocławskiego na Piasku.Zakonnicy kładli duży nacisk na obowiązkoweczytanie i przepisywanie ksiąg. Z powodu dynamicznegorozwoju księgozbioru i braku miejsca w Armariachzakrystialnych, w wielu kościołach DolnegoVARIA BIBLIOTECZNE99


Śląska zdecydowano się na budowę nowych pomieszczeńz przeznaczeniem wyłącznie bibliotecznym.Biblioteka „nadzakrystialna”pocz¹tku XV w.Bardzo korzystne dla rozwoju skryptorium i bibliotekiklasztornej były czasy rządów opata LudolphaOppila (1394-1422), który stworzył pierwszy spis katalogowyCatalogus abbatum Saganensium za lata1284-1398.Zaangażowani w piśmiennictwo bracia zakonniposiadali w swoim klasztorze wzorcowo działająceskryptorium (średniowieczne skryptoria zazwyczajpełniły też funkcję biblioteki).Na początku XV wieku przebudowano wschodnieskrzydło klasztoru, poszerzając je o kaplicę św. Annyi nadbudówkę nad zakrystią kościoła Maryjnego.Najprawdopodobniej to właśnie wnętrze nad zakrystiąkościoła augustianów powstało, by pełnić funkcjebiblioteki, skryptorium i kapitularza. Pomieszczenie,dziś Muzeum Opactwa, składa się z dwóch salprzylegających do wschodniego skrzydła klasztoru.Jedna (wcześniejsza, średniowieczna) pod bibliotekę,jest emporą nawy bocznej i prezbiterium kościołaWniebowzięcia N.M.P., druga (późniejsza, barokowa)powstała w funkcji kapitulnej. O lokalizacjiksiążnicy nad zakrystią przemawia także wiele cechtypowych dla ówczesnych aranżacji bibliotecznych,takich jak: wąskie schodki z poziomu parteru, łączeniesali bibliotecznej z wnętrzem kościoła otwartąprzestrzenią okienną, system sklepień żebrowo-krzyżowych,oświetlenie światłem dziennym z okien,umożliwiające pracę na swobodnie rozmieszczonychmeblach pulpitowych.Dokumenty klasztorne wspominają o bogatymumeblowaniu nowo powstałej biblioteki. Niestetyliczne pożary (w latach: 1472, 1677, 1730) zniszczyływyposażenie z tamtych lat.W 1429 roku oddziały husyckie zajęły Żagańi zdewastowały klasztorną książnicę. Do dziś na niektórychkodeksach rękopiśmiennych z bibliotekiklasztornej widnieją cięcia mieczem pochodzącez tamtego okresu.W połowie XV wieku na dolnośląski prężnyrozwój bibliotek wpłynęły: stabilizacja gospodarczaregionu pod rządami Korony Czech, rozkwit epokipóźnego gotyku, wynalazek czcionki typograficznej,a co za tym idzie rozkwit drukarstwa dolnośląskiego.I tak od XV wieku coraz większą powszechnościącieszyły się księgi drukowane. Ich entuzjastą byłżagański opat Marcin Rinkenberg. Zakupił dla klasztoru50 woluminów, co wytknął mu przyklasztornykronikarz Piotr Weyknecht – świadczy to o poważaniu,jakim wówczas cieszyły się rękopisy. Braciazakonni, przepisując księgi, prowadzili równieżdziałalność iluminatorską, tworząc miniatury w wielukodeksach. Także pracownia introligatorni żagańskiegoklasztoru, zajmująca się zdobieniem oprawwspaniałymi inicjałami, stała na bardzo wysokimpoziomie.Kolejne nieszczęście napotkało klasztor augustianóww 1472 roku. W wyniku bratobójczej wojnyo miasto, książę Jana II spalił cały Żagań, w tym mienieaugustiańskiego klasztoru, po czym sprzedałspalone księstwo żagańskie Ernestowi i Albrechtowiz saksońskiej dynastii Wettynów. Nastąpiła odbudowamiasta, a na przełomie XV i XVI na południe odkościoła powstał budynek szkoły nowicjatu, dlapotrzeb której książnica klasztorna znów prężnieŻagań. Plan barokowej biblioteki kanoników regularnych św. Augustynaparafii kościoła rzymskokatolickiego pw. Wniebowzięcia NMP.Widok na obecną bibliotekę augustianów w ryzaliciebudynku klasztoru.100


funkcjonowała. Pod koniec XV wieku bibliotekaklasztoru w Żaganiu była jedną z największych naŚląsku. Posiadała wówczas 742 kodeksy. Ze względuna kryterium tematyczne, można wśród nichwyróżnić prace z zakresu teologii moralnej (280),teologii spekulatywnej (140), ascetyki (200), liturgiki(43), kaznodziejstwa (20), biblistyki (57), a takżez filozofii, prawa, historii, astrologii, medycyny,muzyki, matematyki, rolnictwa i nawet poetyki.Trudno określić, jak długo wnętrze nad zakrystiąmogło pełnić funkcje biblioteki. Zapewne byłowielokrotnie wykorzystywane i później, m.in. podczasakcji ewakuacyjnych i przenoszenia książekz klasztornych miejsc zagrożonych częstymi pożarami.W początku XVI wieku prężnie funkcjonującypod rządami Sasów katolicki Żagań, wnet poruszyławstrzymująca działania opactwa fala protestantyzmu.Zanik funkcjonowania bibliotekiw czasach reformacji (1522-1540)Na całym Śląsku reformacja przebiegała w sposóbbardzo łagodny, niestety niechlubnym wyjątkiembyło tu księstwo żagańskie. Udział Kościoła katolickiegow sprawy miasta okazał się na tyle silny, że niełatwobyło wdrożyć nowe reformacyjne poglądy, jednakcoraz więcej mieszkańców stopniowo im ulegało.Sytuacja ta doprowadziła do otwartego konfliktu,który przerodził się w długotrwałe i niszczycielskiedziałania.Reformacja luterańska trafiła do Żagania za sprawąPaula Lemberga, wybranego na opata w 1522 roku.Udało mu się doprowadzić do wielkiego spustoszeniareligijnego w zakonie i w całym mieście. Sprzedanowówczas wiele cennych dzieł sztuki i precjozów klasztornych.Pozamykano kościoły, a nieliczna garstkapozostałych katolickich braci przez ponad 10 lat przypatrywałasię upadkowi dziedzictwa opactwa. Ciągłekonflikty spowodowały zastój kulturalny, a i bibliotekanie spełniała już tak ważnej funkcji.Od 1540 roku Żagań stał się areną zmian reformacyjnych,kościoły opustoszały z bogatego zdobnictwa,a powywożone dzieła sztuki sprzedawano najarmarkach. Wrogie manifestacje były na porządkudziennym. Zakonnicy, bojąc się o swoją przyszłość,zaopatrzyli się w 1559 roku w list od cesarzaSklepienie i sala dolna w Bibliotece, z oknem astronomicznym.Sklepienie i sala górna w Bibliotece.VARIA BIBLIOTECZNE101


Ferdynanda I Habsburga potwierdzający ich prawawłasności. Pewna stabilizacja w stosunkach katolicko-protestanckichzostała osiągnięta w 1549 roku,gdy księstwo żagańskie przeszło pod panowaniekatolickiego cesarza Karola V Habsburga. Odczuwalnaodwilż dla Kościoła katolickiego zaowocowałaprocesem renowacji klasztoru przeprowadzonymw stylu renesansowym. Z tego okresu zachował sięarkadowy krużganek poprzedzający wejście do kościołaod strony zachodniej i łączący go pierwotnierównież z zachodnim skrzydłem klasztoru.Wojna 30-letniai rozwój bibliotekiw czasach kontrreformacjiWojna 30-letnia właściwie ominęła ziemie żagańskie,które jednak uległy spustoszeniu w 1618 rokupodczas przemarszu wojsk. Księstwo ostateczniezostało sprzedane w 1628 roku przez cesarzaFryderyka II Habsburga dowódcy habsburskich wojskcesarskich Albrechtowi von Wallensteinowi. Wydarzeniapolityczne drugiej połowy XVII wieku przywróciłyznaczenie Kościoła katolickiego, wymuszającrównocześnie wprowadzenie reform wewnętrznychi stworzenie mecenatu artystycznego. Reformy trydenckiezwłaszcza w strukturach zakonnych zaowocowałytym, że Kościół ponownie stał się propagatoremnauk i sztuk pięknych. Na zaproszenie KsięciaAlbrechta do miasta przeprowadził się Jan Kepler. Tenwybitny fizyk i astronom zainicjował w Żaganiu powstaniedrukarni, która wydała pośmiertnie jegodzieła.Kanonicy regularni byli mocno zainteresowaninaukami Keplera. Ziarno wiedzy astronomicznejrzucone przez naukowca szybko zaowocowało.W klasztorze wnet powstały dwa obserwatoriaastronomiczne – jedno w wieży, a drugie w bibliotece.Wnętrze książnicy klasztornej zostało tak przearanżowane,aby mogło wygodnie służyć także prowadzeniubadań. Świadectwem tego są zachowanew bibliotece dwa globusy Nieba i Ziemi z 1640 roku.We wnętrzu nadzakrystialnym, przebudowanymw epoce baroku, później wyłącznie pełniącym rolękapitularza, a dziś Muzeum Opackiego, w częścizachodniej (pobibliotecznej) znajdują się dwie szafyz połowy XVII wieku, zaś w części wschodniej (kapitulnej)piękne barokowe stalle. Jedna z szaf (z wieszakami)była przeznaczona na szaty liturgiczne,druga – z półkami mogła służyć do przechowywaniazarówno precjozów kościelnych, jak i księgozbioru.Sala nadzakrystialna gromadzi portrety opatów, relikwiei liczne przykłady rzeźby sakralnej.W 1646 roku cesarz Ferdynanda III sprzedałksięstwo żagańskie księciu czeskiemu WacławowiLobkowitz, który sprowadził do Żagania włoskiegoarchitekta Antonio Porta w celu budowy pałacu,później jednego z najcenniejszych obiektów architekturybarokowej, w którym powstała także książnicamajoracka. Niestety wszystkie te wielkie przedsię-Biblioteka w Żaganiu.102


wzięcia budowlane wnet pochłonęły jeszcze większepożary miasta w 1677, 1688 i w 1730 roku.Barokowa aran¿acjawnêtrza bibliotecznegonad kaplic¹ œw. Anny (1730–1736)Żagań swój obecny wizerunek zawdzięcza odbudowie,która nastąpiła po pożarze w 1730 roku.W mieście zostało wówczas czasowo zatrudnionychwielu artystów, rzeźbiarzy, rzemieślników,stolarzy. Nad przebudową kompleksu kościelnoklasztornegoaugustianów w 1732 roku czuwał opatSimon Rihl (1732–1747), który zatrudnił znanegośląskiego mistrza architektury Martina FrantzaMłodszego do przeprojektowania aranżacji augustiańskichwnętrz w stylu baroku. Część obiektówklasztornych rozebrano i na nowo dobudowano, inneposzerzono. Jedynie część pomieszczeń klasztornychw skrzydle wschodnim zachowała charakter gotycki.Dwukondygnacyjna budowla jest murowana z cegły.Poza pierwotnymi celami braci i kapitularzem (byłąbiblioteką) mieści kaplicę św. Anny z gotyckimi sklepieniamioraz usytuowaną nad nią barokową bibliotekąklasztorną. Książnicy nadano również barokowywystrój, nad którym prace trwały do 1736 roku.Przed wejściem do biblioteki, po prawej stroniekorytarza znajduje się epitafium w formie malowidłaściennego. W obrazie tym wymieniono opatów,którzy wnieśli największy wkład w dzieło istnieniabiblioteki, są to: Ludolf, Johann II, Heinrich III,Szymon I Arnoldi, Martin Rinkenberg, Andreas II,Andreas Thiel, Krzysztof II, Julian Senftleneni Szymon III Rihl.Nad drzwiami do biblioteki widnieje łacińskidwuwiersz, wyryty w 1732 roku: Hac patet ingressusdoctrinas nosse volenti. Hic vitae functi voce silentedocent („Tu stoi otworem wejście dla spragnionychwiedzy, tu żyjących uczą milczącym głosem ci, którzyzeszli z tego świata”). W napisie wyróżnione są literybędące równocześnie cyframi rzymskimi, które pozsumowaniu dają zapis daty: 1732 (CIVDCIVLIICVIV-CIVCILDC). Misternie zdobiona ażurowa kratapoprzedza potężne, okute, żelazne drzwi. Ornamentykazdobnictwa drzwi nawiązuje do stylistykiwnętrza, jest to symetryczna kompozycja wstęgcęgowych przeplatanych z układem roślin i liści.W partii szczytowej znajduje się emblematMaryjny.Biblioteka składa się z dwóch pomieszczeńpołożonych na różnych poziomach i połączonychschodami. Sala dolna (zachodnia) z drewnianągalerią, umożliwia dostęp do wyżej ulokowanego naregałach księgozbioru i okna astronomicznego, górna(wschodnia) zaś znajduje się w ryzalicie budynku,w niej pomiędzy pięcioma oknami ustawione sąbarokowe regały. Sklepienia obydwu sal to kopułyozdobione iluzjonistycznymi freskami znanegośląskiego artysty Georga Wilhelma Neunhertza(1689-1749).Malarstwo w sali dolnej (zachodniej) przedstawiaalegorię Kościoła. Personifikacja Kościoła –Ecclesii to postać kobieca siedząca na troniew otoczeniu Mojżesza i Aarona, a także ówczesnegopapieża Klemensa XII i opata augustianów SimonaRihla. Po prawicy Ecclesii widnieją mężczyźni, kobietyi putta z atrybutami nauk i sztuk. Po lewicy – Apollooraz jego muzy: Klio, Kaliope oraz Polihymnia.Towarzyszą im postacie mężczyzn z atrybutamimuzyki i handlu. Niektóre z namalowanych postacimogą personifikować konkretne osoby, np. KlaudiuszaPtolemeusza lub Michała Anioła Buonarrotiegorzeźbiącego popiersie Mojżesza. Przedstawione wefresku postacie odnoszą się do tematyki dzieł zgromadzonychw opackiej bibliotece, która przejawia siędobrobytem rozkwitu nauki i sztuki pod opiekąEcclesii.W kopule sali górnej (wschodniej) iluzjonistycznyfresk Neunhertza wyraża apoteozę zgromadzenia,Gotycka część sali nad zakrystią kościoła Maryjnego w Żaganiu.VARIA BIBLIOTECZNE103


które za cel postawiło sobie walkę z herezją.Augustianie składają hołd Trójcy Świętej: Bogu,Chrystusowi zmartwychwstałemu i Duchowi Świętemuw postaci gołębicy. Przedstawionej na malowidlegrupie zakonników studiujących grube foliałyi zagłębionych w lekturze, patronuje MadonnaMaryja Panna wśród kwiatów lilii, święty Piotrz kluczem i święty Paweł z mieczem, u których stópkłębią się potworne cielska (heretycy). Alegorycznagrupa trzech niewiast symbolizuje teologiczne cnoty:Wiarę, Nadzieję i Miłość. W tle widać Adama i Ewępod drzewem dobrego i złego, świętego Augustynai świętego Hieronima. Poniżej fresków obu kopułznajdują się żagielki z namalowanymi scenami wychwalającymimądrość.Przy malarstwie ściennym należy jeszcze wspomniećo wnękach okiennych, które zdobi symetrycznaornamentyka roślinno-wstęgowo-cęgowa, będącajednolitym akcentem całej aranżacji wnętrza oraznamalowane iluzjonistyczne okno sąsiadujące naścianie z rzeczywistym oknem astrologiczno-meteorologicznym,które zostało przystosowane w bibliotecedo badań z zakresu nauk ścisłych. Warto zwrócićuwagę na okna. Tafle szklane to oryginalne szyby,dziś już rzadko spotykane, bezbarwne i przeźroczyste,choć technologicznie wciąż zanieczyszczone.Delikatne okna zabezpieczono od zewnątrz okiennicami,zamykanymi na żelazny hak. Takie zabezpieczeniechroniło i chroni nadal przed wiatrami,deszczem, zimową aurą, a także przed zbytnimnasłonecznieniem cennego księgozbioru.Podłoga wnętrza to kwadratowe kasetony z piaskowcarozdzielone drewnianymi klockami z czarnegobuku.Umeblowanie biblioteki stanowi przykład wspaniałejsnycerki i płaskorzeźby stolarskiej z początkuXVIII wieku. Alfabetyczny opis na szyldach jesttypowy dla epoki baroku. Papier z opisem przyklejonodo symetrycznych tablic, rzeźbionych we wzór zawijanegoornamentu roślinnego, przy niektórychwyrzeźbiono litery alfabetu. Większość księgozbiorubyła tematycznie związana z zadaniami podejmowanymiw ciągu wieków przez kanoników regularnych.Barokowe regały konstrukcji skrzyniowej takzostały wykonane, by idealnie wpasować sięw aranżację wnętrza. Wszystkie zestawy regałówskładają się z dwu części: dolnej wspartej na ozdobnychnogach wolno stojących i górnej zwieńczonejpłaskim profilowanym naczółkiem gzymsowym typuwklęsek (cavetto). Na te regały, otaczające wszystkiewolne ściany obydwu pomieszczeń, zostały nastawioneregałowe konstrukcje skrzyniowe. W konstrukcjimebli całej biblioteki nie użyto ani jednego gwoździametalowego; każde wzmocnienie wykonano zapomocą kołków struganych. Wszystkie licowo-ramowekonstrukcje regałów zasłonięto ozdobnąpłaskorzeźbą o tematyce roślinno-wstęgowo-cęgowej.Pilastry te są symetryczne, a w części górnejFotel opacki i globus Nieba - wyposażenie ruchome Biblioteki w Żaganiu.104


zwieńczone pięciolistną formą rzeźbiarską (wzórmuszli), która nadaje jednolitości i harmonii całemuwnętrzu. Ażurowy kartusz regałów, zasłaniającykonstrukcję gzymsową, to bogata przestrzennapłaskorzeźba przeplatających się form liści i wstęgwpływająca na lekkość i wyjątkową subtelnośćaranżacji całej tej barokowej książnicy.Z ruchomego wyposażenia wnętrza bibliotekinależy zwrócić uwagę na dwa (wspomnianewcześniej) globusy Nieba i Ziemi z poprzedniej biblioteki,barokowy rozkładany stół na toczonychnogach oraz fotel, który swoim zdobnictwemewidentnie nawiązuje do wzorów ornamentykiwnętrza. Wstęgowo-roślinne płaskorzeźby w częściachkonstrukcyjnych poręczy i nóg, a w zwieńczeniuoparcia złota muszla stylistyką korespondują z pięciolistnąpłaskorzeźbą znad pilastrów regałów.W górnych częściach ramiaków oparcia pomalowanena złoto głowy aniołków spoglądają na siedzącegow fotelu.Biblioteka z pięknym barokowym wystrojemwnętrza, wstęgowo-cęgową ornamentyką, gdziewstęgi załamują się pod różnymi kątami, tworzącmotywy podobne do rozwartych nożyc lub cęgów,w połączeniu z motywami roślinno-kwiatowyminawiązuje do nowatorskich wówczas wzorcówz południowej Europy. Opisana ornamentyka byłacharakterystyczna dla późnobarokowego francuskiegostylu regencji okresu Filipa Orleańskiego (1715-1723).W Żaganiu zastosowano naśladownictwo tegorozpowszechnionego w całej Europie wzoru zdobnictwaw 1732 roku, w połączeniu z kunsztownymbarokowym zdobnictwem roślinnym oraz iluzjonistycznymmalarstwem tematycznym. Tak wyglądającaksiążnica przetrwała do naszych czasów, mimo wielukolejnych wojen i ostatecznej kasaty konwentu.Wojny œl¹skie,kasata opactwa i stan obecnyWyraźne osłabienie ruchu budowlanego augustianówi jezuitów obserwuje się podczas wojenśląskich (1740-1763). Były to kolejne, jedne z najkrwawszychwojen na tle religijnym i o dominację naziemiach śląskich. Ostatecznie zwycięski ród Hohenzollernówponownie wprowadził protestantyzm naŚląsku, pieczętując swoje poczynania całkowitąkasatą wszystkich katolickich konwentów śląskich.Zanim to nastąpiło, jeszcze z inicjatywy opataJohanna Ignaza von Felbigera (1758-1778), w augustiańskimklasztorze powstały dwa obserwatoriaastronomiczne: na wieży konwiktu oraz w bibliotece.Wówczas też w 1769 roku na wieży kościelnej zainstalowanopierwszy na Śląsku piorunochron. W latach1783–1795 pod patronatem zakonu augustianówdziałał punkt obserwacyjny pierwszej na świecie siecimeteorologicznej pod nazwą Societas MeteorologicaPalatina, z którym związana jest postać żagańskiegokanonika i optyka Preußa. W latach 1795-1797 skatalogowanoksięgozbiór biblioteczny. Książnica liczyławówczas 8000 tomów 3500 autorów, główniez dziedziny teologii, prawa i medycyny.Czeski ród Lobkowitzów w 1786 roku sprzedałksięstwo żagańskie kurlandzkiemu księciu PiotrowiBironowi (1724-1800), który przywiózł ze sobą wielerodzinnych cennych dzieł sztuki. W połowie XIX wieku,za czasów panowania księżnej Doroty de Talleyrand--Périgord (1793-1862) w pałacu rozwinęła się zaprojektowanana piętrze biblioteka majoracka. KsiężnaDino zgromadziła w niej bezcenną kolekcję manuskryptów,ksiąg, obrazów, mebli, porcelany. Rezydencjakwitła do czasów ostatniego księcia żagańskiegoHowarda de Talleyrand-Périgord, który w latachWidokówka: Pałac Książęcy od strony północno-zachodniej (1910). Widokówka: Pałac Książęcy. Biblioteka francuska (1930).VARIA BIBLIOTECZNE105


20. XX wieku sprzedał znaczną część pałacowychmebli, zaś księgozbiór i malarskie dzieła sztukiwywiózł do francuskiej rezydencji Talleyrandóww Valencay. W 1935 roku władze Rzeszy Niemieckiejskonfiskowały opustoszały pałac, zmieniając gow muzeum. W czasie wojny był tam szpital,a w 1945 roku magazyn przesyłowy do Rosji zgrabionychprzez Związek Radziecki dzieł sztuki.Obecnie kompleks pałacowy, wpisany jako obiektszczególnej wartości kulturalnej, służy jako ŻagańskiPałac Kultury (na jego parterze ulokowana jest miejskabiblioteka publiczna).W 1810 roku rząd pruski skasował w Żaganiuzakony: augustianów i jezuitów. W byłym seminariumjezuickim w 1838 roku utworzono zakład karnydla kobiet, funkcjonujący tam do 1928 roku. Pokasacji kanoników regularnych część zbiorów bibliotecznychoraz urządzenia optyczne wykorzystywanedo obserwacji astronomicznych, wywieziono doWrocławia. Jednak biblioteka nie uległa całkowitejkasacie, jak to miało miejsce w innych konwentachnp. cystersów czy joannitów.Święty Augustyn przez wielu ewangelikówuważany był i jest za duchowego przodka protestantyzmu,jako że jego pisma miały duży wpływ nanauki Lutra i Kalwina. Dlatego nie jest też przypadkowe,że w latach sekularyzacji bibliotek (1810-1815)i mienia katolickich konwentów klasztornych przeprowadzonejna Śląsku, właśnie klasztor kanonikówregularnych „Na Piasku” we Wrocławiu zostałwybrany na Centralną Bibliotekę zbiorczą księgozbiorówŚląska. Warto przy tym zwrócić uwagę, żewnętrza augustiańskich książnic Wrocławia i Żaganianie zostały zniszczone i przetrwały w niezmienionejformie – żagańska do dziś, a wrocławska do 1945 roku,kiedy to wnętrze biblioteki uległo całkowitemu spaleniu,podczas nalotów na „Festung Breslau”.W XIX wieku w dawnych budynkach klasztornychopactwa żagańskiego oprócz plebani, umieszczonoszkołę elementarną, Sąd Ziemski, Królewski UrządPodatkowy i więzienie. Niestety na terenie klasztoruprowadzono jedynie niezbędne, prowizoryczne praceremontowe. W 1945 roku parafia wraz z całym DolnymŚląskiem znalazła się w granicach państwa polskiego.Jednak dopiero w latach 1970-1974 zrealizowanoodbudowę zdewastowanego konwiktu żagańskiego,połączoną z adaptacją obiektu na hotel turystyczny.W latach 80. zabezpieczono XVIII-wieczne polichromiew bibliotece, natomiast w 1999 roku rozpoczęto pracekonserwatorskie w południowej części wschodniegokorytarza klasztoru prowadzącego do dziś ponowniepięknie prezentującej się barokowej biblioteki.Literatura:• Adamek K., Świątek M. R., Żagań znany i nieznany.Przewodnik historyczny po mieście i okolicy,Żagań 2002.• Bein W., Sagan und Sprottau in der schlesischenGeschichte, Würzburg 1992.• Drabina J., Historia miast śląskich w średniowieczu,Kraków 2000.• Dziedzictwo artystyczne Żagania, pod red. B. Czechowiczai M. Konopnickiej, Wrocław 2006.• Grundmann G., Die Baumeisterfamilie Franz,Breslau 1937.• Hoffmann H., Die Saganer Jesuiten und ihrGymnasium, Festschrift zur 300 Jahrfeier desstaat. Gymnasium in Sagan, Sagan 1928.• Kowalski S., Żagańskie zabytki, Żagań 1988.• Leipelt A., Geschichte der Stadt und des HerzogtwnsSagan, Sagan 1853.• Pobóg-Lenartowicz A., A czyny ich były licznei godne pamięci, Opole 2007.• Pobóg-Lenartowicz A., Kanonicy regularni naŚląsku, Opole 1999.• Rosłan J., Sanktuarium Matki Bożej w Gietrzwałdzie,Gietrzwałd 1994.• Stenzel G. A., Scriptores rerum silesiacarum oderSammlung schlesischer Geschichtschreiber, Wrocław1835-1847 .• Stenzel J., Geschichte der Stadt Sagan (ok. 1804)• Świerk A., Średniowieczna biblioteka kanoników regularnychśw.Augustyna w Żaganiu, Wrocław 1965.• Werszler R., Dzieje architektury i wyposażeniawnętrz Bibliotek Dolnego Śląska w wybranychprzykładach do 1945 roku, [skrypt badawczejpracy naukowej], Wrocław 2008.• Worbs J. G., Geschichte des Herzogtums Sagan(1795). Neu hrsg. mit Bildern, Berichtigungenu. Erläuterungen versehen von Georg Feilhaueru. Max Krüger, Sagan 1930.• Żagań w historii Śląska, pod red. W. Beinai H. Szczegóły, Żagań 1997.• http://www.um.zagan.pl/virtualtour/vrtzagan/vrtbiblio.htm – wirtualny spacer po bibliotece.106


Tadeusz MarcinkowskiKolekcjonerska pasjaOd przeszło pięćdziesięciu lat gromadzę zbiorydotyczące Wołynia, próbując w ten sposób ocalići przekazać potomnym pamięć o mojej małej kresowejojczyźnie. Moja kolekcjonerska pasja zaczęła sięod książek, które bardzo lubiłem czytać od dziecka.Urodziłem się w Łucku. Mój ojciec Jan Marcinkowskibył urzędnikiem i działał w Związku Strzeleckim. Byłtakże gorącym patriotą. Szczególnym szacunkiemi podziwem darzył Marszałka Józefa Piłsudskiego. Tęfascynację przekazał i mnie. Często zabierał mnie nazbiórki oddziału strzeleckiego, którego był komendantem.W czasie jednej z takich wizyt od bibliotekarzaw świetlicy otrzymałem do wyboru dwieksiążki, z których tylko jedną mogłem dostać.Pierwsza była o Marszałku Piłsudskim, drugao Tadeuszu Kościuszce. Byłem w rozterce. Wychowywanyprzez ojca w kulcie Marszałka chwyciłemnajpierw książkę o nim, ale po chwili wziąłem równieżtę drugą – o Kościuszce, którego byłem przecieżimiennikiem i chyba to imię nadał mi ojciec na jegocześć. Uśmiano się serdecznie z mojej zrozpaczonejminy i w końcu pozwolono na zabranie obydwuksiążek. Miałem je do chwili zesłania na Syberię.Jako chłopiec byłem miłośnikiem książek podróżniczo-przygodowychi historycznych. Do najcenniejszychpozycji w moim zbiorze należały powieściOrli Szpon i Wodna Lilia, napisane przez BolesławaZielińskiego, który w latach 1923-1926 był prezydentemŁucka. W trakcie wywózki na Syberię w maju1941 r. zabrałem ze sobą właśnie opowieśćo Indianach Zielińskiego i jeden tom Potopu. Nazesłaniu były to jedyne książki, które mogłem czytaćw języku polskim. W końcu znałem je już prawie napamięć. Gdy poszedłem do szkoły, poduczyłem sięjęzyka rosyjskiego. Zacząłem więc pożyczać powieściz miejscowej biblioteki i – bez przesady – byłem jednymz najlepszych czytelników. Czytałem dosłowniewszystko: sporo książek w języku rosyjskim, ale teżtłumaczenia obcych pisarzy, a także gazety. Szczególnielubiłem przeglądać egzemplarze pisma „Ogoniok”,które zawierały reportaże z wojny i czarnobiałezdjęcia. Dobrze było uciec w świat wyobraźniod surowej syberyjskiej codzienności.W 1944 r. po długiej i męczącej podróży udałonam się wrócić na tak zwany wyzow do Łucka.W trakcie drogi powrotnej utraciłem moją ulubionąksiążkę Orli Szpon, wraz z innymi rzeczamiukradzionymi przez złodziei. W Łucku przebywaliśmyjeszcze przez pół roku. Od nowa zacząłem gromadzićmój księgozbiór. Nie było tego dużo – zaledwiedziesięć książek. Najważniejszą moją zdobyczstanowił jeden z numerów czasopisma „Świat” z 1925 r.,w którym znajdował się artykuł o Łucku, a w nimzdjęcie zamku Lubarta z naszym domem na pierwszymplanie. <strong>Pismo</strong> to wraz z dziewięcioma zdjęciamiŁucka podarowała mi przed wyjazdem do Polski,mieszkająca obok nas, znajoma mojej mamy – paniWdziękońska. Ten skromny zbiór zabrałem ze sobą,gdy na zawsze opuszczaliśmy rodzinne miasto.Po przyjeździe na Ziemie Odzyskane zatrzymaliśmysię najpierw w Torzymiu – wówczas nazywanymGwiazdowcem. Po przejściu frontu w mieściestacjonowali sowieci. Na poddaszu niemieckiej szkołyartylerii odkryliśmy wraz z kolegą wspaniały księgozbiór.Rzucone w bezładne stosy leżały na podłodzepisane ręcznie foliały, inkunabuły o skórzanychoprawach i pergaminowych kartkach, olbrzymieksięgi z mapami rysowanymi i drukowanymi, pięknealbumy z ilustracjami przedstawiającymi żołnierzyfrancuskich w różnych uniformach. Niektóre książkiVARIA BIBLIOTECZNE107


Powiatowa Biblioteka Publiczna w Zielonej Górze przyul. Jedności Robotniczej 45.były bardzo stare – prawdopodobnie nawet z XVI w.,inne z kolei ślicznie wydane i ilustrowane. Z zainteresowaniemprzeglądaliśmy je tylko, gdyż były w językufrancuskim. Przypuszczalnie pochodziły z jakiejśfrancuskiej akademii wojskowej. Nie zdawałem sobiewówczas sprawy z wartości i znaczenia naszegoniezwykłego odkrycia. Nie wiem, jakie były dalszelosy tych zbiorów i kto zabrał cenny księgozbiór.Z kolei w szpitalu, który znajdował się w lesie,w salach i na strychu pełno było książek w językuniemieckim.Po trzech miesiącach pobytu w Torzymiu przyjechaliśmydo Zielonej Góry. Pierwszymi książkami,które kupiłem, były podręczniki, w większości jeszczeprzedwojenne. Bardzo ważnym nabytkiem było dlamnie czterotomowe wydanie Mickiewicza z 1950 r.Stanowiło ono 36. pozycję w moim prywatnym księgozbiorze.Kupowałem przeważnie książki historyczneoraz tłumaczenia pisarzy francuskich. Mojepierwsze książki pochodziły od pana WiktoraRodowicza (ojca znanej piosenkarki Maryli Rodowicz),który miał księgarnię przy ulicy Pocztowej (obecniePod Filarami). Prowadził on nie tylko księgarnię, alerównież wypożyczalnię, z której zasobów chętniekorzystałem. Wspominam go bardzo miło. Gdy dowiedziałsię, że byłem na Syberii, widząc moje zainteresowanieksiążkami, podarował mi wypożyczonąpowieść. Bardzo lubiłem odwiedzać jego wypożyczalnię.Książki wypożyczałem także u pani Fedorowiczprzy ulicy Pionierów (obecnie Kupiecka).Mogłem tu dostać powieści moich ulubionychautorów. Pani Fedorowicz miała aż 14 tomów KarolaMaya, a także Coopera i Kraszewskiego. Zbiory tepochodziły ze Lwowa. Dobrze pamiętam też wypożyczalnięprowadzoną przez Władysława Borowczakaprzy ulicy Jedności Robotniczej. Chętnie korzystałemz bibliotecznych zasobów, a kierownik bibliotekiwspominał po latach, że byłem jednym z jego najwierniejszychczytelników. Uczestniczyłem równieżw organizowanych przez bibliotekę spotkaniachz pisarzami. Mam w swoich zbiorach kilka książekz dedykacjami – to pamiątki z tych spotkań autorskich.Mój prywatny księgozbiór dotyczył wówczas przedewszystkim historii Polski, a szczególnie I i II wojnyświatowej oraz postaci Marszałka Piłsudskiego. Byłtakże bogaty w literaturę polską i obcą, zwłaszczafrancuską, amerykańską i angielską.W miarę upływu czasu z coraz większą tęsknotąmyślałem o mojej małej kresowej ojczyźnie. O ludziach,których musiałem pożegnać i od których na skutekróżnych historycznych zawirowań dzieliły mnie terazsetki kilometrów. O bliskich sercu miejscach, którychwspomnienie przywiozłem ze sobą na Ziemie Odzyskane.O klimacie tamtych utraconych na zawszestron, gdzie w tak dziwny sposób splatała się ze sobąhistoria wielu narodów, tworząc ów niezwykły tygielkulturowy, kolebkę talentów tej miary co JuliuszSłowacki. Gdy po latach wracałem pamięcią dodzieciństwa, mój Wołyń jawił mi się niczym utraconaArkadia. Zacząłem więc gromadzić pamiątki, któreocalały – ten odchodzący powoli w zapomnienieświat. Dwie bardzo cenne publikacje pomogła mizdobyć pani Danuta Bagińska, Wołynianka, któraprowadziła pierwszy w Zielonej Górze antykwariatprzy ulicy Świerczewskiego (obecnie Kupiecka).Dzięki jej życzliwości mam komplet „RocznikaWołyńskiego” wydawanego przez Jakuba Hoffmanaw Równem oraz Przewodnik po Wołyniu MieczysławaOrłowicza. W okresie PRL-u pracowałemw różnych przedsiębiorstwach handlowych. Wyjeżdżałemna targi i giełdy handlowe do wielu miast.Po pracy zawsze odwiedzałem wszystkie antykwariaty,szczególnie te w Warszawie, Krakowie, Łodzi,Gdańsku, Wrocławiu i Poznaniu. Kupowałem książkina aukcjach, a widokówki na spotkaniach filokartystów.Wyjeżdżałem na targi staroci. Dzięki tympodróżom poznawałem innych kolekcjonerów.W krakowskim antykwariacie, widząc moje zainteresowanieWołyniem, podszedł do mnie pan StanisławDustanowski, lwowianin z zamiłowaniem kolekcjonującypamiątki związane z rodzinnym miastem.Wkrótce zawiązała się między nami serdeczna przyjaźń.To właśnie dzięki niemu poznałem twórcę108


Instytutu Lwowskiego, redaktora i pomysłodawcę„Rocznika Lwowskiego”, autora szeregu książekdotyczących Lwowa, pana Janusza Wasylkowskiego.Nigdy nie zapomnę naszego serdecznego, przebiegającegoz prawdziwie lwowską wylewnością i fantazją,spotkania w Krakowie. Uczestniczył w nim teżinny miłośnik Lwowa – Jerzy Michotek, któryw piosenkach, wierszach, filmach, w reżyserowanychprzez siebie widowiskach pielęgnował pamięćo ukochanym mieście. Moje zbiory powiększały sięnie tylko dzięki penetracji antykwariatów, targówstaroci i udziałowi w aukcjach, ale właśnie także dziękiżyczliwości zaprzyjaźnionych kolekcjonerów i pomocyznajomych Wołyniaków, którzy z rodzinnych archiwówwyciągali interesujące mnie zdjęcia, pocztówkii dokumenty, a z domowych bibliotek często jeszczeprzywiezione z Kresów książki.Zajmowała mnie nie tylko przeszłość rodzinnejziemi. Bacznie śledziłem też współczesne publikacje.W 1974 r. po raz pierwszy po wojnie odwiedziłemŁuck. Przywiozłem kilka książek dotyczących mojegomiasta i albumów prezentujących piękno ZiemiWołyńskiej. W czasie następnej podróży, któraodbyła się w 1991 r. spotkałem wielu interesującychludzi; i Polaków, i Ukraińców. Czekając w Kowlu napociąg do Łucka, kupiłem kwartalnik „Wołyń”, a poprzyjeździe na miejsce odwiedziłem redakcję pisma.Pan Władimir Nakonieczny, były dyrektor Archiwum,a także redaktor zespołu piszącego Księgę PamięciŻołnierzy Radzieckich pochodzących z Wołynia,zaskoczony moją wiedzą na temat Łucka, zaprosiłmnie na sympozjum o ukraińskiej diasporze, któreodbywało się w gmachu Archiwum. Dzięki niemupoznałem wielu ciekawych ludzi; i naukowców,i dziennikarzy z różnych krajów. Wracałem do domuobładowany książkami, gazetami i zdjęciami Wołynia.Kolejna moja wizyta w rodzinnym mieściewiązała się z zaproszeniem na VI OgólnoukraińskąKonferencję pod hasłem „Historyczne Krajoznawstwoi potrzeba odrodzenia kultury wielowiekowychnarodowych tradycji Ukrainy”, która odbyła sięw Łucku w 1993 roku. Organizatorem konferencjibyła Łucka Wyższa Szkoła Pedagogiczna im. ŁesiUkrainki. Wygłosiłem referat na temat: „Łuck w polskiejliteraturze krajoznawczej XIX i pierwszej połowyXX w.”. Dzięki konferencji poznałem dwie osoby,które do dziś pomagają mi w moich wołyńskichpasjach; gromadzą i przysyłają mi wszystkie książki,czasopisma i widokówki Wołynia. Są to: panWojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Zielonej Górzeprzy ul. Jedności Robotniczej 57.Waldemar Piasecki, historyk sztuki, nauczyciel, publicysta,autor artykułów i książek o Łucku oraz panBogdan Kołosek, Dyrektor Instytutu Historii ArchitekturyUkraińskiej Akademii Nauk w Kijowie, autorszeregu ważnych publikacji dotyczących kościołówi architektury Łucka. Po konferencji wracałem doPolski szczodrze obdarowany książkami przez autorów– uczestników konferencji. Powiększyłemrównież mój zasób wołynianów za sprawą wizytyw Kijowie, gdzie w 1994 r. gościłem na zaproszeniepana Bogdana Kołoska.Mój zbiór pamiątek dotyczących Wołynia przedstawiałsię imponująco, jednak pierwsza wystawa,w której wziąłem udział, dotyczyła mojej fascynacjijeszcze z czasów dzieciństwa – postaci MarszałkaPiłsudskiego. Stało się to dzięki propozycji dyrektoraMuzeum Wojskowego w Drzonowie. Z WłodzimierzemKwaśniewiczem często spotykałem się natargach staroci, więc wiedział, że zbieram równieżmateriały dotyczące Marszałka. Wystawa odbyła sięw maju 1996 r. Uczestniczył w niej także mój znajomyAleksander Pawelski, tak jak ja pasjonat Marszałkai Kresów Wschodnich.Później zwróciło się do mnie z prośbą o udostępnieniemateriałów na wystawę Stołeczne Koło TowarzystwaMiłośników Wołynia i Polesia. Ekspozycjapod hasłem „Wołyń – ocalić od zapomnienia” zostałaprzygotowana w Domu Polonii w Warszawie.Otwarcie wystawy, w której wziąłem udział, miałomiejsce w lipcu 1997 r. Pamiątkę po tym ważnym dlamnie wydarzeniu stanowi folder oraz pięknie wydanyalbum pod tym samym tytułem. Pięć miesięcypóźniej, w grudniu 1997 r., wystawę eksponowanow Lublinie na Katolickim Uniwersytecie LubelskimVARIA BIBLIOTECZNE109


w związku z sympozjum, w którym miałem przyjemnośćuczestniczyć. Przebiegało ono pod hasłem„Polacy i Kościół rzymskokatolicki na Wołyniuw latach 1918-1997”.Wiosną 2000 r. otrzymałem od pani dyrektor MariiWasik propozycję zorganizowania autorskiej wystawyw Bibliotece Norwida w Zielonej Górze. W wypadkupoprzednich ekspozycji byłem jedynie współuczestnikiem,teraz stanął przede mną trud samodzielnegoprzygotowania całości. Należało opracować scenariuszwystawy, wybrać odpowiednie materiały orazrozplanować ich umieszczenie w gablotach i na planszach,ułożyć poszczególne hasła, zredagowaći wydać folder wystawy. Spotkałem się z dużą życzliwościązarówno ze strony dyrekcji, jak i pracownikówBiblioteki, którzy wykonali wszystkie prace techniczne.Tytuł wystawy brzmiał „Wołyń – podróż sentymentalna”.Materiały przedstawione w zielonogórskiejBibliotece pochodziły w 90% z moichzbiorów. Resztę pożyczyli mi przyjaciele i znajomiEkspozycja cieszyła się sporym powodzeniem,o czym świadczą wpisy do księgi pamiątkowej. Dziękiwystawie otrzymałem wiele cennych dla mnie zdjęć,pocztówek i dokumentów. W wielu działaniachzwiązanych z przygotowaniem wystawy wspierałamnie moja córka Małgorzata Ziemska, która równieżpomogła w opracowaniu artykułów do folderu.Dzięki panu Tadeuszowi Wawrzonkowi, członkowiTowarzystwa Miłośników Wołynia i Polesiaw Warszawie, w r. 2001 mogłem zaprezentować mojązielonogórską wystawę w stolicy. Organizatoremekspozycji była Wspólnota Polska. Materiały eksponowanew Zielonej Górze zostały zaprezentowanew Domu Polonii w Warszawie. Wystawa spotkała sięz dużym zainteresowaniem, a po jej zakończeniurównież otrzymałem sporo cennych zdjęć.W 2002 r. Muzeum Niepodległości zaproponowałomi udział w wystawie pod hasłem „Henryk JanJózewski. Polityk. Artysta. Malarz”. Była ona poświęconapostaci byłego wojewody wołyńskiego. Dziękiudziałowi w ekspozycji poznałem krewnego wojewodypana Zbigniewa Chomicza, który przekazał misporo ważnych materiałów, m.in. obraz z cyklu„Morze i niebo”.Za sprawą organizowanych wystaw, ale nie tylko,ciągle poszerza się krąg znajomych Wołyniaków.Wszyscy chętnie wracamy wspomnieniami do latdzieciństwa i młodości na pięknej Ziemi Wołyńskiej.Ofiarowane mi rodzinne pamiątki pomogły ocalićpamięć o ukochanym Wołyniu.Dzięki przychylności Towarzystwa MiłośnikówLwowa i Kresów Południowo-Wschodnich po razkolejny mogę zaprezentować niewielką częśćzbiorów poświęconych moim rodzinnym stronom.6 października tego roku w Wojewódzkiej i MiejskiejBibliotece Publicznej w Zielonej Górze zostałaotwarta wystawa „Kresy Wschodnie II RzeczypospolitejPolskiej Małą Ojczyzną Wielu Narodów”.To już szósta tego typu ekspozycja, w której bioręudział. Mam nadzieję, że dla tych, którzy przybyliz Wołynia na Ziemie Odzyskane, będzie ona przypomnieniemodległych, ale jakże bliskich sercu lat naKresach, przypomnieniem znajomych miejsc, ważnychludzi i niepowtarzalnego klimatu Ziemi Wołyńskiej,a młodym ludziom pozwoli poznać rodzinne stronynaszego romantycznego wieszcza Juliusza Słowackiegooraz zrozumieć ważne aspekty naszej wspólnejhistorii.110


VARIABarbara Krzeszewska-ZmyœlonyRok 2008 rokiem dialogumiêdzykulturowegoGrupa Intelektualistów ds. Dialogu Międzykulturowegoutworzona z inicjatywy Komisji Europejskiejw Brukseli ogłosiła rok 2008 Rokiem DialoguMiędzykulturowego.Ostatnio dotarłam do 26-stronicowego dokumentuprzedstawiającego przemyślenia w/w gremiumna temat roli języków w UE. Opracowaniezatytułowano: Zbawienne wyzwanie – w jaki sposóbwielość języków mogłaby skonsolidować Europę.Członkowie grupy zadali sobie fundamentalnepytanie: „Jakie należy przyjąć założenia, aby skutecznie,dla dobra wszystkich obywateli UE wyko-VARIA111


zystać różnorodność językową, kulturalną i religijnąspołeczeństw zamieszkujących Unię?” Pytanie torozważane było w oparciu o następujące przesłanki:• Wielojęzyczność i wielokulturowość UE jestwielkim bogactwem, ale może też być powodemnapięć.• Narody europejskie powstały w oparciu o tożsamośćjęzykową.• UE może powstać jedynie w oparciu o różnorodnośćjęzykową.• Historycznym zadaniem Unii jest nie tylkoochrona, ale również harmonijny rozwój tejróżnorodności.Jak zmaksymalizować korzyści płynące z tegofaktu, a jak zminimalizować trudności? Wyzwanie toobejmuje ogrom działań i na pewno nie uda się gozrealizować w jednym pokoleniu. Być może, dywagująautorzy raportu, z czasem UE zaoferuje całejludzkości model tożsamości opartej na różnorodności?!Czym zatem jest „tożsamość europejska?”Tożsamość europejska jest pochodną tego, cownosimy niejako „w wianie” do UE np. my Polacy, czyinne narody, a świadomością tego, co składa się nadziedzictwo duchowe i materialne naszego kontynentu.Przy czym sprawą nadrzędną, jak podkreślająautorzy, jest tu dziedzictwo duchowe. Idea europejskazbudowana jest na dwóch fundamentach: uniwersalnościwspólnych wartości moralnych orazróżnorodności ekspresji kulturowych.Jak przekonać obywateli UE, iż trwałe zaakceptowanieróżnorodności językowej jest możliwe? I takczłonkowie w/w grupy proponują np.: w przypadkurozmów dwustronnych następujące rozwiązanie:1. Rozmowy, w przypadku dwóch państw w UEpowinny być prowadzone w jednym z tych dwóchjęzyków przedstawicieli danych krajów, a nie w językutrzecim. Stanowisko to tłumaczą tym, że dużą rolęodgrywa w tym przypadku znajomość mentalności,realiów obu narodów itp. Wiadomo, nie zawszeużycie języka trzeciego, którym często jest angielski,gwarantuje sukces. (Na marginesie, jednojęzycznośćBrytyjczyków stanowi poważny problem oświatowyw Wielkiej Brytanii).2. Każdy z języków europejskich powinien miećw każdym kraju EU grupę ludzi zajmujących sięwszelkimi aspektami użytkowników danego języka(kultury, polityki itd.) „Każdy język jest produktemwyjątkowego doświadczenia historycznego, każdyjest nośnikiem pamięci, dziedzictwa literackiego,szczególnych zdolności oraz stanowi słuszny fundamenttożsamości kulturowej” – konkludują autorzyopracowania.3. Ochrona wszystkich języków naszego dziedzictwa,w tym języków naszych przodków takichjak łacina i greka klasyczna, a w przypadku mniejszościwspieranie ich rozwoju w pozostałych częściachkontynentu to nieodłączne elementy idei Europypokoju, kultury, wszechstronności i dobrobytu”.4. Wspomniana grupa proponuje wprowadzenietzw. przybranego języka własnego.„Przybrany język własny” byłby to dobrowolniewybrany język obcy (np. taki, w którym danaspołeczność ma od dawna kontakty kulturowe czyhandlowe), różny od języka angielskiego, (który i takstaje się językiem komunikacji międzykulturowej),naukę którego rozpoczynałoby się już w szkole podstawowej(lub wcześniej) i kontynuowałoby się przezcały ciąg edukacji. Nauka tego języka byłaby niejakorównoległa z nauką własnego języka ojczystego.Dobrze byłoby, gdyby tym przybranym językiemwłasnym był język sąsiada albo „dla kontrastu” np.jeden z języków orientalnych, którego znajomośćautomatycznie dawałaby szansę dobrej pracyw przyszłości. I tu cenna uwaga: w dzisiejszymświecie, aby coś kupić wystarczy znać jeden językmiędzynarodowy, ale żeby coś sprzedać dobrze jestznać język potencjalnego nabywcy.Możliwe, czy nawet pożądane byłoby w przypadkunp. ścisłych kontaktów handlowych miastapolskiego z miastem włoskim, aby jako „przybranyjęzyk własny” dzieci włoskie uczyły się języka polskiego,a dzieci polskie włoskiego. Szkoły takieznalazłyby się np. w sieci szkół polsko-włoskich. Tegorodzaju kontakty, partnerstwa szkół już istnieją,podobnie jak i sama nauka (nie tylko językówobcych) on-line. A poza tym wielość różnorakichpołączeń on-line, nie tylko w dziedzinie gospodarki,ale utworzenie sieci językowo-kulturalnych dałobynam wszystkim jeszcze większe poczucie konsolidacji.Naukę „przybranego języka własnego” możnarównież polecić dziesiątkom milionów Europejczykówna emeryturze ze względu na ich coraz towiększą mobilność i ciekawość świata, a także jakoformę ciekawego „hobby”.„Przybranym językiem własnym” dla imigrantów,których ciągle przybywa w Europie z różnych krańcówświata, powinien zostać język kraju, społeczności,w której postanowili się osiedlić.112


Znajomość języka kraju zamieszkania byłazawsze i pozostanie najsilniejszym elementem integrującym.Jednocześnie nie oznacza to wcalekonieczności rezygnowania z kontynuowania tradycjijęzyka i kultury kraju, z którego imigranci pochodzą.Co więcej należy stwarzać imigrantom takie warunki,aby mogli oni zachować swoją ciągłość kulturowąi być z niej dumni. „Przybrany język własny” to wreszciesposób na harmonijne, bo zagwarantowaneciągiem edukacji (połączonym z pobytami w rodzinach,wycieczkami itp.) dogłębne poznanie drugiegoczłowieka w kontekście języka danego społeczeństwa,aby umieć w przyszłości pracować w dwustronnychinstytucjach kulturalnych, oświatowych, turystycznych,handlowych w swoim kraju czy kraju partnera.Propozycje Grupy Intelektualistów wychodzą naprzeciwwszystkim obywatelom UE bez względu na język,kulturę i religię. Można im tylko przyklasnąć i podziękowaćPrzewodniczącemu Komisji Europejskiej (JoseManuel Barroso) oraz komisarzowi ds. wielojęzyczności(Leonardo Orban) za podjęcie tej ważnejinicjatywy.PS Już po opracowaniu artykułu dowiedziałam się, że MinisterOświaty RP wprowadza z dniem 21.04.2008 obowiązkowenauczanie języka angielskiego od pierwszej klasy szkoły podstawowej.Czyżby opracowanie, o którym mowa, nie trafiło doMinisterstwa Oświaty RP?113


Ewa MielczarekEwa MielczarekDomiw Starej PlebaniiDomi im AltenPfarrhausW pogodną wrześniową niedzielę wybrałam sięwraz z przyjaciółką do Białowic, małej wioski podNowogrodem Bobrzańskim, zatopionej w sosnowychlasach, wszechobecnych w <strong>Lubuskie</strong>m. Celemnaszej wyprawy było spotkanie niezwykłe, choćmocno już wpisane w historię i kulturę tej niewielkiejspołeczności.Od prawie dziesięciolecia Stara Plebania w Białowicachgości swych dawnych i obecnych mieszkańców.Co roku zjeżdżają do niej Niemcy, którzyniegdyś zasiedlali te ziemie, a na skutek dramatycznychzaszłości politycznych zmuszeni zostali doopuszczenia rodzinnych stron i domostw. Wiązało sięto z pozostawieniem dorobku wielu pokoleń,a przede wszystkim z bolesnym poczuciem odcięciardzennych korzeni. W Białowicach (wioska nosiłaniegdyś nazwę Billendorf) do dziś istnieją domy,w których zamieszkiwali, pielęgnowali rodzinnetradycje, wychowywali kolejne pokolenia. Może dlategoco roku oni, a także ich potomkowie, stawiająAn einem heiteren Septembersonntag begab ichmich mit einer Freundin nach Białowice, einemkleinen Dorf bei Nowogród Bobrzański, versunken inKieferwäldern, die in <strong>Lubuskie</strong> allgegenwärtig sind.Unsere Reise hatte ein ungewöhnliches Ziel, auchwenn es inzwischen die Geschichte und Kultur dieserkleinen lokalen Gemeinschaft mitgeprägt hat.Seit fast einem Jahrzehnt empfängt das AltePfarrhaus in Białowice die heutigen und ehemaligenEinwohner des Ortes. Jedes Jahr kommen dieDeutschen hierher, die diese Ländereien bewohnthattenund infolge von dramatischen politischenBegebenheiten ihre Heimat und ihre Familienhäuserverlassen mussten. Dies bedeutete, die Errungenschaftenmehrerer Generationen zurückzulassen, vorallem aber, schmerzlich von den eigenen Wurzelnabgeschnitten zu sein. In Białowice (das Dorf hießzuvor Billendorf) stehen bis heute Häuser, in denendiese Menschen gewohnt, Familientraditionengepflegt und Generationen nach Generationen erzogenhatten. Das ist wohl der Grund, warum sie undihre Nachkommen immer wieder bei diesemSeptembertreffen erscheinen. Nun liegen diese verhängnisvollenEreignisse mehr als 60 Jahre zurück,die Wehmut ist aber immer noch da. Ist das aber nurWehmut?„Domi” (lateinisch: „zu Hause“), diesen Namenverdanken diese deutsch-polnischen Treffen inBiałowice deren Initiator und Veranstalter, JacekWesołowski, seit mehreren Jahren Eigentümer desbarocken Pfarrhauses, 1765 von den Grafen vonPromnitz aus Sorau neben der mittelalterlichenKirche aus Stein erbaut; sie war früher das Herz der(evangelischen) Pfarrei, heute nur noch eine114


się na spotkanie organizowane we wrześniową niedzielę...Cóż, od tamtych tragicznych dla nichwydarzeń minęło z okładem 60 lat, a sentymentpozostał. Ale czy tylko sentyment?Domi (po łacinie „w domu”), tak nazwał białowickiespotkania polsko-niemieckie ich pomysłodawcai realizator, Jacek Wesołowski, od kilkunastu latwłaściciel barokowej plebanii, postawionej przezhrabiów Promnitzów z Żar w 1765 roku obok średniowiecznegokamiennego kosciółka; był on niegdyśsercem parafii (ewangelickiej), dziś jest tylko kościołemfilialnym. Jacka Wesołowskiego, polskiegoberlińczyka na stałe i białowiczanina od czasu doczasu, nie trzeba przedstawiać czytelnikom „ProLibris”. Od 2003 roku należy do naszych autorów,a w numerze 3/2006 znalazła się zaopatrzonaw barwną wkładkę ilustracyjną obszerna prezentacjasylwetki tego artysty i teoretyka sztuki i literatury,a także organizatora życia kulturalnego, łącznikamiędzy kulturą polską a niemiecką już od ponadćwierćwiecza. Autor białowickiego projektu Dominapisał w załączonej do zaproszenia ulotce: „Spotkania»W domu« mają na celu zbliżenie kulturowemiędzy ludźmi, rozwijanie świadomości wspólnejhistorii europejskiej, przełamywanie uprzedzeń,wytwarzanie społecznych i osobistych związkówmiędzynarodowych i międzypokoleniowych”. I niema w tych słowach żadnej przesady. Miałam okazjędwukrotnie uczestniczyć w projekcie Wesołowskiegoi przekonałam się, jak jest cenna jego inicjatywa.Gromadząc po jednym dachem dwie nacje (niegdyśsobie wrogie), różne pokolenia (rozpiętość wiekuuczestników jest ogromna, od dzieci po osoby bardzoleciwe), zróżnicowane środowiska (od „zwykłych”ludzi po artystów, dziennikarzy, naukowców,osoby duchowne), sprawia, że każdy obecny czujesię jak u siebie, jak w domu.Podobnie jak w ubiegłych latach, również i tymrazem uczestnicy spotkania, Niemcy i Polacy, niezależnieod wyznania, wzięli udział w mszy św. celebrowanejprzez księdza Sławomira Marciniaka, proboszczaparafii Bieniów. To bardzo poruszającymoment. Skromne wnętrze świątyni tchnące historią,odświętne stroje wiernych, modlitwy wypowiadanez namaszczeniem w języku polskim i niemieckim(Ojcze nasz..., Vater unser...), dawały poczucie jednościi prawdziwej wspólnoty.Każde ze spotkań białowickich opiera się na wydarzeniukulturalnym. Osią imprezy bywa wystawaFilialkirche. Jacek Wesołowski, der in Berlin lebendePole mit einer Nebenwohnung in Białowice, brauchtden “Pro-Libris”-Lesern nicht vorgestellt zu werden;seit 2003 gehört er zu unseren Verfassern und in derAusgabe 3/2006 konnte man eine bunte Beilage mitBildern und einem geschriebenen Porträt diesesKünstlers, Kunst- und Literaturtheoretikers finden,der sich auch mit der Gestaltung des Kulturlebensbeschäftigt und schon seit mehr als 25 Jahren alsBindeglied zwischen der deutschen und polnischenKultur fungiert. So schreibt der Urheber des Domi-Projektes in dem der Einladung beigelegten Flugblatt:„Die Domi-Treffen haben zum Zweck, Menschenund ihre Kulturen zusammenzubringen, bei ihnendas Bawusstsein der gemeinsamen europäischenGeschichte zu erwecken, Vorurteile zu überwinden,gesellschaftliche und menschliche Verbindungenzwischen Menschen aus unterschiedlichen Ländernund unterschiedlichen Generationen zu schaffen“-Und da ist kein Wort übertrieben. Ich hatte zweimaldie Gelegenheit, an Wesołowskis Projekt teilzunehmenund mich vom hohen Wert seiner Initiativezu überzeugen. Indem sich unter einem DachVertreter zweier (früher einander feindlich eingestellter)Nationen versammeln, mehrerer Generationen(die Altersspannweite ist riesig, von Kindernbis zu sehr betagten Menschen), unterschiedlicherMilieus (von „einfachen“ Menschen bis zu Künstlern,Journalisten, Wissenschaftlern und Geistigen),haben alle das Gefühl, zu Hause zu sein.Wie in den früheren Jahren, auch dieses Malhaben die polnischen und deutschen Gäste, unabhängigvon ihrer Konfession, an der von SławomirMarciniak, Pfarrer von Bieniów, zelebrierten HeiligenMesse teilgenommen. Es ist immer ein sehr bewe-VARIA115


(artystyczna lub historyczna) koncert, wykładz dyskusją, spotkanie literackie. Tym razem gospodarzzorganizowal wystawę prac artystów z KolekcjiBiograficznej Jacka Wesołowskiego. Jak dowiedzieliśmysię z jego wykładu, kolekcja powstaje z darowiznartystów – ludzi, z którymi znajomość miała lub manadal pewną wagę w biografii autora projektuPołączenia – Wybór. Taki właśnie tytuł nadał artystawystawie w Starej Plebanii. Do każdej z dziewięciuprac swoich znajomych i przyjaciół, wybranychz kolekcji – Wesołowski „przyłączył” własną – i takw oparciu o formę, temat lub ideę – swojego dzielai dzieła innego artysty – stworzył swoiste przekazyporozumienia międzyludzkiego w sztuce. Wartow tym miejscu wspomnieć, że koncept wystawy„połączeń” Jacka Wesołowskiego miał już swoją premieręwcześniej: artysta pokazał go w innej wersjijako część wystawy Granica – Związki w muzeummiejskim w Pałacu Poznańskich w Łodzi w 2006 roku.W prezentacji w Starej Plebanii obecne byłyróżne formy współczesnej sztuki plastycznej:malarstwo, rzeźba, obiekty, instalacje, dokumentyfotograficzne i tekstowe, performance. Odbył sięzatem ważny akt kształcenia estetycznego, bopamiętajmy, że Wesołowski organizuje swe pokazyprzede wszystkim dla byłych i obecnych mieszkańcówBiałowic i okolic, stanowiących większośćwśród stałych uczestników spotkań projektu Domi,którzy na co dzień nie mają wiele kontaktu ze sztuką.Wśród autorów prac wystawionych w oryginalnymbarokowym wnętrzu pojawiły się znane nazwiska jakKlaus Staeck (Heidelberg/Berlin) czy Jan Berdyszak(Poznań). Z artystów zielonogórskich w wystawiewzięła udział malarka Magdalena Gryska.gender Moment. Das bescheidene Innere desGotteshauses, voller Geschichte, die feierlichenKleider der Anwesenden, ihre salbungsvoll in derdeutschen und in der polnischen Sprache gesprochenenGebete (Ojcze nasz... Vater unser...) verliehendas Gefühl der Eintracht und einer wahrhaftenGemeinschaft.Jedes Treffen in Białowice ist mit einem kulturellenEreignis verbunden. Es kann sich um eine -künstlerische oder historische - Ausstellung handeln,um ein Konzert, einen Vortrag mit anschließenderDiskussion, ein literarisches Treffen. Dieses mal hatder Gastgeber eine Ausstellung mit Werken vonKünstlern „aus der Biographischen Sammlung vonJacek Wesołowski“ organisiert. Wie wir bei demVortrag erfahren konnten, entsteht die Sammlungdurch Gaben von Künstlern – Menschen, derenBekanntschaft von einer Bedeutung für das Lebendes Veranstalters war oder immer noch ist.Verbindungen – eine Auswahl heißt die Ausstellungim Alten Pfarrhaus. Jeder der ausgewählten 9Arbeiten seiner Bekannten und Freunde hatWesołowski eine eigene “angeschlossen”, und sodurch eine Ähnlichkeit der Form, des Themas oderder Idee der beiden verbundenen Werke eineBotschaft über das Verständnis zwischen denMenschen in der Kunst verkündet.Es ist erwähnenswert, dass das Konzept fürdiese Ausstellung schon früher geboren wurde: JacekWesołowski zeigte sie in einer anderen Version, 2006,als Teil der Ausstellung Grenze – Verbindungen imStadtmuseum im Palast der Familie Poznański in Łódź.Die Präsentation im Alten Pfarrhaus führtemehrere Formen der heutigen bildenden Kunstzusammen: Malerei, Skulptur, Objekte, Installationen,fotografische Dokumente, Texte oder Performance.Es ist also zu einem eigenartigen Unterricht inSachen Kunst gekommen, denn wir sollen nichtvergessen, dass Wesołowski seine Ausstellungen vorallem für die heutigen und ehemaligen Einwohnervon Białowice und Umgebung organisiert (siemachen ja die Mehrheit der Teilnehmer von Domiaus), die sonst nur selten Kontakt mit der Kunsthaben. Unter den Autoren, deren Werke in diesemaußergewöhnlichen barocken Ambiente gezeigtwurden, sind auch bekannte Größen, wie KlausStaeck (Heidelberg/Berlin) oder Jan Berdyszak(Poznań). Die Künstler aus Zielona Góra waren vonder Malerin Magdalena Gryska vertreten.116


Spotkanie w Starej Plebanii trwało bardzo długo.Długo nie tylko dlatego, że gospodarz (biegle władającyjęzykiem niemieckim) tłumaczył na bieżącoz polskiego na niemiecki i odwrotnie. Uczcieduchowej towarzyszyła także uczta w sensiedosłownym. Przy pysznym bigosie i wybornychwypiekach toczyły się rozmowy, polskie, niemieckie,„mieszane”. Czuliśmy się w Białowicach jak w ciepłym,przytulnym domu, jak u siebie.(Spotkanie kulturalne niemiecko-polskie z cyklu Domi, 7 września2008 r., godz. 14.00, Stara Plebania w Białowicach –Billendorf koło Nowogrodu Bobrzańskiego. Organizacja: JacekWesołowski – przy wsparciu stowarzyszenia KunstGrenzene.V. Berlin i Parafii Kościoła Rzym.-Kat. w Bieniowie)Das Treffen im Alten Pfarrhaus dauerte sehrlange. Nicht nur, weil der Gastgeber, der deutschenSprache mächtig, alles laufend in die beidenSprachen verdolmetschte. Das geistige Festmahlwurde nämlich auch von einem Festmahl imwörtlichen Sinne begleitet. Beim köstlichen Bigos undvorzüglichem Kuchen wurden Gespräche geführt -auf Polnisch, auf Deutsch, und gemischt... Wirfühlten uns in Białowice gemütlich und warm, wie zuHause.(Das deutsch-polnische Kulturtreffen aus der Reihe Domi,7. September 2008, 14.00 Uhr, das Alte Pfarrhaus in Białowice/Billendorfbei Nowogródek Bobrzański. Veranstalter:Jacek Wesołowski, mit freundlicher Unterstützung vonKunstGrenzen e. V. Berlin und der Römisch-KatholischenPfarrei in Bieniów)Übersetzt vom Grzegorz Kowalski117


PRZYPOMNIENIA LITERACKIECzytanie Ÿróde³ XIIIGadaj¹cy mózgLudwika LipnickiegoCzes³aw MarkiewiczJest w tym jakaś magia: czytanie źródeł rozpocząłemod zbyt krótkiego wypadu do TrześniówkaKrzysztofa Fedorowicza, na dłużej zatrzymałem sięw Bytomiu Odrzańskim Marii Sidorskiej-Ryczkowskiej,by z trudem wykaraskawszy się z LiniiEugeniusza Paukszty zabrnąć i osiąść na koniecw Drezdenku Ludwika Lipnickiego. Topografia układasię nie tylko z gustów, smaków i preferencji. „Imionawłasne”, „Stacyjka na wschodzie i zachodzie”, „PanIko” – to „świetna (święta?) trójca” tutejszej literatury.Książki, które utwierdzają mnie w przekonaniu,że wszelkie piśmiennictwo piękne daje się jednak118


obiektywizować. Nie mnie jednego uwiodły nazwiskaFedorowicza, Sidorskiej i Lipnickiego. Choć to najmniejważne, bo przecież nawet Miłosz kokieteryjnieprzyznał się, że nie przeczytał do końca „Ulissesa”Joyce’a. Bo jeśli nawet jestem jedynym czytelnikiemtej triady – to tym bardziej czuję się namaszczony. Nielękam się nawet patosu, przecież pisarzy zachwycających,tutaj nie brakuje; brakuje tylko tych, którzypotrafią się zachwycić. To memento podziela choćbynajmodniejszy współcześnie pisarz ze WschoduWiktor Pielewin, określając stany zachwyceniadosadniej, bo... genitalnie.Więc koniec: „Pan Iko”. Historia, opowieść, akcja,rzecz o cudnie prowincjonalnym kasjerze, jakbynieprzypadkowo, sprawczo, powstała na obrzeżachodludzia – Puszczy Noteckiej. Sprawdzają się ontologiczneparalele: Jerzy Szaniawski swojego Tutkęspreparował prawdopodobnie w mikroskopijnymZegrzynku. Wyczuwam, że ów punkcik nad JezioremZegrzyńskim niedaleko Pułtuska żywo przypomina„secesyjne” Drezdenko Lipnickiego. Secesyjne – botaki jest drezdenecki dom twórcy „Pana Iko”: trzeszcząceschody, firanki z naturalnej bawełny, milczącymebel fortepianu, wiecznie ciepłe piece kaflowei nieśmiertelnie intensywny zapach minionego,z piwnicznym chłodem przemijania.I nagle coś, co profetycznie wkracza w nieokiełznanąwspółczesność: ów wtorek, dzień, w którymtrzeba czytać „Pana Iko” (tak chce autorumieszczając w podtytule powieści supozycję:„Powieść na wtorek”). Właśnie teraz, w kończącej siępierwszej dekadzie nowego milenium przeżywamycoś na kształt tamtego „czarnego wtorku”, a nawetcałego skrwawionego bessą tygodnia. W taki nieoczekiwanysposób albo w niezawinionych przez autora„okolicznościach przyrody” wtorek stał się całkiemniepoślednim dniem tygodnia. W tym miejscu muszęna chwilę przedzierzgnąć się w postać drobiazgowegopana Iko. Ów wtorek niechybnie kojarzy sięz 29 października 1929 roku, jako kolejny segment„czarnego tygodnia” na New Stock Exange(Nowojorskiej Giełdzie Papierów Wartościowych).Inny istotny drobiazg Lipnickiego-Iko, to przestrzeńczasu powieściowego. Cała, z grubsza biorąc,historia rozpościera się w ciągu jednego dnia, międzygodzinami 00:01 a 22:45. Pojawia się więc kolejnakonotacja literacka: James Joyce – oczywiście.Chociaż Leopold Bloom był akurat akwizytorem, cow żaden sposób nie kojarzy go z kasjerską profesjąpana Iko. Ale jeden dzień akcji – i owszem. Chociażten jeden dzień u Joyce’a (dokładnie 16 czerwca1904 roku) wypadał na czwartek.Uczepiłem się tych dat i wyliczeń – nie bezpowodu. Otóż taka osobliwa drobiazgowość, niepozbawiona erudycji, cechuje narrację „Pana Iko”.Nie jest to jednak (chyba na szczęście) ten sam nerw„strumienia świadomości” „Ulissesa”. Dokładnie,różnic jest o wiele więcej, choćby introspekcje, którew „Panu Iko” bywają bardziej instrumentalnymiwiwisekcjami, niż „penetracją zaułków świadomości”(podświadomości?).Mam ponowoczesne wrażenie, że gdzieś jużz taką narracją się zetknąłem. Na pewno będzie tourzekające„gadulstwo” Profesora Tutki autorstwaprzywołanego już tutaj Szaniawskiego. Może coś nakształt sanacyjnej lekkości Dołęgi-Mostowicza.Wreszcie ustrzeliłem coś z Kabaretu StarszychPanów. Ale też coś z poniemieckiej albo austrowęgierskiej,ze wskazaniem na Czechy, secesji,pomieszanej z wczesnym egzystencjalizmem francuskim(bliżej jednak Sartre’a, niż Camusa). W takieoto „koleiny” wpędziły mnie np. wyszukane imiona(Emechiusz, Anastazja, Berenika, Orion, Salwator),z podobnym skutkiem uwiodły mnie pojedyncze, aczwyrafinowane epitety („grasejujące chrapanie”,malowidła w stylu „sosów monachijskich”). Nadtopojawiają się aluzje do kokietującej narracjiBułhakowa („Ani opowiadający, bo go tam nie było, ani PanIko, bo niczego nie zapamiętał, nie mogli wiedzieć, że zdarzeniemiało nieco inny przebieg”).I w tym momencie należy się zatrzymać. W istocie,„tych zdarzeń” autor nadbudował tyle, że wyszłaz tego już nie jakaś introwertyczna gadanina, ale cośna kształt „szkatułki”, którą najbliżej kojarzę powierzchu z „Rękopisem znalezionym w Saragossie”Potockiego. Chociaż nie idzie o pomieszanie epok,czy stylów, ale o przenikanie i pozorne wynikanie jednejopowieści z drugiej, trzeciej, następnej i kolejnej,aż do niedokończoności. W praktyce Lipnicki„anonsuje” tę operację zazwyczaj chytrym albo tylkoprzebiegłym kwantyfikatorem:„Tu dygresja” albo: „Tu konieczna jest niewielka dygresja”.Po czym stawia dwukropek i rozpoczyna jakąś nowąhistorię, której z uroczą perfidią nie kończy, aleobiecuje ciąg dalszy, który być może w jakiejśmetaforycznej formule gdzieś tam następuje, chociażczytelnik musi przeniknąć rzeczywistość powieściowąi podążyć już własnym, konotacyjnym tropem.PRZYPOMNIENIA LITERACKIE119


Pozornie nie ma w tym żadnej magii. Niby, żewszystkie przemyśliwania i cała wewnętrzność PanaIko inspirowane są zdarzeniami najbliższego bohaterowiotoczenia. A to na przykład dźwiękiem nierównychkroków wychodzącego do pracy Pana Gołębiarza; a towidokiem po raz pierwszy ujrzanych koronkowychmajtek „dziewczyny mieszkającej na końcu korytarza”, czy „dwuznacznymzamówieniem Pani Anastazji”. Takie figury stylistyczneczynią zwyczajny przecież realizm nadzwyczajniemagicznym. Na co dzień nikt przecież (zwyczajny?)nie określa w tak szczególny sposób ani topografii,ani sytuacyjnych powikłań. Ale przecież nikt nie jest tak„literacki”, jak Pan Iko – twór bardziej, niż bohater.A skoro o tym mowa: wszystko w „Panu Iko”nanizane jest na wątły czas jednego dnia i skarlałąprzestrzeń domostwa głównego... jednak bohatera.W tym, znowu pozornym ograniczeniu, znajdujępanoramę człowieczej naiwności, którą cechujączystość intencji i dziwnie tkliwa nieporadność.Myśląc o przesłaniach, takie przedstawienie ucieleśniajuż ideę ludzkiej pokory wobec nieokiełznanegointelektualizmu. Bo można przyjąć (w założeniu), żePan Iko jest nawet przysłowiowym głupkiem, tak jakw ordynarnym porzekadle, że np. nadzieja jest matkągłupich, a wiara w czyste intencje otoczenia jestczczą naiwnością.I chyba tylko w ten sposób, w stylu rozgwarusamego Pana Iko, można mówić o urodzie tej niepozornieważkiej prozy Ludwika Lipnickiego. Ta powieśćjest dla mnie propozycją bezbolesnej ucieczki w światsublimacji; w świat, który jest rugowany z naszej świadomościpodniecającą, aczkolwiek najczęściej bolesnątym razem, realnością tego, czego doświadczamyoglądając telewizję albo czytając codzienną prasę.Świat Pana Iko po prostu nie istnieje. Pan Iko jestwypreparowanym z ilorazu inteligencji bytem (a jednak!).Pan Iko, mówiąc obrazowo, jest gadającymmózgiem, wprawdzie kontrolowanym przez autora,który świadomie lekceważy swoją wiedzę o świecieprzedstawionym, ale ten świat jest przecież jegotworem. Paradoks? No, chyba, że zlekceważymykategorię „śmierci autora”.„Pan Iko” to niebezpiecznie inteligentna powieść.Lipnicki z profesorskim dystansem dobrotliwie szydziz literatury rozumianej jako wieszczenie prawdobjawionych. Dlatego ta książka robi wrażenie prozypopularnej, ma służyć rozrywce. I rozrywką jest, tak,jak filmy Chaplina, jak produkcje Cyrku MontyPythona.I najistotniejsze: konstytucją „Pana Iko” jest subtelność.Lipnicki już w anachronizmie nazwaniaprologu „Przedsłowiem”, zachęca potencję czytelnikado zejścia w podziemia „wolnej woli”, a to tak:„Możesz, Szanowny Czytelniku, książkę tę wziąć do ręki albow ogóle nie brać. Ale skoro czytasz te słowa, to jednak wziąłeś– lecz ciągle jeszcze możesz ją odłożyć – w co zresztą niewierzę, jeśli ją kupiłeś”. A przecież można było tę zachętęordynarnie zwulgaryzować i nazwać to to „marketingiem”.W języku Pana Iko nie obowiązują takiepojęcia. „Pan Iko” jest takoż przecudnie spatyniały,żeby nie powiedzieć omszały, jak butelka starego,dobrego wina.Nie sposób wreszcie, i nie ma takiej potrzeby,spenetrować fabułę „Pana Iko”. Ale wyjmując choćbypojedyncze rozdziały, a nawet akapity, czuć w nichrękę, mądrego mądrością dystansu, autora. Wartojednak na ten koniec, i na koniec w ogóle „Czytaniaźródeł” skompilować ze zdań „Pana Iko” (też ostatnich)coś na kształt posłania całej powieści, całegopisania o pisaniu; to posłanie to memento o radościz samego faktu egzystencji (egzystowania?); „Pan Ikouśmiecha się szczęśliwy z udziału w tym, co się śni jego głowie.Tyle kolorów – po raz pierwszy od... Od kiedy? Gdyby teraz sięobudził i właśnie takie pytanie sobie zadał, to z pewnością niepotrafiłby znaleźć odpowiedzi. (...) A może burze, rozterkii niepokoje dnia to w gruncie rzeczy małe ważne przykrości,jeśli po nich nadchodzi szczęśliwość zasypiania? (...) Pan Ikosmacznie śpi zanurzony w zdrowym, kolorowym śnie. Obyodtąd jego sny były zawsze kolorowe. Jak tej niezwykłej nocy.Z wtorku na środę”.I co najważniejsze (w życiu, w literaturze, w sztuce):„Pan Iko”, wbrew uniwersalnym pozorom,stwarza olbrzymie możliwości konotacyjne – tenpostmodernistyczny urok przechodzenia od tego, coanachroniczne, do tego, co odkrywcze i ożywcze. Od„czarnego wtorku” na Wall Street, do szczęśliwegosnu Starszego Pana, Profesora Tutki z obrzeżaPuszczy Noteckiej.120


Z TEKI HISTORYKA FILOZOFIIMaciej MakarewiczGranice sztukijako granice rzeczywistoœci– propozycja Leona ChwistkaŚwiat sztuki to dziedzina różnorodna. Kontrowersjezwiązane z dziełami bądź też ze sposobembycia samych artystów, często stanowiły temat chętniedyskutowany nie tylko przez krytyków czy historykówsztuki, lecz również przez laików, niezwiązanychbezpośrednio ze sztuką, a poszukującychw dyskutowanych dziełach idei krytycznych,uderzających bezpośrednio w religię, politykę, czy teżw sferę szeroko pojętej moralności. Współcześnieprace takich artystów, jak Bill Henson, Chris Ofili czyZ TEKI HISTORYKA FILOZOFII121


też, by wspomnieć o rodzimych twórcach, DorotaNieznalska, są przedmiotem skandali i dyskusji,wywołanych nie przez krytyków, lecz czasem przezosoby, które nawet nie widziały oskarżanych dzieł.W dyskusjach tych pojawiają się pytania, czy ichprace, jak np. „Pasja”, mieszczą się jeszcze w granicachsztuki, oraz kwestie ważniejsze i bardziejogólne: czy samej sztuce można i powinno się narzucaćjakiekolwiek ograniczenia. Pytania te nie są nowe.W historii pojawiały się one często, a zawsze wtedy,gdy nowa forma ekspresji artystycznej starała sięzdobyć uznanie odbiorców oraz krytyków, zaś samiartyści prześcigali się w uzasadnianiu możliwościwspółistnienia często całkowicie różnych sposobów,w jaki artysta może się wyrazić poprzez swoje dzieła.Co z tymi zagadnieniami ma wspólnego twórczośćzmarłego w 1944 roku Leona Chwistka? Był onprzecież znakomitym logikiem matematycznym,którego prace z tej dziedziny zostały docenione przezsamego Bertranda Russella, będącego czołowąpostacią światowej filozofii oraz logiki matematycznejubiegłego wieku. Chwistkowi nie brakło przytym oryginalnych osiągnięć w dziedzinie samejmatematyki. Zajmował się on również ontologią,w szczególności zaś teorią rzeczywistości, której oryginalnypluralistyczny system po dziś dzień jestuznawany za najbardziej rozpoznawalny z jegoosiągnięć. Powyższe nie wyczerpuje jednak szerokiegospektrum zainteresowań Chwistka, gdyż parałsię on również z niemałym powodzeniem estetyką.Był przy tym nie tylko praktykującym malarzem,twórcą własnego stylu malarskiego, lecz ponadtoteoretykiem sztuki, poszukującym ontologicznej racjibytu dla wielu różnych kierunków artystycznych.Choć teoria, którą w tym kontekście stworzył, wybiegaładaleko poza ramy debaty stricte artystycznej,to właśnie w dziedzinie teorii sztuki oddziałała onanajszerzej, po dziś dzień będąc kojarzoną niemalwyłącznie z dyskusją nad granicami wolności artystycznej.Chwistek rozwijał swoje poglądy estetyczneczerpiąc inspiracje m.in. z problemów, jakie rodzisama refleksja nad sztuką oraz z dokonujących sięw niej, w pierwszej połowie XX wieku, przemian. Idzietutaj o rodzącą się w czasach aktywności naukowejChwistka sztukę nową, związaną przede wszystkimz malarstwem, kiedy to zaczęły pojawiać się dziełafuturystyczne i formistyczne, zaś nazwiska Braque’ai Picassa obiegały świat. Chwistek sam tworzyłw tych czasach, będąc nie tylko malarzem mieszczącymsię w nurcie formistycznym, lecz również –na polu teorii i praktyki – rzecznikiem rodzącej się polskiejawangardy artystycznej. Ta nowa sztuka spotykałasię w środowisku polskim ze sprzeciwem kółdyktujących warunki poprawności artystycznej. Jakozjawisko skrajnie odbiegające od kanonów wciążpanującej sztuki młodopolskiej, była nie tyle niedoceniana,co nawet wyszydzana oraz podlegała ustawicznympróbom unicestwienia ze względu na swądomniemaną szkodliwość dla sztuki prawdziwej.Chwistek włączył się do debaty opierając swojeargumenty na własnej, nowej teorii rzeczywistości.Zdaniem Chwistka błąd przeciwników nowej sztukipolegał na przeświadczeniu, że rzeczywistość opisywanaprzez artystów jest tylko jedna, podobnie jakistnieje tylko jeden właściwy sposób odbioru orazopisu tej rzeczywistości. W ujęciu Chwistka jednakdoświadczenie zdawało się przeczyć tym przekonaniom,zaś rozmaitość sposobów pojmowaniasamego doświadczenia doprowadziła filozofa dostworzenia tzw. teorii wielości rzeczywistości.System Chwistka był relatywistyczny i pluralistyczny,tzn. przyznawał on rację bytu nie jakiejś jednej,wyróżnionej rzeczywistości, lecz rzeczywistościomprzynajmniej czterem, związanym z czterema głównymisposobami, na jakie ludzkość zwykła opisywaćzjawiska w świecie. Rzeczywistość rzeczy stanowitzw. system popularny, będący w sposób intuicyjnyuznawany, jeśli nie za rzeczywistość jedyną, to przynajmniejza rzeczywistość główną, której pozostałerzeczywistości są jedynie aspektami. Jest to system,w którym np. postrzegane krzesło jest po prostu realnieistniejącym krzesłem, bądź inaczej: naszemupostrzeżeniu krzesła odpowiada realnie istniejącyobiekt będący właśnie tym krzesłem. W rzeczywistościwrażeń to, co postrzegane, nie rości sobie prawdo istnienia w charakterze „rzeczowej” realności.Wrażenie bowiem jest według Chwistka pewnymskrótem, naszą metodą opisu czegoś, czego istnieniezakładamy, nieco po kantowsku przyznając jednak,że to, co odbieramy jako wrażenie, oraz to, co uznalibyśmyza realny obiekt, niekoniecznie jest jednymi tym samym. Warto przy tym wspomnieć, że naszewrażenie, ten obraz przez nas odbierany, wcale niemusi mieć przyczyny pod postacią realnego obiektu.Rzeczywistość wyobrażeń z kolei zdaje się najbardziejodcinać od rzeczywistości rzeczy. Jest toświat stworzony w całości przez umysł człowieka,122


który nadaje mu kształt poprzez swoistą reprodukcjęwrażeń. Jest ona właściwa przede wszystkim stanomnarkotycznym, stanom snów, wizji i marzeń. Podczasgdy można bez popadania w sprzeczność uznaćobopólne wspieranie się rzeczywistości rzeczyi wrażeń, tak rzeczywistość wyobrażeń uzyskuje swąrealność poprzez całkowite zniekształcenie tamtych,oddzielenie się od nich, a nawet ich zaprzeczenie. Jestona bowiem niczym innym, jak twórczą igraszkąumysłu aktywnego podmiotu. Wreszcie, rzeczywistośćfizykalna jest rzeczywistością tworzoną przeztezy nauki, podobnie oddzieloną, choć nigdy dokońca, od trzech pozostałych. Tam, gdzie będącw rzeczywistości rzeczy widzimy krzesło – twardykawał drewna, na którym oprzeć można zmęczoneciało – tam uzbrojona w instrumenty badawczenauka dojrzy chmurę atomów, niedostrzegalnychgołym okiem cząstek, pozostających w ciągłymchaotycznym ruchu, ulegających wzajemnym oddziaływaniom.W teorii wielości rzeczywistości znalazła swojeuzasadnienie wielość i różnorodność doświadczeniaartystycznego oraz jego indywidualny charakter.Otóż skoro nie mamy jednego pojęcia doświadczenia,to nie mamy tym samym podstawy do uznawaniawyższości np. obrazu kobiety w konwencji naturalistycznejnad obrazem tej samej kobiety w konwencjikubistycznej. Zdaniem Chwistka, artyści tworzącyw tych dwu różnych konwencjach, choć ujmują faktyczniejeden i ten sam obiekt, to jednak schematprzeżycia artystycznego jest u nich skrajnie odmienny,bowiem zachodzi on właśnie w różnych rzeczywistościach.Inaczej rzecz ujmując, jeden i ten samobiekt można opisać na wiele różnych sposobów,koncentrując się za każdym razem na innych jegoaspektach, przy czym nie ma dla artysty obiektywnejpodstawy, by któryś z tych sposobów uznać zalepszy czy też bardziej właściwy od innych.Sam związek pomiędzy różnymi konwencjami(przede wszystkim) malarskimi a systemem wielurzeczywistości jest w ujęciu Chwistka dużo bliższy,bowiem różne rzeczywistości odpowiadają w zamyśleChwistka różnym stylom malarskim. By to uwidocznić,Chwistek pogrupował kierunki malarstwaw cztery zasadnicze typy, którym przyporządkowałomówione cztery rzeczywistości. Owe typy malarstwato: prymitywizm, realizm (rozumiany główniejako naturalizm), impresjonizm oraz futuryzm (czyliówczesna sztuka nowa). Powiada Chwistek, że„uważne śledzenie warunków rozwoju każdegoz wymienionych typów doprowadza do wniosku, żekażdy z nich jest ściśle związany z jedną z czterechrzeczywistości, a mianowicie: prymitywizm z rzeczywistościąrzeczy, realizm z rzeczywistością fizykalną,impresjonizm z rzeczywistością wrażeń, wreszciefuturyzm z rzeczywistością wyobrażeń”. Dalszy opisowych nurtów jest właściwie zbędny, bowiemutożsamiając niejako charakter dzieła artystycznegoz rzeczywistością, w oparciu o którą zostało onostworzone, dyskusja na temat akceptowalności tegoczy innego typu malarstwa czy rzeźby zostaje przesuniętana teren problematyki rzeczywistości. Zatem123


y obalić poglądy Chwistka na równoprawnośćsztuki tworzonej w duchu formistycznym (bądź też:futurystycznym) z nurtami pozostałymi, należałobynajpierw zająć się jego pluralistyczną wizją samejrzeczywistości, gdyż dzieła artystyczne są jedynie jejodzwierciedleniem.Chwistek w sposób widoczny przejawiał równieżniechęć do aksjologicznie pojmowanej estetyki. Otóż,dążąc do odidealizowania kategorii opisu dziełartystycznych, Chwistek oparł się nie na wartościach,lecz na sferze doświadczeń empirycznych, z którymizapoznał się w okresie pracy z WładysławemHeinrichem, prowadzącym przy UniwersytecieJagiellońskim pracownię psychologii eksperymentalnej.Na tej podstawie Chwistek sprowadzał wszelkiezagadnienia związane z doświadczeniem artystycznymdo problemów rozpatrywanych na grunciestricte naturalistycznym, zaś zgodnie z tym podejściem– jak pisze Karol Chrobak – „kategorie sztukii wartości estetycznej mają dla niego sens o tyle, o ilewiążą się z psychologicznie pojętym przeżyciemartystycznym; tylko wtedy możliwe jest ich ścisłezdefiniowanie, niepopadające w jakiekolwiek idealizmy”.Mamy tutaj do czynienia z subiektywizmem,bowiem jakakolwiek ocena, przeżycie, cokolwiek cowiąże się z obcowaniem z dziełem artystycznym,pozbawione zostało obiektywnych podstaw, bowiemChwistek wykazał zależność przeżyć artystycznychod indywidualnych doświadczeń zainteresowanegopodmiotu. Nie stanowi to jednak słabości, lecz jestpozytywną konsekwencją teorii estetycznej,objawiającej się rozkwitem pożądanego krytycyzmu– nie zaś krytykanctwa – oraz różnorodności życiaartystycznego. Zdaniem Chwistka rozkwit tenświadczy dość wyraźnie o tym, że sztuka nie trwaspetryfikowana w niezmiennych ramach, leczpodlega wciąż procesom kształtującym jej twórczyrozwój.W kontekście wspomnianych na początkuwspółczesnych debat o granice dowolności artystycznej,teoria Chwistka stanowi wciąż cenny głos w tejdyskusji, wspierający stanowisko przeciwników przejawówcenzury w sztuce. Oczywiście nie wiadomo,co sam Chwistek powiedziałby, gdyby miał np.możność ujrzenia wystawy „Ecce homo” ElisabethOhlson Tallin, szwedzkiej artystki znanej z kontrowersyjnychprac fotograficznych. Należy jednakpamiętać, że sztuka, o uznanie której walczył filozof,choć dzisiaj nie wzbudza większych kontrowersji, tow czasach jego działalności wywoływała nie mniejemocji niż prace szwedzkiej fotografik dziś. Chwistekchciał poprzez swoją teorię pokazać, że sztuka faktyczniemoże się opierać na osobistej ekspresji artysty,który nie musi się krępować konwencjami mającymipretensje do absolutności. Zazwyczaj krytycy sztukioraz opinia publiczna dochodzą do podobnychwniosków, choć często potrzeba czasu, by kontrowersyjnedzieło zostało w pełni zaakceptowane.Wtedy triumfuje wolność artystyczna, ale i ona niejest ostateczna, gdyż zawsze przychodzi moment,w którym znów pojawi się dzieło, które wymykającsię utartym kategoriom, podda próbie wrażliwośćodbiorców. Na tym zdaje się polegać rozwój samejsztuki, z czego Chwistek, jako malarz i teoretykmalarstwa, zdawał sobie doskonale sprawę.Literatura: Leon Chwistek, Pisma filozoficzne i logiczne,t. I, PWN, Warszawa 1961; Karol Chrobak,Niejedna rzeczywistość. Racjonalizm krytycznyLeona Chwistka, InterEsse, Kraków 2004; KarolEstreicher Leon Chwistek. Biografia artysty (1884-1944), PWN, Kraków 1971; Teresa Kostyrko, LeonaChwistka filozofia sztuki, Wydawnictwo InstytutuKultury, Warszawa 1995; Ryszard Palacz, Klasycy filozofiipolskiej, ZCO, Zielona Góra 1999. Warto teżzajrzeć na http://www.ohlson.se/.124


RECENZJE I OMÓWIENIAA. Siatecki, A jednak będzie noc poślubna, Pro Libris, Zielona Góra 2007, 202 s.Kolejna powieść Alfreda Siateckiego ma bardzo ładną szatę graficzną, w czym zasługa wydawnictwai poznańskiej drukarni. Ma też poręczny format, w sam raz do szybkiego przeczytania. Ale to tylko pozory.Książki Siateckiego nie da się tak po prostu przeczytać – jest na to zbyt trudna i wielowarstwowa.A jednak będzie noc poślubna to rzecz autobiograficzna. Nie chodzi rzecz jasna o autora, lecz o pokoleniedziesiejszych sześćdziesięciolatków, których największa aktywność zawodowa przypadła na lata 1970-2000.To czas dla Polski istotny – koniec socjalizmu i początki transformacji ustrojowej. Jeśli więc mamy przed sobąpowieść traktującą o tamtym okresie i o tamtych ludziach, to oczekujemy swoistego podsumowania, a możei rozliczenia się z historii.I rzeczywiście, Siatecki sugeruje takie odczytanie swojego tekstu. Główni bohaterowie uwikłani są bowiemw politykę, niekiedy w sposób dramatyczny. Narrator, Denis Racula (swoją drogą prawie wszystkie imionai nazwiska w książce są drażniące przez pretensjonalność i zamierzoną sztuczność) to architektRECENZJE I OMÓWIENIA125


o uporządkowanym życiu rodzinnym i zawodowym, aczkolwiek sugerującym niejakie aspiracje artystyczne.Z kolei Andrzej Durszlak, plastyk i długie lata dyrektor galerii, to najlepszy przyjaciel Denisa. Wokół ich losówprowadzi Siatecki narrację, mniej lub bardziej szczegółowo opisując środowisko artystyczne i polityczneWinnejgóry. Jak przystało na powieść z kluczem, rówieśnicy Siateckiego pewnie odnajdą w tekście starychznajomych, rozpoznają miejsca. Dla młodszych jednak ukrywanie, operowanie półsłówkami i niedopowiedzeniamito maniera denerwująca. Nie wiem, o kim mowa, a zatem odbieram utwór jako powieść – jużbez klucza. W takim kontekście przygody głównych bohaterów stają w zupełnie innym świetle. AndrzejDurszlak jest przykładem marnego artysty, który dobrowolnie i z mozołem wspiera postulaty sztuki socjalistycznej,bo przecież jego papierowy raczej opór zawsze przełamywany był przez towarzyszkę Lenę lub innychważnych działaczy. Ani razu nie widzimy Durszlaka prawdziwego, chyba że za szczerość uznamy rojeniao sztuce nowoczesnej przyprawione odpowiednią dawką sikacza. Z kolei Denis Racula to człowiek stojącyz boku i zdający się sugerować, że najbardziej ceni sobie święty spokój. Jest oportunistą do szpiku kości, nietylko w znaczeniu politycznym (jakoś nie wydaje się, aby przeszkadzały mu kłopoty w pracy, wywołanebrakiem członkostwa w PZPR), lecz również osobistym – urządzał sobie wyprawy do kochanki i drżał, by żonasię w tym nie zorientowała. I w gruncie rzeczy tylko te losy są w powieści ważne, aż po dobrowolną emigracjęDurszlaka i jego przedwczesną śmierć w Australii. Nihil novi sub sole – udało sie jednak Siateckiemu sportretowaćwspółczesnych sobie w latach 70. i 80. ubiegłego wieku, kiedy szczytem marzeń był talon na wartburga,futro z lisa czy butelka nędznego węgierskiego wina. Czuć wręcz zaduch, jaki wtedy panował, wszechogarniającągłupotę i marazm. Tyle tylko, że ów marazm ma jakby jedno odniesienie – dość hermetyczny krągwokół Denisa Raculi. Reszty miasta, ludzi je tworzących właściwie nie ma. Toteż nie poznajemy Polski z lat1970-2000, lecz tylko wersję tej Polski zapamiętaną przez jednego z bohaterów utworu. Podkreśleniem takiegospojrzenia miało być pewnie modernistyczne ukształtowanie narracji w strumień świadomości – niepotrzebnyi sztuczny zabieg, gdyż i tak czytamy tekst duktem intonacyjno-zdaniowym. Niczego to nie wnosi, a jest dziśwyłącznie pretensjonalnym i zużytym chwytem literackim. Nadto wizja przeszłości jest niezwykle uproszczonai jakby zza szyby. Mało tu prawdziwych emocji, więcej publicystyki. Jedyne miejsce, gdzie widać prozaika, tofragment opisujący przyjazd Andrzeja Durszlaka do Polski po wielu latach emigracji. To jest dobra literatura, bonie wszystko zostało wypowiedziane, nie wszystko nazwana, a narracja staje się potoczysta i zajmująca,chociaż bohaterowie wciąż piją egri bikaver.Prawda czasu miała wynikać z zachowania towarzyszki Leny oraz koleżanek i kolegów z biura projektowego.Pojawia się nawet, choć pośrednio, funkcjonariusz SB. Może i tak było, jednak świat wykreowanyprzez Siateckiego nie ma tu mocy perswazyjnej. W rezultacie powieść rozliczeniem nie jest, przynajmniejw wymiarze ogólniejszym niż wspomnienia Denisa Raculi. Zatrzymał się więc Siatecki jakby w pół drogi – miałniezły pomysł i zamierzył poprzez pryzmat indywidualnych przeżyć pokazać coś z minionego na szczęścieświata. W wymiarze jednostkowym to się udało, w żadnym razie jednak nie stanowi ta powieść panoramy,a choćby i obrazu tamtych lat. Andrzej i Denis z lubością pili węgierski cienkusz, pokolenie dwudziestolatkóww latach osiemdziesiątych wolało ordynarną wódkę. I całkowitą abnegację. Oczekiwałbym od starszych wyjaśnienia,co takiego się stało, że wszystkie te historie z talonami, dylematami emigrantów politycznych czy podejrzanymitowarzyszami pokoleniu następnemu są obojętne, wręcz obrzydliwe, jak smak dostępnej i dziś „byczej krwi”.Być może jednak chciałbym zbyt wiele, być może odpowiedzi nie ma, lub jest ukryta. W takim razie jednakniech przeczytam soczystą powieść obyczajową, nawet o sprawach mało istotnych, a nie sztuczny traktat orzeczach z tamtych lat.Jest więc źle? Niezupełnie. Alfred Siatecki jako jeden z nielicznych (bodaj czy nie jedyny) drąży tematprzeszłości, próbując z niej cokolwiek przybliżyć. Inni pozamykali się w cieple wspomnień niemal onirycznych,wędrówkach uliczkami Zielonej Góry (a najlepiej Grünberga) lub gazetowej publicystyki. Dlatego książkęSiateckiego przeczytać należy. A potem ją odłożyć, łyknąć egri bikaver i zastanowić się, jak ona nam teraz smakuje.Sławomir Kufel126


Ulla Berkéwicz, Überlebnis, broschiert, Suhrkamp Verlag Frankfurt am Main 2008, 139 SeitenUlla Berkéwicz, Chefin des Suhrkamp-Verlages, hat schon einige Bücher über das Sterben geschrieben. Indem jetzt vorliegenden Text jedoch geht es um den Suhrkamp-Verleger Siegfried Unseld, dessen Todeskampfaus ihrer Sicht – der überlebenden Ehefrau – geschildert wird.Die Autorin spannt den Bogen von ihrem ersten Toten zum Heute. Alexander nannte sie ihn damals und erwar ein Igel in der Hand eines kleinen Mädchens. Es gab danach alte Frauen und junge Männer, deren Sterbensie begleitete. Die früheren Toten mit ihren Geschichten lenken ab vom Schmerz, von heißen Pfingsttagen undeinem Herbststurm im Jahr 2002. Die kursiv gesetzten Zwischentöne über religiöse Bräuche und Lehren undimmer wieder die griechische Tragödie stellen das Sterben dieses ‚Mannes’ ins Rampenlicht. Die Autorin siehtdie „Blitzlichtgewitter aus den Büschen, Ferngläser hinter den Nachbarfenstern“, sie kann nichts dagegen tun.Jedes Flüstern noch auf dem letzten Rang hörbar – wie im antiken Theater. Das Krankenhaus wird als unmenschlichsteraller Orte dargestellt, beherrscht von Maschinen, die Menschen sich ausdachten, um nicht selbstteilhaben zu müssen am Sterben, und von Menschen, die selbst zu Maschinen geworden sind, herzlos und brutal.„Und auf dem Fensterbrett die Kladde, in die die Ärzte und die Pfleger schreiben, was sie dem Krankenspritzen, was der schluckt, seine Befunde und Befindlichkeiten. Sonst nichts von ihm hier, keine Spur, die nichtmit einem leichten Wisch zu löschen wäre. Der Mittag rauscht, die Apparate rattern, das Röcheln nebenan wirdmir vertraut.“ Die Autorin leidet bitterlich und reagiert verbittert auf alle, die nicht leiden, nicht mitleiden an dervorweggenommenen Trauer. Ulla Berkéwicz stellt ihr psychisches Herzweh dem physischen des ‚Mannes’gegenüber. „Wie das Theater ist die Krankheit eine Krise, die mit Tod, mit Wahnsinn oder Heilung endet.“Wie ein Theatertext liest sich das Buch über lange Strecken, schafft sich einen eigenen Rhythmus derWorte, der Silben gar, bricht wieder aus und demonstriert bis in die Wahl der Buchstabenfolgen dieZerrissenheit der Erzählerin. Lyrische Prosa, seitenweise wie ein Gedicht, in seiner besten Form, derverdichteten Sprache. Es ist ein Buch in hoher sprachlicher Qualität, etwas bildungslastig und aus dem persönlichenSchmerz heraus manchmal sehr ungerecht. Die Geschichten der jüdischen Großmutter von Belavodje,dem anderen Land, von Fania, die Süßigkeiten schachtelweise aß, von Alik und seiner Zeitfabrik, lassen diesenText zu mehr werden als einer Schicksalsbeschreibung. „Die Angst, die mich treibt, ist die, zu vergessen.“,wiederholt die Erzählerin in abgewandelter Form. Der Mann, den die Titelseiten zeigten und zeigen, hat indiesem Buch kein Gesicht, keine Geschichte außer der einer tiefen Liebe, außer der der Angst. Es ist kein Buchüber den Mann, kein Buch über die Frau. Erzählt wird die Geschichte der schmerzhaftesten Trennung überhaupt,und davon, dass alle vorherigen Erlebnisse, Tode von Igeln oder lieben Freunden, uns nicht vorbereitenkönnen auf den nächsten Schmerz.Rita KönigUlla Berkéwicz, Überlebnis, Suhrkamp Verlag Frankfurt nad Menem 2008, 139 s.Ulla Berkéwicz, szefowa wydawnictwa Suhrkamp, napisała już kilka książek o umieraniu. Jednak w tymtekście chodzi o właściciela wydawnictwa, Siegfrieda Unselda, którego walkę ze śmiercią opisuje ze swojegopunktu widzenia, żony, która przeżyła. Autorka przypomina sobie pierwszą śmierć, której była świadkiem,i łączy ją z aktualnymi przeżyciami. Nazywała go Aleksandrem, a był jeżem w rękach małej dziewczynki. Potemwidziała śmierć starych kobiet i młodych mężczyzn. Ci wcześniejsi umarli z jej historii odwracają uwagę od bólu,od tych gorących dni Zielonych Świątek i wiosennej burzy roku 2002.Umieranie „mężczyzny” staje się głównym wątkiem dzięki wydrukowanym kursywą interludiom o zwyczajachreligijnych i teoriach naukowych, i wciąż nowym odwołaniom do greckiej tragedii. Autorka widzi „burzez piorunami zza krzewów, lornetki zza okien sąsiadów”, nie może nic na to poradzić. Słychać każdy szept,nawet na najwyższych miejscach - jak w antycznym teatrze.RECENZJE I OMÓWIENIA127


Szpital opisany jest jako najbardziej nieludzkie ze wszystkich miejsc, opanowane przez maszyny, któreludzie wymyślili, żeby sami nie musieli uczestniczyć w umieraniu, i przez ludzi, którzy sami stali się maszynami,bez serca i brutalni. „A na parapecie brulion, do którego lekarze i pielęgniarze zapisują, co właśnie wstrzyknęlichoremu, co łyka, co mu dolega i jak się czuje. Po za tym nie ma tu nic, co byłoby jego, ani śladu, którego niemożna by wymazać prostym machnięciem ścierką. Południe szemrze, urządzenia terkoczą, do rzężeniaz sąsiedztwa już się przyzwyczaiłam.” Autorka cierpi gorzko i reaguje z goryczą na wszystkich, którzy nie cierpią,nie współcierpią w jej oczekiwanej żałobie. Ulla Berkéwicz przeciwstawia swój psychiczny ból fizycznemucierpieniu „mężczyzny”.„Choroba, jak teatr, jest kryzysem, który kończy się śmiercią, szaleństwem lub ozdrowieniem.” Całe fragmentytej książki czyta się jak sztukę teatralną, mającą własny rytm słów, wręcz sylab, który potem się urywa,pokazując nawet w doborze liter, jak rozdarta jest ich autorka. Jest to proza liryczna. Całe strony brzmią jakwiersz, w najlepszym wydaniu, w mowie prawdziwie wiązanej.Jest to książka o wielkiej kulturze słowa, nieco przeciążona erudycją i czasem pełna niesprawiedliwościwynikającej z osobistego bólu. Historie żydowskiej babki z Białowód, tego innego kraju, o Fani, która zjadałasłodycze całymi pudełkami, o Aliku i jego fabryce czasu – dzięki nim książka jest czymś więcej, niż tylko opisem losu.„To, czego się boję, to zapomnienie”, powtarza narratorka wciąż innymi słowami. Mężczyzna, który na codzień pojawiał się i pojawia na pierwszych stronach gazet, w książce pozbawiony jest twarzy, nie ma swojejhistorii i nic poza głęboką miłością i strachem. To nie jest książka o nim, to nie jest książka o niej. To jesthistoria najbardziej bolesnej z możliwych rozłąk i o tym, że żadne wcześniejsze przeżycia, śmierć jeży czyukochanych przyjaciół, nie potrafią nas przygotować na następny ból.Rita KönigTłumaczenie Grzegorz KowalskiIris Hanika, Treffen sich zwei, Literaturverlag Droschl, Graz/Wien 2007, 238 Seiten„Treffen sich zwei“ ist die Geschichte vom eventuellen Anfang einer Geschichte zwischen zweiMittvierzigern in Berlin-Kreuzberg. Berlin allerdings bildet nur die Kulisse. Trotz Anspielungen auf die Geschichtesamt einem Theaterstück zum Luisenstädtischen Kanal und einigen Tucholsky-Zeilen bleiben die Orte austauschbar– das Ganze hätte man auch in Köln ansiedeln können. So wie die Sprache: nicht nur bei Tucholskyborgt sich die Autorin Zitate, Bilder, Vergleiche, auch aus der Bibel, von Eichendorff und Arno Schmidt: „sodödelmäßig doof glubschglotzte sie ihn da an“. Hinzu kommen Auszüge der Kunst- und Literaturgeschichte,Boulevard- oder Therapeutenklatsch: „Ich heule schon so lange, dass es tatsächlich ein Teil meines Lebensgeworden ist“. Es ist hilfreich, derbe Ausdrücke zu mögen und sich nicht von Wiederholungen abschrecken zulassen. Davon nämlich gibt es in dem neuen Buch von Iris Hanika viele. Derbe Ausdrücke und Wiederholungen.In dem gerade erschienenen Roman begegnen sich eines Abends im heißen August Thomas, derInformatiker, und Senta, die Galeriemitarbeiterin. Es dauert nicht lange, bis die beiden in ihrem Bett landen, undes bleibt nicht bei einem Mal: „beim Einschlafen Vorspiel dritter Akt, beim Aufwachen Geknutsche und schnellnoch eine Nummer geschoben, …“ „’Du vögelst schon ganz gerne’, sagte er,…“. Es gibt außerdem Sentas besteFreundin Alina und Thomas’ Chef und Freund Aliqoli, es gibt ihren Chef samt Frau, die in ihrem Leben allesWasser gegen Urin ausgetauscht haben, was dazu führt, dass sie in einer permanenten „Duft“wolke leben. DieAutorin konzentriert sich auf Thomas und Senta und das überwiegend in ihren die Gegenwart, kurze (gemeinsame)Vergangenheit und Zukunft reflektierenden Gedanken. Die erzählenden Kapitel werden durchbrochenvon historischen Erläuterungen und „gelehrten Einschübe(n)“. Neben genormten Absätzen stehen Silben wiein der Lyrik untereinander, gibt es Passagen, die nur klein geschriebene Wörter aufweisen und solche, die inenglischer Sprache verfasst sind („Kurzprogramme“/ „A QUICK FIX“). Von den kursiven Einsprengseln dermeist englischsprachigen Liedzeilen abgesehen. Die Mehrdeutigkeit betrifft auch den deutschsprachigen Text:128


Fremdwörter und Jargon stehen miteinander, und nicht in Konkurrenz. Die Hauptfiguren Thomas und Sentahaben ausgeprägte Macken, aber vielschichtig gezeichnet sind sie nicht. Thomas als Gegenpol zu SentasVerhalten, zeitweise konterkariert dadurch, dass er dieselben Sätze denkt wie sie, dieselben Bewegungen ausführtoder heulen möchte (Sentas Lieblingsbeschäftigung) wirkt weniger ausgefeilt und überaus klischeehaft.Die trivialen Formulierungen häufen sich auf manchen Seiten so sehr, dass man die ironische Absicht vermutenkann – „augen“scheinlich funktioniert das nicht. „…dass seine Augen zum ersten Mal angekrochen kamen,…Seine Augen kamen von irgendwoher angekrochen…, Meistens krochen sie aber einfach in ihrem Hirn herum.“Horror in der Szenekneipe, und das dreimal innerhalb von sieben Zeilen.Den Anfang einer Liebesbeziehung durch ironische Brechung und jenseits der konservativen Erzählweise zuzeigen, ist ein interessanter Versuch. Geglückt ist er nicht.Rita KönigIris Hanika, Treffen sich zwei, Literaturverlag Droschl, Graz/Wien 2007, 238 s.Treffen sich zwei to historia o możliwym początku jakiejś historii między dwojgiem czterdziestokilkulatkóww Berlinie-Kreuzbergu. Berlin jest jednak tylko tłem. Mimo aluzji historycznych czy sztuki teatralnejrozgrywanej nad Luisenstädtischer Kanal oraz kilku cytatów z Tucholskiego, lokalizacje można by właściwiedowolnie wymieniać, całość równie dobrze mogłaby się rozegrać w Kolonii.Podobnie jest zresztą z językiem: autorka pożycza cytaty, obrazy i porównania nie tylko od Tucholskiego,ale także z Biblii, od Eichendorffa i Arno Schmidta: „so dödelmäßig doof glubschglotzte sie ihn da an”.Dochodzą do tego wyciągi z historii literatury i sztuki, z plotek bulwarowych czy zasłyszanych u terapeuty:„Wyję już tak długo, że stało się to faktycznie częścią mojego życia”. Pomaga tu brak wrażliwości na dosadnyjęzyk i obojętność na powtórzenia. Jednego i drugiego można bowiem znaleźć mnóstwo w nowej książce IrisHaniki. Dosadny język i powtórzenia.Właśnie opublikowana powieść opowiada o spotkaniu Thomasa, informatyka i Senty, pracownicy galerii,do którego dochodzi pewnego gorącego sierpniowego wieczoru. Bohaterowie nie potrzebują dużo czasu, żebyznaleźć się w łóżku, a tam nie kończy się na jednym razie: „podczas zasypiania gra wstępna, akt trzeci, ranopieszczoty i jeszcze jeden numerek (...)”, „Lubisz się pieprzyć, powiedział (...)”. Poza tym występują najlepszaprzyjaciółka Senty, Alina, szef i przyjaciel Thomasa Aliqoli, jej szef z żoną, którzy w swoim życiu wszelką wodęzamienili na urynę, w związku z czym cały czas unosi się nad nimi „zapach”. Autorka koncentruje się na postaciachThomasa i Senty, głównie na ich myślach poświęconych przede wszystkim teraźniejszości, krótkiej(wspólnej) przeszłości i przyszłości. Narracja przerywana jest wyjaśnieniami historycznymi oraz „uczonymiwstawkami”. Obok zwyczajnych akapitów można znaleźć sylaby ułożone jak w wierszach, jedną pod drugą,fragmenty pisane wyłącznie małymi literami i inne, napisane wyłącznie po angielsku („Kurzprogramme” / “A QUICKFIX”). Nie licząc zapisanych kursywą „wrzutek” najczęściej z anglojęzycznych piosenek. Niejednoznacznośćobjawia się też w niemieckojęzycznym tekście: wyrazy obce i żargon sąsiadują ze sobą, nie konkurują.Główni bohaterowie, Thomas i Senta, mają swoje dziwactwa, ale nie są postaciami o wielu wymiarach.Thomas jako przeciwieństwo Senty, zresztą niekonsekwentne, ponieważ często myśli to samo co ona, wykonujete same ruchy i chce mu się wyć (co jest ulubionym zajęciem Senty), wydaje się mniej przemyślany i bardzostereotypowy. Trywialne sformułowania są niekiedy tak nagromadzone, że można przypuszczać, że chodzio ironię – co najwyraźniej nie działa. „... że jego oczy podpełzły po raz pierwszy”, „jego oczy podpełzły skądś...”,„najczęściej pełzają jednak po jej mózgu”. Horror w knajpie, i to trzy razy w zaledwie siedmiu linijkach.Pokazanie początku miłosnego związku poprzez ironiczne załamania konserwatywnej narracji to próbainteresująca. Niestety, nieudana.Rita KönigTłumaczenie Grzegorz KowalskiRECENZJE I OMÓWIENIA129


Helge Timmerberg, In 80 Tagen um die Welt, Rowohlt Berlin Verlag GmbH 2008, 288 Seiten.„Man reist heute 10mal so schnell, wie vor 100 Jahren“, lässt Jules Verne seinen Phileas Fogg sagen, bevores zu der Abmachung kommt und die „Reise um die Welt in achtzig Tagen“ beginnen kann. Im Jahr 2005 flogSteve Fossett in 67 Stunden nonstop um die Erde und mit Zwischenlandung hätte er auch nicht viel länger als80 Stunden gebraucht. Auch Helge Timmerberg nutzt das Flugzeug, weil „die Romantik der christlichenSeefahrt in den Häfen zu finden ist, nicht auf den Schiffen“, und das Meer „so romantisch wie Dauerkotzen“ist. Der Autor zahlreicher Reportagen und Bücher strebt keinen neuen Geschwindigkeitsrekord an, sondern willin genau achtzig Tagen entlang der – leicht variierten – Route des gleichnamigen Buches von Jules Verne dieErde umrunden. Die Frage der Langsamkeit wird nicht weiter thematisiert, auch nicht die nach Abenteuer undneuen Welten, wie sie Jules Vernes Figuren umtrieben. Helge Timmerberg reist seit mehr als 30 Jahren über denGlobus und aus der Frage nach Abenteuer ist die nach Selbstfindung geworden. Er erlebt alles im‚abgesicherten Modus’: bestens versorgt mit Erfahrungen, Geschichten und Adressen von früheren Reisen –sowie dem nötigen Kleingeld. „330 Euro, ohne Frühstück.“ Für eine Nacht. Für ein Hotelzimmer, das „mit Hassaber ohne Geschmack“ eingerichtet ist und in dem „nur eins“ geht: „Saufen, saufen, saufen. Irgendwo dadraußen. Egal was und so viel, dass ich sofort einschlafe, wenn ich nachher wieder aufs Bett falle, aber nicht soviel, dass ich vorher noch kotzen muß. Das ist ein guter Plan.“ Venedig heißt die erste Station, und weil hier„Liebende selig und Alleinreisende kreuzunglücklich“ werden, reist Helge Timmerberg, der seine Liebe zu Hausegelassen hat, schnell weiter – über Triest und Rimini in das Raucherparadies schlechthin – nach Griechenland,wo dann endlich auch mal die Sonne scheint. Er vergleicht sich mit Jules Vernes Helden, der auch mit einem„wiederkehrenden Problem“ – dem ihn verfolgenden Detektiv – beschäftigt war; bei ihm ist es die Frage, ob erinzwischen nicht genug gesehen hat. Es kommt selten vor, dass Helge Timmerberg in einen jammernden Tonverfällt, meistens nimmt er sich selbst auf die Schippe, erzählt locker, lustig und humorvoll von skurrilen undungewöhnlichen Begegnungen und seinen Erkenntnissen während dieser Reise. Nur notdürftig an die Vorgabeneines Jules Vernes gebunden, lässt Helge Timmerberg sich nicht nur vom Wetter leiten, sondern bestimmtReiseroute und Verweildauer aufgrund gegenwärtiger Gefühle, Vorahnungen und Wünsche.In dem Buch wird viel geraucht, getrunken und gekifft, werden Hotelzimmer beschrieben undErinnerungen gepflegt. Ein Reiseführer ist nicht daraus geworden, doch die wunderbaren Bilder von einemSonnenaufgang über der Ägäis, der Hand des Buddhas über dem Kloster Po Lin und einer Straße in Mexico Citysteigen auf wie die „großen, bunten Luftballons“ im „Loch der Zeit“. „Aber irgendwo da draußen geht jedemBallon das Helium aus.“Rita KönigHelge Timmerberg, In 80 Tagen um die Welt, Rowohlt Berlin Verlag GmbH 2008, 288 s.„Człowiek podróżuje dziś dziesięć razy szybciej, niż przed 100 laty” mówi Juliusz Verne ustami PhileasaFogga, zanim dochodzi do zakładu i podróży W 80 dni dookoła świata. W roku 2005 Steve Fosset obleciałświat dookoła w 67 godzin, a gdyby zdecydował się na międzylądowanie, to i tak nie potrzebowałby więcej niż80 godzin. Również Helge Timmerberg wybiera samolot, ponieważ „romantykę chrześcijańskiej podróżymorskiej odnaleźć można w portach, nie na statkach”, a morze jest „tak romantyczne, jak ciągłe rzyganie”. Tenautor licznych reportaży i książek nie pragnie ustanowić kolejnego rekordu szybkości, chce przejechaćw dokładnie 80 dni – lekko zmienioną – trasę opisaną w książce Juliusza Verne’a o tymże tytule. Tematu prędkościjuż nie podejmuje, nie zajmuje się też przygodą czy odkrywaniem nowych światów, jak to było w przypadkupostaci Verne’a. Helge Timmerberg podróżuje wokół globu już od ponad 30 lat i chęć przeżycia przygódzmieniła się u niego w potrzebę odnalezienia siebie. Podróżuje w „trybie bezpieczeństwa”: jest doskonalewyposażony w doświadczenie, historie i adresy z wcześniejszych podróży, ma też niezbędne drobne. „330 euro,130


ez śniadania.” Za jedną noc. Za pokój w hotelu, urządzony „bez miłości, ale i bez smaku”, w którym chodzi„tylko o jedno”: „Chlać, chlać, chlać. Gdzieś tam, w mieście. Nieważne co, nieważne ile, ważne, żebym potemzasnął, natychmiast, kiedy padnę na łóżko, ale nie tyle, żebym musiał przedtem rzygać. Dobry plan.”Pierwszym przystankiem jest Wenecja, a ponieważ tutaj „Zakochani dostępują zbawienia, a samotnipodróżnicy popadają w depresję”, Helge Timmerberg, który swą miłość zostawił w domu, szybko rusza dalej –przez Triest i Rimini do raju palaczy – do Grecji, gdzie wreszcie świeci słońce. Porównuje się z bohaterem JuliuszaVerne’a, również zajętym „powracającym problemem”, ścigającym go detektywem; u Timmerberga jest topytanie, czy przypadkiem nie widział już dosyć. Rzadko się zdarza, żeby Helge Timmerberg zaczynał sięskarżyć, raczej sam się z siebie nabija, opowiada ze swadą, wesołością i humorem o dziwnych i niecodziennychspotkaniach i o swoich przemyśleniach podczas podróży. Wskazówkami Verne’a co do wyboru trasy czuje sięzwiązany raczej luźno, zmienia ją w zależności od pogody, kieruje się aktualnymi doznaniami, przeczuciamii zachciankami.W książce dużo jest picia i palenia – tytoniu i nie tylko. Opisywane są pokoje hotelowe i wspomnienia.Przewodnik z tego nie powstał, ale cudowne obrazy wschodu słońca nad Morzem Egejskim, dłoni Buddy nadklasztorem Po Lin czy ulicy w Mexico City wyrastają jak „wielkie, kolorowe balony” w „dziurze czasu”. „Alekażdy balon gdzieś tam, w locie, traci kiedyś ostatnią cząsteczkę helu.”Rita KönigTłumaczenie Grzegorz KowalskiJerzy Hajduga, Wynajęty widok, Wydanie autorskie przy współudziale Fundacji Sztuki na rzecz„Integracji” i Wydawnictwa ANAGRAM, Warszawa 2008, s. 48.Andrzej Sulikowski w posłowiu do najnowszego tomiku wierszy ks. Jerzego Hajdugi CRL pisze: „JerzyHajduga osiąga lapidarność tak konsekwentną, że nie ma mowy o nadmiarze słów, częstym w poezjiwspółczesnej”. Kto zna wiersze poety z Drezdenka, ten wie, że Hajduga w dążeniu do lapidarności jest konsekwentny.Być może to jeszcze nie jest haiku, ale zapewne autor osiąga taką kondensację znaczeń, że nie maw tych wierszach słów zbędnych i niekoniecznych.Tkanka najnowszej poezji Hajdugi jest niezwykle gęsta, niepozwalająca bez szkody dla sensu ominąćjakiegokolwiek słowa. Trudno szukać tutaj rozwlekłej narracji, kreślonego powolną ręką opisu wydarzeń,majestatycznego pejzażu codzienności. Wiersze Hajdugi wpisują się raczej w poetykę stop-klatki, błyskawicznychujęć, fotografii o krótkiej migawce. To niewątpliwie poetyka, która doskonale współgra ze światemprzedstawionym. Hajduga ze swoim wierszem wkracza w rewiry wciąż mało spenetrowane przez poezję. A sąnimi: szpital, choroba, śmierć. Owszem, śmierć w jej metafizycznym wymiarze zawsze była obecna w poezji.Hajduga jednak nie pisze o śmierci jako takiej, o śmierci in abstracto. Poeta interesuje się człowiekiem chorym,a nie chorobą, człowiekiem umierającym, a nie śmiercią. Dlatego w najnowszej poezji Hajdugi tyle dotkliwej,namacalnej cielesności, tyle przyglądania się ciału, jak choćby w wierszu Kruszynka: „przygląda się własnemuciału/ nie dowierza/ nie dowierza/ że potrafi jeszcze/objąć przytulić”. W tych wierszach jest cała, zdawałobysię niepoetycka, fizjologia życia: obmywani i umywanie, „strzęp ciała/podmyty krwią” (Być jeszcze jednąprośbą), „lewy i prawy pośladek/lewy i prawy policzek” (Płyn do ust dezodorant). Wydaje się, że Hajdudzeudała się rzecz niezwykła, jaką jest ubranie w materię poezji tego, co najczęściej ukrywane, wstydliwe, a przecieżtak pierwotnie ludzkie.Większość wierszy z Wynajętego widoku dzieje się w szpitalu. Hajduga jest przewodnikiem po tym świecie,gdzie scenografię budują prześcieradła, łóżka, worki z brudną bielizną, schnąca piżama i szklankaz wodą. Zresztą jako kapelan szpitala bardzo dobrze ten świat zna. To jak przedsionek czyśćca na ziemi, gdziepoprzez cierpienie i ból dokonują się ostatnie zmagania z Bogiem. Poeta nie szafuje jednak słowem Bóg, niewzywa go nadaremno. Tutaj nie ma zmagań pobożnych czy metafizycznych. Szpital to miejsce zmaganiaRECENZJE I OMÓWIENIA131


samego z sobą, z własną słabością, człowieczeństwem, ciałem, z kolejną chwilą do przeżycia. Ale Hajdugazapuszcza się jeszcze dalej, zapuszcza się na cmentarz, o którym pisze w zaskakującej metaforyce, jak choćbyw wierszu Nie mów, że grób to cmentarz:ziemia ma prawo mieć brzuchoczekująca jak kobietadźwiga swój ciężkiniech wszyscy wiedząże mogę rodzićCmentarz nie jest miejscem śmierci, lecz życia. Tam dokonuje się przecież czekanie na nowe narodzenie.Obecność przy zmarłym to nie jest opłakiwanie, to raczej milczące trwanie: „wracam na pamięć wstążką/wśród wieńców/ złóż proszę we mnie/ zziębnięte dłonie” (Nie do popełnienia).Wiersze Hajdugi nigdy nie wpisywały się w konfesyjny nurt poezji kapłańskiej. W Wynajętym widoku poetajest wierny obranej perspektywie. Nie ma tu deklaracji, autoreferncyjności. Nie ma też typowego dla poezjireligijnej misyjnego nachylenia, chęci nawracania. Hajduga nie poucza, nie strofuje, nie zachęca. Wiersze poetyz Drezdenka to poezja milczącego trwania przy drugim człowieku z całym jego bagażem egzystencji, któryobjawia się najdotkliwiej w zmaganiach z cielesnością. Z tego milczenia rodzą się słowa, krótkie frazy,westchnięcia, niczym akty strzeliste: „Jezu/ a co ze mną/ coraz mniej/ za mało” (Pamięci ks. JanaTwardowskiego). W takim znaczeniu poezja ks. Jerzego Hajdugi jest świadectwem. Daje kłam jakże powszechnemuprzekonaniu, że kapłaństwo jest równoznaczne z odcieleśnieniem, wyabstrahowaniem, utratą kontaktuz codziennością. W epicentrum kapłańskiego zainteresowania staje bowiem nie jakaś steologizowana,platońska, idealna dusza, która po śmierci staje przed Bogiem, ale człowiek z jego ciałem, często nagim ciałem:„że aż dłoń pod prześcieradłem/ proszę rozbierz mnie gustowniej” (Tyle mnie we krwi). I oto narzędziempoetycko-kapłańskiego poznania staje się dłoń i dotyk. Wynajęty widok ks. Jerzego Hajdugi nie jest bowiemostatecznie o patrzeniu, ale o dotykaniu, najbardziej ludzkim ze zmysłów.ks. Andrzej DragułaAdam Żuczkowski, A w ustach węzeł słów, Pro Libris, Zielona Góra 2008, s. 61.Jeśli przyjąć założenie, że tytuł tomu – w szczególny sposób – kondensuje najważniejsze treści poszczególnychwierszy, mamy do czynienia z sytuacją niezręczną. Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że tytuł może –w jakiejś mierze – odzwierciedlać także obecny status poetycki autora. Tezę pierwszą i drugą łatwo zweryfikowaćjuż po pierwszej lekturze. Problem polega na tym, że jedna i druga nie pasuje ani do AdamaŻuczkowskiego, ani do jego najnowszej książki – A w ustach węzeł słów. Cóż nam pozostaje? Kolejnyparadoks? Absurd? Tam, gdzie wyczerpują się kolejne manewry, rozpoczyna się dopiero interpretacja.Tytułowy „węzeł słów” sugerowałby, że Żuczkowski ma problemy. Problemy wynikające z niemożnościpisania i mówienia tego, co chciałby powiedzieć. Nie jestem laryngologiem, ale wyobrażam sobie, że wtedysłowa stają w gardle, grzęzną w ustach, nawarstwiają się tworząc anty semantyczną kluchę. Jest ich tyle, żetrudno je i przełknąć i wypluć. Stanowią coś niedookreślonego i – co dla autora najważniejsze – bezużytecznego.Zauważmy, że tytułowa fraza poddana jest drobnej, choć istotnej modyfikacji. W wierszudedykowanym Baczyńskiemu, pojawia się nie „węzeł”, ale „kęsy słów”. W dodatku słów kalekich, które tamująoddech. Prawie idzie o to samo, ale – jak wiadomo – prawie robi wielką różnicę. Żuczkowski wydaje przecieżkolejne książki i pisze kolejne wiersze. Zatacza coraz szersze kręgi. Istotne frazy poetyckie rodzą się i z kęsów,i węzłów. Posiada niewiarygodne zdolności? Nie, raczej z pełnych sprzeczności napięć i paradoksów132


odwzorowuje swój poetycki świat. Świat – jak celnie zauważa w posłowiu Czesław Sobkowiak – pełenniepewności, prywatnych niepokojów i niejasności bytu. Wie też, że oswajanie tego świata /rozpoczynasię/od dotknięcia człowieka.Świat współczesny jawi się Żuczkowskiemu w mrocznych barwach. Jest zły, a poprzez to z dnia na dzieństaje się coraz bardziej obcy i stanowi coraz większe zagrożenie. Chcąc ocalić człowieka i istotę człowieczeństwapoeta szuka ratunku i w tradycji i w historii. Podejmuje dialog z Mickiewiczem, Norwidem, Gombrowiczemi Herbertem, a kiedy to nie wystarcza odwołuje się do Księgi. Polemizuje. Przypomina. Poucza. Walczyz uprzedzeniami, szablonami i obłudą. Przyswajalność sytuacji i zdarzeń jest uzasadniona, o ile już kiedyś udałosię to zrobić. Czyżby prawo serii transponowane w rejony poezji?O ile sfera formalna wierszy poddana jest rygorystycznemu ujednoliceniu, tak wachlarz podejmowanychtematów zdaje się rozciągać w nieskończoność. Żuczkowskiego interesuje zarówno to, co tu i teraz, jak i to, cotam. Nie może przejść obojętnie ani obok wyrzucanych książek, ani wobec spraw – jak się zdaje –poważniejszych; ostatecznych.Patriotyzm, ojczyzna, szeroko pojęta polskość – to wszystko z pewnością odprysk romantyzmu, któregopoeta nie chce albo nie może się pozbyć. Blisko tu założeń programowych Nowej Fali i zarazem bardzo dalekood tego, co dzieje się w dzisiejszej poezji. Nikogo nie trzeba przekonywać, że Żuczkowski stąpa po niepewnymgruncie, i nie idzie tu wcale o wyeksploatowanie tematu. Przeciwnie, podejmowanie w wierszach problemów –którymi z natury rzeczy zajmuje się dziś przede wszystkim socjologia i politologia – jest zajęciem ryzykownym.Na palcach obu rąk można by policzyć autorów, którzy podobnie jak Żuczkowski sprawy społeczne, w tymzagadnienia polskości, uważają za niezwykle istotne. Już na palcach jednej ręki można policzyć tych, którym sięudaje omijać publicystyczne głębie i nazbyt polityczne metafory. Żuczkowski chce mówić własnym głosem, ale– jak się zdaje – wciąż szuka usprawiedliwienia w odniesieniach metafizycznych i w mesjanizmie. Szukapotwierdzenia swoich obaw u innych. Szuka też potwierdzenia samego siebie poza samym sobą. I choć popadamomentami w mentorski ton, udaje mu się realizować od czasu do czasu to, do czego wielokrotnie Miłosznamawiał Herberta. Zdobywa się na chłodną ocenę sytuacji. Zmienia perspektywę, a tym samym przewartościowujęidee, w tym także ideę polskości. Ucieka publicystyce.Czesław Markiewicz twierdzi, że poeta eksponuje „ja” liryczne w kontekście kulturowych i obyczajowychfetyszy współczesności. To niejasne uogólnienie, które nie ułatwia recepcji. Poza tym nie rozumiem do końca,czymże miałby być ów fetyszyzm. Wolałbym widzieć w tym społeczne kompleksy, które warunkują poetyckiepreferencje. Obcowanie z tym „fetyszyzmem materii” żadnej satysfakcji autorowi nie przynosi, czego najlepszymdowodem są poszczególne wiersze. Niezgoda, którą dzieli się z nami autor bywa interesująca.Szczególnie wtedy, gdy zaklina ducha miejsca – o którym pisze Sterna-Wachowiak, jak i wtedy, gdy zastanawiasię nad etyczną stroną człowieczeństwa; nad etyczną stroną umierania. Intrygujący jest tam, gdziepozwala sobie na okrucieństwo i ironię, jak choćby W Celofanie: „Twarz nie leży już/jak trzeba/na twarzy/ tui ówdzie odstaje od reszty/ uwiera/ niekrochmalona/jak pytanie/ Salony ze świętym/ zadęciem/ naklęczkach/ zdychają – / przeżarły się/ powagą chwili”. Czasami bywa też nieznośny i banalny: Tęsknota toniebieski motyl/ oczekiwania. Szkoda, że skomplikowana strategia poetycka tomu wymyka się czasami wierszom.Rodzi to nieodparte wrażenie, że Żuczkowski chce powiedzieć nam za wiele, że wpycha do worka wierszawięcej, niż ten jest w stanie pomieścić. Należy szanować te próby, bo dzisiejsza poezja potrzebuje nowychposzukiwań i nowych rozwiązań. Na szczycie nie ma miejsca na powtarzalność i kalkowanie cudzych emocji.Na szczęście, poezja Żuczkowskiego znalazła już swoich odbiorców w Wolsztynie. Jeśli nie zyska nowych,niewiele się zmieni, najważniejsze by pozostali ci, którzy już są.Konrad WojtyłaRECENZJE I OMÓWIENIA133


Eugeniusz Kurzawa, Autoportret z przyszłością, Wydawnictwo „Kropka”, Zielona Góra 2006, 144 s.A my – ale czymże my jesteśmy? Czy tamtym, czy tym,co się jeno zbliża i staje w czasie?Plotyn, Enneady, VI, 4 § 14Retro – i futurospektywa Eugeniusza Kurzawy Autoportret z przyszłością na stronach od piątej do stodwudziestej czwartej prezentuje 100 wierszy, wśród nich tłumaczone na niemiecki (Barbara Krzeszewska--Zmyślony), litewski (Gintaras Patackas), białoruski (Sokrat Janowicz), angielski (Olena Waśkiewicz, WojsławBrydak). Okrągła setka na pięćdziesięciolecie (z hakiem) animatora suwalskiej kultury sprzed lat – ocala to conajcenniejsze z 13 tomów: Wiem (1979), Serial codzienny (1986), Nie jesteś tu (1986), Samotnieję (1986),opublikowanego przez STK w czasie, gdy Jubilat pracował w „Krajobrazach”, Nad Błędnem i Obrą (1989),Zapis I (1990), To wszystko nic (1990), Konieczność i nietrwałość (1995), Zapis II (1996), Oczko. Wiersze dlażony (1999 w dwóch egzemplarzach), Wiersze przydomowe (2000). Zamyka wybór 25 Wierszy nowych.Summa Kurzawy ukazała się przy pomocy Przyjaciół i Urzędu Marszałkowskiego w Zielonej Górze zestroną tytułową projektu Andrzeja Strumiłły: zaś foto-ilustracjami w stonowanej czerni – jakby zapewneokreślił Stanisław J. Woś – tym razem ozdobił wydanie Leszek Krutulski. Na otwarciu wita nas stary wiersz 0Z DRZWIWejdźcie przyjaciele.Siadajcie.Nic nie mówcie.Porozmawiajmy.Na zamknięciu (polskim) żegna:***dobrze jest miećczym się martwićtylko martwi sięnie martwiąW pozostałych dziewięćdziesięciu ośmiu wierszowizyjnych ramkach mówi się, mówi się… Czy jest to rozmowasercem, czy rozumem kontrolowana? Czy aby z czasem dusza z ciała wiersza nie uleciała? A jeśli tak, tow jakie rejony? I o tym będzie recenzja, nim reszta stanie się milczeniem w oczekiwaniu na nowe. Śladem starejNowej Fali i Nowych Roczników, które zostały „zmyte przez wtórną nową falę” (s. 69) wzbiera ów pesymistycznystrumień z relatywistycznymi dopływami.Warto zajrzeć do pierwodruków i porównać je z aktualnymi kształtami dość gruntownie nieraz przesztychowanychwierszy. Czy aby tylko dla zasady, że „korekta jest nadzieją // jak to co jeszcze trwa” (Korekta II, s. 73).Dla przykładu wersja pierwotna i aktualna:*** / ***mojżesz otrzymuje dyrektywy / mojżesz otrzymuje dyrektywyna górze synaj / na górze synajmija z górą cztery tysiące lat / mija z górą cztery tysiące lat a gdyw połowie stuknął krzyżyk / w połowie stuknął im krzyżyk piłatpiłat umył ręce a mimo to / umył ręce lecz mimo to wszedł do historiiwszedł do modlitwy do historii / nawet jak święty do modlitwy nie swojej134


ył ateistą (?) nie wierzył w tego / wiary nie uwierzył w tego którego skazałktórego skazał - - - - - - - - - -wytyczne są nadal aktualne tylko / wytyczne są nadal aktualnezdewaluował się bóg / tylko zdewaluował się bógjezus pierwszy komunista / jezus jako pierwszy komunista(Serial codzienny, s. 20) (Autoportret z przyszłością, s. 42)I kolejne dwa fragmenty z wiersza dedykowanego „rodzicom”, z którego Serial codzienny, wydanyw serii V Pokolenie, które wstępuje w roku 1979, wziął tytuł:Z ŻYCZENIAMI POGODY DUCHA / Z ŻYCZENIAMI POGODY DUCHARodzicom / rodzicomOni już pozostaną / oni już pozostanątacy z Matką Boską / tacy z matką boskąi różańcem i nadzieją / różańcem i nadziejąna cudowne uzdrowienie / na cudowne uzdrowienie(…) / (…)ojciec ciągle coś robi jeździ na działkę / ojciec ciągle coś dłubie jeździ rowerem na działkęmatka narzeka i modli się / mama gotuje narzeka i niepotrzebnieza mnie / modli się za mnie(Serial codzienny, s. 28) / lata 70. – 2005 (Autoportret z przyszłością, s. 105)Ortodoks podsumowałby krótko: Synu marnotrawny n i e p o t r z e b n i e nie bluźnij! Czcij Ojca swegoi Matkę swoją, która z nadzieją otwiera niebo serca i wiary, zwłaszcza że wcześniej o „dyrektywach z górySynaj” powiedziało się: „wytyczne są nadal aktualne”, a nie wszystkim – „zdewaluował się bóg”.Może warto wziąć pod rozwagę zdanie Czesława Miłosza z Ziemi Ulro: „człowiek nie potrafi wierzyćw coś, czego nie rozumie”? „Wszechświat jest formą istnienia białka. /Ale coś czasem w kominie załka…”– śpiewają Skaldowie jakby na potwierdzenie faktu, że oczywistość sprowadza poetów na manowce. Tonąw rozumie XIX-wieczną świadomością, a udają XX-wiecznych. Nowoczesna fizyka kwantowa miałaby tu teżcoś do powiedzenia.Ortodoksja ortodoksją, a ducha poezji tropić warto, zwłaszcza, że znakomity autor Posłowia – AndrzejK. Waśkiewicz – w szczegółach znalazł wiele, a w ogóle stwierdził, że to „Mądre, gorzkie, ale i pełne nadzieiwiersze”. No właśnie – gdzie, jaka i w czym ta nadzieja? Jak można nie wierzyć w nic i mieć nadzieję na coś?Z jakiej materii owo COŚ jest budowane, bo sam automatyczny czy półautomatyczny „zapis”, deklarowanyi podkreślony dwoma tytułami tomów – to zaledwie technika utrwalania. Czytelnik wie dobrze, iż na tym polukamery cyfrowej i atomowego zegara żaden najnowocześniejszy wieszcz nie prześcignie. Zdałaby się teżwiększa moc niż 3,5 wata. Może przebudować zasilacz, gdy zawodzizbudowany własnoręcznie transformatorprzetwarzającywielki prąd kontaktówz wszechświatem na niewielką moczaledwie rozpraszającą zawiesinę ciemnościbudującą przystępnąszarośćjutra(s. 90)RECENZJE I OMÓWIENIA135


Ta Wieczna lampka drogi do wieczności nie rozświetli na postromantyczną sławę i chwałę, a należałobyocalić proch, z którego wyłania się myśl na przeciąg życia, myśl twórcza – przebłysk wieczności niedostrzeganej.Kurzawa wadzi się z wieszczami dawnych i nowych romantyzmów od Adama do Krzysztofa Kamila: ***(rozsypały się setki stron tysiące wierszy), Do K.K. – To wszystko nic. Nie przepuszcza „poetom przeklętym”i „kaskaderom literatury” – Markowi Hłasce czy Rafałowi Wojaczkowi, wbijając w motto słynną frazę autora„Nie skończonej krucjaty”: „Poetów należy używać”. Ale z używaniem siebie jakoś nie radzi, niebezpieczniepublicystyczniejąc albo gromiąc już w tytule wilczęta wyrosłe z wnucząt („Pochwała kurewstwa czyli z życiażurnalistów”). Z „Moimi rocznikami” poeta żegna się z nostalgią w parabazie wiersza datowanego 2001 – 30 I 2002:chcieliśmy być uczciwiwobec życia prywatni i poetyccypisać wiersze i zmieniać światlub chociaż otoczenie i siebie(s.68)Zamiast nadziei unosi się nad tymi strofami aura wypalonych pokoleń, po których zostanie nawet nie„złom żelazny”, a – makulatura zwietrzałych manifestów i echo starej nowomowy, „fobie, frustracje i falowanie/ nieistniejącej duszy” (s.60). W martwocie tej materii nie widać czasu na zmiany.Na osi symetrii tomu (s.61) znalazł się wiersz programowy, wg któregoPOETAmusi byćpo właściwej stroniesłowa żeby istniećJednak tej „właściwej strony słowa” Kurzawa nie odsłania. I samotnieje, publicystyczniejąc pośródprzyziemnej materii komercyjnego konsumpcjonizmu i koniunkturalizmu. Teleportacji medialnej ani dusz bratnichobcowania ponad czasem i przestrzenią, mimo przywoływanego gdzie indziej Swedenborga, jakoś tu niewidać. Może dlatego, że Swedenborg w odmiennych stanach świadomości równoważył rozum wiarąi prowadził pozafizykalny dialog dusz. Kurzawie pozostaje automatyczny zapis nierzeczywistej rzeczywistościi satysfakcja, iż „jestem czułym sejsmografem”. Ale to tylko czułość wilkanowskich zaciszy pod opiekądomowych i ogrodowych Aniołów. Każde nowe otwarcie na świat prowadzi nieuchronnie do konstatacji rozpadu,sygnalizowanego lękiem wobec skończoności materialnego bytu, niewypowiedzianej „marności nadmarnościami”, gdyż bezduszny materializm niczego innego zaoferować nie może; jedynie zapis półautomatyczny,a z czasem - automatyczny. Rzadkością są takie chwile:gdy stanę na podwórzu przed moim domemczuję rosnącą nieskończoność(s.87)Ale do końca wiersza poeta zdąży zasklepić się w „skończoności”, a 22 strony dalej przygasa w pełnymsłońcu wieku dojrzałego:już się nie zerwędo lotu(wiersz datowany jest 21 XI 2005 Wilkanowo)136


Jean Guitton rozważając sens czasu ludzkiego w aspekcie kontaminacji i dysocjacji poza banalną uwagą namarginesie, iż „Przyszłość jest dziedziną złudzeń” gdzie indziej nadmienia: „Dlatego jeśli chce się poznaćwartość istnienia, niewskazany jest pośpiech, pożądany natomiast jest pewien umiar. Zarzucano Goethemu, żezalecał nieprzyspieszanie rytmu życia: Das ewige gelten lassen, das leben und leben lassen. Ale życie zgodnez wrodzonymi zasadami moralności, nie doprowadzające do kontaminacji będącej wynikiem odczucia marnościtego świata ani do dysocjacji wypływającej z pychy, docenianie wartości chwili obecnej i na podstawie przemyślanychwspomnień tworzenie nowej teraźniejszości przygotowującej następną, jeszcze lepszą, przechodzeniezatem od poezji przeszłości do prawdy przyszłości – to istota mądrości ludzkiej, a zarazem jej rezultat”.Na kolejne pięćdziesięciolecie życzmy więc Poecie ożywczej nadziei w czasie niedomkniętym i aby niezżymał się na tych, którzy z wolnej woli i szczerego serca bezinteresownie modlą się za pomyślność jego dzieła,widząc w żywym ciele żywą duszę, a nie tylko sejsmograficznie użyteczny przedmiot postępu dziejów. Bo jeżeliów psedopostęp postępuje depcząc czynnie relatywizowane dobro i piękno, może najwyższy czas zastąpićinżynierię dusz solidnym i odpowiedzialnym rzemiosłem. Czyżby Kurzawa, gromiąc Trzech Wieszczów, zapomniało Czwartym – Cyprianie Kamilu Norwidzie i jego użytecznej radzie:Bo piękno na to jest by zachwycałoDo pracy – praca, by się zmartwychwstało.Wacław KlejmontJan Janusz Werstler, Kunickie strofy, Kunickie Stowarzyszenie Inicjatyw Pozarządowych, Żary-Kunice 2008, 54 s.Janusz Werstler jest poetą dojrzałym, ma swój, charakteryzujący go sposób patrzenia na świat. Jegodorobek jest niezbyt obszerny, ale wyrazisty. Przede wszystkim to do czego doszedł zawdzięcza przestrzeganiudobrej zasady, którą można określić mianem wierności obranemu tematowi. Tym tematem na początku byłożycie jako takie, później moralność rozpatrywana w kontekście doświadczeń wojennych, ale już wtedy poetazaznaczał, że narracje i inspiracje klimatami lokalnymi są dla niego ważne. Jednak jeszcze na tej drodze dalekobyło do apologii idei i mitologii „małej ojczyzny”. W pewnym momencie uświadomił sobie, że jego temat,a zarazem żywioł liryczny, ściśle wiąże się z miejscem zamieszkania. Żary – topografia i historia – zawładnęłojego strofami bezgranicznie, zdaje się, że w kolejnych tomikach nastąpiło daleko idące utożsamienie z miejscemżycia i pracy. Tyleż samo ważny okazał się opis miasta, co spojrzenie na sferę społeczną, poprzez wprowadzenie– tak to określę – czynnika ludzkiego. Ludzi, którzy podobnie jak on kształtowali i budowali jego sferę kulturalną,wyznający fascynacje podobne do jego fascynacji, podobne idee, które dotyczyły bezinteresownejobecności w kręgu najbliższego świata. Udowodnił swoimi wierszami, że więzi osobiste, prywatne, znaczą dlaniego tyleż samo co oficjalne. To znaczy: jego ład świata, który z wierszy da się wyczytać polega na tym, żewartościowe jest w nim to, co da się wzajemnie przekładać, co się nie oddziela ani nie rozdziela, ale jestwyposażone w tę samą tkankę człowieczą i ludzką, tak samo weryfikowalne w każdej sferze życia. Przez todużo w poezji Werstlera tkliwości i głębokiego odczucia cudzego losu, zwłaszcza w tomie Ocalone w słowie(2001). Czasami też popada w bardzo sentymentalny tom. Można to rozumieć, a już po ludzku na pewnonależy docenić. Ten sposób kreślenia wizerunku postaci i krajobrazu jest mu najbliższy i zawsze go interesował.I jako poecie udało mu się zapewne na tym polu artystycznie spełnić. To, że jest poetą zdolnym wrażliwie opisywaćnie tylko wyłącznie własne gniazdo, żarskie domy i ulice, świadczy kolejny, najnowszy zbiorek pt. Kunickiestrofy; niezbyt obszerny, gdy idzie o zasób tekstowy (mogłoby wierszy być więcej), w którym temat także mublisko znany stanowią Kunice, pobliskie wobec Żar. Akcent położony został w tych zwartych, oszczędnychw wyrazie, wierszach na czynnik społeczny. To są z jednej strony poetyckie obrazki miejsc dla tej miejscowościważne, jak: Stara Huta, Glinianki, Cegielnia, Dworzec, Bawełna, Kaflarnia, a z drugiej, bardzo byśmy byliRECENZJE I OMÓWIENIA137


w błędzie, gdyby te obrazki jako takie chcieć odbierać dosłownie. Raczej ukazany jest za każdym razem problemz nimi związany. Problem niegdyś trwającej wszędzie wytężonej pracy. To poetę naprawdę obchodzi.Świat jednak się zmienił, inne są powody powstania nieco fantasmagorycznie opisanej nowej części miastaw wierszu Nowe Kunice. Niby dobrze przyjmuje ten fakt, ale tej ładności nowych domów Werstler zdaje się niedo końca chyba dowierzać. Jakby nic za nimi nie stoi, są wyłącznie fasadowe, odkonkretnione, nie to w nichobecne już, co stanowiło niegdyś o rytmie życia w przeszłości. Zostali też konkretni ludzie Kunic wprowadzenido poszczególnych wierszy, ci którzy to miasto w najwyższym stopniu reprezentują. Są i odniesienia do historii.Z jednej strony tomikowi patronuje „Przydrożna kapliczka” (znak lokalnego sacrum), a z drugiej pojawiają się:„żar z tego pieca” (dobrze, mocno to brzmi) „zatroskane twarze”. Werstler lubi być dosłowny, konkretny,wiarygodny, faktograficzny, niekoniecznie bardzo metaforyczny, ale na pewno podnoszący zwyczajność dorangi poezji. Myślę, że w budowaniu mitologii tego miasteczka – Kunic wykonał ponadprzeciętną pracę. Choćna dobrą sprawę są to tylko migawki, szkice niemal, zwięzłe poetyckie zapiski, ale jednak mogą wzruszać, czywzruszą także mieszkańców, czy się w tych wierszach odnajdą, to już inna kwestia. Myślę jednak, że jest cośna rzeczy, gdy zważymy, że na spotkaniu promocyjnym tego zbiorku, w Domu Kultury w Kuźnicach, pojawiłookoło dwieście osób. To jest na pewno jakaś miara społecznego zainteresowania wykonaną przez poetę pracą.Zbiorek ilustrowany bogato, na kredowym papierze, wydało w nakładzie 750 egzemplarzy KunickieStowarzyszenie Inicjatyw Pozarządowych.Czesław SobkowiakHenryk Szylkin, Santoka, Regionalne Centrum Animacji Kultury, Zielona Góra 2008, 48 s.Henryk Szylkin, to bez wątpienia dzisiaj najstarszy lubuski poeta, urodzony w 1928 roku, i można rzec:z innej epoki, planety, pamiętający inny świat. Niewątpliwie jest postacią barwną, pełen różnych fascynacji,wiedzy życiowej, różnorakich przygód i przejść, doświadczeń wojennych i powojennych, a zwłaszcza zapobiegliwyi zaradny życiowo. Na przykład niezwykle zaradny w publikowaniu kolejnych zbiorków wierszy; poroku 1990 jego książki ukazywały się corocznie, co może nie jest najlepszym rozwiązaniem dla literackiej strategii.Źródłem jego tworzenia jest nostalgia oraz emocjonalna reakcja na codzienne wydarzenia. Ostatnio, cokolejne tomiki potwierdzają, jego uwaga skupiona jest niemal wyłącznie na przywoływaniu kresowych, a raczejgłównie santockich obrazów dzieciństwa, które zapadły w jego dziecięcą i młodzieńczą pamięć. Urodził siębowiem w zaścianku Santoka, położonym w dawnym powiecie święciańskim, w rozwidleniu rzek Łokai i Żejmiany.W miejscu naznaczonym dzianiem się historii. Symbolem dzieciństwa zawsze jest dom. Do niego sięwraca. Fotografiami tego domu, fotografiami rodziny na jego tle, poeta ilustrował niejednokrotnie swojeksiążki. Do Santoki jako ściśle swojego tematu wracał w różnych okresach życia, wiersze wspomnieniowepojawiały się już w kilku jego książkach. Tym razem jednak postanowił je zebrać w jednym wydaniu, nazywającswój kolejny tom po prostu Santoka. Na okładce książki został umieszczony właśnie santocki dom, jak widać,już po dokonaniu znaczącego remontu. Jego miejsce jest centralne wobec pięknej i bogatej przyrody. Do tegokrajobrazu wraca Szylkin realnie, bo często swoje rodzinne strony, swoją Itakę odwiedza, (choć trudno Szylkinanazywać Odysem, nie żeglował po morzach) i poetycko odwiedza w poszczególnych wierszach. Jednak, jeślimógł nawet dotknąć dawnych drzew, kamieni, zobaczyć i usłyszeć ptaki, i spojrzeć na tamte pola, lasy i zakolarzek, nawet łowić w nich ryby czy zbierać w lasach grzyby i jagody, to nie mógł tylko jednego – znaleźć sięponownie w świecie dzieciństwa, bo dzieciństwa nie można zobaczyć, nie można do niego przyjechać nawakacje, owszem każdy przyjazd może być pomocny w rekonstrukcji tego wszystkiego, co kiedyś było i siędziało, ale już tylko pamięć odgrywa usłużną rolę rekonstruktorki. Nic więcej. Trzeba powiedzieć, że Szylkinstara się udowodnić, że jego pamięć precyzyjnie funkcjonuje. To ona raczej konfrontuje dawne z obecnym.Najkrócej można powiedzieć, iż poeta widzi wszystko zmienione. „Nie ma żywej duszy” (Zima w Santoce).,„Mostu też już nie ma, a był nasz rodzinny” (Santockie brzozy). Patrzy i nie odtwarza już nawet tamtych138


obrazów, jakie były, ale jakie są teraz. Owszem stoi dom, można w nim mieszkać, zresztą osiemnaście latmieszkał w nim poeta litewski Mieżelaitis, bo „Polubił ciszę santockiej ustroni”, obok domu jest chyba ciągle tensam „Żuraw skrzypiący jak niegdyś przy studni”, „Ojca muzeum na strychu”, „Fortepian stryja”, ale poeta tyleżsamo słusznie przeżywa, że „lipa u bramy złamana przez burzę”, „Rząd pustych uli”, „Nie widać dzieci idącychdo szkoły” (Puste gniazdo) – takie są te główne, dotkliwe doznania, obrazy, które powiadamiają w jakim miejscui czasie jesteśmy. Oczywiście to nie odejmuje temu miejscu znamion ważności. Może ją nawet zwielokrotnia.Mimo dostrzegalnej katastrofy, bo np. „Rozwalone płoty”, a w innych wierszach to będą obrazy dewastacjipolskich gospodarczych budynków i pól, np. „Pole ojcowizny od lat nie orane” (Ziemia Ojca), zaginąłw Rymkach folwark szlachecki, „a w nim szkoła nasza cichutka i skromna”, nie ma „ani chłopskich domków”(Moja szkoła), ale jednak dusza poety podczas wizyty na moment ożywa jakby, bowiem podczas pobytuw rodzinnych stronach narasta poczucie swojskości, kiedy autor tych wierszy płynie łódką po Łokai i kojarzysobie: „Łozy jak dziewczęta wstąpiły do rzeki”. Miły to widok. Obraz tych dziewcząt mógł być wyłączniewywiedziony z lat dzieciństwa. Cała reszta, myślę o współczesnych odniesieniach społecznych, jest przygnębiająca.Po prostu, tu skończyło się dawne życie, żadna krowa swojsko, radośnie nie zaryczy. Gniazdo jest, ale„puste”, toczyło się w nim niegdyś jakieś życie, toczyła wielka historia, o której stara się Szylkin poetyckodywagować, wykonywać jakieś gesty, formułować postulaty o pamięci, wierności itp. O jego deklaracjach religijno-patriotycznychwyłącznie już świadczy tylko grób powstańca „Na wiejskim cmentarzu” lub usytuowanyw pobliżu domu „Krzyż santocki”. To są obrazy bólu i goryczy. Pisze o tym wszystkim Szylkin niewątpliwiew poczuciu obowiązku, też w tym samym duchu kieruje swe prośby do „Pani Ostrobramskiej”. Choć nie dokońca jasne jest czego obecnie te prośby miałyby dotyczyć, gdy wiernego „ludu”, takiego o jakim myśli poeta,tu po większości już nie ma. I wiadomo dlaczego nie ma. Szylkin zawsze chce być dramatycznie poważny, alejak to często bywa, niekiedy z odwrotnym, może niezamierzonym skutkiem, jak np. w wierszu Wigiliaw Santoce. Jeśli jednak mówić o odnalezieniu w sensie pozytywnym przez Szylkina swego kraju dzieciństwa,to na pewno nie jest to odtworzony dawny rytm życia, ale wyłącznie apologia i zachwyt nad pięknem i witalnością,sensualnie odczuwaną przyrodą. Ona jedna, jednak nie została potraktowana zdawkowo, ale bywaunaoczniona. Często i gęsto. Z nią poniekąd nadal mentalnie poeta obcuje. Jest poprzez nią zachowana jakaśkontynuacja. To ona jest tą Itaką, sferą autentycznego spotkania. Poeta jej malowaniem zajmuje się z całympoświęceniem. A więc są drzewa i ptaki, łąki i pola, owady, zioła, zboża, trawy, ścieżki, promienie świtu, rzeki.W wierszu Moje drzewa nie bez przyczyny czytamy: „Wszystko wam oddam, ale nie te brzozy / mrugającebielą”. Są też olchy, topole, sosny. Piękne, dostojne, ale i pomniejsze okazy natury – krzewy różnego typu. Całejtej sferze Szylkin dedykuje swoją miłość. Warto byłoby to obrazowanie przyrody może poddać dokładniejszejanalizie, bo tu zdaje się ukrywać dusza poety. Na pewno znajdą te wiersze czytelnika, któremu kresowe klimatysą znane, nie będzie mu przeszkadzać doza staroświeckości wywiedziona z poetyki Syrokomli lub Kasprowicza.Od strony edytorskiej tomik ten jest taki sam jak kilka poprzednich. Trochę jednak szkoda.Czesław SobkowiakEdward Derylak, Cień lasu, Pro Libris, Zielona Góra 2008, 274 s.Edward Derylak jest przykładem, jednak typowym ostatnio, podejmowania literackiej twórczości dośćpóźno. Wtedy dopiero, kiedy już obowiązki zawodowe, etatowe, przestają mieć znaczenie i czasu do dyspozycjidostatecznie dużo na realizację jakichś wewnętrznych potrzeb lub ambicji w sferze literatury czy sztuki.Może to być realizacja na poziomie hobby, ale niekoniecznie, zdarza się, że pojawia się także twórczośćz prawdziwego zdarzenia. To znaczy taka, gdzie opisanie świata i losu człowieka osiąga jakiś rozmach. I nie jesttylko nic nieznaczącą zabawą. Wiadomo, że taką zabawą bywa w licznych przypadkach pisanie wierszy, bo totrudne zbytnio nie jest. Natomiast podjęcie pisania prozy, która coś sensownego w sobie zawierałaby, już jed-RECENZJE I OMÓWIENIA139


nak bez określonego wysiłku i nakładu wielu godzin pracy nie jest możliwe. Oczywiście w to rzemiosło trzebasię wprawiać. Myślę, że Edward Derylak od kilku lat do pisania prozy się przybliżał. Czytałem niegdyś jegozapewne pierwsze podejścia, próby prozatorskich narracji, które skłaniały mnie do krytycznych, aczkolwiekżyczliwych uwag, ale dość długo później nie za wiele docierało do mnie, co z tych kroków wynikło. Toteżpewnym zaskoczeniem jest dla mnie książka prozatorska pt. Cień lasu, którą autor w Pro Libris wydał. Książkaod strony edytorskiej prezentuje się dobrze. Na uwagę zasługuje determinacja autora w pozyskiwaniu funduszy,dzięki którym mogła się ukazać. Jak mi wiadomo na kilkadziesiąt instytucji tylko kilka zdecydowało sięto przedsięwzięcie autorskie wesprzeć. Trzeba to docenić. Okazało się zarazem, że jest to już drugi tom prozy.Pierwszy, zatytułowany Styro ukazał się w 2004 roku. Autor mieszka w Żaganiu, a więc wzbogaca krajobrazlubuskiej literatury (wiem, że zawężam perspektywę oglądu) prozą, której za wiele się u nas jednak nieuprawia. Tę książkę gatunkowo można kwalifikować do prozy nurtu wiejskiego. Już nie w klasycznej formie,gdzie chodzi o odtworzenie wiejskiego świata, wnętrza ludzi, całego kosmosu życia i wartości plebejskich,podlegających bolesnej dla bohaterów erupcji w zderzeniu z realiami życia miejskiego, ale ukazuje świat ludzizmagających się z warunkami życia, którym trudno podołać. Bohaterowie: Dziki, Waldek, Wiesiek stanowiąkumplowską grupę, spędzają ze sobą wolny czas, przestrzegają kumplowskiego ethosu, mogą na siebiew różnych sytuacjach liczyć, gdy trzeba, to służyć także pomocą. Oczywiście czasami muszą wytężyć siłyi zapracować dorywczo na życie, co łatwe nie jest. Fabuła się dzieje na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedyludzie pracę w wyniku przemian ustrojowych tracili, wyjeżdżali za chlebem za granicę, ale nie wszyscy, ci którzyzostawali wiedli liche, przypadkowe życie, kombinowane, mogli, jak w tej prozie, pod osłoną nocy pojechać dolasu, aby pozyskać za darmo drzewo na deski i robić z nich palety, wtedy modny towar. Pili oczywiście dośćczęsto i gęsto wódkę. Wszyscy są ludźmi z krwi i kośćmi, ale już nie ma w nich poczucia wiejskiej tożsamości,żyją na wsi i nie ma to większego znaczenia. Żadnego cienia filozofii z tego powodu nie deklarują, no, możepoza przywiązaniem do prawdy, uczciwości i poczucia godności. Nie pozwolą się oszukiwać. Trzeba zauważyć,że Derylak najpełniej, najbarwniej przedstawił życie właśnie Dzikiego, który jest człowiekiem prostym, zdecydowanym,twardym, ale nie prostackim czy wulgarnym, ani obcesowym wobec np. kobiet, wobec tej, którąsobie szczęśliwie upatrzył – pielęgniarki Michaliny. Ją samą też sympatycznie autor pokazał, jako mądrążyciowo osobę, spragnioną miłości. Po prostu toczy się w tej prozie życie, myśli o nim są potoczne, dotyczącodziennej egzystencji, o przeciętnych ambicjach, więc tu niczym się czytelnik nie zachwyci, gdy idzie o poziomrefleksji, rubaszność jest na pierwszym miejscu, a nie odniesienia do uniwersum, ale na pewno doceni znajomośćsamego życia, jego niuansów, realiów wiarygodnych zachowań, psychologicznego prawdopodobieństwapostaci. Tym może się Derylak pochwalić. Książkę swoją napisał rzeczowo, realistycznie, bez uprzedzeń czyironicznego komentarza, próby wywyższania się i dezawuowania wszystkich naokoło. Jest ciężka praca, piciealkoholu, jest miłość, śmierć, niedostatek, są nieszczęścia. Jak w powszednim życiu – zwyczajnie, przeciętnie.Dialogi nie nużą, narracja celnie je uzupełnia. Język nacechowany jest żywością, surowością nawet, bez udawaniai cyzelowania leksykalnego. Tak jak trzeba. Autor zmyślnie zbudował swoją prozę, jednak nie z wieluopowiadań, ale raczej z wielu fragmentowych odsłon opisywanego życia. Wątki są podejmowane i zawieszanew pewnym momencie, by w następnym rozdzialiku mógł się pojawić ten sam bohater, ale jednak w innej jużsytuacji. Nie wiem czy świadomie, ale Derylak zdaje się wykorzystał poetykę telenoweli, przez co jego fabułama wartki nurt, cechuje się dużą dozą zmienności akcji. Zdarzają się jednak i potknięcia sytuacyjne, stylistycznelub konstrukcyjne. Nie jest na pewno prozatorsko trafnie pomyślane zakończenie książki. Zbytnio cały tok narracji,zwłaszcza szpitalnej, zostaje sprowadzony do kategorii melodramatycznego przestawienia, swoistegohappy endu, który tu jest błędem pisarskim. Można było nad tym więcej popracować. Bo nagle robi się słodko,niemal szczęśliwie, gdy mogło być pięknie dramatycznie. Na tym polega pisanie, by wybrać czasami właściwą,odpowiednią puentę, by kończący obraz, tak jak na filmie, wiele do całej treści dopowiadał.Czesław Sobkowiak140


Irena Zielińska: Oceania irenejska, RSTK, Gorzów Wlkp. 1998, 57 s.; Naga rzeka, WydawnictwoArsenał, Gorzów Wlkp. – Międzyrzecz 2003, 62 s., Złota cisza poety, Wydawnictwo Arsenał, ZLPOddział w Gorzowie Wlkp., Gorzów - Międzyrzecz 2008, 63 s.Irena Zielińska, to poetka mieszkająca w Międzyrzeczu. Również jej twórczość stanowi przykład późnegodebiutu. Można zaryzykować twierdzenie, że geneza eskalacji poetyckiej ekspresji ściśle łączy się w jej przypadkuz kolejami osobistego losu, którego treścią są doświadczenia negatywne, bolesne, trudne, ciemne,odczłowieczające również. Cierpienie wezwało – tak to określę – poezję na pomoc. Poeci często to robią, byujść cało ze swoich opresji. Pisał o tym Grochowiak – o leczeniu ran poezją. A gdy o leczeniu ran mowa, toi o działaniu terapeutycznym mówić jest zasadne, co w niczym nie umniejsza wielkości i mocy poetyckiegorzemiosła. Cierpienie zresztą różnego rodzaju bywa. Dla kogoś pochmurny dzień, a dla kogoś innego codziennanużąca, monotonna egzystencja, itp. sytuacje mogą stać się ważnymi powodami wewnętrznego bólu. Gdyjednak cierpienie bierze się z poczucia zagrożenia własnego realnego bytu, z grozy doświadczanej konkretnie,egzystencjalnie, to już chodzi o coś bardzo poważnego. Nie można się dziwić, że w takiej sytuacji reakcjąkonieczną może okazać się tylko krzyk, który zawsze zwraca na siebie uwagę. Krzyk bowiem nigdy nie oznaczai nie dotyczy normalności sytuacji. W krzyku niczego nie da się zbudować, można tylko wyrażać. Dwie książkiIreny Zielińskiej: Oceania irenejska (1998 ) i Naga rzeka ( 2003) są aż nadto wymownym na to dowodem. Dająobraz doświadczenia życia zarówno wewnętrznego jak realnego tak przejmującego, tak dotkliwego, że trudnobyłoby drugi taki, podobny, w lubuskim środowisku przywołać. Nie ma tu niemal żadnej gry znaczeniowej, jesttylko wyrzucanie z siebie obsesji, lęków, rozpaczy, buntu nawet. Irracjonalności i absurdu istnienia. Oczywiścienie traci poetka panowania nad zasadami języka poetyckiego, ale często można odnieść wrażenie, że co innegodla niej ma znaczenie – chce jak najwięcej, najdalej, aktywnie, z uporem, niemal bezlitośnie przeniknąć wszystkieosobiste determinacje, by osiągnąć jakiś stan wyzwolenia, jakiś stan normalności. Tak jest naprawdę. Marzyoczywiście o innym świecie, w którym jest piękno życia, radość egzystencjalna i emocjonalna. Konfrontacjerodzą dyskomfort emocjonalny. Widać w jej postępowaniu poetyckim, co tylko potwierdza przekonanie, żenajtrudniejsze doświadczenie dopiero wtedy jest przezwyciężane, gdy uzyskuje się wobec niego dystans, więcwidać jak ważne jednak okazuje się osadzenie podmiotowego ja w kulturze, w jej formach i treściach.Zwłaszcza w Nagiej rzece już fascynacje malarstwem, zwłaszcza muzyką czy teatrem doprowadzają do ustaleniabezpiecznych proporcji. W świat podmiotu włącza się kultura. Toteż w pewnym momencie już wprostwyznaje, już demonstrując swoją duchową zdobycz, iż jest w niej „teraz cud układania słów”. Dość długąmusiała odbyć drogę do tego typu sformułowania. Na ten „cud” wskazuje oczywiście bardzo świadomie, gdyżnie inaczej ma się rzecz. Tak właśnie. Mówiąc wprost: Zielińska docenia wartość słowa, wiersza, poezji,bowiem ją samą wyraża, identyfikuje osobowo i jest orędownikiem jej racji istnienia, a nawet poczucia misji.Jest sobą: „Teraz nie wstydzę się swojej inności”. Dysponuje wewnętrzną wartością. Może ją publicznieeksponować jako jej własną, zdobytą. Docieramy do fundamentu człowieka. Kolejny, trzeci zbiór wierszy pt.Złota cisza poety, również wydany w wydawnictwie Arsenał, podobnie jak poprzednie ilustrowany jej rysunkami,pokazuje, iż poetka już jest na innym terenie, już po stronie słowa, słowu uwierzyła i zawierzyła niemal bezgranicznie,traktując je jak doświadczaną rzeczywistość. Rzeczywistość o tyle bezpieczną, że symboliczną. Tenimaginowany świat daje pole do popisu wyobraźni. I daje pozór rzeczywistości, więc łatwiej się w tej sferzeporuszać. Tak więc udało się podmiotowi lirycznemu umknąć, uwolnić, wyjść po prostu – jak kto woli – z piekłarzeczywistości i znaleźć się po drugiej stronie, w raju wartości stricte literackich, papierowych, w świecie doznańniekiedy oderwanych od realności. Z nadzieją, że prawdziwe wtajemniczenia duchowe dopiero tu będąmogły się dokonać. Nie ma już niedawnego żywiołu, jest więcej cyzelowania i powściągliwości. Sporo wierszyautorka pisze o wierszach, definiuje je: „W skalistej bieli wiersza / jest wzlot ciężarnego słowa”, „Cała jestemw twarzy / wiersza”. To wdzięczny temat, podobnie jak pisanie o innych poetach, bądź co bądź jest się bliżejrefleksji, można nawiązywać kontakt z duchami wielkich poetów, wieść z nimi dyskurs jak np. w swoistym poetyckimLiście otwartym do A. M., można poprzez pisanie o wierszu przemycać refleksje o świecie, i zarazemgrać samymi tytułami: Apokaliptyczny wiersz, a obok Filozoficzny wiersz, Kynologiczny wiersz, Luzacki wiersz,Wiersz, Marzenie poety, Wiosenny wiersz. Jest to jednak ryzykowne. Tom składa się w przeważającym stopniuz wierszy o wierszach, więc wątpię czy to jest dobry sposób na uprawianie poezji, bo w ten sposób odchodziRECENZJE I OMÓWIENIA141


się na pobocza, w sferę dość jałowego dyskursu. Jeśli coś mi wypada w wierszach Zielińskiej cenić, to głównieobrazy życia, jej własnego lub cudzego, np. Niebiański psychiatra, Reportaż, Toaleta poranna. Na „złotą ciszę”jeszcze za wcześnie.Czesław SobkowiakWsłuchani w kamienie Gorzowa, Arsenał, Gorzów Wlkp. 2008, 212 s.Ireneusz Krzysztof Szmidt wykonał ogromną pracę. Ważną dla mitologii Gorzowa, do którego przedpiętnastu latu przeprowadził się ze Szczecina. Ułożył bowiem sporej objętości, bo ponad dwustustronicową„Antologię wierszy wywiedzionych z życia miasta i jego mieszkańców napisanych przez poetów, którzy żylii żyją lub gościli w Gorzowie” pt. Wsłuchani w kamienie Gorzowa. Została opublikowana przez WydawnictwoArsenał. Podszedł do zadania pieczołowicie, gdyż, jak czytam we wstępie Krystyny Kamińskiej „DomowyGorzów”, która ponadto napisała noty biograficzne autorów: „przeczytał chyba wszystkie tomiki wierszy gorzowskichautorów, mnóstwo starych gazet, dotarł nawet do rękopisów. I okazało się, że Gorzów, miastozniszczone straszliwie w czasie wojny, potem w centrum odbudowane bez szacunku dla przeszłości, miastow czasach socjalistycznych przede wszystkim robotnicze, dla którego kultura, a literatura w szczególności byłakwestia drugorzędną, że to miasto da się kochać i pisać o nim wiersze. Mało. Ono inspiruje do przemyśleńo życiu, losie, o miłości i śmierci. Także do obserwacji rzeczy małych a bliskich.” Dodam od razu od siebie: todobrze, nawet bardzo dobrze, że coś takiego z twórczości miejscowych poetów da się wyczytać. Pod względemrealizowania tematu miejsca, zaznaczania wielorakich odniesień topograficznych w wierszach, literackiGorzów bije na głowę Zieloną Górę. Niestety. Mimo, że to tutaj przez lata był oddział literatów, tu zresztą powstał,funkcjonowało przez kilka dekad pismo społeczno-kulturalne „Nadodrze”, mimo że zielonogórskieśrodowisko długo było liczniejsze niż gorzowskie. W Zielonej Górze był konkurs winobraniowy, dobry konkurs,nawiązujący do wiekowej tradycji uprawy winorośli, sporo powstało wierszy, ale nie przełożył się on w ważkimstopniu na stworzenie mitologii miasta, nie przydał mu na trwałe znaku rozpoznawczego. Widać, co innego maznaczenie, co innego potrzeba. Wiadomo czego, takiego poczucia miasta, by był jakiś powód do pisaniao swoim życiu z poczuciem obecności jego najbliższej przestrzeni, a więc parków, zwłaszcza ludzi, architektury,przyrody, całej materialnej sfery. Jeśli w Gorzowie taki proces ma miejsce, a jak widać ma, to z dwóchpowodów, po pierwsze tradycję pisania o mieście – prawdziwego, wzruszającego – dość wcześniezapoczątkowali dwaj przez lata reprezentatywni pisarze: Zdzisław Morawski i Irena Dowgielewicz. Stworzylitradycję, przetarli szlak, następcom poszło już łatwiej, gdyż nobilitacja tematu została przeprowadzona. Trzebateż wskazać na drugi czynnik o dużej wadze i znaczeniu w procesie wiązania wyobraźni. A mianowicie: Gorzówma Katedrę ( ucieka do niej np. Teresa Borkowska „w zamyśleniu patrzę na Katedrę / uciekam rzeczywistości”,Furman widzi w niej „szerokobiodrą”), tramwaje (pisze Jerzy Hudziński: „Tramwaj się wyłaniał zza zakrętu”, nagorzowskim przystanku tramwajowym też stał Władysław Łazuka „ja chcę napisać wiersz o tramwajach”)i rzekę Wartę, a związku z tym i mosty nad Wartą, to są nie do uniknięcia ani zlekceważenia detale, wdzięcznedo wykorzystania w lirycznych konstrukcjach. Ma też place, ulice, kawiarnie, cmentarze wielokrotnie nazwanei przywołane w wierszach. To bardzo piękne. Zielona Góra ma tylko winnice, co okazuje się nie dostarczać podnietyniemal żadnej miejscowym poetom, a szkoda. Gdyby mierzyć tą miarą te dwa nasze lubuskie środowiskaliterackie, to niewątpliwie gorzowskie środowisko prezentuje się bardzo ciekawie, jako żywotne, a jegomenadżerowie (Arsenał) sporo w tym kierunku robią. Tu nie chodzi o to, by tylko kochać swoje miasto, niewyłącznie o to, można nawet mieć mu to i owo za złe, ale rzecz w tym, by było obecne. Wracając do AntologiiSzmidta trzeba zauważyć, że właściwie, to zrobił on coś więcej, zredagował nie tyle książkę stricte o Gorzowie,jako o miejscu życia, o przedmiocie fascynacji literackich, tak jak to najczęściej się robi, ale poszedł nieco dalej.Zdecydował się na krok jakby nie patrzeć ryzykowny, choć z drugiej strony tę decyzję trzeba traktować jakociekawą, ożywczą i raczej do obronienia. Włączył bowiem do antologii także wiersze o ludziach, właśnie,o legendarnym Morawskim, jako że przez kilka lat sporo wierszy o autorze Strof o dzierżawie, za sprawą142


corocznego konkursu jego imienia, napisano, i materiału do wyboru było sporo, o Papuszy mieszkającej sporolat na ulicy Wodnej też wielu poetów napisało, o Irenie Dowgielewicz, o Andrzeju Gordonie, o rzeźbach ZofiiBilińskiej i innych postaciach, czyli o ludziach Gorzowa. Miasto w tej książce żyje, naprawdę jest na każdejkarcie obecne. A czasem pojawiają się tu wiersze jako o Gorzowie tylko z powodu dedykacji, co świadczyo szerokim pojmowaniu tematu, może nawet za szerokim. Można jednak z całą pewnością powiedzieć, żeGorzów ma swój literacki obraz – obraz serca i duszy, pielgrzymki papieskiej i festynu z piwem, egzystencji,historii, materii codziennej, przyrody, krajobrazu, miejsc najbliższych, zaułków, domów, restauracji, przedmiotówi budowli. To wszystko za sprawą wielu poetów. Można powiedzieć: całego środowiska, bo kogóż tunie ma. To przykład, iż jego kondycja jest całkiem satysfakcjonująca. Tę książkę – antologię Wsłuchaniw kamienie Gorzowa urozmaica także zabieg ikonograficzny, czyli ilustracje, różnorodne – wizerunki ludzi,dzieł sztuki i oczywiście samego miasta fotografie i rysunki. Pięknie się dopełniająca całość. Przyznać muszę,że ten zabieg korzystnie wpływa na proces czytania. Zrobił więc Ireneusz Krzysztof Szmidt dobrą rzecz.W kolejnym wydaniu, jeśli na takie przyjdzie pora, przydałaby się twarda oprawa i także precyzyjniejszakorekta literowa.Czesław Sobkowiak143


KRONIKA LUBUSKAczerwiec – sierpieñ 2008• 5 czerwca w Zielonej Górze odbył się FestiwalPiosenki Rosyjskiej, na którym usłyszeliśmyAleksandrę Matusiak i Macieja Wróblewskiego.Koncerty zagrano w klubach Kotłownia i U Ojcaoraz amfiteatrze.• W sali dębowej Wojewódzkiej i Miejskiej BibliotekiPublicznej w Zielonej Górze 5 czerwca miałamiejsce promocja książki Józef Zych. Na przekórlosowi. Wziął w niej udział autor, WojciechSzwajdler oraz Marszałek Sejmu, Józef Zych.• Studenci Instytutu Sztuk Pięknych UZ 7 czerwcazorganizowali wystawę fotografii, slajdów,plakatów i kolaży zatytułowaną: Ja? – Tak! Berlin –Poczdam – Frankfurt/Słubice. Pojawił się na niejwybitny projektant z Poczdamu Lex Drewiński.• W ramach otwarcia Targów Gospodarczo-TurystycznychRegionu Kozła w sobotę 7 czerwcaodbyły się imprezy kulturalne: otwarcie wystawymalarstwa nowego patrona, MiędzynarodowyPrzegląd Zespołów Śpiewaczych oraz BiesiadaRycerska.• 7 czerwca świętowało także miasto Sulechów.Koncertowała Angela Weber, Majka Jeżowska,Amilia Zazu oraz Maciej Maleńczuk. Wystąpiłrównież taneczny zespół Break Dance.• W amfiteatrze w Gorzowie Wielkopolskim 7 czerwcawystawiono Carmen i Wesołą wdówkęw wykonaniu Opery Śląskiej.• 7 czerwca na scenie na Bulwarze Gorzowskimwystąpili Anita Lipnicka i John Porter.• Premiera Trzy razy Piaf w Teatrze Osterwa 7 czerwca.Spektakl wyreżyserował Artur Barciś. W roległówne wcielili się m.in.: Karolina Miłkowskai Marzena Wieczorek. Przedstawienie odbyło sięna scenie kameralnej.• W niedzielę 8 czerwca w Młodzieżowym OśrodkuSocjoterapii w Zaborze zorganizowano szósty festynpt. Bezpieczne wakacje w Unii Europejskiej. Naprofesjonalnej scenie wystąpiło blisko dwustudzieci, uzdolnionych artystów z Zielonej Góryi okolic.• 8 czerwca w Kargowej koncertowały zespoły:Kapela Rycha z Nowogrodu Bobrzańskiego,Leszcze oraz Fuks Band.• Podczas Dni Gorzowa wystąpiła czeska grupa IvanMladek & Banjo Band (8 czerwca). Odbyło siętakże wielkie grillowanie z Maćkiem Kuroniem orazzorganizowano spotkania z wikingami.• Zielonogórskie Towarzystwo Śpiewacze – Cantoresi Uniwersytet Zielonogórski 8 czerwca zorganizowałykoncert „Mistrzowie niemieckiegobaroku”. W kościele ewangelickim zaprezentowałsię zespół Cantores pod dyrekcją JerzegoMarkiewicza.• W klubie U Ojca 10 czerwca wystąpił pianista jazzowyZdzisław Babiarski z zespołem.• 12 czerwca w Galerii BWA otwarto wystawęmalarstwa Anny Okrasko – Te prace nigdy niebędą miały tytułu. Tematem prac była kobieta--artystka.• W Galerii PRO ARTE Okręgu ZielonogórskiegoZPAP 13 czerwca wystawiono grafiki PrzemysławaTyszkiewicza.• Otwarcie wystawy prezentującej Skarb z Giecza13 czerwca zapoczątkowało obchody 30-leciaMuzeum Grodu Santok i Dni Santoka. W piątekodbył się wernisaż w muzeum.• Filharmonia Zielonogórska zaprosiła nas 13 czerwcana Koncert Wiosenny, w którym wystąpił pianistaArtur Jaroń. Usłyszeliśmy utwory takich mistrzówjak: Rossini, Mozart czy Schumman.• W amfiteatrze w Zielonej Górze 13 czerwcawystąpił lubelski kabaret Ani Mru Mru, czyli MarcinWójcik, Michał Wójcik i Waldemar Wikołek.• Tego samego dnia rozpoczęły się Dni TechnikiKolejowej. Różne ciekawostki związane z kolejąw Zielonej Górze można było oglądać na dworcachobu lubuskich stolic.• 13 czerwca zainaugurowano 15. edycję OgólnopolskiegoFestiwalu Zespołów Tanecznych Dziecii Młodzieży w Gorzowie Wlkp. Zespoły przemaszerowałyz Kwadratu do Starego Rynku. Wieczoremmiał miejsce koncert „Witamy w Gorzowie”.• VIII Euroregionalne Targi Agroturystyki i Kulturyodbyły się w Krośnie Odrzańskim 14 czerwca. Tużobok, w amfiteatrze zorganizowano VIII MiędzynarodowyFestiwal Kultury Współczesnej Wsi. Nascenie pojawiło się 13 zespołów oraz solista Henryk144


Janas z Międzyrzecza. Dodatkową atrakcją byłII Rajd Weteranów Szos Trasą Odry i Dębu.• Od 18 czerwca w holu Wojewódzkiej i MiejskiejBiblioteki Publicznej w Zielonej Górze można byłozwiedzać dwie wystawy z okazji promocji Miastai Gminy Sulechów: Sulechów dawny i współczesnyoraz Miasto i Gmina Sulechów – prezentacjaosiągnięć.• 19 czerwca w Galerii w Starej Fabryce w ZielonejGórze, podczas wieczoru poetycko-muzycznegoKartka z Żar z cyklu Zielonogórski Montmarte,poezję Zygmunta Kowalczuka zaprezentowałaMagda Massier.• Z inicjatywy Narodowego Banku Polskiego orazWojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznejw Zielonej Górze 19 czerwca 2008 r. odbył sięw sali dębowej wieczór wspomnień poświęconytwórczości Zbigniewa Herberta, połączony z emisjąmonet kolekcjonerskich, upamiętniających poetę.• Tego samego dnia w Galerii Biura WystawArtystycznych wystawiono fotografię Ewy Jędrzejowskiej„Poziomy obecności”.• W Międzyrzeczu przedstawiono rekonstrukcjęwydarzeń z 1474 roku. Zainscenizowano bitwęo zamek, w której uczestniczyło wiele bractwrycerskich z całej Polski (19 czerwca).• 20 czerwca w zielonogórskiej hali miał miejscefinał Tańca z mediami oraz otwarcie Palmiarni.Gościem specjalnym była Urszula Dudziak.• Fundacja Kombinatu Kultury dokonała 20 czerwcaodsłony bogatego programu na lato. VI Róże JazzFestiwal otworzył koncert zespołu Robotobibok.• Na kąpielisku w Ochli 20 czerwca usłyszeliśmymaraton z DJ-ami. To kolejna impreza tanecznapod szyldem Green Hills. Wystąpiły niemieckieduety: Kyan & Albert, Stoneface & Terminal orazAlchemist Project.• 21 czerwca w Nowej Soli po raz czwarty startowałyLubięcińskie Reggulacje Letnie – Reggulator. Nascenie festiwalowej wystąpiły zespoły: Jamal,Tumbao Riddim Band i Managga.• 21 czerwca w Gorzowie Wielkopolskim zorganizowanopiknik sobótkowy pod patronatem GrodzkiegoDomu Kultury.• W Kamieniu Wielkim (21 czerwca) odbył się tradycyjnyfestyn świętojański. Organizatorem imprezybył Dom Pomocy Społecznej.• Na jamajskie rytmy w Żaganiu zapraszał KorrbaStudio do Baru Za Torami. Z muzyką reggaewystąpili Full Spontan Positive i Surrealista(21 czerwca).• W kościele pw. św. Maksymiliana Kolbego 21 czerwcaodbył się koncert Poznańskiej OrkiestryKameralnej Amadeus prowadzonej przezAgnieszkę Duczmal. Wystąpiła także Agata Mrózi Krzysztof Meisinger.• 27 czerwca w Gorzowie Wlkp. na koncercie charytatywnymw amfiteatrze gościł zespół CzerwoneGitary. Dochód z biletów przekazano na rehabilitacjęchorej Marty Piekarz.• W Gorzowskim teatrze 27 czerwca ruszyła kampaniaSpektaklu co weekend. Jako pierwsza nadeskach teatru została wystawiona sztuka BajkiSamograjki, rozpoczynając tym samym ScenęLetnią.• Tego samego dnia odbył się koncert OrkiestrySymfonicznej FZ z Czesławem Grabowskim,dyrektorem naczelnym i artystycznym FilharmoniiZielonogórskiej.• Kolejny koncert 27 czerwca, tym razem na scenieOgrodów – VI Róże Jazz Festiwal. 16 studentówjazzu i muzyki estradowej UZ zagrało utworyJamiroquai.• Dalszy ciąg Festiwalu Rockowego: Rock Nocą.Wystąpili: Guerilla, HMON, Izmair, King Nothingi Patefon. Gościem specjalnym był Irek Wereński –basista Kultu. Po przerwie zaprezentował sięzespół Laoche (27 czerwca).• 28 czerwca odbyły się w Zielonej Górze słuchowiskaIreneusza Iredyńskiego, po raz pierwszy nadeskach <strong>Lubuskie</strong>go Teatru. Na wieczornej galiLeonów przyznano nagrody dla najpopularniejszychaktorów teatru.• 29 czerwca w Pieskach odbyły się VI MuzyczneSpotkania z Folklorem. Zaprezentowało się 19 lubuskichi wielkopolskich zespołów folklorystycznych.• Tego samego dnia w Teatrze Lubuskim odbyła sięakcja charytatywna z cyklu „Warto jest pomagać”na rzecz Hani Wesołowskiej. Program imprezyprzewidywał m.in. koncert zespołu Street ofSound.• 3 lipca otwarto IV Festiwal Kina Niezależnego –Filmowa Góra.• 4 lipca aktorzy Teatru z Zielonej Góry zagraliPowrót smoka, czyli ogród ostatniej zieleni.• Kolejny koncert Róż Jazz Festiwal odbył się 4 lipca.Wystąpiła węgierska formacja Little Jazz Band.KRONIKA LUBUSKA145


• W Galerii Biura Wystaw Artystycznych zaprezentowanoprace z Katedry Sztuki i Kultury PlastycznejUniwersytetu Zielonogórskiego (4lipca).• Dwa spektakle letniego przeglądu off w LubuskimTeatrze (4 lipca). Wystąpił Teatr Rondo ze Słupskaz Sataną i Das Kuchendrama.• 4 lipca po raz 20. w amfiteatrze zatańczyli Cyganiez całej Europy. Obchodzono jubileusz MiędzynarodowychSpotkań Zespołów Cygańskich RomaneDyvesa. Zaprezentowały się zespoły: RomanoDrom, Gitanes oraz polska grupa Romanca.• 4 lipca rozpoczął się XVI Ogólnopolski FestiwalGrup Śpiewaczych – Ziemia i Pieśń organizowanyprzez Regionalne Centrum Animacji Kulturyw Zielonej Górze i Szprotawski Dom Kultury.• Zielonogórski Klub Fantastyki Ad Astra zorganizowałPiknik z Fantastyką (5 lipca).• 5 lipca w kinie Wenus w ramach AkademiiTwórczych Poszukiwań zaprezentowano pracefotograficzne absolwentów <strong>Lubuskie</strong>j SzkołyFotografii. Prace powstały w pracowniach MarkaSarnowskiego, Pawła Siarkiewicza oraz AnnyDrupki.• W Zbąszyniu 6 lipca rozpoczęły się VIII MiędzynarodoweSpotkania Artystyczne Experyment2008. Odbył się koncert organowy w wykonaniuszkoły muzycznej oraz koncert Jerzego Gburka.• 10 lipca Muzeum Ziemi <strong>Lubuskie</strong>j przygotowałoFestiwal Mozart Plus. To kolejny weekend Lata MuzWszelakich. Zagrano koncert Mozart plus Grieg.• Tego samego dnia zaprezentowano prace medialnez archiwum Centrum Sztuki WRO na FestiwaluVideo i Performance – Pokazywać naprawdę.• Europejskie Ogrody Sztuki – Filmowa Góra od10 lipca wyświetlały: 7 diamentów kina. Jako pierwszyzaprezentowano film Struktura kryształuK. Zanussiego.• Lubelski Teatr – Salon Artystyczny wystawił cyklkabaretowy Po kolacji – na żarty. Zaprezentowałysię kabarety: Forma i Ciach (10 lipca).• Początek Warsztatów i Festiwalu Muzyki Gospel10 lipca w Małomicach. Gwiazdami imprezy byłzespół Feel i Tercet Egzotyczny.• Lubuski Teatr 11 lipca zainaugurował cykl spektaklipt. Bajki – Bajdy – Banialuki.• Klubowa impreza w Piekarni Cichej Kobiety odbyłasię 11 lipca pod hasłem Bluesowe Noce. Wystąpiłzespół Damaga Control – nowoczesny kwartetłączący muzykę jazzową z fusion.• Tego samego dnia rozpoczął się III Letni FestiwalOff Teatr w sali kameralnej <strong>Lubuskie</strong>go Teatru ZzaBoru, czyli mieszkańców gminy Zabór oraz Dolnepartie – musical intymny Teatru Zakład Krawieckiwe Wrocławiu.• 11 lipca Europejskie Ogrody Sztuki PrzygotowałyVI Róże Jazz Festiwal: CNQ – Contemporary NoiseQuintet.• Początek kolejnej odsłony teatralnego weekenduw Gorzowie Wlkp. 11 lipca. Na Scenie Letniej odbyłsię koncert jazzowy oraz dwa spektakle z piosenkami:Przyjaciele Pinokio oraz Zimny drań.• Edyta Górniak i zespół Feel wystąpili 12 lipca w Słubicachpodczas Święta Odry. Na scenie pojawili sięgościnnie Łukasz Zagrobelny i zespół Carpe Diem.• Galeria Sztuki Najnowszej w Miejskim OśrodkuSztuki w Gorzowie wystawiła prace Czecha JiriegoSiguta (12 lipca).• 12 lipca na Europejskich Ogrodach Sztuki – IV LetnichSpotkaniach Biesiadnych Okna wyobraźni,zorganizowano biesiadę bałkańską W bałkańskimkotle.• Podwórko <strong>Lubuskie</strong>go Teatru – Wakacyjne wibracje:Wieczór kabaretowy z wyrazem. Wystąpiłykabarety To Za Duże Słowo i Hlynur (12 lipca).• 17 lipca ruszyła czterodniowa impreza turystycznanad malowniczą rzeką Drawą – Dni Głuska i zlotRodzin Turystycznych.• Całodniowy cykl spektakli odbył się w TeatrzeLubuskim 18 lipca. Wystawiono sztuki: TygrysekPietrek oraz Ławeczka. Zaprezentowano takżeautorski projekt Katarzyny Pawłowskiej: OUN –Porywanie Ciał.• Koncert zespołu Bajm w Gorzowie Wielkopolskim18 lipca. Odbył się na stadionie żużlowym, zaś gościemspecjalnym był zespół Kashmir z KatarzynąPietras.• Teatr Osterwy w Gorzowie przygotował kolejnąodsłonę sceny letniej. Aktorzy Teatru Wielkiegoz Będzina zagrali: Magiczną trupę RobinsonaBluesa, Aj waj! czyli historie z cynamonem orazPolenmarkt (18-20 lipca).• 19 lipca Klub MCK Magnat przygotował ReggaeAfter Party. Wystąpili Rymcerze. Pionierzy E-Hopu.• XI Noc Nenufarów odbyła się 19 lipca w Lubrzy.Zorganizowano festyn nad jeziorem Goszcza orazzaproszono Macieja Maleńczuka z zespołem.• 24 lipca w Muzeum Ziemi <strong>Lubuskie</strong>j koncertowaliartyści zaproszeni przez Fundację Lubuska Came-146


ata, początkujący Międzynarodowy FestiwalMozart Plus.• W tym dniu rozpoczął się także IV MiędzynarodowyFestiwal Muzyczny Serenada nadWartą. Na otwarcie – Stabat Mater GiovanniegoBattisty Pergolesiego w wykonaniu IwonyKowalkowskiej i Anny Karin Lindgren.• 24 lipca w cyklu „Diamenty kina” w ramach FestiwaluFilmowa Góra zaprezentowano film Stanposiadania.• 25 lipca w Jazz Club Pod Filarami odbył się koncertzespołu Aramis Sum.• 25 lipca w Zielonej Górze podczas BiesiadyRosyjskiej Moskwa Wieczorem swoje balladyi romanse zagrał Maciej Wróblewski.• Tego samego dnia na Różach Jazz Festiwal jazzowądyskusję podjęli trębacz Eddie Hendersonoraz wizjoner gatunku Leszek Kułakowski.• Największe polskie gwiazdy reggae wystąpiły nafestiwalu w amfiteatrze w Gorzowie Wlkp.Koncertowały: Kultura de Natura, Maleo ReggaeRockers, Managa i inni (25-27 lipca).• 26 lipca w Gorzowie podczas ostatniego wakacyjnegoteatralnego weekendu aktorzy poznańskiegoDobrego Teatru zagrali O księżniczce i bardzogrzecznym rycerzu.• W Żaganiu Korrba Studio zorganizowało kolejnąedycję Magabibuni 26 lipca. Zagrały sound systemy:Surrealisa, Nohands i Włóczęga Wśród Gwiazd.• 27 lipca na scenie kameralnej Teatru <strong>Lubuskie</strong>goodbył się w ramach II Letniego Festiwalu Off Teatrspektakl Zabawy pod kocykiem.• 31 lipca w Kościele pw. Najświętszego Zbawicielaodbył się ostatni koncert III MiędzynarodowegoFestiwalu Mozart Plus. Koncert zorganizowała FundacjaLubuska Camerata. Z recitalem organowymwystąpiła francuska organistka Catherine Todorowski.• W ramach IV Festiwalu Kina Niezależnego –Filmowa Góra: 7 Diamentów Kina – diament IV:Dotknięcie ręki K. Zanussiego rozpoczęło kolejnyfilmowo–muzyczny weekend w ogródku FundacjiKombinatu Kultury (31 lipca).• 31 lipca rozpoczął się Festiwal Woodstock z gamąkoncertów rockowych.• Norwidowski spektakl Witka Łukaszewskiegoodbył się 31 lipca na Podwórzu Galerii U Jadźki.Swój projekt artysta nazwał Norwid – Flamenco &Rock. Było to widowisko z tekstami C. K. Norwida,muzyką flamenco, rockiem i z baletem.• 1 sierpnia sala kameralna <strong>Lubuskie</strong>go Teatru – FestiwalOff zaprezentowała gorzowski Teatr Kreatury.Zagrano: A dzieci nie chcę mieć i Betanki.• Tego samego dnia odbył się koncert laureatanagrody publiczności Festiwalu Piosenki Rosyjskiejw Zielonej Górze – Ilja Bołdakowa i zespołu Akustic& Project.• W Piekarni Cichej Kobiety podczas Bluesowj Nocywystapił 1 sierpnia Avshalom Farjun – wirtuozquanum.• 2 sierpnia w amfiteatrze w Zielonej Górze na GaliOperetkowej odbył się koncert OperetkiWrocławskiej. Bohaterką wieczoru była MonikaGruszczyńska.• 3 sierpnia w kościele ewangelickim zorganizowanokoncert organowy w wykonaniu Lundgera Mai.• 7 sierpnia w galerii BWA odbył się Festiwal Videoi Performance „Pokazywać naprawdę”. Zaprezentowanoprace medialne z archiwum CentrumSztuki WRO.• Studio Teatralne Guliwer z Zielonej Góry 8 sierpniaw amfiteatrze wystawiło sztukę Powrót smoka,czyli ogród ostatniej zieleni.• 8 sierpnia w galerii U Jadźki zorganizowanokonkurs kiszenia ogórków. Wystąpił także zespółRoztoki.• Tego samego dnia w Piekarni Cichej Kobietyodbyła się Bluesowa Noc. Koncertowali: TomiBlues Kapela & Karolina Cyganek.• W Gorzowie Wlkp. 8 sierpnia w kościele przy ulicyNiemcewicza wystąpił chór Sine Nomine z Lublinaoraz Preambulum – organizator spotkania.• W Dębinie ruszyła XII Triada Teatralna. Tegorocznaedycja miała przydomek „magiczna”. Gwiazdąimprezy był Emilian Kamiński oraz artyści zeSzczecina, Krakowa i Gorzowa (8 sierpnia).• 9 sierpnia na scenie przy ratuszu w Zielonej Górzepodczas biesiady latynoskiej „Karnawał w Rio”zaprezentowały się dziewczęta z zielonogórskichszkół tańca.• W amfiteatrze zielonogórskim wystąpił wokalistaMarcin Rozynek (9 sierpnia).• 10 sierpnia w kościele ewangelickim podczasWieczorów u Luteranów odbył się koncert kameralny– kwartetu Viol da Gamby, który wykonujemuzykę XVI-XVIII wieku.• Seans Festiwalu Quest Europe miał miejsce10 sierpnia w Zielonej Górze. W ogródkuStrasznego Dworu wyświetlono filmy dokumen-KRONIKA LUBUSKA147


talne: Przełamując ciszę, Śladami Olendrówi Pustki – próba sił.• Tego samego dnia w amfiteatrze w parku Siemiradzkiegow Gorzowie Wlkp. wystąpił zespól Śląsk.Zaprezentował on folklor polski, grecki i saksoński.• 10 sierpnia w Bogdańcu zaczęło się <strong>Lubuskie</strong>Święto Chleba Bogdaniec 2008. Za scenariuszi reżyserię odpowiadał Gerard Nowak.• 4 sierpnia galeria BWA podczas Festiwalu Videoi Performance Pokazywać naprawdę gościłaZbigniewa Warpechowskiego. Jest on pionieremsztuki performance, dla której charakterystycznajest procesualność, jednorazowość i osobistyudział performera w strukturze dzieła.• W salonie artystycznym Stańczyk <strong>Lubuskie</strong>goTeatru odbył się 14 sierpnia wieczór Kabaretowy Pokolacji – na żarty.• Kabaret Adin wystąpił podczas wieczoru kabaretowegow Lubuskim Teatrze (14 sierpnia).• 15 sierpnia na stadionie żużlowym z Gorzowiezabrzmiała Habitat, czyli pierwsza częśćOratorium dla świata Piotra Rubika. Teksty napisałznany i ceniony poeta Roman Kołakowski.• W Żaganiu 16 sierpnia rozpoczęły się uroczystościzwiązane z otwarciem repliki baraku 104, z któregow 1944 roku rozpoczęła się słynna WielkaUcieczka.• W amfiteatrze w Zielonej Górze obył się koncertzespołu Breakont (16 sierpnia). Gwiazdy lat 70.zagrały rockową muzykę.• W Paradyżu ruszył cykl koncertów „Muzykaw Raju”. Wśród zaproszonych solistów znaleźli sięm.in. Andreas Arend i Uri Smilanski (16-24 sierpnia).• 17 sierpnia w ogródku Strasznego Dworu, przyBWA odbył się kolejny pokaz filmów naMiędzynarodowym Festiwalu Kina AutorskiegoQuest Europe. Gościem spotkania był GrzegorzHalama.• Na scenie przy ratuszu na VI Letnie SpotkaniaBiesiadne Okna zaproszono zespół Nagielbank.Zespół był głównym gościem Biesiady Żeglarskiej(17 sierpnia).• 21 sierpnia w Kościele Wyższego SeminariumDuchownego w Paradyżu odbyła się uczta dlamelomanów Festiwalu Muzyka w Raju. UtworyBacha, Telemanna i Vivaldiego wykonywali m.in.:Maria Sanner, Emanuel Balssa i Alexis Kossneko.• Tego samego dnia na Festiwalu Video i PerformanceKALeKa, czyli Roman Bromboszczi Tomasz Misiak zaprezentowali AduKCJĘ – sztukęświatła i dźwięków.• 22 sierpnia na Różach Jazz Festiwal wystąpił zespółNew York Ska-Jazz Ensemble. Grają oni mieszankędance hall, reggae, rock steadyt i jazzowy swing.• 23 sierpnia na Oknach Wyobraźni podczas IV EuropejskichOgrodów Sztuki – Irlandzkiej BiesiadyRycerskiej wystąpiła grupa tańca irlandzkiego,a walczyło Bractwo Rycerskie z Zielonej Góry.• Jarmark cysterski w Bledzewie odbył się 23 sierpnia.Wystąpili lokalni artyści, m.in. zespoły:Bledzewiacy, Pod kasztanem. Gwiazdą wieczorubył Zbigniew Wodecki.• Muzeum Etnograficzne – Skansen w Ochli przygotowałofestyn U progu jesieni: żniwowanie,wykopki (24 sierpnia).• W sali dębowej Biblioteki Wojewódzkiej 27 sierpniaodbył się koncert fortepianowy wenezuelskiegoartysty Sadao Muraki.• Biuro Wystaw Artystycznych – Festiwal i PerformancePokazywać naprawdę gościło 28 sierpniaAntoniego Karwowskiego – absolwenta Uniwersytetuim. M. Kopernika w Toruniu.• Otwarcie wystawy plenerowej na deptaku: We AreFrom Europe odbyło się 28 sierpnia. Przygotowanazostała z okazji Europejskiego Roku DialoguMiędzykulturowego. Gościem był patron wydarzenia– Marek Siwiec.• W tym też dniu odbył się finał IV Festiwalu KinaNiezależnego Filmowa Góra. Zorganizowanopokaz nagrodzonych tytułów oraz koncert muzykifilmowej.• 29 sierpnia rozpoczął się czterodniowy OgólnopolskiKonwent Miłośników Fantastyki – Polcon2008. Wśród gości był Wojciech Siudmak, któryotworzył w muzeum wystawę Podróż po Diunie,składająca się z kilkudziesięciu rysunków.• W Gorzowie z okazji Święta Województwa 30 sierpniaw amfiteatrze wystąpił zespół Raz Dwa Trzyoraz Maciej Maleńczuk z zespołem.• 30 sierpnia w Międzyrzeczu na boisku przy Salisportowej odbył się koncert Budki Suflera.• Pożegnanie lata z Anną – Amfiteatr w ZielonejGórze zorganizował recital Magdaleny Kucharskiej,laureatki nagrody im. Anny German FestiwaluPiosenki Rosyjskiej Zielona Góra 2008 (30 sierpnia).• W Gorzowie odbyły się dwie premiery muzykiklasycznej. W katedrze zabrzmiały: Jubilate Deoi Msza Pastoralna G-dur Mozarta (30-31 sierpnia).148


• Finał Międzynarodowego Festiwalu Kina Autorskiego– Quest Europe miał miejsce 30-31 sierpnia w ZielonejGórze w kinie Newa. Między seansami pojawilisię Tomasz Marciniak, Kamil Piróg i Grzegorz Halama.• 30 sierpnia na stadionie w Gorzowie Wlkp.wystąpiła amerykańska gwiazda – 50 Cent.• Na błoniach w amfiteatrze 31 sierpnia odbył sięfestyn Pożegnanie wakacji. Koncertował zespółThe Positive.• 31 sierpnia w galerii sztuki „M” Marii Idzikowskiej –Zielonogórski Montmarte: pejzaż polski w sztuce.Odbył się także koncert Karoliny Szum.KRONIKA LUBUSKA149


KSI¥¯KI NADES£ANENarcyz Bartoszewski-Wnukowski, Opowiadania, Wydawnictwo „Dekorgraf”, Żagań 2008, 128 s.Jolanta Baworowska, Ballada o kluczach i inne wiersze, Żarskie Towarzystwo Kultury, Żary 2004, 64 s.Halina Bohuta-Stąpel, W tonacjach dur i moll czyli fraszki, limeryki i liryki, Wydawnictwo „Organon”, ZielonaGóra 2008, 72 s.Bory <strong>Lubuskie</strong>. Leśny Kompleks Promocyjny, pod red. Leszka Jerzaka i Grzegorza Gabrysia, NadleśnictwoLubsko, Lubsko 2007, 219 s.Maciej Boryna, Małomice na rubieży Borów Dolnośląskich, „Chroma” Drukarnia Krzysztof Raczkowski,Żary 2008, 92 s.Henryk Chmielewski, Blaski i cienie, Wydawnictwo MAjUS, Zielona Góra 2008, 109 s.Elżbieta Dybalska, Ślady miłości, Wydawnictwo „Organon”, Zielona Góra 2008, 24 s.Zbigniew Kopociński, Krzysztof Kopociński, Kopocińscy. Szkic do portretu rodziny, „Chroma” DrukarniaKrzysztof Raczkowski, Żary 2008, 180 s.Międzyrzecz: krótki spacer po mieście i okolicach, Urząd Miejski, Międzyrzecz 2007, 12 s.Moja mała ojczyzna. Współczesne legendy o Zielonej Górze, zbiór i oprac. Urszula Pietrulewicz i Elżbieta Faber,Szkoła Podstawowa nr 14 im. Adama Mickiewicza w Zielonej Górze, Zielona Góra 2008, 97 s.Katarzyna Styś, Olimpijczyk z Żar. Tadeusz Ślusarski (1950–1998), Wydawnictwo „Monogram”, Żary 2008, 64 s.Jerzy Szewczyk, Między chmurą a kałużą, Wydawnictwo „Organon”, Zielona Góra 2008, 32 s.Adam Szymański, Błądząc w przestworzach, Wydawnictwo „Bon Livre”, Zielona Góra 2008, 26 s.To już piętnaście lat... Ogólnopolski Festiwal Zespołów Tanecznych Dzieci i Młodzieży Szkolnej: Gorzów1994-2008, wybór i oprac. Jadwiga Kowaleczko, Wojewódzki Ośrodek Metodyczny, Gorzów Wlkp. 2008, 127 s.150


AUTORZY NUMERUKrzysztof DobruckiUr. w 1986 r. Mieszka i studiuje w Zielonej Górze.ks. dr Andrzej DragułaZastępca dyrektora Instytutu Teologiczno-Filozoficznego im. Edyty Stein w Zielonej Górze.Agnieszka HaupeUr. w 1970 r., poetka zielonogórska, autorka wierszy i bajek dla dzieci. Obecnie mieszka i pracuje w Irlandii.Wacław KlejmontAutor fraszek i aforyzmów, bibliotekarz, nauczyciel, dziennikarz. Mieszka i pracuje w Olecku.Rita KönigPoetka, prozatorka. Mieszka i pracuje we Frankfurcie n. Odrą.Barbara Krzeszewska-ZmyślonyKierownik Centrum Kultury i Języka Niemieckiego UZ, animator polsko-niemieckich przedsięwzięćkulturalnych; tłumacz.Sławomir KufelUr. w 1965 r. w Międzyrzeczu, historyk i teoretyk literatury, profesor UZ.Władysław ŁazukaUr. w 1946 r. poeta, prozaik, laureat nagród i wyróżnień literackich. Często publikuje w prasie,a także na antenie PR. Autor zbiorów wierszy. Mieszka w Choszcznie.Maciej MakarewiczUr. w 1984 r., absolwent Instytutu Filozofii UZ, współtwórca Koła Naukowego Studentów Filozofii UZ.W r. 2007 realizował projekt badawczy z dziedziny pragmatyki filozoficznej w Universita degli Studi di Milano.Tadeusz MarcinkowskiUr. w 1932 r. w Łucku. Od półwiecza kolekcjonuje pamiątki dotyczące Wołynia. Z zawodu ekonomista.Na przełomie lat 50. i 60. członek klubu filmowego w Zielonej Górze.Czesław MarkiewiczUr. w 1954 r. w Zielonej Górze; poeta, prozaik, krytyk literacki, eseista, dziennikarz „Radia Zachód”w Zielonej Górze.Ewa MielczarekUr. w 1961 r. Starszy kustosz w WiMBP w Zielonej Górze. Prowadzi Oficynę Wydawniczą „Pro Libris”.Wojciech MielczarekUr. w 1959 r., absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego.Zbigniew MichReżyser i aktor. Autor inscenizacji (m.in.: w Krakowie, Łodzi, Warszawie, Kolonii, Zurychu) oraz realizacjitelewizyjnych dla TVP. Nauczyciel aktorstwa. Publikuje w „Dialogu”, „Twórczości”, „Teatrze”, „Tyglu Kultury”,„Scenie”, „Foyer”, „Gazecie Wyborczej”.Alfred SiateckiUr. w 1947 r., rodowity Lubuszanin; autor powieści, zbiorów opowiadań i reportaży, słuchowiskoraz bio-bibliografii pisarzy Środkowego Nadodrza. Laureat prestiżowych nagród literackich.Pracuje jako dziennikarz w „Gazecie <strong>Lubuskie</strong>j”.AUTORZY NUMERU151


Ewa Maria SlaskaPolska pisarka, dziennikarka i organizatorka projektów. Mieszka od 23 lat w Berlinie. Jedna z inicjatorekPolsko-Niemieckiego Towarzystwa Literackiego (WIR), obecnie jego przewodniczącą. WIR wydaje(nieregularnie) polsko-niemiecką edycję literacką o tej samej nazwie. Organizuje też warsztaty, imprezyi projekty z zakresu pol.-niem. zagadnień kulturalnych, w tym również wystawy, wieczory autorskiei projekty w, i wraz z Galerią ZERO. Od 2003 r. Galeria ZERO jest siedzibą Towarzystwa.Czesław SobkowiakUr. w 1950 r., poeta, krytyk literacki, współpracownik regionalnych i ogólnopolskich pism literackich.Jerzy SzewczykDługoletni szef lubuskiej inspekcji pracy; miłośnik kultury śródziemnomorskiej, autor publikacji prasowychpoświęconych Hiszpanii, Andorze i Malcie; prezes ZG Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Greckiej; działacz TKKFi NOT; podróżnik, fotograf.Anna Wakulikur. 1988r. w Gdańsku. Obecnie studentka kulturoznawstwa na UW. Od 4 lat pracuje w Teatrze Atelierim. A. Osieckiej w Sopocie. Laureatka nagród i wyróżnień literackich.Mieczysław WarszawskiUr. w 1950 r. w Laskach Odrzańskich k. Zielonej Góry, poeta, prozaik. Laureat <strong>Lubuskie</strong>go WawrzynuLiterackiego w 1995 r.Rafał WerszlerUr. we Wrocławiu w 1968 r. Mgr sztuki, artysta plastyk, absolwent Państwowej Wyższej Szkoły SztukPlastycznych we Wrocławiu, obecnie studiuje w ASP. Członek Związku Polskich Artystów Plastyków,udziela się aktywnie w Duszpasterstwie Środowisk Twórczych we Wrocławiu. Kierownik Działu Poligrafiiw Dolnośląskiej Bibliotece Publicznej. Laureat prestiżowych nagród i wyróżnień.Jacek WesołowskiArtysta i teoretyk nowej sztuki, literaturoznawca, doktor nauk humanistycznych. Mieszka w Berliniei Białowicach w <strong>Lubuskie</strong>m.Marek Wittbrot (pseud. Mateusz Bremer)Ksiądz pallotyn, dziennikarz, redaktor, fotografik. Autor tekstów poświęconych literaturze i sztucewspółczesnej. W latach 1991-1999. był redaktorem miesięcznika „Nasza Rodzina” wydawanego w Paryżu.Obecnie redaktor naczelny czasopisma internetowego „Recogito”. Publikuje m.in. w: „Czasie Kultury”,„Gazecie Wyborczej”, „Nowych Książkach”, „Tyglu Kultury”, „Zeszytach Literackich”, „Twórczości”.Od 1990 r. przebywa we Francji.Konrad WojtyłaUr. 1972 w Zielonej Górze; poeta, dziennikarz, krytyk literacki, doktorant na Uniwersytecie Szczecińskim.Mieszka w Szczecinie. Dziennikarz Polskiego Radia Szczecin. Zastępca redaktora naczelnego kwartalnikaliteracko-filozoficznego [fo:pa]. Wydał trzy tomy wierszy; publikuje w czasopismach literackichi społecznych.Donata WolskaUkończyła WSP w Zielonej Górze; pracuje w Bibliotece Głównej UZ, tłumaczy z angielskiego i greckiego.Mieszka w Zielonej Górze.Grażyna ZwolińskaDziennikarka. 25 lat pracowała w prasie wrocławskiej. Od 1994 r. związała się z „Gazetą Lubuską”.Specjalizuje się w szeroko pojętej tematyce społecznej. Pisuje m.in. reportaże.152


KSIĄŻKI OFICYNY WYDAWNICZEJWOJEWÓDZKIEJ I MIEJSKIEJ BIBLIOTEKI PUBLICZNEJIM. C. NORWIDA W ZIELONEJ GÓRZE

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!